MELINA nr 7 - Melina Magdy

Transkrypt

MELINA nr 7 - Melina Magdy
Dwutygodnik społeczno-literacki
oparty silnie na chwiejnych zasadach
moralnych
___________________________________________________
Język
Jeden z poprzednich numerów poświęciliśmy w znacznej mierze zębom.
Zajmiemy się teraz z kolei językiem i to w najszerszym tego słowa rozumieniu.
Z punktu widzenia medycyny język to "wieloczynnościowy twór mięśniowy
jamy ustnej". Nie brzmi to zbyt atrakcyjnie, choć może lepiej niż "wał mięśniowy
położony na dnie jamy gębowej". Tak czy owak, wszyscy wiemy, o co chodzi.
Tradycyjne biorąc język ludzki był narzędziem organoleptycznym, służącym do
rozpoznawania smaków, mieszania pokarmu w ustach i podawania go do przełyku.
Sprawy przybrały nieco inny obrót z chwilą, kiedy człowiek nauczył się mówić: "wał
mięśniowy" zmienił się w narzędzie komunikacji, które szczególnie u kobiet,
rozwijało się i doskonaliło w zawrotnym tempie. Tej właśnie roli języka zamierzamy
poświęcić nasze dalsze rozważania.
Jeśli spojrzeć na sprawy pod tym kątem, pospolity "twór mięśniowy" staje się
"ukształtowanym społecznie systemem budowania wypowiedzi, używanym
w procesie komunikacji interpersonalnej". Elementarne, drogi Watsonie...
Licząc od zarania ludzkiej cywilizacji powstało na świecie około 15000
języków; większość z nich zaginęła bez śladu pozostawiając z grubsza 6700, których
spora część goni ostatnim tchem: taushiro w Peru zna tylko jedna osoba; podobnie
mają się sprawy z kaiksaną w Meksyku. Tersami, na Półwyspie Kola, władają aż dwie
osoby, a więc przynajmniej mogą się ze sobą nagadać. Zdarza się niekiedy, że
wymarłe narzecza cudem powstają z grobu: XVIII-wieczny geograf i badacz dalekich
lądów, Alexander von Humboldt, nauczył się w Wenezueli języka Aturów od jedynej
znającej go istoty - papugi. Jego twórcy i użytkownicy zostali czterdzieści lat
wcześniej zjedzeni co do nogi przez sąsiadów-kanibali, którzy użyli języków do
oryginalnego celu przewidzianego przez Naturę.
Opanowanie obcej mowy nie jest sprawą prostą, choć niektórym
stworzeniom przychodzi to instynktownie. Pies, najbliższy
przyjaciel człowieka, łatwo dostosowuje się do jego otoczenia i
mowy. W Polsce szczeka hau hau; w Anglii łuf łuf; we Francji
ou ou; w Katalonii bup bup; w Indonezji gong gong, a we
Włoszech bau bau. Koty wszędzie miauczą tak samo.
nr
7/2013
 MELINA
Wiele języków, szczególnie azjatyckich,
ma charakter tonalny wymagający
dobrego słuchu, którym natura nie
każdego obdarzyła. W błąd wprowadza
także
powszechnie
spotykana
wieloznaczeniowość słów: w języku
angielskim rekordzistą jest "set" mający
430
definicji.
Najdłuższe
słowa
znajdujemy w językach Polinezji. W
Nowej Zelandii jest wzgórze zwane
przez
Maorysów
Taumatawhakatangihangakoauauotamateaturipukakapi-kimaungahoronukupokaiwhenuakitanatahu, co z grubsza oznacza
"wierzchołek, na którym Tamatea,
człowiek o wielkich kolanach, który
ześlizgiwał się z gór, wspinał na nie i
połykał je, zwany pożeraczem ziemi, grał
nosem na flecie swojej ukochanej". Cóż
za wspaniały język, który jednym
słowem potrafi wyrazić tak wiele!
Akustyczne metody komunikacji nie zawsze wymagają używania wału
mięśniowego. Mieszkańcy Gomery gwiżdżą do siebie. W bardziej tradycyjnych
społecznościach spotykamy często wieloodmianowe kombinacje lingwistyczne, np.
rodzice przemawiają językiem tonalno-wrzeszczanym, a dzieci gwiżdżą na to.
