Camerimage. Taki pejzaż

Transkrypt

Camerimage. Taki pejzaż
Justyna Krzywicka
c z o ł e m
ilustr.
2
N
astrój świąteczny kusi, zachęca nas do
zanurzenia się po uszy w błogości, skłania ku myślom koncentrującym się wokół ogniska domowego, zachęca do otulenia się cieplutkim szalem beztroski i swojskości. A przecież już
sama tradycja, na której ta odświętność się opiera,
wskazuje nam potrzebę dostrzeżenia tych, którzy
łakną pomocy, kołaczą do drzwi, na kobietę, która
rodzi w nieludzkich warunkach...
W tym roku grudzień przynosi nam jeszcze jedną okazję do zawieszenia przynajmniej na parę chwil błogostanu i ujrzenia czegoś poza własnymi czterema ścianami. Tuż za
naszą granicą tysiące ludzi gromadzą się dzień
w dzień na kijowskim Majdanie, by żądać Ukrainy w
pełni wolnej, demokratycznej i respektującej prawa
człowieka. I od razu też myślimy o kolejnej dacie
grudniowej kontrastującej z sielanką świąteczną.
Jest nią 13 grudnia, który każe nam przypomnieć
sobie, że całkiem niedawno Polska była w sytuacji
znacznie gorszej od dzisiejszej Ukrainy i że w tym
trudnym czasie dostaliśmy mnóstwo niezapomnianych gestów solidarności. I my teraz możemy wysyłać Ukraińcom sygnały, że nie akceptujemy łamania
Błogostan
i Ukraina
praw człowieka, podnoszenia przez władzę ręki na
wolność i demokrację.
A właśnie 10 grudnia obchodzimy Dzień Praw Człowieka – to jeszcze jedna okazja, by przemyśleć parę
spraw istotniejszych od choinki i prezentów. Rokrocznie Amnesty International organizuje w okolicach
tego święta maraton pisania listów w obronie prześladowanych przez władze lekceważące te prawa.
W tym roku Amnesty również wysyła swój własny
sygnał do Ukraińców: http://amnesty.org.pl/maraton-pisania-listow/kogo-bronimy/ukraina-pokojowi-demonstranci-z-majdanu.html
Ale nie tylko do nich: każdorazowy maraton
obejmuje wybrane, szczególnie rażące przypadki
naruszeń praw człowieka z całego świata. Gdy zdamy sobie sprawę z tego, że i te przypadki są zaledwie wierzchołkiem góry lodowej, to już spokojnych świąt mieć nie będziemy... Czego gorąco nam
wszystkim życzę!
Marek Rozpłoch
Na
okładce ilustracja
Sabiny Sokół
s p i s
recenzje
Aram Stern, Paweł Scheriber, Bartosz Adamski,
Emmanuel Lajus, Grzegorz Malon, Marcin Zalewski
3
t r e ś c i
pod okładką. komiks
Anna Krztoń
80
4
fotorelacja
Małgorzata Drążek
Stare miasta – nowa muzyka
pod okładką. eseje recenzyjne:
Filip Fiuk
Długie Halloween w mieście Gotham
10
relacja
Bogna Morawska
Fabryka grafiki
86
Adam Blicharski
Nie może ciągle padać. O różnicach
w „Kruku” Jamesa O’Barra i Alexa Proyasa
16
90
Piotr Buratyński
Fugazi, czyli Fucked Up, Got Ambushed, Zipped In
relacja
Karolina Robaczek
Camerimage. Między nostalgią a pionierskim wymiarem
94
18
fenomen
Piotr Buratyński
Camerimage. Taki pejzaż
Michał Kowalski
Pełne zanurzenie!
98
20
Szymon Gumienik
Emblematy Historii
22
Joanna Wiśniewska
Pieśń o rycerzu Aymarze
102
rach-ciach
z Chamem Filmowym rozmawia Polecam, Grażyna Torbytska
wywiad
z Sebastianem Misiem rozmawia Piotr Buratyński
„Praca z kolodionem to swego rodzaju magia”.
106
Dawid Śmigielski
Prywatny Holocaust
24
teksty literackie
Paweł Baranowski
110
Jacek Seweryn Podgórski
Czego nie zobaczysz gołym okiem...
46
112
tu bywaj
MR, AS
teksty literackie
Damian Bus
58
felieton. dzienniczek uwag
Szymon Szwarc
116
autorzy numeru
118
62
odsłony
Andrzej Piotr Lesiakowski
64
fiat Zofii
Maciek Tacher
Bruno Latour przedstawia: „Koniec Spider-Mana”
felieton. regulator kwasowości
Barszcz Błaszczyk
123
felieton. życie i cała reszta
Karolina Natalia Bednarek
66
felieton. horyzont zdarzeń
Kosmiczny Bastard
68
felieton. bełkot miasta
Józef Mamut
70
postanthropology wunderkammer
Phtalo Manatee
72
pod okładką. wstęp
Dawid Śmigielski, Jacek Seweryn Podgórski
Komiksy na Święta
76
pod okładką. relacja
Dawid Śmigielski
Jak najszybciej do tłustego 2015.
Przyszłe losy magazynu „Star Wars Komiks”
78
124
r e c e n z j e
teatr
4
Wizja lokalna sensu życia
Autorzy „Udając ofiarę”- bracia Oleg
i Władimir Presniakow nazywają swą
sztukę „łobuzerską parafrazą „Hamleta”, czerpiąc z niego szekspirowski punkt
odniesienia do współczesności, jednak
w inscenizacji Bartosza Zaczykiewicza
w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu,
trudno dopatrzeć się prawdziwej głębi
ludzkiego nieszczęścia. To na pierwszy
rzut oka zawadiacka czarna komedia, pełna niejasności i niestety do samego finału
nieskładająca się w całość.
Główny bohater sztuki – młody absolwent
filozofii i dziennikarstwa Wala (Maciej Raniszewski) gra trupa w rekonstrukcjach
zbrodni, mało przerażających – za to absurdalnych i śmiesznych. Jakże inaczej
można obserwować poczynania postsowieckiej policji, która zamiast linki zabezpieczającej przed wypadkiem używa
pończochy ofiary, stara Rosjanka udaje
w restauracji sushi „Japonkę po przejściach”, a policjant tak boi się wody, że dla
uniknięcia eksperymentu w basenie, taktycznie zapomina majtek na zmianę? O co
tu chodzi? Czy tylko o podszytą dreszczykiem emocji zabawę, czy może prezenta-
cję absurdów współczesnej Rosji? A może
o samotność człowieka, pogrążonego we
śnie niemocy, niezgody na współczesny
świat bez ideałów, powszechnego udawania i życia w konsekwentnej fikcji? Cóż,
być może interpretacja ta jest zbyt jednoznaczna i zbyt uproszczona, chociaż znajduje w spektaklu przynajmniej częściowe
uzasadnienie.
Problem odbioru intencji reżyserskich w
toruńskiej inscenizacji tragikomedii „Udając ofiarę” rodzi się w zbyt realistycznym
potraktowaniu bohaterów: brakuje w tej
sztuce magicznego realizmu, przeniesienia w nastrój miejsca przecież im złowrogiego, w swoistą izolację, w której każdemu z nich tak trudno dopasować się
do roli, w jakiej się musieli się znaleźć.
Jak choćby głównemu bohaterowi – Wali
w rozmowach ze zmarłym ojcem, toczonych w surrealnym przekonaniu, że jego
śmierć została spowodowana (jak w szekspirowskim „Hamlecie”) przez jego matkę
i wuja, którzy teraz być może spróbują
pozbyć się także i jego. W dialogach toczonych pomiędzy tymi w niewdzięcznej
pracy przy wizjach lokalnych a sytuacjami prywatnymi z dziewczyną czy matką.
Zupełnie niekontrastujących z metafizyką, na równorzędnym poziomie percepcji.
Mogło być nieprawdziwie i na niby, miało
być podskórnie, prawie niedostrzegalnie –
ale reżyser odczytał tę tragikomedię niezwykle praktycznie, pozostawiając widzów
z wieloma otwartymi pytaniami o metafizyczny sens życia u bohaterów sztuki.
Wala nie potrafi go odnaleźć, jest nijaki, znika ciągle i tak też zagrał go Maciej Raniszewski. Jego dziewczyna Olga
(Aleksandra Bednarz), rozczarowana
swym chłopakiem, widzi w nim tylko
obiekt seksualno-wulgarnych igraszek,
a matka (Anna Magalska-Milczarczyk) na
siłę odmładza się dla kochanka, stryja
Wali (Grzegorz Wiśniewski). O ile aktorka
kreująca rolę matki bardzo sugestywnie
i dobrze wykorzystuje swoje środki w pokazaniu wieloaspektowości bohaterki, to
Wiśniewski o wiele lepiej wypada w scenach wizji lokalnych, gdzie po raz kolejny prezentuje kunszt swej komediowej
gry aktorskiej, kreując to bezwzględnego
mafioza, to nieporadnego handlarza czy
psychopatycznego żonobójcę. W każdej
z kompletnie różnych ról zapełnia sobą
pierwszy plan akcji – i to perfekcyjnie.
Na mniejszą uwagę zasługują epizody
młodych policjantów Mirosławy Sobik,
filmującej zbrodnie i jej kolegi po fachu,
zdystansowanego do życia Sierżanta Sie-
wy (Arkadiusz Walesiak). Tekst zwyczajnie nie umożliwił aktorom wykorzystania
wszystkich środków.
Cywilizacyjnej chorobie zgrywy młodego
pokolenia i udawania w niemożności życia na serio dopiero w finale spektaklu
przeciwstawił się Kapitan policji (świetny
Michał Marek Ubysz). Wyłonił spod stołu
monolog mocny i przejmujący, logoreę
w imieniu normalności, w którym wziął
pod lupę kondycję współczesnego człowieka, jego psychiczną degradację i przede
wszystkim lęk przed śmiercią. Tylko że
ten przeszywający widzów monolog ma
się do całości spektaklu tak, jak trująca
ryba fugu podana w japońskiej restauracji do rosyjskich pielmieni. O tekście braci
Priesniakow mówi się, że jest znakomity
i przewrotny, ale niestety w toruńskiej
inscenizacji drugi z tych przymiotników
nawet nie przysłonił pierwszego. Żal trochę, że tak zdolny reżyser potraktował ów
tekst zbyt realistycznie, stosując jedynie
komiczne ozdobniki, zamiast magicznymi
środkami uprawomocnić niebanalną myśl
jego autorów.
Aram Stern
Oleg i Władimir Presniakow, „Udając ofiarę” reż. i opr. muzyczne Bartosz Zaczykiewicz
premiera 20 października 2013
Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu
r e c e n z j e
Skąpiec po orgii
W spektaklu Eweliny Marciniak, najnowszej premierze Teatru Polskiego
w Bydgoszczy, „Skąpiec” Moliera zmienia
się nie do poznania. Nie tylko dlatego, że
jego tekst został napisany od nowa przez
Michała Buszewicza. Punktem wyjścia
twórców przedstawienia jest przywołany
programie cytat z Jeana Baudrillarda, opisujący współczesność jako krajobraz po
orgii, w której kotłowały się i dewaluowały
znaki, wartości i znaczenia. Dlatego jeden
z najważniejszych elementów świetnej
scenografii Katarzyny Borkowskiej stanowi ogromne kłębowisko kołder i poduszek
– i dlatego większość postaci paraduje
prawie nago, za to w sfatygowanych do
granic możliwości barokowych perukach.
Świat, który pokazywał Molier, został
odarty z ozdób i konwenansów. Pozostała
w nim tylko nagusieńka miłość do pieniędzy. Gromadka antypatycznych postaci na
przemian walczy ze sobą i kopuluje – bo,
jak pokazuje historia Marianny, ciało również może być towarem, który można posiadać i eksploatować.
Dużo tu świetnych scen i pomysłów. Uwagę zwraca już przestrzeń gry – wąska i
długa, otoczona z dwóch stron rzędami widowni, maksymalizująca kontakt
odbiorcy z aktorem (a to w bydgoskim
„Skąpcu” ważny element – dużo tu zaczepiania widzów). Trudno zapomnieć
wejście zjawiskowej Małgorzaty Witkowskiej w roli Frozyny (tu nie tyle swatki,
co stręczycielki) – aż kipi prowokacyjną
energią, najpierw uwodząc, a potem pogardliwie odpychając widzów. W pamięci
zostaje też złośliwy błysk w oku Joanny
Drozdy, wciąż wirtuozersko grającej na
krawędzi między swoją postacią (dopiero
uczącą się reguł brutalnej gry Marianną)
i personą aktorki zawadiacko prowokującej widzów. Pamięta się pięknie powykręcane pozy udających przed obliczem
ojca beztroskę, ale faktycznie drżących
ze strachu Kleanta (Maciej Pesta) i Elizy
(Julia Wyszyńska). Pamięta się biednego
Strzałkę (Marcin Zawodziński) – tu postać
kluczową, bo jego ciągłe pedałowanie na
rowerku treningowym dostarcza prądu
teatralnym reflektorom. Kiedy przestanie pedałować, spektakl będzie musiał się
skończyć. Pamięta się muzykę Tomasza
Wódkiewicza, świetnie bawiącą się nawiązaniami do baroku.
Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu,
że po bydgoskim „Skąpcu” w głowie
pozostają głównie efektowne, wyraziste pomysły, a nie spektakl jako całość.
W przykuwającym uwagę opakowaniu kryje się bowiem chyba mniej, niż
mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Wyrazisty i niezbyt odkrywczy
morał (mówiący, że pieniądz bardzo deprawuje, a w konsumpcjonizmie im kto
więcej zje, tym głodniejszy) zrównuje
ze sobą wszystkie postaci. A skoro myślą i działają identycznie, to konflikty
z Molierowskiej fabuły stają się nieciekawe i przewidywalne. Żeby tę przewidywalność przezwyciężyć, spektakl mnoży
efektowne zagrania. Niektóre robią spore
wrażenie, ale inne (a jest ich bardzo dużo)
są przede wszystkim jaskrawymi ozdobnikami. W teatralnym tu i teraz mocno
przykuwają uwagę, ale po wyjściu na zewnątrz niepokojąco szybko bledną. Cały
problem chyba w tym, że bydgoski „Skąpiec” nie do końca wie, w którą pójść stronę – czy pozostać przy w miarę wiernej
adaptacji fabuły Moliera, czy zbudować
bezczelny, przekorny performans, który ją
obala. Rozwiązanie kompromisowe miejscami szwankuje.
Paweł Schreiber
Michał Buszewicz (na motywach dramatu Moliera),
„Skąpiec”
reż. Ewelina Marciniak
premiera 28 listopada 2013
Teatr Polski Bydgoszcz
Człowiek wobec
obezwładniającej
mocy formy
Jednym z pierwszych spektakli wystawionych podczas 28 Toruńskich Spotkań
Teatrów Jednego Aktora był monodram
Bartosza Zaczykiewicza „…podszyty!”,
oparty na motywach „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Spektakl rozpoczyna
się, zgodnie z narracją powieści, sennym
monologiem Józia – głównego bohatera. W interpretacji aktora nacechowany
jest on sporą dozą neurotyczności, która przeniknie i zdominuje dalsze części
spektaklu. Bohater rozpoczyna opowieść
o niepełności komunikacji między ludźmi,
samotności człowieka w relacjach międzyludzkich (a zarazem niemożności istnienia
bez tychże), lęku przed dojrzewaniem
oraz nade wszystko – przed wszechobecną i przytłaczającą człowieka zewsząd
formą. Józio - Zaczykiewicz, podejmując te tematy, stwarza zarazem etiudę
swych aktorskich umiejętności. Aktor nie
szczędzi widzom bogactwa ekspresji mimicznej, ruchowej oraz gestyki, a przede
wszystkim prezentuje niebywały i rzadko
spotykany współcześnie w teatrze kunszt
dykcji (głoski nosowe artykułowane są
przez niego niemal perfekcyjnie!). Granie
sposobami intonacji, jak i stosowanie sporej ilości odgłosów czy innych sekwencji
dźwiękonaśladowczych, pozwoliły osiągnąć efekt muzyczności. Raptem tempo
przedstawienia odrobinę zwalnia. Zaczykiewicz inscenizuje ten fragment „Ferdydurke”, w którym Syfon, na lekcji języka
polskiego, recytuje utwór Słowackiego.
W autorskiej wizji aktora recytowanym
5
6
r e c e n z j e
tekstem ma być fragment monologu Kordiana na górze Mont Blanc. Zaczykiewicz
aktualizuje tym samym znany z tradycji
teatr monumentalny. Przywołanie polskiej
tradycji romantycznej oraz sposób ubrania aktora (biała koszula i czarne spodnie)
generują odtąd konotacje z legendarną
kreacją Gustawa – Konrada dokonaną
przez Jerzego Trelę w Mickiewiczowskich
„Dziadach” Konrada Swinarskiego. Józio,
relacjonując wystąpienie Syfona, znajduje odpowiednią dlań formę. Forma ta
jest doskonała, ale zarazem nieludzka.
Pozostanie w niej na dłużej zdaje się być
niemożliwe, dlatego też tonacja przedstawienia powraca do postaci początkowej.
Zaczykiewicz, podczas swego monodramu, nawiązuje momentami bezpośredni
kontakt z publicznością, jak i nie stroni
od krótkich wstawek o charakterze autotematycznym. Podkreśla tym samym, że
sam, „tu i teraz”, znajduje się w sytuacji
grania, a zatem przyjmuje pewną określoną formę – formę „aktora”. Podobnie
my, śledząc wydarzenia sceniczne, przybieramy „tu oto” określoną formę - „widza”. Świat proponuje człowiekowi różne formy, ale wszystkie one zdają się go
przytłaczać, generują wewnętrzny chaos
oraz niemożność zadomowienia się w rzeczywistości.
Spektakl Bartosza Zaczykiewicza stanowi
zwrotu ku teatrowi intelektualnemu, w
którym aktor istnieje poprzez tekst, będąc świadomym wszelkich sensów w nim
zawartych. Bogactwo pozostałych środków ekspresji służy tu uwypukleniu owych
sensów, pozostaje z nimi w pełni kompatybilne. Przy tej okazji, warto dodać, że
scenografię przedstawienia stanowiło raptem jedno krzesło oraz czarne tło teatralnej kotary. Końcówkę monodramu cechuje subtelna liryzacja, która pozostawia
publiczność w nastroju zastanowienia nad
myślą o namiastkowości i nieautentyczności doświadczanego przez nią świata.
Bartosz Adamski
(recenzja ukazała się
w „Informatorze Festiwalowym”)
Bartosz Zaczykiewicz, „…podszyty!”
reż. Bartosz Zaczykiewicz
premiera wiosna 1993
Inscenizowany traktat
o sztuce i artyście
Drugi dzień 28 Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora otworzył spektakl
„Bacon” Marcina Bikowskiego w reżyserii
Marcina Bartnikowskiego. Monodram rozpoczyna się dość osobliwie. Aktor badawczym i analitycznym wzrokiem spogląda
na publiczność, ignoruje inicjowane przez
nią oklaski, niczym romantyczny wieszcz
zdaje się znajdować ponad ludźmi i ich
sprawami. Chwilę po tym dość łatwo rozpoznać, że Bikowski przeistoczył się na
scenie w tytułowego Francisa Bacona.
Aktor rozpoczyna swą opowieść o sztuce,
specyfice aktu kreacyjnego, problemach,
którym artysta musi stawić czoła. Bacon
Bikowskiego przejawia wszystkie typowe
cechy kojarzone zwykle z artystą. Jest
neurotyczny, skłonny do częstych zmian
nastrojów, mówi szybko, ze zmienną intonacją. Żyje w świecie totalnie wykreowanym. Jego jedyne towarzystwo stanowią
bowiem lalki, które, co znamienne, powoływane są do życia przez niego samego.
Artysta z nimi rozmawia, bawi się, próbuje wyłożyć poetykę swej twórczości. Ten
stan rzeczy generuje jednak permanentne poczucie samotności. Rozmawiając
z lalkami Bacon podejmuje tak naprawdę
konwersację z sobą samym, eksplikując
jednocześnie treści artykułowane często
przez krytyków sztuki pod adresem jego
twórczości. Okazuje się zatem, że malarz
skazany jest na wieczne niezrozumienie.
Lalki nie pojmują różnic między „deformacją” a „zniekształceniem”, które, dla
Bacona, mają znaczenie niemalże kluczowe. Wszystko to zaprezentowane jest
w sposób lekko humorystyczny (dywagująca nad istotą sztuki lalka, która cieniutkim głosem prezentuje swoje poglądy,
musi wzbudzać uśmiech), ale przywołuje
zarazem smutną refleksję. Rozważania
artysty zmierzają w końcu w stronę bardziej ogólną. Stawia on wyraźne pytanie
o powinności artysty względem sztuki
oraz publiczności. Zagadnienie to nie zostaje rozstrzygnięte wprost, choć Baconowska wizja człowieka (postrzeganego
przezeń jako kumulację mięsa) zakłada
raczej trudności w porozumieniu malarza
z odbiorcami.
Bikowski buduje spektakl poprzez bycie
niemal wszechobecnym na scenie. Dylematy oraz nastroje artysty znajdują odzwierciedlenie w jego mimice, gwałtownych, wyrazistych gestach, intensywnym
ruchu scenicznym. Ciekawe rozwiązanie
stanowi wypowiadanie pewnych kwestii
do estradowego mikrofonu. Zabieg ten
urozmaica pasmo brzmienia głosu aktora
(obdarzonego niezwykle atrakcyjną barwą
i możliwościami), a także pełni momentami funkcję semantyczną. Wypowiadane
do mikrofonu treści mogą bowiem uchodzić za opinie krytyków sztuki, z którymi
artysta się nie utożsamia.
Panujące na scenie światło stanowi wyraźne odniesienie do malarstwa Bacona.
Dominuje w nim kolor żółty, od czasu do
czasu przetykany odcieniami czerwieni,
a są to przecież barwy znamienne dla
obrazów irlandzkiego malarza. Lalki, którymi posługuje się Bikowski cechują się
sporym przerysowaniem kształtów oraz
zniekształceniem twarzy, co również przysuwa na myśl koncepcje artystyczne Bacona. Dekoracja sceniczna przedstawia,
ogółem, pracownię artysty. Stanowią ją
płótna (zamalowywane stopniowo przez
aktora) oraz głośniki oznaczające silną
więź artysty z szeroko pojętym światem
kultury.
Na uwagę zasługuje również specyfika
tekstu, którym mówi Bikowski. Uwydatnia on bowiem fakt, iż my – widzowie
jesteśmy świadkami aktualnie trwającego procesu tworzenia. Nie zawsze w pełni spójny tekst balansuje między poezją
a prozą, między wzniosłością a wulgarnością wręcz. Idiolekt artysty uwypukla stan
jego wiecznego poszukiwania, niepokoju,
niepewności odnośnie do wyboru najlepszej formy wyrazu.
Monodram Bikowskiego kończy się znanym z modernistycznej dramaturgii wygaszeniem. Aktor opuszcza nas w ciszy,
przy stopniowo przyciemnianym świetle.
My zaś pozostajemy w poczuciu uczestnictwa w przedsięwzięciu niezwykłym,
niekoniecznie w pełni przez nas zrozumianym. Czyż może jednak być inaczej?
Niepodobna nam przecież przeniknąć, pojąć swoistą logikę patronującą umysłowi
prawdziwego artysty.
Bartosz Adamski
(recenzja ukazała się
w „Informatorze Festiwalowym”)
Marcin Bikowski, „Bacon”
reż. Marcin Bartnikowski
premiera 17 maja 2013
Teatr Malabar Hotel
muzyka
r e c e n z j e
Koncert Miniorkiestry
Pierwszy utwór zaczyna się pochodem
kontrabasu, jakby kulejącym, ale zdecydowanym i wytrwałym, wśród ciszy
i ciemności. Powtarzający się rytmicznie
motyw, dzięki głębi dźwięku stanowił preludium, który mógłby się długo jeszcze
ciągnąć, przywołując wędrówkę samotną
ku nieznanemu: posuwamy się do przodu, wspierani przez ten zwarty rytm wewnętrzny.
Jeden po drugim inne instrumenty dołączają, jakby uwodzone przez charyzmat
pierwszej samotnej duszy, dodając własne barwy w tonacji minor melodii tradycyjnie żydowskiej.
Kolejny utwór, mieszający długie melancholijne nuty z momentami radosnego
przyspieszenia, krążył wokół tradycyjnej
piosenki tureckiej (ale należącej również
do tradycji żydowskiej i bałkańskiej) śpiewanej po turecku przez Mirka Bylickiego,
który tłumaczył jej treść przed graniem:
„Skryba nam towarzyszy cały czas i notuje wszystko, co robimy, w dobrym i złym.
Czasami zdarza mu się wpaść do błota
i pobrudzić się. Ale go lubię, nie mógłbym
odłączyć się od niego, …i sztywny biały
kołnierzyk jest mu do twarzy…”
Porozumiewawczy uśmiech kontrabasisty idealnie przedłużył i uzupełnił przez
moment ten ludzki obraz sumienia - jako
lubianego i cichego towarzysza, którego biały kołnierzyk jest dla nas źródłem
etyczno-estetycznych wymagań!
Najpełniejszym poczucia humoru był
utwór pod tytułem: „Χορα ραχελεί” tłumaczonym z uśmiechem: „Nie walczyć”.
Pojedynek dla żartu między altówką a gitarą, w stylu bardziej nowoczesnym i nieharmonijnym, przywołał na myśl wyścig
dwóch starych zepsutych samochodów,
które się wyprzedzały po kolei. Po każdej
próbie sił kierowcy wysiadali i pili razem
do radosnej starości, mając przed sobą
roztaczający się idylliczny krajobraz…
„Wujek Janek” jest kolejną grecką piosenką o charakterystycznej dla tej kultury
treści: „Ludzie nie są źli, w głębi… I nawet
u swojego wroga naucz się dostrzegać
w błysku jego oczy iskrę dobroci. Ale jeśli
chcesz porwać żonę wujka, bo ją kochasz,
nie omieszkaj żądać od niego posagu!...
A jeśli stwarza ci problemy, nie będzie nic
dziwnego, gdy znajdziemy w nim dwie
kule…”! Grek gardzi własnym strachem
dla innych, czując w swojej namiętności
coś wyższego.
Wobec tak absolutnej afirmacji życia muzycy, wydawały się nieco pohamowani,
pozostają w cieniu silnej osobowości kontrabasisty. A może trzeba widzieć w tym
życzliwym, ale bezwzględnym, panowaniu
kolejną ekspresję duszy greckiej?
Emmanuel Lajus
Koncert Miniorkiestry –
Toruńskiej Kapeli Klezmerskiej
18 listopada, godz. 19:00
Dom Muz, ul. Podmurna 1/3
Ezdrash to pseudonim artystyczny
Andrzeja Kaczyńskiego, którego solową
płytę mam przyjemność zrecenzować.
