Sw 05 13 Pdf
Transkrypt
Sw 05 13 Pdf
Plac Trzech Krzyży wczoraj i dziś Maria Fołtyn - Kochajmy życie, wino i śpiew Cena 6,50 zł (w tym 5% VAT) 68 stron o Warszawie MIESIĘCZNIK HISTORYCZNO-KULTURALNY Nr 5 (50) - maj 2013 GRZEGORZ PIĄTEK Architektura ma swoją dynamikę PLAKAT Al. Ujazdowskie 1900 rok Spis treści W a r s z a w s k i e k l i m a t y W a r s z a w s k i e 34 Plakat – aleje Ujazdowskie k l i m a t y Cuda i Czary 36 kameralna Danuta Szmit-Zawierucha Danuta Szmit-Zawierucha – varsavianistka, autorka licznych książek poświęconych Warszawie, m.in. O Warszawie inaczej, Wędrówki po Warszawie, Namiestnicy Warszawy (nagroda ZAiKS-u), Gdzie w Warszawie straszy? oraz Tylko w Warszawie (2013). 14 Kiedy na starych akwarelach Vogla ogląda się widok przyszłego placu Złotych Kryży widać rozmiękłą polną drogę zabudowaną z rzadka niewielkimi domkami. W szystko zaczęło się jesienią roku 1818 kiedy przyjechał do Warszawy car Aleksander I. Plany miał ambitne, zamierzał ustanowić w Polsce królestwo i przywdziać na głowę koronę. Naiwni Polacy z planami cara wiązali – jak zwykle – nadzieje. Ale car na obietnicach poprzestał, mimo że powitano go w Warszawie z entuzjazmem, na jaki nie zasługiwał. Wystawiono łuk triumfalny ku czci monarchy. Łuk powstał ze społecznych składek, nawet Naczelnik Kościuszko dorzucił spory grosik. Aleksander – bardzo wzruszony – postanowił, że z zebranych pieniędzy powstanie w miejscu łuku kościół katolicki. Zachwyt Polaków i entuzjazm sięgnęły zenitu. Znów posypały się grosze i też spore. Wszystkie kon- kursy wygrał generalny budowniczy rządowy Aigner. Na cześć cara, świątyni nadano imię Świętego Aleksandra. Już 12 lat później Polacy modlili się w nim za zwycięstwo w Powstaniu Listopadowym … Lata mijały, parafia powiększała się, potrzeby wiernych rosły. W roku 1886 przystąpiono do prac mających na celu powięk- szenie kościoła. Zaprojektowany przez Józefa Piusa Dziekońskiego, do dziś zachował pierwotny obrys. Nie doznał wielu strat w 1939 roku, ale w 1944 – przeogromnych. Samoloty niemieckie bombardowały świątynię z bardzo niskiego lotu, w tym rejonie toczyły się ciężkie walki. Na zdjęciach zrobionych przez Zofię Chomętowską tuż po wojnie, widać jak otoczenie kościoła usiane jest mogiłami. W przypadkowych miejscach chowano wtedy poległych, najczęściej tam gdzie dopadła ich śmierć. Po 1945 roku świątyni przywrócono pierwotną Aignerowską formę. Po wojnie rozpoczęła się odbudowa placu, zmienił się jego kształt, z czym były związane pomysły raczej osobliwe. Jan Knothe, wybitnie utalentowany piewca socrealizmu w architekturze chciał, by zredu- kować wielkość kościoła pomniejszając tym samym sacrum na rzecz profanum. Zmniejszenie świątyni i usadowienie jej w lekko obniżonej niecce wyeksponowałoby gmach Komitetu Centralnego PZPR, który stanął w miejscu zajmowanym kiedyś przez zaprojektowaną przez Antonia Corazziego Izbę Obrachunkową. A obok, na północnej stronie, tam, gdzie zaczyna się już prawdziwy plac, był po wojnie zakład fotograficzny Benedykta Dorysa (w witrynach pisarze jak ptaki …), miniaturowy salonik Mody Polskiej z pięterkiem i „wybiegiem”, był także maleńki Lajkonik (ni to barek, ni to kawiarnia), którego ściany zarysowane były przez malarzy i karykaturzystów (między innymi: Jerzego Flisaka i Eryka Lipińskiego), legendarna kawiarnia Antyczna z ogródkiem w porze letniej (bywała tu również Beata Tyszkiewicz). A uliczki kameralne wychodziły z placu jak wypustki. Także ulica Prusa z gmachem YMCA. YMCA dzieliła się na część biurowo – wydawniczą i hotelową. Wszystkie pokoiki były zminiaturyzowane jak w świecie lalek. Mieściło się w nich wszystko, łącznie z książkami edytowanymi przez przeurocze Wydawnictwo Harcerskie. W części hotelowej mieszkał przez pewien czas Leopold Tyrmand, który w Dziennikach czas ten z rozbawieniem wspomina. To z Imki wybrał się w podróż do Wrocławia na jakieś spotkanie autorskie. Z powrotem wsiadł w samolot. Wkrótce po starcie, gdy maszyna była w powietrzu, otworzyły się drzwi kabiny pilotów, wyszła z niej para młodych ludzi ubranych w ZMP-owskie mundury. Obydwoje unieśli ręce w Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 Kościół św. Aleksandra, 1910. Fot. ze zbioru R. Bielskiego W części hotelowej mieszkał przez pewien czas Leopold Tyrmand, który w Dziennikach czas ten z rozbawieniem wspomina. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 41 barwa i litera ............................................... Andrzej Symonowicz ......................................................................................................................... 44 pożegnanie z powszechnym ............................................... 15 14 cuda i czary Danuta Szmit-Zawierucha 50 Syrena ............................................................................................................................ 52 sukces „jesiennych manewrów” 54 maria fołtyn 58 z życia kulturalnego stolicy 6 W MIEJSCU HOTELU SHERATON ............................................................................................................................................. 10 DZIWNY JEST TEN PLAC ........................................ Hanna Faryna-Paszkiewicz Aleksandra Sheybal-Rostek ........................................................................................ ....................................... 24 W Ymce zwanej gieką ............................................. 26 rozmowa z grzegorzem piątkiem 32 śmierć nie byłą przygodą ......................................................................... Witold Sadowy Aleksandra Barszczewska 66 Kwestionariusz warszawski marka grabie Cezary Prasek Weronika M. Kowalska .......................................................................... 31 Warszawa dawniej i dziś Krystyna Gucewicz Danuta Szmit-Zawierucha ............................................................................................................................................ 20 Mincówka warszawska 62czarnoksiężnik Witold Sadowy Joanna Papuzińska ............................ Joanna Rolińska ............................................................................... Ruta Pragier REKLAMA 18 PoD KOPUŁĄ Krzysztof Szuster ................................................. 5 Kalendarium warszawskie Daniel Nalazek Ryszard Marek Groński ............................................................................................................. 4 Od redakcji 14 CUDA I CZARY 38 Kawiarnia „nowy świat” O d r e d a k c j i Szanowni Państwo Danuta Szmit-Zawierucha redaktor naczelna Plac Trzech Krzyży 1955. Fot. L. Jabrzemski, ze zbioru A. Sheybal-Rostek D edykujemy ten numer placowi Trzech Krzyży, dziwnemu zjawisku w powojennej Warszawie. Leży na Trakcie Królewskim i wciąż jest jego ważną częścią. Ten pradawny plac został bogato wyposażony. Ozdobiony pięknymi domami, skryty w zieleni rosnącej wokół starego kościoła, przypominał piękne puzdereczko. Gdyby nie był zniszczony przez Niemców w czasie wojny, a szczególnie Powstania, a później zmaltretowany przez rozmaite powojenne przebudowy, pozostałby jednym z najpiękniejszych placów Europy. Tak samo stron o Warszawie Plac Trzech Krzyży wczoraj i dziś Maria Fołtyn - Kochajmy życie, wino i śpiew Cena 6,50 zł (w tym 5% VAT) 68 MIESIĘCZNIK HISTORYCZNO-KULTURALNY Nr 5 (50) - maj 2013 GRZEGORZ PIĄTEK Architektura ma swoją dynamikę PLAKAT Al. Ujazdowskie 1900 rok 4 jak Krakowskie Przedmieście i Aleje Ujazdowskie zaliczane są do najpiękniejszych ulic Starego Kontynentu. Z dawnego placu – poza kościołem – ocalała kamienica Natansonów zaprojektowana przez Juliana Nagórskiego na początku XX wieku. Stoi do dziś na skrzyżowaniu Nowego Światu z ulicą Książęcą i mimo innego adresu wciąż uważana jest za część placu. Tak samo zdobi to miejsce jak przed laty (mieszkała tu m. in. Maria Kuncewiczowa). Kamienica powstała na zamówienie Kaziemierza Natansona, warszawskiego bankiera, prezesa Banku Handlowego. W kamienicy mieściły się liczne sklepy, także katakumby (!) i dwa zakłady pogrzebowe. Stąd wyruszały nieraz kondukty do kościoła świętego Aleksandra i kościołów przy Krakowskim Przedmieściu. Dom cudem ocalał. Gdy przetrwał wojnę, groźna stała się ludzka głupota. Chciano go zburzyć , gdyż grupa architektów zwanych Tygrysami – tacy byli gwałtowni – która zaprojektowała gmach Komitetu Centralnego PZPR, chciała dom usunąć razem z całą wschod- nią zabudową placu, łącznie z Instytutem Głuchoniemych i Ociemniałych. Dom Natansonów udało się uratować choć kamienicy na przeciwległej stronie już nie. Poszła pod kilof, podobnie jak XIX-wieczne corazziańskie kamieniczki w sąsiedztwie. W niniejszym numerze jest sporo o placu Trzech Krzyży, bo to jest miejsce w Warszawie szczególne. Ale są też inne artykuły do przeczytania, o co bardzo naszych Czytelników proszę. Tak właśnie czytamy przecież „Skarpę”, od deski do deski! ▄ KOLEJNY NUMER „sKARPY WARSZAWSKIEJ” UKAŻE SIĘ 3 czerwca Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 K a l e n d a r i u m w a r s z a w s k i e Zdarzyło się w maju... 1 maja 1890 – pierwsza manifestacja 1-majowa w Warszawie. 1 maja 1956 – uruchomienie w Warszawie pierwszego ośrodka telewizyjnego. 6 maja 1919 – utworzono w Warszawie Szkołę Podchorążych Piechoty. W czasie przewrotu majowego szkoła opowiedziała się po stronie rządu. 8 maja 1943 – w bunkrze przy ulicy Miłej w Warszawie zginął śmiercią samobójczą Mordechaj Anielewicz. Wraz z nim odebrali sobie życie pozostali przywódcy powstania w warszawskim getcie. 9 maja 1987 – w Lesie Kabackim pod Warszawą rozbił się pasażerski samolot PLL LOT Ił-62 „Tadeusz Kościuszko” lecący do Nowego Jorku z 183 oso- bami na pokładzie. Wszyscy pasażerowie zginęli. 12 maja 1817 – w Warszawie po raz pierwszy ustalono kurs papierów wartościowych emitowanych w Królestwie Kongresowym. Operacja dała początek Giełdzie Warszawskiej. 12 maja 1926 – Józef Piłsudski wkracza do Warszawy na czele oddanych sobie pułków. Zamach majowy. Początek rządów sanacyjnych. W nocy z 14 na 15 maja 1926 rząd premiera Wincentego Witosa podał się do dymisji. Ustąpił też ze stanowiska prezydent Stanisław Wojciechowski. 14 maja 1955 – państwa „demokracji ludowej” i ZSRR podpisują Układ o Przyjaźni, Współpracy i Pomocy Wzajemnej zwany Układem Warszawskim. 16 maja 1943 – podczas likwidacji warszawskiego getta Niemcy wysadzili w powietrze Wielką Synagogę przy ulicy Tłomackiej. 19 maja 1674 – elekcja Jana III Sobieskiego na króla Polski. 20 maja 1862 – otwarcie Muzeum Narodowego w Warszawie. 23 maja 1922 – utworzenie Państwowego Instytutu Meteorologicznego w Warszawie. 27 maja 1727 – otwarcie Ogrodu Saskiego w Warszawie dla publiczności. 27 maja 1987 – przed kościołem Wizytek w Warszawie stanął pomnik kardynała Stefana Wyszyńskiego. 29 maja 1954 – w Warszawie utworzono Studencki Teatr Satyryków (STS). 11 maja 1958 – w warszawskich Łazienkach odsłonięto odbudowany pomnik Fryderyka Chopina. 30 maja 1956 – otwarto Warszawski Ośrodek Telewizyjny. Początkowo program był nadawany 3 razy w tygodniu. 31 maja 1832 – rozpoczęto budowę Cytadeli Warszawskiej. Trwała do 1834. REKLAMA Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 5 W a r s z a w s k i e Fot. ze zbioru Muzeum Historycznego m. st. Warszawy W miejscu hotelu Sheraton Hanna Faryna-Paszkiewicz – historyk sztuki. W latach 19692009 pracownik Instytutu Sztuki PAN. Autorka książek o sztuce i kulturze dwudziestolecia międzywojennego. Wykłada historię architektury polskiej na Warszawskiej ASP. 6 k l i m a t y Hanna Faryna-Paszkiewicz Gdy w 1994 roku powstawał głęboki wykop pod fundamenty i garaże hotelu Sheraton, odnaleziono kasetkę ze zwitkami niesprzedanych biletów do kina. Szkoda, że tylko tyle. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 W a r s z a w s k i e W miejscu tym bowiem stał niezwykły kompleks mieszkaniowo-rozrywkowy. Słabo zapamiętany, bo wojna zastała go na etapie prac wykończeniowych, a po 1945 został, z powodu uszkodzeń, rozebrany. Zdaje się, że nie było takiej potrzeby. Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej stał się na bardzo krótko oryginalnym, w pełni modernistycznym zamknięciem ciągu XIX-wiecznej zabudowy placu, na przedłużeniu linii Instytut Głuchoniemych. Wiosną 1939 roku narożnik placu Trzech Krzyży z ulicą Bolesława Prusa pozbawiono wreszcie ogrodzenia szczelnie oblepionego reklamami. Kiedy ustał hałas pneumatycznych kitownic okien i wygaszono syczące płomienie aparatów spawalniczych – oczom warszawiaków ukazał się piaskowcowy elegancki budynek. Purpurowa świetlna rekla- k l i m a t y ma kina „Napoleon” zapraszała do wnętrza, gdzie widz, zanurzony w komfortowych, czerwono obitych fotelach, mógł oglądać najnowsze filmy. Ale jeszcze przedwojennym latem wykańczano ten niezwykły kompleks, prześcigający standardem wyposażenia dzisiejszych apartamentowców. Nikt nie przypuszczał, że będzie ostatnią pozycją na liście dzieł wybitnego polskiego architekta Edwarda EbeSkarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 7 W a r s z a w s k i e Bilet do kina Apollo, wykopany przy budowie Hotelu Sheraton, ze zbioru R. Bielskiego ra. Ultranowoczesny jak na tamtą epokę, tak w formie jak i dzięki technicznemu wyposażeniu - „inteligentny”, jak dziś mówimy, mieścił kilkadziesiąt mieszkań, kino, a także salę teatralną, kasyno, dancing, kawiarnię, kilka nietanich sklepów: kwiaciarnię, perfumerię, firmowy sklep i kawiarenkę Fuchsa, Kiedy Eber w Abacji ukrywał się w skrzyni na węgiel, warszawskie kino Napoleon zmieniło nazwę na Apollo, a repertuar nie był już przeznaczony dla polskiego kinomana. papierniczy i „Senioritę” – z damską odzieżą, adresowaną do wymogów pań z dyplomacji. W dyspozycji lokatorów był podziemny garaż z wywiewem spalin. Do mieszkań prowadziły bezszelestne windy. Apartamenty specjalnie wyciszono, dozowano nawiew świeżego powietrza – co wówczas nazywano własnym klimatem. Bieżąca prasa pisała o pobieraniu miejskiego powietrza, filtrowaniu go by przeszedł 8 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 k l i m a t y „męki oczyszczania” i wtedy dopiero trafiał do płuc lokatorów. Oferowano wielkie mieszkania, średnie lub tzw. lokale kawalerskie. W ich wyposażeniu podziwiano przepastne czeluści szaf ściennych, kompletne miniaturowe kuchnie, luksusowe łazienki. Zachwyt wywoływała nawet zbiorcza antena firmy Simens, w kształcie smukłej iglicy, ściągająca fale radiowe bez trzasków i zakłóceń. Pisano w „Świecie”, że dotąd mogliśmy podziwiać tylko relacje z wnętrz amerykańskich drapaczy, ale dziś to samo mamy w Warszawie, z dodatkiem dobrego smaku, o który w Ameryce nie jest łatwo. Inwestycję finansowała prężna firma ubezpieczeniowa Runione Adriactica di Sicurta Trieste. Ale to już okupanci niemieccy ponaglali głównego architekta – Edwarda Ebera by szybko zamykał realizację projektu, szczególnie salę teatralną, owianą już mitem najnowocześniejszej w Warszawie. Obiekt stał na linii żywego zainteresowania przybyszów z zachodu, tuż obok przecież otwierała się niemiecka dzielnica wzdłuż Alei Ujazdowskich. Eber, znakomity warszawski architekt, był Żydem. Nie czekał na ostateczne otwarcie zespołu przy rogu z ul. Prusa. Razem z żoną Alicją uciekł z okupowanej Polski. Nieprzypadkowo kierował się na Triest, siedzibę swego wieloletniego klienta. Liczył na jego pomoc, ale się przeliczył. Ten niegdyś bajecznie zamożny człowiek przeżył cudem wojnę. Razem z Alicją ukrywali się w Abacji (Opatii), błagając stamtąd międzynarodowe organizacje o pomoc, o cokolwiek, palto i mydło. Trzy listy z tego czasu Edwarda Ebera zachowane w Nowym Jorku mówią wiele o jego dramatycznym położeniu. Pisał także, że jeszcze w Warszawie Niemcy podejrzewali go o sabotaż. Uważali, że celowo ociągał się z ukończeniem obiektu przy placu Trzech Krzyży. I kiedy Eber w Abacji ukrywał się w skrzyni na węgiel, warszawskie kino Napoleon zmieniło nazwę na Apollo, a repertuar nie był już przeznaczony dla polskiego kinomana. Zdjęcia lotnicze z lipca 1944 roku pokazują meandryczną linię zabudowy: apartametowiec, bo nazwa ta idealnie pasuje do tejże realizacji, wije się wypełniając działkę, a fasady poszczególnych elementów wyrastają wprost z chodnika od strony ulic Prusa i Konopnickiej. Dopiero czas Powstania przyniósł budynkowi poważne uszkodzenia, ale można go było ratować. Skalę zniszczeń widać na zdjęciach z 1945 roku. Gdy więc przystąpiono do budowy Sheratona rozkopywano już tylko miękki trawnik. ▄ W a r s z a w s k i e k l i m a t y Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 9 W a r s z a w s k i e k l i m a t y Pałac Saski od strony ogrodu, ok. 1875 r. Fot. M. Fajans, zdjęcie z kolekcji Rafała Bielskiego Plac Trzech Krzyży, ok. 25. 01. 1945. Fot. nieznany, ze zbiorów A. Sheybal-Rostek Aleksandra Sheybal-Rostek – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. Interesuje się powojenną historią Warszawy i kolekcjonuje pocztówki dokumentujące wygląd miasta po 1945 roku, a także zbiera materiały dotyczące Liceum Krzemienieckiego w latach 1920-1939. 10 „Dziwny jest ten plac…” Aleksandra Sheybal-Rostek Plac Trzech Krzyży od początku swojego istnienia był przede wszystkim węzłem komunikacyjnym, najważniejszym dla tej części Warszawy (o największej liczbie rozchodzących się ulic). Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 W a r s z a w s k i e D ie powstał w wyniku planowego działania, a wykształcił się samoistnie u zbiegu pradawnych traktów, w tym gościńca Warszawa-gród w Jazdowie (ulice: Wiejska, Bracka, Zgoda, Bagno) oraz drogi wyprowadzającej na południe w stronę Krakowa (ulica Mokotowska). Na początku XIX wieku zgodnie z ówczesnymi koncepcjami architektonicznymi, głównym szkieletem komunikacyjnym Warsza- wy miały być historyczne szlaki drogowe a podstawą układu przestrzennego sieć placów i arterii przelotowych. To wtedy, wyznaczono ostateczny obrys placu Trzech Krzyży – w 1817 roku wywłaszczono posesje pomiędzy Bracką a Nowym Światem i wyburzono znajdujące się tam drewniane budynki tworząc miejsce pod kościół Św. Aleksandra. Konsekracja świątyni odbyła się w 1826 roku i mniej więcej od k l i m a t y tego momentu dość zwarte, ale drewniane w większości otoczenie placu, zaczęło ustępować okazałym kamienicom. Zabudowa zarówno wschodniej pierzei jak i pozostałych przez lata ewoluowała, ale cechował ją komplety brak myślenia urbanistycznego. Kamienice powstawały na miarę jednostkowych potrzeb. I niestety pomimo potencjalnych możliwości plac nigdy nie stał się założeniem architektonicznym o randze reprezentacyjnej przestrzeni miejskiej. I do dnia dzisiejszego pozostał wyłącznie węzłem komunikacyjnym. II wojna światowa obeszła się z tym miejscem okrutnie. Kompletnie zniszczony został kościół św. Aleksandra (odbudowany według pierwotnej wersji projektu Piotra Chrystiana Aignera). Z pierzei wschodniej przetrwały dwie kamieniczki przy Książęcej i Instytut Głuchoniemych. Po zachodniej stronie placu po wojnie zbudowano siedzibę Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego co odcięło od placu ul. Wspólną. Reszta zabytkowej zabudowy przetrwała w szczątkowej formie lub wcale. I choć kształt placu pozostaje mniej więcej taki sam jak w przeszłości, to jest to już zupełnie inne miejsce. Do historii odeszła handlowa funkcja tej publicznej przestrzeni. Jak również zwyczaj świętowania tu ważnych wydarzeń historycznych i celebrowania uroczystości kościelnych. W 1961 roku zniknęły tramwaje, których wieloletnia tradycja sięgała 1881 roku. Pierzeja wschodnia została zrównana z zie- mią w związku z planami podporządkowania najbliższej okolicy gmachowi KC PZPR oraz założeniami Centralnego Parku Kultury. Dwie kamieniczki, które przetrwały wojnę zostały w 1975 roku ostatecznie rozebrane. A potem przez wiele lat pomiędzy ul. Książęcą a Instytutem Głuchoniemych ziała pustka. Plac od wschodu otwarty był niemal całkowicie w stronę skarpy, a przeciągi urywały głowę czekającym na autobus podróżnym. Starsi warszawiacy pamiętają zapewne księgarnię „Atlas”, która znajdowała się w jednej z tych rozebranych kamieniczek - została ona przeniesiona do bloku Osiedla za Żelazną Bramą przy ul. Marchlewskiego (Jana Pawła II). Jako dziecko wielokrotnie bywałam w tej słynnej księgarni, bo było to w czasach komuny jedyne miejsce, w którym można było nabyć mapy i inne pomoce naukowe na lekcje geografii. Nie wiedziałam jednak, ze historia tego sklepu wykracza znacznie poza krótkie istnienie nowego osiedla. W jednej z kamienic północnej pierzei placu mieściła się przez lata redakcja czasopisma „Szpilki”, co znalazło odbicie w nazewnictwie okolicznych kawiarni. Vis a vis siedziby redakcji, jeszcze do niedawna, stał tak zwany Grzybek, czyli publiczna toaleta dla panów, z wieloletnią, przedwojenną jeszcze tradycją. Było to popularne miejsce męskich schadzek. Niestety, ku rozgoryczeniu wielu środowisk, przerobiony został na wietnamską jadłodajnię. Wokół placu było się jeszcze do niedawna wiele obiektów, które zniknęły Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 11 W a r s z a w s k i e Kościół św. Aleksandra lata międzywojenne Fot. ze zbiorów A. Sheybal-Rostek 12 z mapy Warszawy. Nie ma już basenu przy Konopnickiej, w którym usiłowano mnie nauczyć pływać. Nie ma Kina „Iluzjon” przy ul. Wspólnej (gdzie obejrzałam całą klasykę Disneya), nie ma sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego przy Żurawiej, w którym moi rodzice kupili (na kredyt dla młodych małżeństw) pierwszą zmywarkę do naczyń i gdzie stały zawsze kilometrowe kolejki. Zniknęły bezpowrotnie małe sklepy i sklepiki zastąpione przez eleganckie salony znanych projektantów. Ale na szczęście przetrwały takie kultowe miejsca jak redakcja „Czytelnika” na Wiejskiej, „Restauracja U Aktorów” czyli, ni mniej ni więcej, dawny SPATiF czy wreszcie ciastkarnia Zawiślaka przy Hożej, gdzie pieką bajeczne pączki. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 k l i m a t y Maszerując wokół placu Trzech Krzyży przychodzi do głowy refleksja, iż jest on jednym z najmniej przytulnych i klimatycznych miejsc stolicy. W czasach mojego dzieciństwa, które przypadło na okres najdotkliwszego kryzysu – było jeszcze gorzej. Brakowało miejsc gdzie można by było usiąść i napić się kawy. Obecnie pod tym względem wiele się zmieniło, a Instytut Stosunków Międzynarodowych UW usytuowany na Żurawiej i Wydział Anglistyki UW na Nowym Świecie oraz biurowiec ING generują ruch i zapotrzebowanie na klimatyczne kawiarnie. Powoli coś się zaczyna zmieniać. Dla mnie plac Trzech Krzyży to przede wszystkim brama prowadząca z centrum miasta w jego urokliwe, parkowe rejony. Wystarczy wejść w ul. Prusa i już kilkaset metrów dalej otwiera się widok na Park Rydza Śmigłego z fantastyczną osią widokową aż do Wisły. Uwielbiam te okolice a szczególnie rozwieszoną nad ul. Książęcą kładkę po której dreptałam jako małe dziecko. Zapuszczając się parkowe zakamarki szybko zapomina się o nieprzytulnym, niegościnnym, głośnym i zasmrodzonym węźle komunikacyjnym. Plac Trzech Krzyży to potencjalnie piękna miejska przestrzeń i wyjątkowo reprezentacyjna część stolicy. Można by ją zagospodarować zgodnie z zasadami urbanistyki i bez straty dla transportowej funkcjonalności, ale wciąż albo brakuje wizjonerów albo pieniędzy. Mnie niezmiennie zadziwia i bawi kościół przycupnięty okrakiem na wyspie pośrodku placu – wykrojony z miejskiej i publicznej przestrzeni. Zawieszony pomiędzy jezdniami walczy o oddech. Sądzę więc, że tylko zmiana formuły placu i całkowite jego przeprojektowanie przywróciłoby kościół wiernym a placowi zapewniłoby świetność. I dałoby szansę na nowe życie zagubionym Alejom Ujazdowskim, które przed wojną były salonem stolicy, a dziś pełnią rolę drugorzędnej arterii komunikacyjnej na dalekich rubieżach miasta. Spacerujący, w pogodne i ciepłe weekendy, warszawiacy idąc Krakowskim Przedmieściem i dalej Nowym Światem kończą swą wędrówkę pod „palmą” nie zapuszczając się dalej w niegościnne rejony placu Trzech Krzyży i Alei Ujazdowskich. Bo, po prostu, nie ma po co. ▄ W a r s z a w s k i e k l i m a t y Cuda i Czary Danuta Szmit-Zawierucha Danuta Szmit-Zawierucha – varsavianistka, autorka licznych książek poświęconych Warszawie, m.in. O Warszawie inaczej, Wędrówki po Warszawie, Namiestnicy Warszawy (nagroda ZAiKS-u), Gdzie w Warszawie straszy? oraz Tylko w Warszawie (2013). 14 Kiedy na starych akwarelach Vogla ogląda się widok przyszłego placu Złotych Kryży widać rozmiękłą polną drogę zabudowaną z rzadka niewielkimi domkami. W szystko zaczęło się jesienią roku 1818 kiedy przyjechał do Warszawy car Aleksander I. Plany miał ambitne, zamierzał ustanowić w Polsce królestwo i przywdziać na głowę koronę. Naiwni Polacy z planami cara wiązali – jak zwykle – nadzieje. Ale car na obietnicach poprzestał, mimo że powitano go w Warszawie z entuzjazmem, na jaki nie zasługiwał. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 Wystawiono łuk triumfalny ku czci monarchy. Łuk powstał ze społecznych składek, nawet Naczelnik Kościuszko dorzucił spory grosik. Aleksander – bardzo wzruszony – postanowił, że z zebranych pieniędzy powstanie w miejscu łuku kościół katolicki. Zachwyt Polaków i entuzjazm sięgnęły zenitu. Znów posypały się grosze i też spore. Wszystkie kon- kursy wygrał generalny budowniczy rządowy Aigner. Na cześć cara, świątyni nadano imię Świętego Aleksandra. Już 12 lat później Polacy modlili się w nim za zwycięstwo w Powstaniu Listopadowym … Lata mijały, parafia powiększała się, potrzeby wiernych rosły. W roku 1886 przystąpiono do prac mających na celu powięk- W a r s z a w s k i e szenie kościoła. Zaprojektowany przez Józefa Piusa Dziekońskiego, do dziś zachował pierwotny obrys. Nie doznał wielu strat w 1939 roku, ale w 1944 – przeogromnych. Samoloty niemieckie bombardowały świątynię z bardzo niskiego lotu, w tym rejonie toczyły się ciężkie walki. Na zdjęciach zrobionych przez Zofię Chomętowską tuż po wojnie, widać jak otoczenie kościoła usiane jest mogiłami. W przypadkowych miejscach chowano wtedy poległych, najczęściej tam gdzie dopadła ich śmierć. Po 1945 roku świątyni przywrócono pierwotną Aignerowską formę. Po wojnie rozpoczęła się odbudowa placu, zmienił się jego kształt, z czym były związane pomysły raczej osobliwe. Jan Knothe, wybitnie utalentowany piewca socrealizmu w architekturze chciał, by zredu- kować wielkość kościoła pomniejszając tym samym sacrum na rzecz profanum. Zmniejszenie świątyni i usadowienie jej w lekko obniżonej niecce wyeksponowałoby gmach Komitetu Centralnego PZPR, który stanął w miejscu zajmowanym kiedyś przez zaprojektowaną przez Antonia Corazziego Izbę Obrachunkową. A obok, na północnej stronie, tam, gdzie zaczyna się już prawdziwy plac, był po wojnie zakład fotograficzny Benedykta Dorysa (w witrynach pisarze jak ptaki …), miniaturowy salonik Mody Polskiej z pięterkiem i „wybiegiem”, był także maleńki Lajkonik (ni to barek, ni to kawiarnia), którego ściany zarysowane były przez malarzy i karykaturzystów (między innymi: Jerzego Flisaka i Eryka Lipińskiego), legendarna kawiarnia Antyczna z ogródkiem w porze letniej k l i m a t y (bywała tu również Beata Tyszkiewicz). A uliczki kameralne wychodziły z placu jak wypustki. Także ulica Prusa z gmachem YMCA. YMCA dzieliła się na część biurowo – wydawniczą i hotelową. Wszystkie pokoiki były zminiaturyzowane jak w świecie lalek. Mieściło się w nich wszystko, łącznie z książkami edytowanymi przez przeurocze Wydawnictwo Harcerskie. W części hotelowej mieszkał przez pewien czas Leopold Tyrmand, który w Dziennikach czas ten z rozbawieniem wspomina. To z Imki wybrał się w podróż do Wrocławia na jakieś spotkanie autorskie. Z powrotem wsiadł w samolot. Wkrótce po starcie, gdy maszyna była w powietrzu, otworzyły się drzwi kabiny pilotów, wyszła z niej para młodych ludzi ubranych w ZMP-owskie mundury. Obydwoje unieśli ręce w Kościół św. Aleksandra, 1910. Fot. ze zbioru R. Bielskiego Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 15 W a r s z a w s k i e W 1964 roku po prawej stronie ulicy Prusa, Nauczycielska Spółdzielnia Mieszkaniowa wystawiła okazały blok mieszkalny. W podziemiach mieściła się kawiarnia Mody Polskiej. „proletariackim” pozdrowieniu, a dziewczyna powiedziała: Szanowni obywatele, samolot ten został przeznaczony na złom, ale nasza brygada ZMP-owska postanowiła wyremontować go w czynie 1-Majowym, po czym wręczyła pasażerom stosowne plakietki… W 1964 roku po prawej stronie ulicy Prusa, Nauczycielska Spółdzielnia Mieszkaniowa wystawiła okazały blok mieszkalny. W podziemiach mieściła się kawiarnia Mody Polskiej. Miała przyjemny wystrój i ładną zastawę ozdobioną sylwetką jaskółki w locie – symbolem firmy, kawiarnię zwano potocznie „pod szmatami”, bo na górze był sklep, eks- REKLAMA 16 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 k l i m a t y kluzywny i drogi. No i kolejna „wypustka” – ulica Wiejska, obrosła mitami i legendą. Mieściło się tu wydawnictwo „Czytelnik”, rozmaite redakcje, w tym niesłychanie prestiżowa „Twórczość”, czasopisma harcerskie, redakcja „Przyjaciółki” księgarnia i rozmaite sklepy. Kiedy schodziło się po schodach do kawiarni Czytelnika widziało się od razu stoisko z książkami, a przy nim stoliczek oblężony przez samych wielkich: Gustawa Holoubka, Tadeusza Konwickiego, redaktor naczelną „Czytelnika” – Irenę Szymańską, Ryszarda Matuszewskiego … To tutaj powstawały dowcipy i bon moty, które obiegały Warszawę. Mimo, że rozliczne „wypustki” placu Trzech Krzyży do placu nie należały, kojarzyły się z nim immanentnie. Były tam same cuda, np. postój dorożek konnych (na północnej stronie) z którego fasonem i trzaskiem odjeżdżało się np. do fotoplastykonu państwa Chudych w Alejach Jerozolimskich, przejeżdżając dostojnie przez zwyczajne, żadne tam rondo, skrzyżowanie Alei z Marszałkowska. I tak się roztacza ta kamienna przestrzeń zabudowana dziś trochę inaczej niż w dawnych latach, ale wciąż urzekająco piękna. ▄ T e a t r Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 17 W a r s z a w s k i e Plac Trzech Krzyży, ok. 1960. Fot. ze zbioru R. Bielskiego k l i m a t y Pod Kopułą Cezary Prasek We wczesnym PRL-u, począwszy od lat czterdziestych, istniały nie tylko sklepy – jak je wówczas nazywano – za żółtymi firankami, oferujące wybrańcom może nie tyle luksusowe, co trudno dostępne na rynku artykuły. D Cezary Prasek – dziennikarz, publikował m.in. na łamach „Kina”, „Filmu”, „Tygodnika Kulturalnego”, „Przyjaźni”, „Kobiety i Życia”. Jest autorem książek: Złota młodzież PRL oraz Życie towarzyskie w PRL. 18 ziałały także kina przeznaczone jedynie dla pracowników KC PZPR, ministerstw i innych urzędów centralnych. Jednym z trzech takich warszawskich przybytków X Muzy było kino Pod Kopułą. Mieściło się ono w wybudowanym w latach 1947-49 gmachu Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego przy rogu Hożej i pl. Trzech Krzyży. Wejście do kina znajdowało się na tyłach gmachu, a jego nazwa nawiązywała do nietypowego rozwiązania architektonicznego. Spora sala kinowa zwieńczona była niewidoczną z ulicy kopułą. Wybranym, wyselekcjonowa- Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 nym widzom wyświetlano tu głównie hollywoodzkie hity na wiele lat przed ich oficjalnymi polskimi premierami lub też w ogóle u nas niedostępne. Nie miałem oczywiście wówczas nawet najmniejszej szansy zajrzenia do tego kina, ale sam gmach od najwcześniejszych lat wyraźnie utkwił mi w pamięci. Nazywany potocznie Mincówką, dla mojego ojca, od październikowego przełomu, przez długie lata, aż do emerytury, zastępcy przewodniczącego Miejskiej Komisji Planowania Gospodarczego w Radomiu, był siedzibą jego najwyższej władzy. Nazwa gmachu wiązała się oczywiście z nazwiskiem Hilarego Minca, pierwszego przewodniczącego PKPG. Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego nie zapisała się zresztą na kartach historii najlepiej. W czasach stalinowskich była organem nadrzędnym wobec ministerstw gospodarczych, który obejmował opracowywanie narodowych planów gospodarczych i kontrolę ich realizacji, rozdzielnictwo i dystrybucję gotowych produktów, planowanie przestrzennego zagospodarowania kraju. Instytucja wzorowana na rozwiązaniach radzieckich niebawem po Październiku została przekształco- W a r s z a w s k i e na w Komisję Planowania przy Radzie Ministrów, a jej pierwszy szef już wcześniej, bo po wydarzeniach Poznańskiego Czerwca roku 1956 usunięty z Biura Politycznego, w trzy lata później został zmuszony do wystąpienia także z partii. Nie był on chyba jednak wyłącznie twardogłowym, tępym działaczem partyjnym. Jeszcze przed wojną doktoryzował się we Francji, z której zresztą został wydalony w roku 1928 za działalność komunistyczną. Od wczesnych lat sześćdziesiątych, gdy kino Pod Kopułą było już dostępne, utkwiły mi w pamięci jego zielone, miękkie, chociaż bardzo niewygodne (wówczas jeszcze nikomu nie była w głowie ergonomia) fotele, ustawione amfiteatralnie na bardzo wysokich stopniach oraz marmurowe posadzki i wykładziny na ścianach. Wówczas większość naszych sal kinowych przedstawiała widok zupełnie inny – drewniane, trzaskające fotele ze sklejki i smarowane ropą podłogi z prostych desek. Ale Pod Kopułą nie należało wtedy do kin ucho- dzących za ekskluzywne. Wyświetlano tu zazwyczaj filmy powtórkowe, zgrane wcześniej na zeroekranach, więc bilety na nie były bardzo tanie, dostępne dla studenckiej kieszeni. Niemniej bodaj w roku 1967 byłem świadkiem niecodziennego, jedynego w swoim rodzaju wydarzenia, a mianowicie Dni Filmu Szwedzkiego. Wcześniej kinematografię tę reprezentowały na naszych ekranach przede wszystkim utwory Ingmara Bergmana – Tam, gdzie rosną poziomki, Siódma pieczęć, Milczenie. Tym razem chodziło o rzecz zgoła inną. Szwecja, a właściwie cała Skandynawia, stała się prekursorem europejskiej rewolucji obyczajowej. Twierdzi się zazwyczaj, że rewolucja ta nastąpiła dzięki upowszechnieniu się pigułki antykoncepcyjnej. Do nas dotarła ona za pośrednictwem tych właśnie państw a nie – jak się na ogół sądzi – Francji czy Ameryki. Drogę przetarła uznana, ambitna twórczość Bergmana czy Vilgota Sjomana, której oficjalnym czynnikom trudno było posta- k l i m a t y wić tamę. Bardzo szybko w ślad za nią dotarły do nas filmy Zakochane pary Mai Zetterling, Miłość 65 Bo Widerberga czy Kochać 69 oraz Portrety kobiet Jorna Donnera. Takie właśnie obrazy, prezentowane wówczas podczas imprezy zorganizowanej w kinie Pod Kopułą, były już bądź jawnie erotyczne, bądź w znacznym stopniu przesycone motywami erotycznymi. Oczywiście w porównaniu z dzisiejszymi standardami, tamte utwory były co najwyżej „bajeczkami dla grzecznych dzieci”, ale sam fakt ich pokazania był czymś wyjątkowym. Władza musiała to zapewne przyjąć jako dopust boży, bo nie dało się odwrócić biegu rzeki, wzbierających wciąż nowych „nowych fal”. Zresztą próbowano. Padło wówczas na Kiedy miłość była zbrodnią – Rassenschande. Nakręcił ją w roku 1968 Jan Rybkowski. Był to dramat wojenny osnuty wokół nazistowskich restrykcyjnych praw zabraniających intymnych kontaktów między cudzoziemskimi robotnikami a Niemkami, których mężo- wie walczyli na froncie. Ponoć sam Władysław Gomułka miał nazwać ten film pornograficznym i w ślad za tą opinią obraz bardzo szybko zniknął z ekranów. A później już z repertuaru kina Pod Kopułą zapamiętałem niewiele. Może tylko to, że można tutaj było, podobnie jak w Skarbie, innym kinie działającym w ministerialnym gmachu, mianowicie Ministerstwa Finansów, obejrzeć dokonania twórców czechosłowackich, milczących po rozjechaniu Praskiej Wiosny przez radzieckie czołgi, wśród nich Milosza Formana, reżysera pamiętnej Miłości blondynki i Czarnego Piotrusia. Ostatecznie kino Pod Kopułą zakończyło swą działalność w roku 1989. Jednak w tym samym miejscu na kilka kolejnych lat zagościł jeszcze Iluzjon, muzealna placówka Filmoteki Polskiej, zanim osiadł na stałe w swej ostatniej siedzibie przy ulicy Narbutta, w miejscu, gdzie niegdyś działało kino Stolica.▄ REKLAMA Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 19 W a r s z a w s k i e Fot. Redakcja k l i m a t y Mincówka warszawska Weronika M. Kowalska Budynek obecnego Ministerstwa Gospodarki to jeden z sześciu gmachów zespołu biurowców zamykający pierzeję placu Trzech Krzyży. Przez mieszkańców Warszawy często nazywany „Mincówką” jest pierwszą po wojnie stołeczną realizacją wykonaną z prefabrykatów. I Weronika M. Kowalska – fotograf-dokumentalista. Interesuje się przeobrażeniami przestrzeni miejskiej w perspektywie ostatnich dziesięcioleci. Współzałożycielka śródmiejskiej kawiarni nawiązującej do atmosfery dwudziestolecia międzywojennego. 