W naszych czasach mowa jest coraz częściej
wypierana przez formę pisaną. Jest to zjawiskiem z
wielu stron korzystnym, jako że stanowi
najskuteczniejsze narzędzie zwalczania
analfabetyzmu: człowiek niepisaty staje się niemową.
Historycznie biorąc sztuka pisania była jeszcze do
niedawna domeną ludzi wykształconych. Wkrótce
dojdzie do tego, że tylko wysoce wykształceni będą
umieli mówić.
To przechodzenie od topornych i prymitywnych metod akustycznych na
zaawansowaną technikę cyfrową niesie ze sobą pewne ograniczenia, w postaci tzw.
"pasma". Do mowy potrzebne nam jest tylko powietrze, dostępne za darmo
i w nieograniczonych ilościach; pisząc musimy zwracać uwagę na bity i bajty, za
które bulimy pieniądze. Taka sytuacja skłania nas do jak najszerszego stosowania
skrótów, a niektóre języki nadają się do tego lepiej, niż inne. W angielskim niemal
każda litera sama w sobie cos znaczy: a - to ej!, b - to "być"; c - to "widzieć" - i tak
dalej. Podobnie z cyframi. Polski język nie jest aż tak uczynny i wymaga od nas
większego pomyślunku. Robimy co możemy, korzystając nierzadko ze znaków
typograficznych buchniętych innym nacjom.
Za przykład może tu posłużyć korespondencja podpatrzona w komórce
jednego z meliniarzy:
3 gnio jest w Melinie?
Nie. Gnio qtas 1 nie πje.
?
Ba x2 mu nie daje.
Dupa co!
Powyższy tekst nie wymaga wyjaśnień, ale na wypadek gdyby ktoś
wyjątkowo tępy, czy zalany, nie mógł sobie z nim poradzić, załączamy poniżej jego
przekład na język staropolski:
Czy Gienio jest w Melinie?
Nie. Gienio, kutas jeden, nie pije.
Jak to?
Baba mu nie daje.
Co za dupa!
Zmiana metod komunikowania się ma przełomowe znaczenie dla ewolucji
naszego gatunku. Język, zbędny jako narzędzie mowy, powraca szybko do swojej
oryginalnej roli organu spożywania pokarmu. Wyniki nie dają na siebie długo czekać:
obrastamy w tłuszcz, rosną nam tyłki; niezdolni do werbalnego wyrażania uczuć
odwołujemy się do gestów: jeden palec, dwa palce, ramię zgięte w łokciu,
podpierające drugie ramię... Myliłby się jednak ktoś sądząc, że oznacza to same
straty, jako że kołowaceniu języka towarzyszy rozwój i doskonalenie się palców,
coraz dłuższych i zwinniejszych.
Nie sposób jednak zaprzeczyć, że język SMS-ów nie dorówna nigdy mowom
Szekspira, Sienkiewicza, czy nawet Maorysów, które - skazane na wymarcie zasługują na objęcie ich ochroną gatunkową. Ostatnio włączyło się w te sprawy
UNESCO, są one jednak zbyt poważne na to, aby je pozostawić w rękach
biurokratów. Wszyscy myślący ludzie, którym bliskie są sprawy konserwacji
(konserwanci? konserwatyści?? konserwy???) powinni bezzwłocznie przystąpić do
działania. Pierwszym zalecanym krokiem jest nabycie w sklepie zoologicznym
papugi i przystąpienie do jej intensywnej edukacji. Papuga żyje długo i ma doskonałą
pamięć, łatwo byłoby więc uczynić z niej magazyn wiedzy lingwistycznej, na użytek
przyszłych pokoleń. Zalecamy jednak zachowanie dużej ostrożności: nie wolno
dopuścić do zetknięcia się papugi z telefonem komórkowym, czy IPadem, bo wtedy
będziemy mieli sprawę przerżniętą.
Lingwistyka stosowana
CIE CHOROBA!
Wymaganiu przestrzegania poprawności politycznej w myśli, mowie i
uczynkach, poświęciliśmy już sporo miejsca w poprzednich wydaniach Meliny.
Słusznie zresztą, jako że jest to dziedzina rygorystycznie regulowana
przepisami praw narodowych i międzynarodowych, czyniąca z nas wszystkich
potencjalnych przestępców. Zamiera komedia: nie wolno nam się śmiać z
chudych, grubych, blondynek, teściowych, kurdupli (ups... przepraszam: "ludzi
wysokich inaczej"), ofiar choroby alkoholowej (po dawnemu: moczymordów).
