Rzucanie w dwójnasób Wracał z pracy, kulejąc, chlipiąc i
Transkrypt
Rzucanie w dwójnasób Wracał z pracy, kulejąc, chlipiąc i
Rzucanie w dwójnasób Wracał z pracy, kulejąc, chlipiąc i jojcząc wniebogłosy. Trzydziestoośmioipółletni ryży, kędzierzawy wszystkowiedzący chudzielec. Nie dość, że zapomniał o sporządzeniu dla new business managera cotygodniowego raportu na temat: „Chłodzenie i zamrażanie jarzyn i jeżyn we współczesnym społeczeństwie południowoamerykańskim”, nie dość, że z rana wdepnął ni z tego ni z owego w brudną kałużę, to jeszcze zerwała z nim – do tego mailowo! (pół biedy, że nie SMS-owo albo: esemesowo) – jego niedoszła narzeczona, ta hoża pół Azjatka, pół Europejka o bladoróżowych ustach i paznokciach pomalowanych na co dzień we wzór niebiesko-złotych pętelek szybko schnącym lakierem, artystka plastyczka. Na wpół przytomnie, doszczętnie zdruzgotany, dotarł do Placu na Rozdrożu, by skręcić w Aleje Ujazdowskie, gdzie przed jednym z fast foodów jeszcze przedwczoraj tańczyli tango milonga, i wykrzyczeć jej zachrypłym i drżącym dyszkantem to, co mu się w głowie trzepotało. Potem chodził w te i we wte (a. w tę i we w tę), mierzwił czuprynę i zachodził w głowę, by ułożyć wystarczająco przekonujące exposé. Czytała właśnie Jeana Paula Sartre’a w oryginale i przeglądała album z rzeźbami Salvadora Dalego, pół leżąc, pół klęcząc w swojej nieodłącznej ekstramini, popalała natenczas dunhille i popijała duszkiem rozcieńczonego Johnny’ego Walkera Gdy niestłumioną dwudziestoczteroipółminutową ciszę przerwał nagły, z wolna narastający i przerażający ją hałas, wiedziała, że to on wbiega raz po raz, po dwa-trzy stopnie, by niezadługo wtranżolić się do jej na oścież otwartego mieszkania. Pojawiwszy się jednak w drzwiach, nie przewidział, że znienacka zaatakuje go ćwiczony w tym celu: chomik akrobata, który w okamgnieniu namiętnie przypadł do jego niedoprasowanych żabotów i posrebrzanych bransoletek, a potem czmychnął chyżo popod mahoniowy stół. Przestraszywszy się niespodziewanego ataku pokątnie hodowanego drapieżnika, sturlał się ze schodów raz po raz, a nie zdążywszy wydeklamować deklaracji, skandował nadaremnie na całą klatkę „Ro-zważ-to, He-le-no!”. W ślad za nim poleciały wstrząsoodporne donice z lwipyszczkami, które kupiła w przeddzień za półdarmo w hipermarkecie.