Piosenkarz znany jest z telewizyjnego
programu „Bitwa na głosy” wyemitowanego w 2011 roku w Programie Drugim Telewizji Polskiej, gdzie startował
w drużynie prowadzonej przez Halinę Mlynkovą, z którą doszedł bardzo wysoko. Niestety, podium należało do kogoś innego. Jest to kolejny
dowód na to, że nie zawsze najzdolniejsi
i najpiękniejsi są tam, gdzie być powinni.
Znając poczynania osób biorących udział
w tego typu programach, miałem pewne
obawy włączając płytę Ezdrasha. Zazwyczaj programy takie „produkują” ciekawych wokalistów, lecz, niestety, nie artystów. Sztandarowym przykładem takiego
zjawiska jest, moim zdaniem, Alicja Janosz. Wybitna wokalistka, urocza osoba,
która mimo zwycięstwa w pierwszej edycji
„Idola” zniknęła ze świadomości słuchaczy, nie wnosząc nic do polskiej muzyki
rozrywkowej. Obawy co do Ezdrasha były
więc uzasadnione.
Na szczęście już pierwszy utwór „Earth
Beath” rozwiał moje wątpliwości. Piosenka jest jednym z singli dostępnym
na „You Tube”. Rzeczą, która szczególnie
przykuwa uwagę słuchacza, jest ciepły
i bardzo krystaliczny głos radzący sobie
z każdym wokalnym wyzwaniem. Niejeden artysta z długoletnim stażem może
pozazdrościć takiej barwy głosu. Pierwsze, bardzo luźne skojarzenie jakie wdarło
mi się do głowy, słuchając tego utworu,
to Simply Red. Wspólnym mianownikiem
obu artystów jest wysuwający się na
pierwszy plan głos. Odnosi się wrażenie,
że dźwięki wydobywane z instrumentów
stanowią zaledwie pretekst do demonstracji talentu wokalnego artysty. Utwór
jest bardzo bajkowy i rozmarzony, trochę
jak perypetie Alicji z krainy czarów.
7
8
r e c e n z j e
Na pewno czuć w nim przestrzeń dającą
poczucie obcowania z przyrodą, co można zobaczyć na teledysku. Ogromnym
kunsztem artystycznym jest połączenie
w utworze dwóch światów, które teoretycznie do siebie nie pasują. Mam tu na
myśli połączenie przyrody i bajkowości
z wyrazistymi elektronicznymi aranżacjami. Warto zaznaczyć, że tego typu zabiegi są dosyć częste na całej płycie. Mocne
basowe podbicia będące ramionami dla
lekkich, infantylnych dźwięków zasłyszanych w dzieciństwie, otulone głosem Ezdrasha, stworzyły coś tak niezwykłego, że
zastanawiałem się, jak to wszystko dało
się połączyć. Im częściej słuchałem utworu, tym bardziej byłem oczarowany tym
muzycznym zamieszaniem.
Po rozmowie z Andrzejem Kaczyńskim, dowiedziałem się o jego dużym
zainteresowaniu
przyrodą.
Upewniło
mnie to w przekonaniu, że muzyk dużo
czerpał ze swojego zamiłowania. Już
w drugim utworze pt.: „Storm” słychać
podkłady muzyczne zawierające odgłosy burzy i deszczu. Utwór jest bardzo
niespokojny, popędzany industrialnymi,
ciężkimi, elektronicznymi dźwiękami.
Ciekawym zabiegiem artystycznym jest
nagła przemiana utworu. Deszcz przestaje być słyszalny, głos znów zaczyna koić
i uspokajać. Dźwięki są wywrócone do
góry nogami. Męskie nucenie połączone
jest tylko ze śpiewem Ezdrasha. Wydaje
się, że to niewiele, lecz z pewnością wystarczająco dużo, by kolejny raz docenić
talent wokalisty.
Pozycja czwarta, „Dreamwalk”, przenosi
nas na leśne ścieżki nie tylko dzięki teledyskowi. Słyszalne na wstępie utworu
odgłosy przyrody mogą być dla niektórych jedyną szansą kontaktu z przyrodą. W świecie „Facebookowych” przyjaciół, ciągłego poznawania świata głównie
za pośrednictwem ekranu komputera,
jest to, żartobliwie mówiąc, niewyobrażalna szansa usłyszenia czegoś więcej
niż tylko szumu komunikacji miejskiej.
W kawałku tym typowe elektroniczne
dźwięki ustępują muśnięciom perkusji
i skrzypiec. Dalej czuć aurę bajkowości
i spokoju, a towarzyszące podczas słuchania utworu odczucia są podobne do
błogiego biegu po zaczarowanym lesie.
Wiemy, że dwie godziny temu oddziały ZOMO spacyfikowały złą czarownicę i
dzięki temu możemy czuć się bezpieczni.
W utworze „Hidden demons” czuć bardzo
wyraziste industrialne dźwięki zbliżone do
twórczości znakomitego alternatywnego
zespołu Nine Inch Nails. Inne środowisko
muzyczne, jednak głos nadal perfekcyjny.
Utwór znakomicie ukazuje, jak artysta,
niezależnie od typu muzyki, doskonale
radzi sobie z każdym wokalnym wyzwaniem.
Na płycie znalazł się także bardzo balladowy i spokojny utwór pt.: „True story”. Nie
znajdziemy tu elektronicznych upiększaczy, a prostota fortepianowych dźwięków
jest doskonałym tłem dla głosu wokalisty.
To wzruszająca i melancholijna kompozycja, której każdy powinien posłuchać.
W kawałku „Let’s fix the word” moją
uwagę przykuł kobiecy głos, za którym kryje się Justyna Cieślik gościnnie występująca na płycie Ezdrasha. Piosenkarka związana obecnie
z zespołem „Puste Biuro” wniosła do
utworu dużo kobiecego ciepła będącego
piękną wisienką na urodzinowym torcie.
Płyta zawiera dziewięć różniących się od
siebie utworów, co jest jej dużym atutem, ponieważ każdy znajdzie tu coś dla
siebie, odkrywając przy okazji nowe muzyczne horyzonty. Wszystko jest przygotowane ze smakiem, co utwierdza
w przekonaniu, że ludzie odpowiedzialni
za powstanie płyty mają duży potencjał.
Za stronę literacką utworów, których teksty są napisane wyłącznie w języku angielskim, odpowiedzialna jest Sonia Holeksa. Teksty są ciekawe, dobrze napisane
i charakteryzują się dużą spójnością ze
stroną instrumentalną utworów. Wnoszą
dużo do całej kompozycji. Kto wie, czy ich
twórczyni nie będzie kiedyś autorką tekstów do największych polskich przebojów,
podobnie jak Jacek Cygan.
Potężnym elementem tej układanki jest „Ritzu” (Roman Sudlitz) odpowiedzialny za obróbkę dźwięku. Połączył on lżejsze, instrumentalne dźwięki
z wyrafinowaną elektroniką. Zrobił to
w bardzo profesjonalny i rewelacyjny
sposób. Urzekł mnie swoim kunsztem
i wyczuciem, ponieważ umiejętność łączenia dwóch niespójnych elementów jest
czymś wybitnym. Wielki człowiek, którego
możecie Państwo usłyszeć dzięki stronie
internetowej http://soundcloud.com/ritzu.
Warto dowiedzieć się, kto stoi za elektronicznym obliczem utworów.
Najprostszym sposobem na poznanie dokonań artysty, którego płytę recenzuję,
jest odwiedzenie jego profilu na Facebooku (https://www.facebook.com/Ezdrash?fref=ts), gdzie znajdą Państwo teledyski, będą mieli możliwość nabycia płyty
oraz, przede wszystkim, będziecie mogli
bezpośrednio kontaktować się z Ezdrashem. Warto odwiedzić ten profil i samemu przekonać się kim tak naprawdę jest
Andrzej Kaczyński. Serdecznie polecam.
Grzegorz Malon
Artur Maćkowiak –
Before The Angels Play
Their Trumpets
Solowe albumy artystów kojarzonych
z określonymi zespołami stanowią problem. Indywidualne nagrania częstokroć
są opisane jako „najbardziej osobiste spotkania z samym sobą” czy inne „wsobne
eksploracje nieskrępowanej introwertyczności”. Finalnie, czyli nie w uchu solisty-demiurga, a kogoś na zewnątrz produkcji
muzyki okazuje się, że indywidualność
nieraz dotyczy również satysfakcji estetycznej. To napięcie pomiędzy mocowaniem się ze swoimi upodobaniami i potrzebami muzycznymi, a tworzeniem nie
do szuflady stanowi papierek lakmusowy
wyobraźni muzycznej artysty.
Tyle teorii, z zasady najważniejsza jest
frajda artysty. Ile radości z gry podczas
przygotowywania swojej, wydanej pod
koniec października tego roku, drugiej
płyty solowej miał Artur Maćkowiak, można wyczytać już z załączonych do albumu
zdjęć formatu polaroidowego. Obrazy odsyłające do podróży i wspomnień znanych
tylko artyście wciągają we wrażliwość
tego zasłużonego muzyka. Mimo wagi
r e c e n z j e
świetnych zespołów takich jak Something
Like Elvis czy aktualnie chwalone w całej
Europie Innercity Ensemble, w których
grał i gra bydgoszczanin, „Before The Angels Play Their Trumpets” to przestrzeń
osobna, nieobciążona przeszłością. Na
wydanej przez bydgoskie wydawnictwo
Wet Music płycie Maćkowiak posługuje się
jedynie najbliższym sobie instrumentem
– gitarą – oraz nieinwazyjnym wsparciem
elektroniki. Ten często spotykany mariaż
w wykonaniu związanego z szeroko pojętym środowiskiem „Mózgu” muzyka
pozornie skutkuje dziewięcioma luźnymi
szkicami piosenek. Swobodne formy pomiędzy folkową wolną improwizacją i elektronicznymi interwencjami składają się na
świeży i pomysłowy układ mikroopowieści
muzycznych. W porównaniu z pierwszą
solową płytą Maćkowiaka – „BTAPTT” jest
bogatszy brzmieniowo i pełen frapujących
aranżacji. Pojawiają się świetne sploty
ambientu z repetycyjną gitarą, jak w najlepszym na płycie „New Silence” czy niepokojące płaszczyzny utworu tytułowego.
Błędne byłoby jednak postrzeganie muzyki Maćkowiaka z perspektywy melancholijnego minimalizmu. Choćby otwierająca
piosenka – to radośnie riffujący wstęp do
złożonego spektrum pomysłów Maćkowiaka. Jedyne, co można zarzucić twórcy,
to pewna obawa przed pełnym oddaniem
się repetycji i urywanie pewnych wątków,
które powinny trwać dłużej. Jak słychać,
dobrych pomysłów na czterdzieści trzy
minuty trwania albumu było zbyt wiele.
Jeden z najciekawszych utworów, bliski
post rockowej wrażliwości „A day with
Tori Alcando” odnosi się do postaci fikcyjnej. Jak mówi sam Maćkowiak: „dzień
spędzony z kimś, kto się tak nazywa wydał mi się wystarczająco intrygujący, by
powstała o tym piosenka”. Całe „Before
The Angels Play Their Trumpets” to taki
Mr. Alcando – muzyka niezbyt widoczna,
zupełnie nienamacalna, ale każdy kontakt z nią wywołuje napięcie spotkania się
z jakąś osobliwą jednostką. Albumu można posłuchać na stronie: http://wetmusicrecords.bandcamp.com/.
Marcin Zalewski
Artur Maćkowiak, “Before The Angels Play Their
Trumpets”
Wet Music Records 2013
9
10
f o t o r e l a c j a
Stare miasta –
nowa muzyka
Małgorzata Drążek
Koncert z cyklu „Słuchalnia. Muzyczne znaki czasu”
19 listopada 2013, LabSen w toruńskim CSW
Organizatorzy: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne
„Megafon” i „Menażeria” – przy finansowym udziale
Austriackiego Forum Kultury w Warszawie
Wykonawcy:
Kaoko Amano - sopran
Filip Kołodziej - saksofon
Marianna Oczkowska - skrzypce
Mateusz Ryczek - komputer
Tomasz Skweres - wiolonczela
Fundatorem posiłku dla wykonawców i organiztorów był
f o t o r e l a c j a
11
12
f o t o r e l a c j a
f o t o r e l a c j a
13
14
f o t o r e l a c j a
16
r e l a c j a
Fabryka Grafiki
Bogna Morawska
r e l a c j a
Maciej
głowach czy też, ironizując, z koszyczkiem Czerwonego Kapturka, bajkowej bohaterki.
W ciekawą grę wprowadza odbiorców również Olga Bientz.
Nagle zza ściany ukazuje się jej autoportret, wydruk cyfrowy
w skali 1:1. Innym interesującym portretem jest praca Jeana
Janssisa. Z dwóch wiszących obok siebie prostokątów wyłania
się z ciemności twarz pięknego, młodego mężczyzny. Artysta
posługuje się szlachetną techniką klasycznej fotografii – gumą
dwuchromową. Zaprezentowanie dwóch odbitek pozwala nam
zrozumieć proces ich powstawania.
Odmienne spojrzenie na miasto pokazują nam grafiki Michela Leonardiego. W jednej ze swoich prac artysta nawiązuje
do sytuacji, w jakiej znalazło się muzeum sztuki współczesnej
w Liège. „Opłakuje” on jego skomercjalizowanie.
Prace zaprezentowane na wystawie dają wyraz indywidualności każdego z artystów i nie sposób wspomnieć ich wszystkich w tak krótkim tekście. Niech nie zmyli nas też tytuł ze
słowem „fabryka”. Nie znajdziemy tu banalnych, powtarzalnych
rozwiązań. Należy raczej szukać związku z Fabryką Andy’ego
Warhola, pełną indywidualności i ciekawych ludzi. Nie każdy
również wie, że samo Liège jest miastem fabryk.
Michel Leonardi, artysta i kurator wystawy, mówi, że zależy
mu na pokazaniu relacji zachodzących między tak różnorodnymi pracami. Aranżując wystawę szukał zarówno powiązań
między przestrzenią miasta, jak i ludźmi. Sądzę, że udało mu
się w tych dwóch galeryjnych pomieszczeniach pokazać mały
fragment Belgii.
fot.
W
środę – 13 listopada 2013 – w Galerii Forum Wydziału Sztuk Pięknych odbył się wernisaż wystawy „Fabryka Grafiki : prints (now)”.
Zostały na niej zaprezentowane prace artystów związanych z
École Supériure des Arts Saint-Luc w Liège w Belgii.
Tytuł „Fabryka grafiki” nasuwa nam na myśl powielanie. Nie
jest to mylne odczucie, ponieważ wiele prac pokazanych na
wystawie zostało stworzonych w technikach druku cyfrowego,
fotografii czy offsetu, które dają nam możliwość „wyprodukowania” grafik w niezliczonej liczbie takich samych egzemplarzy.
Jednym z przykładów jest praca Michaela Dansa. W głównej sali możemy znaleźć trzy wielkoformatowe wydruki miasta
z sylwetą mężczyzny na dachu jednego z budynków – Prometeusza trzymającego czerwoną flarę. Jest to sam artysta
zarejestrowany podczas swojego performance’u w jednym
z belgijskich miast. Co ciekawe, prezentowane na ścianach galerii trzy grafiki zostały powielone w dużej liczbie egzemplarzy
i rozwieszone w całym mieście, a nierzadko można je było znaleźć na ścianach mieszkań.
Bardzo ważny wątek wystawy stanowi miasto, jego struktura, relacje między mieszkańcami. Po wejściu do sali nasze
oczy od razu kierują się w stronę wielkiego wydruku – rysunku
autorstwa Philippe Sadzota (fifi). Na pierwszy rzut oka przedstawia on panoramę miasta. Po chwili jednak zauważamy, że
są to fragmenty różnych jego części. Doświadczonemu widzowi
ten zabieg może kojarzyć się np. z pejzażem z obrazu Jana van
Eycka: „Madonna kanclerza Rolin”, gdzie artysta posłużył się
podobnym środkiem wyrazu. Philippe Sadzot (fifi) mistrzowsko
łączy w swojej pracy tradycję ze współczesnym rysunkiem.
Obecnie miasto nieodłącznie kojarzy się z reklamą, a co za
tym idzie, z dziedziną projektowania graficznego. Przykładem
mogą być plakaty Philippe Landraina wykonane w technice serigrafii. Artysta, można rzec, „produkuje” je w celu promocji
wydarzeń muzycznych. Na każdym rogu miasta spotykamy
jego plakaty, które „istnieją” tylko przez kilka dni.
Gdzieś w zakamarkach tego właśnie miasta żyją ludzie,
o których mówią fotografie Laetici Bici. Bez skrupułów odsłaniają rzeczywistość. Brutalność życia pokazuje również sitodruk Aurélie William Levaux. Zupełnie innymi środkami wyrazu, nie krzykiem, ale szeptem, przemawiają do nas artystki
Anne Crahay i Alexia Creusen. Kolaże pierwszej z nich wykazują ogromną wrażliwość na otoczenie. Natomiast Alexia Creusen w swoich rysunkach i litografiach posługuje się symbolami
kojarzącymi nam się z kobietą. Przykładem może być seria
litografii przedstawiających koszyki, przedmioty utożsamiane
z zakupami w supermarkecie, ale również wielkimi koszami na
17
r e l a c j a
Camerimage
Między nostalgią a pionierskim wymiarem
tekst: Karolina Robaczek
ilustracja: Julian Zielonka
M
alkontentów,
powtarzających
„dali
nagrodę,
bo
wypada
uhonorować
gospodarza”,
śpieszę
uspokoić,
że
nie
było w tym roku filmu tak żywo dyskutowanego
w kuluarach jak „Ida” (podobnie wiele emocji wzbudziła jedynie „Nebraska” Alexandra Payne’a, sensacyjnie pominięta przez
jury tegorocznego konkursu). Bo choć można odnaleźć ziarno
prawdy w recenzji Michała Oleszczyka, że jest to „ołowiana wydmuszka”, to jej formalnego mistrzostwa podważyć nie sposób.
„Ida” to przede wszystkim historia w pięknych obrazach, więc
na Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych innego werdyktu
być nie mogło.
W trzecią dekadę istnienia Camerimage wkroczyło z nowym
konkursem – filmami 3D. Czy oznacza to, że mamy do czynienia z ostatecznym ukonstytuowaniem nowej techniki? Czy
można nadal patrzeć na trójwymiarowe obrazy jak na tymczasową modę, która przeminie jak w latach 50., kiedy to miała
być lekiem na odpływ publiczności z kin i walkę z telewizją?
Wydaje się, że dziś wciąż jest to przede wszystkim fanaberia
twórców wysokobudżetowych filmów (czy ktoś widzi np. Allenowskich bohaterów na trójwymiarowym „Manhattanie”?), ale
już takie filmy jak „Pina” każą inaczej spojrzeć w przyszłość
i dostrzec potencjał nowego obrazu nie tylko w hitach wakacji.
Dla wszystkich, którzy z pewnym niepokojem witają informację „classic” przy teledyskach swojej młodości, najważniejszym punktem na – szczególnie bogatej w tym roku – mapie
festiwalu było Master Class z gwiazdą rocka (z całym dobrodziejstwem inwentarza) wśród reżyserów teledysków – Samuelem Bayerem. Myślę o tym przede wszystkim jako o wspominkowym spotkaniu wszystkich tych, którzy poznawali pierwsze
teledyski dzięki najważniejszej zdobyczy z Zachodu – antenie
satelitarnej, kiedy to po raz pierwszy można było powiązać
z obrazem melodie nagrywane na kasety z radiowej Trójki....
Bo konstatacja, jeśli chodzi o przyszłość, nie była najlepsza:
„Zaczynałem od teledysku Nirvany. Dziś miałbym robić klipy
dla One Direction?”.
Jak opisać w trzech tysiącach znaków wszystkie radości,
wzruszenia, zaskoczenia, możliwe na ponad 300 pokazach filmowych? Skupić się na tegorocznych gwiazdach (John Turturro, Sławomir Idziak, Agnieszka Holland, Jim Sheridan, Lech Majewski, Marc Forster, Rick Carter), najważniejszych premierach
(nowy filmy braci Coen, Steve’a McQueena, zwycięzca tegorocznego Sundance) czy warsztatach i panelach dyskusyjnych?
Przy tym nadmiarze najważniejsze są wrażenia, a tegoroczny
Camerimage był dla mnie rozciągnięty gdzieś między nostalgią
takich obrazów jak „Inside Llewyn Davis” a pionierskim wymiarem „Avatara” i „Grawitacji”. Ale Camerimage to nie pokazy
filmów, ale przede wszystkim okazja do spotkania i rozmowy
o kinie i nie tylko („Zaskakujący ten wasz kraj... Policja i kościoły”). Pod tym względem bydgoski festiwal to ewenement
nie tylko w krajowej skali, ponieważ wiąże co roku publiczność
i twórców, którzy przy niewielu okazjach są tak dostępni, otwarci i skorzy do dyskusji i podzielenia się swoimi doświadczeniami… Największą zasługą organizatorów wydaje się to, że wielu
ludzi filmu (nie tylko operatorów) myśli już o Camerimage jako
o czymś „własnym”, współtworzonym. I dlatego wracają – i oni
i publiczność, tu „do zobaczenia za rok” zawsze się sprawdza.
19
20
r e l a c j a
Camerimage. Tak
tekst: Piotr
ilustracja: M
W
prywatnych rozmowach z moją redakcyjną
koleżanką, której tekst o 21 edycji Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć
Filmowych Camerimage znajdziecie tuż obok, wciąż powracał
jeden wątek czy raczej trudna do zdefiniowania wątpliwość. Jak
ująć w ramy prasowego, „menażeryjnego” artykułu to, czego
świadkami mieliśmy okazję być w dniach od 16 do 23 listopada w Bydgoszczy. Ogrom, ranga, splendor tego niesamowitego
wydarzenia sprawił, że zwlekałem z napisaniem tych kilku słów
niezmiernie długo. Od czego zacząć, co wyłuszczyć, zaznaczyć,
na czym skończyć? Tak, drogi czytelniku, przyznaję się, iż wobec tego, co widziałem i doświadczyłem podczas kolejnego już
mojego pobytu na Camerimage, poddaję w wątpliwość moje
zdolności dziennikarskie. Cóż, jako o „karnawale” pisał o festiwalu jego dyrektor Marek Żydowicz we wstępie do opasłego
tomu zwanego katalogiem festiwalowym. A jako że „karnawał”
zezwala mi na postawienie sprawy na głowie, pozwoliłem sobie
rozpocząć tekst w ten oto, a nie inny sposób.
Bywa tak, iż osoba wydelegowana z redakcyjnego grona
na festiwal, mimo ogromnego nakładu pracy, chęci i towarzyszącej jej pasji, nie jest w stanie zobaczyć wszystkiego. Słynnym paradoksem naszego fachu jest to, iż laureatami głównych nagród zostaną właśnie dzieła, których przez przypadek
bądź przez konstrukcję pociągającego programu, nie było się
w stanie zobaczyć. Ironią jest więc fakt, że miałem tym razem
okazję zobaczyć większość nagrodzonych filmów i co więcej
wybór jury usatysfakcjonował mnie, łechcąc mój filmowy gust.
Sytuacja to niecodzienna, pozwalam sobie więc dać temu wyraz. Ascetyczna „Ida” pracującego głównie za granicą Pawła
Pawlikowskiego, za którą Złotą Żabę otrzymał duet: Łukasz
Żal i Ryszard Lenczewski, powala nie tylko pięknymi zdjęciami
przywołującymi na myśl obrazy znane nam z dojrzałych filmów
Bressona. To jeden z najciekawszych polskich filmów ostatnich
lat, suplement do interesującego, a niedoskonałego „Rewersu”
Borysa Lankosza, gdy pomyśleć o niebanalnym ujęciu trudnej
historii naszego kraju z nutą dojrzałej ironii, komizmu i kameralnej tragedii. Absolutnie nie zawiedli bracia Coen z filmem
„Inside Llewyn Davis”, za którą Brązową Żabę otrzymał Bruno
Delbonnel, autor zdjęć, który, jak sam mówi: „wciąż poszukuje wyzwań, które motywują go do pracy”. Operator Jeuneta, Klapischa, Burtona i Sokurowa, zdobywca Srebrnej Żaby
w 2007 za film Julie Taylor „Across the Universe” fotografuje
tym razem blady świat młodego muzyka z lat 60-tych. Świat
dlań okrutny. Międzynarodowy Konkurs Etiud Studenckich,
czyli Złota Kijanka im. Laszko Kovacsa trafia w tym roku do
kobiet z łódzkiej filmówki: Zuzanny Pydy za film „Taki pejzaż”
w reżyserii Jagody Szelc. Zbiór mikropowieści wyłuskanych
okiem autorek urastających do rangi metafor, gdzie codzienne
zbiega się z niecodziennym. Przyznać należy, że poprzeczka
postawiona przez konkurs studencki była wysoka. Na uwagę
zasługuje pięknie, w intensywnych barwach sfotografowana, krótkometrażówka „The Viewers” Pierre’a Loup Docteur’a
w duchu Clouzota, Hitchcocka czy Antonioniego, niebanalny
i po prostu błyskotliwy film grozy „Howl” Jamie Sims czy niemal
r e l a c j a
ki pejzaż
Buratyński
Maria Dek
awangardowe „Monologues of the pig” Inaam Tatar. Grand Prix
w konkursie pełnometrażowych filmów fabularnych otrzymuje Camille Cottagnoud za zdjęcia do filmu „Winter Nomads”
Manuela von Stürlera. Dokument o zanikającym zawodzie wędrownych pastuchów z pogranicza Szwajcarii, Francji i Włoch,
pokazuje życie proste, szlachetne i po prostu piękne, mimo
ciężkich warunków, w których przyszło bohaterom pracować
– z własnego wyboru, z zamiłowania do wolności. Grzechem
byłoby jednak nie wspomnieć o moim osobistym faworycie, dokumencie „Szpital Dunajski” Nikolausa Geyrhaltera, reżysera,
a zarazem autora zdjęć, jednego z najciekawszych europejskich dokumentalistów (obok Ulricha Seidla jeden z mistrzów
austriackiego dokumentu). W sposób podobny do Marcela Łozińskiego i jego filmu „Moje miejsce” z 1987 roku Geyrhalter
portretuje potężną, nowoczesną placówkę szpitalną. Choć nie
jest to analiza na miarę Fredericka Wisemana, Geylhalterowi
udało się w sposób fascynujący ukazać złożoność współczesnej
medycyny – nie rzadko w sposób dla widza okrutny i nieznośny,
lecz łagodzony komicznym refrenem „Achtung, automatischer
Transport!” towarzyszący niezdarnie, bo precyzyjnie poruszającym się transporterom sterowanym komputerowo. Johan
Palmgren wraca do Szwecji z główną nagrodą za ciepły film
„Grandpa and Me and a Helicopter to Heaven”, o przywiązaniu
wnuka do swojego umierającego dziadka, byłego pilota śmigłowca. Ingmar Bergman „à rebours”.
