Brent Weeks

Transkrypt

Brent Weeks
Brent Weeks
Cień doskonały
(fragment)
Château Shayon jest podobno nie do zdobycia. Uwielbiam, kiedy ludzie mówią takie
rzeczy. Miażdżąc nagą skałę swoim ciężarem, pionowe mury château otaczały całą wys­pę, w
paru miejscach dosłownie zwieszając się nad wodami Lac Shayon.
To miało być moje pierwsze zabójstwo na zlecenie. Dobrze jest zacząć od rzeczy
niemożliwej. Wyrobić sobie nazwisko. Wejść na scenę w wielkim stylu.
Wynurzyłem się z wody, wywołując na powierzchni zaledwie drobną falę. Mury
wznosiły się przede mną i nade mną. Nie było żadnej płycizny, na której mógłbym stanąć.
Któryś lord posłał kamieniarzy, żeby skuli skałę na głębokość trzech kroków poniżej poziomu
wody w tych nielicznych miejscach, w których jezioro było niegdyś płytsze. Byłem nagi do
pasa, a skórę wysmarowałem tłuszczem i popiołem dla izolacji i niewidzialności. Ubrania po
prostu namokłyby wodą i zaczęły mnie spowalniać.
Krwawiłem z rozcięcia na policzku i kilku ran na przedramionach. Efekt walki przed
chwilą. Nie chciałem zostawać w wodzie dłużej niż to konieczne. Było tu więcej tych
przeklętych stworzeń.
Mimo to, czekałem. Uczepiony skał, miotany falami, studiowałem mury. Oczywiście,
sprawę można było załatwić w prostszy sposób. Dzięki ka’kari niemal wszystko stawało się
łatwe. Z ­wyjątkiem tych rzeczy, które ka’kari czyniło w zasadzie niewykonalnymi, niech je
szlag.
„Nie chcesz tego robić, Acaelusie. Płatne zabójstwo?”.
Żadnych takich. To nie jest moje imię. Nie było nim od dawna.
Zwieszające się nade mną mury były poznaczone machikułami do zrzucania głazów i
prowadzenia ostrzału oraz otworami pozwalającymi wylewać płynny ogień. Dostrzegłem nad
sobą dwóch wartowników odzianych w kolczugi i wełny. Gawędzili i zerkali od czasu do
czasu na jezioro. To była jasna noc, oświetlona przez pełnię. Nie wymagała zachowania
specjalnej czujności. Wypatrzyłem sześciu innych ludzi na murach. Razem ośmiu. Tamci
znajdowali się wystarczająco daleko, żebym normalnie nie był w stanie ich dostrzec w
ciemnościach.
Tyle że ciemność wita moje oczy. To była jedna z tych sytuacji, w których
posługiwałem się ka’kari, czy tego chciałem, czy nie. Na zawsze zmieniło mi wzrok.
Niemal wszystkie okna château zamknięto z powodu zimnego, nocnego wiatru. Nie
szukałem jednak otwartego okna. Wszystkie zakratowano, a każdy pręt w kratach był w
dobrym stanie. Żadne balkony nie wychodziły na malownicze jezioro. Stanowiłyby tylko
wygodny zaczep dla kotwiczek. Ten zamek zbudowano dla obrony i nie zrobili tego głupcy.
Zwykły zabójca by zawiódł.
Jedynie na drugim piętrze okna château – także zabezpieczone tęgimi prętami –
jarzyły się wesołym blaskiem ognia, wylewającym się przez szeroko otwarte okiennice. To
musiała być sala główna, w której baron Rikku podejmuje wasali. Baron Rikku był dumnym
człowiekiem. Dumnym ze swoich przyjęć. Dumnym ze wspaniałych sethyjskich win, jakie
serwował. Dumnym z ozdób, jedwabi, sztuki. Dumnym ze swojej pobożności. Dumnym z
tego, że odebrał ten zameczek na wyspie poprzedniemu właścicielowi.
Niestety, poprzedni posiadacz wyspy nie był tak naprawdę jej właścicielem. Jedynie
opiekował się nią w czyimś imieniu. W imieniu kogoś, kto pragnął zachować swoje prawo
własności w ­tajemnicy. Kogoś, komu baron nie imponował. Kto nie wybaczy mu jego
ignorancji ani tej kradzieży.
