Sw 05 13 Pdf

Transkrypt

Sw 05 13 Pdf
Plac
Trzech Krzyży
wczoraj i dziś
Maria Fołtyn -
Kochajmy życie,
wino i śpiew
Cena 6,50 zł (w tym 5% VAT)
68
stron
o
Warszawie
MIESIĘCZNIK HISTORYCZNO-KULTURALNY
Nr 5 (50) - maj 2013
GRZEGORZ
PIĄTEK
Architektura ma
swoją dynamikę
PLAKAT
Al. Ujazdowskie 1900 rok
Spis treści
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
W a r s z a w s k i e
34 Plakat – aleje Ujazdowskie
k l i m a t y
Cuda i Czary
36 kameralna
Danuta Szmit-Zawierucha
Danuta
Szmit-Zawierucha
– varsavianistka, autorka licznych
książek poświęconych Warszawie,
m.in. O Warszawie inaczej, Wędrówki po Warszawie, Namiestnicy Warszawy (nagroda ZAiKS-u),
Gdzie w Warszawie straszy? oraz
Tylko w Warszawie (2013).
14
Kiedy na starych akwarelach Vogla ogląda się widok przyszłego
placu Złotych Kryży widać rozmiękłą polną drogę zabudowaną z
rzadka niewielkimi domkami.
W
szystko zaczęło się
jesienią roku 1818
kiedy przyjechał do Warszawy car Aleksander I. Plany miał ambitne, zamierzał
ustanowić w Polsce królestwo i przywdziać na głowę koronę. Naiwni Polacy
z planami cara wiązali – jak
zwykle – nadzieje. Ale car
na obietnicach poprzestał,
mimo że powitano go w
Warszawie z entuzjazmem,
na jaki nie zasługiwał.
Wystawiono łuk triumfalny ku czci monarchy. Łuk
powstał ze społecznych
składek, nawet Naczelnik
Kościuszko dorzucił spory
grosik. Aleksander – bardzo
wzruszony – postanowił,
że z zebranych pieniędzy
powstanie w miejscu łuku
kościół katolicki. Zachwyt
Polaków i entuzjazm sięgnęły zenitu. Znów posypały się grosze i też spore.
Wszystkie kon-
kursy wygrał generalny budowniczy rządowy
Aigner. Na cześć cara,
świątyni nadano imię
Świętego
Aleksandra.
Już 12 lat później Polacy modlili się w nim za
zwycięstwo w Powstaniu
Listopadowym … Lata
mijały, parafia powiększała się, potrzeby wiernych rosły. W roku 1886
przystąpiono do prac
mających na celu powięk-
szenie kościoła. Zaprojektowany przez Józefa
Piusa Dziekońskiego, do
dziś zachował pierwotny obrys. Nie doznał wielu strat w 1939 roku, ale
w 1944 – przeogromnych.
Samoloty
niemieckie
bombardowały świątynię
z bardzo niskiego lotu, w
tym rejonie toczyły się
ciężkie walki. Na zdjęciach zrobionych przez
Zofię Chomętowską tuż
po wojnie, widać jak otoczenie kościoła usiane jest
mogiłami. W przypadkowych miejscach chowano wtedy poległych, najczęściej tam gdzie dopadła ich śmierć. Po 1945
roku świątyni przywrócono pierwotną Aignerowską formę.
Po wojnie rozpoczęła się odbudowa
placu, zmienił się jego
kształt, z czym były związane pomysły raczej osobliwe. Jan Knothe, wybitnie utalentowany piewca
socrealizmu w architekturze chciał, by zredu-
kować wielkość kościoła pomniejszając tym
samym sacrum na rzecz
profanum. Zmniejszenie
świątyni i usadowienie jej
w lekko obniżonej niecce
wyeksponowałoby gmach
Komitetu
Centralnego PZPR, który stanął w
miejscu zajmowanym kiedyś przez zaprojektowaną
przez Antonia Corazziego
Izbę Obrachunkową.
A obok, na północnej stronie, tam, gdzie
zaczyna się już prawdziwy plac, był po wojnie zakład fotograficzny Benedykta Dorysa (w
witrynach pisarze jak ptaki …), miniaturowy salonik Mody Polskiej z pięterkiem i „wybiegiem”,
był także maleńki Lajkonik (ni to barek, ni to
kawiarnia), którego ściany zarysowane były przez
malarzy i karykaturzystów (między innymi:
Jerzego Flisaka i Eryka
Lipińskiego), legendarna kawiarnia Antyczna z
ogródkiem w porze letniej
(bywała tu również Beata
Tyszkiewicz). A uliczki
kameralne wychodziły z
placu jak wypustki. Także ulica Prusa z gmachem
YMCA. YMCA dzieliła się na część biurowo –
wydawniczą i hotelową.
Wszystkie pokoiki były
zminiaturyzowane jak w
świecie lalek. Mieściło się
w nich wszystko, łącznie
z książkami edytowanymi
przez przeurocze Wydawnictwo Harcerskie.
W części hotelowej mieszkał przez
pewien czas Leopold Tyrmand, który w Dziennikach czas ten z rozbawieniem
wspomina.
To z Imki wybrał się w
podróż do Wrocławia na
jakieś spotkanie autorskie. Z powrotem wsiadł
w samolot. Wkrótce po
starcie, gdy maszyna była
w powietrzu, otworzyły się drzwi kabiny pilotów, wyszła z niej para
młodych ludzi ubranych
w ZMP-owskie mundury.
Obydwoje unieśli ręce w
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
Kościół św. Aleksandra, 1910.
Fot. ze zbioru R. Bielskiego
W części hotelowej mieszkał przez
pewien czas
Leopold Tyrmand,
który w Dziennikach czas ten
z rozbawieniem
wspomina.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
41 barwa i litera
...............................................
Andrzej Symonowicz
.........................................................................................................................
44 pożegnanie z powszechnym
...............................................
15
14
cuda i czary
Danuta Szmit-Zawierucha
50 Syrena
............................................................................................................................
52 sukces „jesiennych manewrów”
54 maria fołtyn
58 z życia kulturalnego stolicy
6 W MIEJSCU HOTELU SHERATON
.............................................................................................................................................
10 DZIWNY JEST TEN PLAC
........................................
Hanna Faryna-Paszkiewicz
Aleksandra Sheybal-Rostek
........................................................................................
.......................................
24 W Ymce zwanej gieką
.............................................
26 rozmowa z grzegorzem piątkiem
32 śmierć nie byłą przygodą
.........................................................................
Witold Sadowy
Aleksandra Barszczewska
66 Kwestionariusz warszawski marka grabie
Cezary Prasek
Weronika M. Kowalska
..........................................................................
31 Warszawa dawniej i dziś
Krystyna Gucewicz
Danuta Szmit-Zawierucha
............................................................................................................................................
20 Mincówka warszawska
62czarnoksiężnik
Witold Sadowy
Joanna Papuzińska
............................
Joanna Rolińska
...............................................................................
Ruta Pragier
REKLAMA
18 PoD KOPUŁĄ
Krzysztof Szuster
.................................................
5 Kalendarium warszawskie
Daniel Nalazek
Ryszard Marek Groński
.............................................................................................................
4 Od redakcji
14 CUDA I CZARY
38 Kawiarnia „nowy świat”
O d
r e d a k c j i
Szanowni Państwo
Danuta Szmit-Zawierucha
redaktor naczelna
Plac Trzech Krzyży 1955.
Fot. L. Jabrzemski, ze zbioru
A. Sheybal-Rostek
D
edykujemy ten numer
placowi Trzech Krzyży, dziwnemu zjawisku w
powojennej
Warszawie.
Leży na Trakcie Królewskim i wciąż jest jego ważną częścią. Ten pradawny
plac został bogato wyposażony. Ozdobiony pięknymi domami, skryty w zieleni rosnącej wokół starego kościoła, przypominał
piękne puzdereczko. Gdyby nie był zniszczony przez
Niemców w czasie wojny, a szczególnie Powstania, a później zmaltretowany przez rozmaite powojenne przebudowy, pozostałby
jednym z najpiękniejszych
placów Europy. Tak samo
stron
o
Warszawie
Plac
Trzech Krzyży
wczoraj i dziś
Maria Fołtyn -
Kochajmy życie,
wino i śpiew
Cena 6,50 zł (w tym 5% VAT)
68
MIESIĘCZNIK HISTORYCZNO-KULTURALNY
Nr 5 (50) - maj 2013
GRZEGORZ
PIĄTEK
Architektura ma
swoją dynamikę
PLAKAT
Al. Ujazdowskie 1900 rok
4
jak Krakowskie Przedmieście i Aleje Ujazdowskie
zaliczane są do najpiękniejszych ulic Starego Kontynentu.
Z dawnego placu –
poza kościołem – ocalała kamienica Natansonów zaprojektowana przez
Juliana Nagórskiego na
początku XX wieku. Stoi
do dziś na skrzyżowaniu Nowego Światu z ulicą Książęcą i mimo innego adresu wciąż uważana jest za część placu. Tak
samo zdobi to miejsce jak
przed laty (mieszkała tu m.
in. Maria Kuncewiczowa).
Kamienica powstała na
zamówienie Kaziemierza
Natansona, warszawskiego
bankiera, prezesa Banku
Handlowego. W kamienicy mieściły się liczne sklepy, także katakumby (!) i
dwa zakłady pogrzebowe.
Stąd wyruszały nieraz kondukty do kościoła świętego Aleksandra i kościołów
przy Krakowskim Przedmieściu. Dom cudem ocalał. Gdy przetrwał wojnę, groźna stała się ludzka
głupota. Chciano go zburzyć , gdyż grupa architektów zwanych Tygrysami –
tacy byli gwałtowni – która zaprojektowała gmach
Komitetu
Centralnego
PZPR, chciała dom usunąć razem z całą wschod-
nią zabudową placu, łącznie z Instytutem Głuchoniemych i Ociemniałych.
Dom Natansonów udało
się uratować choć kamienicy na przeciwległej stronie
już nie. Poszła pod kilof,
podobnie jak XIX-wieczne
corazziańskie kamieniczki
w sąsiedztwie.
W
niniejszym
numerze jest sporo o placu Trzech Krzyży, bo to
jest miejsce w Warszawie
szczególne. Ale są też inne
artykuły do przeczytania, o
co bardzo naszych Czytelników proszę. Tak właśnie
czytamy przecież „Skarpę”, od deski do deski! ▄
KOLEJNY NUMER
„sKARPY WARSZAWSKIEJ”
UKAŻE SIĘ 3 czerwca
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
K a l e n d a r i u m
w a r s z a w s k i e
Zdarzyło się w maju...
1 maja 1890 – pierwsza
manifestacja 1-majowa w
Warszawie.
1 maja 1956 – uruchomienie w Warszawie pierwszego ośrodka telewizyjnego.
6 maja 1919 – utworzono
w Warszawie Szkołę Podchorążych Piechoty. W czasie przewrotu majowego
szkoła opowiedziała się po
stronie rządu.
8 maja 1943 – w bunkrze
przy ulicy Miłej w Warszawie zginął śmiercią samobójczą Mordechaj Anielewicz. Wraz z nim odebrali
sobie życie pozostali przywódcy powstania w warszawskim getcie.
9 maja 1987 – w Lesie
Kabackim pod Warszawą
rozbił się pasażerski samolot PLL LOT Ił-62 „Tadeusz Kościuszko” lecący do
Nowego Jorku z 183 oso-
bami na pokładzie. Wszyscy pasażerowie zginęli.
12 maja 1817 – w Warszawie po raz pierwszy ustalono kurs papierów wartościowych emitowanych w
Królestwie Kongresowym.
Operacja dała początek
Giełdzie Warszawskiej.
12 maja 1926 – Józef Piłsudski wkracza do Warszawy na czele oddanych sobie
pułków. Zamach majowy.
Początek rządów sanacyjnych. W nocy z 14 na 15
maja 1926 rząd premiera
Wincentego Witosa podał
się do dymisji. Ustąpił też
ze stanowiska prezydent
Stanisław Wojciechowski.
14 maja 1955 – państwa
„demokracji ludowej” i
ZSRR podpisują Układ o
Przyjaźni, Współpracy i
Pomocy Wzajemnej zwany
Układem Warszawskim.
16 maja 1943 – podczas
likwidacji warszawskiego
getta Niemcy wysadzili w
powietrze Wielką Synagogę przy ulicy Tłomackiej.
19 maja 1674 – elekcja Jana
III Sobieskiego na króla
Polski.
20 maja 1862 – otwarcie
Muzeum Narodowego w
Warszawie.
23 maja 1922 – utworzenie Państwowego Instytutu
Meteorologicznego w Warszawie.
27 maja 1727 – otwarcie
Ogrodu Saskiego w Warszawie dla publiczności.
27 maja 1987 – przed
kościołem Wizytek w Warszawie stanął pomnik kardynała Stefana Wyszyńskiego.
29 maja 1954 – w Warszawie utworzono Studencki
Teatr Satyryków (STS).
11 maja 1958 – w warszawskich Łazienkach odsłonięto
odbudowany pomnik
Fryderyka Chopina.
30 maja 1956 – otwarto
Warszawski Ośrodek Telewizyjny. Początkowo program był nadawany 3 razy
w tygodniu.
31 maja 1832 – rozpoczęto
budowę Cytadeli Warszawskiej. Trwała do 1834.
REKLAMA
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
5
W a r s z a w s k i e
Fot. ze zbioru Muzeum
Historycznego m. st. Warszawy
W miejscu hotelu
Sheraton
Hanna
Faryna-Paszkiewicz
– historyk sztuki. W latach 19692009 pracownik Instytutu Sztuki
PAN. Autorka książek o sztuce
i kulturze dwudziestolecia międzywojennego. Wykłada historię
architektury polskiej na Warszawskiej ASP.
6
k l i m a t y
Hanna Faryna-Paszkiewicz
Gdy w 1994 roku powstawał głęboki wykop pod fundamenty
i garaże hotelu Sheraton, odnaleziono kasetkę ze zwitkami niesprzedanych biletów do kina. Szkoda, że tylko tyle.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
W a r s z a w s k i e
W
miejscu tym bowiem
stał niezwykły kompleks mieszkaniowo-rozrywkowy. Słabo zapamiętany, bo wojna zastała go na
etapie prac wykończeniowych, a po 1945 został, z
powodu uszkodzeń, rozebrany. Zdaje się, że nie
było takiej potrzeby.
Tuż przed wybuchem
drugiej wojny światowej
stał się na bardzo krótko oryginalnym, w pełni
modernistycznym zamknięciem ciągu XIX-wiecznej
zabudowy placu, na przedłużeniu linii Instytut Głuchoniemych. Wiosną 1939
roku narożnik placu Trzech
Krzyży z ulicą Bolesława
Prusa pozbawiono wreszcie ogrodzenia szczelnie
oblepionego
reklamami.
Kiedy ustał hałas pneumatycznych kitownic okien
i wygaszono syczące płomienie aparatów spawalniczych – oczom warszawiaków ukazał się piaskowcowy elegancki budynek.
Purpurowa świetlna rekla-
k l i m a t y
ma kina „Napoleon” zapraszała do wnętrza, gdzie
widz, zanurzony w komfortowych, czerwono obitych fotelach, mógł oglądać najnowsze filmy. Ale
jeszcze
przedwojennym
latem wykańczano ten niezwykły kompleks, prześcigający standardem wyposażenia dzisiejszych apartamentowców.
Nikt nie
przypuszczał, że będzie
ostatnią pozycją na liście
dzieł wybitnego polskiego
architekta Edwarda EbeSkarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
7
W a r s z a w s k i e
Bilet do kina Apollo, wykopany
przy budowie Hotelu Sheraton,
ze zbioru R. Bielskiego
ra. Ultranowoczesny jak
na tamtą epokę, tak w formie jak i dzięki technicznemu wyposażeniu - „inteligentny”, jak dziś mówimy, mieścił kilkadziesiąt
mieszkań, kino, a także
salę teatralną, kasyno, dancing, kawiarnię, kilka nietanich sklepów: kwiaciarnię, perfumerię, firmowy
sklep i kawiarenkę Fuchsa,
Kiedy Eber w Abacji ukrywał się w
skrzyni na węgiel, warszawskie kino
Napoleon zmieniło nazwę na Apollo, a
repertuar nie był już przeznaczony dla
polskiego kinomana.
papierniczy i „Senioritę” –
z damską odzieżą, adresowaną do wymogów pań z
dyplomacji. W dyspozycji
lokatorów był podziemny
garaż z wywiewem spalin.
Do mieszkań prowadziły
bezszelestne windy. Apartamenty specjalnie wyciszono, dozowano nawiew
świeżego powietrza – co
wówczas nazywano własnym klimatem. Bieżąca
prasa pisała o pobieraniu
miejskiego powietrza, filtrowaniu go by przeszedł
8
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
k l i m a t y
„męki oczyszczania” i wtedy dopiero trafiał do płuc
lokatorów.
Oferowano
wielkie mieszkania, średnie
lub tzw. lokale kawalerskie.
W ich wyposażeniu podziwiano przepastne czeluści
szaf ściennych, kompletne
miniaturowe kuchnie, luksusowe łazienki. Zachwyt
wywoływała nawet zbiorcza antena firmy Simens,
w kształcie smukłej iglicy,
ściągająca fale radiowe bez
trzasków i zakłóceń. Pisano w „Świecie”, że dotąd
mogliśmy podziwiać tylko relacje z wnętrz amerykańskich drapaczy, ale dziś
to samo mamy w Warszawie, z dodatkiem dobrego
smaku, o który w Ameryce
nie jest łatwo. Inwestycję
finansowała prężna firma
ubezpieczeniowa Runione
Adriactica di Sicurta Trieste.
Ale to już okupanci niemieccy ponaglali głównego architekta – Edwarda
Ebera by szybko zamykał
realizację projektu, szczególnie salę teatralną, owianą już mitem najnowocześniejszej w Warszawie.
Obiekt stał na linii żywego zainteresowania przybyszów z zachodu, tuż obok
przecież otwierała się niemiecka dzielnica wzdłuż
Alei Ujazdowskich. Eber,
znakomity
warszawski
architekt, był Żydem. Nie
czekał na ostateczne otwarcie zespołu przy rogu z ul.
Prusa. Razem z żoną Alicją
uciekł z okupowanej Polski. Nieprzypadkowo kierował się na Triest, siedzibę
swego wieloletniego klienta. Liczył na jego pomoc,
ale się przeliczył. Ten niegdyś bajecznie zamożny
człowiek przeżył cudem
wojnę.
Razem z Alicją ukrywali się w Abacji
(Opatii), błagając stamtąd
międzynarodowe organizacje o pomoc, o cokolwiek,
palto i mydło. Trzy listy
z tego czasu Edwarda Ebera zachowane w Nowym
Jorku mówią wiele o jego
dramatycznym położeniu.
Pisał także, że jeszcze w
Warszawie Niemcy podejrzewali go o sabotaż. Uważali, że celowo ociągał się z
ukończeniem obiektu przy
placu Trzech Krzyży. I kiedy Eber w Abacji ukrywał
się w skrzyni na węgiel,
warszawskie kino Napoleon zmieniło nazwę na
Apollo, a repertuar nie był
już przeznaczony dla polskiego kinomana. Zdjęcia
lotnicze z lipca 1944 roku
pokazują
meandryczną
linię zabudowy: apartametowiec, bo nazwa ta idealnie pasuje do tejże realizacji, wije się wypełniając
działkę, a fasady poszczególnych elementów wyrastają wprost z chodnika od strony ulic Prusa
i Konopnickiej.
Dopiero czas Powstania przyniósł budynkowi poważne
uszkodzenia, ale można go
było ratować. Skalę zniszczeń widać na zdjęciach z
1945 roku. Gdy więc przystąpiono do budowy Sheratona rozkopywano już tylko
miękki trawnik. ▄
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
9
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
Pałac Saski od strony ogrodu,
ok. 1875 r.
Fot. M. Fajans, zdjęcie z kolekcji
Rafała Bielskiego
Plac Trzech Krzyży,
ok. 25. 01. 1945.
Fot. nieznany, ze zbiorów A.
Sheybal-Rostek
Aleksandra
Sheybal-Rostek
– absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. Interesuje się powojenną historią Warszawy i kolekcjonuje pocztówki dokumentujące
wygląd miasta po 1945 roku,
a także zbiera materiały dotyczące
Liceum Krzemienieckiego w latach
1920-1939.
10
„Dziwny jest ten
plac…”
Aleksandra Sheybal-Rostek
Plac Trzech Krzyży od początku swojego istnienia był przede
wszystkim węzłem komunikacyjnym, najważniejszym dla tej
części Warszawy (o największej liczbie rozchodzących się ulic).
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
W a r s z a w s k i e
D
ie powstał w wyniku
planowego działania,
a wykształcił się samoistnie u zbiegu pradawnych
traktów, w tym gościńca
Warszawa-gród w Jazdowie (ulice: Wiejska, Bracka, Zgoda, Bagno) oraz
drogi wyprowadzającej na
południe w stronę Krakowa
(ulica Mokotowska).
Na początku XIX wieku
zgodnie z ówczesnymi koncepcjami architektonicznymi, głównym szkieletem
komunikacyjnym Warsza-
wy miały być historyczne
szlaki drogowe a podstawą układu przestrzennego
sieć placów i arterii przelotowych. To wtedy, wyznaczono ostateczny obrys
placu Trzech Krzyży – w
1817 roku wywłaszczono
posesje pomiędzy Bracką
a Nowym Światem i wyburzono znajdujące się tam
drewniane budynki tworząc miejsce pod kościół
Św. Aleksandra. Konsekracja świątyni odbyła się w
1826 roku i mniej więcej od
k l i m a t y
tego momentu dość zwarte,
ale drewniane w większości otoczenie placu, zaczęło ustępować okazałym
kamienicom.
Zabudowa
zarówno
wschodniej pierzei jak i
pozostałych przez lata ewoluowała, ale cechował ją
komplety brak myślenia
urbanistycznego. Kamienice powstawały na miarę jednostkowych potrzeb.
I niestety pomimo potencjalnych możliwości plac
nigdy nie stał się założeniem
architektonicznym
o randze reprezentacyjnej
przestrzeni miejskiej. I do
dnia dzisiejszego pozostał
wyłącznie węzłem komunikacyjnym.
II wojna światowa obeszła się z tym miejscem
okrutnie.
Kompletnie
zniszczony został kościół
św. Aleksandra (odbudowany według pierwotnej wersji projektu Piotra
Chrystiana Aignera). Z pierzei wschodniej przetrwały dwie kamieniczki przy
Książęcej i Instytut Głuchoniemych. Po zachodniej stronie placu po wojnie zbudowano siedzibę
Państwowej Komisji Planowania
Gospodarczego co odcięło od placu ul.