Ot, garść wygranych, a przecież było ich wielu. Przecież ze
specjalnymi wyróżnieniami z Bydgoszczy odjechali prawdzi-
wi mistrzowie: John Turturro (człowiek niezwykłej inteligencji
i talentu, jakby nie z naszej epoki), Samuel Bayer (człowiek,
który odpowiada za stworzenie mojej i moich przyjaciół wyobraźni audiowizualnej jako autor największych teledysków
lat 90tych), Jim Sheridan (po raz kolejny w naszym regionie),
Sławomir Idziak, Joan Churchill, Roberto Schaffer, Marc Forster… „Wiem już, że nikt, biorąc do rąk festiwalowy katalog,
nie czyta wstępu” pisze dyrektor Żydowicz. No cóż, nie było
czasu na czytanie, nie było czasu, by chłonąć wszystko, choć
moje uczestnictwo w tym roku ocierało się o granice fizycznego
wyczerpania. Nie było czasu na wszystko, nie ma miejsca na to
i tu. Pozwalam sobie ledwie na nakreślenie – nawiązując do
laureata Złotej Kijanki – takiego pejzażu festiwalu. A sam pejzaż piękniejszy był niż to, co zarzuciłem na płótno „Menażerii”.
21
22
ilustr.
Agata Królak
r a c h - c i a c h
S
potkaliśmy się ostatnio w Turcji, tuż przed
moim wylotem do Polski. Wówczas rozpoczynała się tam nowa produkcja. Cieszę się,
że mogłam Ci pomóc w zdobyciu pracy przy niej.
Cham: Uwielbiam być protegowanym kobiet. Wychowały mnie
babcia, matka i siostra – osoby nie znoszące sprzeciwu. Właściwie
to nie zależało mi na tej pracy, bo pochodzę z bardzo bogatej rodziny. Zrobiłem to dla Ciebie. To ważne, żeby wiedzieć, że, pomimo
starszego wieku, nadal możemy się na coś przydać, prawda?
Oczywiście, mój mąż lekarz wie to najlepiej, bo pracuje ze
starszymi pacjentami.
Robimy ten wywiad dla redakcji „Menażerii”, czasopisma,
dla którego stale piszemy. Opowiedz, jak rozpoczęła się
Twoja współpraca z magazynem.
Cham: Zapewne ktoś z redakcji trafił na moje mini-recenzje
i wpadł w zachwyt.
Przepraszam, że wejdę Ci w słowo. Ilu masz obecnie fanów
na swoim profilu z tymi recenzjami?
Cham: 134.
Być może czytelnicy nie wiedzą, że są to wyłącznie osoby
bardzo znaczące we współczesnym kinie. Wiem, że „lubi”
Twojego fanpage’a sam Haneke.
Ale wróćmy do tematu. To jak z tą współpracą?
Cham: Właściwie to nie dopytywałem. Mało mnie to obchodzi. Do
„Menażerii” piszę niechętnie, trochę z potrzeby wypełnienia sobie wolnego czasu. Nie urośnie mi nos, jeśli nazwę „Menażerię”
amatorszczyzną. Spójrz na szatę graficzną, mizerny skład, wysoki
współczynnik wybrakowania. Gazetki promocyjne z Polo marketu
mają większy rozmach. Ale tak to jest, kiedy zadanie domowe odrabia się na kolanach.
Często bywasz w Toruniu?
Cham: Nie.
Widziałeś jakieś dobre, toruńskie produkcje?
Cham: Stosunkowo rzadko widuję dobre produkcje. Spośród tych
związanych z toruńskim środowiskiem polecić mogę „Caissę”, kłącze na miarę Nabokova. Powiedziałbym kilka słów więcej, ale nie
potrafię dobierać banalnych określeń równie zręcznie co ty, a właśnie takie byłyby tu najbardziej na miejscu.
A co sądzisz o kinie zagranicznym? Które najbardziej
cenisz?
Cham: W kinie cenię przede wszystkim szczerość. Życzyłbym
wszystkim filmowcom, żeby potrafili realnie ocenić swoje możliwości. Świat nie potrzebuje kolejnych Tarkowskich. Jeśli chcę zobaczyć klasykę, jakkolwiek słaba by nie była, sięgam po torrenty, bo
wiem, że rachunek za prąd mnie nie wkurwi. Nie zapłacę złamanej
złotówki wizjonerom, którzy pachę pływającą w wazonie zwykli
nazywać fiołkami. 99% kina to odrzuty, rzeczy wymóżdzone, niestrawne i – nie bójmy się tego powiedzieć – gówniane. Podsumowując, gardzę zagranicznym kinem, jak Schopenhauer Heglem.
Przechodzę do drugiego członu pytania. Cenię kino austriackie.
Austriacy to ludzie, którzy stawiają sprawy wprost.
Zapewne podobał ci się film „Chwała dziwkom”
Cham: Zgadza się, podczas transmisji kilkakrotnie zdarzyło mi się
wcisnąć spację.
r a c h - c i a c h
Twój ulubiony film?
Cham: „Przeminęło z wiatrem”.
Mówiłeś, że lubisz kino austriackie, a twój ulubiony film jest
ze Stanów. Przyłapałam Cię na niekonsekwencji (śmiech).
Cham: Grażynko, nigdy nie przestanę podziwiać Twoich analitycznych zdolności.
lubisz kino niepokorne. Wiele osób porównuje Cię zresztą
do Romana Gutka.
Cham: Nie jest tajemnicą, że Gutek ma mój numer i kiedyś często
go wykręcał. Matthew Barney i ciepły jak letni deszcz Api Weerasethakul to moje typy, trafione co prawda ex post, ale wciąż trafione.
Dziś różnice między nami są zbyt duże, żebym mógł wypowiadać
się o nim bez pewnej dozy goryczy.
Wróćmy na chwilę do Twojej osoby. Jesteś bardzo tajemniczą jednostką dla osób spoza środowiska. Zdradź czytelnikom, czy z kimś się spotykasz?
Cham: Mam kilka miejsc, do których często zaglądam. Rzecz jasna, mowa o burdelach. Nikt nie obniża poziomu stresu równie
skutecznie, co początkująca kurewka wykonująca ze swadą i oddaniem nawet najbardziej wymyślne polecenia.
Co planujesz dla czytelników „Menażerii” w przyszłości? Jakie są Twoje zawodowe plany?
Cham: Jeśli w tym miejscu powinna pojawić się wzmianka
o jakiejś niespodziance, to będziesz zawiedziona. Nie planuję niczego. Przeciwnie, zastanawiam się raczej, czy warto ciągnąć
współpracę. Właśnie! Przyszło mi coś to głowy. Niech to będą moje
ostatnie słowa.
Miałam na myśli kogoś bardziej bliskiego Twojemu sercu.
Może dziewczyna, narzeczona?
Cham: Z zasady nie dopuszczam ludzi blisko swojego serca, boję
się cierpienia.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dla Menażerii, Grażyna Torbytska.
ilustr.
Nawet z masełkiem? Zdaje się, że na festiwalu we Wrocławiu miałeś coś do seansu. Zresztą słyszałam, że jesteś wielkim fanem festiwalu Nowe Horyzonty, co mnie nie dziwi, bo
Agata Królak
Podczas jednego z pobytów w Cannes powiedziałeś “Kino
umarło, został nam już tylko popcorn”. Czy naprawdę
tak sądzisz?
Cham: Tak, tak uważam, aczkolwiek warto dodać, że nie przepadam za popcornem.
23
Mikołaj Laskowski
fot.
Małgorzata Drążek
w y w i a d
„Praca z kolodionem to swego
rodzaju magia”.
Rozmowa z Sebastianem Misiem
S
ebastian Miś to nieczęsto spotykany już dzisiaj rodzaj
artysty. Prezentuje on swoją postawą konsekwencję,
idealizm, doskonałe opanowanie rzemiosła oraz historii
i teorii medium, w którym się wypowiada. A jest nim fotografia,
której artysta zdaje się być świadomy pod każdym względem.
Laureat wielu stypendiów m.in. Stypendium Prezydenta Miasta
Torunia w Dziedzinie Kultury, Stypendium Artystycznego Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego czy Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ma już za sobą kilkanaście wystaw indywidualnych i zbiorowych, kilka projektów, min.
„A Man and his Word” powstały na skutek podróży do Izraela
w bieżącym roku czy kilka projektów związanych z fotografią wykonaną na mokrej płycie kolodionowej. Właśnie do nich
zalicza się „Szuflada”. 13 grudnia 2013 roku w niewielkiej sali
toruńskiego Domu Muz, zaaranżowanej z jednej strony jak rupieciarnia z teatru Tadeusza Kantora, z drugiej zaś na kształt
czegoś, co wzbudzało skojarzenia niemal sakralne, odbył się
wspomniany projekt – wystawa fotografii kolodionowej połączony z warsztatem. Jak wspomniałem Sebastian Miś jest
uosobieniem wielu artystycznych cnót, których niekiedy ze
świecą szukać wśród twórców jego pokolenia. Zapraszam do
zapoznania się z krótką rozmową przeprowadzoną po „Szufladzie”.
jako materiał opatrunkowy. W przypadku fotografii jest ono nośnikiem dla związków światłoczułych, które muszę przywrzeć
do szklanej szyby. Fotografia kolodionowa zachwyca nie tylko
jakością obrazu, ale przede wszystkim jego plastyką. Jako że
cały proces jest w pełni manualny, a oznacza to, że każdy etap
twórca wykonuje samodzielnie, bez pomocy żadnych maszyn,
na płycie powstają różnego rodzaju defekty. Objawia się to
w formie najróżniejszych zacieków, niedowołań obrazu, pozostających na płycie paprochów bądź innych ciał obcych.
W technice tej nie ma nic przewidywalnego, nigdy nie wiem, jak
rozleje się chemia, jak zadrżą ręce. Sally Mann, jedna z amerykańskich artystek posługująca się mokrą techniką kolodionową, mówi w jednym z filmów, iż większość artystów modli się
o anioła pewności. Ona zaznacza, iż modli się o ducha niepewności, bo wtedy właśnie, kiedy wszystko sie psuje - zapada się
ciemnia na głowę, bądź przejeżdża gdzieś obok wóz z błotem
i wszystko ląduje na jej płycie - powstają najlepsze fotografie.
Podczas swojego grudniowego projektu w Domu
Muz wspomniałeś o powracającej modzie na fotografie ‚retro’. Chciałbym się dowiedzieć, czym się ona
charakteryzuje oraz tego, jak sam trafiłeś, jak doszedłeś do kolodionu, czym dla Ciebie jest praca w
tej technice?
Piotr Buratyński
Czym jest fotografia kolodionowa?
Fotografia kolodionowa jest szlachetną techniką fotograficzną pochodzącą z XIX wieku ( 1851r) . Jej wynalazcą był anglik
Frederick Scott Archer. Nośnikiem obrazu fotograficznego jest
szklana płyta. Technika ta nazwę swoją bierze od procesu technologicznego powstawania samej płyty. Chemia, którą wykorzystuje się do wykonania fotografii, nie może ulec wyschnięciu
przed zakończeniem wykonywania zdjęcia. Jeżeli tak się stanie,
płyta traci swoje właściwości światłoczułe. Tytułowe kolodium
jest zawiesiną nitrocelulozy w eterze i alkoholu. Ciecz ta po
wyschnięciu przybiera postać silnie przylegającej folii, dlatego
też w czasie wojny secesyjnej kolodium było wykorzystywane
W ostatnich kilku latach zauważa się coś, co można by nazwać renesansem klasycznych technik fotograficznych. Wielu
fotografów zaczęło sięgać po tradycyjne techniki fotograficzne,
szczególnie te, które nie dają idealnego obrazu - chętnie wybierany jest ,,otworek”, mokre kolodium, guma bądź cyjanotypia. Dzisiaj naturalnym jest, że producenci aparatów cyfrowych
wprowadzają do swoich produktów takie opcje, które pozwalają udawać pewne efekty, jakie można uzyskać tylko metodami
klasycznymi. Możemy wziąć do ręki zwykłą cyfrówkę i zrobić
sobie zdjęcie, które udaje ,,otworek” bądź lomo. Sytuacja ta
niepodważalnie jest reakcją na odczuwalny przesyt obrazem,
który jest idealnie ostry i bajecznie kolorowy. Jest to obraz,
który towarzyszy nam w wielu sferach naszego życia, atakując
nas w reklamie, w prasie, na ulicy... Obecnie łatwiej jest zwrócić uwagę odbiorcy obrazem, który nie wpisuje się w pewnego
rodzaju fotograficzny szum informacyjny.
25
26
w y w i a d
Jak doszło do tego, że zająłem się tą techniką? Skąd
wziąłem inspiracje? Sally Mann jest jedną z moich
ulubionych artystek. Pracuje ona głównie w mokrej
technice kolodionowej. Odpowiada mi jej wrażliwość i estetyka prac, które są niezwykle poetyckie.
Poznałem jej szkła i bardzo chciałem mieć możliwość
wykonywania fotografii również w tej technologii
- bo nie jest to jedyne medium, po które z przyjemnością sięgam w pracy twórczej.
Najzwyczajniej w świecie postawiłem sobie za cel dojście
do mokrej techniki kolodionowej i zacząłem szukać wiedzy na
temat. Udało mi się dotrzeć do przepisów chemicznych, jak
również wziąć udział w szkoleniu z tego zakresu. Niestety okazało się, że technika jest bardzo kapryśna i mimo że wszystko
miałem podane jak na tacy, to i tak musiałem swoje przejść
z dojściem do odpowiednich efektów. Opanowanie techniki na
zupełnie podstawowym poziomie zajęło mi bardzo dużo czasu.
Dzisiaj to, co wcześniej uważałem za błędy i coś nie do przyjęcia, staram się świadomie wykorzystywać w swoich pracach. Wet Plate Collodion jest techniką niezwykle zawodną, ciężko
w niej o powtarzalne efekty. Zbyt wiele czynników jest zmiennych i wpływa na efekt końcowy. Jednak, mimo tak wielu niepewnych czynników, potrafi się odwdzięczyć obrazem, przed
którym miękną kolana! Praca z kolodionem to praca, którą
można porównać do pewnego rodzaju magii, pracy alchemika
bądź reżysera teatralnego. Wchodzisz do studia, w którym unosi się zapach eteru. Fotograf wita cię czarnymi łapskami, które
zostały ubrudzone azotanem srebra. Każe Ci usiąść w fotelu
i zaciska Ci głowę jakimiś uchwytami. Zabrania Ci się ruszać.
Jest Ci bardzo niewygodnie. Przed Tobą znajduje się koszmarnie duży aparat, którego konstrukcja niczego Ci nie przypomina. Na stole stoi wiele butelek z najróżniejszymi odczynnikami
chemicznymi, nie wiesz, czy któryś z nich jest niebezpieczny.
Fotograf bierze płytkę do ręki i zaczyna odgrywać spektakl,
którego efektem jest obraz zapierający dech w piersiach.
Smugi, rozmycia i przypadkowe, niemożliwe do
przewidzenia niedoskonałości wzmacniają nie tylko
estetyczną, ale i psychologiczną siłę wykonanych
przez Ciebie portretów. Opowiedz więc o projekcie
„Szulfada” i pracach wystawionych 13 grudnia w
Domu Muz.
Portret to nie tylko twarz człowieka, jego dłonie czy sposób
pozowania, lecz również jego otoczenie. To właśnie ono, bardzo
często mówi więcej o człowieku niż on sam. Portret jest udany
wtedy, kiedy jest prawdziwy. Nie ma nic gorszego w portrecie
fotograficznym jak świadomość tego, że ktoś jest portretowany
bądź silna chęć ,,dobrego wyjścia” na zdjęciu. Zawsze kiedy
fotografuję, staram się dążyć do prawdy, zdobywając zaufanie
modela. To pozwala mi na uchwycenie prawdziwych przeżyć.
W kolodionie jest to niezwykle trudne do uzyskania, ponieważ
w technice tej występuje coś, co można nazwać determinizmem technologicznym. Technologia dominuje nad tematem
oraz tym, co i jak można sfotografować. Bardzo ciężko w tej
technice jest o wykonanie portretu stricte ekspresyjnego. Wiemy doskonale z psychologii, że emocja jest chwilowa. Czas naświetlania w przypadku mokrej płyty to czas kilkunastu sekund
lub nawet minut. Nie da się, właśnie z tego względu, wykonać
portretu, o którym mówię. Oczywiście, mogę w trakcie sesji
stworzyć sprzyjające warunki i wytworzyć specyficzną aurę.
Mogę też wprowadzić modela w pewien stan psychiczny, niemniej jednak jest to już zupełnie inna metodologia pracy i inne
możliwości niż w przypadku fotografii na klasycznych materiałach, które są wysokoczułe. Tutaj właśnie pojawia się tytułowa
„Szuflada”. Dla mnie jest ona dopowiedzeniem do portretu. To
ona ma pomóc w opowiedzeniu pewnej historii o prostych ludziach, którzy mają swoje problemy, pasje, skrywane przed
światłem słonecznym przedmioty wywołujące w nich emocje.
W tworzeniu projektu najważniejsze dla mnie było, by szuflady, z którymi przychodzili do mnie modele, były autentyczne.
Nie chciałem udawania. Każda z fotografii została poprzedzona
kilkoma spotkaniami bądź rozmowami telefonicznymi. Każda
z nich została wypracowana, choć starałem się przyjmować
progresywną postawę wobec tego, co było mi prezentowane
przez uczestników projektu. To modele podejmowali decyzje:
co przyniosą, jak się ubiorą, jak będą pozować. Ja próbowałem
to tylko rejestrować i wytwarzać aurę w studio. Dlatego też
portrety te są niezwykle proste. Wszystkie są podobne do siebie. Przyjąłem pewne zasady, według których fotografowałem.
Był to projekt koncepcyjny.
Czy „Szuflada” zamyka wraz z sobą Twoją „przygodę” z kolodionem, czy nie jest to twoje ostatnie
słowo w tej materii? Wspomniałeś również o swoim
zainteresowaniu techniką gumy dwuchromianowej
zbliżającej się momentami do grafiki warsztatowej
- czy to teraz Cię pociąga, i czy możemy spodziewać
się podobnych projektów, ale niezwiązanych już z
kolodionem?
Ha! W żadnym wypadku „Szuflada” nie zamyka mojej przygody z mokrą płytą. Ta historia się dopiero otwiera. Obecnie
jestem po realizacji dwóch projektów wykonanych tą techniką. Przez ostatni rok bardzo dużo się nauczyłem, jeżeli chodzi
o mokre kolodium, jednak mam świadomość, że jest to początek mojej drogi. Chciałbym zacząć pracować bardziej swo-
w y w i a d
bodnie, bez stresu, że znowu mi coś nie wyjdzie. Chciałbym
w pełni świadomie wykorzystać to, co daje mokra płyta. Moim
marzeniem jest, by stać się posiadaczem kamery wielkoformatowej umożliwiającej fotografowanie na większych formatach
np. 30x40cm. Do tej pory fotografowałem na płytkach 9x12cm,
czyli mówiąc fachowo 4x5 cala. Jestem przekonany, że kolodium wejdzie na najbliższe lata do repertuaru form, którymi
będę operował. Jest to technika, która w pełni spełnia moje
oczekiwania i odpowiada mojej wrażliwości estetycznej. Mimo
wspomnianego renesansu form klasycznych, nie jest jeszcze
tak bardzo dostępna, pozostając nadal unikatową. Ta unikowość i oryginalność to powody tego, że ona mnie tak bardzo
kręci. Dlatego też na co dzień wykonuję ambrotypy, które są
odmianą mokrego kolodium, lecz realizuje się je na czarnym
szkle, z którego nie można już wykonać odbitki. To sprawia,
że zdjęcia te stanowią jedyne dostępne egzemplarze. Mają
wartość oryginału i unikatu! Nie jestem maniakiem tej techniki
i nie zamykam się tylko i wyłącznie na nią, bo uważam, że
technikę, a jednocześnie formę, należy wybrać tak, by pomagała eksponować treść fotografii. W żadnym wypadku nie może
z nią konkurować, bo to sprawia, że zdjęcie traci na przekazie
i przestaje być mocnym!
Jeżeli chodzi o gumę, to nie mam w niej żadnego doświadczenia. Interesuje mnie ona, ponieważ ma wiele wspólnego
z grafiką, a ja jestem absolwentem liceum plastycznego o specjalności techniki graficzne. Lubię prostotę, dbałość o szczegół,
jestem pokorny w trakcie pracy - tego nauczyła mnie praca
nad matrycami graficznymi. Te wartości często przekładam na
fotografię. Sam to dostrzegam. Widzę po sobie, że interesują mnie te techniki, które mają coś wspólnego z grafiką. W
samym kolodium też bym się pewnie doszukał pewnych elementów łączących. Jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że
poznam technikę gumy, ale raczej na pewno nie będzie to coś,
co chciałbym rozwijać. Do tej pory bardzo dużo rzeczy spróbowałem, mówiąc kolokwialnie, polizałem. Zbliżam się do końca
studiów, a to najwyższy czas, by zacząć określać, w jakim kierunku chcę iść, co będzie wchodziło w skład form, którymi będę
się posługiwał, z czego będę rozpoznawalny.
W najbliższym czasie chciałbym zrealizować projekt poruszający problem seksualności i samoakceptacji. Na warsztat
chciałbym wziąć tzw. hermafrodytów. Chciałbym zrealizować
projekt mocny, prawdopodobnie kontrowersyjny, a jednocześnie delikatny i niezwykle poetycki. W tym przypadku jestem
przekonany, że wykonam go, wykorzystując właśnie mokrą
płytę. Pozwoli mi ona stworzyć coś niemalże onirycznego. Dziękuję za rozmowę
27
28
t w o r y
Beata Rojek/BROJEK
ur.1985. Absolwentka wydziału Malarstwa i Rzeźby na ASP
we Wrocławiu.
Zajmuje się malarstwem, rysunkiem, animacją.
Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego 2012.
„Opowiadanie Króla Wysp Hebanowych”, olej na płótnie, 160 x 200 cm, 2012
t w o r y
OPOWIADANIE KRÓLA WYSP HEBANOWYCH
Oto jest bajka, w której król wysp hebanowych opowiedział sułtanowi historię swojego życia.
Po śmierci swojego ojca król postanowił się ożenić. Wybrał za żonę jedną z dalekich kuzynek, z którą żył w zgodzie
i miłości przez pięć lat.
Po upływie tego czasu królowa zmieniła się i przestała
okazywać małżonkowi uczucia. Król cierpiał, jednak nie
czynił jej wyrzutów.
Jednak któregoś dnia przypadkowo dowiedział się, że
jego małżonka, Chryzeida, usypia go co noc, oddając się
jakimś tajemnym czynom.
Dlatego też kolejnej nocy postanowił to sprawdzić
i udawszy sen kamienny, w tajemnicy śledził swą małżonkę. Chryzeida długo szła przez labirynt komnat i pałacowe
ogrody, aż weszła w aleję krzewów różanych, gdzie czekał
na nią olbrzymi potwór.
– Dlaczego przychodzisz tak późno? – spytał potwór.
– Nie mogłam przyjść wcześniej – odparła Chryzeida –
musiałam czekać, aż sen zaklęty zmorzy króla.
– Jestem niezadowolony i jest mi smutno – rzekł potwór.
– Czemu ci smutno, czy nie dość cię czczę i uwielbiam? –
spytała Chryzeida.
– Cóż mi z tego, że ty jedna mnie czcisz, kiedy wszyscy
inni nazywają mnie potworem. Smutno mi i nudno na tym
świecie. Marzyłem o tym, że zostanę bożkiem i że król
również będzie mnie uwielbiał. Tymczasem nie spełniłaś
swojej obietnicy.
– Musisz jeszcze poczekać, bo król jest uparty… Lecz jeśli
chcesz, rozkażę piorunom spalić królestwo... Może widok
pożaru rozweseli cię i zabawi, mój drogi, mój kochany.
– Ja chcę być bożkiem, ja chcę być bożkiem - powtarzał,
a jego twarz pełna była smutku i niezadowolenia.
Król, słysząc to, rozzłościł się. Obnażył miecz i ugodził
potwora w kark, i zanim Chryzeida spostrzegła co się stało,
z karku trysnęła krew.
Król niepostrzeżenie wrócił do komnaty i zapadł w sen.
Zabicie potwora prawdziwie go wycieńczyło.
Rano, widząc zapłakaną królowa, udał że nie wie, co się
wydążyło i zapytał o przyczynę jej trosk, czemu przywdziała
szaty żałobne i czemu oczy ma zapłakane.
Królowa skłamała, mówiąc, iż tej nocy posłaniec doniósł
jej o śmierci jej ojca, matki i brata. Na jej prośbę wybudowano zatem w ogrodzie małą świątynie z marmurowym sarkofagiem we wnętrzu, by królowa mogła oddać się żałobie.
Wstępu do owej świątyni nie miał nikt poza królową, by
nie zakłócać jej spokoju.
Ciekawość nie dawała jednak królowi spokoju, postanowił więc śledzić małżonkę. Nocą Chryzeida zaniosła zwłoki
potwora do świątyni, a gdy złożyła je w sarkofagu z białego
marmuru, stojąc nad sarkofagiem, mówiła:
– Mój drogi panie! Podły miecz nieznanego mordercy
zadał ci ranę śmiertelną! Śmierć przedostała się do twojego
cudownego karku, z karku do głowy, z głowy do oczu,
do warg, do rąk, do nóg do serca! Leżysz teraz martwy
i nieruchomy. Ale ja znam maść czarodziejską, która ciebie
uzdrowi. Natrę nią twoje szlachetne zwłoki, aby przywrócić
ci życie.
poruszył się w sarkofagu.
– Poruszyłeś się, mój drogi. Nie lękaj się rany, nie lękaj
się śmierci. Może przywrócę ci prawdziwe życie wówczas,
gdy spełnię twoje najgorętsze życzenie? Mówiłeś, że chcesz
być czczony jako bożek. Zmuszę króla i wszystkich poddanych. Czy będziesz wówczas zadowolony? Czy nabierzesz
życia i wesołości?
Na te słowa król zadrżał.
– Dość tego. Trzy lata cierpliwie znoszę twoje wybryki, to
jak czcisz i uwielbiasz tego potwora. Nie wystarcza ci twoje
własne dla niego uwielbienie? Żądasz, abyśmy ja i moi
poddani uznali bożka w twoim martwym potworze. Zamiast
spędzać czas ze mną, człowiekiem żywym, który posiada
serce i duszę, spędzasz całe dnie z martwym potworem,
którego co dzień pobudzasz do sztucznego istnienia! Żałuję,
żem głębiej nie pogrążył mego miecza w jego przebrzydłym
karku.