Z czarnych, białych, pobożnych i bezbożnych... Nie wolno nam wykpiwać
żadnej orientacji seksualnej, nawet tej niepewnej, czy niezdecydowanej.
Ubożeje słownictwo; patrzymy na świat poważnie,
oddajemy ludziom należne im honory i nawet w
myślach nie pozwalamy sobie na chichot wywołany
widokiem przechodnia paradującego w marynarce,
pod krawatem i w samych tylko gaciach. Dawnej
zareagowalibyśmy w sposób nieczuły i bezmyślny salwą śmiechu. Teraz kiwamy głową ze smutkiem i
zrozumieniem: ten biedny człowiek jest zapewne
ofiarą Alzheimera, albo może Urzędu Podatkowego,
który odarł go do ostatniego strzępa?
Za istotny przyczynek do tematu werbalnej poprawności politycznej
może posłużyć stosowana obecnie terminologia medyczna. Medycy celują w
tych sprawach, jako że przechrzczenie pewnych zjawisk i stanów czyni je w
oczach laików na tyle poważnymi, że wymagają rozległej interwencji
lekarskiej. Dawniej do mydlenia oczu pacjentom wystarczała łacina: człowiek
dowiedziawszy się, że cierpi na pityriasis capilliti zamierał ze strachu i prosił o
bezzwłoczne skierowanie do specjalisty, podczas gdy słowo "łupież" zbywał
machnięciem ręki i co najwyżej w drodze do domu wstępował do drogerii po
butelkę Heads & Shoulders. Podobnie, termin diarrhoea vulgaris brzmi bez
porównania groźniej niż "sraczka pospolita"; tę ostatnią leczy się wodą spod
ogórków; ta pierwsza wymaga szerokiego arsenału antybiotyków.
Opisując kondycję pacjenta medycy muszą zachowywać dużą
ostrożność, aby nie urazić niczyich uczuć - nawet umrzyka. Bywało niegdyś,
że wezwany na pomoc lekarz czy pramedyk , zastający na miejscu wypadku
jedynie zwłoki, określał stan denata jako: "martwy, lub "sztywny". Teraz
(przynajmniej w GB) wpisuje w odpowiedniej rubryce: "niezgodny z życiem".
Może to rzeczywiście brzmi łagodniej? Do tego wszystkiego dołącza się
fakt, że cechy zachowania uważane niegdyś za normalne, acz irytujące,
oznacza się korzystając z akronimów, tym bardziej tajemniczych, że
zaczerpniętych z angielszczyzny, a zatem niemożliwych do rozszyfrowania
przez przeciętnego obywatela.
Dzieci cierpiące na ADHD określano niegdyś jako "żywe" , albo
"roztrzepane", a ich słynną przedstawicielką była "Panna z mokrą głową".
Leczyło się to prośbami, groźbami, stawianiem do kąta i pozbawianiem
przywilejów w postaci cukierków lub zabaw na podwórku. Teraz ten stan,
zwany naukowo "nadpobudliwość psychoruchowa i zaburzenia koncentracji
uwagi", wymaga interwencji psychoterapeutów. Co więcej, atakuje on coraz
częściej osoby dorosłe, szczególnie te, zmuszane do wielogodzinnej,
krańcowo nudnej pracy. Wiem coś na ten temat: od zarania byłam i nadal
pozostaję męczennikiem tej nieuleczalnej u mnie choroby.
Ciąg przypadłości nękających naszą rodzinę nie kończy się jednak na
tym. Ian, mój ślubny małżonek, cierpi na chroniczne ODD. Jest to także coś,
co dawniej dotykało wyłącznie dzieci, które w pospolitej mowie nazywano
"nieznośny bachor" albo "nieposłuszny smarkacz" i traktowano klapsem w
pupę. Przez całe pokolenia metoda ta okazywała się skuteczna. Skończyło
się to bezpowrotnie z chwilą, kiedy miejsce dawnej, prymitywnej etykietki zajął
Oppositional Defiance Disorder - zaburzenie opozycyjno-buntownicze.
Pacjent cierpiący na tę chorobę "postępuje na przekór oczekiwaniom, wdaje
się w dyskusje zamiast spełniać polecenia, zachowuje się prowokacyjne, a
jednocześnie jest bardzo wrażliwy na swoim punkcie". Wypisz wymaluj Ian! A
ja przez całe lata darłam gębę na chorego człowieka! Wstyd mi wielki..