Jednakże takie właśnie są minusy bycia głową świata przestępczego, prawda?
Powiedz ludziom, że coś jest twoją własnością, to będziesz się prosić o ataki ze strony tych,
którzy są wystarczająco mocni, by rzucić ci wyzwanie. Nie mów ludziom, że coś do ciebie
należy, to nie zniechęcisz nawet tych, którzy normalnie się ciebie boją.
Jasne, biedne Sa’kagé, ono zawsze najbardziej obrywa po tyłku.
Sprawdziłem pozycję księżyca, oceniając, jak daleko się przesunął, odkąd wszedłem
do wody po drugiej stronie jeziora, dwa tysiące kroków stąd. Baron uda się na spoczynek po
przyjęciu i pójdzie kochać się z żoną w jej komnatach, albo z jedną z jej dam lub pokojówką
w przyległej komnacie, którą urządził specjalnie do takich celów. Potem skorzysta z
lordowskiej wygódki i dopiero uda się do własnych komnat na ostatnim piętrze.
Klasyczny słaby punkt każdej fortyfikacji – miejsce, którym gówno wchodzi i którędy
wychodzi. W tym miejscu ustęp wystawał nad wodę, byłem więc w stanie namierzyć go po
zapachu. Rynna była wąska – zapewne ze względów obronnych i żeby zminimalizować
przeciąg wiejący po lordowskich tyłkach. Zaczynała się dopiero pięć stóp powyżej wody, a jej
wąskie rozmiary oznaczały, że cała powierzchnia była śliska od nieczystości. Z powodu
świeżej, śluzowatej biegunki pokrywającej kruszący się kał, który wysechł i zestarzał się,
tworząc glebę, nie sposób było powiedzieć, gdzie kryły się szczeliny w kamieniu.
Zerknąłem w górę i zobaczyłem, że żaden wartownik nie patrzy. I wtedy coś za mną
przyciągnęło mój wzrok – cień w wodzie.
Więcej niż jeden. Dziesiątki. Pieprzone zębiaste ryby. Bezsprzecznie głupie, ale
słyszałem, że potrafią zwęszyć krew z odległości wielu mil. Najwyraźniej powinienem był w
to uwierzyć.
Z pomocą Talentu wystrzeliłem z wody. Wbiłem gołe palce rąk i stóp w śliskie od
gówna mury, odepchnąłem się, wykręciłem całe ciało i skoczyłem ku wewnętrznej ścianie
rynny, znowu się ­obróciłem i... zarówno moja lewa ręka, jak i lewa stopa dały się zwieść, źle
wybierając miejsce podparcia.
Spadłem, drapiąc mury rękami, zgrzytając palcami stóp i zrywając sobie z nich
paznokcie, aż wreszcie się zatrzymałem. Kilka razy odetchnąłem głęboko, a potem znowu
skoczyłem w górę dzięki wzmocnionej magią sile. Tym razem odbijałem się delikatnie od
jednej ściany do drugiej.
Niemalże na samej górze natknąłem się na pozostałości okratowania. Musiało zostać
zainstalowane setki lat temu, bo żelazo skorodowało tak, że zostały ledwie guzki wystające ze
ścian. Najwidoczniej wymiana prętów wymagała za dużego zachodu albo budziła zbyt
wielkie obrzydzenie. Teraz guzki dawały niezłe oparcie właśnie komuś takiemu, komu miały
bronić dostępu do zamku.
Kłopot z takim miejscem jak Château Shayon nie polegał na tym, że miało słabe
punkty. Każdy zamek ma słabe strony. Kłopot polegał na tym, że jeśli ukradniesz château
Gwinvere Kirenie, to masz wroga, który dogłębnie zna twoje słabości. Gdybym wiedział, że
w rynnie jest krata... No dobrze, ja i tak dostałbym się do środka, ale większość zabójców nie
próbowałaby numeru z ustępem. A z pewnością nie w pierwszej kolejności.