Chryzeida słysząc to zawołała:
– Więc to twoja dłoń ośmieliła się ugodzić w ten kark
wspaniały i szlachetny! Nie ujdziesz mojej zemsty.
To mówiąc, rzuciła na króla zaklęcie, zamieniając go do
połowy w martwy marmur.
Potwór spojrzał na króla, a na jego ustach pojawiło się
jakieś ohydne skrzywienie.
Chryzeida uznała grymas za oznakę zadowolenia, która
upewniła ją w poczynieniu kolejnych kroków swej zemsty.
Martwe oczy potwora spoglądały na wspaniałą stolicę,
którą zalała czarna woda, a wszyscy poddani zmienili się
w ryby. Królestwo znajdowało się teraz w samym środku
czarno złotego jeziora, na którym kwitły cztery lilie czterech
kolorów.
Od tej pory, codziennie Chryzeida zadawała królowi i
jego podwładnym pytanie, czy uznają bożka w jej wspaniałym panu. Lecz ani dumny król, ani lud nie chciał ugiąć się
pomimo cierpienia. Była to jednak sytuacja beznadziejna i
bez wyjścia, która mogła trwać wieczność, gdyby nie Sułtan
pewnego odległego kraju.
Ów, zbłądziwszy, trafił do pałacu w którym stał zaklęty król. Wysłuchawszy historii, którą i wy teraz słuchacie,
postanowił mu pomóc. Ponieważ był inteligentny, podstępem zabił potwora i czarownicę Chryzeidę, pozwalając na
ostatecznie szczęśliwe zakończenie tej historii. Król odzyskał
swą dawną postać, jezioro na powrót wchłonęła ziemia, a
poddani stali się ludźmi.
Bolesław Leśmian, „Klechdy sezamowe”, CZYTELNIK WARSZAWA 1973
Wersja jest skrócona i zredagowana przez Beatę Rojek,
która zmieniła odrobinę końcówkę baśni.
29
30
t w o r y
Stara Żebraczka
Była sobie raz stara kobieta, widzieliście chyba kobiety
chodzące po prośbie? Otóż ta kobieta również chodziła po
prośbie, a kiedy dostała od kogoś jałmużnę, mówiła – Niech
wam Bóg wynagrodzi.
Przyszła kiedyś do drzwi pewnego domu, a w środku
mały wesoły łobuziak grzał się przy ogniu. Chłopiec przemówił grzecznie do staruszki, która stanęła w drzwiach drżąc
z zimna.
– Wejdźcie no, babciu, ogrzejcie się trochę.
Żebraczka weszła do izby, ale zanadto zbliżyła się do
ognia i nie zauważyła, że stare łachy zajęły się na niej od
płomieni. Chłopiec stał i przyglądał się tylko, a przecież
powinien był ogień ugasić. Prawda, że powinien był ugasić?
A jeśli nie miał pod ręką wody, powinien był całą wodę
z własnego ciała wypłakać, a wtedy miałby już dwa wartkie
strumyki do gaszenia ognia.
„Stara Żebraczka”, olej na płótnie, 160 x 200 cm, 2012
http://allegro.pl/basnie-braci-grimm-2-tom-i3808317969.
html
http://www.antykwariat.waw.pl/ksiazka,1046453/jakub_grimm_wilhelm_grimm_basnie_braci_grimm_2_
tomy,228960.html
„Baba Jaga”, olej na płótnie, 160 x 200 cm, 2012
t w o r y
Baba Jaga
Była sobie raz dziewczynka bardzo samowolna i wścibska, a gdy rodzice kazali jej coś zrobić, nigdy ich nie słuchała. Jakże więc mogło jej się życie dobrze ułożyć? Pewnego
dnia powiedziała do swoich rodziców:
– Tyle słyszałam o Babie Jadze, bardzo bym chciała ją
kiedyś odwiedzić. Ludzie powiadają, że jej dom jest taki
niesamowity, że pełno w nim niezwykłych rzeczy. Strasznie
jestem tego wszystkiego ciekawa!
Rodzice surowo jej zakazali, mówiąc:
– Baba Jaga jest złą kobietą i okropne wyprawia
bezeceństwa. Jeśli do niej pójdziesz, przestaniesz być naszym dzieckiem.
Dziewczynka, nie zważając na zakaz rodziców, udała się
jednak do Baby Jagi. Kiedy przed nią stanęła, Baba Jaga
zapytała :
– Czemu jesteś taka blada?
– Ach – odparła dziewczynka, cała drżąca – przelękłam
się tym, co zobaczyłam.
– A cóż ty takiego zobaczyłaś?
– Spotkałam na twojej ścieżce czarnego człowieka.
– To był węglarz.
– Potem spotkałam zielonego człowieka.
– To był myśliwy.
– Potem spotkałam człowieka jak krew czerwonego!
– To był Rzeźnik.
– Ach Babo Jago, tak mi się zrobiło straszno, kiedy spojrzałam przez okno i zamiast ciebie zobaczyłam diabła
z ognistą głową.
– No, no, w takim razie widziałaś czrownicę w jej calej
krasie! Długo już na ciebie czekałam, przydasz mi się, będziesz mi świecić. To powiedziawszy zamieniła dziewczynkę
w kawałek drewna, który wrzuciła do ognia. Kiedy drewno
buchnęło wielkim płomieniem, usiadła przy kominie, żeby
się dobrze rozgrzać i rzekła:
– Dopiero teraz jest naprawdę jasno!
http://allegro.pl/basnie-braci-grimm-2-tom-i3808317969.
html
http://www.antykwariat.waw.pl/ksiazka,1046453/jakub_grimm_wilhelm_grimm_basnie_braci_grimm_2_
tomy,228960.html
31
32
t w o r y
„Go”, olej na płótnie, 110 x 150 cm, 2012
t w o r y
WORKING ON, studio, 2012
33
34
t w o r y
„Domowa czeladka”, olej na płótnie, 160 x 200 cm, 2012
t w o r y
Domowa czeladka
Dokąd idziesz?
– Do Walpe.
– Ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam, chodźmy tam!
– Masz ty męża? Jak się zowie?
– Mój mąż cham.
– Mój mąż cham, twój mąż cham, ja do Walpe, ty do
Walpe, sam, sam, chodźmy tam!
– Masz ty synka? Jak się zowie?
– Mój synek Marcinek.
– Mój synek Marcinek, twój synek Marcinek, mój mąż
cham, twój mąż cham, ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam,
chodźmy tam!
– Masz ty kolebusię? Jak się zowie?
– Kolebusia dla synusia.
– Moja kolebusia dla synusia, twoja kolebusia dla synusia, mój synek Marcinek, twój synek Marcinek, mój mąż
cham, twój mąż cham, ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam,
chodźmy tam!
– Masz ty parobka? jak się zowie?
– Mój parobek nierobek.
– Mój parobek nierobek, twój parobek nierobek, moja
kolebusia dla synusia, twoja kolebusia dla synusia, mój
synek Marcinek, twój synek Marcinek, mój mąż cham,
twój mąż cham, ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam,
chodźmy tam!
http://allegro.pl/basnie-braci-grimm-2-tom-i3808317969.
html
http://www.antykwariat.waw.pl/ksiazka,1046453/jakub_grimm_wilhelm_grimm_basnie_braci_grimm_2_
tomy,228960.html
35
36
t w o r y
„Szhape II”, olej na płótnie, 30 x 40 cm, 2012
t w o r y
„Szhape IV”, olej na płótnie, 40 x 50 cm, 2012
37
38
t w o r y
Mural do wystawy In the Name of Love, G36, patio ul. Szewska, Wrocław
t w o r y
Mural, Morzęcin Wielki, 2011
39
40
t w o r y
Instalacja „-siła wyższa-- kuszenie Ewy”, 11 konkurs im. Eugeniusz Gepperta
t w o r y
Mural do wystawy POCO dzień kobiet, 2013, galeria PoCo, Wrocław
41
42
t w o r y
POCO dzien kobiet, foto. galeria PoCo
t w o r y
43
44
t w o r y
bez tytułu, olej na płótnie, 185 x 245 cm, 2013
t w o r y
45
46
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Paweł Baranowski
ur w Gdyni 1972 r. Absolwent Wyższej Szkoły Morskiej. Przewodnik
turystyki górskiej, kajakowej.
W latach 1994-97 związany z Inicjatywą Poetycką „Almanach”;
w 2004 r. uczestnik spotkań Sopockiego Klubu Pisarzy i Przyjaciół
Książki, 2007/2008 r. działalność w Grupie Literackiej „Polaris”
w Londynie.
Publikacje m.in.: „Autograf”, „Tygiel Kultury”, „RzeczPospolita Kulturalna”, „Dziennik Polski” (Londyn), „Cooltura”, „Poezja dzisiaj”, KA
„Bliza”; Dodatek literacki NLG, Biblioteka Rękopisów GTPS „Ręką
spisane”, Trójmiejska Antologia „Galera Poetów” (1999 r.); Antologia: „Na końcu świata napisane” wyd.Videograf II, 2008 r.
Prezentacje: Radio Gdańsk, TV Tele-Top Gdynia.
Laureat konkursów poetyckich m.in.: Biała Lokomotywa w Aleksandrowie Kujawskim, K. im. M. Czychowskiego w Gdańsku (2003 r.),
K. Polish Books, Londyn (2007 r.), K. im. S. Gostkowskiego
w Gdańsku (2008 r.), K. Kwiat Rumianku, Rumia (2009 r.), KJW
w ramach Nagroda Literacka Gdynia (2009, 2011 r).
Wydane tomiki wierszy: „Prześwity” (2005 r.), „Ziemia Obiecana”(2007 r.), „London aj”. (2011 r.).
Inicjator Przystani Poetyckiej „Strych”, w latach 2001-2005 organizator Spotkań Poetyckich w Cafe Strych, zaangażowany w tworzenie i współorganizację Przeglądów „Połowy Poetyckie” w Gdyni.
Honorowa nagroda Prezydenta Miasta Gdyni za animację
kultury (2005 r.).
Od 2009 r. czynny powrót do działań Przystani Poetyckiej „Strych”,
„Połowów Poetyckich”.
2011 r. – stypendium Marszałka Województwa Pomorskiego.
t e k s t y
Kredo
rozmowa z doradcą finansowym
sprowadziła się do rachunku sumienia
z gospodarności środkami na utrzymanie stanu cywilnego
i zdolności kredytowej na nieruchomość,
sumę wyłoży bank, który stanie się
pierwszym po Bogu wierzycielem
kapitału i czasu na spłatę długu
po rozmowie
poczułem niepokój i krzyż
pot i na raty rozłożone biczowanie,
wierzę
w grzechów odpuszczenie
ciała zmartwychwstanie
i żywot wieczny,
bez kredytów
amen
l i t e r a c k i e
47
48
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Gra
pamiętasz Jędrek jak w dzieciństwie
z chłopakami z podwórka w piaskownicy
graliśmy w kapsle
kto pierwszy dotrze do linii mety
nie wypadając poza bandę;
potem gdy przeskoczyliśmy mur piaskownicy
niewielu celowało do przodu jednak
nadal liczyło się kto zgromadzi
największą kolekcję kapsli, w tej grze
z wiekiem zasady nie zmieniają się
tylko cel i stopień trudności
coraz bardziej zaawansowany
i już nie tak prosto jak kiedyś
dotrzeć do mety nie wypadając z trasy
halo, Jędrek,
słyszysz mnie?
gdzie jesteś…?
t e k s t y
London Eye 1
Przehandlowałem czas
za walutę obcą
krajowe zdarte buty
ukazały nowe dziury
i przejścia z prawej na lewą
po korzystnym kursie wymiany
i biletem co do złotówki
w jedną stronę;
w nowych butach spacer
po London Street
zamiast do urzędu pracy
po ostatni zasiłek i podpis
na liście bezradności,
na wyspie trwają igrzyska pracy
i wymiana kadry narodowej;
z wagoniku London Eye
widoki odmieniają się przez trzy czasy
i przypadki siebie
na tle Big Bena i Tamizy
stal kołuje w powietrzu
iglice wież, drapacze, zza chmur
samoloty tną mgłę i czas
słychać sssyyyk
ech London, aj…
l i t e r a c k i e
49
50
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Granice
Przy przekraczaniu granic
potrzebny jest paszport, wiza
albo dowód osobisty jak
na odpustowym jarmarku unijnym;
inaczej nie można wejść
legalnie do stanów ani królestw
jeśli dokument nie jest
autentyczny i czysty,
jak dusza przy kontroli
na ostatniej granicy
t e k s t y
(…)
Rdzewieje wszystko,
dwa rowery w garażu,
do tego jeszcze ta angielska pogoda
nie mieliśmy lata razem,
a już nadszedł czas przeziębień
i coraz grubsza na nas garderoba
przez słuchawkę głos zacina jak deszcz,
za oknem spoiny liści puszczają,
skrzypią braki w krajobrazie,
nadal dotyka zimna stal samolotów,
czy da się to wszystko naoliwić?
l i t e r a c k i e
51
52
t e k s t y
l i t e r a c k i e
(Polsko)
odwołujesz mnie ustami ministrów
i wskaźnikami bezrobocia,
zsyłasz na wyspę teraz
jednak dopiero
stać mnie na bycie
w tobie choćby przez chwilę,
na jaką pozwolą rozkłady
lotów i łańcuch odległości;
za każdym razem
pod okiem celników i straży granicznej
wywożę cię po kawałku, na kilogramy i sztuki,
wędzoną, suszoną, kiszoną, drukowaną,
w słoikach i torebkach, a na reklamówkach
polskie słowo niosę;
w kieszenie kurtki upycham
pocztówki, zdjęcia i książki,
bo przekraczają dopuszczalną wagę,
a w rękawach przemycam ostatnie pożegnania
i chłodne poranka milczenie gdy
więźniarka taxi wywozi na lot w chmury,
w których znika kontur
mój czy twój, sam już nie wiem;
pomiędzy nami wody mórz mieszają się,
ty jednak tam jak góry stoisz,
niczym nie wzruszony granit tęsknoty
t e k s t y
Emigracja
Emigracja jest jak wojna
pozbawia ojczyznę dzieci
eksterminuje więzi,
atakuje na wszystkich frontach
desant przedziera się
jak przez linie Maginota,
drogi i mosty wysadzone, podminowane komunikacyjne szlaki,
e-maile i sms-y wybuchają
bomby pułapki;
obrońców ostrzał, komendy
jak zaklęcia z Westerplatte;
skuteczny „Blitzkrieg” emigracji,
jak rzucony granat
z najdalszych miejsc
trafia prosto do środka
l i t e r a c k i e
53
54
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Rzeczypospolite
(2007 r.)
Znów radiostacje wolnych rozgłośni,
nasłuch przez internet ‘tu polskie radio’,
Sikorski zdymisjonowany,
w kraju szykują się łapanki skarbowe,
za granicą przymusowe obozy pracy,
w kraju miasteczka i wsie opustoszały,
na brytyjskie wyspy rodaków naloty dywanowe
różne Rzeczypospolitej migracje,
tym razem prezydent i rząd w kraju
naród poza granicami
t e k s t y
Christmas Party
(grudzień 2005)
niewiele słychać o gwieździe i dziecięciu,
Radio BBC One podaje,
że w Betlejem pod Londynem
z okazji Świąt, odbędzie się
wielki koncert „Christmas Party”,
a więc nadal bez zmian
na topie wciąż Cold Play
l i t e r a c k i e
55
56
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Odpływ
rozstawanie jest jak odpływ
poziom rzeki opada
brzegi stają się wysokie
wszystko co żyło w wodzie,
w powietrzu macha ogonem
odlatuje samolotem
t e k s t y
Emigrant
Mieszkam
poza granicami spotkań
z dala od twoich drzwi, pomiędzy nami
bariera pomieszanych języków
zachód ja-wschód Ty;
kilka ulic, które nas rozdzielały
pogrążył kanał La Manche,
który przelatujemy rzadko,
taki lot wydaje się zbyt tani
l i t e r a c k i e
57
58
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Damian Bus
(ur. 1983) – przedstawiciel working class. Studiował filozofię na
UMK w Toruniu. Kontestator, anarchista w 75%. Pasjonat filozofii,
malarstwa i dobrej literatury. Pisanie jest dla niego formą terapii.
Podobno wytrawny kucharz.
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Ostatnie pogo w mieście
linie, kontury i wypukłości – nocna geometria.
okolica jak nieostra fotografia, nieprawidłowe echo
tak jak przenikanie się światów, niedomykanie
zastawek i powiek, rezonans kilku dni bez opisu.
natrętne zimno, szron skrzący się na drzewach,
tak jest od wczoraj, odkąd niepewność zmieniła barwę
i stan skupienia, to dzieje się szybko, zapada się,
drga jak wepchnięte w ruch, nawet ściany parują
z nadmiaru, sen skrapla się w pościeli, osiada
na porach, gdy tylko otworzy się puszka wiosny,
zieleń ponownie nas ogłupi, a atawizmy i ptasie
pieśni wzniosą się wysoko na listach przebojów.
blanty i anarchia, cisza na stadionach,
żydzi w puszkach, cyganie w kostkach,
transmisja z planety małp, remisja raka u sąsiadów, grudzień – sen martwych gołębi.
Iść, dokąd poszli tamci,
do knajpy za rogiem? Czy może
samotnie brnąć przez noc i ulice,
zmieniając kierunek w harmonii z bezładem
zimnych kropel deszczu spływających po twarzy?
Na morzu Beringa jest minus dwadzieścia, a
wszystkie skróty myślowe prowadzą do Ciebie.
Mija północ i nagle całkiem nie wiadomo,
co zrobić z tak przyjemnie rozpoczętym życiem.
O kilka słów za wiele. Żadna nowa litera
nie ma racji bytu, żaden przecinek i żadna kropka
nie są potrzebne. W mózgu trwa gorączkowe ustalanie
planu, jedynej obowiązującej wersji zdarzeń.
Tymczasem tutaj. Gasnący żar,
jedyny punkt oparcia w gęstniejącym mroku.
Nie myśleć.
Iść.
59
60
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Pas transmisyjny pamięci zacina się jak
stara płyta. Horyzont strzępi się i odbija
pociski wystrzelone z innych wymiarów.
Centymetr, metr, kilometr to tylko zmarzlina topniejąca w syberyjskiej duszy. Kropla wstępująca na usta, nigdy nie zastygła. Złoto
tajgi nie rozświetli zakrzepłej pod
powiekami polarnej nocy.
Kompasy powariowały i jak mantrę powtarzają: północ, północ, północ.
Dewaluacja odległości rozmieniła na drobne
najtwardszy, zdawać by się mogło, bilon.
Fraktal czasu stopniał jak
śnieżynka w dłoniach dziecka, które zostanie
kiedyś strażakiem. W przerwie pomiędzy
synapsami czai się metaforyczny łup. Nic nie sprowadza się do
zera czy jedynki. Wszystko w połowie. Okoliczności są metafizyczne. Mgła przynosi
zwątpienie, a może to nie to,
może w niej jest to, czego szukamy. Ukryte poza zasięgiem satelitów, gdzieś w borsuczej
norze. I jakie mamy dowody na niemożność istnienia wielości i ruchu, czy
ślimak wie, dokąd idzie i czy skrywa w skorupie
ostatnią gorzką żołądkową, a jeśli tak, TO CO???
t e k s t y
pigułka słońca w oczach ciemnieje. jest wolniej i wolno coraz więcej. po trawie, ciałach łażą żywe plamy, plamy jasne i ciemne jak cienie. ty jesteś jezioro, biała konstelacja, odganiasz chłód, przygarniasz drżące dłonie. gnasz rozpłataną łódkę, rybaka wcinasz w toń. ty jesteś jezioro, nieskażona pościel. za tobą ziemia, niebo i śmiertelne prawdy. za mną popioły, cień i popielnica. świat jest na powrót złośliwym lustrem: kamieniem, krwią, brudną ulicą.
l i t e r a c k i e
61
62
f e l i e t o n
Szymon Szwarc
*
Tutaj miał widnieć tekst, który napisałem jakiś czas temu,
ale nie widnieje, dlaczego? Bo będzie widniał tekst, który piszę
zamiast tamtego tekstu. Dlaczego piszę ten zamiast tamtego?
Ano, bo tamten przeistoczył się jakoś tak zupełnie
naturalnie w wiersz, a wierszy w tej rubryczce nie
zamierzam publikować, przestał więc się nadawać
do rubryczki – oto odpowiedź. Natomiast to, co
widzicie, jest tekstem zastępczym, który posiada jakąś wartość poznawczą, choćby dlatego, że
staram się w nim wytłumaczyć jego status ontologiczny, za co mogę też przeprosić, ale podoba mi się to
niezmiernie, więc nie zaniechuję (Word mi tego nie podkreślił,
jakby co) tego procederu.
Mogę jeszcze wrzucić parę słów o wierszu, tj. tekst, który miał tu widnieć pierwotnie, znacznie lepiej funkcjonuje jako
wiersz, więcej białej przestrzeni z prawej (koncentrat pomidorowy) oświetla i rozjaśnia jego wewnętrzne zawiłości (flaki),
czyni je (flaki) bardziej atrakcyjnymi i pożywnymi w lekturze.
Lecz nie z każdym tak bym postąpił (tekstem, nie człowiekiem),
jeśli już miałbym się zwierzyć, chociaż owe granice między prozą a wierszem, kiedy jeszcze mamy do czynienia z szeregami
słów, zdań, myśli, obrazów, są płynne i właściwie tak powinno
być, nawet jeśli czasem robi się dramatycznie. Niech zatem
okoliczności ostateczne decydują o formie, wcześniej niech się
to nie dzieje. Niech sobie formy czekają, jak wiadra na wodę.
Jest grudzień
i gwiazdka jest
f e l i e t o n
dzienniczek uwag
Jaka płynie z tego nauka? Nie powiem wam, bo nie mam na
to czasu. Natomiast mam czas, żeby przyznać, że cieszy mnie
kolejny przejaw niesubordynacji w tej rubryczce, za co, mam
nadzieję, nikt się nie pogniewa.
*
Próbuję dokonać jakiegoś podsumowania, ale nic mi nie wychodzi. Odpuszczę sobie tym razem, chyba że znajdzie się jakiś
poczciwy analityk, który coś więcej powie na temat wyrabianych
przeze mnie norm, zrobi ładny wykres, wpisze na oś (dwie osie
to krzyż!). Bo mnie się nie chce tego robić. Po co mam to robić?
Żebym wiedział, co robię? No tak, dobrze jest wiedzieć, co się
robi, ale czy zawsze się to mieści w statystykach, to już nie
wiem, więc choćby ta świadomość mnie jakoś tak zniechęca.
Tym bardziej, że akurat teraz mam ochotę zrobić ciasto bardziej, niż dokonać podsumowania.
Zeszły rok, bo już piszę w następnym, zaczynał się bardzo
podobnie, ale to tylko pozory, tak sobie myślałem, wrzucając
żwir szuflą do łyżki koparki pewnego dnia. Byłem spocony i czułem się silny, a teraz ochlałem się kawy i ręce mi się trzęsą,
zupełnie jak Malinie przy każdej okazji. Jak więc, takim roztrzęsionym będąc, dokonywać pomiarów (już łatwiej byłoby dokonać wyboru!)?
Zeszły roku, byłeś dla mnie łaskawy i dobry. Byłeś okrutny
i trudny, miałeś tyle dni, co zwykle, byłeś zaskakujący i otworzyłeś mi kilka furtek, a kilka zamknąłeś, dzięki czemu nie dopadł
mnie żaden zły pies, tak sądzę, chociaż może teraz właśnie
rozrywa moje ciało na strzępy, o czym nie wiem, bo konstruuję
wypowiedź. Bardzo mnie to cieszy, że robisz to za mnie, zawsze
ufałem, że prowadzi to do momentu, w którym powinienem ci
podziękować. No i doprowadziło mnie to w to samo miejsce,
co przed rokiem, ale już zupełnie inne. Dziękuję ci. Naprawdę.
A co ze mną? Wszystko w porządku, cieszę się, że siebie
pytam. Ręce mi się trzęsą od kawy, chcą się zabrać zapewne do
pieczenia ciasta. Albowiem z roztrzęsionych rąk dziwne ciasta
wychodzą. Jest godzina 16:26, zaraz muszę iść, żegnaj więc,
mój drogi, podsumowania bardziej szczegółowe zostawmy na
później, najlepiej na nigdy, przynajmniej teraz, tj. przynajmniej nie na teraz.
*
Bo to już było. Jak to by powiedział Kamil: „byłken”. Bardzo
ładnie: „bo to już «byłken»”. Bardzo. Może gdybym napisał to
zgodnie z wciągającą logiką tych ładnych deformacji, to mógłbym napisać: „tego jeszcze nie «byłken»!” – pierwszy i ostatni
raz, a potem to jeszcze na głos wypowiedzieć? Może. A może
nie powinienem tego „napisałken byłken?”? Muszę się zapytać
Kamila, czy to coś da, w każdym razie, to już się stało i stoi
przed nami bardzo ładnie, bardzo.
63
64
f e l i e t o n
Z
Barszcz Błaszczyk
-obrazkowani, przeobrazkowani. Nieskupieni. Zerkamy. Wciąż nierozbudzeni nie patrzymy na siebie. Natura nam spowszedniała, bo od cholery nas
tu. Cudów i magii brak. Na myśli się zaczyna i na myśli się
kończy. O czym jest nasza pierwsza myśl? Czy każdy zaczyna
od innej? Może, że jest ciepło
albo ciemno.
Nie patrząc na siebie, ego
na orbitach wokół wspólnej
jaźni, wczesna translokacja w szarym tunelu powietrza. Zaraz
będzie jasno.
Skutki uboczne zabawy w kulturę
*
Kraina mrozu, śniegu i zamkniętych bibliotek. Kraina pocałowanych klamek, nieszczęsnych urojeń i niezrealizowanych spotkań. Żałosne podtopienia konieczności czy przypadku – utrata
wolnej woli. Za każdym razem, by uniknąć powtórek, wycofuję
się przed myśli. Obserwuję i wypatruję mglistej granicy między
tą obserwacją a walką, zatopiony w Zachodnim wychowaniu
rozumu. Ktoś utopił nas w kulturze – jednostkowym wrażeniu
i owczym pędzie.
Chuda szkapa wchodzi do autobusu, nieskrywany topielec,
pławi się w słowach i gestach bez nadziei na zbawienie. To nie
jej słowa i gesty, dobrej pięknej prawdziwej. Spętano nas chorobą odczuć i reakcji wirusowych. Wolna wola to konstrukt.
Wymalowała się wedle zaleceń, tak podległa. (Na Boga, to tylko zabawa!)
s e
f e
l i kect joan
regulator kwasowości
Uciekam przed oczywistością. Odpływam z zamkniętymi
oczami w nieokreśloności szeptów, szelestu i skrzypu. Rozpuszczam emocje spakowane w skórzany worek, uważając,
jak oddycham.