Wspólną. Reszta zabytkowej zabudowy przetrwała
w szczątkowej formie lub
wcale. I choć kształt placu pozostaje mniej więcej
taki sam jak w przeszłości,
to jest to już zupełnie inne
miejsce.
Do historii odeszła handlowa funkcja tej publicznej przestrzeni. Jak również zwyczaj świętowania tu ważnych wydarzeń
historycznych i celebrowania uroczystości kościelnych. W 1961 roku zniknęły tramwaje, których wieloletnia tradycja sięgała 1881
roku. Pierzeja wschodnia
została zrównana z zie-
mią w związku z planami podporządkowania najbliższej okolicy gmachowi
KC PZPR oraz założeniami
Centralnego Parku Kultury. Dwie kamieniczki, które
przetrwały wojnę zostały w
1975 roku ostatecznie rozebrane. A potem przez wiele lat pomiędzy ul. Książęcą a Instytutem Głuchoniemych ziała pustka. Plac od
wschodu otwarty był niemal całkowicie w stronę
skarpy, a przeciągi urywały
głowę czekającym na autobus podróżnym.
Starsi
warszawiacy
pamiętają zapewne księgarnię „Atlas”, która znajdowała się w jednej z tych
rozebranych kamieniczek
- została ona przeniesiona
do bloku Osiedla za Żelazną Bramą przy ul. Marchlewskiego (Jana Pawła
II). Jako dziecko wielokrotnie bywałam w tej słynnej
księgarni, bo było to w czasach komuny jedyne miejsce, w którym można było
nabyć mapy i inne pomoce naukowe na lekcje geografii. Nie wiedziałam jednak, ze historia tego sklepu wykracza znacznie poza
krótkie istnienie nowego
osiedla.
W jednej z kamienic północnej pierzei placu mieściła się przez lata redakcja czasopisma „Szpilki”, co znalazło odbicie
w nazewnictwie okolicznych kawiarni. Vis a vis
siedziby redakcji, jeszcze
do niedawna, stał tak zwany Grzybek, czyli publiczna toaleta dla panów, z
wieloletnią, przedwojenną
jeszcze tradycją. Było to
popularne miejsce męskich
schadzek. Niestety, ku rozgoryczeniu wielu środowisk, przerobiony został na
wietnamską jadłodajnię.
Wokół placu było się
jeszcze do niedawna wiele obiektów, które zniknęły
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
11
W a r s z a w s k i e
Kościół św. Aleksandra
lata międzywojenne
Fot. ze zbiorów A. Sheybal-Rostek
12
z mapy Warszawy. Nie ma
już basenu przy Konopnickiej, w którym usiłowano
mnie nauczyć pływać. Nie
ma Kina „Iluzjon” przy ul.
Wspólnej (gdzie obejrzałam całą klasykę Disneya),
nie ma sklepu ze sprzętem
gospodarstwa
domowego przy Żurawiej, w którym moi rodzice kupili (na
kredyt dla młodych małżeństw) pierwszą zmywarkę do naczyń i gdzie stały
zawsze kilometrowe kolejki. Zniknęły bezpowrotnie małe sklepy i sklepiki
zastąpione przez eleganckie salony znanych projektantów. Ale na szczęście przetrwały takie kultowe miejsca jak redakcja
„Czytelnika” na Wiejskiej,
„Restauracja U Aktorów”
czyli, ni mniej ni więcej,
dawny SPATiF czy wreszcie ciastkarnia Zawiślaka przy Hożej, gdzie pieką
bajeczne pączki.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
k l i m a t y
Maszerując wokół placu Trzech Krzyży przychodzi do głowy refleksja, iż
jest on jednym z najmniej
przytulnych i klimatycznych miejsc stolicy. W czasach mojego dzieciństwa,
które przypadło na okres
najdotkliwszego kryzysu
– było jeszcze gorzej. Brakowało miejsc gdzie można by było usiąść i napić
się kawy. Obecnie pod tym
względem wiele się zmieniło, a Instytut Stosunków
Międzynarodowych UW
usytuowany na Żurawiej i
Wydział Anglistyki UW na
Nowym Świecie oraz biurowiec ING generują ruch i
zapotrzebowanie na klimatyczne kawiarnie. Powoli
coś się zaczyna zmieniać.
Dla mnie plac Trzech
Krzyży to przede wszystkim brama prowadząca
z centrum miasta w jego
urokliwe, parkowe rejony. Wystarczy wejść w ul.
Prusa i już kilkaset metrów
dalej otwiera się widok na
Park Rydza Śmigłego z fantastyczną osią widokową
aż do Wisły. Uwielbiam te
okolice a szczególnie rozwieszoną nad ul. Książęcą kładkę po której dreptałam jako małe dziecko.
Zapuszczając się parkowe
zakamarki szybko zapomina się o nieprzytulnym,
niegościnnym,
głośnym
i zasmrodzonym węźle
komunikacyjnym.
Plac Trzech Krzyży to
potencjalnie piękna miejska przestrzeń i wyjątkowo reprezentacyjna część
stolicy. Można by ją zagospodarować zgodnie z zasadami urbanistyki i bez straty dla transportowej funkcjonalności, ale wciąż
albo brakuje wizjonerów
albo pieniędzy. Mnie niezmiennie zadziwia i bawi
kościół przycupnięty okrakiem na wyspie pośrodku
placu – wykrojony z miejskiej i publicznej przestrzeni. Zawieszony pomiędzy
jezdniami walczy o oddech.
Sądzę więc, że tylko zmiana formuły placu i całkowite jego przeprojektowanie przywróciłoby kościół
wiernym a placowi zapewniłoby świetność. I dałoby szansę na nowe życie
zagubionym Alejom Ujazdowskim, które przed wojną były salonem stolicy, a
dziś pełnią rolę drugorzędnej arterii komunikacyjnej
na dalekich rubieżach miasta. Spacerujący, w pogodne i ciepłe weekendy, warszawiacy idąc Krakowskim Przedmieściem i dalej
Nowym Światem kończą
swą wędrówkę pod „palmą” nie zapuszczając się
dalej w niegościnne rejony
placu Trzech Krzyży i Alei
Ujazdowskich. Bo, po prostu, nie ma po co. ▄
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
Cuda i Czary
Danuta Szmit-Zawierucha
Danuta
Szmit-Zawierucha
– varsavianistka, autorka licznych
książek poświęconych Warszawie,
m.in. O Warszawie inaczej, Wędrówki po Warszawie, Namiestnicy Warszawy (nagroda ZAiKS-u),
Gdzie w Warszawie straszy? oraz
Tylko w Warszawie (2013).
14
Kiedy na starych akwarelach Vogla ogląda się widok przyszłego
placu Złotych Kryży widać rozmiękłą polną drogę zabudowaną z
rzadka niewielkimi domkami.
W
szystko zaczęło się
jesienią roku 1818
kiedy przyjechał do Warszawy car Aleksander I. Plany miał ambitne, zamierzał
ustanowić w Polsce królestwo i przywdziać na głowę koronę. Naiwni Polacy
z planami cara wiązali – jak
zwykle – nadzieje. Ale car
na obietnicach poprzestał,
mimo że powitano go w
Warszawie z entuzjazmem,
na jaki nie zasługiwał.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
Wystawiono łuk triumfalny ku czci monarchy. Łuk
powstał ze społecznych
składek, nawet Naczelnik
Kościuszko dorzucił spory
grosik. Aleksander – bardzo
wzruszony – postanowił,
że z zebranych pieniędzy
powstanie w miejscu łuku
kościół katolicki. Zachwyt
Polaków i entuzjazm sięgnęły zenitu. Znów posypały się grosze i też spore.
Wszystkie kon-
kursy wygrał generalny budowniczy rządowy
Aigner. Na cześć cara,
świątyni nadano imię
Świętego
Aleksandra.
Już 12 lat później Polacy modlili się w nim za
zwycięstwo w Powstaniu
Listopadowym … Lata
mijały, parafia powiększała się, potrzeby wiernych rosły. W roku 1886
przystąpiono do prac
mających na celu powięk-
W a r s z a w s k i e
szenie kościoła. Zaprojektowany przez Józefa
Piusa Dziekońskiego, do
dziś zachował pierwotny obrys. Nie doznał wielu strat w 1939 roku, ale
w 1944 – przeogromnych.
Samoloty
niemieckie
bombardowały świątynię
z bardzo niskiego lotu, w
tym rejonie toczyły się
ciężkie walki. Na zdjęciach zrobionych przez
Zofię Chomętowską tuż
po wojnie, widać jak otoczenie kościoła usiane jest
mogiłami. W przypadkowych miejscach chowano wtedy poległych, najczęściej tam gdzie dopadła ich śmierć. Po 1945
roku świątyni przywrócono pierwotną Aignerowską formę.
Po wojnie rozpoczęła się odbudowa
placu, zmienił się jego
kształt, z czym były związane pomysły raczej osobliwe. Jan Knothe, wybitnie utalentowany piewca
socrealizmu w architekturze chciał, by zredu-
kować wielkość kościoła pomniejszając tym
samym sacrum na rzecz
profanum. Zmniejszenie
świątyni i usadowienie jej
w lekko obniżonej niecce
wyeksponowałoby gmach
Komitetu
Centralnego PZPR, który stanął w
miejscu zajmowanym kiedyś przez zaprojektowaną
przez Antonia Corazziego
Izbę Obrachunkową.
A obok, na północnej stronie, tam, gdzie
zaczyna się już prawdziwy plac, był po wojnie zakład fotograficzny Benedykta Dorysa (w
witrynach pisarze jak ptaki …), miniaturowy salonik Mody Polskiej z pięterkiem i „wybiegiem”,
był także maleńki Lajkonik (ni to barek, ni to
kawiarnia), którego ściany zarysowane były przez
malarzy i karykaturzystów (między innymi:
Jerzego Flisaka i Eryka
Lipińskiego), legendarna kawiarnia Antyczna z
ogródkiem w porze letniej
k l i m a t y
(bywała tu również Beata
Tyszkiewicz). A uliczki
kameralne wychodziły z
placu jak wypustki. Także ulica Prusa z gmachem
YMCA. YMCA dzieliła się na część biurowo –
wydawniczą i hotelową.
Wszystkie pokoiki były
zminiaturyzowane jak w
świecie lalek. Mieściło się
w nich wszystko, łącznie
z książkami edytowanymi
przez przeurocze Wydawnictwo Harcerskie.
W części hotelowej mieszkał przez
pewien czas Leopold Tyrmand, który w Dziennikach czas ten z rozbawieniem
wspomina.
To z Imki wybrał się w
podróż do Wrocławia na
jakieś spotkanie autorskie. Z powrotem wsiadł
w samolot. Wkrótce po
starcie, gdy maszyna była
w powietrzu, otworzyły się drzwi kabiny pilotów, wyszła z niej para
młodych ludzi ubranych
w ZMP-owskie mundury.
Obydwoje unieśli ręce w
Kościół św. Aleksandra, 1910.
Fot. ze zbioru R. Bielskiego
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
15
W a r s z a w s k i e
W 1964 roku po
prawej stronie
ulicy Prusa, Nauczycielska Spółdzielnia Mieszkaniowa wystawiła
okazały blok
mieszkalny.
W podziemiach
mieściła się kawiarnia Mody
Polskiej.
„proletariackim” pozdrowieniu, a dziewczyna
powiedziała:
Szanowni
obywatele, samolot ten
został przeznaczony na
złom, ale nasza brygada
ZMP-owska postanowiła
wyremontować go w czynie 1-Majowym, po czym
wręczyła pasażerom stosowne plakietki…
W 1964 roku
po prawej stronie ulicy Prusa, Nauczycielska Spółdzielnia Mieszkaniowa wystawiła okazały blok mieszkalny. W
podziemiach mieściła się
kawiarnia Mody Polskiej.
Miała przyjemny wystrój
i ładną zastawę ozdobioną sylwetką jaskółki w
locie – symbolem firmy,
kawiarnię zwano potocznie „pod szmatami”, bo
na górze był sklep, eks-
REKLAMA
16
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
k l i m a t y
kluzywny i drogi.
No i kolejna
„wypustka” – ulica Wiejska, obrosła mitami i
legendą. Mieściło się tu
wydawnictwo
„Czytelnik”, rozmaite redakcje, w
tym niesłychanie prestiżowa „Twórczość”, czasopisma harcerskie, redakcja
„Przyjaciółki” księgarnia
i rozmaite sklepy.
Kiedy
schodziło się po schodach
do kawiarni Czytelnika
widziało się od razu stoisko z książkami, a przy
nim stoliczek oblężony
przez samych wielkich:
Gustawa Holoubka, Tadeusza Konwickiego, redaktor naczelną „Czytelnika” – Irenę Szymańską,
Ryszarda Matuszewskiego … To tutaj powstawały dowcipy i bon moty,
które obiegały Warszawę. Mimo, że rozliczne
„wypustki” placu Trzech
Krzyży do placu nie należały, kojarzyły się z nim
immanentnie. Były tam
same cuda, np. postój
dorożek konnych (na północnej stronie) z którego fasonem i trzaskiem
odjeżdżało się np. do
fotoplastykonu państwa
Chudych w Alejach Jerozolimskich, przejeżdżając dostojnie przez zwyczajne, żadne tam rondo,
skrzyżowanie Alei z Marszałkowska.
I tak się roztacza
ta kamienna przestrzeń
zabudowana dziś trochę
inaczej niż w dawnych
latach, ale wciąż urzekająco piękna. ▄
T e a t r
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
17
W a r s z a w s k i e
Plac Trzech Krzyży, ok. 1960.
Fot. ze zbioru R. Bielskiego
k l i m a t y
Pod Kopułą
Cezary Prasek
We wczesnym PRL-u, począwszy od lat czterdziestych, istniały
nie tylko sklepy – jak je wówczas nazywano – za żółtymi firankami, oferujące wybrańcom może nie tyle luksusowe, co trudno
dostępne na rynku artykuły.
D
Cezary Prasek
– dziennikarz, publikował m.in. na
łamach „Kina”, „Filmu”, „Tygodnika Kulturalnego”, „Przyjaźni”, „Kobiety i Życia”. Jest autorem książek: Złota młodzież PRL oraz Życie
towarzyskie w PRL.
18
ziałały także kina
przeznaczone
jedynie dla pracowników KC
PZPR, ministerstw i innych
urzędów centralnych.
Jednym z trzech takich
warszawskich
przybytków X Muzy było kino Pod
Kopułą. Mieściło się ono
w wybudowanym w latach
1947-49 gmachu Państwowej Komisji Planowania
Gospodarczego przy rogu
Hożej i pl. Trzech Krzyży.
Wejście do kina znajdowało się na tyłach gmachu, a
jego nazwa nawiązywała do nietypowego rozwiązania architektonicznego.
Spora sala kinowa zwieńczona była niewidoczną z ulicy kopułą. Wybranym,
wyselekcjonowa-
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
nym widzom wyświetlano
tu głównie hollywoodzkie
hity na wiele lat przed ich
oficjalnymi polskimi premierami lub też w ogóle u
nas niedostępne.
Nie miałem oczywiście wówczas nawet najmniejszej szansy zajrzenia do tego kina, ale sam
gmach od najwcześniejszych lat wyraźnie utkwił
mi w pamięci. Nazywany
potocznie Mincówką, dla
mojego ojca, od październikowego przełomu, przez
długie lata, aż do emerytury, zastępcy przewodniczącego Miejskiej Komisji
Planowania Gospodarczego w Radomiu, był siedzibą jego najwyższej władzy.
Nazwa gmachu wiązała się
oczywiście z nazwiskiem
Hilarego Minca, pierwszego przewodniczącego
PKPG. Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego nie zapisała się
zresztą na kartach historii
najlepiej. W czasach stalinowskich była organem
nadrzędnym wobec ministerstw
gospodarczych,
który obejmował opracowywanie narodowych planów gospodarczych i kontrolę ich realizacji, rozdzielnictwo i dystrybucję
gotowych produktów, planowanie
przestrzennego
zagospodarowania kraju.
Instytucja wzorowana na
rozwiązaniach radzieckich
niebawem po Październiku została przekształco-
W a r s z a w s k i e
na w Komisję Planowania
przy Radzie Ministrów, a
jej pierwszy szef już wcześniej, bo po wydarzeniach
Poznańskiego
Czerwca
roku 1956 usunięty z Biura Politycznego, w trzy lata
później został zmuszony
do wystąpienia także z partii. Nie był on chyba jednak
wyłącznie twardogłowym,
tępym działaczem partyjnym. Jeszcze przed wojną
doktoryzował się we Francji, z której zresztą został
wydalony w roku 1928 za
działalność komunistyczną.
Od wczesnych lat sześćdziesiątych, gdy kino Pod
Kopułą było już dostępne,
utkwiły mi w pamięci jego
zielone, miękkie, chociaż
bardzo niewygodne (wówczas jeszcze nikomu nie
była w głowie ergonomia)
fotele, ustawione amfiteatralnie na bardzo wysokich
stopniach oraz marmurowe
posadzki i wykładziny na
ścianach. Wówczas większość naszych sal kinowych przedstawiała widok
zupełnie inny – drewniane, trzaskające fotele ze
sklejki i smarowane ropą
podłogi z prostych desek.
Ale Pod Kopułą nie należało wtedy do kin ucho-
dzących za ekskluzywne.
Wyświetlano tu zazwyczaj
filmy powtórkowe, zgrane wcześniej na zeroekranach, więc bilety na nie
były bardzo tanie, dostępne dla studenckiej kieszeni. Niemniej bodaj w roku
1967 byłem świadkiem niecodziennego, jedynego w
swoim rodzaju wydarzenia, a mianowicie Dni Filmu Szwedzkiego. Wcześniej kinematografię tę
reprezentowały na naszych
ekranach przede wszystkim
utwory Ingmara Bergmana
– Tam, gdzie rosną poziomki, Siódma pieczęć, Milczenie. Tym razem chodziło o
rzecz zgoła inną. Szwecja,
a właściwie cała Skandynawia, stała się prekursorem europejskiej rewolucji obyczajowej. Twierdzi
się zazwyczaj, że rewolucja ta nastąpiła dzięki upowszechnieniu się pigułki
antykoncepcyjnej. Do nas
dotarła ona za pośrednictwem tych właśnie państw
a nie – jak się na ogół
sądzi – Francji czy Ameryki. Drogę przetarła uznana,
ambitna twórczość Bergmana czy Vilgota Sjomana, której oficjalnym czynnikom trudno było posta-
k l i m a t y
wić tamę. Bardzo szybko
w ślad za nią dotarły do
nas filmy Zakochane pary
Mai Zetterling, Miłość 65
Bo Widerberga czy Kochać
69 oraz Portrety kobiet Jorna Donnera. Takie właśnie obrazy, prezentowane
wówczas podczas imprezy zorganizowanej w kinie
Pod Kopułą, były już bądź
jawnie erotyczne, bądź w
znacznym stopniu przesycone motywami erotycznymi. Oczywiście w porównaniu z dzisiejszymi standardami, tamte utwory były
co najwyżej „bajeczkami
dla grzecznych dzieci”, ale
sam fakt ich pokazania był
czymś wyjątkowym. Władza musiała to zapewne
przyjąć jako dopust boży,
bo nie dało się odwrócić
biegu rzeki, wzbierających
wciąż nowych „nowych
fal”. Zresztą próbowano.
Padło wówczas na Kiedy miłość była zbrodnią –
Rassenschande. Nakręcił ją
w roku 1968 Jan Rybkowski. Był to dramat wojenny osnuty wokół nazistowskich restrykcyjnych praw
zabraniających intymnych
kontaktów między cudzoziemskimi robotnikami a
Niemkami, których mężo-
wie walczyli na froncie.
Ponoć sam Władysław
Gomułka miał nazwać ten
film pornograficznym i w
ślad za tą opinią obraz bardzo szybko zniknął z ekranów.
A później już z repertuaru kina Pod Kopułą zapamiętałem niewiele. Może
tylko to, że można tutaj
było, podobnie jak w Skarbie, innym kinie działającym w ministerialnym
gmachu, mianowicie Ministerstwa Finansów, obejrzeć dokonania twórców
czechosłowackich, milczących po rozjechaniu Praskiej Wiosny przez radzieckie czołgi, wśród nich
Milosza Formana, reżysera pamiętnej Miłości blondynki i Czarnego Piotrusia. Ostatecznie kino Pod
Kopułą zakończyło swą
działalność w roku 1989.
Jednak w tym samym miejscu na kilka kolejnych lat
zagościł jeszcze Iluzjon,
muzealna placówka Filmoteki Polskiej, zanim osiadł
na stałe w swej ostatniej
siedzibie przy ulicy Narbutta, w miejscu, gdzie niegdyś
działało kino Stolica.▄
REKLAMA
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
19
W a r s z a w s k i e
Fot. Redakcja
k l i m a t y
Mincówka
warszawska
Weronika M. Kowalska
Budynek obecnego Ministerstwa Gospodarki to jeden z sześciu
gmachów zespołu biurowców zamykający pierzeję placu Trzech
Krzyży. Przez mieszkańców Warszawy często nazywany „Mincówką” jest pierwszą po wojnie stołeczną realizacją wykonaną z
prefabrykatów.
I
Weronika
M. Kowalska
– fotograf-dokumentalista. Interesuje się przeobrażeniami przestrzeni miejskiej w perspektywie
ostatnich dziesięcioleci. Współzałożycielka śródmiejskiej kawiarni
nawiązującej do atmosfery dwudziestolecia międzywojennego.
20
dea „dzielnicy ministerstw”
pierwotnie
opracowana została przez
Macieja Nowickiego w Pracowni Wilanowskiej. Koncepcja architekta wykorzystana jako zwarta zabudowa
ograniczona ulicami : Żurawią, Kruczą, Hożą i placem
Trzech Krzyży, była prestiżową realizacją powojennej Warszawy wznoszoną
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
w tak dużej skali. Ekspresowe tempo oddania gmachu miało ogromne znaczenie propagandowe, postęp
prac postępował więc w
niespotykanym dotychczas
pośpiechu.
Dzielnica biurowa
Gmach
Ministerstwa
Przemysłu i Handlu – później siedziba Państwo-
wej Komisji Planowania
Gospodarczego - to nagrodzony w 1946 roku w konkursie rozpisanym przez
SARP projekt autorstwa
architektów
Stanisława
Bieńkuńskiego i Stanisława Rychłowskiego. Sąd
konkursowy - spośród 11
nadesłanych prac - wyłonił
projekt dwóch pawilonów
zaprojektowanych przez
W a r s z a w s k i e
architektów. Jednym z nich
był gmach PKPG, drugim
budynek usytuowany po
skosie, na rogu ul. Żurawiej i placu Trzech Krzyży. Budowa pierwszego
pawilonu przypadła na lata
1946-1948 zmieniając całkowicie układ urbanistyczny zachodniej części placu
Trzech Krzyży.