Oczywiście ODD nadal atakuje dzieci i wtedy zalecane jest leczenie
prowadzone przez psychoterapeutów, wymagające niekiedy stosowania
środków farmakologicznych. Są także odpowiednie szkoły specjalistyczne dla
ofiar tych przypadłości. Warto nadmienić, że wszystkim tym zabiegom,
szkoleniu, połykaniu leków uspokajających itd, poddawani są rodzice. No i
słusznie - ostatecznie należy leczyć tych, którzy cierpią.
Melodia na fujary i cymbały
GŁUCHE DŹWIĘKI
W artykule wstępnym niniejszego numeru rozgadaliśmy się na temat języka, a
stąd już niewielki dystans dzieli nas od uszu. Te ostatnie, jako organ słuchu, wydają
się być niezbędnym wyposażeniem miłośnika muzyki, nie mówiąc już o jej
kompozytorach. Cóż ci bowiem po hajfajach, wieżach, wyszukanych zestawach
głośników, skoroś głuchy, jak pień?
To stwierdzenie wydawałoby się na oko logicznym, choć jak w wielu
przypadkach jest zbyt ogólnikowe i reprezentuje prostackie podejście do sprawy.
Człowiek o elementarnej choćby znajomości kultury wie, że Ludwig van Beethoven
zaczął głuchnąć w wieku lat 25, a IX Symfonię komponował już pogrążony w błogiej
ciszy.
Angielka imieniem Evelyn Glennie jest wirtuozem instrumentów
perkusyjnych, choć nigdy w życiu nie danym jej było ich posłyszeć. Muzycy
współcześni typu rap, punk i innych spokrewnionych z nimi gatunków są też często
głusi, a co więcej starają się nas sprowadzić do tego samego stanu rozwalając nam
bębenki, co ponoć nieźle się im udaje: spory procent miłośników dysko jest skazany
na używanie aparatu słuchowego jeszcze przed dojściem do trzydziestki.
Gama instrumentów, którymi muzycy pieszczą lub irytują nasze uszy jest
wręcz niezliczona. Ograniczymy się tutaj tylko do tych ciekawszych i zaczniemy od
porad, jakich możemy udzielić osobom kandydującym do roli maestrów. W
pierwszym rzędzie należy brać pod uwagę przenośność urządzeń przewidzianych do
realizacji repertuaru i tu najlepszym okazuje się być gwizdek, albo grzebień, który
artysta może ponadto użyć do fiokowania się, przed wyjściem na scenę. Klasa
instrumentów przenośnych kończy się praktycznie biorąc na gitarze. Widzieliśmy
wprawdzie męczenników sztuki taszczących ze sobą kontrabasy, ale nie
zalecalibyśmy tego osobom korzystającym ze środków transportu publicznego,
szczególnie w godzinach szczytu.
Równie
niechętni
bylibyśmy
polecić
naszym czytelnikom róg
alpejski,
płoszący
krowy na łąkach.
Jeszcze trudniejszy pod tym względem
jest fortepian, chociaż niektórzy wirtuozi
prześladowani
w
domu
przez
nietolerancyjną rodzinę, a może w pogoni
za akompaniamentem dźwięków przyrody,
wynoszą go daleko w plener, nie zawsze z
najlepszym skutkiem.
Organy w ogóle nie wchodzą w rachubę, chyba że są
zbudowane z butelek po piwie. Tego typu instrument
stoi w naszej Melinie i cieszy się dużym
powodzeniem jej bywalców.
Nie ulega wątpliwości, że ludziom reprezentującym nasz styl życia najłatwiej
przyszłoby skompletować orkiestrę złożoną z graczy na kieliszkach, butelkach i
korkociągach. Instrumenty te są zdolne wydawać z siebie szeroką gamę subtelnych
dźwięków i wymagają długich godzin ćwiczeń obejmujących stopniowe opróżnianie
naczyń, w celu osiągnięcia ich idealnego dostrojenia.
Muzyka pobudza apetyt i sprzyja wydzielaniu się soków trawiennych, przez
co od niepamiętnych czasów stanowi idealny akompaniament do posiłków,
począwszy od najbardziej wystawnych biesiad, aż po kameralne tête-à-tête,
podlewane szampanem. Nie dziwi przeto fakt powstawania zespołów grających
wyłącznie na artykułach spożywczych.