Jest taki oddech, który powstaje z paniki, że wszyscy (nawet
ci, których darzymy utajoną sympatią i fascynacją) w tej samej
pozie zjedziemy pod ziemię pod własnym ciężarem. Powstaje
z faktu, że to już, a nie że dopiero za jakiś czas; że jesteśmy
już tutaj – w tej przestrzeni, gdzie to wszystko, o czym mówią
i co od lat badają, właśnie się dzieje. Nigdzie indziej. Nabonid, Da Vinci, Einstein, to właśnie tu, pod kopułą szklanej kuli
śnieżnej. Jesteśmy w grze. Życie trwa w najwyższym stopniu,
nie ma innego stopnia i tylko w tym można powiedzieć „życie”.
Rodzi się czasem uczucie jak u głuchego biegacza, którego nikt
nie powiadomił o wystrzale startowym. To jak musieć płynąć
i nie mieć się czego złapać, bo to nie basen, lecz pełne morze.
To serce już się nie powtórzy, a ono bije.
Jest taki oddech, kiedy druga osoba jak infantylny, nieodpowiedzialny bachor odwróci się od ciebie egocentrycznymi plecami fochów i zachciewanek, i pozwoli odejść ostatnią ścieżką,
jaką jest wtedy w stanie sobie wyobrazić... Ścieżka-bilans zysków i strat, nieodwracalnych przebiegów nieudolności, niepowtarzalnych okazji dla historii, niewykorzystanych potencjałów
sytuacji, niespontaniczności i pozbawiania siebie ludzi i przyjaźni. Zawsze będzie to strata czegoś. Jest taki oddech podczas
spotkania z Bogiem i niebytem w tym samym teraz. To czysta
ambiwalencja, mimowolne drżenie, nogi skaczą, zęby stuka-
ją o siebie. Mrówki na rękach, dłoniach, głowie, twarzy i szyi,
a na domiar – chęć, by w tym trwać. Wiedziałem wszystko, nie
wiedząc nic.
Wracam z klamką odbitą na ustach. W poczekalni na kółkach jest znów szaro, lecz tym razem będzie tylko ciemniej.
Nie ma tłoku, dużo siedzeń jest wolnych, a twarze ludzi, na
które patrzę, nie odpowiadają. Znużenie i obojętność jest jak
anemia, a krwią zagadka. Wampiry tajemnic – żadne wrażenie
nie pasuje lepiej. Wszyscy wyssali wszystkich, których znali.
Wysłużone znajomości zostawiamy w lesie na śniegu i znów
opuszcza nas energia. Kobiety mają powykrzywiane twarze,
mężczyźni drwią od frustracji wpisanej w ich naturę. Z wiekiem w tym mieście coraz mniej jest tajemnic. Doświadczenie
przekłada się w nienastawianie na zdziwienie i szał. Dajcie nam
nową iluzję – ludzi, z których chcemy wyssać całą ich tajemnicę, a potem rzucimy jak szmatą o podłogę tę iluzoryczną magię. Wampiry tajemnic, w jednego takiego też wchodzę skórę.
Zamykam oczy i po raz kolejny wycofuję się przed dźwięk,
przed emocje i przed myśli. „Poza kulturę i poza język” próba.
Cicha obecność, opoka. Po chwili słyszę głos.
Jest wewnętrzny, to kmiotek ego – iluzja tutejszego wychowania; owoc słowa „ja” w języku i noszonego przez nasz model
imienia; ogólny wgląd na przeszłe doświadczenie; zgromadzona wiedza teoretyczna, połączona z obecnymi pragnieniami.
My Precious!
00
65
66
f e l i e t o n
Ś
Karolina Natalia Bednarek
rednio raz w tygodniu zdarza mi się słyszeć pytanie w stylu: „O czym ty w ogóle mówisz? Pewnie masz rację, ale ja nie mam pojęcia, o co
chodzi...” I wcale nie mam tu na myśli jakieś skomplikowanej materii z zakresu egzystencjalnego czy zagadnień fizyki
kwantowej. Chodzi raczej o dyskusję dnia codziennego, sobotnią
„Wyborczą”, jakiś opiniotwórczy periodyk, telewizyjną debatę
na temat ważności krzewienia kultury i sztuki w kraju, w którym
wciąż brakuje na pielęgniarki i górników, polecane nowości książkowe, premiery filmowe i niszę muzyczną, wygrzebaną gdzieś
w Internecie. Szansa na podjęcie ciekawego dialogu jest
zgoła znikoma.
Domyślam się, że czytający ten felieton pewnie na co dzień
nie zauważają podobnego problemu, tak jak ja go długo nie
odczuwałam. Obcując w pewnym środowisku, podejmując rozmowę na temat, który jest oczywistym, naturalnym, a nawet
w pewnym sensie „kolokwialnym”, nie zauważamy, że gdy
wchodzimy między inne wrony, zmienia się dialekt. Kiedy mówisz do przyjaciółki, że zaciekawił cię temat Salvadora i Gali,
ona przytakuje i poleca książkę. Kiedy Zbyszek proponuje ci
film, doskonale czujesz jego intencję i rezerwujesz czas, by
nadrobić to, czego jeszcze nie miałaś okazji skosztować, bo zawsze można podzielić się odczuciami, odkryć nowe inspiracje,
konotacje, etc. etc. I wcale tu nie chodzi o poczucie wyższości.
Wręcz przeciwnie – każdy dzień jest okazją do zgłębiania wiedzy i zainteresowań, a im więcej poznajesz, tym ogromniejszą masz świadomość własnej niedoskonałości i zaczynasz liczyć luki,
które trzeba bezwzględnie wypełnić.
A i tak zemrzemy bez piątej klepki.
Szczęśliwe jest „mainground”, na który padają twoje ziarna,
gorzej, kiedy na Twoje: „Gala”, pada pytanie: „Jest jakaś gala?”
W poszukiwaniu ludzkiej utopii
W jednym z wywiadów Agata Passent – wychowana na literaturze klasycznej, krzewieniu tężyzny fizycznej i porządku
– przyznała, że od mężczyzny oczekuje tego, aby był inteligentny, wykształcony, zabawny, o artystycznej duszy i jeszcze... ciągle ją zaskakiwał. Czy to wiele? W dzisiejszym świecie
wydaje się to dużo. Tak jak znana felietonistka wielu jest ludzi,
f e l i e t o n
życie i cała reszta
którzy żyją ciągłym obcowaniem z otaczającym ich światem
sztuki, mediów, nawet polityki – by wiedzieć, w jakim kraju się
mieszka. Niestety, obserwuje się zubożenie pewnych wartości.
Umysły się zamykają, serca się zamykają. Tworzy się ściana,
zaburzająca komunikację.
Pamiętacie arystokratyzm myśli? Kilka lat temu, goszcząc
w Toruniu, wspominał o nim Zanussi. To jest coś, na co powinniśmy się nie tylko godzić, ale co powinniśmy w życiu wybierać.
Kapuściński tłumaczył: „Być ponad to – być arystokratą myśli,
arystokratą tematów wybranych. Tak, ponieważ potrzebna jest
wzniosłość, niezgoda na miałkość, na małość, na zniżanie się
do banału, do kiczu. Ale osiąga się to nie przez jałowy opór,
zwykłe odrzucenie, ale przez zajmowanie myśli ważnymi, istotnymi problemami, rozważaniami, refleksją nad losami człowieka i świata. Istnieje arystokratyzm krwi i arystokratyzm myśli.
Tak jak arystokrata nie zadawał się z byle kim, bo to go by
obniżało i poniżało, tak i arystokrata myśli nie powinien wchodzić do toczącej się rzeki pseudospraw i pseudoproblemów, nie
powinien obniżać treści i pułapu swojego myślenia”.
Życie to najbardziej uzależniająca używka. A z pewnością
najdroższa. Wprowadza w stany euforii, odrętwienia. Są zjazdy
i tripy nie do przewidzenia. Niczego nie możemy być pewni
i czasami można wypić niewiele i mieć globusa – a wszystko
„zależy od dnia”. Nie ma „nigdy” i nie ma „zawsze”. Życie nieuchronnie prowadzi do śmierci. I albo się tę chwiejność, helikopter w głowie polubi i zaakceptuje, albo będzie się miało nieprzerwanego kaca. Zabawne, że w jednej chwili wydaje ci się,
że wiesz już wszystko... o sobie, o ludziach, a naprawdę nie
można ufać nawet sobie i najlepszym jest po prostu przespacerować przez życie łagodnie. Wydaje nam się, że ktoś robi nam
krzywdę, a to okazuje się być najlepszą lekcją współistnienia.
Jesteśmy szczęściarzami, że możemy doświadczać. Uczymy się
doceniać razy i kopniaki, uczymy się stawiać temu czoła, iść
dalej, wspinać się na kolejne szczeble, asekuranctwo i tchórzostwo to najgorszy z możliwych błędów. Bo jak nam przyjdzie
doczekać starości, to powiemy sobie, że żyliśmy naprawdę,
a nie przez ściereczkę. Najlepszym w tym wszystkim są ludzie. Ci, co są z tobą nie tylko słowami. Ci, którzy przychodzą,
odchodzą, bo zawsze będą odchodzić. I najważniejsze, by nauczyć się od nich jak najwięcej. I jak ktoś trenuje cię przez lata,
a ty tego nie znosisz, po czasie wiesz, jak bardzo jest ci to teraz
przydatne. I mimo, że twoje życie się zmieniło, doceniasz, że
ktoś miał odwagę iść po swoje kosztem ciebie. I kochasz jedną
osobę, a druga niespodziewanie daje ci rękę. Dlatego kojącym
pocieszeniem jest – arystokratyzm myśli.
Na koniec z innej beczki. Marzenia świąteczne... Od momentu pojawienia się w bloku reklamowym ofert promocyjnych pakunków pod choinkę, pakietu komedii romantycznych
z Mikołajem w tle, muzycznej relacji Chrisa Rii o powrocie do
domu na święta, sączącej się z głośników radia, większość
z nas ogarnia ten specyficzny klimat. Spotkania z przyjaciółmi
przy grzanym winie, pomarańcze upstrzone goździkami, wigilijne śpiewanie kolęd w pracy, listy prezentów i ogólne poddanie się nastrojowi. Wszystko to ma swój niewątpliwy urok.
I jak dobrze jest się tym cieszyć, kiedy nie musisz myśleć o niczym negatywnym, kiedy nic ci nie grozi, wiesz, że masz swoje
miejsce na świecie. I tak na przykład Administracyjna marzy
o nowej książce Agnieszki Osieckiej, jej synek o bajońsko drogim zestawie pociągów Lego, Szczepan o tym, żeby się zakochać...tak ja marzę, żeby po 1 stycznia móc wrócić do pracy. I wokół tego nadal tworzyć tu swoją rzeczywistość. Coś co
wydawałoby się prymarnym, nabiera znaczenia wyjątkowości i
unikatowości – mieć pracę. I załamuje się arystokratyzm myśli... pozwolić na niego może sobie ktoś, kto ma najbardziej
pożądaną dziś stabilizację. W jednej z debat publicznych Krystyna Janda i Adam Nowak zgodnie stwierdzili, że chcieć delektować się sztuką mogą tylko ci, którzy mają pełne lodówki
i jeden etat, tak... bo to dla mnie możliwość mieszkania w tym
mieście, obcowania z ludźmi, poznawania Szczepana, smakowania kultury drobnymi kęsami, rozwijania pasji, zwyczajnie
– możliwość życia. Jak ktoś nie ma pomysłu na prezent dla siebie, niech odda go w dobroci serca potrzebującemu... Wesołych
Świąt! I do zobaczenia?
67
68
f e l i e t o n
D
Kosmiczny Bastard
ekorując Horyzont Zdarzeń świątecznymi ozdobami, wdałem się w wewnętrzne deliberacje na
temat prawdziwej istoty nadchodzących świąt.
Od razu zaznaczę, że jako hardy bezbożnik, nie obchodzę
Świąt Bożego Narodzenia ani innych tam Saturnaliów, których treść ujmą jest dla każdego racjonalnego umysłu. Dla
mnie, nadchodzące święta, to Święta Nalotu Czerwonego Grubasa i Bombowego Świerka. I proszę zdjąć z gęby te drwiące uśmieszki,
i nie marudzić, że śmiesznie to brzmi, że nazwa
jest zbyt długa, że jakaś taka nieracjonalna, bowiem jest to
nazwa najprawdziwsza, bo najmojsza, a poza tym została wyryta na spodzie Monolitu, zaraz obok inskrypcji MADE IN CHINA. Chociaż na ogół jestem wrogiem wszelkiego rytuału, to
z drugiej dupy strony uważam, że nowe świeckie tradycje nie
muszą zaraz być jakimś strasznym bareizmem, jeżeli tylko nie
będziemy traktować ich śmiertelnie serio. Śmiertelna powaga,
oprócz tego, że – jak sama nazwa wskazuje – jest śmiertelna,
to nieuchronnie prowadzi do absurdu, impotencji, szkodzi tobie
i osobom w twoim otoczeniu, znacznie bardziej niż sporadyczne
palenie głupa.
Święta na Horyzoncie
Święta Nalotu Czerwonego Grubasa zwanego też Starym
Kapitalistycznym Komumuchem lub Dziadkiem Mikołajem, jak
najbardziej mają swoje świeckie tradycje, które z biegiem lat
ukonstytuowały się na bazie negacji pewnych zjawisk kulturowych oraz afirmacji innych, wszystko zaś zostało przepuszczone
przez unikatowy pryzmat bękarciego stylu. I tak przygotowania do świąt trwają około miesiąca. Najwcześniej zaczynają się
dwa tygodnie po obejściu Dziadów, bowiem umarlaczki muszą
wybrzmieć w spokoju. W czasie przedświątecznym zalecane jest
słuchanie wszelkich sentymentalnych lastkrysmesów, letitsnołów, a także dostojnych otannenbaumów, radosne dekorowanie kosmicznego dominium, zaklinanie śniegu oraz oddawanie
się konsumpcyjnemu szaleństwu we współczesnych świątyAutoportret
f e l i e t o n
horyzont zdarzeń
niach Mamona po to, by zdobyć wyjątkowe podarki dla przyjaciół i rodziny, które później rzekomo podkłada Czerwony Grubas pod Bombowym Świerkiem pospolicie zwanym Choinką.
Warto tu wspomnieć o tradycji Wigilii Kevina, podczas której co roku oglądana jest wspaniała przypowieść o perypetiach
ośmioletniego chłopca. Kevin, syn Petera, zostaje przypadkowo
opuszczony przez rodzinę i pozostawiony sam sobie, jednak
udaje mu się pokonać zło. Jednocześnie otwiera się na drugiego człowieka i jego odmienność oraz na nowo odkrywa wartość
rodzinny. Dla uzupełnienia można obejrzeć także tzw. Nowojorski Testament, który – co zdarza się nieczęsto – trzyma poziom
części pierwszej. Czasem obawiam się, że ta filmowa przypowieść ma tak duży ładunek archetypiczny, że może kiedyś stać
się nową religią. Nawet jeśli spełnią się me czarnowidztwa,
z pewnością będzie to religia o niebo lepsza od tych, które znamy obecnie, z wyjątkiem może pastafarianizmu i dyskordianizmu – bowiem ja te dwie szanuję. Z kolei zamiast opłatka, łamiemy się mandarynką, która symbolizuje wydłużanie się dnia
względem nocy. Na wigilijnym stole, oprócz potraw wywodzących się z prymitywnych wierzeń i tradycji, nie może zabraknąć
czarnego napoju gazowanego, którego czerwono-biała butla
powinna być należycie wyeksponowana.
Święta Nalotu Czerwonego Grubasa i Bombowego Świerka
naturalnie są czasem miłości (w tym roku na czubku choinki
obowiązkowo zawieszamy tęczę, resztę ozdób utrzymujemy
w stylistyce astralnej) i kosmicznego pojednania ponad galaktykami. Ich aspekt moralny wiąże się z unikaniem prezentów
MADE IN CHINA oraz zakupem karpia w filetowym stanie skupienia. Nie wolno też okłamywać dzieci co do istnienia Dziadka
Mikołaja, który – mówiąc dość eufemistycznie – jest postacią
czysto alegoryczną, cała zaś draka z jego zielonymi niewolnikami, bezdennym worem z prezentami, pijanym reniferem,
kominem, choinką itp., jest tu li tylko przyczynkiem do kształ-
towania w naszych ukochanych larwach krytycznego osądu
i empirycznego podejścia do świata. Ponadto, w obrządku kosmiczno – bękarcim, nie czekamy na północne przemówienie
zwierząt – jako że sami jesteśmy zwierzętami, z pozostałymi
dogadujemy się przez cały rok, nie tylko od święta!
Zanim złożę świąteczne życzenia, pragnę wyłożyć czerwono
na zielonym, że nie cierpię dość powszechnej wśród domniemanych intelektualistów (zgodnie z definicją felieton winien
zawierać w sobie pierwiastek hejtu) gloryfikacji duchowego czy
tradycyjno-religijnego wymiaru świąt i potępiania ich świecko-komercyjnego wymiaru. Jakoby to pierwsze miało być takie
głębokie i treściwe, a drugie – płytkie i jałowe. Otóż ja widzę
jak na macce, że to pierwsze jest tylko zakłamaną i skostniałą
formą tego drugiego. Ponadto, każda tradycja zaczynała swój
memetyczny wyścig od statusu nowomodnej fanaberii, a wiele
– zdałoby się odwiecznych – tradycji ma mocno zafałszowany
rodowód… Tak też dopóki nie wybieramy kłamstwa, nazywając go prawdą objawioną, reszta nie ma większego znaczenia.
Reszta jest bowiem tylko kwestią estetyki, zaś w tym wszystkim najważniejsza jest przecież przyjaźń, miłość, radość, przyjemność, itp.
I tak, Kosmiczny Bastard życzy wszystkim Czytelniczkom
i Czytelnikom MENAŻERII Świątecznych Świąt Nalotu Czerwonego Grubasa I Bombowego Świerka! Niechaj te święta będą
białe (tylko ze względu na śnieg), świeckie, przyjemnie beztroskie i kosmicznie radosne. Niechaj pierwsza gwiazdka nie
spierdoli się Wam na głowy! I niechaj żłóbek waszych serc pozostanie pusty jako i wanna wasza…
*<];=0
69
70
f e l i e t o n
Józef Mamut
W
nowym roku mają zdelegalizować len, bo zbyt
silnie kojarzy się z innym szatańskim warzywem i ludzie zaczęli go kolekcjonować. Szkoda,
bo bardzo lubię nosić lniane koszule, zwłaszcza latem. Lekkie,
szybko schnące, oddychające. Z tego co wiemy, więcej osób
zeszło po spożyciu uczulających orzeszków arachidowych lub
słuchając konferencji rzecznika rządu, ale kto by się logiką
przejmował. Wystarczy, że wiemy o co chodzi, bo wciąż nie
potrafią powstrzymać krzywienia krzesłem ryja ani innych znaków niewerbalnych emitowanych kiedy łżą jak koty.
Tymczasem picnik skręca kotyliony, a raczej chińskie substytuty tego, co kiedyś rosło na polach pegenigerów obsianych
teraz cebulorzepakiem – dzięki temu w medycynie mamy ciągły postęp. Zanim zdążyłem zużyć moje zapasy magnezu ominęła mnie epoka chelatów i przeszedłem od razu do cytratów,
które podobno jeszcze lepiej wchłaniają się w mózg szympansa
– przynajmniej na razie.
No i znowu się pomyliłem! Miałem kupić kostki do defloratora 12 w 1, a kupiłem tylko 7 w 1. Bez sensu. Dobrze, że się
niedawno umyłem i posmarowałem żelem ‚180h ochrony przed
konserwatyzmem’ by być bardziej otwarty na indeterminizm.
Jesteśmy bardzo tolerancyjni. Chyba, że ktoś podniesie za
wysoko prawą rękę. Wtedy konsekwencje mogą by gorsze niż
spowodowane zniszczeniem jamniczka czy kradzieżą drobnego przedmiotu, którego definicja wzrosła do 400PLN. Brawo!
Niestety nie pomogło. Zegarki ministranta nawet jako podróbki
są więcej warte. No i znowu wyłączyli sygnał. Czarny obraz na
antenie najbogatszej korporacji we wsi? Na kanale który nigdy
nie zasypia? Na infokresce powiedzieli, że to pewnie awaria
mojego waterwall’a.
W kwestii korupcji nic się nie zmieniło. Kiedyś produkowali telefony, teraz opony. Przepisy tworzą nadal i to na swoich
normach bynajmniej statystycznych. Kolejne zakazy w typie
pseudocwaniaków, którzy wydają 200 baksów, żeby dostać
promocyjnego hot-doga za 2 miedzioniklowe.
- Co Pan sądzi o tych całych koczowiskach Ramlotów?
- Nie jestem rencistą, ale jeżeli kogoś celem życiowym jest
nie pracować, mieszkać w pałacyku i się opalać, a mieszka pod
moim blokiem, śmierdzi i żebrze to mnie to troszkę wkurwia...
czyli nie budzi raczej sympatii mówiąc delikatnie pokrętnie jak
to się zwykło publicznie.
No dobra. Wypieprzymy Sławosława! Wszystkim (plebs nieistotny) powiemy, że był zajebisty i będziemy kontynuować to
co zaczął, ale chcemy być tak okrutnie przejrzyści, że musimy się go pozbyć. Nie obędzie się bez dwóch wariantów
planu B, bo okazało się, drzewa to też geje i teoria danger
nie ogarnia.
71
f e l i e t o n
bełkot miast a
fot.
Józef Mamut
72
w u n d e r k a m m e r
BRZYDKA POCZTÓWECZKA
Pocztówka z centrum handlowego Cherry Hill New Jersey, źrodło: http://paul-altobelli.com
Pocztówka z centrum handlowego Winter Park, Florida, źródło: http://timetravelnow.tumblr.com/
w u n d e r k a m m e r
KĄCIK DZIWOLĄGA
KRYPTOANIMALIA
Ethel Granger (1905-1982).Alfred David - Mr Penguin
KRAMPUS – bożonarodzeniowy demon.
Pogański bożek płodności z najgłębszych odchłani piekła, który zazwyczaj przybiera formę rogatego i koźlonogiego satyra z brodą
i ogonem. Przybywa, podobnie jak Święty Mikołaj, w okresie Świąt
Bożego Narodzenia. Lecz odwotnie niż on – nie po to by nagradzać
grzeczną dziatwę – ale by sprać niegrzeczne europejskie dzieci na
kwaśne jabłko, a także wepchnąć w sakwę oraz zawlec do swojego legowiska. Dziwnym trafem omija tereny Polski, gdyż jako
idea mająca swój początek w mitologii skandynawskiej i folklorze
związanym z Alpami, pojawia się na terenach Austrii, południowej Bawarii i Tyrolu, północnej Friuli, Węgier, Słowenii, Chorwacji,
a także wśród naszych bezpośrednich sąsiadów: Republik Czeskiej
i Słowackiej.
Do atrybutów owej bestii należą rózga oraz zardzewiałe łańcuchy
i dzwonki, które wybrzmiewają wówczas, gdy Krampus (a najczęśniej młody mężczyzna przebrany za niego) w nocy z 5 na 6 grudnia (czy w Mikołajki) biega po ulicach i straszy dzieci. Jednakże pojawiają się wariacje, które można zauważyć w szeregu rozmaitych
przedstawień figurujących na tradycyjnych kartach pocztowych
w zależności od regionu pochodzenia, dotyczące tego, jak się zwie,
jak wygląda oraz co z sobą nosi.
Oto kilka dodatkowych faktów na temat Krampusa:
– jest straszy niż Jezus;
– mówi się, że jest synem boga Hela;
– kartki z Krampusem rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, lepiej niż
te z kotkami;
– Krampus wypracował sobie wiele wyrafinowanych metod
karania;
– Krampus jest wybitnie beznadziejnym Bossem do pokonania
w grze komputerowej CarnEvil;
– jeździ motorem wraz z Mikołajem w koszu - nie tam żadne
renifery;
– jest zwolennikiem technik BDSM i ma problemy z narkotykami;
spowodował, że naziści i chrześcijanie połączyli się w niechęci
do niego;
– bywa przedstawiany z jednym kopytem i jedną ludzką stopą;
– kiedy spotkasz Krampusa, poczęstuj go sznapsem.
Pan Pingwin to ekscentryczny Belg, którego największym
marzeniem jest zostać pochowanym w trumnie we wzór
w pingwiny, w swoim pingwinim kostiumie, gdzieś niedaleko Antarktyki, by być blisko swych ukochanych stworzeń
i środowiska, w którym żyją naturalnie. Od ponad 40 lat
Alfred David przemierza ulice swojej dzielnicy Schaerbeek (jednym z przedmieść Brukseli) w biało-czarnym stroju
pingwina, w którym wygląda, jakby dopiero co opuścił
bal przebierańców.
Życie Davida zmieniło się w 1968 roku, odkąd doznał obrażeń
biodra w wypadku samochodowym. W wyniku tego zdarzenia
zaczął utykać, a jego koledzy określili chód Alfreda jako zataczający się, dzięki czemu zyskał przydomek „Pan Pingwin”.
Kto by pomyślał, że nie całkiem złośliwe przezwisko przyczyni się do zmiany dotychczasowego życia Alfreda?! Konsekwencją tych wydarzeń okazała się być niebywała fascynacja morskim nielotem oraz kolekcjonowanie wszystkiego, co
z nim powiązane. Pingwińskie zbiory urosły do ponad 3500
eksponatów, a obsesja znalazła ujście w stworzeniu przez
Pana Davida muzeum we własnym domu; domu, z którego
został on wyrzucony przez własną żonę, kiedy to oświadczył,
że chce zmienić swoje nazwisko na Monsieur Pingouin. Po
jakimś czasie Alfred David oddał swoje zbiory na rzecz aukcji
ze zbiórką pieniędzy dla lokalnej drużyny piłki nożnej. Jakie
były dalsze losy tej kolekcji? – niewiadomo.
Alfred zapraszany był do wielu talkshow’ów w charakterze
gościa specjalnego. Miało to miejsce również w okresie, gdy
na ekrany kinowe weszła kolejna część przygód Batmana –
Powrót Batmana, w której to Danny De Vito grał nemezis
rycerza z Gotham – niejakiego Pingwina.
Alfred David wierzy, że łączy go szczególna więź z pingwinami, że rozumieją, co on do nich mówi oraz że po śmierci zostanie zreinkarnowany w postaci pingwina – gdzieś na
Antarktyce bądź przynajmniej w jednym z ogrodów zoologicznych. Prócz upodobania do czarno-białego nielota Alfred
bardzo ceni sobie lampkę czerwonego wina, co można w zupełności i bezkrytycznie zrozumieć.