Początkowa
koncepcja, z biegiem czasu zaczęła się rozrastać. W miarę
potrzeb i zmian programowych inwestora powstawały kolejne pawilony.
Oprócz budynku PKPG
i domu mieszkalnego
przy ul. Żurawiej w skład
zespołu weszły : pawilon trzeci przy ul. Kruczej
(ówczesna siedziba Ministerstwa Górnictwa), budynek przy ul. Wspólnej (od
1952 roku mieściło się tu
kino Śląsk), hotel przy ul.
Kruczej i budynek przy ul.
Hożej. Architektura krytykowana była przez doktrynerów socrealizmu za zbyt
silne cechy konstruktywi-
styczne.
Nowe oblicze placu Trzech Krzyży
Większa część zabudowy tworząca krajobraz
placu Trzech Krzyży spłonęła w 1944 roku. Ukazanie przez Bieńkuńskiego i
Rychłowskiego dużej wartości urbanistycznej tej
części śródmieścia stało się
jednym z powodów otrzymania przez architektów
pierwszego miejsca w konkursie w 1946 roku. Założenie autorów opierało się
na rozwiązaniach architektonicznych określających
plac Trzech Krzyży jako
całość plastycznego zespołu.
Głównym elementem
krajobrazowym stać się
miał właśnie gmach Ministerstwa tworzący ścianę
współgrającą z niewielkim kościołem Św. Aleksandra. Elewacja budynku utrzymana została w
klasycznym, spokojnym i
dość powściągliwym sty-
k l i m a t y
lu. Sam gmach swoja stylistyką nawiązuje do reprezentacyjnej architektury lat
30. XX wieku.
W celu zminimalizowania kontrastu między
nowym
budownictwem
a zabytkową architekturą
pobliskiego Nowego Światu na rogu ul. Żurawiej
postawiono drugi konkursowy budynek. W założeniu – również docenionym
przez organizatorów konkursu – budynek łączyć
miał stare z nowym, ukazując czynnik historyczny
w kształtowaniu architektury. Jego bryła przypominać miała stojącą tu niegdyś kamienicę Krzemińskiego – jednego z dwóch
corraziańskich
domów
powstałych w 1832 roku.
Pomysł czy raczej ostateczne wykonanie budynku okazało się często krytykowane jako nietrafione i odstające stylistyką
od reszty ministerialnych
budynków.
Głównym elementem krajobrazowym stać się miał
właśnie gmach
Ministerstwa tworzący ścianę współgrającą z niewielkim kościołem
Św. Aleksandra.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
21
W a r s z a w s k i e
Plac Trzech Krzyży, ok. 1965.
Fot. T. Biliński, ze zbioru
A. Sheybal-Rostek
22
Pustak, żelbet
i kamień
Gmach na placu Trzech
Krzyży był pierwszą po
wojnie realizacją stosująca metodę budownictwa
uprzemysłowionego. Przy
projektowaniu konstrukcji
kierowano się myślą maksymalnego wykorzystania
gruzu aby usprawnić prace budowlane i zmniejszyć
koszty inwestycji. Pustaki tworzone były z gruzbetonu bezpośrednio na
miejscu budowy. Budynek
opierał się na żelbetonowej
konstrukcji. Parter i pierwsze piętro gmachu wymurowane zostały tradycyjną
metodą w szalowaniach,
budowa dalszych pięter
oparta została na wykorzystaniu pustaków nie tylko
jako materiału wypełniającego, ale również jako
form do żelbetu. Takie
rozwiązanie pozwoliło na
znaczną oszczędność drzewa.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
k l i m a t y
Rola pustaków w realizacji stała się również istotnym wątkiem wizualnym,
tworząc fakturę i barwę
konstrukcji. Początkowo
architekci chcieli potraktować elementu pustaka jako
motyw przewodni, ostatecznie ograniczono się
jedynie do podkreślenia
rytmu konstrukcji budynku. Ważnym elementem
dekoracyjnym
elewacji
okazał się - wykorzystywany w dużych ilościach
kamień – rozwiązanie
krytykowane często jako
nadające zbytniej sztywności i surowości monumentalnym budynkom. Gmach
PKPG jednak – tak kiedyś jak i dziś - uchodzi za
realizację udaną i lubianą zarówno przez architektów
jako i mieszkańców miasta.
Światło w luksferach
Za jeden z ciekawszych
pomysłów budynku PKPG
uznawana jest sala zebrań
na 400 osób. Utworzona w
kwadratowym, zamkniętym dziedzińcu, zwieńczona została ażurową kopułą
utworzoną z zatopionych
w betonie setek luksferów. Kopuła wspiera się
na ramie spoczywającej na
12 słupach - po trzy w każdym rogu dziedzińca. Sala
zbudowana jest w formie
amfiteatru - opadając silnie w dół, tworzy wrażenie okazałego, obszernego
wnętrza. W pomieszczeniu
niegdyś działało ministerialne kino „Pod Kopułą”.
Odbywały się w nim m.in.
pokazy przedwojennych
filmów.
W roku 1950 za zespół
PKPG architekci otrzymali Państwową Nagrodę
Artystyczną II stopnia. Od
nazwiska Hilarego Minca do budynku przylgnęła
nazwa „Mincówka”, która funkcjonuje do dnia dzisiejszego. ▄
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
23
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
W Ymce zwanej
Gieką
Joanna Papuzińska
– jest profesorem zwyczajnym,
wykładała literaturę na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się
problemami bibliotekarstwa i czytelnictwa dzieci i młodzieży. Jest
również poetką, autorką licznych
książek dla dzieci; krytykiem literackim, autorką prac z historii
i teorii literatury dziecięcej. Przez
wiele lat była redaktorem naczelnym dwumiesięcznika o literaturze dziecięcej „Guliwer”. Jest
członkiem Stowarzyszenia Pisarzy
Polskich.
Fot. Redakcja
24
Joanna Papuzińska
Szacowny gmach „imki” zasłonięty dziś szczelnie przed ciekawym okiem ludzkim potężnym ciałem luksusowego hotelu Sheraton, za mojej młodości spoglądał przyjaźnie na wszystkich z
głębi zielonego skweru czy też trawniczka. Dzięki tej zielonej,
otwartej przestrzeni, budynek optycznie i psychologicznie uważany był za część przestrzeni placu Trzech Krzyży, choć formalny
jego adres brzmiał Konopnickiej 6.
S
tał tak niezmienny
i przysadzisty całymi latami, zaś zachodzące
dokoła zmiany odzwierciedlały się przede wszystkim
w zmianach jego nazwy.
Wzniesiony
gdzieś
w
latach 30. przetrwał wojnę
i powstanie bez poważniejszych obrażeń, zachował
nawet swą funkcję siedziby Stowarzyszenia Młodzieży Chrześcijańskiej do
schyłku lat 40., kiedy to
został nazwany Młodzieżowym Domem Kultu-
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
ry, gdzie chadzałam na tak
zwane zajęcia pozaszkolne
(teatr kukiełkowy, w moim
przypadku), a także na pływalnię.
Sekcja
kukiełkarska
pomyślana była bardzo roztropnie, zaczynało się od czytania sztuki, potem było projektowanie postaci, nstępnie
ich wykonanie. Pamiętam
lepienie z plasteliny głowy
oraz oklejanie jej warstwami
mokrego papieru, nasączonego klejem żytnim, który
gotowałyśmy samodzielnie.
Z tych zajęć powracało się
do domu w stanie niebywałego upaprania, czyszczenie
rąk i odzieży trwało o wiele dłużej niż same czynności
twórcze.
Lekcje pływania miały
także pamiętny styl, cokolwiek szorstki. Jeśli ktoś zbyt
długo namyślał się przed
skokiem do wody, dostawał
po prostu w tyłek drągiem
ratowniczym i wpadał gładko w odmęty jak kładziona
kluska.
Gdy dziesięć lat później, jako świeżo wysmażony magister, nękana upiorną
tremą przekraczałam próg
gmachu, aby podjąć pierwszą pracę zawodową, na
drzwiach jego widniała tablica „Główna Kwatera Harcerstwa”, a w języku żargonowym nazywano go „gieką”. Gdzie pracujesz? - W giece!
Oczywiście mojej posadzie
daleko było do jakiejkolwiek
„główności”, było to skromne miejsce redaktora w niedużutkim
wydawnictwie
harcerskim, które niewiele jeszcze miało w dorobku
i rozwinęło skrzydła dopiero wówczas, gdy czas dawno
zatarł ślad po mojej w nim
pracy. Gdzieś w centralnych
rejonach gmachu toczyły się
W a r s z a w s k i e
ideologiczne burze i przetargi – ZHP wczesnych lat
sześćdziesiątych było wszak
przyczółkiem dla dalszych
politycznych poczynań –
ale słabo docierały one do
świadomości
początkującej redaktorki, skupionej na
doglądaniu serii broszurek
Zrób to sam (poświęconej
pracom ręcznym), tomików
z krzyżówkami oraz bardziej
ambitnemu literacko cyklowi Nasze ogniska zawierającemu repertuar sceniczny.
Miejsce pracy było w
ówczesnych latach tak
pomyślane, aby wszystkie
potrzeby życiowe pracownika wyczerpywały się w jego
wnętrzu: w dolnych partiach
gmachu mieściła się przestronna stołówka, zaś niżej
jeszcze, owiana zapachem
chlorowanej wody z basenu
– poradnia sportowo-lekarska, która służyła samarytańskim wsparciem, jeśli ktoś
skręcił nogę. Sala teatralna
obok (chyba mieścił się tam
wtedy teatr pod nazwą „Buffo”?) służyła jako terytorium
kultury: odbywały się w niej
występy dla pracowników z
okazji Dnia Kobiet i innych
uroczystych dat. A za ladą
rozległej, eleganckiej portierni budynku – na lewo od
wejścia – co jakiś czas pojawiała się pani repasaczka,
ona to zabierała do załapania
oczek rajstopy i pończochy,
które po kilku dniach zwracała naprawione. Nie wiem,
czy jej usługi były zaplanowane odgórnie, czy też stanowiły wynik czyjejś oddolnej przedsiębiorczości, ale z
pewnością przynosiły wiele
pożytku.
No, cóż, im bardziej pracownicze uniwersum wokół
nas stawało się kompletne
i zamknięte, tym bardziej
kusiły wypady na zewnątrz.
Do uświęconych czynności należało wypadanie na
kawę, w miarę możności z
autorem, albo z ilustratorem
lub też pod takim pretek-
k l i m a t y
stem. Okolica była prawdziwym kawiarnianym zagłębiem, ale jeśli nie zaistniały
jakieś szczególne okoliczności, biegało się najczęściej do
„pomylonych” lub do „ Czytelnika”. Miano pomylonych
zyskała kawiarnia Wilanowska bodajże, zwana też, siłą
tradycji, kawiarnią Galińskiego, od nazwiska dawno
już wywłaszczonego właściciela. Ale od kiedy udało
nam się podsłuchać okrzyk
zirytowanej kelnerki, która,
wzburzona uporem jakiegoś
klienta – a chodziło bodajże
o nie dość czystą szklankę z
herbatą, westchnęła pełnym
głosem:
- No, nie, do tej kawiarni
to naprawdę sami pomyleni
przychodzą! - chętnie umawiałyśmy się tam, na rogu
placu Trzech Krzyży i Alej
Ujazdowskich, gdzie teraz
pyszni się sklep z ubiorami dla panów, Ermenegildo
Zegna. Lansowałyśmy też
nazwę kawiarni dla pomy-
lonych w miarę naszych
skromnych opiniotwórczych
sił.
Z czasem gieka obrastała zabudową i elegancją,
szczególnie nowo wzniesiony budynek przy ulicy Prusa
mieścił salon Mody Polskiej,
kawiarnię, jakieś Delikatesy czy coś podobnego. Ale
tego już nie pamiętam zbyt
dobrze, ponieważ przestałam
pracować w Wydawnictwie i
moje związki z okolicą osłabiły się znacznie.
Choć moją karierę w tej
firmie uznać należałoby za
mocno wątpliwą, wspominam ją dziś z rozrzewnieniem – po pierwsze, ze
względu na nawiązane tam
wieloletnie przyjaźnie, po
drugie zaś, na wspomnienie oburzonego autora, który
złożył w kierownictwie skargę, że nie życzy sobie, aby
nad tekstem jego pracowały „jakieś dwudziestoletnie
redaktorki”. Im dalej w czas,
tym bardziej mnie rozczula
ten wzgardliwy epitet... ▄
REKLAMA
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
25
R o z m o w a
Fot. Magdalena Estera
Łapińska
Grzegorz Piątek
– krytyk architektury, kurator,
członek zarządu fundacji Centrum Architektury.
„Jest w tym
harmonia i jest
w tym celowość”
o warszawskiej architekturze autorstwa Arseniusza Romanowicza i Piotra Szymaniaka opowiada
Grzegorz Piątek.
Joanna
Rolińska:
W 2012 roku Centrum
Architektury
wydało książkę poświęconą
architekturze Arseniusza
Romanowicza i Piotra
Szymaniaka pt. „ARPS”.
Czy twórcy warszawskiej linii średnicowej,
26
m i e s i ą c a
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
mają szansę zaistnieć w
powszechnej świadomości jako kolejny słynny
tandem architektoniczny
typu Lachert i Szanajca,
małżeństwo Brukalskich
czy małżeństwo Syrkusów?
Grzegorz Piątek: Mam
taką nadzieję. Szczególnie
zależy mi na przypominaniu, że to był duet. Szymaniak jest znacznie mniej
znany i doceniany – umarł
już w 1967 roku i nie zdążył zadbać o swoje miejsce
w historii, a chyba jeszcze mniej niż Romanowicz
R o z m o w a
umiał to robić. Gdy jeszcze żył i trzeba było napisać artykuł albo powiedzieć coś dla radia, to
zawsze padało na Romanowicza. Charakter taki.
Szymaniak był bardziej
zamknięty,
wyobrażam
sobie, że był architektem-mnichem, rodzina twierdzi, że miał spartańsko
urządzone mieszkanie i nie
był człowiekiem pierwszego planu. Razem tworzyli bardzo zgrany zespół,
przez większość kariery
zawodowej, przez dziesięciolecia. Wyjątkiem była
końcówka – lata 60., kiedy robili przez pewien czas
dwie konkurencyjne koncepcje Dworca Centralnego, a Szymaniak właściwie
sam kierował pracami nad
Dworcem
Wschodnim.
Nie byli więc monolitem,
ale warto o nich mówić
jako o parze, choć nie była
to tak romantyczna historia jak Lacherta i Sznajcy
- historia wielkiej przyjaźni przerwanej przez wojnę.
JR: Kładąc nacisk
na równowartość duetu
Romanowicza i Szymaniaka, „ARPS” podkreśla jednocześnie ogromną rolę zespołu, z którym
ci architekci współpracowali.
GP: Lista projektantów Dworca Centralnego
wypełnia w „ARPS” dwie
strony! Myślę, że sposób
opowiadania o architekturze przez pryzmat osób
- gwiazd bardzo zubaża
jej obraz, zarówno jeśli
mówimy o historii jak i
wtedy, kiedy komentujemy projekty bieżące. Wielkie inwestycje są zawsze
dziełem ogromnych zespołów, trudno tu mówić o
m i e s i ą c a
autorstwie natchnionym,
jednostkowym, jak w literaturze. Schemat autora-literata jest często przekładany na architekturę,
podobnie zresztą jak na
film. Na przykładzie prac
Romanowicza i Szymaniaka to szczególnie wyraźnie
widać –te budynki nie są
zamaszystymi autorskim
gestami, każdy jest świetnie poprowadzonym zbiorowym wysiłkiem.
JR: Forma wynika
też często z umiejętności
godzenia wielu kompromisów ekonomicznych,
politycznych,
społecznych…
GP: Tak, mimo udziału dziesiątek projektantów i trudnych warunków,
mamy do czynienia z bardzo spójnymi projektami.
JR: Linia średnicowa
rozpoczęta przed wojną
budową Dworca Głównego i zakończona w latach
70. otwarciem Dworca
Centralnego jest dla mnie
rodzajem pomostu między Warszawą przedwojenną i powojenną, sposobem na łatanie architektonicznej ciągłości.
GP: Architektura jest
dziedziną, która ma swoją własną dynamikę, która jest często niezależna
od przewrotów politycznych. Owszem, polityka
często architekturę stymuluje albo przejmuje pewne
gotowe formy i mówi, że
do niej należą, ale ponieważ architektura powstaje dość wolno, ponieważ
na jej kształt ma wpływ
dostępność pewnych materiałów i technik albo umiejętności i przyzwyczajenia
projektantów i wykonawców, to epoki nie kończą
REKLAMA
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
27
R o z m o w a
się z dnia na dzień. W polityce zmienia się władza
w sejmie, następuje przewrót albo wygrana bitwa
i dość łatwo wyznaczyć
punkt zwrotny. Architektura zmienia się wolniej.
JR: Ale polityka ma
jednak silny wpływ na
architekturę.
Dobrym
przykładem jest powstający w latach 30. Dworzec Główny. Podczas
realizacji projekty były
wciąż dostosowywane do
zmieniających się wówczas tendencji politycznych, służyły idei narodowej.
GP: Ale jednocześnie
linia średnicowa jako projekt częściowo podziemny,
jako projekt infrastrukturalny, jest projektem chyba najbardziej ciągłym w
historii Warszawy XX wieku. Może dlatego, że to nie
plac ani pałac, tylko projekt infrastrukturalny, który teoretycznie był kwestią
tylko praktycznej konieczności i może dzięki temu
oparł się manipulacjom,
był realizowany i przed
wojną i po wojnie według
28
płynnie ewoluującej koncepcji. I to jest ciekawe.
JR: Mógłbyś przywołać inne przykłady ciągłości w architekturze,
idee, które łączą Warszawę przed i powojenną?
GP: Jest więcej takich
przykładów, np. twórczość
Pniewskiego, który mimo
zmian mecenatu, potrafił
mówić tym samym językiem i we wnętrzach pałacu Bruhla czyli Ministerstwa Spraw Zagranicznych
projektowanych dla Becka i we wnętrzach Teatru
Wielkiego czy Sejmu po
wojnie. To były wizytówki już innej władzy, ale
język form został dokładnie ten sam, ten sam detal,
podobne materiały, podobne efekty przestrzenne i
świetlne. Kolejny przykład to koncepcje odbudowy Warszawy – to jakie
przyjęto rozwiązania po
wojnie, brało się w dużym
stopniu z przedwojennych
refleksji konserwatorskich
i z konkretnych działań.
Zachwatowicz przed wojną odsłaniał mury Starego Miasta i odtwarzał Bar-
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
m i e s i ą c a
bakan, zagubiony do lat
30. między kamienicami.
To samo robił po wojnie,
w myśl tej samej polityki konserwatorskiej, polegającej na eksponowaniu pamiątek z przeszłości wypreparowanych i
oczyszczonych z naleciałości. Dalej: otwieranie
parków – Pniewski proponował otwarcie Ogrodu Saskiego z likwidacją
ogrodzeń już w latach 30.
I po wojnie po prostu nie
odbudowano tego ogrodzenia! Kolejny przykład
na ciągłość to jest trasa
N-S, czyli aleja Jana Pawła II, którą rysowano przed
wojną - podobnie jak linia
średnicowa była bezbarwnym politycznie przedsięwzięciem i być może dlatego oparła się zmianom i
była kontynuowana do lat
50., kiedy ją przebito przez
Mirów i gruzy getta.
JR: Centrum Architektury planuje upamiętnić postaci Romanowicza
i Szymaniaka rodzajem
nietypowego
pomnika.
Na czym ten pomnik
będzie polegał i gdzie
będzie się znajdował?
GP: W okolicy Pałacu Kultury, przy Muzeum
Techniki, jest taka niepozorna budka wysokości
około półtora metra, która jest czerpnią powietrza
wybudowaną dla systemu
wentylacji Dworca Centralnego. Ona jest nieciekawa jako obiekt architektoniczny, natomiast bardzo interesująca i ważna
jako znak wielkości dworca. Jego macki sięgają na
kilkaset metrów. To jest
pomysł Aleksandry Wasilkowskiej, żeby wybić w
tej budce, która nie ma
już teraz żadnego znaczenia dla wentylacji dworca i gdzie pod spodem jest
ogromny malowniczy, pięciometrowej
wysokości
kanał wiodący pod ulicę
Emilii Plater, dziurę, która by pokazywała skalę tej
architektury, uświadamiała
niewidoczny ogrom dworca i linii średnicowej.
JR: Nazwałeś architekturę Romanowicza i
Szymaniaka architekturą
dla dorosłych. Na czym
taka architektura polega? Czy jest jej więcej w
Warszawie?
GP: Architektura dla
dorosłych to taka, która nie usiłuje mówić o
czymś poza architekturą, nie stara się opowiadać
żadnej historii, nie sięga
po łatwą symbolikę. Ona
może być atrakcyjna formalnie, natomiast ta forma
nie może wynikać z chęci zrobienia czegoś dziwnego albo z chęci przekazania politycznego komunikatu czy metafory, tylko
z szukania jak najelegantszego sposobu na rozwiązanie konkretnego, często banalnego, problemu.
I tutaj architektura Romanowicza i Szymaniaka jest
bardzo dobrym przykładem takiej architektury
dla dorosłych, architektury
R o z m o w a
serio. Dobrym przykładem
są zadaszenia Stacji Powiśle wzdłuż całego peronu,
które zostały zaprojektowane i rozmieszczone tak
inteligentnie, żeby zmusić
pasażerów do skupiania
się w grupkach w równych
odstępach, a tym samym
do równomiernego zapełniania pociągu. Zawsze na
stacjach ludzie mają tendencję do gromadzenia się
przy wejściach i wyjściach,
a chodzi o to, żeby stawali równomiernie i równomiernie wypełniali pociąg.
Poza tym - dlaczego te
daszki mają taki dziwny
kształt? Dachy z obu torów
spotykają się nad torami
i na nich jest powieszona
trakcja, dzięki czemu można było wyeliminować słupy trakcyjne i wygospodarować więcej miejsca, zrobić trochę szersze perony. I
to są właśnie te bardzo eleganckie i inteligentne rozwiązywania bardzo banalnych problemów.
JR:
Szymaniak
i
Romanowicz korzystali obficie ze spuścizny Le
Corbusiera.
GP: Tak. I zarówno Corbusierowi, jak i Romanowiczowi i Szymaniakowi
chodziło o zrobienie czegoś ładnego, ale to zawsze
miało być najpierw mądre,
a dopiero potem ładne. Te
inżynierskie konstrukcje
daszków wzdłuż linii średnicowej są zadziwiające,
ale nie chodziło o wyczyn
estetyczny, te kształty
musiały coś komunikować, gdzieś prowadzić,
jeśli dach opada, to schody pod nim też opadają w
dół – kształt dachów wskazuje drogę w dół na peron.