20 dea „dzielnicy ministerstw” pierwotnie opracowana została przez Macieja Nowickiego w Pracowni Wilanowskiej. Koncepcja architekta wykorzystana jako zwarta zabudowa ograniczona ulicami : Żurawią, Kruczą, Hożą i placem Trzech Krzyży, była prestiżową realizacją powojennej Warszawy wznoszoną Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 w tak dużej skali. Ekspresowe tempo oddania gmachu miało ogromne znaczenie propagandowe, postęp prac postępował więc w niespotykanym dotychczas pośpiechu. Dzielnica biurowa Gmach Ministerstwa Przemysłu i Handlu – później siedziba Państwo- wej Komisji Planowania Gospodarczego - to nagrodzony w 1946 roku w konkursie rozpisanym przez SARP projekt autorstwa architektów Stanisława Bieńkuńskiego i Stanisława Rychłowskiego. Sąd konkursowy - spośród 11 nadesłanych prac - wyłonił projekt dwóch pawilonów zaprojektowanych przez W a r s z a w s k i e architektów. Jednym z nich był gmach PKPG, drugim budynek usytuowany po skosie, na rogu ul. Żurawiej i placu Trzech Krzyży. Budowa pierwszego pawilonu przypadła na lata 1946-1948 zmieniając całkowicie układ urbanistyczny zachodniej części placu Trzech Krzyży. Początkowa koncepcja, z biegiem czasu zaczęła się rozrastać. W miarę potrzeb i zmian programowych inwestora powstawały kolejne pawilony. Oprócz budynku PKPG i domu mieszkalnego przy ul. Żurawiej w skład zespołu weszły : pawilon trzeci przy ul. Kruczej (ówczesna siedziba Ministerstwa Górnictwa), budynek przy ul. Wspólnej (od 1952 roku mieściło się tu kino Śląsk), hotel przy ul. Kruczej i budynek przy ul. Hożej. Architektura krytykowana była przez doktrynerów socrealizmu za zbyt silne cechy konstruktywi- styczne. Nowe oblicze placu Trzech Krzyży Większa część zabudowy tworząca krajobraz placu Trzech Krzyży spłonęła w 1944 roku. Ukazanie przez Bieńkuńskiego i Rychłowskiego dużej wartości urbanistycznej tej części śródmieścia stało się jednym z powodów otrzymania przez architektów pierwszego miejsca w konkursie w 1946 roku. Założenie autorów opierało się na rozwiązaniach architektonicznych określających plac Trzech Krzyży jako całość plastycznego zespołu. Głównym elementem krajobrazowym stać się miał właśnie gmach Ministerstwa tworzący ścianę współgrającą z niewielkim kościołem Św. Aleksandra. Elewacja budynku utrzymana została w klasycznym, spokojnym i dość powściągliwym sty- k l i m a t y lu. Sam gmach swoja stylistyką nawiązuje do reprezentacyjnej architektury lat 30. XX wieku. W celu zminimalizowania kontrastu między nowym budownictwem a zabytkową architekturą pobliskiego Nowego Światu na rogu ul. Żurawiej postawiono drugi konkursowy budynek. W założeniu – również docenionym przez organizatorów konkursu – budynek łączyć miał stare z nowym, ukazując czynnik historyczny w kształtowaniu architektury. Jego bryła przypominać miała stojącą tu niegdyś kamienicę Krzemińskiego – jednego z dwóch corraziańskich domów powstałych w 1832 roku. Pomysł czy raczej ostateczne wykonanie budynku okazało się często krytykowane jako nietrafione i odstające stylistyką od reszty ministerialnych budynków. Głównym elementem krajobrazowym stać się miał właśnie gmach Ministerstwa tworzący ścianę współgrającą z niewielkim kościołem Św. Aleksandra. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 21 W a r s z a w s k i e Plac Trzech Krzyży, ok. 1965. Fot. T. Biliński, ze zbioru A. Sheybal-Rostek 22 Pustak, żelbet i kamień Gmach na placu Trzech Krzyży był pierwszą po wojnie realizacją stosująca metodę budownictwa uprzemysłowionego. Przy projektowaniu konstrukcji kierowano się myślą maksymalnego wykorzystania gruzu aby usprawnić prace budowlane i zmniejszyć koszty inwestycji. Pustaki tworzone były z gruzbetonu bezpośrednio na miejscu budowy. Budynek opierał się na żelbetonowej konstrukcji. Parter i pierwsze piętro gmachu wymurowane zostały tradycyjną metodą w szalowaniach, budowa dalszych pięter oparta została na wykorzystaniu pustaków nie tylko jako materiału wypełniającego, ale również jako form do żelbetu. Takie rozwiązanie pozwoliło na znaczną oszczędność drzewa. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 k l i m a t y Rola pustaków w realizacji stała się również istotnym wątkiem wizualnym, tworząc fakturę i barwę konstrukcji. Początkowo architekci chcieli potraktować elementu pustaka jako motyw przewodni, ostatecznie ograniczono się jedynie do podkreślenia rytmu konstrukcji budynku. Ważnym elementem dekoracyjnym elewacji okazał się - wykorzystywany w dużych ilościach kamień – rozwiązanie krytykowane często jako nadające zbytniej sztywności i surowości monumentalnym budynkom. Gmach PKPG jednak – tak kiedyś jak i dziś - uchodzi za realizację udaną i lubianą zarówno przez architektów jako i mieszkańców miasta. Światło w luksferach Za jeden z ciekawszych pomysłów budynku PKPG uznawana jest sala zebrań na 400 osób. Utworzona w kwadratowym, zamkniętym dziedzińcu, zwieńczona została ażurową kopułą utworzoną z zatopionych w betonie setek luksferów. Kopuła wspiera się na ramie spoczywającej na 12 słupach - po trzy w każdym rogu dziedzińca. Sala zbudowana jest w formie amfiteatru - opadając silnie w dół, tworzy wrażenie okazałego, obszernego wnętrza. W pomieszczeniu niegdyś działało ministerialne kino „Pod Kopułą”. Odbywały się w nim m.in. pokazy przedwojennych filmów. W roku 1950 za zespół PKPG architekci otrzymali Państwową Nagrodę Artystyczną II stopnia. Od nazwiska Hilarego Minca do budynku przylgnęła nazwa „Mincówka”, która funkcjonuje do dnia dzisiejszego. ▄ W a r s z a w s k i e k l i m a t y Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 23 W a r s z a w s k i e k l i m a t y W Ymce zwanej Gieką Joanna Papuzińska – jest profesorem zwyczajnym, wykładała literaturę na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się problemami bibliotekarstwa i czytelnictwa dzieci i młodzieży. Jest również poetką, autorką licznych książek dla dzieci; krytykiem literackim, autorką prac z historii i teorii literatury dziecięcej. Przez wiele lat była redaktorem naczelnym dwumiesięcznika o literaturze dziecięcej „Guliwer”. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Fot. Redakcja 24 Joanna Papuzińska Szacowny gmach „imki” zasłonięty dziś szczelnie przed ciekawym okiem ludzkim potężnym ciałem luksusowego hotelu Sheraton, za mojej młodości spoglądał przyjaźnie na wszystkich z głębi zielonego skweru czy też trawniczka. Dzięki tej zielonej, otwartej przestrzeni, budynek optycznie i psychologicznie uważany był za część przestrzeni placu Trzech Krzyży, choć formalny jego adres brzmiał Konopnickiej 6. S tał tak niezmienny i przysadzisty całymi latami, zaś zachodzące dokoła zmiany odzwierciedlały się przede wszystkim w zmianach jego nazwy. Wzniesiony gdzieś w latach 30. przetrwał wojnę i powstanie bez poważniejszych obrażeń, zachował nawet swą funkcję siedziby Stowarzyszenia Młodzieży Chrześcijańskiej do schyłku lat 40., kiedy to został nazwany Młodzieżowym Domem Kultu- Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 ry, gdzie chadzałam na tak zwane zajęcia pozaszkolne (teatr kukiełkowy, w moim przypadku), a także na pływalnię. Sekcja kukiełkarska pomyślana była bardzo roztropnie, zaczynało się od czytania sztuki, potem było projektowanie postaci, nstępnie ich wykonanie. Pamiętam lepienie z plasteliny głowy oraz oklejanie jej warstwami mokrego papieru, nasączonego klejem żytnim, który gotowałyśmy samodzielnie. Z tych zajęć powracało się do domu w stanie niebywałego upaprania, czyszczenie rąk i odzieży trwało o wiele dłużej niż same czynności twórcze. Lekcje pływania miały także pamiętny styl, cokolwiek szorstki. Jeśli ktoś zbyt długo namyślał się przed skokiem do wody, dostawał po prostu w tyłek drągiem ratowniczym i wpadał gładko w odmęty jak kładziona kluska. Gdy dziesięć lat później, jako świeżo wysmażony magister, nękana upiorną tremą przekraczałam próg gmachu, aby podjąć pierwszą pracę zawodową, na drzwiach jego widniała tablica „Główna Kwatera Harcerstwa”, a w języku żargonowym nazywano go „gieką”. Gdzie pracujesz? - W giece! Oczywiście mojej posadzie daleko było do jakiejkolwiek „główności”, było to skromne miejsce redaktora w niedużutkim wydawnictwie harcerskim, które niewiele jeszcze miało w dorobku i rozwinęło skrzydła dopiero wówczas, gdy czas dawno zatarł ślad po mojej w nim pracy. Gdzieś w centralnych rejonach gmachu toczyły się W a r s z a w s k i e ideologiczne burze i przetargi – ZHP wczesnych lat sześćdziesiątych było wszak przyczółkiem dla dalszych politycznych poczynań – ale słabo docierały one do świadomości początkującej redaktorki, skupionej na doglądaniu serii broszurek Zrób to sam (poświęconej pracom ręcznym), tomików z krzyżówkami oraz bardziej ambitnemu literacko cyklowi Nasze ogniska zawierającemu repertuar sceniczny. Miejsce pracy było w ówczesnych latach tak pomyślane, aby wszystkie potrzeby życiowe pracownika wyczerpywały się w jego wnętrzu: w dolnych partiach gmachu mieściła się przestronna stołówka, zaś niżej jeszcze, owiana zapachem chlorowanej wody z basenu – poradnia sportowo-lekarska, która służyła samarytańskim wsparciem, jeśli ktoś skręcił nogę. Sala teatralna obok (chyba mieścił się tam wtedy teatr pod nazwą „Buffo”?) służyła jako terytorium kultury: odbywały się w niej występy dla pracowników z okazji Dnia Kobiet i innych uroczystych dat. A za ladą rozległej, eleganckiej portierni budynku – na lewo od wejścia – co jakiś czas pojawiała się pani repasaczka, ona to zabierała do załapania oczek rajstopy i pończochy, które po kilku dniach zwracała naprawione. Nie wiem, czy jej usługi były zaplanowane odgórnie, czy też stanowiły wynik czyjejś oddolnej przedsiębiorczości, ale z pewnością przynosiły wiele pożytku. No, cóż, im bardziej pracownicze uniwersum wokół nas stawało się kompletne i zamknięte, tym bardziej kusiły wypady na zewnątrz. Do uświęconych czynności należało wypadanie na kawę, w miarę możności z autorem, albo z ilustratorem lub też pod takim pretek- k l i m a t y stem. Okolica była prawdziwym kawiarnianym zagłębiem, ale jeśli nie zaistniały jakieś szczególne okoliczności, biegało się najczęściej do „pomylonych” lub do „ Czytelnika”. Miano pomylonych zyskała kawiarnia Wilanowska bodajże, zwana też, siłą tradycji, kawiarnią Galińskiego, od nazwiska dawno już wywłaszczonego właściciela. Ale od kiedy udało nam się podsłuchać okrzyk zirytowanej kelnerki, która, wzburzona uporem jakiegoś klienta – a chodziło bodajże o nie dość czystą szklankę z herbatą, westchnęła pełnym głosem: - No, nie, do tej kawiarni to naprawdę sami pomyleni przychodzą! - chętnie umawiałyśmy się tam, na rogu placu Trzech Krzyży i Alej Ujazdowskich, gdzie teraz pyszni się sklep z ubiorami dla panów, Ermenegildo Zegna. Lansowałyśmy też nazwę kawiarni dla pomy- lonych w miarę naszych skromnych opiniotwórczych sił. Z czasem gieka obrastała zabudową i elegancją, szczególnie nowo wzniesiony budynek przy ulicy Prusa mieścił salon Mody Polskiej, kawiarnię, jakieś Delikatesy czy coś podobnego. Ale tego już nie pamiętam zbyt dobrze, ponieważ przestałam pracować w Wydawnictwie i moje związki z okolicą osłabiły się znacznie. Choć moją karierę w tej firmie uznać należałoby za mocno wątpliwą, wspominam ją dziś z rozrzewnieniem – po pierwsze, ze względu na nawiązane tam wieloletnie przyjaźnie, po drugie zaś, na wspomnienie oburzonego autora, który złożył w kierownictwie skargę, że nie życzy sobie, aby nad tekstem jego pracowały „jakieś dwudziestoletnie redaktorki”. Im dalej w czas, tym bardziej mnie rozczula ten wzgardliwy epitet... ▄ REKLAMA Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 25 R o z m o w a Fot. Magdalena Estera Łapińska Grzegorz Piątek – krytyk architektury, kurator, członek zarządu fundacji Centrum Architektury. „Jest w tym harmonia i jest w tym celowość” o warszawskiej architekturze autorstwa Arseniusza Romanowicza i Piotra Szymaniaka opowiada Grzegorz Piątek. Joanna Rolińska: W 2012 roku Centrum Architektury wydało książkę poświęconą architekturze Arseniusza Romanowicza i Piotra Szymaniaka pt. „ARPS”. Czy twórcy warszawskiej linii średnicowej, 26 m i e s i ą c a Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 mają szansę zaistnieć w powszechnej świadomości jako kolejny słynny tandem architektoniczny typu Lachert i Szanajca, małżeństwo Brukalskich czy małżeństwo Syrkusów? Grzegorz Piątek: Mam taką nadzieję. Szczególnie zależy mi na przypominaniu, że to był duet. Szymaniak jest znacznie mniej znany i doceniany – umarł już w 1967 roku i nie zdążył zadbać o swoje miejsce w historii, a chyba jeszcze mniej niż Romanowicz R o z m o w a umiał to robić. Gdy jeszcze żył i trzeba było napisać artykuł albo powiedzieć coś dla radia, to zawsze padało na Romanowicza. Charakter taki. Szymaniak był bardziej zamknięty, wyobrażam sobie, że był architektem-mnichem, rodzina twierdzi, że miał spartańsko urządzone mieszkanie i nie był człowiekiem pierwszego planu. Razem tworzyli bardzo zgrany zespół, przez większość kariery zawodowej, przez dziesięciolecia. Wyjątkiem była końcówka – lata 60., kiedy robili przez pewien czas dwie konkurencyjne koncepcje Dworca Centralnego, a Szymaniak właściwie sam kierował pracami nad Dworcem Wschodnim. Nie byli więc monolitem, ale warto o nich mówić jako o parze, choć nie była to tak romantyczna historia jak Lacherta i Sznajcy - historia wielkiej przyjaźni przerwanej przez wojnę. JR: Kładąc nacisk na równowartość duetu Romanowicza i Szymaniaka, „ARPS” podkreśla jednocześnie ogromną rolę zespołu, z którym ci architekci współpracowali. GP: Lista projektantów Dworca Centralnego wypełnia w „ARPS” dwie strony! Myślę, że sposób opowiadania o architekturze przez pryzmat osób - gwiazd bardzo zubaża jej obraz, zarówno jeśli mówimy o historii jak i wtedy, kiedy komentujemy projekty bieżące. Wielkie inwestycje są zawsze dziełem ogromnych zespołów, trudno tu mówić o m i e s i ą c a autorstwie natchnionym, jednostkowym, jak w literaturze. Schemat autora-literata jest często przekładany na architekturę, podobnie zresztą jak na film. Na przykładzie prac Romanowicza i Szymaniaka to szczególnie wyraźnie widać –te budynki nie są zamaszystymi autorskim gestami, każdy jest świetnie poprowadzonym zbiorowym wysiłkiem. JR: Forma wynika też często z umiejętności godzenia wielu kompromisów ekonomicznych, politycznych, społecznych… GP: Tak, mimo udziału dziesiątek projektantów i trudnych warunków, mamy do czynienia z bardzo spójnymi projektami. JR: Linia średnicowa rozpoczęta przed wojną budową Dworca Głównego i zakończona w latach 70. otwarciem Dworca Centralnego jest dla mnie rodzajem pomostu między Warszawą przedwojenną i powojenną, sposobem na łatanie architektonicznej ciągłości. GP: Architektura jest dziedziną, która ma swoją własną dynamikę, która jest często niezależna od przewrotów politycznych. Owszem, polityka często architekturę stymuluje albo przejmuje pewne gotowe formy i mówi, że do niej należą, ale ponieważ architektura powstaje dość wolno, ponieważ na jej kształt ma wpływ dostępność pewnych materiałów i technik albo umiejętności i przyzwyczajenia projektantów i wykonawców, to epoki nie kończą REKLAMA Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 27 R o z m o w a się z dnia na dzień. W polityce zmienia się władza w sejmie, następuje przewrót albo wygrana bitwa i dość łatwo wyznaczyć punkt zwrotny. Architektura zmienia się wolniej. JR: Ale polityka ma jednak silny wpływ na architekturę. Dobrym przykładem jest powstający w latach 30. Dworzec Główny. Podczas realizacji projekty były wciąż dostosowywane do zmieniających się wówczas tendencji politycznych, służyły idei narodowej. GP: Ale jednocześnie linia średnicowa jako projekt częściowo podziemny, jako projekt infrastrukturalny, jest projektem chyba najbardziej ciągłym w historii Warszawy XX wieku. Może dlatego, że to nie plac ani pałac, tylko projekt infrastrukturalny, który teoretycznie był kwestią tylko praktycznej konieczności i może dzięki temu oparł się manipulacjom, był realizowany i przed wojną i po wojnie według 28 płynnie ewoluującej koncepcji. I to jest ciekawe. JR: Mógłbyś przywołać inne przykłady ciągłości w architekturze, idee, które łączą Warszawę przed i powojenną? GP: Jest więcej takich przykładów, np. twórczość Pniewskiego, który mimo zmian mecenatu, potrafił mówić tym samym językiem i we wnętrzach pałacu Bruhla czyli Ministerstwa Spraw Zagranicznych projektowanych dla Becka i we wnętrzach Teatru Wielkiego czy Sejmu po wojnie. To były wizytówki już innej władzy, ale język form został dokładnie ten sam, ten sam detal, podobne materiały, podobne efekty przestrzenne i świetlne. Kolejny przykład to koncepcje odbudowy Warszawy – to jakie przyjęto rozwiązania po wojnie, brało się w dużym stopniu z przedwojennych refleksji konserwatorskich i z konkretnych działań. Zachwatowicz przed wojną odsłaniał mury Starego Miasta i odtwarzał Bar- Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 m i e s i ą c a bakan, zagubiony do lat 30. między kamienicami. To samo robił po wojnie, w myśl tej samej polityki konserwatorskiej, polegającej na eksponowaniu pamiątek z przeszłości wypreparowanych i oczyszczonych z naleciałości. Dalej: otwieranie parków – Pniewski proponował otwarcie Ogrodu Saskiego z likwidacją ogrodzeń już w latach 30. I po wojnie po prostu nie odbudowano tego ogrodzenia! Kolejny przykład na ciągłość to jest trasa N-S, czyli aleja Jana Pawła II, którą rysowano przed wojną - podobnie jak linia średnicowa była bezbarwnym politycznie przedsięwzięciem i być może dlatego oparła się zmianom i była kontynuowana do lat 50., kiedy ją przebito przez Mirów i gruzy getta. JR: Centrum Architektury planuje upamiętnić postaci Romanowicza i Szymaniaka rodzajem nietypowego pomnika. Na czym ten pomnik będzie polegał i gdzie będzie się znajdował? GP: W okolicy Pałacu Kultury, przy Muzeum Techniki, jest taka niepozorna budka wysokości około półtora metra, która jest czerpnią powietrza wybudowaną dla systemu wentylacji Dworca Centralnego. Ona jest nieciekawa jako obiekt architektoniczny, natomiast bardzo interesująca i ważna jako znak wielkości dworca. Jego macki sięgają na kilkaset metrów. To jest pomysł Aleksandry Wasilkowskiej, żeby wybić w tej budce, która nie ma już teraz żadnego znaczenia dla wentylacji dworca i gdzie pod spodem jest ogromny malowniczy, pięciometrowej wysokości kanał wiodący pod ulicę Emilii Plater, dziurę, która by pokazywała skalę tej architektury, uświadamiała niewidoczny ogrom dworca i linii średnicowej. JR: Nazwałeś architekturę Romanowicza i Szymaniaka architekturą dla dorosłych. Na czym taka architektura polega? Czy jest jej więcej w Warszawie? GP: Architektura dla dorosłych to taka, która nie usiłuje mówić o czymś poza architekturą, nie stara się opowiadać żadnej historii, nie sięga po łatwą symbolikę. Ona może być atrakcyjna formalnie, natomiast ta forma nie może wynikać z chęci zrobienia czegoś dziwnego albo z chęci przekazania