Alfred David: Belgian Penguin Man
http://www.youtube.com/watch?v=31r0BBmkvzA
Grüss vom Krampus!
73
74
w u n d e r k a m m e r
SZEMRANY TALERZYK
Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA
Artist: Tor Lundvall
Album: Yule EP
Label: Strange Fortune
Rok:2006
333 ręcznie numerowanych egzemplarzy
Bûche de Noël – bożonarodzeniowy deser w kształcie pnia drzewa podawany we Francji i w krajach frankofońskich.
Tradycyjna „szopka” rzodkiewkowa z Meksyku.
Pasztet z renifera, z krewnych Rudolfa karmionych mchem. Zastanawiający jest jednak fakt umieszczenia symbolu węża i skorpiona
na puszcze z przysmakiem...
Julmust – rodzaj szwedzkiego bezalkoholowego piwa dostępnego
tylko w okresie świąt.
Zwyczajową potrawą bożonarodzeniową w Japonii jest kubełek
z KFC. Poważnie!
Można przypuszczać po skandynawsko brzmiącym imieniu i nazwisku, że Tor Lundvall, pomimo że jest Amerykaninem mieszkającym w East Hampton NY, czerpie inspiracje z krajów swoich
przodków. Mimo swej łagodnej wymowy, na albumie „Yule” można
niekiedy usłyszeć niepokojące fragmenty, w których zdają się
pobrzmiewać nawiązania do dość krwawych tradycji sprzed
okresu chrześcijaństwa.
Tytuł płyty pochodzi od nordyckiej nazwy tradycyjnego festiwalu zimowego. W rzeczy samej, album przywodzi na myśl śnieżne
piosenki i pejzaże dźwiękowe celebrujące ten czas w roku. Nie bez
kozery gatunek, do którego zakwalifikowano tworczość Tora, zwie
się ghost ambientem, gdyż eteryczne wokale, jak i kompozycje
przybierające rozmazane formy i jak gdyby odległe brzmienie,
przyprawiają o melancholijne stany duchowe.
Tak sam Tor opisuje wspomnienia związane ze świątecznym
okresem:
„Zawsze uważałem, że okres następujący po Święcie Dziękczynienia aż do początku stycznia niesie ze sobą unikalny i dziwny
nastrój, oczywiście różnym od tego pełnego stresu związanego
z świątecznym szaleństwem. Pamiętam te zimne, ciemne wieczory,
gdy jako dziecko czekając godzinami w samochodzie, podczas gdy
moja matka kupowała artykuły spożywcze lub prezenty. Słyszałem
wówczas utwory świąteczne odbijające się echem i dryfujące blado
przez parkingi centrów handlowych i supermarketów. Dźwięki te
o wiele bardziej do mnie przemawiały niż nieomal wykrzykiwane
z niewielkiej odległości kolędy. W tych chwilach było zawarte pewne niezwykle melancholijne piękno, ich wspomnienie nigdy mnie
nie opuściło”.
Płyta nie należy być może do najświeższych wydawnictw Lundvalla, ale lubię sięgać po jego albumy właśnie zimową porą, kiedy to
śnieg pokrywa ziemię, a niekiedy tworzy nawet pokaźnej masy
czapy na wierzchołkach iglastych drzew. Kiedy noce są ciche i bezwietrzne, podczas których – pomimo mrozu – można uchylić okno
i wsłuchiwać się w prószący śnieg, a także, niekiedy, w skrzypienie śniegu pod butami przypadkowych przechodniów. Światło
w pokoju, w którym siedzimy pod kocem wraz z psem, powinno
być ciepłe, ale umieszczone co najwyżej w jednym punkcie pomieszczenia i możliwie mocno rozproszone – dobrze sprawdza się
tu kiczowata świeczka w oknie (nieodłączny element skandynawskich świąt, który to rokrocznie stanowi przyczynę utraty dachu
nad głową przez przynajmniej kilku zwolenników tradycji), tworząc pluszowy półmrok dzięki tańczącemu płomieniowi. Dzierżąc
w dłoni kubek herbaty imbirowej z syropem sosnowym, podgryzając raz po raz orzechy różnego sortu oraz chrupiące i korzenne pepparkarkor, zasłuchuję się za każdym razem i niezmiennie
zachwycam nieco naiwnymi brzmieniami, jak i trącącymi infantylizmem obrazami autorstwa Tora, jakie zdobią każdy z jego albumów. Ale w tym względzie nikomu nie byłam tak wierna. W tym
miejscu chciałabym pozdrowić mojego kolegę – Pawła Pawłowskiego, który jakieś dobre kilkanaście lat temu, uraczył mnie płytami
Tora, jakoby z eksportu od okultysty z Wysp i od tego czasu są one
ze mną albo ja z nimi.
w u n d e r k a m m e r
Z SZUFLADY HOARDERA
Łakocie
75
76
p o d
o k ł a d k ą
Ilustracja - Santa Claus Funnies #1154 (Wyd. Dell, 1960) | Źródło :
T
rudno mi wyobrazić sobie lepszy prezent
na święta od komiksu. Oczywiście zdaję
sobie sprawę, że jestem w mniejszości,
ale cóż, taki urok komiksowej (czytaj: niszowej) pasji.
Od pierwszego numeru staramy się zarażać, lub
chociaż
zainteresować
tą
pasją
czytelników
MENAŻERII. W duchu mam nadzieję, że to się udaje. Jak już wspominałem, trudno mi wyobrazić sobie lepszy prezent na święta od komiksu. Dlatego z wielką przyjemnością oddajemy
w Wasze ręce dziesiąty numer wypchany po brzegi komiksami. Jeżeli nie pod choinką to z pewnością POD OKŁADKĄ.
A co pod nią? Pewien morderca z Gotham City,
co lubił zabijać w kalendarzowe święta i Kruk co za
przewodnika robił, a także Jaś co wnętrze oceanu
odkrył. Błędny rycerz co średniowieczną Francję
przemierzał i Córka Mendla, która grozę przeżyła.
Fugazi, co go już nie ma i najlepsi wrogowie, którzy
będą zawsze.
Wszystkiego najlepszego i komiksowego na te
święta.
Życzy redakcja POD OKŁADKĄ
Komiksy na
Święta
Dawid Śmigielski
D
www.comicvine.com
ziałalność publicystyczną działu komiksowego POD OKŁADKĄ rozpoczynaliśmy pełni obaw i niepewności, ale za to
z dużą dozą zapału i pomysłów. Nie wiedzieliśmy
czego się spodziewać. Ostatecznie udało nam się
dziesięć razy przygotować dział pełen nowości
i niespodzianek. Staraliśmy się w przystępny sposób dostarczać jak najwięcej informacji i osobistych refleksji. Ale nie wszystko wyglądałoby tak,
gdyby nie pomoc wielu osób.
Dlatego też za ten miniony rok chcielibyśmy
podziękować czytelnikom, krytykom i gościom naszych wywiadów oraz hojnym wydawcom, którzy
wspierali Redakcję egzemplarzami recenzenckimi Oby nadchodzący rok był również tak obfity
w doskonałe tytuły i udane imprezy komiksowe.
Do siego roku!
Jacek Seweryn Podgórski
p o d
o k ł a d k ą
77
78
p o d
o k ł a d k ą
Jak najszybciej do tłustego 2015.
Przyszłe losy magazynu „Star Wars
Komiks”
Dawid Śmigielski
R
edaktor naczelny magazynu „Star Wars Komiks”
– Jacek Drewnowski, odwiedził Toruń podczas piątej edycji festiwalu „Star Force”. Panel
z jego udziałem przyciągnął sporą liczbę fanów komiksowych
opowieści spod znaku „Gwiezdnych Wojen”. Przez pierwszą
część spotkania Drewnowski opowiadał o swoich dziwiczych
kontaktach z dziełami Lucasa i o tym, jak został redaktorem pisma „Gwiezdne Wojny Komiks”, a potem „Star Wars
Komiks”. W końcu padło pytanie dotyczące przyszłości
gwiezdnowojennych komiksów wydawanych przez EGMONT.
Dobra wiadomość jest taka, że „Star Wars Komiks”
będzie się ukazywał, ale niestety w niezmienionej formule
(48-stronicowy dwumiesięcznik). Okazało się, że pomysły
na pismo były inne. Rozważano zwiększenie objętości do 96,
a nawet do 148 stron, oczywiście wraz ze wzrostem objętości
zwiększyłaby się także cena. Niestety nic z tych planów nie
wypaliło. Z tego też powodu nie został utworzony plan wydawniczy na przyszły rok, ponieważ był on z grubsza dopasowany
do nowych koncepcji dwumiesięcznika.
Jedynym pewnym komiksem jest historia „A Valentine Story: Breaking the Ice” z księżniczką Leią i Hanem Solo, która
ukaże się w walentynkowym numerze. Owa opowieść pasowała do każdej nowej formuły dwumiesięcznika, dlatego została
„zaklepana”. Gdy plan tylko się pojawi, zostanie udostępniony
na profilu facebookowym „Star Wars Komiks”.
p o d
Zła wiadomość jest taka, że następny numer „Star Wars
Komiks Wydanie Specjalne” nie ukaże się z powodu słabej
sprzedaży. Jacek Drewnowski nie wyklucza reanimacji tego
tytułu w 2015 roku, na który to rok EGMONT szykuje wielką
ofensywę. Choć prawdopodobnie to dwumiesięcznik przejdzie
duży lifting związany ze zwiększeniem objętości i być może polepszeniem jakości (np. lakierowana okładka).
Jeżeli chodzi o komiksy albumowe, to w przyszłym roku
ukażą się jedynie dwa tomy „Mrocznych Czasów” (jeden
jest już w tłumaczeniu). EGMONT nie wyda żadnych nowych
serii dopóki sprawy licencyjne za oceanem nie ulegną stabilizacji. Na razie Dark Horse Comics przedłużyło licencję do
wakacji. To bardzo krótki okres. EGMONT nie chce inwestować
w serie, których nie będzie mógł dokończyć z niezależnych od
siebie powodów. Rok 2014 jest okresem na „przeczekanie”.
Po tej wegetacji ruszy ofensywa związana z premierą Epizodu
VII. w reżyserii J.J Abramsa. Jednak niezależnie od tego, czy
film twórcy „Super 8” zakłóci kontinuum uniwersum Lucasa,
Jacek Drewnowski przy wyborze kolejnych komiksów będzie
kierował się przede wszystkim jakością danej historii.
Niech Moc będzie z Nami!
o k ł a d k ą
79
80
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
81
82
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
83
84
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
85
86
p o d
o k ł a d k ą
Długie Halloween
w mieście Gotham
Filip Fiuk
T
o był bardzo udany halloweenowy czas (oczywiście tegoroczny) dla fanów dobrego komiksu oraz
postaci Mrocznego Rycerza z równie mrocznego
i pełnego tajemnic miasta Gotham. Wreszcie po wielu latach
prośby fanów zostały wysłuchane i doczekaliśmy się polskiej
edycji opowieści duetu Jeph Loeb/Tim Sale, czyli 13-częściowej maxi-serii pt. „Długie Halloween”, opublikowanej w USA
a latach 1996–1997. Publikacja tegoż albumu skusiła mnie
do głębszej analizy i zastanowienia się nad istotą komiksu
i jego wpływem chociażby na znakomite dzieło reżysera
Christophera Nolana, czyli „Mrocznego Rycerza” z 2008 roku.
Warto wspomnieć o kulisach powstania komiksu. Duet
twórców, który z sukcesem pracował już dla DC Comics przy
postaci Batmana w ramach opowieści „Batman: Nawiedzony
Rycerz” (wydanej przez EGMONT POLSKA w 2012 roku), stworzył
w późniejszym czasie dla konkurencyjnego Marvel Comics
bardzo interesującą historię. Chodzi mianowicie o „Victims”
– „Ofiary”, w której Wolverine i Gambit (członkowie X-Men)
zostają uwikłani w ciekawą intrygę z Kubą Rozpruwaczem
grasującym w mrocznych uliczkach Londynu w tle. Opowieść
niezwykle udana, opublikowana zresztą w naszym kraju przez
TM-SEMIC jako Mega Marvel 2/97. Po zakończeniu pracy
nad tym komiksem autorzy poddani sugestiom i namowom
legendarnego edytora z wydawnictwa DC, Archiego Goodwina,
postanowili powrócić do świata Batmana i kontynuować
swoją przygodę z tą materią. Tym razem jednak wzięto
pod uwagę opowiedzenie historii, która w prostej linii będzie niejako kontynuacją „Roku Pierwszego” Franka Millera
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
„Batman: Long Halloween”
Jeph Loeb, Tim Sale, Gregory Wright
Mucha Comics 2013
(EGMONT POLSKA, 2003), czyli opowieści traktującej o początkach działalności Bruce’a Wayne’a jako
Batmana w Gotham oraz o młodym poruczniku Jamesie
Gordonie, który ma za zadanie schwytać samozwańczego
mściciela. Ostatecznie oboje zawiązują przymierze w walce
ze zbrodnią w mieście i podejmują misję oczyszczenia go
z wszechogarniającej korupcji i bezprawia.
Odnośnie do publikacji związanych z Batmanem autorstwa
Loeba i Sale’a w naszym kraju warto tu nadmienić o dwóch
komiksach: „Batman: Haunted Knight” (czyli nieco okrojona
wersja „Nawiedzonego Rycerza” – publikacji wydawnictwa
Egmont z 2012 roku, wydana przez TM-SEMIC jak
Top-Komiks 5/99) oraz historia „Blades” – „Ostrza” (Tim Sale
rysuje, ale autorem scenariusza jest James Robinson, a opowieść została opublikowana w komiksie „Batman & Superman”
5–6, TM-SEMIC 1998). Natomiast sam Jeph Loeb jest
autorem innej, niezwykle popularnej historii, stworzonej
w duecie z wielką gwiazdą przemysłu komiksowego w Stanach,
Jimem Lee. Mianowicie chodzi tu o historię pt. „Hush”, która
została opublikowana w USA w dwunastu zeszytach regularnej
serii „Batman” w latach 2002–2003. Polscy czytelnicy doczekali się jej publikacji w latach 2005–2006, a historia wydana
w dwóch obszernych tomach przez EGMONT POLSKA to dość
imponująca ekspozycja galerii łotrów Batmana (z uwzględnieniem Kobiety-Kot, z którą nasz bohater romansuje) oraz wprowadzenie nowego przeciwnika – Thomasa „Tommy’ego” Elliota
(aka „Hush”) – z którym zresztą łączą Bruce’a dawne wydarzenia z przeszłości.
„Długie Halloween” jest opowieścią dosyć mocno rozbudowaną i skupia się na kilku aspektach. Mamy zatem
Gotham City, w którym o władzę walczą dwie mafijne rodziny dowodzone przez swoich bossów – Carmine’a „Rzymianina”
Falcone oraz Sala Maroniego. Poznajemy struktury funkcjonowania owych rodów na kryminalnej scenie Gotham oraz
ich wzajemne zależności i animozje. Oczywiście spotykamy
Batmana, młodego i niedoświadczonego, który po złożeniu na
grobie swoich rodziców obietnicy dozgonnej walki ze złem trawiącym Gotham postanawia działać i za cel obiera sobie mafijne
familie. Nie jest jednak osamotniony. Okazuje się, że i kapitan
Gordon, jak i początkujący prokurator okręgowy Harvey Dent,
mają ten sam cel. Dlatego jednoczą siły i tworzą triumwirat,
który w trakcie opowieści zostaje poddany wielu próbom. Motyw
ten znakomicie wykorzystał w „Mrocznym Rycerzu” Christopher
Nolan, który obrał zresztą podobną strukturę opowieści oraz
jako kręgosłup fabularny wybrał tragiczną historię Harvey’a Denta, stopniowo staczającego się w kierunku szaleństwa.
Zrobił to zresztą bardzo solidnie, od początku rozwijając postać Harvey’a i pokazując, że w wojnie pomiędzy dobrem
a złem ofiary są nieuniknione, a granica pomiędzy chaosem
a porządkiem niezwykle płynna. Ale wracając do komiksu,
mamy tu również pokazany wpływ, jaki owa odyseja przeciwko
złu ma na bohaterów oraz ich najbliższych, tym bardziej że
w trakcie opowieści dokonuje się na naszych oczach symboliczna „zmiana warty”. Gangsterzy zaczynają odchodzić do
lamusa, a ich miejsce powoli zajmują dziwolągi i mordercy-psychopaci, którzy, jak się wydaje, są naturalną (bądź nienaturalną) odpowiedzią na pojawienie się w mieście Batmana.
Joker, Poison Ivy, Riddler, Scarecrow czy Mad Hatter, a finalnie
87
88
p o d
o k ł a d k ą
również Harvey „Dwie Twarze”, to plejada nowych postaci. Miasto
„zasługuje” na nową klasę przestępców, tym razem działających
w sposób nieobliczalny i bardziej teatralny aniżeli skostniała Mafia z Gotham.
Jednak rdzeń opowieści to kryminalna zagadka – kim jest tajemniczy Holiday Killer? Morderca, który uderza w kalendarzowe
święta i dokonuje morderstw, początkowo pozbawionych schematu działania, jednak z czasem mających jasny wydźwięk – osłabienie mafijnych struktur oraz doprowadzenie do wyniszczającej
obie strony wojny o władzę w Gotham. Autorzy znakomicie budują historię właśnie na tym motywie, podając nowe wskazówki
i nowych podejrzanych, co prowadzi do tego, iż czytelnik do końca zastanawia się, kto jest mordercą. Zakończenie nie daje jasnej
odpowiedzi i pozostawia miejsce na własną interpretację. Jednak
chyba ważniejsze okazuje się to, że owe wydarzenia w mieście
zmieniły stan rzeczy na zawsze, zmieniły naszych bohaterów. Posłużę się tu cytatem z „The Dark Knight” Nolana, są to słowa
wypowiadane przez Jokera do Batmana w scenie przesłuchania
– „(…) You’ve changed things... forever. There’s no going back.”
Czy rzeczywiście tak jest? Czy Batman sprowadził do Gotham
szaleństwo i stał się katalizatorem dla chaosu oraz zbrodni? Sam
bohater wierzy w swoją misję i pomimo dość tragicznej konkluzji, jaką były losy Denta, cała opowieść daje nadzieję, bo jest
ktoś, kto podjął walkę i będzie kontynuował swoją misję. A ofiary
w takiej batalii są niestety nieuniknione.
Pomimo znacznej objętości (ponad 370 stron) komiks czyta się
szybko za sprawą dynamicznych ilustracji Tima Sale’a i sprawniej
poprowadzonej fabuły Jepha Loeba. Świetnym uzupełnieniem
może być również seans filmu Nolana, który znakomicie wykorzystał komiksową materię do opowiedzenia filmowej opowieści
o Batmanie, zwłaszcza w drugiej odsłonie swojej trylogii. „Batman:
Długie Halloween” to zdecydowanie czołówka komiksowych opowieści o mścicielu z Gotham City, warto zapoznać się z tym dziełem,
gdyż w przyszłym roku nakładem również wydawnictwa MUCHA
COMICS ukaże się w Polsce kontynuacja tej historii, czyli „Batman: Dark Victory”. Komiks ten pokazuje dalsze losy Batman,
tym razem wspomaganego w swojej misji przez nastoletniego Robina, oraz przedstawia kolejne etapy walki o hegemonię
w przestępczym światku Gotham City. A więc jest na co czekać.
p o d
o k ł a d k ą
Zródło ilustracji:
www.muchacomics.com
89
90
p o d
o k ł a d k ą
Nie może ciągle padać
O różnicach w Kruku Jamesa
i Alexa
O’Barra
Proyasa
Adam Blicharski
K
ruk to miniseria komiksowa stworzona przez
amerykańskiego grafika, Jamesa O’Barra, ukazująca się w latach 1989–1991. Jest ona swoistą terapią artysty, którego narzeczona zginęła w wypadku
samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę.
O’Barr nie mogąc poradzić sobie z bólem, gniewem i żalem
po stracie bliskiej osoby, postanowił przelać wszystkie negatywne uczucia na papier. W ten sposób powstaje smutna,
pełna mroku historia Erica i Shelly. O komiksie, jak i o jego
twórcy zaczęło być głośno na początku lat dziewięćdziesiątych,
kiedy to Alex Proyas, trzydziestoletni reżyser z niewielkim dorobkiem, decyduje się przenieść tę mroczną, gotycką historię
na srebrny ekran. Do roli Erica Drevena zatrudniono wschodzącą gwiazdę lat dziewięćdziesiątych – Brandona Lee (syn
słynnego Bruce’a Lee). Był to piąty film w karierze Brandona,
film który miał otworzyć mu drogę do wielkiej kariery. Niestety życie często bywa gorzkie. Na osiem dni przed zakończeniem zdjęć młody aktor zostaje postrzelony na planie filmo-
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
Okładka jednego z wydań komisku „The Crow”
autorstwa Jamesa O’Barra
wym, po dwunastu godzinach w skutek otrzymanego postrzału
umiera w szpitalu. Mimo tragedii reżyser i cała ekipa tworząca
„Kruka” postanawia go dokończyć przy użyciu pionierskich, jak
na tamte czasy, efektów specjalnych. Na twarz dublera nałożono cyfrową twarz Lee. Cel został osiągnięty. 11. maja 1994
roku odbywa się światowa premiera. Film szybko staje sie kultowy, a wokół śmierci aktora zaczynają krążyć legendy. Dzieło
Alexa Proyasa na trwałe wpisuje się do kanonu klasyki kina.
Jest to historia zemsty zza grobu, a przede wszystkim historia
prawdziwej miłości, która jest silniejsza od śmierci.
Jak to często bywa, adaptacje komiksowe różnią sie od
swoich komiksowych pierwowzorów. Tak też jest w przypadku
tego dzieła.
Śmierć Erica i Shelly
Reżyser przenosi scenę śmierci Erica i jego narzeczonej Shelly z pozamiejskiego bezdroża, na którym psuje im
się samochód, na poddasze domu leżącego gdzieś w środku
mrocznego i skąpanego w deszczu miasta. Kiedy Eric wchodzi do domu, zastaje zbirów niejakiego Top Dollara znęcających się nad Shelly. Ci strzelają do niego i wyrzucają przez
okno. Następnie gwałcą dziewczynę, która ostatecznie umiera
w szpitalu w wyniku odniesionych obrażeń. Na komiksowym
bezdrożu kaźń bohaterów wygląda nieco inaczej. Grupa Top
Dollara strzela do Erica, raniąc go poważnie w głowę, po czym
gwałci brutalnie Shelly. Po wszystkim po prostu do niej strzelają.
Eric natomiast umiera w szpitalu. W filmowych retrospekcjach
odbija się obraz szczęśliwych kochanków, obraz, który wydaje
się wspaniałym snem, ostatecznie zamienionym w najgorszy
koszmar. Widz dowiaduje się, że para miała się wkrótce pobrać.
W komiksie zaś nie wiadomo nic o obojgu bohaterów. Są anonimowi jak każdy z nas.
Eric Draven – Brandon Lee
Makijaż Erica/Kruka został oparty na Ironii, jednej z trzech
masek teatru dramatycznego (Ból, Ironia i Rozpacz). Sam
bohater jest wzorowany na Peterze Murphym z zespołu
Bauhaus, którą to grupę O’Barr widział w Berlinie (Murphy
często malował twarz na biało, ale bez czarnych wstawek.
Podobieństwo obu panów jest ogromne). W komiksie Eric emanuje brutalnością, która miejscami przeradza się w szaleństwo.
W filmie natomiast jest bardziej melancholijny, chociaż potrafi być bardzo brutalny. Na ekranie widzimy, jak wysyła swych
przeciwników na tamten świat przy użyciu różnorakiej broni:
noży, miecza, pistoletu lub ładunków wybuchowych. Jednym
zdaniem – dla każdego coś miłego. Na kartach komiksu jest
to przeważnie pistolet, który doskonale komponuje się z wplecionymi w jego włosy łuskami nabojów, od których zginął.
U Proyasa są one widoczne tylko w jednej scenie.
Scull cowboy
To ciekawa i kontrowersyjna postać. Otóż w komiksie, jak
i w filmie pojawia sie kilka razy i jest jakby dodatkowym przewodnikiem głównego bohatera (poza krukiem). Komiksowy
Scull Cowboy prowadzi Erica przez cały jego pobyt na Ziemi.
Przypomina mu, że jest tu wyłącznie dla zemsty, a jakakolwiek
91
92
p o d
o k ł a d k ą
pomoc innym ludziom pozbawi go mocy i stanie się niemal śmiertelny. Filmowego Sculla nie zobaczymy w standardowej wersji
filmu, ponieważ wszystkie sceny z jego udziałem zostały usunięte,
można je zobaczyć w dodatkach na dwupłytowym wydaniu DVD
i Blue-ray. A więc Scull pojawia się na cmentarzu przy zmartwychwstaniu Erica, potem w starym mieszkaniu bohatera
i w scenie, w której stara się odwieść Erica od chęci pomocy
Sarze (przyjaciółki za życia). Sceny te jednak, tak jak wspomniałem wcześniej, nie znalazły się w ostatecznej wersji filmu. Być
może postać Sculla nie była niezbędna dla filmowej narracji.
Oficer Albrecht
W filmie i komiksie występują stróże prawa – Oficer Albrecht,
Detektyw Torezz i Komisarz Hook. Albrecht odgrywa w dziele Proyasa znaczącą rolę. Przybywa na miejsce zbrodni, gdzie
znęcano się nad kochankami. Jest obecny w szpitalu, w którym
umiera Shelly. Przewija się przez cały film, aż w końcu staje
z Ericiem ramię w ramię do walki z Top Dollarem. W komiksieAlbrecht pojawia się zaledwie raz w niewielkiej scenie. Ważniejszą rolę odgrywa w nim niewystępujący w filmie Komisarz Hook.
U Proyasa rolę Hooka pełni detektyw Torezz, który tak jak komiksowy Hook stara się rozwiązać sprawę samotnego mściciela, choć
z nim nie współpracuje.
Śmierć zbirów
W filmie Eric zabija ludzi odpowiedzialnych za śmierć Shelly
i swoją w kolejności dokładniej takiej, w jakiej ci znęcali się nad
nim i nad Shelly. Najpierw ginie Tin Tin podziurawiony nożami.
Następnie Fun Boy zakłuty strzykawkami pełnymi narkotyków.