Jest w tym harmonia i jest
m i e s i ą c a
w tym celowość.
JR: Warszawski Dworzec Główny, zniszczony przez Niemców po
Powstaniu Warszawskim
najbardziej wpływa na
moją wyobraźnię. Ten
nigdy nie dokończony
projekt zasługuje chyba
na osobną książkę?
GP: Oczywiście! Ten
projekt trwał 15 lat, ewoluował, wiele mówi o historii Warszawy i Polski tamtych lat…
JR: Wrażenie robi
zdjęcie ruiny Dworca z
1947 r. zamieszczone w
„ARPS”…
GP: Ruina, która inspirowała Linkego… Jarosław Trybuś opisał ten projekt w „Warszawie niezaistniałej”. Bardzo mało
wiemy o tym na ile tak
naprawdę udało się zrealizować ten dworzec do
wybuchu wojny, niewiele wiadomo też o wynikach konkursów na dekoracje rzeźbiarskie, podobno gdzieś w Warszawie jest
jedna z tych rzeźb zachowana. Mało jest informacji
na temat okupacyjnej formy Dworca, mamy kilka
zdjęć, z czego dwa zostały
użyte w książce - chodzi o
wnętrza. Tych zdjęć pewnie jest więcej, ale może
w Niemczech – żołnierze niemieccy mieli aparaty fotograficzne… Bryła projektu Dworca Głównego była w projektach,
od 1929 roku, zawsze prosta, natomiast zmieniał
się sposób jego wykończenia, pierwszy projekt
autorstwa Przybylskiego
był bardziej w duchu eleganckiego art deco, potem
w latach 30. narosła propagandowa
dekoracja,
REKLAMA
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
29
R o z m o w a
która zresztą miała być
głównie wewnątrz, forma zewnętrzna cały czas
miała być prosta. Podczas
okupacji chodziło o to,
żeby dworzec jak najszybciej uruchomić, a program
ikonograficzny stworzony dla drugiej RP już nie
był przydatny. Restauracja, którą Romanowicz i
Szymaniak wykończali w
tamtym czasie jest bardzo
prosta, zostały użyte naturalne materiały, głównie
kamień. Z dekoracji malarskiej, która została zaprojektowana przed wojną nie
skorzystano.
Mam nadzieję, że nasza
publikacja
przyśpieszy
wyciągnięcie różnych prywatnych papierów, bo na
pewno dużo z nich gdzieś
drzemie po szufladach...
Po wojnie ludzie nie chwalili się tym, że pracowali w
dyrekcji kolei niemieckiej
podczas okupacji...
JR: Romanowicz i
Szymaniak podczas okupacji nie chcieli przerywać pracy nad projektem
Dworca Głównego i zdecydowali się na pracę w
dyrekcji kolei niemieckiej.
30
Jak oceniasz ten okres ich
działalności?
GP: Uważam, że ich
działalność była kompletnie neutralna politycznie.
Romanowicz uważał po
prostu, że przystosowuje
Dworzec do pociągów i dla
pasażerów, a nie dla Niemców czy Polaków.
JR: Polska konspiracja próbowała zorganizować zamach skierowany przeciwko władzy
niemieckiej na peronach
dworca.
Projektanci
odmówili jednak udostępnienia planów…
GP: Tak, nie chcieli udostępnić planów, no bo jednak architektura polega na
budowaniu, a nie na burzeniu. Uważam, że to byłby
dylemat dla każdego architekta – pomóc w zniszczeniu własnego dzieła...
JR: To był też akt
ogromnej odwagi – ta
odmowa…
GP: Tak, to mogło kosztować ich życie.
Dzieje
okupacyjne
Dworca Głównego są słabo zbadane, bo wojenna
historia architektury skupiła się na zniszczeniach,
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
m i e s i ą c a
na ratowaniu zabytków,
na tajnej edukacji i na planowaniu tego co powstanie po wojnie. Natomiast o
bieżącej okupacyjnej działalności architektonicznej,
która przecież była - ludzie
budowali domy, sklepy,
inwestowali - bardzo mało
wiadomo.
JR: Która stacja linii
średnicowej jest Twoją
ulubioną?
GP: To się zmienia,
muszę powiedzieć. Długo najwyżej ceniłem Centralny, chociaż tak bardzo
kojarzy się z „propagandą
sukcesu” i powierzchowną gierkowską modernizacją. Architektura rządzi
się zupełnie inną dynamiką niż historia polityczna,
często zaczynamy kojarzyć
coś jako symbol epoki, tak
Centralny stał się piramidą
Gierka, no bo Gierek rzeczywiście sprawił, że ten
Dworzec powstał, ale to
był owoc trwających od lat
30. XX w. prac!
Teraz moją ulubioną
stacją jest chyba Powiśle
– niesłychanie finezyjnie
rozwiązana krajobrazowo
i urbanistycznie, niepo-
strzeżenie prowadzi człowieka w dół warszawskiej
Skarpy, mam nadzieję, że
kolej nigdy nie zamknie
peronów na noc i będzie
to nadal taka promenada przytulona do wiaduktu mostu Poniatowskiego.
Choć to stacja, Powiśle
kojarzy się z architekturą parkową, można sobie
wyobrazić, że dolny pawilon, ten z kawiarnią,
od zawsze był parkową
kawiarnią.
JR: Jakie następne
publikacje
książkowe
szykuje dla czytelników
Centrum Architektury?
GP: Nie zaniedbujemy serii Fundamenty z
klasycznymi książkami o
architekturze – jeszcze w
tym roku kolejna książka Le Corbusiera, „Ornament i zbrodnia” Loosa
oraz świetna współczesna
książka Sudjicia o architekturze i władzy. Zaczynamy też serię monografii polskich architektów –
pierwsza będzie książka o
Tygrysach, autorach Domu
Partii. Chcemy wypełnić
lukę – akademickie publikacje zwykle wychodzą w
małych nakładach, a dla
mniej
wtajemniczonych
są nieatrakcyjne. Ale najpierw w księgarniach pojawi się „ARPS” po angielsku – na eksport i na prezenty dla zagranicznych
przyjaciół. ▄
Arseniusz
Romanowicz
i Piotr Szymaniak - twórcy
warszawskiej linii średnicowej
i autorzy jednych z najciekawszych budynków współczesnej
Warszawy: Dworca Centralnego, Dworca Wschodniego, stacji Ochota, Powiśle i Stadion.
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
Pocztówka ze zbiorów Rafała Bielskiego
Warszawa
dawniej i dzisiaj
1910
Fot. redakcja
Ulica Królewska
2012
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
31
S k a r p a
Ruta Pragier
– dziennikarka specjalizująca się
w reportażu interwencyjnym, autorka wielu książek o tematyce
społecznej.
Stefan Wroński, Dzidek
Wydawnictwo Prószyński i
S-ka. Stron 330.
32
l i t e r a c k a
Śmierć nie była
przygodą
Ruta Pragier
Czy książka dla młodzieży powinna spełniać te same kryteria co
książka dla dorosłych? Niekoniecznie.
D
zidek Stefana Wrońskiego
zbudowany
jest na innej zasadzie. Nie
ma jednolitej akcji, która rozwija się od początku
do końca. Za to jest sympatyczny bohater, jego tata,
doktor i jego rodzina.
Dużo w tej książce
rodzajowości. Rzecz dzieje się na warszawskiej ulicy Księdza Skorupki i jest
to opis chłopięcych przygód kolegów z sąsiedzkich podwórek. Dzidek
jest często inicjatorem tych
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
zabaw. Wszystko odbywa się na podkoloryzowanym przez autora tle obyczajowym przedwojennej
Warszawy, pełnym charakterystycznych
postaci. Wyścig rowerowy kończy się na widok faceta z
papużką. Papużka ,oczywiście wyciąga losy. Jest
tu też ptasznik, sprzedający ptaki. Kanarki śpiewają, a czasami uciekają z klatek. Gdy chłopcy
mają parę groszy, idą na
lody. Lody sprzedaje dziwny facet z wielkimi wąsami. Natomiast dziewczyny zaprasza się do pachnącej, eleganckiej lodziarni.
Mamy tu w roli głównej
wszystkie smaki i zapachy
dzieciństwa.
Do obrazków obyczajowych tego czasu należy
rozdział o otwarciu toru
wyścigów konnych na
Służewcu. Uwagi jakimi
przerzucają się bywalcy i
rozmówki jakie toczą między sobą zabawią niewątpliwie wielu czytelników.
Ten język jest już dziś
warszawską egzotyką.
Własnością
rodziny
doktora jest cenna ikona i
wokół prób jej zagarnięcia
rozgrywa się część akcji.
Przy tej okazji trafiamy do
szkoły doliniarzy, w której
nauczyciel szkoli adeptów
w trudnej sztuce wyciąga-
nia ofiarom portfeli z kieszeni.
Ta pogodna opowieść o
przedwojennej Warszawie
zostaje gwałtownie przerwana wybuchem wojny.
Wchodzą Niemcy. Dzidek i jego koledzy wstępują do Szarych Szeregów.
Czy zdają sobie sprawę z
tego, co będzie dalej? Być
może z początku sądzili, że
będzie to ciąg dalszy chłopięcych przygód.
Doprowadzenie
do
wybuchu pocisku gazowego w kinie, bo „tylko
świnie siedzą w kinie”,
ma jeszcze trochę taki klimat . Ale wkrótce sytuacja
zmienia się dramatycznie.
Chłopcy otrzymują rozkaz wykonania wyroku na
jednym z kolegów, który
podobno zdradził.
Kamienica na ulicy
Księdza Skorupki zostaje
zburzona. Dzidek trafia na
Pawiak. I ginie tuż przed
końcem wojny. I ta właśnie dramatyczna przemiana: fakt, że spokojne, słoneczne dni mogą tak nagle
przerodzić się w koszmar
jest najsilniejszym wrażeniem, jakie zostaje w
pamięci po przeczytaniu
tej książki.
Jej dodatkowym atutem
są przedwojenne zdjęcia z
rodzinnego, warszawskiego albumu. ▄
S k a r pH ai s nt oa r śi aw i ę t a
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
33
A r t y k u ł
34
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
s p o n s o r o w a n y
R o c z n i c a
p o w s t a n i a
w
G e t c i e
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
35
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
Restauracja Kameralna,
Ul. Mikołaja Kopernika 3,
Fot. Rafał Bielski
Kameralna
Orkiestra
rozpoczęła „Walczyka Warszawy”. Parkiet wypełnił się
rozedrganą masą ludzką.
Marta i Halski wcisnęli
się w środek. O tańczeniu nie było mowy. Było
to co najwyżej rytmiczne kołysanie się w miejscu wśród roześmianych,
spoconych twarzy, przekrzywionych krawatów,
rozrzuconych fryzur. Za
to zabawa zbliżała się do
punktu kulminacyjnego.
Orkiestra, nie przestając
grać, przeszła na melodię „Na prawo most, na
lewo most” i wszyscy,
czując przemożny przypływ lokalnego patriotyzmu, zaczęli śpiewać,
nucić, krzyczeć. - Co za
miasto! - westchnął Halski. - Uciążliwe, ale jakie
kochane...
Leopold
Tyrmand,
„Zły”
36
Leopold Tyrmand, Marek Hłasko, Janusz Głowacki, Roman Polański, Edward Stachura czy Agnieszka Osiecka prowadzili tutaj
zagorzałe dyskusje na temat życia i literatury. Bo gdzie jak nie
tutaj, w restauracji Kameralna, przy dobrej wódce i zakąskach,
można było nadać koloru PRLowskiej szarości. Każdy chciał się
tutaj znaleźć, potańczyć na dancingu i zakosztować „koniaku z
południowymi owocami” czyli wódki z dwoma ogórkami.
S
kładający się z trzech
części – baru, restauracji i klubu nocnego –
lokal został założony w
1947 roku przez Związek
Inwalidów Wojennych. W
momencie otwarcia był
prawdziwą oazą na gastronomicznej pustyni powojennej Warszawy. Stołeczna
bohema rozsławiła to miejsce nie tylko samą swoją
obecnością, lecz i twórczością.
Czasem przenosił do
swej prozy całe monologi, czasem parę słów. Raz
w „Kamerze” wdaliśmy
się w towarzyską rozmowę z szatniarzem. W pewnym momencie użył on w
kontekście
odbywającego się plenum czy innego
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
tego typu partyjnej imprezy powiedzonka: „wielkie
sprawy
krasnoludków”.
Roześmiałem się, po czym
zupełnie wyleciało mi to z
głowy. Markowi-nie, przeniósł kwestię szatniarza
do któregoś z opowiadań,
opowiada Andrzej Roman
w „Rzeczpospolitej”.
W latach 90 To najpopularniejsze miejsce zniknęło
nie radząc sobie z duchem
kapitalizmu. Na kulturalnej
mapie Warszawy ponownie znalazła się restauracja
Kameralna na ul. Mikołaja
Kopernika 3, kusząc swoich gości wielkim czerwonym neonem. Prace nad
wznowieniem działalności trwały od 2007 roku.
Restauracja przez wiele lat
była zamknięta dla swoich klientów. Dopiero po
wielu latach urzędowych
przepychanek Kameralna
ponownie przywitała swoich gości 20 października
2012. Restauracja codziennie serwuje sławne przekąski - wódkę z lornetą,
śledzika oraz dania obiadowe. W karcie znajdziemy kawy poetycko nazwane przez Marka Hłaskę.
To doskonałe miejsce na
rodzinne obiady, romantyczne kolacje czy biznesowe spotkania. Czarująca
atmosfera, profesjonalna
obsługa i ciekawe potrawy
pozwolą cieszyć się ze spędzanego czasu. ▄
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
KAWIARNIA
„NOWY ŚWIAT”
Andrzej Symonowicz
– warszawianin, architekt, artysta
plastyk,
publicysta,
adiunkt
Muzeum Warmii i Mazur.
38
Andrzej Symonowicz
Moim pierwszym zawodowym projektem jako świeżo upieczonego architekta była nowa aranżacja wnętrz lokalu warszawskiej
kawiarni „Nowy Świat”.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
W a r s z a w s k i e
M
iało to miejsce w roku
1969. Kawiarnia ta, u
zbiegu ulic Nowy Świat i
Świętokrzyskiej, to kawał
historii miasta i myślę, że
warto napisać kilka słów
o jej losach i o niektórych
ludziach związanych z tym
kultowym lokalem.
Kawiarnię przy ulicy
Nowy Świat otwarto w
roku 1883, czyli dokładnie 130 lat temu. Po drugiej wojnie światowej z
ulic Nowy Świat i Krakowskie
Przedmieście
zostały tylko gruzy. Podczas odbudowy ulice te
starannie zrekonstruowano w sensie zewnętrzne-
go wyglądu kamienic. Co
do wnętrz budynków, to
dostosowano je do potrzeb
współczesnych. Odnośnie
kamienicy na rogu Świętokrzyskiej i Nowy Świat
zdecydowano, że historyczna kawiarnia powinna nadal funkcjonować
w tradycyjnym miejscu.
Architektem kierującym
pracami odbudowy Stolicy na tym odcinku był
Zygmunt Stępiński i to on
zaprojektował powojenne wnętrza (parter i piętro) kawiarni. Zrobił to
mocno socrealistycznie,
ale w tym wypadku jego
autorskie pomysły zna-
k l i m a t y
komicie sprawdziły się,
nadając obszernemu lokalowi nostalgiczny charakter, odwołujący się do
dawnych
sentymentów.
Kawiarnia
natychmiast
stała się ulubionym miejscem warszawskich artystów oraz ówczesnych
dygnitarzy.
W roku 1965 tam właśnie rozpoczął swoją działalność słynny „Dudek”,
czyli kabaret literacki
Edwarda
Dziewońskiego. Warto wspomnieć, że
lokal u zbiegu Nowego
Światu i Świętokrzyskiej
miał już swoją historyczną tradycję, jeśli chodzi
o goszczenie literackiej
scenki. To w tym miejscu, w roku 1916, rozpoczął działalność kabaret
„Miraż”, w którym debiutowali Tuwim i Brzechwa,
a muzykę komponował
bardzo sławny później
Jerzy Petersburski.
Pięćdziesiąt lat później
„Dudek” uwił tam swoje
gniazdko, a jego popularność była tak ogromna, że
po czterech latach występów ówczesne władze
uznały, iż należy zmienić
wystrój kawiarni „ Nowy
Świat”, bowiem istniejący stał się zbyt „starożytnym” jak na aktualną
rangę lokalu. Powierzono tę pracę dwóm uznanym architektom wnętrz.
No i tak się jakoś dziwnie złożyło, że ci dwaj
mistrzowie dokooptowali do zespołu mnie – raczkującego zaledwie projektanta. Później dopiero zrozumiałem dlaczego.
Otóż zawodowy kodeks
architekta wymaga, aby
projektant, który „miesza
się” w realizację żyjącego twórcy uzyskał od niego zgodę na swoje ingerencje. Jeśli chodzi o pana
inżyniera Stępińskiego –
mocno wówczas schorowanego, starszego pana –
to wyraził on swój akcept
pod warunkiem nie naruszania jego autorskich
architektonicznych detali
i rozwiązań. Ale był jeszcze jeden problem - słynny Eryk Lipiński.
Głównym plastykiem
i częściowo scenografem
„Dudka” był Eryk Lipiński. Założyciel tygodnika „Szpilki”. Późniejszy
twórca i dyrektor Muzeum
Karykatury. Postać ogólnie znana i znacznie sławniejsza niż moi znakomici wspólnicy. Ci zakładali, że pan Eryk nie zgodzi
się na żadne pertraktacje
odnośnie zmiany wystroju
jego słynnej scenki. Zwyczajnie bali się jakiejkolwiek rozmowy z mistrzem
i dlatego dobrali sobie
młodego, czyli mnie, aby
ten „narażał się” w imieniu zespołu. No i odbyła się taka rozmowa. Pan
Lipiński miał wówczas lat
61, a ja 24. Słynny artysta
spokojnie powiedział mi,
że absolutnie nie interesuje go to co zrobimy, życzy
nam szczęścia oraz pieniędzy i nie widzi powodu
do dalszych konsultacji.
Pointa jest taka. Projektowanie trwało kilka
miesięcy. Gotową dokumentację otrzymał inwestor i zgodnie z umową solidnie nam zapłacił. Starsi panowie dwaj,
czyli moi wspólnicy rozliczyli się ze mną uczciwie. Natomiast Pan Eryk
Lipiński, używając swojego autorytetu nie dopuścił, aby jakiekolwiek
zmiany nastąpiły na jego
terenie. Projekt poszedł
do szuflady. I w gruncie
rzeczy maestro Lipiński
miał rację. Pozostał wciąż
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
39
W a r s z a w s k i e
ten sam wiecznie zadymiony lokal - bo w owych
latach można było palić
papierosy, a klimatyzacji
nie było. Lokal z widocznym kopciem na ścianach
i firanach pozostał bez
zmian. Z malutkimi, okrągłymi stolikami o marmurowych blatach, ustawionymi straszliwie ciasno,
bo kawiarnia miała przecież ogromne powodzenie. Wokół stolików niezliczone krzesła z mocno
przetartą tapicerką. No,
ale to było to! Tradycja i
sentyment.
Kabaret „Dudek” funkcjonował do roku 1975.
Zaprezentował 9 programów. Przedstawień dał
około tysiąca. Występowały w nim aktorskie
sławy interpretując teksty takich mistrzów jak
Osiecka, Kofta, Młynarski i Tym, a także Daniel
Passent, czy Ryszard
Marek Groński. Po formalnym zamknięciu kabaretu jeszcze kilkakrotnie
otwierano
kawiarnianą
scenkę, aby zaprezentować wybrane programy
dla potrzeb telewizji.
Natomiast mnie osobiście temat „Nowy Świat”,
po wielu, wielu latach
„dopadł” ponownie. Otóż
kilkanaście lat temu lokal
ten przejął Browar Warszawski. Browar otwierał
wówczas własne, patronackie restauracje. Panowie Prezesi postanowili przerobić historyczną
kawiarnię na restaurację
o „szemranym” klimacie
dawnej Warszawy. Takim
wiechowskim. Akurat w
tym czasie współpracowa-
łem z browarem przy projektowaniu innych restauracji z tworzonej sieci,
no i temat trafił do mnie.
Znów te same wnętrza. Po
trzydziestu latach! No to
zrobiłem chyba dość niezły projekt nawiązując
do Wiecha, Grzesiuka i
wszystkiego tego co wiem
o warszawskim folklorze.
Ale kiedy ukończyłem
swoją pracę browar został
wchłonięty przez spółkę Heineken. Moi prezesi odeszli na emeryturę, a
knajpy patronackie przestały być „warszawskie”.
I znów kolejny pakiet
rysunków poszedł do szuflady.
No i jeszcze jedna
reminiscencja.
Wymieniony przeze mnie starszy
pan - inżynier Stępiński
niewiele później przyjął
REKLAMA
RESTAURACJA
PIERWSZA LIGA
Restauracja Pierwsza Liga
03-719 Warszawa
ul. Jagiellońska 26
(budynek kina Praha)
tel. 22 343 03 45
www.restauracja1liga.pl
e-mail: [email protected]
40
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
k l i m a t y
mnie na swojego asystenta, co było kwestią przypadku. Nic nie wiedział o
mojej wcześniejszej pracy
przy jego kawiarnią.
Dzisiaj w lokalu na
rogu ulic Nowy Świat i
Świętokrzyska egzystuje kawiarnia-klub pod
nazwą „Nowy Wspaniały
Świat”. Rodzaj kawiarni
z prostymi daniami obiadowymi. Jak na miejsce
lokalizacji to podobno
stosunkowo nie drogimi.
Jest tam także księgarnia
i kącik zabaw dla dzieci. Klub organizuje przeróżne imprezy literackie
i muzyczne, a także spotkania grup dyskusyjnych.
Wiem, że wnętrza zaprojektowano i zrealizowano od nowa, ale szczerze
mówiąc jeszcze tam nie
byłem. ▄
H i s t o r i a
k o m u n i k a c j i
Barwa i litera
Tramwaj linii M, ok. 1935.
Pocztówka ze zbiorów Rafała
Bielskiego
Daniel Nalazek
M
oże zbyt otumaniony
sukcesem, jakim jest
możliwość publikowania
w „Skarpie”, pozwoliłem
sobie na karygodną niedbałość – pisząc miesiąc temu
o linii „0” (zero), że do roku
1945 numeru tego w systemie oznaczeń stołecznych
tramwajów nie było. Pobuszowałem po swoich zbiorach, nowościach internetowych i… zmartwiałem.