politycznego komunikatu czy metafory, tylko z szukania jak najelegantszego sposobu na rozwiązanie konkretnego, często banalnego, problemu. I tutaj architektura Romanowicza i Szymaniaka jest bardzo dobrym przykładem takiej architektury dla dorosłych, architektury R o z m o w a serio. Dobrym przykładem są zadaszenia Stacji Powiśle wzdłuż całego peronu, które zostały zaprojektowane i rozmieszczone tak inteligentnie, żeby zmusić pasażerów do skupiania się w grupkach w równych odstępach, a tym samym do równomiernego zapełniania pociągu. Zawsze na stacjach ludzie mają tendencję do gromadzenia się przy wejściach i wyjściach, a chodzi o to, żeby stawali równomiernie i równomiernie wypełniali pociąg. Poza tym - dlaczego te daszki mają taki dziwny kształt? Dachy z obu torów spotykają się nad torami i na nich jest powieszona trakcja, dzięki czemu można było wyeliminować słupy trakcyjne i wygospodarować więcej miejsca, zrobić trochę szersze perony. I to są właśnie te bardzo eleganckie i inteligentne rozwiązywania bardzo banalnych problemów. JR: Szymaniak i Romanowicz korzystali obficie ze spuścizny Le Corbusiera. GP: Tak. I zarówno Corbusierowi, jak i Romanowiczowi i Szymaniakowi chodziło o zrobienie czegoś ładnego, ale to zawsze miało być najpierw mądre, a dopiero potem ładne. Te inżynierskie konstrukcje daszków wzdłuż linii średnicowej są zadziwiające, ale nie chodziło o wyczyn estetyczny, te kształty musiały coś komunikować, gdzieś prowadzić, jeśli dach opada, to schody pod nim też opadają w dół – kształt dachów wskazuje drogę w dół na peron. Jest w tym harmonia i jest m i e s i ą c a w tym celowość. JR: Warszawski Dworzec Główny, zniszczony przez Niemców po Powstaniu Warszawskim najbardziej wpływa na moją wyobraźnię. Ten nigdy nie dokończony projekt zasługuje chyba na osobną książkę? GP: Oczywiście! Ten projekt trwał 15 lat, ewoluował, wiele mówi o historii Warszawy i Polski tamtych lat… JR: Wrażenie robi zdjęcie ruiny Dworca z 1947 r. zamieszczone w „ARPS”… GP: Ruina, która inspirowała Linkego… Jarosław Trybuś opisał ten projekt w „Warszawie niezaistniałej”. Bardzo mało wiemy o tym na ile tak naprawdę udało się zrealizować ten dworzec do wybuchu wojny, niewiele wiadomo też o wynikach konkursów na dekoracje rzeźbiarskie, podobno gdzieś w Warszawie jest jedna z tych rzeźb zachowana. Mało jest informacji na temat okupacyjnej formy Dworca, mamy kilka zdjęć, z czego dwa zostały użyte w książce - chodzi o wnętrza. Tych zdjęć pewnie jest więcej, ale może w Niemczech – żołnierze niemieccy mieli aparaty fotograficzne… Bryła projektu Dworca Głównego była w projektach, od 1929 roku, zawsze prosta, natomiast zmieniał się sposób jego wykończenia, pierwszy projekt autorstwa Przybylskiego był bardziej w duchu eleganckiego art deco, potem w latach 30. narosła propagandowa dekoracja, REKLAMA Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 29 R o z m o w a która zresztą miała być głównie wewnątrz, forma zewnętrzna cały czas miała być prosta. Podczas okupacji chodziło o to, żeby dworzec jak najszybciej uruchomić, a program ikonograficzny stworzony dla drugiej RP już nie był przydatny. Restauracja, którą Romanowicz i Szymaniak wykończali w tamtym czasie jest bardzo prosta, zostały użyte naturalne materiały, głównie kamień. Z dekoracji malarskiej, która została zaprojektowana przed wojną nie skorzystano. Mam nadzieję, że nasza publikacja przyśpieszy wyciągnięcie różnych prywatnych papierów, bo na pewno dużo z nich gdzieś drzemie po szufladach... Po wojnie ludzie nie chwalili się tym, że pracowali w dyrekcji kolei niemieckiej podczas okupacji... JR: Romanowicz i Szymaniak podczas okupacji nie chcieli przerywać pracy nad projektem Dworca Głównego i zdecydowali się na pracę w dyrekcji kolei niemieckiej. 30 Jak oceniasz ten okres ich działalności? GP: Uważam, że ich działalność była kompletnie neutralna politycznie. Romanowicz uważał po prostu, że przystosowuje Dworzec do pociągów i dla pasażerów, a nie dla Niemców czy Polaków. JR: Polska konspiracja próbowała zorganizować zamach skierowany przeciwko władzy niemieckiej na peronach dworca. Projektanci odmówili jednak udostępnienia planów… GP: Tak, nie chcieli udostępnić planów, no bo jednak architektura polega na budowaniu, a nie na burzeniu. Uważam, że to byłby dylemat dla każdego architekta – pomóc w zniszczeniu własnego dzieła... JR: To był też akt ogromnej odwagi – ta odmowa… GP: Tak, to mogło kosztować ich życie. Dzieje okupacyjne Dworca Głównego są słabo zbadane, bo wojenna historia architektury skupiła się na zniszczeniach, Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 m i e s i ą c a na ratowaniu zabytków, na tajnej edukacji i na planowaniu tego co powstanie po wojnie. Natomiast o bieżącej okupacyjnej działalności architektonicznej, która przecież była - ludzie budowali domy, sklepy, inwestowali - bardzo mało wiadomo. JR: Która stacja linii średnicowej jest Twoją ulubioną? GP: To się zmienia, muszę powiedzieć. Długo najwyżej ceniłem Centralny, chociaż tak bardzo kojarzy się z „propagandą sukcesu” i powierzchowną gierkowską modernizacją. Architektura rządzi się zupełnie inną dynamiką niż historia polityczna, często zaczynamy kojarzyć coś jako symbol epoki, tak Centralny stał się piramidą Gierka, no bo Gierek rzeczywiście sprawił, że ten Dworzec powstał, ale to był owoc trwających od lat 30. XX w. prac! Teraz moją ulubioną stacją jest chyba Powiśle – niesłychanie finezyjnie rozwiązana krajobrazowo i urbanistycznie, niepo- strzeżenie prowadzi człowieka w dół warszawskiej Skarpy, mam nadzieję, że kolej nigdy nie zamknie peronów na noc i będzie to nadal taka promenada przytulona do wiaduktu mostu Poniatowskiego. Choć to stacja, Powiśle kojarzy się z architekturą parkową, można sobie wyobrazić, że dolny pawilon, ten z kawiarnią, od zawsze był parkową kawiarnią. JR: Jakie następne publikacje książkowe szykuje dla czytelników Centrum Architektury? GP: Nie zaniedbujemy serii Fundamenty z klasycznymi książkami o architekturze – jeszcze w tym roku kolejna książka Le Corbusiera, „Ornament i zbrodnia” Loosa oraz świetna współczesna książka Sudjicia o architekturze i władzy. Zaczynamy też serię monografii polskich architektów – pierwsza będzie książka o Tygrysach, autorach Domu Partii. Chcemy wypełnić lukę – akademickie publikacje zwykle wychodzą w małych nakładach, a dla mniej wtajemniczonych są nieatrakcyjne. Ale najpierw w księgarniach pojawi się „ARPS” po angielsku – na eksport i na prezenty dla zagranicznych przyjaciół. ▄ Arseniusz Romanowicz i Piotr Szymaniak - twórcy warszawskiej linii średnicowej i autorzy jednych z najciekawszych budynków współczesnej Warszawy: Dworca Centralnego, Dworca Wschodniego, stacji Ochota, Powiśle i Stadion. W a r s z a w s k i e k l i m a t y Pocztówka ze zbiorów Rafała Bielskiego Warszawa dawniej i dzisiaj 1910 Fot. redakcja Ulica Królewska 2012 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 31 S k a r p a Ruta Pragier – dziennikarka specjalizująca się w reportażu interwencyjnym, autorka wielu książek o tematyce społecznej. Stefan Wroński, Dzidek Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Stron 330. 32 l i t e r a c k a Śmierć nie była przygodą Ruta Pragier Czy książka dla młodzieży powinna spełniać te same kryteria co książka dla dorosłych? Niekoniecznie. D zidek Stefana Wrońskiego zbudowany jest na innej zasadzie. Nie ma jednolitej akcji, która rozwija się od początku do końca. Za to jest sympatyczny bohater, jego tata, doktor i jego rodzina. Dużo w tej książce rodzajowości. Rzecz dzieje się na warszawskiej ulicy Księdza Skorupki i jest to opis chłopięcych przygód kolegów z sąsiedzkich podwórek. Dzidek jest często inicjatorem tych Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 zabaw. Wszystko odbywa się na podkoloryzowanym przez autora tle obyczajowym przedwojennej Warszawy, pełnym charakterystycznych postaci. Wyścig rowerowy kończy się na widok faceta z papużką. Papużka ,oczywiście wyciąga losy. Jest tu też ptasznik, sprzedający ptaki. Kanarki śpiewają, a czasami uciekają z klatek. Gdy chłopcy mają parę groszy, idą na lody. Lody sprzedaje dziwny facet z wielkimi wąsami. Natomiast dziewczyny zaprasza się do pachnącej, eleganckiej lodziarni. Mamy tu w roli głównej wszystkie smaki i zapachy dzieciństwa. Do obrazków obyczajowych tego czasu należy rozdział o otwarciu toru wyścigów konnych na Służewcu. Uwagi jakimi przerzucają się bywalcy i rozmówki jakie toczą między sobą zabawią niewątpliwie wielu czytelników. Ten język jest już dziś warszawską egzotyką. Własnością rodziny doktora jest cenna ikona i wokół prób jej zagarnięcia rozgrywa się część akcji. Przy tej okazji trafiamy do szkoły doliniarzy, w której nauczyciel szkoli adeptów w trudnej sztuce wyciąga- nia ofiarom portfeli z kieszeni. Ta pogodna opowieść o przedwojennej Warszawie zostaje gwałtownie przerwana wybuchem wojny. Wchodzą Niemcy. Dzidek i jego koledzy wstępują do Szarych Szeregów. Czy zdają sobie sprawę z tego, co będzie dalej? Być może z początku sądzili, że będzie to ciąg dalszy chłopięcych przygód. Doprowadzenie do wybuchu pocisku gazowego w kinie, bo „tylko świnie siedzą w kinie”, ma jeszcze trochę taki klimat . Ale wkrótce sytuacja zmienia się dramatycznie. Chłopcy otrzymują rozkaz wykonania wyroku na jednym z kolegów, który podobno zdradził. Kamienica na ulicy Księdza Skorupki zostaje zburzona. Dzidek trafia na Pawiak. I ginie tuż przed końcem wojny. I ta właśnie dramatyczna przemiana: fakt, że spokojne, słoneczne dni mogą tak nagle przerodzić się w koszmar jest najsilniejszym wrażeniem, jakie zostaje w pamięci po przeczytaniu tej książki. Jej dodatkowym atutem są przedwojenne zdjęcia z rodzinnego, warszawskiego albumu. ▄ S k a r pH ai s nt oa r śi aw i ę t a Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 33 A r t y k u ł 34 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 s p o n s o r o w a n y R o c z n i c a p o w s t a n i a w G e t c i e Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 35 W a r s z a w s k i e k l i m a t y Restauracja Kameralna, Ul. Mikołaja Kopernika 3, Fot. Rafał Bielski Kameralna Orkiestra rozpoczęła „Walczyka Warszawy”. Parkiet wypełnił się rozedrganą masą ludzką. Marta i Halski wcisnęli się w środek. O tańczeniu nie było mowy. Było to co najwyżej rytmiczne kołysanie się w miejscu wśród roześmianych, spoconych twarzy, przekrzywionych krawatów, rozrzuconych fryzur. Za to zabawa zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Orkiestra, nie przestając grać, przeszła na melodię „Na prawo most, na lewo most” i wszyscy, czując przemożny przypływ lokalnego patriotyzmu, zaczęli śpiewać, nucić, krzyczeć. - Co za miasto! - westchnął Halski. - Uciążliwe, ale jakie kochane... Leopold Tyrmand, „Zły” 36 Leopold Tyrmand, Marek Hłasko, Janusz Głowacki, Roman Polański, Edward Stachura czy Agnieszka Osiecka prowadzili tutaj zagorzałe dyskusje na temat życia i literatury. Bo gdzie jak nie tutaj, w restauracji Kameralna, przy dobrej wódce i zakąskach, można było nadać koloru PRLowskiej szarości. Każdy chciał się tutaj znaleźć, potańczyć na dancingu i zakosztować „koniaku z południowymi owocami” czyli wódki z dwoma ogórkami. S kładający się z trzech części – baru, restauracji i klubu nocnego – lokal został założony w 1947 roku przez Związek Inwalidów Wojennych. W momencie otwarcia był prawdziwą oazą na gastronomicznej pustyni powojennej Warszawy. Stołeczna bohema rozsławiła to miejsce nie tylko samą swoją obecnością, lecz i twórczością. Czasem przenosił do swej prozy całe monologi, czasem parę słów. Raz w „Kamerze” wdaliśmy się w towarzyską rozmowę z szatniarzem. W pewnym momencie użył on w kontekście odbywającego się plenum czy innego Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 tego typu partyjnej imprezy powiedzonka: „wielkie sprawy krasnoludków”. Roześmiałem się, po czym zupełnie wyleciało mi to z głowy. Markowi-nie, przeniósł kwestię szatniarza do któregoś z opowiadań, opowiada Andrzej Roman w „Rzeczpospolitej”. W latach 90 To najpopularniejsze miejsce zniknęło nie radząc sobie z duchem kapitalizmu. Na kulturalnej mapie Warszawy ponownie znalazła się restauracja Kameralna na ul. Mikołaja Kopernika 3, kusząc swoich gości wielkim czerwonym neonem. Prace nad wznowieniem działalności trwały od 2007 roku. Restauracja przez wiele lat była zamknięta dla swoich klientów. Dopiero po wielu latach urzędowych przepychanek Kameralna ponownie przywitała swoich gości 20 października 2012. Restauracja codziennie serwuje sławne przekąski - wódkę z lornetą, śledzika oraz dania obiadowe. W karcie znajdziemy kawy poetycko nazwane przez Marka Hłaskę. To doskonałe miejsce na rodzinne obiady, romantyczne kolacje czy biznesowe spotkania. Czarująca atmosfera, profesjonalna obsługa i ciekawe potrawy pozwolą cieszyć się ze spędzanego czasu. ▄ W a r s z a w s k i e k l i m a t y KAWIARNIA „NOWY ŚWIAT” Andrzej Symonowicz – warszawianin, architekt, artysta plastyk, publicysta, adiunkt Muzeum Warmii i Mazur. 38 Andrzej Symonowicz Moim pierwszym zawodowym projektem jako świeżo upieczonego architekta była nowa aranżacja wnętrz lokalu warszawskiej kawiarni „Nowy Świat”. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 W a r s z a w s k i e M iało to miejsce w roku 1969. Kawiarnia ta, u zbiegu ulic Nowy Świat i Świętokrzyskiej, to kawał historii miasta i myślę, że warto napisać kilka słów o jej losach i o niektórych ludziach związanych z tym kultowym lokalem. Kawiarnię przy ulicy Nowy Świat otwarto w roku 1883, czyli dokładnie 130 lat temu. Po drugiej wojnie światowej z ulic Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście zostały tylko gruzy. Podczas odbudowy ulice te starannie zrekonstruowano w sensie zewnętrzne- go wyglądu kamienic. Co do wnętrz budynków, to dostosowano je do potrzeb współczesnych. Odnośnie kamienicy na rogu Świętokrzyskiej i Nowy Świat zdecydowano, że historyczna kawiarnia powinna nadal funkcjonować w tradycyjnym miejscu. Architektem kierującym pracami odbudowy Stolicy na tym odcinku był Zygmunt Stępiński i to on zaprojektował powojenne wnętrza (parter i piętro) kawiarni. Zrobił to mocno socrealistycznie, ale w tym wypadku jego autorskie pomysły zna- k l i m a t y komicie sprawdziły się, nadając obszernemu lokalowi nostalgiczny charakter, odwołujący się do dawnych sentymentów. Kawiarnia natychmiast stała się ulubionym miejscem warszawskich artystów oraz ówczesnych dygnitarzy. W roku 1965 tam właśnie rozpoczął swoją działalność słynny „Dudek”, czyli kabaret literacki Edwarda Dziewońskiego. Warto wspomnieć, że lokal u zbiegu Nowego Światu i Świętokrzyskiej miał już swoją historyczną tradycję, jeśli chodzi o goszczenie literackiej scenki. To w tym miejscu, w roku 1916, rozpoczął działalność kabaret „Miraż”, w którym debiutowali Tuwim i Brzechwa, a muzykę komponował bardzo sławny później Jerzy Petersburski. Pięćdziesiąt lat później „Dudek” uwił tam swoje gniazdko, a jego popularność była tak ogromna, że po czterech latach występów ówczesne władze uznały, iż należy zmienić wystrój kawiarni „ Nowy Świat”, bowiem istniejący stał się zbyt „starożytnym” jak na aktualną rangę lokalu. Powierzono tę pracę dwóm uznanym architektom wnętrz. No i tak się jakoś dziwnie złożyło, że ci dwaj mistrzowie dokooptowali do zespołu mnie – raczkującego zaledwie projektanta. Później dopiero zrozumiałem dlaczego. Otóż zawodowy kodeks architekta wymaga, aby projektant, który „miesza się” w realizację żyjącego twórcy uzyskał od niego zgodę na swoje ingerencje. Jeśli chodzi o pana inżyniera Stępińskiego – mocno wówczas schorowanego, starszego pana – to wyraził on swój akcept pod warunkiem nie naruszania jego autorskich architektonicznych detali i rozwiązań. Ale był jeszcze jeden problem - słynny Eryk Lipiński. Głównym plastykiem i częściowo scenografem „Dudka” był Eryk Lipiński. Założyciel tygodnika „Szpilki”. Późniejszy twórca i dyrektor Muzeum Karykatury. Postać ogólnie znana i znacznie sławniejsza niż moi znakomici wspólnicy. Ci zakładali, że pan Eryk nie zgodzi się na żadne pertraktacje odnośnie zmiany wystroju jego słynnej scenki. Zwyczajnie bali się jakiejkolwiek rozmowy z mistrzem i dlatego dobrali sobie młodego, czyli mnie, aby ten „narażał się” w imieniu zespołu. No i odbyła się taka rozmowa. Pan Lipiński miał wówczas lat 61, a ja 24. Słynny artysta spokojnie powiedział mi, że absolutnie nie interesuje go to co zrobimy, życzy nam szczęścia oraz pieniędzy i nie widzi powodu do dalszych konsultacji. Pointa jest taka. Projektowanie trwało kilka miesięcy. Gotową dokumentację otrzymał inwestor i zgodnie z umową solidnie nam zapłacił. Starsi panowie dwaj, czyli moi wspólnicy rozliczyli się ze mną uczciwie. Natomiast Pan Eryk Lipiński, używając swojego autorytetu nie dopuścił, aby jakiekolwiek zmiany nastąpiły na jego terenie. Projekt poszedł do szuflady. I w gruncie rzeczy maestro Lipiński miał rację. Pozostał wciąż Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 39 W a r s z a w s k i e ten sam wiecznie zadymiony lokal - bo w owych latach można było palić papierosy, a klimatyzacji nie było. Lokal z widocznym kopciem na ścianach i firanach pozostał bez zmian. Z malutkimi, okrągłymi stolikami o marmurowych blatach, ustawionymi straszliwie ciasno, bo kawiarnia miała przecież ogromne powodzenie. Wokół stolików niezliczone krzesła z mocno przetartą tapicerką. No, ale to było to! Tradycja i sentyment. Kabaret „Dudek” funkcjonował do roku 1975. Zaprezentował 9 programów. Przedstawień dał około tysiąca. Występowały w nim aktorskie sławy interpretując teksty takich mistrzów jak Osiecka, Kofta, Młynarski i Tym, a także Daniel Passent, czy Ryszard Marek Groński. Po formalnym zamknięciu kabaretu jeszcze kilkakrotnie otwierano kawiarnianą scenkę, aby zaprezentować wybrane programy dla potrzeb telewizji. Natomiast mnie osobiście temat „Nowy Świat”, po wielu, wielu latach „dopadł” ponownie. Otóż kilkanaście lat temu lokal ten przejął Browar Warszawski. Browar otwierał wówczas własne, patronackie restauracje. Panowie Prezesi postanowili przerobić historyczną kawiarnię na restaurację o „szemranym” klimacie dawnej Warszawy. Takim wiechowskim. Akurat w tym czasie współpracowa- łem z browarem przy projektowaniu innych restauracji z tworzonej sieci, no i temat trafił do mnie. Znów te same wnętrza. Po trzydziestu latach! No to zrobiłem chyba dość niezły projekt nawiązując do Wiecha, Grzesiuka i wszystkiego tego co wiem o warszawskim folklorze. Ale kiedy ukończyłem swoją pracę browar