Jeden z nich, rodem ze Szwecji, udaje
się codziennie rano na rynek po świeże
warzywa. Kroi je potem w odpowiednie
kształty i wieczorem produkuje na nich
szeroki repertuar. Po zakończeniu występu
muzycy szatkują swoje instrumenty i
gotują z nich wyborną zupę, którą serwują
przybyłej na koncert publiczności.
Nie ulega wątpliwości, że wiele słynnych arcydzieł muzycznych nabiera barw
życia dopiero wtedy, kiedy są odtwarzane są na odpowiednich dla nich instrumentach.
Tomata i fuga D-mol wymaga użycia
perkusji w postaci serów, co dotyczy
szczególnie
części
Andantino
camamberto.
Wbrew powszechnemu
przekonaniu jej partytura nie przewiduje
udziału narzędzi murarskich. Subtelne
odtworzenie Popołudnia Fauna jest
wręcz niemożliwe bez udania się w
plener z butelką mocnego alkoholu i
pajdą sera roquefort. A jak ignoranci
muzyczni wyobrażają sobie Napój
Miłosny w wykonaniu ludzi odrażająco
trzeźwych?
Melina posiada znany w okolicy zespół pieśni
i tańca, nie zawsze doceniany przez jej
sąsiadów, choć trzeba przyznać, że na nasze
głośniejsze imprezy spraszają miejscowe siły
policyjne, pragnąc zapewne podnieść poziom
ich kultury i dostarczyć im wysokiej klasy
przeżyć
artystycznych.
Przesłuchania
kandydatów do zespołu odbywają się w
każdy czwartek, od godziny 17:00 do
upadłego, wyniesionego na zewnątrz przez
naszych wykidajłów. Serdecznie witamy
także kompozytorów, szczególnie twórców
utworów na banię i dzwonko śledzia.
Divertimento marchewkowo-kapuściane; sonata na cztery sery; nokturny
chóralne w wykonaniu bywalców Meliny... Może Beethoven miał rację, kiedy
zdecydował się ogłuchnąć we wczesnym wieku?
SAGI RODÓW
WIELKICH
I MAŁYCH
HANNAY'E - DUMA SZKOCJI
Niektórzy członkowie rodu na tyle poważnie traktowali rodzinne motto, że
skutkiem wytężonej ardua przenosili się at alta wyżej i szybciej niż
zamierzali...
Drzewo genealogiczne Hannayów jest stare i rozłożyste jak szkockie
dęby. Jego udokumentowana historia liczy sobie blisko 1000 lat, a podania i
legendy przedłużają jego korzenie w dalsze, bardziej zamierzchłe czasy.
Podobno rodzina wywodzi się z królewskiej dynastii Piktów władających
niegdyś dużą częścią Szkocji i Irlandii. Czy można temu dać wiarę? Kto wie?
Nie spotkałam jeszcze Szkota ani Irlandczyka, który nie wywodziłby się od
króla Piktów. Z drugiej strony jeśli wziąć pod uwagę fakt, że pierwszy
notowany władca z tej dynastii, Dresz, żył sto lat i wygrał sto bitew, to nie jest
wykluczone że spłodził na dodatek setkę dzieci. Chłop tak krzepki i wytrwały
na polu bitwy zapewne równie dzielnie postępował sobie w alkierzu.
Drzewo tak rozległe jak Hannay’ów widziało niejedno. Na jego
gałęziach przysiadywały od czasu do czasu orły i rajskie ptaki; rzadziej
dyndały na nim wisielce jako że, na wzór większości Szkotów rodzina
obfitowała w przedsiębiorcze jednostki oddające się nielegalnemu pędzeniu
whisky i szmuglowi. Pomagał im w tym fakt, że wybrani członkowie rodu
pracowali w charakterze celników, a jeszcze inni przybierali sutanny.
W toczonych tu nieustannie wojnach i powstaniach Hannay'e
odznaczali się nie tylko odwagą, ale także talentem taktycznym
przygotowując się do walki długo i starannie, aż do momentu, kiedy wiadomo
było która strona wygrywa i wtedy się do niej przyłączali. Kłótliwi i zacięci, jak
wszystkie szkockie klany, toczyli przez całe stulecia boje z Kennedymi i
Murray’ami, nie zawsze postępując rycersko, w wyniku czego w
siedemnastym wieku wszyscy Hannay'e zostali hurtowo wyjęci spod prawa za
"ohydne uczynki, jakich dopuścili się na Murray'ach". Kroniki rodzinne nie
precyzują charakteru tych poczynań, a więc nie wiadomo, czy kradli im owce,
czy gwałcili córki i żony, niemniej musiały to być sprawy ważkie: wyjęcie spod
prawa oznaczało, że każdego dostrzeżonego Hannay'a wolno było bezkarnie
ustrzelić jak kaczkę i jeszcze dostać za to nagrodę. Szczęściem okoliczne
góry i skaliste wyspy obfitujące w pieczary dostarczały rodzinie schronienia.