Książka adresowa (czyli Adries-kalendar goroda) Warszawy na rok 1910.
Tamże spis linii elektriczeskich (słowa tramwaj się
nie uświadczy) i… zaczyna
się on od linii „zero”. I nie
tylko w tym roku.
Oznaczenie takie wynikło
stąd, że linia od początku określana i opisywana była przede wszystkim
jako „Okólna”, a że komuś
wydało się, że można ją
opisać „zerem” a innemu –
pierwszą literą… Póki linia
taka była jedyna, zdarzały
się różnice w opisie i upierać się, że to od początku
była wyłącznie samogłoska, dłużej nie zamierzam.
Systemy te nie były jednolite. A pytania z cyklu czemu ta linia nazywała się A,
a czemu ta mocno czerwona? Wcale do najrzadszych
nie należą…
Miesiąc temu wspominałem o specyficznych kur-
sach tramwaju konnego
kolejowego. Wozy te, „plebejskie”, miały z tyłu (czyli – nad wejściem) wyróżniającą je tabliczkę z wiele
mówiącym napisem: Cena
miejsc wewnątrz 5 kop., na
wierzchu 3 kop. „Ropuchy”
te miały także wywieszoną nad wejściem czerwoną
chorągiewkę, która informowała, że wolnych miejsc
nie ma. Wprowadzenie
nowej generacji tramwajów
konnych w roku 1881 niewiele zmieniło. Każdy rozróżniał zwalisty, piętrowy
kolos tramwaju kolejowego od małego, zgrabnego
wagonika sieci belgijskiej.
Prasa używała w opisach
Daniel Nalazek
– historyk komunikacji miejskiej.
Współautor monografii poświęconej warszawskim autobusom i trolejbusom. Autor artykułów o historii komunikacji trolejbusowej
w Polsce.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
41
H i s t o r i a
Tramwaj linii Z, ok. 1935.
Pocztówka ze zbiorów Rafała
Bielskiego
systemu, który wtedy raczkował, ale do dziś znakomicie czuje się w krajach
byłego Imperium. Czytelnicy bywali w Moskwie czy
Sankt-Petersburgu musieli
otrzeć się o tamtejsze systemy metra. W obecnej stolicy Rosji mamy ich 11 (nie
licząc monorailu i tzw. lekkiego metra), w Piterze
– pięć. Każda ma numer.
Ale konia z rzędem temu,
kto w przewodnikach czy
opisach będzie kierowany wyłącznie do linii 3 czy
8. Do Arbacko-Pokrowskiej? Albo do Kalinińskiej? Zapewne szybciej.
Tak już od dziada-pradziada nazywano w Rosji linie
komunikacyjne (od nazw
krańca, kierunku albo…
patrona), tak też było i u
nas. Pierwsza linia „nowoczesnego” tramwaju zwana była z początku albo po
42
k o m u n i k a c j i
prostu linią… tramwajową
(bo „ropucha” była koleją
żelazną konną), albo tramwajem belgijskim, wreszcie zaś, zgodnie ze wspomnianym systemem, linią
powązkowsko-mokotowską.
A przy okazji, pan oberpolicmajster nakazał, aby
wszelkie kursujące po Warszawie omnibusy zaczęły
mieć wyraźnie oznaczone
tablice z kierunkiem. Wpadło do głowy urzędnikowi,
by dodatkowo kierunek ten
wyróżnić kolorem. Podówczas linii omnibusowych
było coś ze sześć; linia
do więzienia wojskowego przy Złotej miała odtąd
oznajmiać swój kierunek
napisem białym na tle niebieskim. Linia na Pragę –
literami żółtymi na tle czerwonym…
Kolejne linie otrzymywały kolejne barwy, te szybko przeszły z mało przydatnych w dzień lampek na
tablice kierunkowe umiesz-
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
czone na dachach. Samymi
kolorami wszystkich relacji
się nie opisze, pojawiły się
zatem łamańce; w marcu
1882 skrócone kursy linii
białej zaczęto oznaczać
barwami biało-czerwonymi. W czerwcu tegoż roku
uruchomiono linię pomarańczową (z Powązek przez
Muranów, Żelazną Bramę
i Twardą do kolejowego
dworca towarowego), zaś
jej skróconą wersję oznaczono barwą żółtą. A uruchomioną chwilę później
relację z Muranowa przez
plac Grzybowski, odrywającą się od głównego ciągu na placu Grzybowskim
i przez Bagno docierającą
do dworca Wiedeńskiego –
żółto-czerwoną.
W roku 1905 „Kurier Narodowy” poinformował iż
Administracja tramwajów
postanowiła wprowadzić
specjalną numerację kursów, która zastąpi z czasem oznaczenie barwami wagonów na oddziel-
nych liniach, z rozwojem
bowiem sieci elektrycznej
nie starczyłoby barw i kombinacji, numeracja zaś przy
biletach korespondencyjnych, które jednocześnie z
ruchem tramwajów elektrycznych będą wprowadzone, staje się nieodzowną. Wtedy to właśnie, już
za czasów tramwajów konnych, zaczęto wprowadzać
oznaczenia cyfrowe. Jeśli
czytamy więc o tym, że w
roku 1908 tramwaje elektryczne ruszyły jako pierwsze na linii 3, to nie znaczy, że relacja ta wtedy się
narodziła. Istniała już dobre
lat… kilkadziesiąt, bo sięgając do wspomnianego
już „Kuriera”, numerem 3
oznaczono dawną linię zieloną.
Tramwaje oznaczono od
1 wzwyż, kiedy pojawiła się idea kursu okrężnego, skorzystano z literowego oznaczenia. Wraz z rozwojem sieci tramwajowej,
pojawiały się kolejne linie
H i s t o r i a
okrężne. Dziadkowie nasi
dziwnie lubili jeździć tramwajem z punktu A, przez
B, C, i D do… A z powrotem. W czasach niemal
współczesnych słynny był
w Warszawie tandem; jak
okrężny tramwaj, to 30-tka.
Jak autobus, to oczywiście
setka.
Druga linia okólna otrzymała… również oznaczenie literowe. Była to długo
oczekiwana trasa wiodąca
przez Powiśle. Gdy zakończono układanie torów i w
roku 1918 pobiegł po nich
tramwaj elektryczny, nadano mu oznaczenie literowe. P jak Powiśle. A potem
poszło jak z płatka… Rok
1926: otwarcie popularnej
aż do wybuchu II wojny
linii M (jak mosty, bo krążąc po Śródmieściu i Pradze zahaczała tak o Poniatowszczaka, jak i Kierbe-
k o m u n i k a c j i
dzia). Trzy lata później
– wersja linii P, czyli Z (od
Zewnętrznej, bo docierała do krańców ówczesnego Śródmieścia – na Ochotę i Muranów). Była jeszcze linia T - od Towarowej,
a – jak chcą niektórzy – od
Trzech T, przez które przebiegała: Towarowej, ale też
placu Teatralnego i Trębackiej. Bywały wreszcie efemerydy, które na fali popularności połączeń okólnych
próbowano
uruchomić,
ale te akurat sczezły bardzo szybko, gdyż były zbyt
pochopnie
wykreślone:
linia S (Śródmiejska), która
przetrwała raptem… 12 dni
(sic!), biegnąca kółeczkiem
Królewskiej-Traktu-Alej i
Marszałkowskiej, oraz H
(Handlowa) zaczynająca –
i kończąca się – na placu
Żelaznej Bramy, a obiegająca Muranów…
Były też i inne linie literowe, które wpisywały się w
ten schemat oznaczeń. A
że godzina już późna, pora
kończyć wywody, wspominając jeszcze o tramwajach nocnych. Linii nocnych było przez dłuższy
czas trzy, ale od roku 1937
aż dziewięć. Dla nas, żyjących w Warszawie tuż po
przełomie wieków sprawa
jest jasna - nocami jeździ
się N, a przez dziesięciolecia wcześniej „sześćsetkami”. Przed wojną nocą jeździło się każdą linią, która
miała na końcu numeru…
zero. Pierwsza linia nocna,
uruchomiona w roku 1921,
miała numer 10 (wcześniej
to oznaczenie nosiły uruchamiane na zimę kursy
linii 9). Kolejna była 20. Na
30 przyszło poczekać lat
parę, w latach 1927 i 1928
kursowała ona jako let-
nie połączenie dodatkowe,
by wreszcie na stałe zagościć w roku 1932. Rozwijające się dynamicznie miasto wymusiło na Dyrekcji
Tramwajów rozwijanie nocnych połączeń; początkowo
były to oddzielne kursy linii
już istniejących. Z początkiem września 1937 roku
zdecydowano się na radykalne zmiany. Po nich linią
tramwajową z najwyższym
numerem stała się nocna 90,
podążająca do Boernerowa
(wcześniej dojeżdżała tam
n-ta mutacja 20).
Rekord tego numeru linii
tramwajowej pobito po wojnie w Trójmieście. Swoistą
radochę musieli mieć mieszkańcy gdańskiej dzielnicy Siedlce, którzy kursując
w poszukiwaniu otwartego
sklepu nocnego z zamiarem
kupienia sety jechali linią
numer 100 właśnie. ▄
REKLAMA
R E S T A U R A C J A
Pod Retmanem
– vodka z Pewxu
– frykasy z pod lady
– kapela z dewizowego kontraktu
– wejściówki u konika w lokalu
50 zł od osoby konsumcja plus lorneta
Spotkanie ludzi pracy i kombinatorów
Start 1 maja od godz. 14.00.
od 60 lat w tym samym miejscu
tradycyjna kuchnia polska
ul. Bednarska 9, 00-310 Warszawa, tel. 22 826 87 58
www.podretmanem.pl
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
43
T e a t r
Andrzej Nerdelli w Kordianie
„Na szczycie M. Blanc”,
z tyłu sztuczni statyści
Pożegnanie z
Powszechnym
Krzysztof Szuster
Krzysztof Szuster
– reżyser, aktor, biznesmen, miłośnik koni, kolekcjoner pojazdów,
broni i uprzęży z różnych epok.
44
Połączenie pod jedną dyrekcję teatrów Narodowego i Powszechnego dało artystom statystom nowe możliwości – tak zarobkowe, jak i kształcenia warsztatu aktorskiego.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
T e a t r
O
czywiście
wtedy
patrzono na nas z
przymrużeniem oka, ale
wielu z naszej ówczesnej paczki zaraziło się
bakcylem teatru na całe
życie. Powszechny słynął z
mądrych adaptacji polskiej
i nie tylko literatury. Urocze Damy i Huzary z muzyką jazową graną na żywo z
niezapomnianymi rolami:
Józefa Pierackiego jako
kapelana, Mariusza Dmochowskiego i Gustawa Lutkiewicza jako Majora i Rotmistrza, Tadeusza Janczara
i Eugeniusza Robaczewskiego jako Grzesia i Rembę, młodziutkiego Andrzeja
Zaorskiego jako porucznika, Przedwiośnie z Hanusz-
kiewiczem jako Cezarym
Baryką, Panem Wokulskim ze niezapomnianymi rolami Ewy Wawrzoń
jako Izabelli, Zosi Kucówny jako Wąsowskiej czy
Mariusza Dmochowskiego w tytułowej roli. Pani
Latter z muzyką Jerzego
Wasowskiego, który sam
z wdziękiem zagrał Prusa. Wreszcie niezapomniany debiut sceniczny Daniela
Olbrychskiego-Gucia
w Ślubach Panieńskich
z Andrzejem Zaorskim i
Andrzejem Nardellim na
zmianę jako Albin. Radosta grali na zmianę Andrzej
Bogucki i Andrzej Szczepkowski i Igor Śmiałowski a
cudowną, żywiołową Klarą była Ewunia Żukowska
(tuż po szkole). Tu muszę
zatrzymać się na chwilę, aby wspomnieć przesympatycznego, ciepłego
Andrzeja Boguckiego.
Spotykałem go w teatrze
bardzo często. Niestety w
ostatnich swoich latach na
deskach grał już niewielkie rólki. W Nieboskiej
Komedii, Świętej Joannie, Kordianie, Zabawie w
koty, Jeziorze Bodeńskim,
zastępstwo w Ryszardzie
III. Polubił mnie. Poprosiłem go aby mnie przesłuchał przed kolejnymi egzaminami do szkoły aktorskiej. Zgodził się
natychmiast. Dużo opowiadał mi o starym teatrze o
jego zwyczajach. Był rozgoryczony, że nie jest już
wykorzystywany. Nigdy
jednak nie opowiadał o
swojej wspaniałej wojennej przeszłości. Przed paru
laty dopiero przed premierą Pianisty dowiedziałem
się jak niegdyś byłem blisko wielkiego, odważnego
człowieka i że otarłem się
o kawałek polskiej historii. A z panem Andrzejem związana jest też mała
anegdotka. W Ryszardzie
III zostaje stracony. Tuż
po jego scenicznej śmierci
musieliśmy wejść na scenę
i wynieść prawdziwą trumnę w kulisy. Zawsze inspicjent Franio Gołąb wołał
nas grabarzy przez intercom: czterech do trumny,
czterech dom trumny, proszę...
Spektaklem w którym „działo” się dużo był
„Becket albo honor Boga”
Jean Anouith-a. Ogromna obsada ze znakomitymi nazwiskami nawet
w epizodycznych rolach
wróżyła duży sukces. Grały tam śliczne Ewy- Krasnodębska, Pokas, Żukowska, Skarżanka, jedyna
nie Ewa ale równie piękna - Maria Chwalibóg oraz
panowie: Mariusz Dmochowski, Andrzej Szczepkowski, Andrzej Kopiczyński, Władysław Krasnowiecki, Józef Pieracki,
Włodzimierz Bednarski,
Lech Ordon, Andrzej Nardelli i młodziutki i jeszcze
nie rozpoznawalny Andrzej
Zaorski w „roli” - I żołnierza. A i nasz udział statystów dodawał jeszcze
„większego blasku” temu
spektaklowi.
Niestety przedstawienie
to nie szło długo bo zaledwie 19 razy, cieszyło się
mianem zabawnego, ale i
niestety pechowego. Choć
dla pewnej pary głównych
bohaterów było początkiem nowej drogi życiowej
w dosłownym tego słowa
znaczeniu. Poznali się przy
realizacji tej sztuki w scenie łóżkowej… i tak im już
zostało na wiele lat.
Jako statystom przypadły nam role zakonników,
żołnierzy, księży i sług
zamkowych. Wielokrotnie
przebieraliśmy się wcielając w różne role. Po prostu reżyserowi znakomitemu Janowi Maciejowskiemu potrzeba było tak jak w
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
45
T e a t r
Ewa Pokas i Andrzej Kopiczyński - Becket albo honor
Pana Boga
46
Ryszardzie III całego dworu w scenach zbiorowych.
Pewnego wieczoru tuż
po premierze Mariusz
Dmochowski, nie stręczący od kieliszka, nieco przesadził. Siedział bezradnie
w garderobie i nie był w
stanie poruszać się o własnych siłach nie mówiąc o
podawaniu tekstu. Zwykle
w scenie wchodziło nas
czterech, zakapturzonych
mnichów, tuż za panem
Mariuszem
grającym
biskupa, jako jego osobista
ochrona. Przerażony inspicjent wpada na pomysł
abyśmy wzięli pod ramiona biskupa i wprowadzili
na scenę a ja w razie wpadki mam podrzucać mu tekst
(podpowiadać).
Egzemplarz sztuki pożyczony na
ten czas od suflerki miałem
ukryty w połach habitu a
stojąc tuż za nim w drugiej
parze byłem dobrze ukry-
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
ty przed oczami widzów.
Jesteśmy przerażeni, ale
potulnie
wykonujemy
polecenie. Zabieramy go
z garderoby i prowadzimy
na scenę mając nikłe przekonanie ,że plan się powiedzie. Wchodzimy na scenę
i……… biskup nadal ledwie stąpa wisząc na ramionach dwóch kolegów, ale
tekst podrzucany doskonale wypowiada i nawet dialoguje z partnerem. Mówił
tylko znacznie wolniej i
dokładniej niż zwykle.
Na zejście dostaje brawa.
Widownia kompletnie się
nic nie zorientowała.
Innym razem na godzinę przed spektaklem Janka
Zachorska (szefowa działu
osobowego przygotowującego obsady) odbiera telefon od Ewy Pokas, która
nagrywała film w Pradze
czeskiej.
Ewa: Pani Janko jestem
w Pradze nie zdążę na
spektakl
Janka: co ty pleciesz
wsiadaj w tramwaj i przyjeżdżaj – Powszechny jest
!!! na Pradze !!!
Ewa: ale ja jestem w
Pradze czeskiej!!!! Spóźniłam się na samolot
Wreszcie
do
Janki
doszło co się stało. Nie ma
szans przygotować zastępstwa, Ewa grała Gwendolinę – kochankę króla, której postać zawiązywała dalszą akcję. Po
woli zapełnia się widownia. Ktoś proponuje, żeby
Ewa Żukowska wyszła na
proscenium i czytała rolę
Pokas a Andrzej Kopiczyński będzie grał tak jakby
na scenie a raczej w łóżku
,była Gwendolina. Karkołomne zadanie, które niestety z powodu dzisiejszej
zajętości kolegów stosuje się dość często na pró-
T e a t r
bach. Jest to granie z tzw.
duchem. O 19,00 przed
kurtynę wychodzi dyrektor administracyjny teatru
pan Tadeusz Kazimierski
i swoim pięknym niskim
radiowym głosem przeprasza widzów za „życiowe zdarzenie” i sprytnie w
formie pytania prosi o zgodę na nagłe zastępstwo. Z
widowni rozlegają się brawa akceptujące takie rozwiązanie. Rozpoczyna się
spektakl. Ewa Żukowska wychodzi na scenę i
czyta” na biało „tekst za
Pokas, ale ten tekst dotyczy także jej grającej w
późniejszych scenach także inną kochankę króla.
Andrzej Kopiczyński nie
wytrzymuje jako król i parska śmiechem. Widzowie
orientują się ,że to prywatna reakcja aktora w scenie
bynajmniej nie do śmiechu i ryczy cały teatr. A
tak na marginesie szkoda
,że śliczna i zdolna Ewunia Pokas zrezygnowała z
aktorstwa i wiele lat temu
wyjechała z Polski.
W Bekecie króla Francji grał Andrzej Szczepkowski. Wybitny aktor
o niespotykanym poczuciu humoru, przesympatyczny lubiący ludzi i…
moje psy. W swojej scenie był karmiony przez
sługę dworskiego pomarańczami. Z tym tylko
,że wtedy nie było pomarańcz tak jak teraz w każdym sklepie. „Rzucali” je
tuż przed świętami Bożego Narodzenia a i wtedy
trzeba je było zdobywać
i dawali tylko po kilogramie. Teatr jednak świetnie
sobie z tym radził. W pracowni butaforskiej rozcięto piłkę tenisową, pomalowano na stosowny kolor i
tak grała odtąd rolę -pomarańczy. Do środka bufetowa przygotowywała pokrojone dzwonka jabłuszka.
Ja z Witkiem Skowrońskim jako słudzy podawaliśmy talerzyk baronowi
z ową pomarańczą a grający barona francuskiego
Kazimierz Zarzycki karmił
króla podając kawałeczki „pomarańczy” prosto do
buzi Andrzejowi Szczepkowskiemu. Pan Andrzej
na prawo i lewo sypał
anegdotami a kiedy brakowało mu słuchaczy opowiadał je także i nam statystom. Poczułem się więc
upoważniony do zrobienia żartu samemu mistrzowi. Popędziłem na bazar
na Polną ( jedyne miejsce
w Warszawie gdzie można było zdobyć wszystkie
owoce południowe o każdej porze roku) i za gigantyczne pieniądze nabyłem
jedną prawdziwą pomarańcz. Przed spektaklem
włożyłem jej dzwonka do
piłeczki „pomarańczy” i
następnie już na scenie
podałem panu Kazimierzowi. Ten wyjmując pierwsze
dzwonko po prostu zgłupiał, tak że pan Andrzej
musiał mu pokazać palcem,
że jest głodny. Następnie odegrał całą etiudę
jak pyszna jest ta pomarańcz a robił to tak przekonywująco, że widownia
chyba z zazdrości dała mu
brawa. Zawsze na koniec
ostatni kawałek jabłuszka
pan Szczepkowski dawał
z łaski słudze a ten potulnie je zjadał. Jednak tym
razem pan Andrzej tylko
wyciągnął w geście karmienia rękę z pomarańczką i kiedy baron otworzył
z lubością usta tylko machnąwszy nią przed nosem
Kazia ze smakiem zjadł ją
sam. Obydwaj aktorzy byli
rozbawieni i gratulowali nam pomysłu prosząc o
powtarzanie tego procederu na każdym spektaklu.
Poczułem wiatr w żaglach i
wpadłem na nowy pomysł.
Nabyłem jednego banana
i położyłem go obok piłki
pomarańczowej z jabłuszkiem w środku. Pan Kazimierz kiedy podawałem
mu talerz na scenie zgotował się (zgotowanie to prywatna reakcja aktora często
kończąca się wybuchem
śmiechu), ale pokornie
podsunął Szczepkowskiemu talerz pod nos. Ten
popatrzył i palcem pokazał na banana, że jako król
na niego właśnie ma ochotę. Sługa–baron pokornie
ale bardzo niewprawnie
odwinął banana ze skórki i
nie wiedząc jak go karmić
podał mu go do ręki. Pan
Andrzej rozegrał następną
etiudę przyprawiając ślinianki widowni o wytężoną reakcję i na koniec, kiedy miał już miąższ przy
samym ogonku, palcem
przywołał kolegę aktora i
z całej siły wetknął go w
usta pana Kazimierza, tak
,że skórka oplotła mu całą
twarz, czym rozśmieszył
widzów. Ja stoję przerażony bo pan Kazimierz wcale nie był zadowolony. Kiedy zeszliśmy ze sceny pan
Andrzej poklepał mnie po
ramieniu co widząc pan
Zarzycki nie mógł mnie już
zrugać.
Rozzuchwalony postanowiłem zrobić jeszcze
jeden numer. Ale bojąc się
ostrej reakcji pana Zarzyc-
„Scena karmienia króla”
Ryszard Nachorowski, Mariusz
Dmochowski, Andrzej
Szczepkowski i Kaziemierz
Zarzycki - Becket albo honor
Pana Boga
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
47
T e a t r
„Scena łóżkowa” Tomasz
Becket albo honor Pana Boga
Ewa Żukowska, Andrzej
Kopiczyński [poznali sie przy
realizacji...] i Włodziemierz
Bednarski
48
kiego pobiegłem do garderoby pana Andrzeja
przed spektaklem i opowiedziałem mu co wymyśliłem. Pan Szczepkowski był zachwycony pomysłem i pamiętam jak dziś
-jak zabawnie zacierał ręce
w kulisie nie mogąc się
doczekać swojej sceny a
jednocześnie dając mi tym
gestem przyzwolenie na
zrobienie żartu. Do piłeczki włożyłem dzwonka…..
cytryny!