Balansując na pozostałościach prętów, nie zważając na krwawiące palce stóp,
wyciągnąłem zwykłą piłę. Ustęp to prosta decha – dębina z trzema dziurami. Trzema, żeby
móc srać w towarzystwie dwóch kumpli, jak się domyślam. Możesz uznać mnie za
nietowarzyskiego, ale pięknie dziękuję. Jednakże, jeżeli informacje Gwinvere pozostały
aktualne, deskę trzymał na swoim miejscu zamek. Nikt już nawet nie miał do niego klucza.
Wybrałem środkową dziurę i za pomocą piły zacząłem wycinać otwór nieco większy od
obecnego.
„To przeczy wszystkiemu, w imię czego żyłeś. Gaelanie, nie poznaję ciebie”.
Nie, to nie Gaelan. Nie ma żadnego Gaelana. Jestem bezimienny.
Nikt nie przyszedł skorzystać z lordowskiego ustępu, kiedy tam byłem. Na szczęście.
Zdarza się. W tym rzecz. Jeśli jesteś gotowy wziąć na siebie gówno i mimo to wykonać
robotę, to czasem ci się poszczęści. Ponad odległymi odgłosami śmiechu i hulanki
nasłuchiwałem kroków. Będziesz sam. Będziesz odizolowany. Na zawsze.
Cisza. Zdrapałem trochę kału ze ściany obok głowy, wysunąłem rękę przez prawą
dziurę i rzuciłem na siedzenie. Wyjąłem zwinięty pod pasem pusty bukłaczek, mniejszy od
mojej pięści. Otworzyłem go i, nieco chwiejnie balansując na guzach, nasikałem do niego.
A potem hojnie rozlałem mocz na siedzeniu po lewej.
Ledwie zdążyłem skończyć, kiedy drzwi otworzyły się z impetem. Baron.
Poprzedzony przez żołnierza z latarnią.
Żołnierz sprawdził, czy w pomieszczeniu nie ma intruzów, chociaż nie było tu czego
przeszukiwać. Cały wychodek to nagie kamienne mury, niski sufit i tylko jedno wejście.
Najwyraźniej baron się denerwował.
Żołnierz podszedł do ustępu. Przywarłem do ściany i otoczyłem się cieniami. Nie
równało się to w żadnej mierze z niewidzialnością, ale pomagało. Światło z latarni było
rozproszone. No i w tym kłopot, kiedy używasz latarni, żeby spojrzeć prosto w dół: zawsze
przeszkadza ci podstawa. W otworze pojawiła się głowa mężczyzny, ale oślepiał go blask
latarni.
– Pośpiesz się – powiedział baron. – Bo zaraz tu padnę, jak mi rozsadzi pęcherz.
Nie, nieprawda, nie od tego padniesz.
Światło w górze znieruchomiało, kiedy żołnierz zawiesił latarnię na haku i drzwi się
zamknęły.
Chwilę potem usłyszałem, jak baron przeklina, mrucząc pod nosem:
– ...świnia. Nie potrafi nawet naszczać tak, żeby trafić w dziurę... kurewscy
Alitaeranie. – Rozległ się szelest ubrań, kiedy spuścił spodnie i jego tyłek odciął światło w
środkowej dziurze. – Wina z Seth, najlepszy modaiński szef kuchni... Pewnie specjalnie
nasrał na deskę.
Był szczupłym mężczyzną, ale deska cicho jęknęła w miejscu, w którym poszerzyłem
otwór. Jednak nie pękła. Na razie.
Pozwoliłem mu zrobić swoje – więc nigdy nie mów, że nie jestem dżentelmenem.
Kiedyś byłem awatarem Sędziego, a teraz po prostu staram się być uprzejmy.
Chwilę potem baron zniknął w ustępie bez śladu. Kiedy jego żołnierze nabrali
podejrzeń i zajrzeli do ubikacji, jego po prostu nie było. Wybacz, że nie będę rozwodził się
nad szczegółami. Bo widzisz, to nie jest opowieść o śmierci barona Rikku. To opowieść o
mnie.
Wybacz mi jednak chwilę dumy z dobrze wykonanej roboty i pozwól, że powiem ci
jedno: odtąd nikt w Château Shayon nie srał już bez lęku.
***