został wchłonięty przez spółkę Heineken. Moi prezesi odeszli na emeryturę, a knajpy patronackie przestały być „warszawskie”. I znów kolejny pakiet rysunków poszedł do szuflady. No i jeszcze jedna reminiscencja. Wymieniony przeze mnie starszy pan - inżynier Stępiński niewiele później przyjął REKLAMA RESTAURACJA PIERWSZA LIGA Restauracja Pierwsza Liga 03-719 Warszawa ul. Jagiellońska 26 (budynek kina Praha) tel. 22 343 03 45 www.restauracja1liga.pl e-mail: [email protected] 40 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 k l i m a t y mnie na swojego asystenta, co było kwestią przypadku. Nic nie wiedział o mojej wcześniejszej pracy przy jego kawiarnią. Dzisiaj w lokalu na rogu ulic Nowy Świat i Świętokrzyska egzystuje kawiarnia-klub pod nazwą „Nowy Wspaniały Świat”. Rodzaj kawiarni z prostymi daniami obiadowymi. Jak na miejsce lokalizacji to podobno stosunkowo nie drogimi. Jest tam także księgarnia i kącik zabaw dla dzieci. Klub organizuje przeróżne imprezy literackie i muzyczne, a także spotkania grup dyskusyjnych. Wiem, że wnętrza zaprojektowano i zrealizowano od nowa, ale szczerze mówiąc jeszcze tam nie byłem. ▄ H i s t o r i a k o m u n i k a c j i Barwa i litera Tramwaj linii M, ok. 1935. Pocztówka ze zbiorów Rafała Bielskiego Daniel Nalazek M oże zbyt otumaniony sukcesem, jakim jest możliwość publikowania w „Skarpie”, pozwoliłem sobie na karygodną niedbałość – pisząc miesiąc temu o linii „0” (zero), że do roku 1945 numeru tego w systemie oznaczeń stołecznych tramwajów nie było. Pobuszowałem po swoich zbiorach, nowościach internetowych i… zmartwiałem. Książka adresowa (czyli Adries-kalendar goroda) Warszawy na rok 1910. Tamże spis linii elektriczeskich (słowa tramwaj się nie uświadczy) i… zaczyna się on od linii „zero”. I nie tylko w tym roku. Oznaczenie takie wynikło stąd, że linia od początku określana i opisywana była przede wszystkim jako „Okólna”, a że komuś wydało się, że można ją opisać „zerem” a innemu – pierwszą literą… Póki linia taka była jedyna, zdarzały się różnice w opisie i upierać się, że to od początku była wyłącznie samogłoska, dłużej nie zamierzam. Systemy te nie były jednolite. A pytania z cyklu czemu ta linia nazywała się A, a czemu ta mocno czerwona? Wcale do najrzadszych nie należą… Miesiąc temu wspominałem o specyficznych kur- sach tramwaju konnego kolejowego. Wozy te, „plebejskie”, miały z tyłu (czyli – nad wejściem) wyróżniającą je tabliczkę z wiele mówiącym napisem: Cena miejsc wewnątrz 5 kop., na wierzchu 3 kop. „Ropuchy” te miały także wywieszoną nad wejściem czerwoną chorągiewkę, która informowała, że wolnych miejsc nie ma. Wprowadzenie nowej generacji tramwajów konnych w roku 1881 niewiele zmieniło. Każdy rozróżniał zwalisty, piętrowy kolos tramwaju kolejowego od małego, zgrabnego wagonika sieci belgijskiej. Prasa używała w opisach Daniel Nalazek – historyk komunikacji miejskiej. Współautor monografii poświęconej warszawskim autobusom i trolejbusom. Autor artykułów o historii komunikacji trolejbusowej w Polsce. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 41 H i s t o r i a Tramwaj linii Z, ok. 1935. Pocztówka ze zbiorów Rafała Bielskiego systemu, który wtedy raczkował, ale do dziś znakomicie czuje się w krajach byłego Imperium. Czytelnicy bywali w Moskwie czy Sankt-Petersburgu musieli otrzeć się o tamtejsze systemy metra. W obecnej stolicy Rosji mamy ich 11 (nie licząc monorailu i tzw. lekkiego metra), w Piterze – pięć. Każda ma numer. Ale konia z rzędem temu, kto w przewodnikach czy opisach będzie kierowany wyłącznie do linii 3 czy 8. Do Arbacko-Pokrowskiej? Albo do Kalinińskiej? Zapewne szybciej. Tak już od dziada-pradziada nazywano w Rosji linie komunikacyjne (od nazw krańca, kierunku albo… patrona), tak też było i u nas. Pierwsza linia „nowoczesnego” tramwaju zwana była z początku albo po 42 k o m u n i k a c j i prostu linią… tramwajową (bo „ropucha” była koleją żelazną konną), albo tramwajem belgijskim, wreszcie zaś, zgodnie ze wspomnianym systemem, linią powązkowsko-mokotowską. A przy okazji, pan oberpolicmajster nakazał, aby wszelkie kursujące po Warszawie omnibusy zaczęły mieć wyraźnie oznaczone tablice z kierunkiem. Wpadło do głowy urzędnikowi, by dodatkowo kierunek ten wyróżnić kolorem. Podówczas linii omnibusowych było coś ze sześć; linia do więzienia wojskowego przy Złotej miała odtąd oznajmiać swój kierunek napisem białym na tle niebieskim. Linia na Pragę – literami żółtymi na tle czerwonym… Kolejne linie otrzymywały kolejne barwy, te szybko przeszły z mało przydatnych w dzień lampek na tablice kierunkowe umiesz- Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 czone na dachach. Samymi kolorami wszystkich relacji się nie opisze, pojawiły się zatem łamańce; w marcu 1882 skrócone kursy linii białej zaczęto oznaczać barwami biało-czerwonymi. W czerwcu tegoż roku uruchomiono linię pomarańczową (z Powązek przez Muranów, Żelazną Bramę i Twardą do kolejowego dworca towarowego), zaś jej skróconą wersję oznaczono barwą żółtą. A uruchomioną chwilę później relację z Muranowa przez plac Grzybowski, odrywającą się od głównego ciągu na placu Grzybowskim i przez Bagno docierającą do dworca Wiedeńskiego – żółto-czerwoną. W roku 1905 „Kurier Narodowy” poinformował iż Administracja tramwajów postanowiła wprowadzić specjalną numerację kursów, która zastąpi z czasem oznaczenie barwami wagonów na oddziel- nych liniach, z rozwojem bowiem sieci elektrycznej nie starczyłoby barw i kombinacji, numeracja zaś przy biletach korespondencyjnych, które jednocześnie z ruchem tramwajów elektrycznych będą wprowadzone, staje się nieodzowną. Wtedy to właśnie, już za czasów tramwajów konnych, zaczęto wprowadzać oznaczenia cyfrowe. Jeśli czytamy więc o tym, że w roku 1908 tramwaje elektryczne ruszyły jako pierwsze na linii 3, to nie znaczy, że relacja ta wtedy się narodziła. Istniała już dobre lat… kilkadziesiąt, bo sięgając do wspomnianego już „Kuriera”, numerem 3 oznaczono dawną linię zieloną. Tramwaje oznaczono od 1 wzwyż, kiedy pojawiła się idea kursu okrężnego, skorzystano z literowego oznaczenia. Wraz z rozwojem sieci tramwajowej, pojawiały się kolejne linie H i s t o r i a okrężne. Dziadkowie nasi dziwnie lubili jeździć tramwajem z punktu A, przez B, C, i D do… A z powrotem. W czasach niemal współczesnych słynny był w Warszawie tandem; jak okrężny tramwaj, to 30-tka. Jak autobus, to oczywiście setka. Druga linia okólna otrzymała… również oznaczenie literowe. Była to długo oczekiwana trasa wiodąca przez Powiśle. Gdy zakończono układanie torów i w roku 1918 pobiegł po nich tramwaj elektryczny, nadano mu oznaczenie literowe. P jak Powiśle. A potem poszło jak z płatka… Rok 1926: otwarcie popularnej aż do wybuchu II wojny linii M (jak mosty, bo krążąc po Śródmieściu i Pradze zahaczała tak o Poniatowszczaka, jak i Kierbe- k o m u n i k a c j i dzia). Trzy lata później – wersja linii P, czyli Z (od Zewnętrznej, bo docierała do krańców ówczesnego Śródmieścia – na Ochotę i Muranów). Była jeszcze linia T - od Towarowej, a – jak chcą niektórzy – od Trzech T, przez które przebiegała: Towarowej, ale też placu Teatralnego i Trębackiej. Bywały wreszcie efemerydy, które na fali popularności połączeń okólnych próbowano uruchomić, ale te akurat sczezły bardzo szybko, gdyż były zbyt pochopnie wykreślone: linia S (Śródmiejska), która przetrwała raptem… 12 dni (sic!), biegnąca kółeczkiem Królewskiej-Traktu-Alej i Marszałkowskiej, oraz H (Handlowa) zaczynająca – i kończąca się – na placu Żelaznej Bramy, a obiegająca Muranów… Były też i inne linie literowe, które wpisywały się w ten schemat oznaczeń. A że godzina już późna, pora kończyć wywody, wspominając jeszcze o tramwajach nocnych. Linii nocnych było przez dłuższy czas trzy, ale od roku 1937 aż dziewięć. Dla nas, żyjących w Warszawie tuż po przełomie wieków sprawa jest jasna - nocami jeździ się N, a przez dziesięciolecia wcześniej „sześćsetkami”. Przed wojną nocą jeździło się każdą linią, która miała na końcu numeru… zero. Pierwsza linia nocna, uruchomiona w roku 1921, miała numer 10 (wcześniej to oznaczenie nosiły uruchamiane na zimę kursy linii 9). Kolejna była 20. Na 30 przyszło poczekać lat parę, w latach 1927 i 1928 kursowała ona jako let- nie połączenie dodatkowe, by wreszcie na stałe zagościć w roku 1932. Rozwijające się dynamicznie miasto wymusiło na Dyrekcji Tramwajów rozwijanie nocnych połączeń; początkowo były to oddzielne kursy linii już istniejących. Z początkiem września 1937 roku zdecydowano się na radykalne zmiany. Po nich linią tramwajową z najwyższym numerem stała się nocna 90, podążająca do Boernerowa (wcześniej dojeżdżała tam n-ta mutacja 20). Rekord tego numeru linii tramwajowej pobito po wojnie w Trójmieście. Swoistą radochę musieli mieć mieszkańcy gdańskiej dzielnicy Siedlce, którzy kursując w poszukiwaniu otwartego sklepu nocnego z zamiarem kupienia sety jechali linią numer 100 właśnie. ▄ REKLAMA R E S T A U R A C J A Pod Retmanem – vodka z Pewxu – frykasy z pod lady – kapela z dewizowego kontraktu – wejściówki u konika w lokalu 50 zł od osoby konsumcja plus lorneta Spotkanie ludzi pracy i kombinatorów Start 1 maja od godz. 14.00. od 60 lat w tym samym miejscu tradycyjna kuchnia polska ul. Bednarska 9, 00-310 Warszawa, tel. 22 826 87 58 www.podretmanem.pl Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 43 T e a t r Andrzej Nerdelli w Kordianie „Na szczycie M. Blanc”, z tyłu sztuczni statyści Pożegnanie z Powszechnym Krzysztof Szuster Krzysztof Szuster – reżyser, aktor, biznesmen, miłośnik koni, kolekcjoner pojazdów, broni i uprzęży z różnych epok. 44 Połączenie pod jedną dyrekcję teatrów Narodowego i Powszechnego dało artystom statystom nowe możliwości – tak zarobkowe, jak i kształcenia warsztatu aktorskiego. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 T e a t r O czywiście wtedy patrzono na nas z przymrużeniem oka, ale wielu z naszej ówczesnej paczki zaraziło się bakcylem teatru na całe życie. Powszechny słynął z mądrych adaptacji polskiej i nie tylko literatury. Urocze Damy i Huzary z muzyką jazową graną na żywo z niezapomnianymi rolami: Józefa Pierackiego jako kapelana, Mariusza Dmochowskiego i Gustawa Lutkiewicza jako Majora i Rotmistrza, Tadeusza Janczara i Eugeniusza Robaczewskiego jako Grzesia i Rembę, młodziutkiego Andrzeja Zaorskiego jako porucznika, Przedwiośnie z Hanusz- kiewiczem jako Cezarym Baryką, Panem Wokulskim ze niezapomnianymi rolami Ewy Wawrzoń jako Izabelli, Zosi Kucówny jako Wąsowskiej czy Mariusza Dmochowskiego w tytułowej roli. Pani Latter z muzyką Jerzego Wasowskiego, który sam z wdziękiem zagrał Prusa. Wreszcie niezapomniany debiut sceniczny Daniela Olbrychskiego-Gucia w Ślubach Panieńskich z Andrzejem Zaorskim i Andrzejem Nardellim na zmianę jako Albin. Radosta grali na zmianę Andrzej Bogucki i Andrzej Szczepkowski i Igor Śmiałowski a cudowną, żywiołową Klarą była Ewunia Żukowska (tuż po szkole). Tu muszę zatrzymać się na chwilę, aby wspomnieć przesympatycznego, ciepłego Andrzeja Boguckiego. Spotykałem go w teatrze bardzo często. Niestety w ostatnich swoich latach na deskach grał już niewielkie rólki. W Nieboskiej Komedii, Świętej Joannie, Kordianie, Zabawie w koty, Jeziorze Bodeńskim, zastępstwo w Ryszardzie III. Polubił mnie. Poprosiłem go aby mnie przesłuchał przed kolejnymi egzaminami do szkoły aktorskiej. Zgodził się natychmiast. Dużo opowiadał mi o starym teatrze o jego zwyczajach. Był rozgoryczony, że nie jest już wykorzystywany. Nigdy jednak nie opowiadał o swojej wspaniałej wojennej przeszłości. Przed paru laty dopiero przed premierą Pianisty dowiedziałem się jak niegdyś byłem blisko wielkiego, odważnego człowieka i że otarłem się o kawałek polskiej historii. A z panem Andrzejem związana jest też mała anegdotka. W Ryszardzie III zostaje stracony. Tuż po jego scenicznej śmierci musieliśmy wejść na scenę i wynieść prawdziwą trumnę w kulisy. Zawsze inspicjent Franio Gołąb wołał nas grabarzy przez intercom: czterech do trumny, czterech dom trumny, proszę... Spektaklem w którym „działo” się dużo był „Becket albo honor Boga” Jean Anouith-a. Ogromna obsada ze znakomitymi nazwiskami nawet w epizodycznych rolach wróżyła duży sukces. Grały tam śliczne Ewy- Krasnodębska, Pokas, Żukowska, Skarżanka, jedyna nie Ewa ale równie piękna - Maria Chwalibóg oraz panowie: Mariusz Dmochowski, Andrzej Szczepkowski, Andrzej Kopiczyński, Władysław Krasnowiecki, Józef Pieracki, Włodzimierz Bednarski, Lech Ordon, Andrzej Nardelli i młodziutki i jeszcze nie rozpoznawalny Andrzej Zaorski w „roli” - I żołnierza. A i nasz udział statystów dodawał jeszcze „większego blasku” temu spektaklowi. Niestety przedstawienie to nie szło długo bo zaledwie 19 razy, cieszyło się mianem zabawnego, ale i niestety pechowego. Choć dla pewnej pary głównych bohaterów było początkiem nowej drogi życiowej w dosłownym tego słowa znaczeniu. Poznali się przy realizacji tej sztuki w scenie łóżkowej… i tak im już zostało na wiele lat. Jako statystom przypadły nam role zakonników, żołnierzy, księży i sług zamkowych. Wielokrotnie przebieraliśmy się wcielając w różne role. Po prostu reżyserowi znakomitemu Janowi Maciejowskiemu potrzeba było tak jak w Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 45 T e a t r Ewa Pokas i Andrzej Kopiczyński - Becket albo honor Pana Boga 46 Ryszardzie III całego dworu w scenach zbiorowych. Pewnego wieczoru tuż po premierze Mariusz Dmochowski, nie stręczący od kieliszka, nieco przesadził. Siedział bezradnie w garderobie i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach nie mówiąc o podawaniu tekstu. Zwykle w scenie wchodziło nas czterech, zakapturzonych mnichów, tuż za panem Mariuszem grającym biskupa, jako jego osobista ochrona. Przerażony inspicjent wpada na pomysł abyśmy wzięli pod ramiona biskupa i wprowadzili na scenę a ja w razie wpadki mam podrzucać mu tekst (podpowiadać). Egzemplarz sztuki pożyczony na ten czas od suflerki miałem ukryty w połach habitu a stojąc tuż za nim w drugiej parze byłem dobrze ukry- Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 ty przed oczami widzów. Jesteśmy przerażeni, ale potulnie wykonujemy polecenie. Zabieramy go z garderoby i prowadzimy na scenę mając nikłe przekonanie ,że plan się powiedzie. Wchodzimy na scenę i……… biskup nadal ledwie stąpa wisząc na ramionach dwóch kolegów, ale tekst podrzucany doskonale wypowiada i nawet dialoguje z partnerem. Mówił tylko znacznie wolniej i dokładniej niż zwykle. Na zejście dostaje brawa. Widownia kompletnie się nic nie zorientowała. Innym razem na godzinę przed spektaklem Janka Zachorska (szefowa działu osobowego przygotowującego obsady) odbiera telefon od Ewy Pokas, która nagrywała film w Pradze czeskiej. Ewa: Pani Janko jestem w Pradze nie zdążę na spektakl Janka: co ty pleciesz wsiadaj w tramwaj i przyjeżdżaj – Powszechny jest !!! na Pradze !!! Ewa: ale ja jestem w Pradze czeskiej!!!! Spóźniłam się na samolot Wreszcie do Janki doszło co się stało. Nie ma szans przygotować zastępstwa, Ewa grała Gwendolinę – kochankę króla, której postać zawiązywała dalszą akcję. Po woli zapełnia się widownia. Ktoś proponuje, żeby Ewa Żukowska wyszła na proscenium i czytała rolę Pokas a Andrzej Kopiczyński będzie grał tak jakby na scenie a raczej w łóżku ,była Gwendolina. Karkołomne zadanie, które niestety z powodu dzisiejszej zajętości kolegów stosuje się dość często na pró- T e a t r bach. Jest to granie z tzw. duchem. O 19,00 przed kurtynę wychodzi dyrektor administracyjny teatru pan Tadeusz Kazimierski i swoim pięknym niskim radiowym głosem przeprasza widzów za „życiowe zdarzenie” i sprytnie w formie pytania prosi o zgodę na nagłe zastępstwo. Z widowni rozlegają się brawa akceptujące takie rozwiązanie. Rozpoczyna się spektakl. Ewa Żukowska wychodzi na scenę i czyta” na biało „tekst za Pokas, ale ten tekst dotyczy także jej grającej w późniejszych scenach także inną kochankę króla. Andrzej Kopiczyński nie wytrzymuje jako król i parska śmiechem. Widzowie orientują się ,że to prywatna reakcja aktora w scenie bynajmniej nie do śmiechu i ryczy cały teatr. A tak na marginesie szkoda ,że śliczna i zdolna Ewunia Pokas zrezygnowała z aktorstwa i wiele lat temu wyjechała z Polski. W Bekecie króla Francji grał Andrzej Szczepkowski. Wybitny aktor o niespotykanym poczuciu humoru, przesympatyczny lubiący ludzi i… moje psy. W swojej scenie był karmiony przez sługę dworskiego pomarańczami. Z tym tylko ,że wtedy nie było pomarańcz tak jak teraz w każdym sklepie. „Rzucali” je tuż przed świętami Bożego Narodzenia a i wtedy trzeba je było zdobywać i dawali tylko po kilogramie. Teatr jednak świetnie sobie z tym radził. W pracowni butaforskiej rozcięto piłkę tenisową, pomalowano na stosowny kolor i tak grała odtąd rolę -pomarańczy. Do środka bufetowa przygotowywała pokrojone dzwonka jabłuszka. Ja z Witkiem Skowrońskim jako słudzy podawaliśmy talerzyk baronowi z ową pomarańczą a grający barona francuskiego Kazimierz Zarzycki karmił króla podając kawałeczki „pomarańczy” prosto do buzi Andrzejowi Szczepkowskiemu. Pan Andrzej na prawo i lewo sypał anegdotami a kiedy brakowało mu słuchaczy opowiadał je także i nam statystom. Poczułem się więc upoważniony do zrobienia żartu samemu mistrzowi. Popędziłem na bazar na Polną ( jedyne miejsce w Warszawie gdzie można było zdobyć wszystkie owoce południowe o każdej porze roku) i za gigantyczne pieniądze nabyłem jedną prawdziwą pomarańcz. Przed spektaklem włożyłem jej dzwonka do piłeczki „pomarańczy” i następnie już na scenie podałem panu Kazimierzowi. Ten wyjmując pierwsze dzwonko po prostu zgłupiał, tak że pan Andrzej musiał mu pokazać palcem, że jest głodny. Następnie odegrał całą etiudę jak pyszna jest ta pomarańcz a robił to tak przekonywująco, że widownia chyba z zazdrości dała mu brawa. Zawsze na koniec ostatni kawałek jabłuszka pan Szczepkowski dawał z łaski słudze a ten potulnie je zjadał. Jednak tym razem pan Andrzej tylko wyciągnął w geście karmienia rękę z pomarańczką i kiedy baron otworzył z lubością usta tylko machnąwszy nią przed nosem Kazia ze smakiem zjadł ją sam. Obydwaj aktorzy byli rozbawieni i gratulowali nam pomysłu prosząc o powtarzanie tego procederu na każdym spektaklu. Poczułem wiatr w żaglach i wpadłem na nowy pomysł. Nabyłem jednego banana i położyłem go obok piłki pomarańczowej z jabłuszkiem w środku. Pan Kazimierz kiedy podawałem mu talerz na scenie zgotował się (zgotowanie to prywatna reakcja aktora często kończąca się wybuchem śmiechu), ale pokornie podsunął Szczepkowskiemu talerz pod nos. Ten