Dochodzi do karmienia
króla. Pan Zarzycki wyjmuje z piłeczki dzwonko i
chce nim nakarmić Szczepkowskiego.
A król szerokim gestem
pokazuje, że nie ma dziś
ochoty na frykasy. Następnym gestem żąda, aby sługa podał mu talerzyk… a
trzecim przyzywa go do
siebie i zaczyna karmić
biednego kolegę dzwonkami cytryny. Widownia
śmieje się, ja też, inni kole-
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
dzy którym pan Andrzej
powiedział wcześniej co
będzie się działo gotowali
się stojąc za kulisami. Niestety tylko pan Kazimierz
nie odpowiada mi na dzień
dobry….. przez parę dni.
W sztuce tej Andrzej
Kopiczyński podchodząc
do statysty grającego księdza, wypowiadał kwestię ten ksiądz jest zezowat…..
A nasz kolega kreujący go
grał samego siebie bo rzeczywiście był bardzo zezowaty. Tuż po tej kwestii
musiał wykonać gest błogosławieństwa w kierunku do króla. Któregoś wieczoru kolega nie przyszedł
do teatru. Jako zarządzający naszą grupą wyznaczam Witusiowi Skowrońskiemu (dziś nestorowi
amatorskich scen stolicy)
nagłe zastępstwo. Opowiadam mu wszystko co ma
zrobić i jak ma się zachować. Kiedy Andrzej Kopiczyński podchodzi do nie-
go i wypowiada swoją
kwestię, widzi, że Witek
wcale nie jest zezowaty i
wręcz wytrzeszcza piękne
zdrowe niebieskie oczęta
do widowni. Kopiczyński
gotuje się a Wituś z przerażenia zapomina go pobłogosławić. Po spektaklu
koledzy żartują sobie, że
na scenie dokonał się cud
uzdrowienia!
Kiedy Mariusz Dmochowski był już bardzo
„zajęty”,
postanowiono zrobić za niego nagłe
zastępstwo. W jedną próbę nauczono Tadeusza
Borowskiego sytuacji . Ale
opanowanie tekstu było już
po prostu niemożliwe w tak
krótkim czasie. Wymyślono więc ,że biskup będzie
się cały czas modlił ,wypowiadając co jakiś czas swoje kwestie. Tadzio dostał
do ręki brewiarz i w środku miał napisany cały tekst
który po prostu czytał.
Po wielu sukcesach
T e a t r
Hanuszkiewicza:
psach,
hondach nadszedł czas na
drabinę! Legendarny Kordian w Powszechnym.
Zamiast szczytu Mont
Blanc – drabina na której Andrzej Nardelli pięknie recytował monolog – tu
szczyt….
Przekonani, że mistrz
użyje nas – statystów narodowo – powszechnych w
wielkim dziele literatury
polskiej ,uczestniczę w próbach . A tu niestety kolejna i kolejna a pan Adam
nie wspomina ani słowa o
potrzebnych „posiłkach”.
Wreszcie wybucha prawdziwa bomba. Oglądam
projekty scenografii a tam
widzę przez całą scenę w
zwartym szyku postacie a
raczej manekiny żołnierzy!!! Tego było za wiele .
Do premiery nikt z nas nie
przyszedł na ani jedną pró-
bę na znak protestu.
Zapadła ministerialna decyzja - teatr idzie do
gruntownego remontu. Po
jednym ze spektakli Kordiana cały zespół wyszedł
na scenę. Adam rozbił o
stare mury butelkę szampana. Wszyscy byli przekonani, że żegnają się tylko
na chwilę, że powrócą do
niego po skończonych pracach. Ale była to ostatnia
sztuka którą zrobił Hanuszkiewicz w swoim ukochanym Powszechnym i nigdy
do niego już nie wrócił.
Tak też zakończył się
mój kilkuletni flirt z teatrami Hanuszkiewicza. W
1974 roku zostałem zaangażowany przez Jana Skotnickiego, jako adept, do
nowo tworzonego Teatru
Płockiego. Zaangażowani
„razem ze mną” zostali też
uznani aktorzy warszaw-
scy. Po pierwszym sezonie
dostałem się za…. piątym
razem na wydział aktorski łódzkiej PWST, Tv i T.
Tak Teatr Płocki jak i łódzka filmówka była kopalnią
anegdot i zabawnych zdarzeń ,zawsze związanych
z „dojeżdżającymi” z Warszawy aktorami - wykładowcami w jednej osobie
Maria Kaniewską, Jadwiga Chojnacką z opiekunem naszego roku Janem
Machulskim. Z Adamem
Hanuszkiewiczem spotykałem się już tylko dogrywając w Balladynie i czasem wpadałem za kulisy
w czasie Miesiąca na wsi.
Z tamtych dni pozostały
tylko urocze wspomnienia
teatralnego
dzieciństwa
i przyjaźnie z kolegami
które przetrwały do dziś. ▄
REKLAMA
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
49
A d r e s y
w a r s z a w s k i e j
r o z r y w k i
Syrena
Litewska 3
Ryszard Marek
Groński
– pisarz, dziennikarz („Szpilki”, „Polityka”), satyryk, poeta, z wykształcenia historyk. Współpracował
z warszawskimi kabaretami literackimi, m.in. „Szpakiem”, „Wagabundą”, „Dudkiem”, „Pod Egidą”. Jest
autorem wierszy satyrycznych, powieści, książek dla dzieci, współautorem spektakli dla teatrów muzycznych.
50
Ryszard Marek Groński
Ten adres zapisał się w pamięci spragnionych rozrywki warszawiaków, mieszkańców ruin i zgliszcz 12 grudnia 1948 roku. Wtedy bowiem, po dwóch latach odbudowy i adaptacji tatersalu, ujeżdżalni
koni – teatr Syrena wystąpił z pierwszą premierą, zatytułowaną
Nowe pro-porządki.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
A d r e s y
W
prologu cały zespół
pojawił się na scenie
z walizkami i tobołkami w
ręku, śpiewając:
To nic… Wzruszenie, że
nareszcie
Po latach marzeń pełnych lęku,
Że się tak stoi w swoim
mieście
Z ściśniętym sercem, z
walizką w ręku…
Któż z nas nie wierzył,
że nadejdzie
Dzień, który krzywdę lat
wyrówna,
Gdy poprzez łzy się czytać będzie:
„Warszawa Główna”…
„Warszawa Główna”…
- Proszę państwa, cieszę się bardzo, że w tym
uroczystym dla nas dniu
jak widzę – cały rząd zajął
prawie cały rząd, a najważniejsze, że cała reszta
państwa jest za rządem…
Kukiełka premiera Józefa Cyrankiewicza komentowała połączenie partii PPR i PPS, zapewniając Bo jeśli zlać się, to na
zawsze, to na zawsze, kierujący gospodarką Hilary
Minc przygrażał prywatnej
inicjatywie – Mierz siły na
domiary, prezydent Warszawy Tołwiński opowiadał o postępach odbudowy:
A przy ministrach świta
się kręci,
Więc dyrektorzy, więc
referenci,
Każdy do domu nawiewał już by,
Ale go trzyma hierarchia służby.
Nie zabrakło wśród
kukiełek
szopki
ministra kultury Włodzimierza
Sokorskiego. Skarżył się
jak przystało na dygnitarza:
Niedawno-m
w
to
wszystko wdepnął,
A chodzę jak nieprzytomny:
Teatr mój widzę okropny,
Deficyt
mój
widzę
ogromny!
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to
będzie?
Rzut oka na teksty programu,
wspomnienia
Jerzego Jurandota i Stefanii Grodzieńskiej potwierdzają domysł: początkowo pozwalano satyrykom
na kontynuowanie tradycji Dwudziestolecia. Na
satyrę personalną, kpiny z
autorytetów, wyśmiewanie nowomowy hasłowej
i sloganowej. Już wkrótce
cenzorski ołówek wyeli-
r o z r y w k i
minował aluzje, a funkcjonariusze od propagandy wskazywali cele ataku.
Tak na przykład monologowała pleciuchara, handlarka bazarowa:
- Zawsze lepiej być
ostrożnym. Bo to, proszę pani, co krok, to jakaś
pułapka. Weźmy takie
książki zażaleń w sklepach – pani myśli, że to dla
ułatwienia, dla usprawnienia? Ha, ha! Wpisuje się pani do takiej książki i już pani jest na czarnej liście, już wiedzą, że
się pani ustrój nie podoba.
Przychodzi moment i sam
mecenas Maślanko pani
nie pomoże…
Pleciuchara sportretowana została jako idiotka, niegroźny wróg klasowy. Na wrogów, kułaków
i imperialistów przyszła
pora po kolejnym plenum.
Związani z teatrem autorzy
Jurandot, Gozdawa, Stępień, Grodzieńska woleli
sprawdzone tematy, gwarantujące brawa chwyty.
Tyle że przyprawione inaczej. Skecz o kochanku
przydybanym przez męża,
kończy się współcześnie:
mąż biurokrata podstemplowuje kochankowi delegacje, wyliczając go z
godzin poza urzędem. W
dialogu (pióra Słonimskiego) autor zwraca uwagę na
przerosty planowania. Kierownik Miejskiego Przedsiębiorstwa
Oczyszczania Miasta rozmarza się:
Instytut badań Literackich
powinien obliczyć, jakie
jest roczne zapotrzebowanie na wiersze produkcyjne, demaskatorskie, liryczne osobiste, lirycznie nieosobiste i satyryczne. Po
czym powinna nastąpić
koordynacja. Dostaję na
przykład zawiadomienie,
że za dużo wyprodukowano wierszy produkcyjnych
Antykwariat
Kwadryga
skupuje i sprzedaje
stare książki, mapy,
zdjęcia, pocztówki.
ul. Wilcza 29A, lok. 25
tel. 22 622 11 54
www.kwadryga.com
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
51
REKLAMA
Trudno się dziwić wzruszeniu aktorów i widzów.
Oto po trzech latach grania w Łodzi, po trzech
latach odnoszonych tam
sukcesów, wrócili do stolicy popularni przedwojenni aktorzy teatrzyków
i kabaretów – Irena Malkiewicz, Jadwiga Andrzejewska, Romuald Gierasiński, Ludwik Sempoliński,
Zygmunt
Chmielewski,
wsparci talentami młodych
zdolnych – Aliny Janowskiej, Igora Śmiałowskiego, Edwarda Dziewońskiego. A za nimi ciągnęli tworzący współczesną historię
humoru i satyry: Hanka
Bielicka, Irena Kwiatkowska, Kazimierz Brusikiwicz.
Decyzję o przeniesieniu Syreny do Warszawy
wywalczył dyrektor teatru
Jerzy Jurandot. Argumentował trafnie, że spracowanym i po przejściach
mieszkańcom stolicy należy się rozrywka na poziomie, gdzie obserwacje
obyczajowe korespondują z satyrycznymi aktualnościami. Tak też i było.
Konferansjer
Kazimierz
Rudzki zapowiadał atrakcję programu – szopkę.
w a r s z a w s k i e j
A d r e s y
– wysyłam samochody ciężarowe i brygadę robotników zaopatrzonych w łopaty i uprzątam nadmiar…
W Syrenie, której wielu widzów pracowało w
ministerstwach, snuło się
po korytarzach urzędów,
reagowano żywo na łagodne, ale zawsze jakieś żarty
z ciągłych reorganizacji:
Co to przy tym za wysiłek,
Ile przy tym jest pomyłek!
Kuchnia jest w administracji,
Dyrektorzy w likwidacji,
Informacja teraz w windzie,
A stołówka też gdzie
indziej,
Aż przez te pomyłki głupie
Nawet mięso było w
zupie Reorganizacja!
Nie
jedynie
aluzje
satyryczne
przyciągały publiczność. Także tro-
w a r s z a w s k i e j
ska o kostiumy aktorów
odbiegające od szarzyzny
ulicznej. Dość powiedzieć,
że tu, w Syrenie konferansjer Kazimierz Rudzki występował we fraku,
jak przed wojną Fryderyk
Jarosy. Przejawem ciągłości z tradycją scenek w II
RP było również dążenie
kierownictwa teatru, żeby
z Litewskiej wyfruwały w
miasto piosenkarskie szlagiery.
Takim hitem Syreny
stała się piosenka Władysława Szpilmana z tekstem Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:
I tak się trudno rozstać,
I tak się trudno rozstać,
No, jeśli nawet trochę
pada, to niech pada:
i tak się trudno rozstać,
I tak się trudno rozstać,
Nas chyba zaczarować
tutaj musiał deszcz.
Ale popularność Deszczu przebiły wpadające w
ucho piosenki z socrealistycznej bujdy Gozdawy
i Stępnia Wodewil war-
r o z r y w k i
szawski. To zaskakujące: o
komedyjce murarskiej nikt
nie pamięta. Za to w klimat Warszawy wpisały się
szlagworty:
Małe mieszkanko na
Mariensztacie –
To moje szczęście, to
moje sny
Małe mieszkanko na
Mariensztacie,
A w tym mieszkanku,
przypuśćmy, my!
T próbka sentymentalna. Znalazło się również
miejsce dla pieśni masowej:
Budujemy nowy dom,
Jeszcze jeden nowy
dom,
Naszym przyszłym lepszym dniom – Warszawo!
Już dość narzekań i gderań –
I tylko chciej, i tylko
spójrz, jak rośnie w krąg
Muranów,
Mirów,
Mokotów, Żerań
Wspólne dzieło naszych
rąk.
Wodewil
warszaw-
ski miał premierę w 1950
roku. Po tylu latach i ustrojach warszawskie piosenki
z Syreny przypominają o
tym teatrze, który obywał
się bez misji i patetycznych jęków. Starał się natomiast wywoływać uśmiech
w smutnych dniach i pełnych niepokoju czasach.
Zgoda, zdarzały się repertuarowe pomyłki i tandetne zagrywki. Nie one jednak się liczą, lecz kontynuacja najlepszych wzorców
przedwojennego kabaretu,
wysyp talentów autorskich
i aktorskich, gwarancja,
że wieczór w Syrenie to
naprawdę dobry wieczór,
jaki może się zdarzyć tylko
w Warszawie. Jeśli nawet
nie będzie tak jak w piosence w maju i kwitnących
bzach. Oczywiście, kwitnących w rytmie walczyka.
Przypomniałem przeszłość, pierwsze lata Syreny w Warszawie. Teraźniejszość znajdzie z pewnością
kronikarzy i recenzentów
udających się na Litewską. ▄
Sukces
„ Jesiennych manewrów „
w Teatrze „Syrena”
Witold Sadowy
„Jesienne manewry” to zabawna angielska komedia pełna szalonych i zaskakujących pomysłów uroczych i sympatycznych
starszych pań oraz jednego równie czarującego emerytowanego generała brygady.
52
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
Witold Sadowy
– aktor, kronikarz polskiego teatru, autor licznych książek, w tym
tak znaczącej, jak Czas, który minął, laureat prestiżowej Nagrody
Specjalnego Feliksa, autor wspomnień o ludziach teatru, drukowanych na łamach „Gazety Wyborczej”, „strażnik pamięci”, jak
nazwał go Jerzy Kisielewski.
T e a t r
Irena Kownas, Barbara
Krafftówna, Krystyna Tkacz,
Fot. Zofia Szuster
U
siłujących
zdobyć
pieniądze, nie do końca legalną drogą na mieszkanie dla swoich przyjaciół. Sztukę Petera Coke’a reżyserował Krzysztof
Szuster jednocześnie producent i sponsor tego przestawienia reprezentujący
wraz z żoną Moniką firmę
M&K Szuster. Z plejadą
gwiazd minionej epoki ,
mimo konkurencji utrzymującą się na topie.
Z ulubienicą publiczności Barbarą Krafftówną na
czele. Rozbrajającą cudowną i słodką aż do „ zjedzenia” Hattie , Ireną Kowna
powracającą triumfalnie na
scenę po dziesięciu latach
przerwy w roli Madame
Bee, Krystyną Tkacz znakomitą Nan , Teresą Lipowską brawurową Amerykanką , Aleksandrą Górską jako
Seymour Williams, Zofią
Marek Barbasiewicz,
Fot. Zofia Szuster
Czerwińską handlującą starociami Blanche , Ewą Szykulską jako sprzątaczką
Adą i Markiem Barbasiewiczem aktorem Teatru Narodowego w roli szarmanckiego pełnego uroku generała
Bertti
Resztę obsady dopełniają
młodzi utalentowani aktorzy Teatru ”Syrena „ Marcin Piętowski świetny w
roli Żółtego Jma i Marta
Walesiak, jako Pani Ahmed.
Muzycznie spektakl opracował Czesław Majewski
a kostiumy i scenografię przygotowała Agnieszka
Renkę
.Premierowa
publiczność nagradzała
wykonawców
i
reżysera długo nie milknącymi brawami. Scenę zasypano kwiatami .Powodzenie murowane. ▄
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
53
T e a t r
Fot. Archiwum
Maria Fołtyn Krystyna
Gucewicz-Przybora
– poetka, pisarka, dziennikarka,
reżyser, krytyk teatralny. Wydała
kilkanaście książek, m.in. Pogrzeb
wróbla, Zaczekaj na koniec deszczu, Serce na smyczy. Jest laureatką Nagrody im. księdza Twardowskiego za najciekawszy tom
wierszy – Kocham cię. W Teatrze
Narodowym przez wiele sezonów
realizuje Ostry Dyżur Poetycki,
przedstawienia z dobroczynnym
udziałem artystów. Uhonorowana
godnością Gloria Artis.
54
kochamy życie, wino i śpiew
Krystyna Gucewicz-Przybora
Kobieta - wulkan, szalona artystka, władcza pracoholiczka, legendarny sopran i niepokonana realizatorka wszystkiego, czego
zapragnęła dla sztuki. Uwielbiana i nierozumiana, pożądana i odtrącana, mocą kawaleryjskiej fantazji przenosiła góry.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
T e a t r
ski, przypomniała mi się
historia, jaka często powracała podczas domowych herbatek na Inflanckiej. Maria
marzyła o wystawieniu opery Moniuszki w Rzymie i,
naturalnie, postanowiła ubiegać się o papieskie wstawiennictwo w tej sprawie.
Jak wiadomo, dla Fołtyn
nie istniały rzeczy niemożliwe; po dwóch dniach błyskawiczna audiencja, krótka
msza i jeszcze krótsza rozmowa:
- Ojcze Święty, błagam o
Moniuszkę!
- Pani Mario, ja mam
tutaj swój straszny dwór...
Brzmi dowcipnie, a dziś
podwójnie gorzko. Maria to
przypominała, wiedząc, co
mówi.
Kochajcie arystów, ale
też: słuchajcie artystów!
S
iłą talentu i temperamentu
pokonywała
rutynę środowiska, szarość
rzeczywistości i nieprzekraczalne granice. Maestra
Fołtyn. Marysia, moja
zwariowana przyjaciółka,
barwny ptak, wspaniała,
niepowtarzalna Artystka.
Założę się, że właśnie
teraz, w tej chwili, reżyseruje „Halkę” w niebie. A świętego Piotra angażuje jako
menedżera – zawsze pracowała z największymi.
To wcale nie musi być
żart. Kiedy następca Jana
Pawła II składał urząd papie-
Świat, który wcale nie
musiał stać otworem przed
kimś z paszportrem PRLu,
poznając Fołtyn z reguły wpadał w stan szoku –
ta kobieta nie znała pojęcia
„niemożliwe”, ani stanu „nie
da się”. Od zawsze miała
jedyny cel: sztukę. W książce, którą spisała kilkanaście
lat temu, odnotowała piękną
historyjkę. Dwie divy światowej sławy - Fołtyn i Irina
Archipowa, tłuką się sypialnym pociągiem do Moskwy,
popijają czaj i gawędzą o
polityce, i o sztuce. Rosjanka mówi: - Mario, czy to
będzie Chruszczow, Gorbaczow, czy Jelcyn, w kulturze
i tak jesteśmy potęgą. Dziś
dodałaby pewnie nazwisko
Putina, a my dołożylibyśmy
swoje trzy grosze, familie
naszych władców, odwróconych plecami i do kultury, i
do dziedzictwa narodowego.
Tyle że konstatacja ta sama:
my też „ i tak” jesteśmy potęgą. W kulturze...
Maria Fołtyn miała swoje własne metrum – sztuka
ponad wszystko. Flirtowała
z rzeczywistością, poszturchiwala władze, ale nigdy
nie dawała się wciagnąć w
rozgrywki polityczne. Dziś
– podobno - jest to najważniejszą przepustką na panteon. Dla Marii najważniejsze
było rozsławianie polskiej
muzyki na świecie, odkurzanie dorobku ojca opery narodowej, starego, dobrotliwego
pana Moniuszki, organisty
z Wilna. Dla niego potrafiła
zrobić wszystko, na całym
świecie rozgrywała swoje plany jak partię szachów.
Zawsze wygraną.
-Ta, albo żadna, oświadczyła zdumionej dyrekcji w
Hawanie, obsadzając w roli
Halki nieznaną chórzystkę
drugiego planu. - Jest sprzeciw? Jadę do Fidela Castro!
Lepiej, dyktator sam zjawił się w teatrze i w swojej wszechwładnej łaskawości poparł pomysł szalonej
Polki. Fołtyn znowu miała
rację. Tak oto Castro przysłużył się Moniuszce – żart
historii, ale to nasza historia.
Chórzystka Yolanda Hernandez stała się gwiazdą, przejechała pół świata, z ariami
Moniuszki dotarła do Carnegie Hall w Nowym Jorku –
szala racji dawno przechyliła się na stronę Marii Fołtyn.
Inna „przygoda” była
popisowym numerem towarzyskim nadwornego scenografa Marii, nieżyjącego już
Ziuka- Józefa Napiórkowskiego. Kiedy zaczynał swoją opowieść, czuliśmy wszyscy temperaturę minus 40 w
dalekim Nowosybirsku. Kiedy kończył – wierzyliśmy,
że cały Związek Radziecki
mógł upaść wcześniej, gdyby tylko Fołtyn jeździła tam
częściej.
A było tak. Kontrakt podpisany, cisza na łączach,
nareszcie po kilku miesiącach dyrektor teatru oświadcza, że teraz nie, może kiedy
indziej, bo coś tam, coś tam
– kręci. Reakcja Marii jest
natychmiastowa:
- Kochany, nie pleć bzdur,
przyjeżdżamy.
I polecieli z Ziukiem w
nieznane, via Moskwa. W
Nowosybirsku nie czekał
na nich pies z kulawą nogą.