Potem T-bird zostaje wysadzony w powietrze, a Skank wyrzucony przez okno. W końcu Top Dollar, po efektownym pojedynku
w deszczu na dachu katedry, zostaje zrzucony na posąg, który go przebija. W komiksie natomiast zemsta odbywa się nieco inaczej. Tin Tin ginie przez strzał w głowę. Tom Tom (który
w filmie został zastąpiony przez Skanka) umiera z wykrwawienia
po tym, jak zostają mu odcięte obie nogi. Zupełnie inny los spotyka Fun Boy’a, który zostaje wysłannikiem Erica. Ma przekazać
T-Birdowi wiadomość o zbliżającej się śmierci. Fun Boy żałuje
swoich czynów i godzi się ze swoim losem. Prosi Erica o szybką
śmierć. Umiera od narkotycznego zastrzyku. T-Bird tak jak Tin Tin
p o d
o k ł a d k ą
zostaje zastrzelony. Top Dollar (u O’Barra jest czarnoskóry)
ginie zatłuczony młotkiem, po tym jak Draven dokonuje masakry
w ciasnym zaułku na pozostałych ludziach Top Dollara.
Zemsta
Na ostatniej stronie komiksu znajduje się piękna scena,
w której Eric leży koło grobu Shelly, a wiatr zaciera ślady stóp na
śniegu. Obserwowaliśmy zemstę, która tak naprawdę nie prowadziła
go do niczego innego jak do piekła. Nie przynosi głównemu bohaterowi odkupienia. Ślad po niej zniknie tak szybko, jak szybko się pojawił. Zostanie tylko pustka. W filmie natomiast odnosimy wrażenie, że
zemsta miała jakiś sens, że należało mu się pomszczenie śmierci swojej i ukochanej. Obydwoje byli dobrymi ludźmi i chcieli żyć jak wszyscy. Film kończy się równie piękną sceną na cmentarzu, w której Eric leży koło grobu niedoszłej małżonki, po
chwili duch Shelly delikatnie całuje bohatera, po czym widzimy
z ujęcia lotu ptaka dwa groby, po których wiatr niesie liście. Eric
otrzymał odkupienie.
Na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka. W filmie, tuż po
tym jak lombard Gideona, w którym m.in. ludzie Top Dollara wymieniali łupy z przestępstw na pieniądze, wylatuje w powietrze,
w scenie rozmowy Albrechta z Ericiem na ulicy w tle widzimy,
jak jacyś szabrownicy wynoszą co się da z resztek lombardu.
Mężczyzna z długimi blond włosami niosący telewizor to James
O’Barr.
,,...Ponieważ nie wiemy, kiedy umrzemy, traktujemy życie jak
niewyczerpalne źródło. Ale wszystko dzieje się w życiu określoną
ilość razy, tak naprawdę małą ilość razy...”
Fragment ostatniego wywiadu z Brandonem Lee.
Zródło ilustracji:
20minutos.es
passion-cinema.com
www.beyondhollywood.com
93
94
p o d
o k ł a d k ą
Fugazi czyli Fucked Up,
Got Ambushed, Zipped In
Piotr Buratyński
„Fugazi Music Club”
Marcin Podolec
Kultura Gniewu
2013
P
ytanie brzmi: „Czy dziś fugazi mogłoby istnieć?
Na pewno nie. To były czasy, które sprzyjały wolności. Wszystko uchodziło”. Klub muzyczny Fugazi, którego początki sięgają roku 1990, jest odzwierciedleniem tego, co działo
się w Polsce po transformacji. Nadzieja. Walka o stołki.
Chaos gospodarczy, polityczny i kulturowy. Bękart kapitalizmu, który pojawia się na gruzach PRL-owskiej rzeczywistości
we wspomnieniach ówczesnych pięknych dwudziestoletnich,
swoim wyglądem jest daleki od groteskowego potworka.
Jest po prostu na tyle obcym, trudnym do ogarnięcia i zdefiniowania straszydłem, że można żyć w jego towarzystwie
bez specjalnego lęku. A czasami nawet przekabacić go na
swoją stronę, namówić do wspólnych inicjatyw, maszerować
ramię w ramię. A gdyby wyciąć mu irokeza, założyć papę i
postawić piwo? Kto wie, czy nie tupałby nogą w rytm M.D.C.
No albo chociaż Dżemu, jeśli zabrakło mu lepszego gustu.
Tym właśnie jest dla mnie komiks Marcina Podolca „Fugazi Music Club”, nowe dziecko konsekwentnej i niezawodnej
Kultury Gniewu, które po raz kolejny serwuje nam dzieło z
zakresu polskiej sub- – czy lepiej – kontrkultury. Peanem na
cześć pierwszych lat po transformacji ustrojowej, gdzie wiele rzeczy niemożliwych stawało się możliwymi. Gdzie „przy
koniaczku” robiło się przekręty mniejsze i większe, bo jedną
nogą staliśmy w wódczanym bareizmie, ale z drugiej strony
p o d
dysfunkcje nowego systemu pozwalały temu „koniaczkowi”
realizować rzeczy wielkie. Tęgie głowy do dziś walczą i skaczą
sobie do gardła (co w naszym kraju określane jest mianem
„dyskusji społeczno-politycznej”) na temat oceny transformacji, na temat straconych szans i niezrealizowanych obietnic.
Tymczasem Marcin Podolec swoim komiksem, opartym na podstawie wspomnień Waldemara Czapskiego, daje nam to, co
w tym okresie było najbardziej wartościowe i najpiękniejsze. Muzyczny klub Fugazi pojawił się na mapie Warszawy,
zaistniał w świadomości stolicy, a po krótkim czasie całego kraju wskutek wielkiej pasji kilku młodzieńców, fanów muzyki rockowej, alternatywnej czy jak wolicie nazwać gustowny amalgamat fanów Nocnej Zmiany Bluesa, Marilliona i Post Regimentu.
Od świecącej pustkami i nieskonsumowanymi pączkami z różanym nadzieniem „kluboherbaciarni” do najbardziej popularnego klubu o niepowtarzalnym wystroju, gdzie dzień w dzień
organizowane są koncerty, od załoganckiej sztamy do rozpaczliwej walki z mafią zasiloną przez byłych milicjantów i esbeków.
To miejsce w ujęciu Marcina Podolca to zwierciadło historii – tej
o k ł a d k ą
mikro-, subkulturowej tak ważnej dla Kultury Gniewu, jak
i tej przez większe „H”, tej polskiej, o której mówiłem. „Czy dziś
Fugazi mogłoby istnieć?” Tymi słowami rozpocząłem tekst,
tymi samymi kończy się dzieło Podolca. Przecież mamy kluby,
kapele, pasjonatów, ludzi skorych do poświęceń. Tylko czy dziś
„czasy sprzyjają wolności”? Komiks ten rozsiewa sentymentalną aurę, wspomnień czar, która może wzruszyć starszych, co to
drzewiej byli związani ze sceną. Owszem, selekcja zdjęć kończących to dzieło jest wspaniała, pod względem archiwalnym
jest rzeczą niebywałą. Ja jednak, jako osoba młodsza, mogę
spojrzeć na fenomen Fugazi z dystansu. Podoba mi się i imponuje polityczność tego utworu przy jednoczesnym zachowaniu
nutki frywolności, którą ledwo mogę pamiętać z wczesnych lat
90-tych. Czy urodzony w 1991 roku Podolec myśli o „dawaniu
świadectwa”? Nie sądzę, to raczej gorzka refleksja nad naszą
współczesnością, nad naszą twórczą niemocą, nad niemożnością realizacji swoich marzeń zwanych dziś ambitnymi przedsięwzięciami. Dzisiaj „nic nie uchodzi”. Wczorajsi członkowie ekipy
Fugazi dzisiaj stali się medialnymi pionkami, część pozostała
95
96
p o d
o k ł a d k ą
w cieniu, część stara się żyć po swojemu. Zachwyca mnie ostatni,
bardzo prosty rysunek, nieco już starszego Waldka. Co właściwie
znaczy jego postawa, lekko spuszczona głowa, zamknięte oczy,
dłoń zakrywająca czoło. Wzruszenie? Rezygnację? Wściekłość?
Żal? Zmęczenie?
Marcin Podolec doskonale orientuje się nie tylko w temacie,
w historii opowiedzianej przez Czapskiego, założyciela klubu.
Perfekcyjnie opanował ikonografię subkulturową i kontrkulturową
charakterystyczną dla przełomu lat 80-tych i 90-tych. Zarówno
tą związaną z historyjkami obrazkowymi, jak i sceną muzyczną.
Zasługuje to na pochwałę tym bardziej, że posługuje się on mimo
wszystko konsekwentnym minimalizmem, nie tworząc kolażu
i formalnego hołdu. Dzięki temu „Fugazi Music Club” awansuje
jako dzieło skończone, zamknięte i dopracowane.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu
GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.kultura.com.pl
KULTURA
p o d
o k ł a d k ą
97
98
p o d
o k ł a d k ą
Pełne zanurzenie!
Michał Kowalski
„Jaś Ciekawski – Podróż do serca oceanu”
Matthias Piccard
Kultura Gniewu
2013
O
dwieczne pragnienie poznania pulsujące
w żyłach naszego gatunku, nakazuje nam
bez przerwy pytać, odkrywać, eksploatować,
organoleptycznie wręcz doświadczać. Jest to szczególnie nasilone w okresie dzieciństwa kiedy każdy przedmiot ląduje
w naszej buzi, a „wielki i nieznany świat” zamyka się
w obszarze podwórka. Pewien śmiałek, niejaki Jaś, bohater komiksu Matthias’a Picarda odznacza się niespotykanym
wręcz heroizmem. Idąc w ślady Jacques’a Cousteau postanawia zwiedzić dno samego oceanu.
Zagłębiając się w lekturę, stajemy się świadkami odkrycia
nowego świata. Oczywiście tego komiksowego, bo oto mamy
w ręku komiks 3D! Wyposażeni w kartonowy akwalung - niebiesko-czerwone okulary, przenosimy się w trójwymiarową
rzeczywistość, rejon skrajnie egzotyczny dla czarno-białych,
papierowych opowieści. Genialnie narysowany świat oceanicznej otchłani kontrastuje z światem Jasia zyskując głębię, stając
się bardziej namacalnym, a przez to ciekawszym.
Choć technika tworzenia obrazów trójwymiarowych (ściślej:
dających wrażenie głębi poprzez posegregowanie poszczególnych elementów na plany) znana jest od drugiej połowy
XIX wieku, jej potencjał nie słabnie. Kreatywne wykorzystanie
tego triku niesie ze sobą potężną moc. Co jakiś czas popkultura przypomina sobie o stereoskopii i wpływie, jaki za każdym
p o d
o k ł a d k ą
99
100
p o d
o k ł a d k ą
razem wywiera na odbiorcach. Przez cały XX wiek próby
tworzenia trójwymiarowości w obrazie, fotografii, czy filmie
spotykały się z niebywałym entuzjazmem wśród każdego kto
usłyszał hasło 3D. Pierwszy filmowy pokaz dzieła wynoszącego kino na nowy poziom odbył się 1922 r. w Los Angeles.
W latach 50-tych DC Comics wydało serię komiksów z Batmanem
i Supermanem w zestawach z okularami (byly to „Batman 3-D”
i „Superman 3-D”, oba z 1953 r. - przyp red.). Choć w tamtych
zasach drukowano już komiksy w kolorze, to czarnobiałe
opowieści z czerwono-cyjanowym cieniem wywołały obłędny
wzrost sprzedaży. Zapewne dlatego firma znów podjęła pomysł
w latach 90-tych.
Dzisiaj twórcy szumnie powracają do idei trójwymiarowości, ulepszając nieco ten sam patent. Jednak nie traci on na
świeżości, pobudza bowiem nasze pragnienie doświadczania
i przeżywania rewolucyjnych zmian, odkrywania nowych
światów i wymiarów. Jest to również jeden z najlepszych sposobów do rozpowszechniania wszelkich dziedzin sztuki związanych
z obrazem. Matthias Picard krzewi komiksowego bzika trafiając
do młodego narybku odbiorców, zanurzonego w świecie konsol
i filmów opierających się na promowanej dziś ponownie
technologii 3D. Warto bowiem sięgnąć po analogowy nośnik
niesamowitych doznań, jakim niewątpliwie jest ten komiks.
Mały Jaś wyruszający na misję poznawczą w głąb morskiej
otchłani jest kimś kto nie boi się realizować swoich marzeń.
Historia o wymiarze ponadczasowym, trafiająca do przedstawicieli każdego pokolenia, na każdym kontynencie. Polecam
konsumpcję opowieści w towarzystwie utworu Radiohead „Weird
Fishes/Arpeggi” (XL Recordings 2007), jako tła dźwiękowego.
p o d
o k ł a d k ą
„Jaś Ciekawski – Podróż do serca oceanu” jest właściwie
podróżą w głąb wyobraźni, która w piękny i niepowtarzalny
sposób potrafi wpłynąć na naszą codzienność. Autor jak i wielu
jemu podobnych artystów, pragnie przypomnieć o potężnej sile
naszej wewnętrznej kreacji. To umiejętność, o której należy
pamiętać i ją pielęgnować. Może pewnego dnia, tak jak Jaś,
znajdziemy ujście dla wszystkich naszych marzeń ukrytych na
dnie serca.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA
GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.kultura.com.pl
101
102
p o d
o k ł a d k ą
Emblematy
Historii
Szymon Gumienik
„Najlepsi wrogowie. Historia relacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Bliskim
Wschodem. Część pierwsza: 1783–1953”
Jean-Pierre Filiu, David B.
Kultura Gniewu
2013
K
omiks „Najlepsi wrogowie” to całkiem udana
lekcja historii – krótka, klarowna, poprowadzona z nerwem i jakże odpowiednim w tego
typu przypadkach dystansem. Jednak poza funkcją edukacyjną (nad którą czuwał poniekąd i Jean-Pierre Filiu – ceniony francuski historyk i specjalista od Bliskiego Wschodu)
komiks ma też wartość szczególną – indywidualnie opracowanej graficznej koncepcji zbioru, z wszystkimi elementami
wypracowanego przez lata przez Davida B. stylu. W takiej
konfiguracji cały projekt nie mógł po prostu „polec” na rynku wydawniczym. I też nie wyobrażam sobie innego autora,
który mógłby przedstawić tę dość zawiłą i bogatą w konflikty
historię relacji Stanów Zjednoczonych z Bliskim Wschodem,
bo znany z „Uzbrojonego ogrodu” (KULTURA GNIEWU, 2009)
i „Rycerzy świętego Wita” (KULTURA GNIEWU, 2012) francuski twórca komiksów tego typu konflikty, wojny i bitwy ma
już w swoim rysowniczym krwiobiegu. Widać to chociażby
w różnicy przedstawiania z jednej strony scen zwykłych
(często metaforycznych), z drugiej zaś scen batalistycznych,
w których nagromadzenie ludzi, broni, ruchu (pewien ich
przesyt) to cecha charakterystyczna Davida B. – znać, że
właśnie na tych kadrach rysownik skupia się najbardziej.
Autorzy „Najlepszych wrogów” historię konfliktu USA z Bliskim Wschodem otwierają szczególnym prologiem – przypowieścią o Gilgameszu i jego przyjacielu Endiku, którzy mimo
p o d
o k ł a d k ą
103
104
p o d
o k ł a d k ą
p o d
przestróg starszyzny i zakazów bogów zabijają demona Humbabę. A robią to tylko dlatego, aby zdobyć drewno na wykończenie
budowanej w mieście Uruk świątyni. Szczególnie kończące prolog kadry z fragmentami sumeryjskiej „steli sępów” zestawionej
z wydarzeniami z 2004 roku (z więzienia Abu Ghraib, w którym
amerykańscy żołnierze zmuszali nagich więźniów do tworzenia stosów – „pomników zwycięstwa” – robiąc sobie przy tym
pamiątkowe zdjęcia), jak i wypowiedzi włożonej jednocześnie
w usta Gilgamesza i George’a W. Busha (o wierze, że „śmierć
i cierpienie w tragicznych czasach nie będą miały ostatniego słowa”) są idealnym wprowadzeniem do tej niejednoznacznej przypowieści o proweniencji zła, ludzkiej naturze, chęci posiadania
władzy, znaczenia pieniądza i ciągle odnawiającej się historii
(szczególnie tej nietrafionej, źle popełnianej i na nieszczęście
ciągle przez nas zapominanej).
Prolog „Stara historia” jest tu swoistym punktem wyjścia właściwej fabuły rozłożonej w tej części (lata 1783–1953) na trzy
rozdziały: „Barbarzyństwo”, „Ropa” oraz „Zamach stanu”. Relację
tytułowych „relacji” autorzy rozpoczynają na pograniczu XV i XVI
wieku, kiedy to na Morzu Śródziemnym trwały walki chrześcijan
z muzułmanami, następnie dość szybko trafiamy do XIX wieku
i czasu podpisania traktatu z Osmanami. Francja, Wielka Brytania
i Hiszpania płaciły wówczas haracz za pokój i względny spokój
z barbarzyńcami. Stany Zjednoczone musiały odpowiadać same
za siebie – to właśnie wtedy narodziły się wspólne i dość trudne „relacje” USA z Bliskim Wschodem. Następny rozdział to już
lekcja stricte polityczna – walka o wpływy, pieniądze i władzę
prowadzona wszelkimi dostępnymi środkami. To niestety bardzo
smutna i ciemna nauka dla nas. Podobne wnioski można wysnuć
z ostatniego rozdziału tej części komiksu – „Zamach stanu”. To
niesamowite, jak można nieczysto grać z innymi ludźmi czy całymi narodami, nie czując przy tym wyrzutów sumienia. Tu należą się wyrazy uznania dla autorów, którzy za pomocą zarówno
prostej narracji, jak i odpowiednio skonstruowanych umownych
obrazów potrafili oddać tak dokładnie charakter niektórych osób
i ich poczynań (taki chociażby Kermit Roosevelt i jego „szczery”
narysowany uśmiech).
Jean-Pierre Filiu i David B. stworzyli bardzo udany komiks
historyczny, który poza bogatą wiedzą faktograficzną, daje czytelnikowi także sporą przyjemność obcowania z nietypowymi,
przemyślanymi ilustracjami Davida B. (warto zwrócić uwagę tu
na pewien paradoks – z jednej strony minimalistyczne przed-
105
o k ł a d k ą
stawianie metafor, z drugiej „barokowe” wręcz ujmowanie scen
realistycznych, głównie tych bitewnych). Forma konstruowania
fabuły „Najlepszych wrogów” idealnie współgra z ich szczególną
warstwą graficzną – przez liczne przemilczenia, niedopowiedzenia czy opieranie się miejscami jedynie na zakulisowych wydarzeniach komiks nie nudzi, a raczej równym krokiem kroczy ku
chwale pełnego, acz niewartościującego wywodu. Bez moralizowania i stronniczości dostajemy jedynie historyczne fakty oraz
mity, z których – tak jak i z ilustracji – sami musimy sobie stworzyć czytelny obraz przedstawionej historii.
Gdyby David B. postawił na klasyczną relację historyczną,
przygotowaną według schematu od–do (po prostym sznurku
do kłębka), nie byłoby o czym pisać. Ale też nie byłby to już
raczej David B., który potrafi jak nikt inny w małej formie,
w swego rodzaju metaforycznym emblemacie czy osobliwej miniaturce pomieścić tyle treści. I tym bardziej zadziwiająca jest
to umiejętność, że styl rysunku Francuza wcale nie jest kunsztowny, wysokoartystyczny – to bardzo prosta kreska, przy tym
szablonowo wręcz kontrastowa, ale poprowadzona tak, że nie
daje żadnej szansy czytelnikowi. Myślę, że każdy, kto miał okazję
poznać opowieści Davida B., wsiąkał w nie od pierwszej strony,
nie tylko odnajdując i interpretując na swój sposób pojawiające
się w niektórych kadrach znaczenia, ale przede wszystkim doceniając użyte (często bardzo wymyślnie) przez autora środki
stylistyczne. Hiperbole, metafory, synekdochy (ze wskazaniem
graficznego pars pro toto) czy animizacje i personifikacje (często ocierające się o groteskę) to porządek dzienny davidowskich
opowieści. I chwała mu za to nieustanne czerpanie garściami
z czeluści swojej wyobraźni, bo tym sposobem możemy obcować
z produktem nietuzinkowym, który w bardzo umiejętny sposób
jest nas w stanie zainteresować choćby najprostszą czy w pełni
przewidywalną historią. Jak dla mnie zatem „Najlepsi wrogowie”
to idealny dobór składników (autorów, tematu) i proporcji (form
warstwy ikonicznej i językowej). Czekam na część drugą, bo na
pewno będzie jeszcze ciekawsza!
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu
GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.kultura.com.pl
KULTURA
106
p o d
o k ł a d k ą
Pieśń o rycerzu
Aymarze
Joanna Wiśniewska
,,Wieże Bois-Maury”:
Tom 1: Babette, Tom 2: Heloiza de Montgri, Tom 3: Germain
Hermann Huppen
Wydawnictwo Komiksowe
2013
W
roku pańskim 1085 królestwo Francji trapią
głód i susze. Ziemia jest własnością króla,
Kościoła i rycerstwa. Możni feudałowie są
jedynymi panami swych poddanych. Panuje chaos i bezprawie. Drogami średniowiecznej Europy, pełnymi okrucieństwa
i przemocy, podąża Aymar de Bois-Maury, rycerz, któremu
pozostał tylko honor…
Tak wygląda tło serii komiksów „Wieże Bois-Maury” autorstwa Hermanna Huppena. Francuski rysownik i scenarzysta
zaczął pracę nad pierwszymi tomami w latach osiemdziesiątych XX. wieku, jednak polski czytelnik może zapoznać się
z twórczością Huppena dopiero teraz. Wydawnictwo
Komiksowe wypuściło bowiem na rynek polski pierwsze trzy
tomy serii o przygodach Aymara. Każdy z nich jest poświęcony innemu bohaterowi, chociaż łączy je postać błędnego rycerza, niegdyś właściciela zamku Bois-Maury. Seria liczy sobie
dziesięć tomów, a całość ma się ukazać już w przyszłym roku.
Przedsięwzięcie na wielką skalę, jednak sądząc po pierwszych
tomach, Huppen i na polskim rynku stanie się prędko autorem
kultowym.
Hermann stworzył dzieło monumentalne, istny fresk historyczny i panoramę wczesnego średniowiecza ujętą w ramy
komiksu. Akcja pierwszego tomu rozpoczyna się około roku
1085, zaś kończy się w okresie pierwszej krucjaty. Głównym
p o d
o k ł a d k ą
Po lewej:
„Wieże Bois-Maury”:
Tom 2: Heloiza de Montgri
bohaterem serii uczynił postać tajemniczą i niejednoznaczną,
rycerza bez majątku, Aymara de Bois-Maury. Rycerz ten podróżuje po kraju wraz z giermkiem Olivierem, trudniąc się częstym
w owych czasach fachem najemnika. Nie jest jednak typowym
osiłkiem czy płatnym zabójcą. Aymar to postać niezwykła, człowiek wykształcony i wrażliwy, przestrzegający swoistego kodeksu rycerskiego. Utracił majątek, rodowy zamek w Bois-Maury
i chce zebrać dość złota, by opłacić armię zdolną pomóc mu odzyskać zagrabione ziemie. Cenne umiejętności walki wykorzystuje
w służbie feudalnych panów, jak i banitów. Za sprawą pomysłowości autora, spotyka na swej drodze wielu pozytywnych i negatywnych postaci. Jest tu Germain, kamieniarz skazany za zbrodnię, której nie popełnił. Heloiza de Montgri, młoda szlachcianka,
która poszukuje zaginionego narzeczonego i zemsty, trupa wędrownych komediantów-złodziei, ocalony z masakry rodziny dziedzic zamku, pewien starzec oraz tajemniczy pasterz…
Postać pana de Bois-Maury jest z rozmysłem odsuwana na
dalszy plan, przychodzi mu być czasem zaledwie statystą dla
historii innych bohaterów tej opowieści. Wątki postaci przeplatają
się ze sobą niezwykle finezyjnie. Widać tu precyzję w łączeniu
poszczególnych epizodów, ale wątek przewodni każdego tomu
w odpowiednim momencie powraca do znanego nam Aymara.
Hermann wydaje się doskonale panować nad wieloma nićmi tego
gobelinu, jakim jest seria poświęcona Bois-Maury. W odpowiednim momencie powraca do głównego wątku, ale czytelnik bez
trudu śledzi wydarzenia i nie sposób jest się tu zgubić. Z każdą
odsłoną kolejnego tomu bohaterowie są coraz ciekawsi, coraz
częściej też zadajemy sobie pytanie, jak cienka jest granica między dobrem i złem? Czy jesteśmy skazani na wypełnianie swego
przeznaczenia, czy – przeciwnie – sami możemy pokierować naszym losem.
Aymar i jego przygody są tylko pretekstem do ukazania
panoramy średniowiecznej Francji wraz z całą jej skomplikowaną strukturą społeczną, podziałem na klasy, rolą Kościoła, króla
i możnowładców. Jest to fresk, trzeba przyznać, dość niepochlebny. Natykamy się tu na głodnych i wykorzystywanych chłopów,
okrutnych rycerzy sprawujących władzę nad życiem i śmiercią
swych poddanych, Kościół walczący z heretykami za pomocą stosu, biedę, głód i bezprawie. Hermann doskonale oddaje niuanse
zagmatwanej średniowiecznej historii. Warto przyjrzeć się epizodom, by dostrzec, że nic nie jest dla autora jednoznaczne. Chłopi
wprawdzie biedni i uciskani, ale jednocześnie ciemni i okrutni.
Rycerze bez lśniących zbroi, zajęci bardziej własnym stołem lub
co nadobniejszymi wieśniaczkami, ewentualnie grabiący ziemię
słabszego sąsiada. Alianse małżeńskie i polityczne stworzone dla
zdobycia władzy i wpływów. Rycerze-rabusie, najemnicy i brak
jakiejkolwiek władzy królewskiej. Całe połacie średniowiecznej Francji i nie tylko były minikrólestwami w rękach możnych.
To najlepszy opis realiów, w których przyszło żyć bohaterom
Hermanna. Radzą sobie z brutalną rzeczywistością na swój własny sposób. Jedni lepiej, inni gorzej, ale wszyscy usiłują po prostu przeżyć. W walce o życie przestają liczyć się ideały czy honor,
a celem staje się po prostu zemsta. Pomysłowość w tworzeniu
barwnych, krwistych postaci pozwala nam polubić Germaina,
Heloizę, Aldę czy wzruszyć się historią Babette. Paradoksalnie, okazuje się, że pośród okrucieństwa i bezprawia jedynym
pozytywnym bohaterem stara się być Aymar de Bois-Maury, choć
trudni się niezbyt uczciwym fachem najemnika.
107
108
p o d
o k ł a d k ą
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
„Wieże Bois-Maury”:
Tom 3: Germain
Cykl o Bois-Maury jest rodzajem średniowiecznego skrzyżowania „Don Kichota” z „Pieśnią o Rolandzie” i ,,Filarami Ziemi”
Kena Folleta. Przygody rycerza przypominają pieśni trubadurów
o rycerskich czynach oraz poszukiwaniu Świętego Gralla i należy
w nich upatrywać inspiracji dla nieco pokrętnej wersji minnesingera Hermanna Huppena. Trzeba dodać, że na pomysł całej serii
miało wpływ zainteresowanie Hermanna architekturą średniowiecza. W komiksie odtworzył on wiernie miejsca z dzieciństwa –
rodzinną Walonię. Te zainteresowania przekładają się na jakość
i styl rysunków, zwłaszcza tam, gdzie widać architekturę.