popatrzył i palcem pokazał na banana, że jako król na niego właśnie ma ochotę. Sługa–baron pokornie ale bardzo niewprawnie odwinął banana ze skórki i nie wiedząc jak go karmić podał mu go do ręki. Pan Andrzej rozegrał następną etiudę przyprawiając ślinianki widowni o wytężoną reakcję i na koniec, kiedy miał już miąższ przy samym ogonku, palcem przywołał kolegę aktora i z całej siły wetknął go w usta pana Kazimierza, tak ,że skórka oplotła mu całą twarz, czym rozśmieszył widzów. Ja stoję przerażony bo pan Kazimierz wcale nie był zadowolony. Kiedy zeszliśmy ze sceny pan Andrzej poklepał mnie po ramieniu co widząc pan Zarzycki nie mógł mnie już zrugać. Rozzuchwalony postanowiłem zrobić jeszcze jeden numer. Ale bojąc się ostrej reakcji pana Zarzyc- „Scena karmienia króla” Ryszard Nachorowski, Mariusz Dmochowski, Andrzej Szczepkowski i Kaziemierz Zarzycki - Becket albo honor Pana Boga Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 47 T e a t r „Scena łóżkowa” Tomasz Becket albo honor Pana Boga Ewa Żukowska, Andrzej Kopiczyński [poznali sie przy realizacji...] i Włodziemierz Bednarski 48 kiego pobiegłem do garderoby pana Andrzeja przed spektaklem i opowiedziałem mu co wymyśliłem. Pan Szczepkowski był zachwycony pomysłem i pamiętam jak dziś -jak zabawnie zacierał ręce w kulisie nie mogąc się doczekać swojej sceny a jednocześnie dając mi tym gestem przyzwolenie na zrobienie żartu. Do piłeczki włożyłem dzwonka….. cytryny! Dochodzi do karmienia króla. Pan Zarzycki wyjmuje z piłeczki dzwonko i chce nim nakarmić Szczepkowskiego. A król szerokim gestem pokazuje, że nie ma dziś ochoty na frykasy. Następnym gestem żąda, aby sługa podał mu talerzyk… a trzecim przyzywa go do siebie i zaczyna karmić biednego kolegę dzwonkami cytryny. Widownia śmieje się, ja też, inni kole- Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 dzy którym pan Andrzej powiedział wcześniej co będzie się działo gotowali się stojąc za kulisami. Niestety tylko pan Kazimierz nie odpowiada mi na dzień dobry….. przez parę dni. W sztuce tej Andrzej Kopiczyński podchodząc do statysty grającego księdza, wypowiadał kwestię ten ksiądz jest zezowat….. A nasz kolega kreujący go grał samego siebie bo rzeczywiście był bardzo zezowaty. Tuż po tej kwestii musiał wykonać gest błogosławieństwa w kierunku do króla. Któregoś wieczoru kolega nie przyszedł do teatru. Jako zarządzający naszą grupą wyznaczam Witusiowi Skowrońskiemu (dziś nestorowi amatorskich scen stolicy) nagłe zastępstwo. Opowiadam mu wszystko co ma zrobić i jak ma się zachować. Kiedy Andrzej Kopiczyński podchodzi do nie- go i wypowiada swoją kwestię, widzi, że Witek wcale nie jest zezowaty i wręcz wytrzeszcza piękne zdrowe niebieskie oczęta do widowni. Kopiczyński gotuje się a Wituś z przerażenia zapomina go pobłogosławić. Po spektaklu koledzy żartują sobie, że na scenie dokonał się cud uzdrowienia! Kiedy Mariusz Dmochowski był już bardzo „zajęty”, postanowiono zrobić za niego nagłe zastępstwo. W jedną próbę nauczono Tadeusza Borowskiego sytuacji . Ale opanowanie tekstu było już po prostu niemożliwe w tak krótkim czasie. Wymyślono więc ,że biskup będzie się cały czas modlił ,wypowiadając co jakiś czas swoje kwestie. Tadzio dostał do ręki brewiarz i w środku miał napisany cały tekst który po prostu czytał. Po wielu sukcesach T e a t r Hanuszkiewicza: psach, hondach nadszedł czas na drabinę! Legendarny Kordian w Powszechnym. Zamiast szczytu Mont Blanc – drabina na której Andrzej Nardelli pięknie recytował monolog – tu szczyt…. Przekonani, że mistrz użyje nas – statystów narodowo – powszechnych w wielkim dziele literatury polskiej ,uczestniczę w próbach . A tu niestety kolejna i kolejna a pan Adam nie wspomina ani słowa o potrzebnych „posiłkach”. Wreszcie wybucha prawdziwa bomba. Oglądam projekty scenografii a tam widzę przez całą scenę w zwartym szyku postacie a raczej manekiny żołnierzy!!! Tego było za wiele . Do premiery nikt z nas nie przyszedł na ani jedną pró- bę na znak protestu. Zapadła ministerialna decyzja - teatr idzie do gruntownego remontu. Po jednym ze spektakli Kordiana cały zespół wyszedł na scenę. Adam rozbił o stare mury butelkę szampana. Wszyscy byli przekonani, że żegnają się tylko na chwilę, że powrócą do niego po skończonych pracach. Ale była to ostatnia sztuka którą zrobił Hanuszkiewicz w swoim ukochanym Powszechnym i nigdy do niego już nie wrócił. Tak też zakończył się mój kilkuletni flirt z teatrami Hanuszkiewicza. W 1974 roku zostałem zaangażowany przez Jana Skotnickiego, jako adept, do nowo tworzonego Teatru Płockiego. Zaangażowani „razem ze mną” zostali też uznani aktorzy warszaw- scy. Po pierwszym sezonie dostałem się za…. piątym razem na wydział aktorski łódzkiej PWST, Tv i T. Tak Teatr Płocki jak i łódzka filmówka była kopalnią anegdot i zabawnych zdarzeń ,zawsze związanych z „dojeżdżającymi” z Warszawy aktorami - wykładowcami w jednej osobie Maria Kaniewską, Jadwiga Chojnacką z opiekunem naszego roku Janem Machulskim. Z Adamem Hanuszkiewiczem spotykałem się już tylko dogrywając w Balladynie i czasem wpadałem za kulisy w czasie Miesiąca na wsi. Z tamtych dni pozostały tylko urocze wspomnienia teatralnego dzieciństwa i przyjaźnie z kolegami które przetrwały do dziś. ▄ REKLAMA Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 49 A d r e s y w a r s z a w s k i e j r o z r y w k i Syrena Litewska 3 Ryszard Marek Groński – pisarz, dziennikarz („Szpilki”, „Polityka”), satyryk, poeta, z wykształcenia historyk. Współpracował z warszawskimi kabaretami literackimi, m.in. „Szpakiem”, „Wagabundą”, „Dudkiem”, „Pod Egidą”. Jest autorem wierszy satyrycznych, powieści, książek dla dzieci, współautorem spektakli dla teatrów muzycznych. 50 Ryszard Marek Groński Ten adres zapisał się w pamięci spragnionych rozrywki warszawiaków, mieszkańców ruin i zgliszcz 12 grudnia 1948 roku. Wtedy bowiem, po dwóch latach odbudowy i adaptacji tatersalu, ujeżdżalni koni – teatr Syrena wystąpił z pierwszą premierą, zatytułowaną Nowe pro-porządki. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 A d r e s y W prologu cały zespół pojawił się na scenie z walizkami i tobołkami w ręku, śpiewając: To nic… Wzruszenie, że nareszcie Po latach marzeń pełnych lęku, Że się tak stoi w swoim mieście Z ściśniętym sercem, z walizką w ręku… Któż z nas nie wierzył, że nadejdzie Dzień, który krzywdę lat wyrówna, Gdy poprzez łzy się czytać będzie: „Warszawa Główna”… „Warszawa Główna”… - Proszę państwa, cieszę się bardzo, że w tym uroczystym dla nas dniu jak widzę – cały rząd zajął prawie cały rząd, a najważniejsze, że cała reszta państwa jest za rządem… Kukiełka premiera Józefa Cyrankiewicza komentowała połączenie partii PPR i PPS, zapewniając Bo jeśli zlać się, to na zawsze, to na zawsze, kierujący gospodarką Hilary Minc przygrażał prywatnej inicjatywie – Mierz siły na domiary, prezydent Warszawy Tołwiński opowiadał o postępach odbudowy: A przy ministrach świta się kręci, Więc dyrektorzy, więc referenci, Każdy do domu nawiewał już by, Ale go trzyma hierarchia służby. Nie zabrakło wśród kukiełek szopki ministra kultury Włodzimierza Sokorskiego. Skarżył się jak przystało na dygnitarza: Niedawno-m w to wszystko wdepnął, A chodzę jak nieprzytomny: Teatr mój widzę okropny, Deficyt mój widzę ogromny! Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, Co to będzie, co to będzie? Rzut oka na teksty programu, wspomnienia Jerzego Jurandota i Stefanii Grodzieńskiej potwierdzają domysł: początkowo pozwalano satyrykom na kontynuowanie tradycji Dwudziestolecia. Na satyrę personalną, kpiny z autorytetów, wyśmiewanie nowomowy hasłowej i sloganowej. Już wkrótce cenzorski ołówek wyeli- r o z r y w k i minował aluzje, a funkcjonariusze od propagandy wskazywali cele ataku. Tak na przykład monologowała pleciuchara, handlarka bazarowa: - Zawsze lepiej być ostrożnym. Bo to, proszę pani, co krok, to jakaś pułapka. Weźmy takie książki zażaleń w sklepach – pani myśli, że to dla ułatwienia, dla usprawnienia? Ha, ha! Wpisuje się pani do takiej książki i już pani jest na czarnej liście, już wiedzą, że się pani ustrój nie podoba. Przychodzi moment i sam mecenas Maślanko pani nie pomoże… Pleciuchara sportretowana została jako idiotka, niegroźny wróg klasowy. Na wrogów, kułaków i imperialistów przyszła pora po kolejnym plenum. Związani z teatrem autorzy Jurandot, Gozdawa, Stępień, Grodzieńska woleli sprawdzone tematy, gwarantujące brawa chwyty. Tyle że przyprawione inaczej. Skecz o kochanku przydybanym przez męża, kończy się współcześnie: mąż biurokrata podstemplowuje kochankowi delegacje, wyliczając go z godzin poza urzędem. W dialogu (pióra Słonimskiego) autor zwraca uwagę na przerosty planowania. Kierownik Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta rozmarza się: Instytut badań Literackich powinien obliczyć, jakie jest roczne zapotrzebowanie na wiersze produkcyjne, demaskatorskie, liryczne osobiste, lirycznie nieosobiste i satyryczne. Po czym powinna nastąpić koordynacja. Dostaję na przykład zawiadomienie, że za dużo wyprodukowano wierszy produkcyjnych Antykwariat Kwadryga skupuje i sprzedaje stare książki, mapy, zdjęcia, pocztówki. ul. Wilcza 29A, lok. 25 tel. 22 622 11 54 www.kwadryga.com Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 51 REKLAMA Trudno się dziwić wzruszeniu aktorów i widzów. Oto po trzech latach grania w Łodzi, po trzech latach odnoszonych tam sukcesów, wrócili do stolicy popularni przedwojenni aktorzy teatrzyków i kabaretów – Irena Malkiewicz, Jadwiga Andrzejewska, Romuald Gierasiński, Ludwik Sempoliński, Zygmunt Chmielewski, wsparci talentami młodych zdolnych – Aliny Janowskiej, Igora Śmiałowskiego, Edwarda Dziewońskiego. A za nimi ciągnęli tworzący współczesną historię humoru i satyry: Hanka Bielicka, Irena Kwiatkowska, Kazimierz Brusikiwicz. Decyzję o przeniesieniu Syreny do Warszawy wywalczył dyrektor teatru Jerzy Jurandot. Argumentował trafnie, że spracowanym i po przejściach mieszkańcom stolicy należy się rozrywka na poziomie, gdzie obserwacje obyczajowe korespondują z satyrycznymi aktualnościami. Tak też i było. Konferansjer Kazimierz Rudzki zapowiadał atrakcję programu – szopkę. w a r s z a w s k i e j A d r e s y – wysyłam samochody ciężarowe i brygadę robotników zaopatrzonych w łopaty i uprzątam nadmiar… W Syrenie, której wielu widzów pracowało w ministerstwach, snuło się po korytarzach urzędów, reagowano żywo na łagodne, ale zawsze jakieś żarty z ciągłych reorganizacji: Co to przy tym za wysiłek, Ile przy tym jest pomyłek! Kuchnia jest w administracji, Dyrektorzy w likwidacji, Informacja teraz w windzie, A stołówka też gdzie indziej, Aż przez te pomyłki głupie Nawet mięso było w zupie Reorganizacja! Nie jedynie aluzje satyryczne przyciągały publiczność. Także tro- w a r s z a w s k i e j ska o kostiumy aktorów odbiegające od szarzyzny ulicznej. Dość powiedzieć, że tu, w Syrenie konferansjer Kazimierz Rudzki występował we fraku, jak przed wojną Fryderyk Jarosy. Przejawem ciągłości z tradycją scenek w II RP było również dążenie kierownictwa teatru, żeby z Litewskiej wyfruwały w miasto piosenkarskie szlagiery. Takim hitem Syreny stała się piosenka Władysława Szpilmana z tekstem Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: I tak się trudno rozstać, I tak się trudno rozstać, No, jeśli nawet trochę pada, to niech pada: i tak się trudno rozstać, I tak się trudno rozstać, Nas chyba zaczarować tutaj musiał deszcz. Ale popularność Deszczu przebiły wpadające w ucho piosenki z socrealistycznej bujdy Gozdawy i Stępnia Wodewil war- r o z r y w k i szawski. To zaskakujące: o komedyjce murarskiej nikt nie pamięta. Za to w klimat Warszawy wpisały się szlagworty: Małe mieszkanko na Mariensztacie – To moje szczęście, to moje sny Małe mieszkanko na Mariensztacie, A w tym mieszkanku, przypuśćmy, my! T próbka sentymentalna. Znalazło się również miejsce dla pieśni masowej: Budujemy nowy dom, Jeszcze jeden nowy dom, Naszym przyszłym lepszym dniom – Warszawo! Już dość narzekań i gderań – I tylko chciej, i tylko spójrz, jak rośnie w krąg Muranów, Mirów, Mokotów, Żerań Wspólne dzieło naszych rąk. Wodewil warszaw- ski miał premierę w 1950 roku. Po tylu latach i ustrojach warszawskie piosenki z Syreny przypominają o tym teatrze, który obywał się bez misji i patetycznych jęków. Starał się natomiast wywoływać uśmiech w smutnych dniach i pełnych niepokoju czasach. Zgoda, zdarzały się repertuarowe pomyłki i tandetne zagrywki. Nie one jednak się liczą, lecz kontynuacja najlepszych wzorców przedwojennego kabaretu, wysyp talentów autorskich i aktorskich, gwarancja, że wieczór w Syrenie to naprawdę dobry wieczór, jaki może się zdarzyć tylko w Warszawie. Jeśli nawet nie będzie tak jak w piosence w maju i kwitnących bzach. Oczywiście, kwitnących w rytmie walczyka. Przypomniałem przeszłość, pierwsze lata Syreny w Warszawie. Teraźniejszość znajdzie z pewnością kronikarzy i recenzentów udających się na Litewską. ▄ Sukces „ Jesiennych manewrów „ w Teatrze „Syrena” Witold Sadowy „Jesienne manewry” to zabawna angielska komedia pełna szalonych i zaskakujących pomysłów uroczych i sympatycznych starszych pań oraz jednego równie czarującego emerytowanego generała brygady. 52 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 Witold Sadowy – aktor, kronikarz polskiego teatru, autor licznych książek, w tym tak znaczącej, jak Czas, który minął, laureat prestiżowej Nagrody Specjalnego Feliksa, autor wspomnień o ludziach teatru, drukowanych na łamach „Gazety Wyborczej”, „strażnik pamięci”, jak nazwał go Jerzy Kisielewski. T e a t r Irena Kownas, Barbara Krafftówna, Krystyna Tkacz, Fot. Zofia Szuster U siłujących zdobyć pieniądze, nie do końca legalną drogą na mieszkanie dla swoich przyjaciół. Sztukę Petera Coke’a reżyserował Krzysztof Szuster jednocześnie producent i sponsor tego przestawienia reprezentujący wraz z żoną Moniką firmę M&K Szuster. Z plejadą gwiazd minionej epoki , mimo konkurencji utrzymującą się na topie. Z ulubienicą publiczności Barbarą Krafftówną na czele. Rozbrajającą cudowną i słodką aż do „ zjedzenia” Hattie , Ireną Kowna powracającą triumfalnie na scenę po dziesięciu latach przerwy w roli Madame Bee, Krystyną Tkacz znakomitą Nan , Teresą Lipowską brawurową Amerykanką , Aleksandrą Górską jako Seymour Williams, Zofią Marek Barbasiewicz, Fot. Zofia Szuster Czerwińską handlującą starociami Blanche , Ewą Szykulską jako sprzątaczką Adą i Markiem Barbasiewiczem aktorem Teatru Narodowego w roli szarmanckiego pełnego uroku generała Bertti Resztę obsady dopełniają młodzi utalentowani aktorzy Teatru ”Syrena „ Marcin Piętowski świetny w roli Żółtego Jma i Marta Walesiak, jako Pani Ahmed. Muzycznie spektakl opracował Czesław Majewski a kostiumy i scenografię przygotowała Agnieszka Renkę .Premierowa publiczność nagradzała wykonawców i reżysera długo nie milknącymi brawami. Scenę zasypano kwiatami .Powodzenie murowane. ▄ Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 53 T e a t r Fot. Archiwum Maria Fołtyn Krystyna Gucewicz-Przybora – poetka, pisarka, dziennikarka, reżyser, krytyk teatralny. Wydała kilkanaście książek, m.in. Pogrzeb wróbla, Zaczekaj na koniec deszczu, Serce na smyczy. Jest laureatką Nagrody im. księdza Twardowskiego za najciekawszy tom wierszy – Kocham cię. W Teatrze Narodowym przez wiele sezonów realizuje Ostry Dyżur Poetycki, przedstawienia z dobroczynnym udziałem artystów. Uhonorowana godnością Gloria Artis. 54 kochamy życie, wino i śpiew Krystyna Gucewicz-Przybora Kobieta - wulkan, szalona artystka, władcza pracoholiczka, legendarny sopran i niepokonana realizatorka wszystkiego, czego zapragnęła dla sztuki. Uwielbiana i nierozumiana, pożądana i odtrącana, mocą kawaleryjskiej fantazji przenosiła góry. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 T e a t r ski, przypomniała mi się historia, jaka często powracała podczas domowych herbatek na Inflanckiej. Maria marzyła o wystawieniu opery Moniuszki w Rzymie i, naturalnie, postanowiła ubiegać się o papieskie wstawiennictwo w tej sprawie. Jak wiadomo, dla Fołtyn nie istniały rzeczy niemożliwe; po dwóch dniach błyskawiczna audiencja, krótka msza i jeszcze krótsza rozmowa: - Ojcze Święty, błagam o Moniuszkę! - Pani Mario, ja mam tutaj swój straszny dwór... Brzmi dowcipnie, a dziś podwójnie gorzko. Maria to przypominała, wiedząc, co mówi. Kochajcie arystów, ale też: słuchajcie artystów! S iłą talentu i temperamentu pokonywała rutynę środowiska, szarość rzeczywistości i nieprzekraczalne granice. Maestra Fołtyn. Marysia, moja zwariowana przyjaciółka, barwny ptak, wspaniała, niepowtarzalna Artystka. Założę się, że właśnie teraz, w tej chwili, reżyseruje „Halkę” w niebie. A świętego Piotra angażuje jako menedżera – zawsze pracowała z największymi. To wcale nie musi być żart. Kiedy następca Jana Pawła II składał urząd papie- Świat, który wcale nie musiał stać otworem przed kimś z paszportrem PRLu, poznając Fołtyn z reguły wpadał w stan szoku – ta kobieta nie znała pojęcia „niemożliwe”, ani stanu „nie da się”. Od zawsze miała jedyny cel: sztukę. W książce, którą spisała kilkanaście lat temu, odnotowała piękną historyjkę. Dwie divy światowej sławy - Fołtyn i Irina Archipowa, tłuką się sypialnym pociągiem do Moskwy, popijają czaj i gawędzą o polityce, i o sztuce. Rosjanka mówi: - Mario, czy to będzie Chruszczow, Gorbaczow, czy Jelcyn, w kulturze i tak jesteśmy potęgą. Dziś dodałaby pewnie nazwisko Putina, a my dołożylibyśmy swoje trzy grosze, familie naszych władców, odwróconych plecami i do kultury, i do dziedzictwa narodowego. Tyle że konstatacja ta sama: my też „ i tak” jesteśmy potęgą. W kulturze... Maria Fołtyn miała swoje własne metrum – sztuka ponad wszystko. Flirtowała z rzeczywistością, poszturchiwala władze, ale nigdy nie dawała się wciagnąć w rozgrywki polityczne. Dziś – podobno - jest to najważniejszą przepustką na panteon. Dla Marii najważniejsze było rozsławianie polskiej muzyki na świecie, odkurzanie dorobku ojca opery narodowej, starego, dobrotliwego pana Moniuszki, organisty z Wilna. Dla niego potrafiła zrobić wszystko, na całym świecie rozgrywała swoje plany jak partię szachów. Zawsze wygraną. -Ta, albo żadna, oświadczyła zdumionej dyrekcji w Hawanie, obsadzając w roli Halki nieznaną chórzystkę drugiego planu. - Jest sprzeciw? Jadę do Fidela Castro! Lepiej, dyktator sam zjawił się w teatrze i w swojej wszechwładnej łaskawości poparł pomysł szalonej Polki. Fołtyn znowu miała rację. Tak oto Castro przysłużył się Moniuszce – żart historii, ale to nasza historia. Chórzystka Yolanda Hernandez stała się gwiazdą, przejechała pół świata, z ariami Moniuszki dotarła do Carnegie Hall w Nowym Jorku – szala racji dawno przechyliła się na stronę Marii Fołtyn. Inna „przygoda” była popisowym numerem towarzyskim nadwornego scenografa Marii, nieżyjącego już Ziuka- Józefa Napiórkowskiego. Kiedy zaczynał swoją opowieść, czuliśmy wszyscy temperaturę minus 40 w dalekim Nowosybirsku. Kiedy kończył – wierzyliśmy, że cały Związek Radziecki mógł upaść wcześniej, gdyby tylko Fołtyn jeździła tam częściej. A było tak. Kontrakt podpisany, cisza na łączach, nareszcie po kilku miesiącach dyrektor teatru oświadcza, że teraz nie, może kiedy indziej, bo coś tam, coś tam – kręci. Reakcja Marii jest natychmiastowa: - Kochany, nie pleć bzdur, przyjeżdżamy. I polecieli z Ziukiem w nieznane, via Moskwa. W Nowosybirsku nie czekał na nich pies z kulawą nogą. Maria się wściekła i zarządziła śpiewanie pieśni patrio- tycznych na lotnisku. Zaraz potem odbył się „zajazd na operę”, złożyła nieoczekiwaną wizytę, obsobaczyła czynowników i urzędników, za co natychmiast pokochał ją cały zespół. I, jak się należało domyślać, zaczęły się próby, do premiery doszło, a Fołtyn tę realizację „Halki” uważała za swoje największe, eksportowe osiągnięcie reżyserskie. Determinacja i brawura, przekonanie o swoich racjach, wiara w cud sztuki i argumenty nie do obalenia - tak było zawsze. Budziła podziw, respekt i ...przerażenie. Lepiej było zejść jej z drogi, nie wiadomo, co mogła wymyśleć następnego dnia. Mówiło się w radomskim domu rodzinnym, że mała miała temperament po ojcu, ponad wszystko ceniącym urodę życia (i kobiet). Ale też ten krewki charakterek wyssała z mlekiem matki, noszącej ponoć geny sycylijskie (o mafii nie było mowy). Maria sama wspominała, że wśród jej przodków wymieniano nazwisko Fontana. Być może była trochę radomianką, trochę Włoszką – obie metryki godne szacunku. Z Radomiem wiąże się epizod strażacki w życiu panny Marysi, który ujrzał światło dzienne po śmierci artystki na stronie Zarządu Głównego Związku Emerytów i Rencistów Pożarnictwa RP. „Podczas nocy okropnej okupacji, młodziutka Maria Fołtyn związana była z radomskimi strażakami. Przy różnych okazjach, a najczęściej w momentach rocznic ważnych wydarzeń z naszej historii – najczęściej w remizie radomskiej straży przy ul. R. Traugutta, której komendantem był Bogdan Mozal, wykonywała pieśni patriotyczne, religijne i ludowe. Owe spotkania i występy Marii Fołtyn – radomianki, były nielegalne, a przez to zagrożone najwyższą karą”. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 55 T e a t r Śpiewała wszędzie. Na podwórku, w kościele bernardynów, u Najświętszej Marii Panny, w garnizonowym chórze, w czasie wojny w saloniku patriotycznym, gdzie zbierano środki dla partyzantów. Tak, była cudownym dzieckiem, i dlatego radomianie zdecydowali wesprzeć jej talent. Kwesta obywatelska pozwoliła wysłać Fołtynównę do Warszawy. Wojna jeszcze trwała, był rok 44., „Mery” została oceniona przez legendarną Adę Sarii i doceniona przez samego Adama Didura, przez lata najsławniejszy bas nowojorskiej Metropolitan Opera. To było tak, jakby złapała Pana Boga za nogi: Didur dawał jej lekcje. Kursowała pomiędzy Radomiem i Warszawą, w rodzinnym mieście działała w konspiracji, stemplowała faszywe kennkarty, potwierdzała w Arbeitsamtcie, budząc zaufanie urodą, uśmiechem i ...śpiewem. Kochała swój Radom, który pamiętał ją, chociaż w naszych czasach pamięć bywa krótka. Dzięki szkole muzycznej, w której pan dyrektor Robert Pluta zaczął już planować małe muzeum za życia Marii, wspomnienie o wielkiej Maestrze przetrwa, zostanie ślad. Ba, nawet popiersie jest już gotowe, i nie mogliśmy się tylko dogadać, jaki postument jest godny nosić tę głowę i ten tors. Maria w testamencie zapisała Radomiowi pamięć o sobie, meble, obrazy, bibeloty. Salonik mógłby być przeniesiony wprost z Skolimowa, gdzie spędziła ostatnie, coraz smutniejsze lata życia. Naprawdę, miała życie na film. Na wiele odcinków pasjonującego serialu o szaleństwie sztuki, ale też o arcyciekawej historii rodziny. Namawiałyśmy się, już w Skolimowie, do którego ją przekonałam i gdzie 56 zaczynała czuć się dobrze w Domu Aktora Weterana. Namawiałyśmy się, że zaczniemy pisać książkę. Gadać i pisać, tak jak gadało się przez kilkadziesiąt lat na kanapie, w dużym pokoju, z kieliszkiem wina, z pysznym jedzonkiem, przygotowanym przez Helenkę. -Heleeenko!zupełnie jak u Hadyny w zespole ”Śląsk”. Tam się wykrzykuje takie żywieckie helokanie, donośne wołanie. – Heleenko! Szkolony głos Marii zapewne słyszało w jej bloku kilka pięter, a w Skolimowie całe skrzydło od strony parku. Helenka była opoką, wsparciem, opiekunką mamy Marii, pani Paulinki, a potem wierną podporą, niemal przybraną córką Marysi. Helenka, prosta dziewczyna z Białostocczyzny, była łącznikiem ze światem, asystentką, sekretarką, pielęgniarką, towarzyszką życia domowego i artystycznego Maestry. Od prawie 30 lat miała swój dom u Marii. Prowadziła ostatni bodaj salon stolicy, przyrządzała niebywałe frykasy na hucznie obchodzone urodziny, imieniny, ale też na bardziej kameralne obiadki i kolacje. Naprawdę ściągało tu pół utytułowanej Warszawy i mnóstwo gości ze świata. – Heleenko!... Powiem Wam (mało kto o tym wie), Helenka ma piękne nazwisko: Horoszko. I po śmierci swojej pani jest najbardziej samotną osobą na świecie. Plotkowało się podczas tych spotkań – nikt się nie mógł uratować. Pamięć i fantazja zawsze tworzą niesamowite pejzaże, kolorowa prasa miałaby o czym pisać, gdyby bohaterowie tych plotek i ich znajomi byli mniej dyskretni. A nie są. Lubimy nasze wety, czyli deser towarzyski. Dla publiczności są tylko opowieści na pół zmyślone, zawsze wdzięczne, podtrzymujące ranking salonowy. Maria była mistrzynią takich gawęd. Kto komu Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 uwiódł męża, kto żonę i w jakiej garderobie – nazwiska padały zawsze, ale tylko do użytku wewnętrznego, tak stanowi kodeks plotki. Owszem, są wyjątki. Kiedy Maria opowiadała o jednym ze swoich mężów, zazdrosnym, krewkim i rozpustnym Bolesławie, wielkiej miłości jej życia, dodawała zawsze to samo nieparlamentarne słowo. I wybuchała perlistym śmiechem: – Uwodził wszystkie znane kobiety. Szalałam, a on prowadził statystykę romansów. Mówił: - miałem najpiękniejszy dekolt, najpiękniejsze nogi i najpiękniejszy głos. Chodziło o panie z pierwszych stron gazet, a głos, ten najpiękniejszy, to Maria. Nawet po latach uśmiechała się z wyraźną pobłażliwością. Nic dziwnego, że z jej głosem na kikanaście sezonów została królową opery warszawskiej. Ale najpierw był niespodziewany debiut w tytułowej partii „Halki” w Bytomiu, przypadkowe zastępstwo, jak w bajce i od razu sukces. W tym samym 1949 roku oficjalny początek wielkiej kariery Hala sportowa w Gdańsku, narodziny Opery Bałtyckiej. Inscenizował Iwo Gall, legenda i reformator polskiego teatru, człowiek, który po wojnie przestawił wskazówki artystycznego zegara reżyserując, wykładając, kształcąc studentów. Postać zapomniana, choć nie przez wszystkich. W Domu Aktora w Skolimowie spotkały się jeszcze cztery Gallówki – Maria Fołtyn, Izabella Wilczyńska, Zofia Perczyńska i gość owacyjnie przyjmowany, Barbara Krafftówna. Ostatnie z tej artystycznej rodziny. Warszawa była naturalnym adresem dla młodej, zdolnej. Ale na Olimp sławy młodziutką Halkę wprowadził występ w ...Moskwie. Był rok 53. Opera Poznań- ska, pod batutą słynnego Waleriana Bierdiajewa, przygotowywała galę, świadczącą o „nierozerwalnej przyjaźni polsko-radzieckiej”. Do ekipy legend (Maria Krzyszkowska i Leon Wójcikowski, zespół Mazowsze, Halina CzernyStefańska, Wanda Wiłkomirska iin.) dokooptowano Marię Fołtyn. Stanęła na scenie Teatru Bolszoj, nie było wówczas większej nobilitacji. A jednak, okazało się, że jest. Koncert zaszczycił swoją obecnością wszechwładny Generalissimus Stalin, a potem przysłał gratulacje dla wszystkich, a szczególnie dla Fołtyn. To nie była recenzja, to był rozkaz – Marię w kraju zaczęto traktować jako divę numer jeden. Śpiewała swoją Halkę, ale i wielki repertuar Wagnerowski, odnosiła sukcesy na Warszawskiej Jesieni. Wszechstronna, pracowita, porywająca. A los, jak to on, każdego kołysze na huśtawce życia. Za nowej dyrekcji Bohdana Wodiczki w operze na Nowogrodzkiej (Teatr Wielki jeszcze stał w ruinie) przyszły nowe porządki. Fołtyn z hukiem wyleciała z teatru. Wówczas rozpoczął się czas sukcesów w podroży – gościnne występy w wielu krajach, także Ameryki. Puccini, Czajkowski, Verdi, Wagner i „ten, za którego nigdy nie wyszłabym za mąż” - Stanisław Moniuszko. Moniuszko stał się pasją jej życia. Nazywano ją zresztą pieszczotliwie „wdową po Moniuszce”. Sama potrafiła przy jego grobie na Powązkach nie tylko modlić się, ale i ... pytać o radę, konsultować się, skarżyć na nieżyczliwych kolegów. Grono zazdrosnych, naturalnie, powiększyło się, kiedy Fołtyn zrobiła dyplom reżyserski (u prof. Korzeniewskiego, z wyróżnieniem) w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole T e a t r nia z gwiazdą”. Oczkiem w głowie ostatnich, twórczych lat jej życia stał się wymyślony i wykreowany przez Maestrę Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Moniuszki. Dyrektor Maria Fołtyn, ciesząc się niemilknącą sławą w rodzinie światowej wokalistyki, opery, środowisk muzycznych, potafiła zainteresować świat organizowanymi co trzy lata rywalizacjami. Laureaci (z wielu krajów) są dziś na podium artystycznym w największych teatrach operowych i salach koncertowych. Dość wymienić kilka polskich nazwisk, wypromowanych przez pierwszy konkurs: Urszula Krygier, Marcin Bronikowski, Małgorzata Walewska, Adam Zdunikowski. No a ostatnio, ukochana przez Maestrę Aleksandra Kurzak, dziś w podróży szlakiem własnej, wielkiej kariery. Dziesiątki listów, karteczek, dedykacji. Marysia miała zwyczaj zapisywać marginesy, skrawki, puste pola uściskami, życzeniami, zaproszeniami. „Przeczytaj i zadzwoń”, „Pamiętaj, kochamy się całe życie”, „Przyjdź, tyle się zmieniło, przewróciło, jak też się przewróciłam, ale się podniosłam...”. I ostatnia kartka świąteczna, sprzed roku, już nie tak zamaszyście pisana „Kochajmy życie, wino i śpiew, całuję, Maria”. Teraz traktuję to przykazanie jako testament Maestry. Najprawdziwszy. ▄ REKLAMA Teatralnej (dziś Akademia). Teraz miała wszystkie atuty w ręku. Rozpoczął się jej triumfalny pochód przez kontynenty, kilkadziesiąt realizacji w kraju i za granicą. „Halka”, „Straszny dwór”, ale też „Paria”, „Hrabina” iin. Wystawiła też „Śpiewnik domowy” (Teatr Wielki 1996) i po latach miałyśmy wznowić tamten scenariusz. Pieśni w nowych, bardziej współczesnych aranżacjach, dodających Moniuszce rumieńców rocka i rapu. Rozmowy były już dość zaawansowane, ale – jak to bywa – zmiana dyrekcji oddaliła ten projekt. Zrealizowałam „Śpiewnik” w wersji kameralnej, acz bujnej, z błyszczącymi najjaśniej nazwiskami solistów opery. Stało się to ...vis a vis Teatru Wielkiego, w Kościele Środowisk Twórczych. Zabawne – pamiętam migawki, melodie i Izabellę Kłosińską (wówczas pierwszą damę – Madame Butterfly u Trelińskiego) jak pędzi przez Plac Teatralny w pełnym kostiumie, żeby zaśpiewać tu a potem tam, na scenie opery. No i setki widzów, publiczność stłoczona w każdym kącie i pod drzwiami. Ej, „kurdesz, kurdesz nad kurdeszami”! Maria Fołtyn nie byłaby sobą, gdyby wystarczało jej reżyserowanie, praca pedagogiczna, przyjmowanie hołdów (tytuł doktora honoris causa Akademii Muzycznej we Wrocławiu w 2000 r.), snucie planów (zaawansowany projekt wydawnictw płytowych we Włoszech). Moniuszkowski festiwal w Kudowie Zdroju (20 lat!) bez niej nie miał już tego blasku i wymiaru. A przecież schorowana, często na długich rekonwalescencjach, nigdy nie mówiła: nie. To właśnie w ten sposób, raz w życiu, stałam się Marią Fołtyn, kiedy nie dotarła na uwielbiane przez publiczność „Spotka- Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 57 T e a t r Teatr Polski, ok. 1930. Fot. ze zbioru R. Bielskiego Z życia kulturalnego stolicy Witold Sadowy Sto lat temu doktor filozofii Arnold Szyfman, człowiek obłędnie zakochany w teatrze, przekonał możnych tego świata, zdobył pieniądze i zbudował w Warszawie nowoczesny gmach Teatru Polskiego z obrotową sceną. O Witold Sadowy – aktor, kronikarz polskiego teatru, autor licznych książek, w tym tak znaczącej, jak Czas, który minął, laureat prestiżowej Nagrody Specjalnego Feliksa, autor wspomnień o ludziach teatru, drukowanych na łamach „Gazety Wyborczej”, „strażnik pamięci”, jak nazwał go Jerzy Kisielewski. 58 tworzył go 29 stycznia 1913 roku Irydionem Zygmunta Krasińskiego z Józefem Węgrzynem w roli tytułowej, w swojej reżyserii. Sztuką przegadaną, nie sceniczną i nie do końca czytelną. O Rzymie i Grecji. W podtekście o Polsce i Rosji. Graną w ciągu stulecia dwukrotnie. Ostatni raz Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 w latach sześćdziesiątych w reżyserii Jerzego Kreczmara w Teatrze Polskim. Uroczystości jubileuszowe rozpoczęły się dzień wcześniej pod honorowym protektoratem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego otwarciem okolicznościowej wystawy Od Iry- diona do Irydiona w Salach Redutowych Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. A 29 stycznia, tak jak przed stu laty spektaklem Irydiona w nowej inscenizacji obecnego dyrektora Andrzeja Seweryna w Teatrze Polskim. Od tego dnia noszącym imię jego twórcy Arnolda Szyfmana. T e a t r Od strony wizualnej przedstawienie jest urzekające. Ze znakomitą muzyką Ola Walickiego budującą nastrój, wykonywaną na żywo. Aktorzy w wielkiej dyscyplinie robią, co mogą, aby przybliżyć trudny tekst. Tam gdzie mają możliwości budują postacie wiarygodne. Najbardziej podobała mi się Marta Kurzak, Olgierd Łukaszewicz i Leszek Teleszyński. W grudniowym „Przekroju” wydrukowano wywiad z Grzegorzem Jarzyną Teatr sprzedam. Dowiedziałem się z niego, że zamierza wykupić od właściciela Teatr „Rozmaitości”. W tym celu rozprowadza cegiełki. Czy mu się uda – zobaczymy. Życzę mu powodzenia. Władze miasta nie są tym zainteresowane. Dziwi mnie tylko jego niewiedza na temat historii tej sceny, którą prowadzi już 14 lat. Plecie androny i kompromituje się publicznie. Chcąc Mu wyjść na przeciw, wysłałem na jego adres mailowy informację takiej oto treści: Szanowny Panie! W grudniowym „Przekroju” czytając wywiad z Panem, byłem zaskoczony Pańską niewiedzą na temat historii Teatru „Rozmaitości”, którym kieruje Pan 14 lat. Dlatego pozwalam sobie opowiedzieć Panu historię tego teatru, aby w przyszłości nie popełniał Pan gaf. Jako najstarszy aktor tego teatru otwierałem go po wojnie 17 września 1946 roku Weselem Stanisława Wyspiańskiego. Grałem w nim Widmo. Nie interesowałem się tym, dla kogo teatr był budowany, ale wiem na pewno, że w roku 1939 należał do wielkiej aktor- ki Marii Malickiej. Nazywał się „Teatr Malickiej”. Był filią teatru o tej samej nazwie przy ul. Karowej. Grała tu na otwarcie Panią Bovary w sztuce Flauberta Madame Bovary w reżyserii Zbigniewa Sawana. Widziałem Marię Malicką w tej roli w sierpniu1939 roku. Sztukę grano jeszcze przez kilka pierwszych dni września. W czasie nalotów i bombardowania Warszawy teatr ocalał. Nie był budowany z myślą o schronie, jak Pan sugeruje. Wszystkie piwnice w czasie wojny służyły jako schrony. W czasie okupacji niemieckiej było tu kino dla Niemców. Nazywało się bodajże Kammerlichtspiele. Po zakończonej wojnie budynek ten i teatr szczęśliwie ocalał po raz drugi. Częściowo zalany wewnątrz wodą. W roku 1945 doprowadził go do stanu używalności dyrektor Eugeniusz Poreda i włączył do MTD, czyli Miejskich Teatrów Dramatycznych, w skład których wchodziły teatry „Powszechny” na Pradze i „Mały” w lewobrzeżnej Warszawie przy ul. Marszałkowskiej. 