Maria się wściekła i zarządziła śpiewanie pieśni patrio-
tycznych na lotnisku. Zaraz
potem odbył się „zajazd na
operę”, złożyła nieoczekiwaną wizytę, obsobaczyła czynowników i urzędników, za
co natychmiast pokochał ją
cały zespół. I, jak się należało domyślać, zaczęły się
próby, do premiery doszło, a
Fołtyn tę realizację „Halki”
uważała za swoje największe, eksportowe osiągnięcie
reżyserskie.
Determinacja i brawura, przekonanie o swoich
racjach, wiara w cud sztuki i argumenty nie do obalenia - tak było zawsze. Budziła podziw, respekt i ...przerażenie. Lepiej było zejść
jej z drogi, nie wiadomo, co
mogła wymyśleć następnego dnia.
Mówiło się w radomskim domu rodzinnym, że
mała miała temperament po
ojcu, ponad wszystko ceniącym urodę życia (i kobiet).
Ale też ten krewki charakterek wyssała z mlekiem
matki, noszącej ponoć geny
sycylijskie (o mafii nie było
mowy). Maria sama wspominała, że wśród jej przodków wymieniano nazwisko Fontana. Być może była
trochę radomianką, trochę
Włoszką – obie metryki godne szacunku.
Z Radomiem wiąże się
epizod strażacki w życiu
panny Marysi, który ujrzał
światło dzienne po śmierci
artystki na stronie Zarządu
Głównego Związku Emerytów i Rencistów Pożarnictwa RP. „Podczas nocy
okropnej okupacji, młodziutka Maria Fołtyn związana
była z radomskimi strażakami. Przy różnych okazjach,
a najczęściej w momentach
rocznic ważnych wydarzeń
z naszej historii – najczęściej
w remizie radomskiej straży
przy ul. R. Traugutta, której
komendantem był Bogdan
Mozal, wykonywała pieśni
patriotyczne, religijne i ludowe. Owe spotkania i występy Marii Fołtyn – radomianki, były nielegalne, a przez to
zagrożone najwyższą karą”.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
55
T e a t r
Śpiewała wszędzie. Na
podwórku, w kościele bernardynów, u Najświętszej
Marii Panny, w garnizonowym chórze, w czasie wojny w saloniku patriotycznym, gdzie zbierano środki
dla partyzantów. Tak, była
cudownym dzieckiem, i dlatego radomianie zdecydowali wesprzeć jej talent. Kwesta obywatelska pozwoliła
wysłać Fołtynównę do Warszawy.
Wojna jeszcze trwała, był
rok 44., „Mery” została oceniona przez legendarną Adę
Sarii i doceniona przez samego Adama Didura, przez lata
najsławniejszy bas nowojorskiej Metropolitan Opera. To było tak, jakby złapała Pana Boga za nogi: Didur
dawał jej lekcje. Kursowała
pomiędzy Radomiem i Warszawą, w rodzinnym mieście
działała w konspiracji, stemplowała faszywe kennkarty,
potwierdzała w Arbeitsamtcie, budząc zaufanie urodą,
uśmiechem i ...śpiewem.
Kochała swój Radom,
który pamiętał ją, chociaż
w naszych czasach pamięć
bywa krótka. Dzięki szkole muzycznej, w której pan
dyrektor Robert Pluta zaczął
już planować małe muzeum
za życia Marii, wspomnienie o wielkiej Maestrze
przetrwa, zostanie ślad. Ba,
nawet popiersie jest już
gotowe, i nie mogliśmy się
tylko dogadać, jaki postument jest godny nosić tę głowę i ten tors. Maria w testamencie zapisała Radomiowi
pamięć o sobie, meble, obrazy, bibeloty. Salonik mógłby być przeniesiony wprost
z Skolimowa, gdzie spędziła ostatnie, coraz smutniejsze
lata życia.
Naprawdę, miała życie
na film. Na wiele odcinków pasjonującego serialu o szaleństwie sztuki, ale
też o arcyciekawej historii
rodziny. Namawiałyśmy się,
już w Skolimowie, do którego ją przekonałam i gdzie
56
zaczynała czuć się dobrze
w Domu Aktora Weterana. Namawiałyśmy się, że
zaczniemy pisać książkę.
Gadać i pisać, tak jak gadało
się przez kilkadziesiąt lat na
kanapie, w dużym pokoju, z
kieliszkiem wina, z pysznym
jedzonkiem, przygotowanym przez Helenkę.
-Heleeenko!zupełnie jak u Hadyny w zespole
”Śląsk”. Tam się wykrzykuje takie żywieckie helokanie,
donośne wołanie. – Heleenko! Szkolony głos Marii
zapewne słyszało w jej bloku kilka pięter, a w Skolimowie całe skrzydło od strony
parku. Helenka była opoką, wsparciem, opiekunką
mamy Marii, pani Paulinki, a
potem wierną podporą, niemal przybraną córką Marysi.
Helenka, prosta dziewczyna
z Białostocczyzny, była łącznikiem ze światem, asystentką, sekretarką, pielęgniarką,
towarzyszką życia domowego i artystycznego Maestry.
Od prawie 30 lat miała swój
dom u Marii. Prowadziła
ostatni bodaj salon stolicy,
przyrządzała niebywałe frykasy na hucznie obchodzone
urodziny, imieniny, ale też na
bardziej kameralne obiadki i
kolacje. Naprawdę ściągało
tu pół utytułowanej Warszawy i mnóstwo gości ze świata. – Heleenko!... Powiem
Wam (mało kto o tym wie),
Helenka ma piękne nazwisko: Horoszko. I po śmierci
swojej pani jest najbardziej
samotną osobą na świecie.
Plotkowało się podczas
tych spotkań – nikt się nie
mógł uratować. Pamięć i
fantazja zawsze tworzą niesamowite pejzaże, kolorowa
prasa miałaby o czym pisać,
gdyby bohaterowie tych plotek i ich znajomi byli mniej
dyskretni. A nie są. Lubimy
nasze wety, czyli deser towarzyski. Dla publiczności są
tylko opowieści na pół zmyślone, zawsze wdzięczne,
podtrzymujące ranking salonowy. Maria była mistrzynią takich gawęd. Kto komu
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
uwiódł męża, kto żonę i w
jakiej garderobie – nazwiska padały zawsze, ale tylko do użytku wewnętrznego,
tak stanowi kodeks plotki.
Owszem, są wyjątki. Kiedy
Maria opowiadała o jednym
ze swoich mężów, zazdrosnym, krewkim i rozpustnym Bolesławie, wielkiej
miłości jej życia, dodawała zawsze to samo nieparlamentarne słowo. I wybuchała perlistym śmiechem: –
Uwodził wszystkie znane
kobiety. Szalałam, a on prowadził statystykę romansów. Mówił: - miałem najpiękniejszy dekolt, najpiękniejsze nogi i najpiękniejszy
głos. Chodziło o panie z
pierwszych stron gazet, a
głos, ten najpiękniejszy,
to Maria. Nawet po latach
uśmiechała się z wyraźną
pobłażliwością.
Nic dziwnego, że z jej
głosem na kikanaście sezonów została królową opery
warszawskiej. Ale najpierw
był niespodziewany debiut
w tytułowej partii „Halki” w Bytomiu, przypadkowe zastępstwo, jak w bajce i od razu sukces. W tym
samym 1949 roku oficjalny
początek wielkiej kariery Hala sportowa w Gdańsku,
narodziny Opery Bałtyckiej. Inscenizował Iwo Gall,
legenda i reformator polskiego teatru, człowiek, który
po wojnie przestawił wskazówki artystycznego zegara reżyserując, wykładając,
kształcąc studentów. Postać
zapomniana, choć nie przez
wszystkich. W Domu Aktora w Skolimowie spotkały
się jeszcze cztery Gallówki – Maria Fołtyn, Izabella
Wilczyńska, Zofia Perczyńska i gość owacyjnie przyjmowany, Barbara Krafftówna. Ostatnie z tej artystycznej
rodziny.
Warszawa była naturalnym adresem dla młodej,
zdolnej. Ale na Olimp sławy młodziutką Halkę wprowadził występ w ...Moskwie.
Był rok 53. Opera Poznań-
ska, pod batutą słynnego Waleriana Bierdiajewa, przygotowywała galę,
świadczącą o „nierozerwalnej przyjaźni polsko-radzieckiej”. Do ekipy legend
(Maria Krzyszkowska i
Leon Wójcikowski, zespół
Mazowsze, Halina CzernyStefańska, Wanda Wiłkomirska iin.) dokooptowano
Marię Fołtyn. Stanęła na scenie Teatru Bolszoj, nie było
wówczas większej nobilitacji. A jednak, okazało się, że
jest. Koncert zaszczycił swoją obecnością wszechwładny Generalissimus Stalin, a
potem przysłał gratulacje dla
wszystkich, a szczególnie dla
Fołtyn. To nie była recenzja,
to był rozkaz – Marię w kraju
zaczęto traktować jako divę
numer jeden. Śpiewała swoją Halkę, ale i wielki repertuar Wagnerowski, odnosiła sukcesy na Warszawskiej
Jesieni. Wszechstronna, pracowita, porywająca.
A los, jak to on, każdego
kołysze na huśtawce życia.
Za nowej dyrekcji Bohdana Wodiczki w operze na
Nowogrodzkiej (Teatr Wielki jeszcze stał w ruinie) przyszły nowe porządki. Fołtyn z hukiem wyleciała z
teatru. Wówczas rozpoczął
się czas sukcesów w podroży – gościnne występy w
wielu krajach, także Ameryki. Puccini, Czajkowski, Verdi, Wagner i „ten, za którego nigdy nie wyszłabym za
mąż” - Stanisław Moniuszko.
Moniuszko stał się pasją
jej życia. Nazywano ją zresztą pieszczotliwie „wdową po
Moniuszce”. Sama potrafiła
przy jego grobie na Powązkach nie tylko modlić się, ale
i ... pytać o radę, konsultować się, skarżyć na nieżyczliwych kolegów.
Grono zazdrosnych, naturalnie, powiększyło się, kiedy Fołtyn zrobiła dyplom
reżyserski (u prof. Korzeniewskiego, z wyróżnieniem) w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole
T e a t r
nia z gwiazdą”.
Oczkiem w głowie ostatnich, twórczych lat jej życia
stał się wymyślony i wykreowany przez Maestrę Międzynarodowy
Konkurs
Wokalny im. Moniuszki.
Dyrektor Maria Fołtyn, ciesząc się niemilknącą sławą w rodzinie światowej
wokalistyki, opery, środowisk muzycznych, potafiła zainteresować świat
organizowanymi co trzy
lata rywalizacjami. Laureaci (z wielu krajów) są dziś
na podium artystycznym w
największych teatrach operowych i salach koncertowych. Dość wymienić kilka
polskich nazwisk, wypromowanych przez pierwszy
konkurs: Urszula Krygier,
Marcin Bronikowski, Małgorzata Walewska, Adam
Zdunikowski. No a ostatnio, ukochana przez Maestrę
Aleksandra Kurzak, dziś w
podróży szlakiem własnej,
wielkiej kariery.
Dziesiątki listów, karteczek, dedykacji. Marysia
miała zwyczaj zapisywać
marginesy, skrawki, puste
pola uściskami, życzeniami, zaproszeniami. „Przeczytaj i zadzwoń”, „Pamiętaj, kochamy się całe życie”,
„Przyjdź, tyle się zmieniło, przewróciło, jak też się
przewróciłam, ale się podniosłam...”. I ostatnia kartka świąteczna, sprzed roku,
już nie tak zamaszyście pisana „Kochajmy życie, wino i
śpiew, całuję, Maria”.
Teraz traktuję to przykazanie jako testament
Maestry. Najprawdziwszy. ▄
REKLAMA
Teatralnej (dziś Akademia).
Teraz miała wszystkie atuty w ręku. Rozpoczął się
jej triumfalny pochód przez
kontynenty,
kilkadziesiąt
realizacji w kraju i za granicą. „Halka”, „Straszny dwór”, ale też „Paria”,
„Hrabina” iin. Wystawiła też „Śpiewnik domowy”
(Teatr Wielki 1996) i po
latach miałyśmy wznowić
tamten scenariusz. Pieśni w
nowych, bardziej współczesnych aranżacjach, dodających Moniuszce rumieńców rocka i rapu. Rozmowy
były już dość zaawansowane, ale – jak to bywa – zmiana dyrekcji oddaliła ten projekt. Zrealizowałam „Śpiewnik” w wersji kameralnej,
acz bujnej, z błyszczącymi
najjaśniej nazwiskami solistów opery. Stało się to ...vis
a vis Teatru Wielkiego, w
Kościele Środowisk Twórczych. Zabawne – pamiętam
migawki, melodie i Izabellę
Kłosińską (wówczas pierwszą damę – Madame Butterfly u Trelińskiego) jak pędzi
przez Plac Teatralny w pełnym kostiumie, żeby zaśpiewać tu a potem tam, na scenie opery. No i setki widzów,
publiczność stłoczona w
każdym kącie i pod drzwiami. Ej, „kurdesz, kurdesz
nad kurdeszami”!
Maria Fołtyn nie byłaby
sobą, gdyby wystarczało jej
reżyserowanie, praca pedagogiczna,
przyjmowanie
hołdów (tytuł doktora honoris causa Akademii Muzycznej we Wrocławiu w 2000
r.), snucie planów (zaawansowany projekt wydawnictw
płytowych we Włoszech).
Moniuszkowski festiwal w
Kudowie Zdroju (20 lat!) bez
niej nie miał już tego blasku
i wymiaru. A przecież schorowana, często na długich
rekonwalescencjach, nigdy
nie mówiła: nie. To właśnie
w ten sposób, raz w życiu,
stałam się Marią Fołtyn, kiedy nie dotarła na uwielbiane
przez publiczność „Spotka-
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
57
T e a t r
Teatr Polski, ok. 1930.
Fot. ze zbioru R. Bielskiego
Z życia kulturalnego
stolicy
Witold Sadowy
Sto lat temu doktor filozofii Arnold Szyfman, człowiek obłędnie
zakochany w teatrze, przekonał możnych tego świata, zdobył
pieniądze i zbudował w Warszawie nowoczesny gmach Teatru
Polskiego z obrotową sceną.
O
Witold Sadowy
– aktor, kronikarz polskiego teatru, autor licznych książek, w tym
tak znaczącej, jak Czas, który minął, laureat prestiżowej Nagrody
Specjalnego Feliksa, autor wspomnień o ludziach teatru, drukowanych na łamach „Gazety Wyborczej”, „strażnik pamięci”, jak
nazwał go Jerzy Kisielewski.
58
tworzył go 29 stycznia
1913 roku Irydionem
Zygmunta Krasińskiego z
Józefem Węgrzynem w roli
tytułowej, w swojej reżyserii. Sztuką przegadaną, nie
sceniczną i nie do końca
czytelną. O Rzymie i Grecji. W podtekście o Polsce i
Rosji. Graną w ciągu stulecia dwukrotnie. Ostatni raz
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
w latach sześćdziesiątych w
reżyserii Jerzego Kreczmara w Teatrze Polskim.
Uroczystości jubileuszowe rozpoczęły się dzień
wcześniej pod honorowym
protektoratem Prezydenta
Rzeczypospolitej Polskiej
Bronisława Komorowskiego otwarciem okolicznościowej wystawy Od Iry-
diona do Irydiona w Salach
Redutowych Teatru Wielkiego – Opery Narodowej.
A 29 stycznia, tak jak
przed stu laty spektaklem
Irydiona w nowej inscenizacji obecnego dyrektora Andrzeja Seweryna w
Teatrze Polskim. Od tego
dnia noszącym imię jego
twórcy Arnolda Szyfmana.
T e a t r
Od strony wizualnej przedstawienie jest urzekające. Ze znakomitą muzyką
Ola Walickiego budującą nastrój, wykonywaną na
żywo. Aktorzy w wielkiej
dyscyplinie robią, co mogą,
aby przybliżyć trudny tekst.
Tam gdzie mają możliwości budują postacie wiarygodne. Najbardziej podobała mi się Marta Kurzak,
Olgierd Łukaszewicz i
Leszek Teleszyński.
W grudniowym „Przekroju”
wydrukowano
wywiad
z Grzegorzem
Jarzyną Teatr sprzedam.
Dowiedziałem się z niego, że zamierza wykupić od
właściciela Teatr „Rozmaitości”. W tym celu rozprowadza cegiełki. Czy mu się
uda – zobaczymy. Życzę
mu powodzenia.
Władze miasta nie są
tym zainteresowane. Dziwi
mnie tylko jego niewiedza
na temat historii tej sceny,
którą prowadzi już 14 lat.
Plecie androny i kompromituje się publicznie.
Chcąc Mu wyjść na przeciw, wysłałem na jego adres
mailowy informację takiej
oto treści:
Szanowny Panie!
W grudniowym „Przekroju” czytając wywiad z
Panem, byłem zaskoczony
Pańską niewiedzą na temat
historii Teatru „Rozmaitości”, którym kieruje Pan
14 lat. Dlatego pozwalam
sobie opowiedzieć Panu
historię tego teatru, aby w
przyszłości nie popełniał
Pan gaf.
Jako najstarszy aktor
tego teatru otwierałem go
po wojnie 17 września 1946
roku Weselem Stanisława
Wyspiańskiego. Grałem w
nim Widmo.
Nie interesowałem się
tym, dla kogo teatr był
budowany, ale wiem na
pewno, że w roku 1939
należał do wielkiej aktor-
ki Marii Malickiej. Nazywał się „Teatr Malickiej”.
Był filią teatru o tej samej
nazwie przy ul. Karowej.
Grała tu na otwarcie Panią
Bovary w sztuce Flauberta
Madame Bovary w reżyserii Zbigniewa Sawana.
Widziałem Marię Malicką
w tej roli w sierpniu1939
roku. Sztukę grano jeszcze przez kilka pierwszych
dni września. W czasie
nalotów i bombardowania Warszawy teatr ocalał. Nie był budowany z
myślą o schronie, jak Pan
sugeruje. Wszystkie piwnice w czasie wojny służyły jako schrony. W czasie
okupacji niemieckiej było
tu kino dla Niemców. Nazywało się bodajże Kammerlichtspiele.
Po zakończonej wojnie budynek ten i teatr
szczęśliwie ocalał po raz
drugi. Częściowo zalany
wewnątrz wodą. W roku
1945 doprowadził go do
stanu używalności dyrektor
Eugeniusz Poreda i włączył
do MTD, czyli Miejskich
Teatrów Dramatycznych,
w skład których wchodziły teatry „Powszechny” na
Pradze i „Mały” w lewobrzeżnej Warszawie przy
ul.
Marszałkowskiej. 4
grudnia 1945 roku w dawnym Teatrze Malickiej
przy ul. Marszałkowskiej
nastąpiło otwarcie „Sceny
Muzyczno-Operowej” jako
namiastki Opery. Na inaugurację przygotowano dwie
jednoaktowe opery:
Verbum Nobile Stanisława Moniuszki i Pajace
Leoncavallo.
Potem grano tu jeszcze
kilka innych oper. W bardzo trudnych, niewyobrażalnych dziś warunkach.
Między
innymi Halkę
Moniuszki, Madame Butterfly Pucciniego i Fausta
Gounoda z Nocą Walpurgii, a także wieczory bale-
towe do muzyki Chopina.
Mogę Pana zapewnić ,
że były to przedstawienia
na przyzwoitym poziomie.
Można by je pokazać i dzisiaj z powodzeniem. Pisała
o nich zagraniczna prasa.
Scena składała się z
trzech części. Dwie małe
z boku i środkowa część
największa. Całość podtrzymywały dwa betonowe
słupy. Usunięte dopiero w
roku 1949 przez następnego dyrektora Teatru „Rozmaitości”
Dobiesława
Damięckięgo. Wcześniej
nikt nie ośmielił się ich
ruszyć.
Uważano bowiem, że
budynek może runąć. Ale
nie runął .
„Scena
Muzyczno
-Operowa” funkcjonowała do roku 1949, czyli do
momentu
przeniesienia
się na Nowogrodzką do
gmachu „Romy”. Przedstawienia operowe i dramatyczne grane były na Mar-
szałkowskiej na zmianę.
Dramatyczne pod szyldem
Teatru „Rozmaitości”.
Teatr ten wielokrotnie
zmieniał nazwę i dyrektorów. Grał pod szyldem
„Rozmaitości”,
„Dzieci
Warszawy”, „Młodej Warszawy” i „Nowej Warszawy”. Stąpali po tej scenie
wielcy artyści: Mieczysława Ćwiklińska, Irena
Eichlerówna, Irena Górska, Dobiesław Damięcki,
Stefania Jarkowska, Wanda
Łuczycka, Zofia Rysiówna, Adam Hanuszkiewicz,
Jacek
Woszczerowicz,
Andrzej Bogucki, Jadwiga
Chojnacka, Hanka Bielicka
,Kalina Jędrusik, Tadeusz
Janczar i wielu innych.
Kolejnymi
dyrektorami byli Jan Kreczmar i
Jan Świderski, Bronisław
Dąbrowski, Andrzej Krasicki i Stanisław Bugajski.
Od roku 1955 Teatr Rozmaitości wraz z nową sceną w
Pałacu Kultury (dziś Stu-
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
59
T e a t r
dio) prowadzili Stanisław
Bugajski , Emil Chaberski,
Jerzy Kaliszewski i Ireneusz Kanicki. Po rozpadzie
tych scen i po połączeniu
się „Rozmaitości” z STS-em , dyrekcję teatru objął
Andrzej Jarecki. Po nim
Andrzej Maria Marczewski i Ignacy Gogolewski.
W czasie dyrekcji Ignacego Gogolewskiego w roku
1988 teatr spłonął w drugi
dzień świąt Bożego Narodzenia.
Po uporządkowaniu i
odgruzowaniu
widowni,
bo zaplecze teatru ocalało
i wylepieniu ścian gazetami odbyły się tu dwa lub
trzy przedstawienia Ślubu Witolda Gombrowicza
z Romanem Wilhelmim w
reżyserii nowo mianowanego dyrektora z Krakowa
Wojciecha Szulczyńskiego.
Krótko tu urzędował. Pewnego dnia zdezerterował i
uciekł.
Reszta
wiadomości
jakie Pan posiada jest zgodna z prawdą. Szkoda tylko, że zainteresowany jest
Pan wyłącznie tą ostatnią,
mniej ciekawą historią tego
teatru.
Pozdrawiam i życzę
Panu sukcesów
Witold Sadowy
Oczywiście
Grzegorz
Jarzyna nie odpowiedział
na mój list i nie był łaskaw
powiedzieć mi nawet „dziękuję” . Bo i po co? Należy
do nowej generacji dyrektorów , których nie obowiązuje kindersztuba.