Niezwykle wiernie i szczegółowo, z ogromnym rozmachem, wprowadza nas autor na średniowieczny plac budowy katedry czy do
komnat warownego zamku. Walory architektury i poszczególnych
plansz podkreśla kolorystyka Fraymonda. Stonowana i utrzymana w pastelowych różach oraz błękitach doskonale oddaje porę
dnia, niuanse pogody, świt lub wieczór. Także fizjonomie bohaterów, również Aymara, są zaskakująco zwyczajne, nasz błędny rycerz nie przypomina herosów. Postaci zaludniające świat
Hermanna są jak najbardziej oryginalne w swej powierzchowności, bardzo ekspresyjne i naturalistyczne. Brzydkie, chore,
czasem piękne, ale celem rysownika nie było tworzenie superbohaterów. Za to dostajemy pełnokrwistych ludzi, dosadnych,
rubasznych, głupich, podłych, ale i czasem czyniących dobro.
Słowem, istna panorama ludzkości.
W
imieniu
redakcji
dziękuję
WYDAWNICTWU
KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.wydawnictwokomiksowe.pl
109
110
p o d
o k ł a d k ą
Prywatny Holocaust
Dawid Śmigielski
„Córka Mendla. Wspomnienia”
Martin Lemelman, Gusta Lemelman
Wydawnictwo Komiksowe
2013
L
emelmana „Córka Mendla” to opowieść o miłości,
śmierci, zwątpieniu, cierpieniu, woli przetrwania
i więzach rodzinnych, których nie jest w stanie
rozerwać żadna tragedia. I być może te słowa ocierają się
o banał, bo przecież jaka historia mówiąca o tak dramatycznych wydarzeniach nie opowiada o woli przetrwania, śmierci
i miłości? Pewnie każda. Ale nierozerwalne więzy rodzinne
wydają się tu najważniejsze. Bo choć Gusta Lemelman, na
której wspomnieniach oparto scenariusz komiksu, straciła
niemal całą swoją rodzinę w wojennej zawierusze, to wszyscy jej członkowie przetrwali właśnie w jej wspomnieniach.
Opisy wydarzeń są surowe, bezpośrednie, suche. Jeżeli ktoś
zginął, Gusta tego nie komentuje. Po prostu mówi, przez co
w mgnieniu oka przechodzimy przez losy, o których opowiada.
Rozdział dotyczący życia małej dziewczynki w okresie dwudziestolecia międzywojennego zostaje poświęcony przede wszystkim pracom domowym, obowiązkom i nakazom. Z przedstawionego opisu wyłania się dość surowy obraz matki Gusty, której
nie sposób polubić. Jednak bohaterka nie wartościuje członków
rodziny. Opisuje ich takimi, jakimi ich widziała. W tym rozdziale
czuć tęsknotę Gusty za dawnym domem leżącym w Germakówce, która znajdowała się na terenach II Rzeczpospolitej,
a obecnie jest częścią Ukrainy. Tylko mówiąc o swoim domu,
pozwala sobie ona na bardziej rozbudowane opisy dotyczące
jego wyglądu i otaczającej go przyrody. Wraz z wybuchem II
p o d
Wojny Światowej rozpoczyna się druga część historii. Świat
córki Mendla powoli wywraca się do góry nogami, aż w końcu
wraz z otrzymaniem brutalnego ciosu kolbą karabinu rozsypuje się jak potłuczone szkło. Od tego momentu niemal każdą
chwilę życia Gusty wypełnia strach. Historia zaczyna przypominać nieco mroczną baśń. Siostra głównej bohaterki – Jentel
– zostaje cudownie ocalona z akcji deportacyjnej, Gusta wraz
z braćmi chroni się w lesie, do którego boją się wejść Ukraińcy
z obawy przed rzekomymi duchami, a Mendel wydaje się ciągle
czuwać nad swoimi dziećmi z zaświatów pomagając im przetrwać rozpętane piekło.
Zapis rozmowy z matką, nagrany niegdyś na video, Martin
Lemelman przeniósł po prostu na papier, ale nie stworzył tradycyjnego komiksu. Nie ma tu dymków i ścisłego podziału na
kadry. Całość przypomina pamiętnik, jaki mogłaby pisać jego
matka w czasie swojego dzieciństwa. Delikatne rysunki wykonane ołówkiem sąsiadują z ciągiem cieniutkich liter, tworząc
nastrój kruchości i zwiewności. Jeden podmuch wiatru mógłby
wywrócić uporządkowany świat Gusty i Martina do góry nogami. Na szczęście wszytko jest usytuowane na papierze. Skromny obrys rysunków utrzymuje wspomnienia Gusty w czytelnych
bryłach, a pojawiające się od czasu do czasu zdjęcia są jakby
niezbitym argumentem na prawdziwość tej historii opowiadającej na temat wydarzeń, o których nie wolno nam zapomnieć.
o k ł a d k ą
Martin Lemelman to nie pierwszy autor, który pokusił się
poruszyć temat eksterminacji narodu żydowskiego („Maus”
Arta Spiegelmana, POST 2001, „Josel 19 Kwietnia 1943” Joe
Kuberta, EGMONT 2006). Jednak w tej publikacji jest coś, czego czytelnik nie znajdzie nigdzie indziej. „Córka Mendla - wspomnienia” to swoisty podręcznik do historii, przybliżający dawne
wydarzenia w sposób bardziej przystępny niż chociażby pomoce szkolne. Komiks jest zdecydowanie atrakcyjniejszą formą niż
faktograficzny podręcznik okraszony zdjęciami oświęcimskiej
bramy Auschwitz czy ofiar zbrodni Hitlera. Zresztą samo dzieło
Lemelmana zostało uzupełnione kilkoma fotografiami i skanami oryginalnych dokumentów, czyniąc je jeszcze bardziej zajmujący. Do tego oferuje szereg dodatków. Wywiad z autorem,
nota od tłumacza i najciekawszy „przewodnik dla czytelników”
składający się z szesnastu tematów do rozmów. Mam nadzieję,
że komiks Martina Lemelmana wpadanie w ręce jakiemuś historykowi, który zrobi z niego pożytek na skostniałych lekcjach
swojego przedmiotu. Malutki wycinek z historii świata jest historią życia rodziny Mendlów i możemy być wdzięczni autorowi
za to, że zdecydował się nią z nami podzielić.
W
imieniu
redakcji
dziękuję
WYDAWNICTWU
KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.wydawnictwokomiksowe.pl
111
112
p o d
o k ł a d k ą
Czego nie zobaczysz
gołym okiem…
Jacek Seweryn Podgórski
„Fotograf”
Didier Lefèvre, Emmanuel Guibert
Wydawnictwo Komiksowe
2013
W
1986 roku mało znany francuski fotograf-reporter Didier Lefevre odbył podróż po kontrolowanym przez Sowietów Afganistanie.
Lefevre nie przeżył swojej przygody sam – miał towarzyszyć
zespołowi medycznemu „Lekarze bez granic”, którzy wyruszyli na swoją kolejną misję utworzenia szpitala polowego w obszarze objętym działaniami wojennymi. Zadaniem
Lefevre’a było uwiecznienie trudów jakie towarzyszyły osobom dostarczającym pomocy humanitarnej. Dodam jeszcze,
że wiedza naszego bohatera o miejscu w jakim będzie mu
przebywać była wtedy nikła. W efekcie wykonał blisko 4000
fotografii i zdobył niesamowite doświadczenia, które odmieniły jego spojrzenie na świat.
Jeszcze przed podjęciem się zlecenia, zaledwie sześć
fotografii Lefevre’a krążyło gdzieś po francuskiej prasie. A po
powrocie z wyprawy przez kolejne dwie dekady zebrane negatywy leżały „cierpliwie” w pudłach. Dopiero dzięki staraniom
Emmanuela Guiberta, który odkrył niesamowity potencjał
w pracy i życiu fotografa, wszystko potoczyło się inaczej i świat
ujrzał monumentalne dzieło jakim jest „Fotograf”.
Francuski scenarzysta i ilustrator Emmanuel Guibert, gdy
wyczuł sytuację postanowił rozpocząć współpracę z Lefevrem.
Efektem jest niesamowita powieść graficzna będąca połączeniem sztuki reportaż, mowa tutaj o tradycyjnej czarnobiałej
p o d
o k ł a d k ą
113
114
p o d
o k ł a d k ą
p o d
fotografii (choć cały album ma jedno zdjęcie kolorowe), i narracji
za pomocą minimalistycznej ilustracji komiksowych Guiberta.
Co do samej fabuły – to nie chciałbym zdradzać szczegółów,
gdyż jest to komiks biograficzny (mimo, że przedstawia fragment życia francuskiego fotografa). Gdzie warstwa estetyczna
pełni szczególną rolę, ma ona za zadanie podkreślić
niesamowite pokłady emocji i przeżyć jakie towarzyszą wojnie,
zwizualizować złożoność obcej europejczykom kulturze. Tutaj należałoby podziękować reporterowi, gdyż dzięki niemu otrzymujemy
niezwykłe świadectwo kulturowe. „Fotograf” ilustruje w jaki
sposób traktuje się kobiety, dzieci i starców? Czym są pieniądze i co zrobi się dla nich? Czym jest honor i oddanie sprawie?
Jak traktowani są bracia mniejsi i innowiercy? Jednymi słowy mówiąc – relacje Lefevre’a uczą droga szoku.
Widać wyraźnie, że autor ilustracji postawił sobie za cel
poprzeplatanie zbioru fotografii Lefevre’a z ilustracją komiksową
– przepełnić je kolorem i intensywnym dialogiem. Efekt jest interesujący, gdyż otrzymujemy swego rodzaju rejestr ofiar wojny:
dzieci i ich rodziców, cywilów i żołnierzy , lekarzy i pacjentów.
Guibert podkreśla wiele aspektów życia podczas stanu zagrożenia, ale co najważniejsze „nie zagłusza” przy tym fotografii Lefevre’a, które są najważniejszym elementem historii.
„Fotograf” jest tym komiksem, który ciężko zaklasyfikować.
Sferą wizualną odróżnia się od innych komiksowych reportaży,
lecz nie odstępuje jakością treści i wykonania od prac Joego
Sacco („Palestyna” i „Strefa bezpieczeństwa Goražde”,
Wydawnictwo MROJA PRESS 2013) czy też Marjane Satrapi
(„Persepolis. Historia dzieciństwa” i „Persepolis. Historia
powrotu”, Wydawnictwo POST 2006; 2007). Zresztą używanie
słowa „komiks” patrząc na dzieło Guiberta-Lefevre powoduje
u mnie wyrzuty sumienia. Może wygodniej używać sformułowania komiks alternatywny. Myślę – „Przecież to nie jest coś
standardowego i przeciętnego, gdzie to postawić na półkę?”.
Po dłuższej chwili namysłu wiem już i odpowiadam sobie
„wysoko”. Abstrahując od faktu, że jest to historia oparta
na faktach to „Fotografa” można uznać za dzieło oparte na motywie wędrówki. Dla niektórych będący naiwnym i oklepanym standardem, a dla drugich czymś różnicującym ich własne przeżycia
o k ł a d k ą
i postawy. Niestety historia Lefevre’a ma słabe momenty, trochę
nie przekonujące zwroty, ale pamiętajmy iż została ona napisana
po długim czasie, gdy nasz bohater nie miał oryginalnych notatek.
Co do samych zdjęć to należy podkreślić, że jakość ich jest
znakomita. Fotograf wykonujący je posiadał spory warsztat. Autentyczność historii duetu Guibert-Lefevre tkwi w fakcie, że bohaterowi przyszło zapełniać kolejne klisze w chwilach niebezpieczeństwa i zagubienia.
„Fotograf” nie pokazuje przemocy (nie zobaczymy fotografii z frontu), tylko bezradność i słabość (ofiar w postaci dzieci
i upodlenia wobec zwierząt). Wszechobecna moralna deprywacja prowadzi do ogołocenia człowieka z wszystkiego co jest mu
najdroższe. Widać to wyraźnie podczas powrotu Didiera, który
mimo przeciwieństw nie chciał posunąć się do najgorszego i pozostał twardy. Ostatecznie miał dużo szczęścia, mimo że piętno
psychicznej i fizycznej skazy pozostało…
Siła „Fotografa” leży w przede wszystkim w wszędobylskiej
ciszy. Cała historia nie przedstawia wojny explicite, lecz mówi
o godnym życiu zepchniętym przez wojnę na margines. Historia
fotografa pokazje w jaki sposób człowiek wartościuje rzeczywistość. Z jednej strony w relacjach francuza obecne są kontrasty - szczątki człowieczeństwa w postaci modlitwy i zawiniątka
z pieczywem a po drugiej stronie muru - moc pieniądza i karabinu.
W
imieniu
redakcji
dziękuję
WYDAWNICTWU
KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.wydawnictwokomiksowe.pl
115
116
t u
b y w a j
Mózg (Bydgoszcz), 28 grudnia 2013
Teatr Polski Bydgoszcz, 30 grudnia 2013
Lewackie „Wesele” w TPB?
MÓZg na gorąco
Dwie silne osobowości muzyczne wkroczą
28 grudnia na scenę Mózgu, by zawładnąć
nią i duszami przybyłych. Grający jako
BAMBUKO pianistka Joanna Duda i perkusista Qba Janicki (oboje eksperymentują na różnych obszarach gatunkowych
i w różnych konstelacjach) znów będą
elektryzowali swymi połączonymi mocami
odbiorcę spragnionego mocniejszych wrażeń na niezłym poziomie. Wstęp wolny,
a tu jeszcze dodatkowa przynęta:
https://soundcloud.com/qbajanicki/bambuko-juke-set-1
(MR)
BAMBUKO (Joanna Duda/Qba Janicki) - koncert
28 grudnia, godz. 22:00
Mózg (Bydgoszcz)
„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego to
jeden z najwybitniejszych polskich dramatów; wystawiony po raz pierwszy
w Teatrze Miejskim w Krakowie 16 marca
1901 roku, już podczas swej prapremiery wywołał u publiczności szok spowodowany skonfrontowaniem autentycznego
wydarzenia (wesela poety Lucjana Rydla z chłopką Jadwigą Mikołajczykówną),
z szeroko pojmowaną symboliką romantyczną. Dramat od swej premiery obrósł
licznymi komentarzami i interpretacjami,
wielokrotnie wystawiany na scenach polskich przez takich reżyserów jak Swinarski, Wajda czy Grzegorzewski – także dziś
wywołuje niemałe poruszenie.
Już na dwa tygodnie przed premierą „Wesela” w reżyserii Marcina Libera w Teatrze
Polskim w Bydgoszczy, Krzysztof Derdowski w tekście pt. „Inwazja lewaków na
Teatr Polski trwa” publikowanym w portalu „Bydgoszcz 24.pl” pokusił się o profetyczny atak na „lewackiego reżysera”
i jego najnowszą produkcję w TPB, wróżąc
tymi słowy: „(…) No, to nam się szykuje
realizacja „Wesela” Wyspiańskiego. Reżyser, jak widać powyżej, mądry i rozumny, więc będzie pewnie ubaw po pachy.
Ja liczę na przykład na taką scenę –
Rachela biega po scenie, oczywiście na golasa, a wokół polscy weselnicy, antysemici,
faszyści i homofoby dybią wiadomo
na co…”. Mam wrażenie, że przy obecnej
„modzie” bezpośredniego bojkotowania niektórych przedstawień, Derdowski
tylko przysłużył się promocji „Wesela”
w Bydgoszczy (podobno już niektórzy
wybierają się nad Brdę w koszulkach
z napisem „Hańba”), ale jak będzie
naprawdę – sprawdzimy osobiście
i zrelacjonujemy Wam na łamach
kolejnych numerów. Na razie sam
Teatr na swej stronie tylko enigmatycznie informuje, że „twórcy bydgoskiego spektaklu zamierzają połączyć
i zderzyć obecną w nim obserwację
socjologiczną z poszukiwaniem sfery
duchowej i rytualnej ukrytej w arcydramacie Wyspiańskiego”.
Scenografię do „Wesela” przygotowuje Mirek Kaczmarek, m.in. autor oprawy scenicznej wielce „skandalizującego”
spektaklu Jana Klaty „Do Damaszku”, wystawianego w Narodowym Teatrze Starym
w Krakowie. Występują: Karolina Adamczyk, Michał Czachor, Joanna Drozda, Mieczysław Franaszek, Paweł L. Gilewski, Mirosław Guzowski, Michał Jarmicki, Marian
Jaskulski, Artur Krajewski, Magdalena
Łaska, Mateusz Łasowski, Alicja Mozga,
Roland Nowak, Maciej Pesta, Aleksandra
Pisula, Jerzy Pożarowski, Piotr Stramowski, Małgorzata Trofimiuk, Jakub Ulewicz,
Małgorzata Witkowska, Julia Wyszyńska,
Marcin Zawodziński i Agnieszka Żulewska.
(AS)
Stanisław Wyspiański, „Wesele”
reż. Marcin Liber
premiera 30 grudnia 2013
Teatr Polski Bydgoszcz
a u t o r z y
n u m e r u
G R U D Z I E Ń
T
E
A
M
118
Bartosz Adamski
Adam Blicharski
Student filologii polskiej. Interesuje się dramatem
Urodził się w Jędrzejowie. Czas wolny spędza
modernistycznym (w szczególności twórczością
przy dobrej książce lub w sali kinowej, racząc się
Stanisława Wyspiańskiego oraz Jerzego
kinem komercyjnym jak i tym niezależnym. Pasjo-
Szaniawskiego). Wielki entuzjasta prozy
nuje się komiksem – głównie DC Comics. Czasami
Pisze różne rzeczy, w „Menażerii” też
Wiesława Myśliwskiego.
lubi potańczyć.
czasem rysuje.
Małgorzata Burzyńska
Maria Dek
(ur. 1989), absolwentka University of the Arts
Kosmiczny Bastard
London. Ilustruje, bazgroli, rysuje – mówi
Barszcz Błaszczyk
wizualnym językiem.
Słychać? Możecie płakać, rzucać bluzgami,
śmiać się, ale nie
Obywatel Wszechświata
ur. 1988 w Toruniu, studia z ochrony dóbr kultury,
przechodźcie obojętnie.
filozofii z komunikacją społeczną
// www.facebook.com/dekillustration
oraz kulturoznawstwa.
Karolina Natalia
Bednarek
miniaturki prac
z wykształcenia filmoznawczyni, z zawodu specjalistka ds. kreowania wizerunku firmy, z pasji
kobieta. Wieloletnia recenzentka dla portalu
„Kulturalny Toruń”. Od czterech lat dyrektor filmowego festiwalu „Przejrzeć...”
Piotr Buratyński
Rocznik 1987
Marii Dek
a u t o r z y
n u m e r u
Małgorzata Drążek
Studentka kulturaoznawstwa bawiąca się ostatnio
Łukasz Grajewski
w improwizację. Cierpi na ciągły brak czasu i snu.
Czasmi coś napisze, czasami coś sfotografuje,
Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów
czasami coś obejrzy. Od lat romansuje po cichu
pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie
z Julio Cortazarem i Edgarem Allanem Poe. Kolek-
kontynuuje studia polonistyczne na drugim
cjonuje zdjęcia krajów, w których jest zimno
stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor
i słowa, które sama wymyśla. Niereformowalna
kilku publikacji. Interesuje się twórczością
pod względem zaczynania zdań z małej litery.
Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego,
Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik
audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza
francuskich. Zna się nieco na korekcie.
Szymon Gumienik
redaguje od 8.00 do 16.00, po godzinach czyta,
słucha i ogląda, czasem coś napisze.
Cham Filmowy
opis:
Brak mu ogłady, widocznie nie skończył
odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust.
Krytyka filmowa prosto z najbardziej
intrygującego rynsztoku!
Pamela Cora Granatowski
aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog
i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycznego ‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów
i szamy.
Gosia Herba
(rocznik`85) historyk sztuki, rysownik,
mieszka i tworzy we Wrocławiu,
Filip Fiuk
miłośniczka formatu GIF
www.gosiaherba.pl
Rocznik ’86. Absolwent Politechniki Świętokrzyskiej. Wielbiciel komiksów ze świata DC Comics,
filmów sci-fi oraz baczny obserwator popkulturowych zjawisk i trendów. Oddany i wierny fan
Batmana i jego mitologii, nawet w tak kontrowersyjnym wydaniu jak filmowe wizje pana
J. Schumachera. Mieszka gdzieś
w południowo-wschodniej Polsce, z dala od wiel-
hanna Grewling
komiejskiego zgiełku i wszechobecnego „wyścigu
szczurów”. Lokalny patriota, wielbiciel Piwa oraz
fan Bayernu Monachium.
urodziła się w 1979 roku et ceatera...
119
120
a u t o r z y
n u m e r u
agata królak
Maciej Krzyżyński
Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery,
(ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki
kolory i kształty.
(“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”,
http://mcross.carbonmade.com/
“Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla
firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP
w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym
Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego
Justyna Krzywicka
biennale plakatu w Wilanowie.
rocznik ‚85, graficzka, ilustratorka, absolwentka
Grafiki na Gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Na
co dzień zajmuje się głównie projektowaniem graficznym, ale największą słabość ma do ilustracji i
plakatu. Laureatka konkursu COW International
Design Festival na Ukrainie, uczestniczka 23-ego
Międzynarodowego Biennale Plakatu w Wilanowie.
Od niedawna w sprzedaży jest zilustrowana przez
Anna Ladorucka
nią książka ‚Małe cuda Boga’.
www.justynakrzywicka.pl
Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła
biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem,
Anna Krztoń
gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu
komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność,
jak i towarzystwo przyjaciół. Do szczęścia
Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka
potrzebna jej kawa, książka i święty spokój.
i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka
ASP Katowice. Zajmuje się grafiką
wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją.
Kocha podróże,
a w przyszłości planuje zamieszkać
w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.
Józef Mamut
socjopatolog, psychonauta, filodox. Mutant cybernetycznego post-renesansu. Wiecznie poszukujący
sensu w bezdennej wielowymiarowości istnienia.
Michał Kowalski
Video – Lubi i robi. Film – Lubi i jeden zrobił.
Zdjęcia – Lubi ale tylko gołe baby. Pisanie – Lubi
i się stara. Ciągle w szpagacie między Toruniem
i Elblągiem.
andrzej piotr lesiakowski
a u t o r z y
n u m e r u
Karolina Robaczek
doktorantka Katedry Kulturoznawstwa UMK
Grzegorz Malon
Sabina Sokół
Urodzony 13 lutego w piątek. Rocznik 1987.
Obsesyjnie pochłania każdy napotkany dźwięk.
Głównym jego zajęciem jest odpakowywanie
sabinasokol.tumblr.com
nowo zdobytych płyt z muzyką. Miłośnik programu
Trzeciego Polskiego Radia
i wysublimowanych dźwięków.
Aram Stern
Marek Rozpłoch
Jacek Seweryn Podgórski
Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań
o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”,
ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.
„Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku
Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze.
Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest
Ciągle się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner
wieku; ten ciągle się zmienia.
komiksów Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego
ilustr.
Agata Królak
Giallo. Lubi spieszyć się i spóźniać.
Szymon Szwarc
Paweł Schreiber
ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”,
Polecam, Grażyna Torbytska
https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka
wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW
„Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”,
w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne
„Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”.
w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy
Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”
tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na
(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.).
kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na
Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”.
blogu jawnesny.pl.
Mieszka w Toruniu
i za granicą.
121
122
a u t o r z y
n u m e r u
Martyna Wójcik-Śmierska
Dawid Śmigielski
’85 Absolwentka projektowania graficznego
Joanna Wiśniewska
na UMK w Toruniu.
Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia,
identyfikacja wizualna),
Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany
owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu
Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,
równolegle współpracuje jako ilustrator
gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na
wielbicielka dobrych
z wydawnictwami prasowymi.
swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.
książek i podróży, ze słabością do barokowego
malarstwa hiszpańskiego
i czekolady.
Karolina Wiśniewska
Etatowa anglistka i dorywczy twórca czegokol-
Maciek Tacher
muzyk.
Julian Zielonka
wiek, zdany na łaskę ciągłych przypływów i odpływów weny. Zakochana w przedmiotach czerpie
Na co dzień specjalista od sprzedaży ziemniaków
treść z ich formy, docenia mistrzów designu tak
i marchewek, po nocach niespełniony z pasji ry-
samo, jak pospolite zrób-to-sam, które z uporem
sownik. Meloman siedzenia w domu, podziwiania
praktykuje na własnej przestrzeni. Całoroczna
dinozaurów i czytania komiksów.
rowerzystka, podatna na huśtawki nastrojów,
Tegoroczny maratończyk.
zawsze głodna nowej muzyki i Martini Bianco.
Chorobliwie uzależniona od jazdy na rolkach, głaskania swoich kotów, letniego bujania na hamaku
i słońca. Szczęśliwa, gdy nic nie musi.
Biogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w „Tworach” znalazły się w sąsiedztwie
ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru – zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy,
jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce; oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób
przyczynił się do powstania dziesiątego numeru „Menażerii”!
Przepraszamy za spóźnienie, postaramy się, by od następnego (podwójnego) numeru było już naprawdę lepiej...
o d s ł o n y
NDRZEJ
RYS. A
LESIAKOWSKI
Menażeria
REDAKCJA
Jerzyk Adamiak, Bartosz Adamski, Karol Barski, Kosmiczny Bastard, Karolina Natalia Bednarek, Barszcz Błaszczyk, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek,
Bartosz Dobrzelecki, Małgorzata Drążek, Ryszard Duczyc, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Michał Grzywiński, Szymon Gumienik, Gosia Herba,
Krzysztof Joczyn, Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Anna Krztoń, Justyna Krzywicka, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka,
Andrzej Lesiakowski, Beata Ludwin, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś, Sławomir Majoch, Grzegorz Malon, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Jacek Seweryn Podgórski, Karolina Robaczek,
Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Sabina Sokół, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska,
Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki, Julian Zielonka
Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: [email protected]
Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: Piotr Buratyński, e-mail: [email protected]
Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska
Administrator bloga i strony na Facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: [email protected]
Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska
Redaktorzy działu „Teksty literackie”: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc
Redaktor działu „Twory”: Gosia Herba
Redaktorzy działu „Pod okładką”: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: [email protected]
Korekta: Bartosz Adamski, Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc, Karolina Wiśniewska
Skład: Michał Grzywiński, Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch
E-mail: [email protected]
WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: [email protected]
123
design & idea: Maciek Tacher