4 grudnia 1945 roku w dawnym Teatrze Malickiej przy ul. Marszałkowskiej nastąpiło otwarcie „Sceny Muzyczno-Operowej” jako namiastki Opery. Na inaugurację przygotowano dwie jednoaktowe opery: Verbum Nobile Stanisława Moniuszki i Pajace Leoncavallo. Potem grano tu jeszcze kilka innych oper. W bardzo trudnych, niewyobrażalnych dziś warunkach. Między innymi Halkę Moniuszki, Madame Butterfly Pucciniego i Fausta Gounoda z Nocą Walpurgii, a także wieczory bale- towe do muzyki Chopina. Mogę Pana zapewnić , że były to przedstawienia na przyzwoitym poziomie. Można by je pokazać i dzisiaj z powodzeniem. Pisała o nich zagraniczna prasa. Scena składała się z trzech części. Dwie małe z boku i środkowa część największa. Całość podtrzymywały dwa betonowe słupy. Usunięte dopiero w roku 1949 przez następnego dyrektora Teatru „Rozmaitości” Dobiesława Damięckięgo. Wcześniej nikt nie ośmielił się ich ruszyć. Uważano bowiem, że budynek może runąć. Ale nie runął . „Scena Muzyczno -Operowa” funkcjonowała do roku 1949, czyli do momentu przeniesienia się na Nowogrodzką do gmachu „Romy”. Przedstawienia operowe i dramatyczne grane były na Mar- szałkowskiej na zmianę. Dramatyczne pod szyldem Teatru „Rozmaitości”. Teatr ten wielokrotnie zmieniał nazwę i dyrektorów. Grał pod szyldem „Rozmaitości”, „Dzieci Warszawy”, „Młodej Warszawy” i „Nowej Warszawy”. Stąpali po tej scenie wielcy artyści: Mieczysława Ćwiklińska, Irena Eichlerówna, Irena Górska, Dobiesław Damięcki, Stefania Jarkowska, Wanda Łuczycka, Zofia Rysiówna, Adam Hanuszkiewicz, Jacek Woszczerowicz, Andrzej Bogucki, Jadwiga Chojnacka, Hanka Bielicka ,Kalina Jędrusik, Tadeusz Janczar i wielu innych. Kolejnymi dyrektorami byli Jan Kreczmar i Jan Świderski, Bronisław Dąbrowski, Andrzej Krasicki i Stanisław Bugajski. Od roku 1955 Teatr Rozmaitości wraz z nową sceną w Pałacu Kultury (dziś Stu- Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 59 T e a t r dio) prowadzili Stanisław Bugajski , Emil Chaberski, Jerzy Kaliszewski i Ireneusz Kanicki. Po rozpadzie tych scen i po połączeniu się „Rozmaitości” z STS-em , dyrekcję teatru objął Andrzej Jarecki. Po nim Andrzej Maria Marczewski i Ignacy Gogolewski. W czasie dyrekcji Ignacego Gogolewskiego w roku 1988 teatr spłonął w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Po uporządkowaniu i odgruzowaniu widowni, bo zaplecze teatru ocalało i wylepieniu ścian gazetami odbyły się tu dwa lub trzy przedstawienia Ślubu Witolda Gombrowicza z Romanem Wilhelmim w reżyserii nowo mianowanego dyrektora z Krakowa Wojciecha Szulczyńskiego. Krótko tu urzędował. Pewnego dnia zdezerterował i uciekł. Reszta wiadomości jakie Pan posiada jest zgodna z prawdą. Szkoda tylko, że zainteresowany jest Pan wyłącznie tą ostatnią, mniej ciekawą historią tego teatru. Pozdrawiam i życzę Panu sukcesów Witold Sadowy Oczywiście Grzegorz Jarzyna nie odpowiedział na mój list i nie był łaskaw powiedzieć mi nawet „dziękuję” . Bo i po co? Należy do nowej generacji dyrektorów , których nie obowiązuje kindersztuba. Na wieść o tym, że tegorocznym organizatorem Warszawskich Spotkań Teatralnych będzie Teatr Dramatyczny i Jacek Rakowiecki, krytyk filmowy, a nie jak dotychczas Maciej Nowak, dyrektor Instytutu Teatralnego im. Prof. Zbigniewa Raszewskiego, natychmiast zareagował Roman Pawłow- 60 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 ski z „Gazety Wyborczej”. Nadworny obrońca i propagator dzisiejszych „geniuszy” i ich teatrów. W felietonie zatytułowanym Gdzie jest gong? skarcił Jacka Rakowieckiego za to, że ośmielił się nazwać dzisiejszy teatr – to znaczy teatr, który lansuje Roman Pawłowski – bełkotliwym, niszczącym klasykę, epatującym wulgarnością, niechlujnym mówieniem aktorów oraz graniem spektakli bez przerw. Nie rozumiem oburzenia Romana Pawłowskiego? Przecież to prawda! Każdy kto ogląda przedstawienia nowych „geniuszy” i nie ulega propagandzie Romana Pawłowskiego, przyzna rację Jackowi Rakowieckiemu. Ja, choć go nie znam, podpisuję się pod tym co powiedział publicznie. A nawet cieszę się, że nareszcie znalazł się ktoś, kto odważył się głośno powiedzieć co myśli. W lutym 2013 roku w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego uczestniczyłem w niezwykle interesującym spotkaniu z red. Tomaszem Mościckim połączonym z promocją Jego najnowszej książki Teatry Warszawy 1944-1945. Autor tej ksiązki to jeden z najbardziej utalentowanych studentów prof. Zbigniewa Raszewskiego. Absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze przy Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Znakomity dziennikarz i krytyk teatralny. Wnikliwy obserwator życia teatralnego i kronikarz. Autor dwóch znakomitych książek: Teatry Warszawy 1939 i Kochana stara buda Qui Pro Quo. Obecna, trzecia Jego ksiązka Teatry Warszawy 1944-1945 wypeł- nia istniejącą dotąd lukę w historii powojennego teatru warszawskiego. Marta Fik i Stanisław Marczak-Oborski, poprzedni kronikarze zlekceważyli ten okres. Poświęcili mu zaledwie kilka linijek. Dla nich powojenne życie teatralne Warszawy zaczęło się 17 stycznia 1945 roku, czyli z chwilą otwarcia Teatru Polskiego. A , że jest to nieprawdą, udowodnił to Tomasz Mościcki w swojej najnowszej książce poświęcając, jej trzy lata pracy, za co należą Mu się podziękowania. Docenił to Minister Kultury i Sztuki Bohdan Zdrojewski i uhonorował Go specjalna Nagrodą. Pierwszy powojenny teatr warszawski rozpoczął swoją działalność w roku 1944 na Pradze. Zaraz po wkroczeniu wojsk sowieckich. Grywał w różnych miejscach . Dopiero na początku lutego 1945 roku otrzymał stałą siedzibę w zdewastowanym kino-teatrze „Popularny” mieszczącym się przy ul. Zamoyskiego 20. Dziś jest to Teatr Powszechny. Wtedy nazywał się„Teatr m.st .Warszawy”. Jego twórcą był znakomity aktor Jan Mroziński. Po nim teatrem tym kierował Eugeniusz Poreda i przemianował go na Teatr Powszechny. W pierwszej części swojej ksiązki autor poświęca dużo miejsca teatrowi „wyklętemu” i „kolaborantom” występującym w czasie okupacji. Jest to znakomita książka godna polecenia tym wszystkim, których interesuje historia teatru. ▄ P a t r o n e m a r t y k u ł u s ą D e l i k a t e s y Z i e l o n y Ż u c z e k Warszawa miastem zdrowych ludzi Nie od dziś wiadomo, że zdrowa dieta powinna opierać się na jak najmniej przetworzonym pożywieniu. Pokarm, który nie zawiera sztucznych dodatków i produkowany jest w warunkach zharmonizowanych z prawami natury jest bardziej wartościowy. N W pędzie dnia codziennego, mało kto pamięta o zdrowym odżywianiu się. Zazwyczaj jemy „byle jak”. Nie przywiązujemy uwagi do jakości pożywienia a przecież to, co jemy, ma ogromy wpływ na nasze zdrowie i samopoczucie. Jednym ze sposobów na obdarowanie naszego organizmu odrobiną miłości jest dostarczenie mu pokarmu zasobnego w naturalne składniki odżywcze. Żywność ekologiczna, mimo, że jest nieco droższa od swoich odpowiedników z hipermarketów w pełni zasługuje na swoją cenę. ależy pamiętać, iż ekologiczne produkty wytwarzane są wyłącznie naturalnymi metodami i tylko przy użyciu naturalnych składników. Ponadto w uprawie nie stosuje się środków chemicznych, sztucznych nawozów oraz środków ochrony roślin. Obecnie Unia Europejska gwarantuje wiarygodność produktów rolnictwa ekologicznego. Produkty, które kupujemy w sklepach z ekologiczną żywnością, muszą spełniać surowe wymagania. Bardzo ważne jest, aby co najmniej 95 proc. składników danego produktu zostało wyprodukowane metodami ekologicznymi. Rolnictwo ekologiczne to przejaw troski o środowisko, natomiast zdrowe odżywianie to troska o nasz organizm. Dlatego łącząc te dwie zasady będziemy egzystować w zdrowym klimacie. ▄ REKLAMA Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 61 W a r s z a w s k i e k l i m a t y Czarnoksiężnik Aleksandra Barszczewska Aleksandra Barszczewska – pedagog, antropolog kultury, tłumaczka, przewodniczka warszawska. 62 Latarnie gazowe stojące na Agrykoli przywodzą na myśl baśnie Andersena. W świetle ich płomieni migocze droga właściciela kaloszy szczęścia, dziewczynka z zapałkami i kopenhaska siostra Syrenki. Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 W a r s z a w s k i e L Może dlatego, że nieuchwytna otoczka światła wokół płomienia przypomina mgiełkę, jaka osuwa tajemnicę zaklętą w słowach. A nikt nie wkradł się tak mocno w ich łaski jak Andersen. Latarnia gazowa, czy to w Warszawie, czy w Kopenhadze, przyciąga rytmicznym pulsowaniem światła. Wabi nieoczywistością, wieloznacznością. I obiecuje, że w końcu stanie się, to, na co każdy z nas czeka. Ach, gdybyż wystarczyło dotknąć jej ręką i wypowiedzieć życzenie…..A rzeczywistość jest o wiele bardziej prozaiczna. Latarnia ma wielu ojców. „Sprawcą” jej pięknego światła jest taki sam gaz ziemny, jakiego używamy w gospodarstwie domowym.. Doprowadza go PGNIGE (władca podziemnych rurociągów); dostarcza - Mazowiecka spółka gazownictwa; a za latarnie i jej płomień, czyli to, czym ona zwraca się ku nam - Zarząd Terenów Zielonych. Na samym końcu długiego łańcuszka znajduje się najważniejsza osoba - Pan Henryk - ostatni warszawski latarnik. Trafił do tej pracy prawie z dnia na dzień. Kolega powiedział mu, że potrzebny jest ktoś do Gazowni. „Na szklenie szyb”. A z zawodu jest metalowcem. I najpierw długo pracował „w materii” aż zajął się czymś tak ulotnym jak gaz. Ulotne? Może, ale odpowiedzialność wielka – mówi. Czy uważa swoją pracę za wyjątkową? Uśmiecha się: Nie uważam, ona JEST wyjątkowa. Zastanawiam się, czy powinno się mówić latarnik, o człowieku, który (zupełnie nie baśniowo) wykonuje baśniową pracę: zapala i gasi latarnie. A z każdą z nich - po jednym ludzkim marzeniu. Strażnik światła i naszych fantazji. Pytam go, jak się właściwie nazywa jego zawód. Różnie mówią- odpowiada - Czasem zapalacz i zagaszasz, a czasem konserwator, bo zajmuję się też konserwacją latarni. Ale można sobie wymyślić, jak się nazywa. To też jest wyjątkowe. Chociaż oficjalnie: latarniarz – konserwator A kiedyś ktoś powiedział: Czarnoksiężnik. Na poważnie. Czarnoksiężnik od latarni. Codziennie o poranku i przed zmierzchem pan Henryk przystaje przy każdej z latarń. Obserwuję go czasem: najpierw powoli unosi głowę do góry, jakby nie był pewien, co tam zastanie. Potem uśmiecha się na wspólnictwo. Ze światem, ze sobą, z Andersenem? Nie wiadomo. Nagle, zupełnie zwyczajnie odrywa kawałek papierowego ręcznika i podpala go, a raczej: rozżarza. Czyni to z namaszczeniem, z jakim pisze się istotny list albo przekazuje wiadomość wielkiej wagi. Nie spieszy się przy tym, bo i przy takiej czynności spieszyć się nie można. Wie Pani, to jest jednak praca przy gazie. Ciśnienie jest niskie ale trzeba uważać. Na co? Na różne rzeczy ale i na to na przykład, żeby się nie zapatrzeć w ognik. Wygląda jak posłaniec. Pośrednik między rzeczywistością a marzeniem. Robi to prawie od 30 lat. Dzień w dzień Noc w noc. To praca stale na posterunku. 365 dni w roku. Nie choruje, bo musiałby się umówić z kolegą, który na co dzień tego nie robi, żeby pozapalał latarnie za niego. Nie lubi tego. Woli sam. I tak, iskra, na rozżarzonym kawałku miękkiego papie- k l i m a t y ru, przy pomocy długiego drąga, odbywa podróż w górę. Zakończenie drąga przypomina zakończenie harpuna do polowania na wieloryby: na końcu dwa lub trzy wygięte ostrza. Można powiedzieć: krwiożercza podróż. Jak każda podróż po marzenia. Jej cel jest jasny: iskra ma zabłysnąć płomieniem i rozświetlić przestrzeń. Pytam, ile czasu zajmuje zapalenie, zgaszenie latarń tutaj i na Cegłowskiej. Bo to jedyne dwa miejsca w Warszawie, gdzie latarnie są obsługiwane ręcznie. Wszystkie inne to tzw. zmierzchowe, automatycznie zapalają się i gasną same. Na pewno gaszenie mniej niż zapalanie. Ale nie liczę tego czasu. Idę, zapalam, idę gaszę. To jednostajny rytm. I,- dodaje z filuternym uśmieszkiem – wolę zapalać niż gasić. Dlaczego? Bo tak. Tego człowiek nigdy nie wie. Czy zamieniłby tę robotę na jakąś inną? Waha się…jakby więcej płacili….to nie zamieniłbym. Starych drzew się nie przesadza a ja jestem przywiązany. To działa tak, jak hobby. Albo więcej. Jeśli ktoś lubi majsterkować i trochę marzyć…no, to, to jest taka praca. Oprócz tego, że przynosi zarobek, to i satysfakcję. Latarnie są zabytkiem. Są wpisane do rejestru zabytków i znajdują się pod ochroną. Pan wygląda na osobę dumną z tego, że się tym zajmuje - mówię. Jestem dumny. Jestem. Kiedyś była na Agrykoli wycieczka nietypowa: z Hajfy, z Izraela. Z nich wszystkich, polskim władała tylko jedna osoba. Dziadek. I mówi: ja wyjechałem z Polski ponad 50 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 63 W a r s z a w s k i e lat temu. Jedną z niewielu rzeczy jakie pamiętam były latarnie, a dzisiaj podziwiam, że państwo polskie stać na takie zabytki. Ale były też inne wycieczki. Stare konie, a słuchali bajek, co im ten przewodnik opowiadał. Pan Henryk uśmiecha się dobrotliwie. To są właśnie latarnie, mówi i przypatruje się mechanizmowi, do którego zbliża się już „harpun” z iskrą. Za chwilę nastąpi główny akt dramatu. Pojawi się światło. Jest coś niesłycha- 64 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 k l i m a t y nie atrakcyjnego w snuciu porównań i konstruowaniu metafor dotyczących ludzkiej egzystencji z inspiracji światła latarni gazowej oraz samej czynności jej zapalania i gaszenia. Po wielokroć widziałam, jak czujnie i z (nabożną prawie) fascynacją obserwują pana Henryka przypadkowi przechodnie. Tak, jakby czuli się w obowiązku dopilnować aby procesu zapalania i gaszenia nic nie zakłóciło. Aby rytuał spełnionego lub pogrzebanego marzenia dokonał się bez prze- szkód. Pan Henryk mówi, że ludzie często podchodzą i pytają o to, co robi. Są ciekawi jak to działa. Pewnych rzeczy nie mogę mówić, bo są objęte tajemnicą wykonywania zawodu. Np. nie mogę powiedzieć, jak zbudowany jest automat. Budowa urządzenia należy do mnie. Jeśli się nie widzi potłuczonych szyb i ślizgającej się drabiny, na którą pan Henryk musi się wspiąć, żeby je wymienić, wydaje się, że jest człowiekiem od iluzji. A tu, jeszcze się okazuje, że także właścicielem tajemnicy (wprawdzie technicznej ale zawsze – tajemnicy). Postanawiam mu to powiedzieć. Taa…tajemnicy. Tu, na Przemysłowej jest kilka latarń, wysokie na 8 metrów i jedne z rzadszych w Europie. Egzotyka. Chyba wolę niż: tajemnica. Kiedyś - ręcznie sterowane, teraz są zmierzchowe. Ale jak to z techniką: albo się zapali albo nie. Nie ma latarnika, ot co! Latarnie na Agrykoli na razie chyba zostaną takie, jakie są. Uruchamiałem je po remoncie w 2006 roku. Przyjechał wtedy biskup Głódź i na rogu Agrykoli i Ujazdowskich poświęcił tablicę. Śmieję się, ze może mnie razem z tą tablicą poświęcił, bo jakbym miał 20 lat i szukał zawodu, to przyszedłbym tu, do tych latarni. Jak stoję przy słupie, to tak, jakbym dołek nogami wykopał i wpadł. Nie chciałoby mi się już odejść. I wolę, jak mnie nazywają tak prościej: zapalacz Latarni. Niektórzy mówią: piekielnik zagasił. Czyli cała gama imion: od Zapalacza, przez Czarnoksiężnika, do Piekielnika. Śmieje się. Tak, co kto chce. Kiedy byłam mała myślałam, że ktoś, kto W a r s z a w s k i e zapala latarnie, pisze też bajki. Ciekawi mnie, czy pan Henryk myślał w ten sposób o swojej pracy? Jak o pisaniu bajki? Ja nie, ale moja córeczka, która ma teraz 4,5 roku, tak. Ona mnie napomina, żeby jej bajki czytać i latarnie zapalać. Więc czytam. I sam też je lubię, chociaż ziemi (latarni) trzymam się mocno. Znam też kilkoro ludzi, których niespełnionym marzeniem jest uprawianie zawodu, który uprawia Pan Henryk. Ktoś nawet pytał, jak to zrobić, żeby ukraść duszę zapalaczowi latarń. Na to on marszczy brwi: Od ukradzenia duszy nikt nie zostanie zapalaczem latarń. To się tak nie da. Ale niektórzy próbują I nawet bywają dokuczliwi. Wiedzą, kiedy jest za wcześnie, a kiedy za późno (na zapalanie i gaszenie). A ja mam swoją wypróbowaną metodę. Zegar biologiczny. I to działa. Przychodzi pora i zapalam. Przychodzi pora, to gaszę. To jest proste. Żeby całe życie było takie proste… mruczę i dziękuję panu Henrykowi za spacer i rozmowę. Słyszę jak powtarza: …ono takie jest, tylko trzeba je tak zobaczyć. Od iskry zajął się gaz. Światło latarni płonie. Migotliwy płomyk biegnie po twarzy pana Henryka. Widać na niej ulgę i zadowolenie. Zrobił, co do niego należało. Czy tylko? Odwraca się i nieznacznie uśmiecha. I zdaje mi się, ze ma umowę nie tylko z firmą od Zarządu Terenów Zieleni. Niech się pan nie chowa, panie Andersen. Jestem przekonana, że k l i m a t y panowie się dobrze znają. I że to Pan, we własnej osobie, codziennie zapala tu i gasi z panem Henrykiem wszystkie te latarnie. ▄ Pan Henryk - ostatni warszawski latarnik. Trafił do tej pracy prawie z dnia na dzień. Kolega powiedział mu, że potrzebny jest ktoś do Gazowni. „Na szklenie szyb”. A z zawodu jest metalowcem. I najpierw długo pracował „w materii” aż zajął się czymś tak ulotnym jak gaz. Ulotne? Może, ale odpowiedzialność wielka – mówi. REKLAMA Stalowa 37 lok 29/30, 03-425 Praga, Warszawa, Poland, tel. 537 373 707 [email protected] www.szynkpraski.pl www.facebook.com/Szynk Praski Doskonały dojazd tramwajem nr 23 – lokal przy samej pętli – 30 m, oraz autobusami 156, 169, 135, 156, N14, N64 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 65 K w e s t i o n a r i u s z w a r s z a w s k i Marek Grabie Najważniejsze w życiu są… pokój ducha, harmonia, miłość, samo akceptacja. Gdybym nie był artystą… może miałbym mniejsze ego? :-) Oddałbym ostatnie pieniądze na… wiem na co, ale już za późno. Podróże są dla mnie… romansowaniem z Nieznanym. Najważniejsza rola w życiu… codziennego, zwykłego człowieka. Moment, który zmienił moje życie… było ich dużo. Wszystkie mocno zmieniały moje życie - jednak paradoksalnie jakaś część mnie pozostaje jaką była. Wydaje się, że kluczową rolę miały tu relacje z nauczycielami duchowymi oraz z płcią przeciwną (właściwie powinno się chyba mówić „dopełniającą”!). Zawsze staram się pamiętać o… kontakcie ze sobą. Nigdy nie marzyłem o… nagiej sesji w „Playboyu” no chyba, że chodzi tylko o oglądanie. Irytuje mnie… konieczność udawania czegoś lub kogoś, poza okolicznością zabawy lub gry scenicznej. Warszawa jest jak… znerwicowana czterdziestolatka po przejściach. Warszawiacy są… otwarci i zestresowani. Ulubione miejsce w Warszawie… stara szyndzielnia (jeszcze nie istnieje, ale na pewno w przyszłości coś takiego powstanie - od tego momentu trzeba będzie jeszcze oczywiście odczekać jakiś czas, aby stała się „stara”). Gdybym był prezydentem Warszawy… kupiłabym sobie fajną kieckę. Warszawa to dla mnie… możliwość wszelkiej aktywności jeśli tylko będzie się chcieć chciało. W Warszawie zmieniłbym… kierowców - panowie i panie, ja wiem, że życie i zdrowie innych jest może mnie ważne niż własne interesy, ale po prostu, nie wolno ruszać wozem, zanim pieszy nie przejdzie przez pasy. Jeśli nie Warszawa to… Kraków lub Koszalin (ważne żeby na „K”). Marek Grabie (ur. 16 października 1970) − polski satyryk i aktor kabaretowy, autor tekstów satyrycznych. Założyciel, lider i autor tekstów Kabaretu Grabiego Marka oraz Kompanii Grabi. Oprócz pracy w formacjach kabaretowych udziela się w programach rozrywkowych, takich jak m.in: HBO na stojaka! – stacja HBO (otrzymał za to nagrodę podczas VI Festiwalu Dobrego Humoru w Gdańsku w 2005 r. wraz z Robertem Górskim z Kabaretu Moralnego Niepokoju i Grzegorzem Halamą); Było sobie porno – stacja Comedy Central (napisany przez Marka Grabie i Grzegorza Halamę scenariusz serialu zajął 7 miejsce w rocznym zestawieniu najlepiej oglądanych programów tej stacji); Spadkobiercy – improwizowany serial, emitowany m.in. przez stacje TV 4 oraz Polsat. W Warszawie lubię… Nowy Świat, mieszkania przyjaciół. Najprzyjemniejsze wspomnienie związane z miastem… jedzenie dobrych rzeczy w miłych miejscach. Polecam knajpkę „Namaste” i palak paneer za 18 zeta. Na tle innych miast Warszawę wyróżnia… skala i ruch. Być mieszkańcem Warszawy…. to znać kardynalne punkty odniesienia oraz adres serwisu google maps. Redaktor Naczelna: Danuta Szmit-Zawierucha Zastępca Redaktor Naczelnej: Rafał Bielski Skład i łamanie: Agnieszka Gietko Adres Redakcji: plac Hallera 5 lok. 7a, 03-464 Warszawa Kontakt: tel. 22 115 77 59; [email protected] Reklama: tel. 22 416 15 81; [email protected] Wydawca: Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o., Al. Jerozolimskie 200, 02-486 Warszawa Nakład: 12 000 egzemplarzy Projekt okładki: Agnieszka Gietko Okładka: plac Trzech Krzyży ok. 1910, fotografia ze zbiorów Rafała Bielskiego Plakat na rozkładówce: plac Al. Ujazdowskie ok.1900, fotografia ze zbiorów Rafała Bielskiego Redakcja nie zwraca niezamówionych tekstów oraz zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów w publikowanych materiałach. Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń. © Wszystkie prawa zastrzeżone dla Agencji Wydawniczo-Reklamowej Skarpa Warszawska Sp. z o.o. Wszelkie kopiowanie, powielanie, tłumaczenie lub dokonywanie jakichkolwiek skrótów i przeróbek bez zgody Wydawcy zabronione. 66 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 K w e s t i o n a r i u s z w a r s z a w s k i Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 67 W a r s z a w s k i e 68 Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013 k l i m a t y