Na wieść o tym, że
tegorocznym organizatorem Warszawskich Spotkań Teatralnych będzie
Teatr Dramatyczny i Jacek
Rakowiecki, krytyk filmowy, a nie jak dotychczas
Maciej Nowak, dyrektor
Instytutu Teatralnego im.
Prof. Zbigniewa Raszewskiego, natychmiast zareagował Roman Pawłow-
60
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
ski z „Gazety Wyborczej”.
Nadworny obrońca i propagator dzisiejszych „geniuszy” i ich teatrów. W felietonie zatytułowanym Gdzie
jest gong? skarcił Jacka
Rakowieckiego za to, że
ośmielił się nazwać dzisiejszy teatr – to znaczy
teatr, który lansuje Roman
Pawłowski – bełkotliwym,
niszczącym klasykę, epatującym wulgarnością, niechlujnym mówieniem aktorów oraz graniem spektakli
bez przerw.
Nie rozumiem oburzenia Romana Pawłowskiego? Przecież to prawda!
Każdy kto ogląda przedstawienia nowych „geniuszy” i nie ulega propagandzie Romana Pawłowskiego, przyzna rację Jackowi
Rakowieckiemu. Ja, choć
go nie znam, podpisuję
się pod tym co powiedział
publicznie. A nawet cieszę
się, że nareszcie znalazł się
ktoś, kto odważył się głośno powiedzieć co myśli.
W lutym 2013 roku w
Instytucie Teatralnym im.
Zbigniewa
Raszewskiego uczestniczyłem w niezwykle interesującym spotkaniu z red. Tomaszem
Mościckim połączonym z
promocją Jego najnowszej
książki Teatry Warszawy
1944-1945.
Autor tej ksiązki to
jeden z najbardziej utalentowanych studentów prof.
Zbigniewa
Raszewskiego. Absolwent
Wydziału Wiedzy o Teatrze przy
Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie.
Znakomity dziennikarz i
krytyk teatralny. Wnikliwy
obserwator życia teatralnego i kronikarz. Autor
dwóch znakomitych książek: Teatry Warszawy 1939
i Kochana stara buda Qui
Pro Quo. Obecna, trzecia
Jego ksiązka Teatry Warszawy 1944-1945 wypeł-
nia istniejącą dotąd lukę
w historii powojennego
teatru warszawskiego. Marta Fik i Stanisław Marczak-Oborski, poprzedni kronikarze zlekceważyli ten
okres. Poświęcili mu zaledwie kilka linijek. Dla nich
powojenne życie teatralne
Warszawy zaczęło się 17
stycznia 1945 roku, czyli z chwilą otwarcia Teatru
Polskiego. A , że jest to
nieprawdą, udowodnił to
Tomasz Mościcki w swojej
najnowszej książce poświęcając, jej trzy lata pracy, za
co należą Mu się podziękowania. Docenił to Minister Kultury i Sztuki Bohdan Zdrojewski i uhonorował Go specjalna Nagrodą.
Pierwszy
powojenny
teatr warszawski rozpoczął
swoją działalność w roku
1944 na Pradze. Zaraz po
wkroczeniu wojsk sowieckich. Grywał w różnych
miejscach . Dopiero na
początku lutego 1945 roku
otrzymał stałą siedzibę
w zdewastowanym kino-teatrze „Popularny” mieszczącym się przy ul. Zamoyskiego 20.
Dziś jest to Teatr
Powszechny. Wtedy nazywał się„Teatr m.st .Warszawy”. Jego twórcą był znakomity aktor Jan Mroziński. Po nim teatrem tym
kierował Eugeniusz Poreda i przemianował go na
Teatr Powszechny.
W pierwszej części swojej ksiązki autor poświęca dużo miejsca teatrowi
„wyklętemu” i „kolaborantom” występującym w czasie okupacji. Jest to znakomita książka godna polecenia tym wszystkim, których
interesuje historia teatru. ▄
P a t r o n e m
a r t y k u ł u
s ą
D e l i k a t e s y
Z i e l o n y
Ż u c z e k
Warszawa miastem zdrowych ludzi
Nie od dziś wiadomo, że zdrowa dieta powinna opierać się na jak najmniej przetworzonym pożywieniu. Pokarm, który nie zawiera sztucznych dodatków i produkowany
jest w warunkach zharmonizowanych z prawami natury jest bardziej wartościowy.
N
W pędzie dnia codziennego, mało kto pamięta o
zdrowym odżywianiu się.
Zazwyczaj jemy „byle jak”.
Nie przywiązujemy uwagi do jakości pożywienia
a przecież to, co jemy, ma
ogromy wpływ na nasze
zdrowie i samopoczucie.
Jednym ze sposobów na
obdarowanie naszego organizmu odrobiną miłości
jest dostarczenie mu pokarmu zasobnego w naturalne
składniki odżywcze.
Żywność
ekologiczna,
mimo, że jest nieco droższa
od swoich odpowiedników
z hipermarketów w pełni
zasługuje na swoją cenę.
ależy pamiętać, iż
ekologiczne produkty wytwarzane są wyłącznie naturalnymi metodami
i tylko przy użyciu naturalnych składników. Ponadto w uprawie nie stosuje
się środków chemicznych,
sztucznych nawozów oraz
środków ochrony roślin.
Obecnie Unia Europejska
gwarantuje wiarygodność
produktów rolnictwa ekologicznego. Produkty, które
kupujemy w sklepach z ekologiczną żywnością, muszą
spełniać surowe wymagania. Bardzo ważne jest, aby
co najmniej 95 proc. składników danego produktu zostało wyprodukowane metodami ekologicznymi.
Rolnictwo ekologiczne
to przejaw troski o środowisko, natomiast zdrowe odżywianie to troska o nasz organizm. Dlatego łącząc te dwie
zasady będziemy egzystować w zdrowym klimacie. ▄
REKLAMA
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
61
W a r s z a w s k i e
k l i m a t y
Czarnoksiężnik
Aleksandra Barszczewska
Aleksandra
Barszczewska
– pedagog, antropolog kultury,
tłumaczka, przewodniczka warszawska.
62
Latarnie gazowe stojące na Agrykoli przywodzą na myśl baśnie
Andersena. W świetle ich płomieni migocze droga właściciela
kaloszy szczęścia, dziewczynka z zapałkami i kopenhaska siostra
Syrenki.
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
W a r s z a w s k i e
L
Może dlatego, że nieuchwytna
otoczka
światła wokół płomienia
przypomina mgiełkę, jaka
osuwa tajemnicę zaklętą w
słowach. A nikt nie wkradł
się tak mocno w ich łaski
jak Andersen.
Latarnia gazowa, czy to w
Warszawie, czy w Kopenhadze, przyciąga rytmicznym pulsowaniem światła. Wabi nieoczywistością,
wieloznacznością. I obiecuje, że w końcu stanie się,
to, na co każdy z nas czeka.
Ach, gdybyż wystarczyło
dotknąć jej ręką i wypowiedzieć życzenie…..A rzeczywistość jest o wiele bardziej prozaiczna. Latarnia
ma wielu ojców. „Sprawcą” jej pięknego światła jest
taki sam gaz ziemny, jakiego używamy w gospodarstwie domowym.. Doprowadza go PGNIGE (władca
podziemnych rurociągów);
dostarcza - Mazowiecka
spółka gazownictwa; a za
latarnie i jej płomień, czyli
to, czym ona zwraca się ku
nam - Zarząd Terenów Zielonych.
Na samym końcu długiego łańcuszka znajduje się najważniejsza osoba - Pan Henryk - ostatni
warszawski latarnik. Trafił
do tej pracy prawie z dnia
na dzień. Kolega powiedział mu, że potrzebny
jest ktoś do Gazowni. „Na
szklenie szyb”. A z zawodu jest metalowcem. I najpierw długo pracował „w
materii” aż zajął się czymś
tak ulotnym jak gaz. Ulotne? Może, ale odpowiedzialność wielka – mówi.
Czy uważa swoją pracę za
wyjątkową? Uśmiecha się:
Nie uważam, ona JEST
wyjątkowa. Zastanawiam
się, czy powinno się mówić
latarnik, o człowieku, który (zupełnie nie baśniowo)
wykonuje baśniową pracę: zapala i gasi latarnie. A
z każdą z nich - po jednym
ludzkim marzeniu. Strażnik
światła i naszych fantazji.
Pytam go, jak się właściwie nazywa jego zawód.
Różnie mówią- odpowiada
- Czasem zapalacz i zagaszasz, a czasem konserwator, bo zajmuję się też konserwacją latarni. Ale można sobie wymyślić, jak się
nazywa. To też jest wyjątkowe. Chociaż oficjalnie:
latarniarz – konserwator
A kiedyś ktoś powiedział:
Czarnoksiężnik. Na poważnie. Czarnoksiężnik od
latarni.
Codziennie o poranku i
przed zmierzchem pan Henryk przystaje przy każdej z
latarń. Obserwuję go czasem: najpierw powoli unosi głowę do góry, jakby nie
był pewien, co tam zastanie. Potem uśmiecha się na
wspólnictwo. Ze światem,
ze sobą, z Andersenem? Nie
wiadomo. Nagle, zupełnie
zwyczajnie odrywa kawałek papierowego ręcznika
i podpala go, a raczej: rozżarza. Czyni to z namaszczeniem, z jakim pisze się
istotny list albo przekazuje wiadomość wielkiej
wagi. Nie spieszy się przy
tym, bo i przy takiej czynności spieszyć się nie można. Wie Pani, to jest jednak
praca przy gazie. Ciśnienie
jest niskie ale trzeba uważać. Na co? Na różne rzeczy ale i na to na przykład,
żeby się nie zapatrzeć w
ognik. Wygląda jak posłaniec. Pośrednik między rzeczywistością a marzeniem.
Robi to prawie od 30 lat.
Dzień w dzień Noc w noc.
To praca stale na posterunku. 365 dni w roku. Nie
choruje, bo musiałby się
umówić z kolegą, który na
co dzień tego nie robi, żeby
pozapalał latarnie za niego.
Nie lubi tego. Woli sam. I
tak, iskra, na rozżarzonym
kawałku miękkiego papie-
k l i m a t y
ru, przy pomocy długiego drąga, odbywa podróż
w górę. Zakończenie drąga przypomina zakończenie harpuna do polowania na wieloryby: na końcu dwa lub trzy
wygięte ostrza.
Można
powiedzieć: krwiożercza podróż. Jak każda podróż po marzenia. Jej cel jest jasny:
iskra ma zabłysnąć
płomieniem i rozświetlić przestrzeń. Pytam, ile
czasu zajmuje zapalenie,
zgaszenie latarń tutaj i na
Cegłowskiej. Bo to jedyne
dwa miejsca w Warszawie,
gdzie latarnie są obsługiwane ręcznie. Wszystkie
inne to tzw. zmierzchowe,
automatycznie zapalają się
i gasną same. Na pewno
gaszenie mniej niż zapalanie. Ale nie liczę tego
czasu. Idę, zapalam, idę
gaszę. To jednostajny rytm.
I,- dodaje z filuternym
uśmieszkiem – wolę zapalać niż gasić. Dlaczego? Bo
tak. Tego człowiek nigdy
nie wie. Czy zamieniłby
tę robotę na jakąś inną?
Waha się…jakby więcej
płacili….to nie zamieniłbym. Starych drzew się nie
przesadza a ja jestem przywiązany. To działa tak, jak
hobby. Albo więcej. Jeśli
ktoś lubi majsterkować
i trochę marzyć…no, to,
to jest taka praca. Oprócz
tego, że przynosi zarobek,
to i satysfakcję. Latarnie są
zabytkiem. Są wpisane do
rejestru zabytków i znajdują się pod ochroną. Pan
wygląda na osobę dumną
z tego, że się tym zajmuje - mówię. Jestem dumny. Jestem. Kiedyś była na
Agrykoli wycieczka nietypowa: z Hajfy, z Izraela. Z
nich wszystkich, polskim
władała tylko jedna osoba.
Dziadek. I mówi: ja wyjechałem z Polski ponad 50
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
63
W a r s z a w s k i e
lat temu. Jedną z niewielu
rzeczy jakie pamiętam były
latarnie, a dzisiaj podziwiam, że państwo polskie stać na takie zabytki.
Ale były też inne wycieczki. Stare konie, a słuchali
bajek, co im ten przewodnik opowiadał. Pan Henryk uśmiecha się dobrotliwie. To są właśnie latarnie, mówi i przypatruje się
mechanizmowi, do którego zbliża się już „harpun”
z iskrą. Za chwilę nastąpi
główny akt dramatu. Pojawi się światło.
Jest coś niesłycha-
64
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
k l i m a t y
nie atrakcyjnego w snuciu
porównań i konstruowaniu
metafor dotyczących ludzkiej egzystencji z inspiracji
światła latarni gazowej oraz
samej czynności jej zapalania i gaszenia. Po wielokroć widziałam, jak czujnie
i z (nabożną prawie) fascynacją obserwują pana Henryka przypadkowi przechodnie. Tak, jakby czuli
się w obowiązku dopilnować aby procesu zapalania
i gaszenia nic nie zakłóciło. Aby rytuał spełnionego
lub pogrzebanego marzenia dokonał się bez prze-
szkód. Pan Henryk mówi,
że ludzie często podchodzą i pytają o to, co robi.
Są ciekawi jak to działa.
Pewnych rzeczy nie mogę
mówić, bo są objęte tajemnicą wykonywania zawodu.
Np. nie mogę powiedzieć,
jak zbudowany jest automat. Budowa urządzenia
należy do mnie. Jeśli się nie
widzi potłuczonych szyb i
ślizgającej się drabiny, na
którą pan Henryk musi się
wspiąć, żeby je wymienić,
wydaje się, że jest człowiekiem od iluzji. A tu, jeszcze się okazuje, że także właścicielem tajemnicy
(wprawdzie technicznej ale
zawsze – tajemnicy).
Postanawiam mu to
powiedzieć. Taa…tajemnicy. Tu, na Przemysłowej
jest kilka latarń, wysokie
na 8 metrów i jedne z rzadszych w Europie. Egzotyka.
Chyba wolę niż: tajemnica.
Kiedyś - ręcznie sterowane, teraz są zmierzchowe.
Ale jak to z techniką: albo
się zapali albo nie. Nie ma
latarnika, ot co! Latarnie
na Agrykoli na razie chyba
zostaną takie, jakie są. Uruchamiałem je po remoncie w 2006 roku. Przyjechał wtedy biskup Głódź
i na rogu Agrykoli i Ujazdowskich poświęcił tablicę.
Śmieję się, ze może mnie
razem z tą tablicą poświęcił, bo jakbym miał 20 lat
i szukał zawodu, to przyszedłbym tu, do tych latarni. Jak stoję przy słupie, to
tak, jakbym dołek nogami wykopał i wpadł. Nie
chciałoby mi się już odejść.
I wolę, jak mnie nazywają tak prościej: zapalacz
Latarni. Niektórzy mówią:
piekielnik zagasił. Czyli
cała gama imion: od Zapalacza, przez Czarnoksiężnika, do Piekielnika. Śmieje
się. Tak, co kto chce.
Kiedy
byłam
mała
myślałam, że ktoś, kto
W a r s z a w s k i e
zapala latarnie, pisze też
bajki. Ciekawi mnie, czy
pan Henryk myślał w ten
sposób o swojej pracy? Jak
o pisaniu bajki? Ja nie, ale
moja córeczka, która ma
teraz 4,5 roku, tak. Ona
mnie napomina, żeby jej
bajki czytać i latarnie zapalać. Więc czytam. I sam
też je lubię, chociaż ziemi
(latarni) trzymam się mocno. Znam też kilkoro ludzi,
których
niespełnionym
marzeniem jest uprawianie zawodu, który uprawia
Pan Henryk. Ktoś nawet
pytał, jak to zrobić, żeby
ukraść duszę zapalaczowi
latarń. Na to on marszczy
brwi: Od ukradzenia duszy
nikt nie zostanie zapalaczem latarń. To się tak nie
da. Ale niektórzy próbują I
nawet bywają dokuczliwi.
Wiedzą, kiedy jest za wcześnie, a kiedy za późno (na
zapalanie i gaszenie). A ja
mam swoją wypróbowaną
metodę. Zegar biologiczny.
I to działa. Przychodzi pora
i zapalam. Przychodzi pora,
to gaszę. To jest proste.
Żeby całe życie było takie
proste… mruczę i dziękuję panu Henrykowi za spacer i rozmowę. Słyszę jak
powtarza: …ono takie jest,
tylko trzeba je tak zobaczyć.
Od iskry zajął się gaz.
Światło latarni płonie.
Migotliwy płomyk biegnie
po twarzy pana Henryka.
Widać na niej ulgę i zadowolenie. Zrobił, co do niego należało. Czy tylko?
Odwraca się i nieznacznie uśmiecha. I zdaje mi
się, ze ma umowę nie tylko z firmą od Zarządu Terenów Zieleni. Niech się pan
nie chowa, panie Andersen. Jestem przekonana, że
k l i m a t y
panowie się dobrze znają.
I że to Pan, we własnej osobie, codziennie zapala tu
i gasi z panem Henrykiem
wszystkie te latarnie. ▄
Pan Henryk - ostatni warszawski latarnik.
Trafił do tej pracy prawie z dnia na dzień.
Kolega powiedział mu, że potrzebny jest
ktoś do Gazowni. „Na szklenie szyb”.
A z zawodu jest metalowcem. I najpierw
długo pracował „w materii” aż zajął się
czymś tak ulotnym jak gaz. Ulotne?
Może, ale odpowiedzialność wielka –
mówi.
REKLAMA
Stalowa 37 lok 29/30, 03-425 Praga, Warszawa, Poland, tel. 537 373 707
[email protected] www.szynkpraski.pl www.facebook.com/Szynk Praski
Doskonały dojazd tramwajem nr 23 – lokal przy samej pętli – 30 m, oraz autobusami 156, 169, 135, 156, N14, N64
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
65
K w e s t i o n a r i u s z
w a r s z a w s k i
Marek Grabie
Najważniejsze w życiu
są…
pokój ducha, harmonia,
miłość, samo akceptacja.
Gdybym nie był artystą…
może miałbym mniejsze
ego? :-)
Oddałbym ostatnie
pieniądze na…
wiem na co, ale już za
późno.
Podróże są dla mnie…
romansowaniem z
Nieznanym.
Najważniejsza rola w
życiu…
codziennego, zwykłego
człowieka.
Moment, który zmienił
moje życie…
było ich dużo. Wszystkie
mocno zmieniały moje życie
- jednak paradoksalnie jakaś
część mnie pozostaje jaką
była. Wydaje się, że
kluczową rolę miały tu
relacje z nauczycielami
duchowymi oraz z płcią
przeciwną (właściwie
powinno się chyba mówić
„dopełniającą”!).
Zawsze staram się
pamiętać o…
kontakcie ze sobą.
Nigdy nie marzyłem o…
nagiej sesji w „Playboyu” no chyba, że chodzi tylko o
oglądanie.
Irytuje mnie…
konieczność udawania
czegoś lub kogoś, poza
okolicznością zabawy lub
gry scenicznej.
Warszawa jest jak…
znerwicowana
czterdziestolatka po
przejściach.
Warszawiacy są…
otwarci i zestresowani.
Ulubione miejsce w
Warszawie…
stara szyndzielnia (jeszcze
nie istnieje, ale na pewno w
przyszłości coś takiego
powstanie - od tego
momentu trzeba będzie
jeszcze oczywiście odczekać
jakiś czas, aby stała się
„stara”).
Gdybym był prezydentem
Warszawy…
kupiłabym sobie fajną
kieckę.
Warszawa to dla mnie…
możliwość wszelkiej
aktywności jeśli tylko będzie
się chcieć chciało.
W Warszawie
zmieniłbym…
kierowców - panowie i
panie, ja wiem, że życie i
zdrowie innych jest może
mnie ważne niż własne
interesy, ale po prostu, nie
wolno ruszać wozem, zanim
pieszy nie przejdzie przez
pasy.
Jeśli nie Warszawa to…
Kraków lub Koszalin
(ważne żeby na „K”).
Marek Grabie (ur. 16 października 1970) − polski satyryk i
aktor kabaretowy, autor tekstów satyrycznych. Założyciel,
lider i autor tekstów Kabaretu
Grabiego Marka oraz Kompanii Grabi.
Oprócz pracy w formacjach
kabaretowych udziela się w
programach rozrywkowych, takich jak m.in: HBO na stojaka!
– stacja HBO (otrzymał za to
nagrodę podczas VI Festiwalu
Dobrego Humoru w Gdańsku
w 2005 r. wraz z Robertem
Górskim z Kabaretu Moralnego
Niepokoju i Grzegorzem Halamą); Było sobie porno – stacja
Comedy Central (napisany
przez Marka Grabie i Grzegorza Halamę scenariusz serialu
zajął 7 miejsce w rocznym zestawieniu najlepiej oglądanych
programów tej stacji); Spadkobiercy – improwizowany serial,
emitowany m.in. przez stacje
TV 4 oraz Polsat.
W Warszawie lubię…
Nowy Świat, mieszkania
przyjaciół.
Najprzyjemniejsze
wspomnienie związane z
miastem…
jedzenie dobrych rzeczy w
miłych miejscach. Polecam
knajpkę „Namaste” i palak
paneer za 18 zeta.
Na tle innych miast
Warszawę wyróżnia…
skala i ruch.
Być mieszkańcem
Warszawy….
to znać kardynalne punkty
odniesienia oraz adres
serwisu google maps.
Redaktor Naczelna: Danuta Szmit-Zawierucha Zastępca Redaktor Naczelnej: Rafał Bielski Skład i łamanie: Agnieszka Gietko
Adres Redakcji: plac Hallera 5 lok. 7a, 03-464 Warszawa Kontakt: tel. 22 115 77 59; [email protected] Reklama: tel. 22 416 15 81; [email protected]
Wydawca: Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o., Al. Jerozolimskie 200, 02-486 Warszawa
Nakład: 12 000 egzemplarzy
Projekt okładki: Agnieszka Gietko Okładka: plac Trzech Krzyży ok. 1910, fotografia ze zbiorów Rafała Bielskiego
Plakat na rozkładówce: plac Al. Ujazdowskie ok.1900, fotografia ze zbiorów Rafała Bielskiego
Redakcja nie zwraca niezamówionych tekstów oraz zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów w publikowanych materiałach. Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń. © Wszystkie prawa zastrzeżone dla Agencji Wydawniczo-Reklamowej Skarpa
Warszawska Sp. z o.o. Wszelkie kopiowanie, powielanie, tłumaczenie lub dokonywanie jakichkolwiek skrótów i przeróbek bez zgody Wydawcy zabronione.
66
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
K w e s t i o n a r i u s z
w a r s z a w s k i
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
67
W a r s z a w s k i e
68
Skarpa Warszawska | Nr 5 (maj) 2013
k l i m a t y

Podobne dokumenty