Niejeden też szukał fortuny w zamorskich krajach.
Zbudowany w szesnastym wieku Sorbie Tower - niegdyś dumny i
wyniosły zamek będący siedzibą rodu - jest teraz malowniczą ruiną. Swój
obecny stan zawdzięcza Alexandrowi Hannay'owi, człowiekowi wrednemu i
kłótliwemu, który tak zalazł za skórę sąsiadom, że w 1748 roku zorganizowali
na niego zajazd, przepędzili go na cztery wiatry, a zamek spalili. Przez setki
lat jego rozsypujące się ruiny porastały bluszczem, aż utworzone niedawno
stowarzyszenie Hannay Clan Society zdecydowało się ratować szczątki
dawnej chwały. Teraz Sorbie Tower wciągnięty na listę dziedzictwa
narodowego powoli odzyskuje niegdysiejszy status: teren otoczono siatką,
ruiny podparto kołkami, tu i ówdzie posadzono kwiatki. Obok jest mały nie
utwardzony parking samochodowy i przenośny kibel Portaloo .
Wśród rodzinnych pamiątek zalegających w naszym domu znajduje się
także mała srebrna tabakierka z wyrytym na niej napisem "Kapitanowi
Robertowi Hannay - dzielnemu marynarzowi i hojnemu człowiekowi - w
podzięce od oddanej mu załogi". Rok: 1802. Żyłam przez długi czas w
przekonaniu, że mamy w rodzinie bohatera wojen napoleońskich. Ostatnio
odkryłam że Capt. Robert Hannay był piratem na Karaibach. Przeszukujemy
teraz kufry i skrzynie w poszukiwaniu odręcznie rysowanych map.
Na Barbados istnieją wciąż jeszcze dwie - muzealne już teraz plantacje należące niegdyś do Hannay’ów. Z uprawianej tu trzciny cukrowej
pędzili rum, który zapewne szmuglowali potem do Anglii i Szkocji.
Weszłam do rodziny, która meliniarstwo ma w krwi i genach!
SORBIE TOWER AD 1580
SORBIE TOWER AD 2000
Sic transit gloria mundi...
Do Sorbie Tower zawitała cywilizacja XXI wieku!
Kącik prozy poetyckiej
Żyliśmy jak królowie. Wódkę piliśmy szklankami. Kochały nas ładne
dziewczyny. Chodziliśmy po złotym dnie. Płaciliśmy złotem, srebrem i dolarami.
Płaciliśmy za wszystko: za wódkę i za muzykę. Za miłość płaciliśmy miłością,
nienawiścią za nienawiść.
Lubiłem swych kolegów, bo nigdy mnie nie zawodzili. Byli to prości,
niewykształceni ludzie. Lecz czasem byli tak wspaniali, że stawałem zdumiony.
Wówczas dziękowałem Naturze, że jestem człowiekiem.
Lubiłem śliczne poranki wiosenne (...), późne letnie zachody (...), barwną,
czarowną jesień (...), mroźne zimowe noce (...). A wśród tych cudów i skarbów, śród
blask i błysków żyliśmy, jak zabłąkane w bajkę dzieci. Żyli i walczyli nie o gnaty bytu,
a o swobodę ruchu i wolność przyjaźni.
I mało było słów. Ale słowa były słowami i łatwo je zrozumieć mogłem
i zawsze wiedziałem, że to nie słowa honoru, ani przysięgi, więc były pewne...
A nad tym wszystkim: nad nami, Ziemią i chmurami, po północnej stronie
nieba pędził dziwny Wielki Wóz... królowała wspaniała, jedyna, zaczarowana Wielka
Niedźwiedzica.
Nie po raz pierwszy udostępniamy nasze łamy i oddajemy głos
człowiekowi, który ze wszech miar przystaje do naszego gatunku i
wyznaje naszą filozofię. Sergiusz Piasecki: złodziejaszek,
przemytnik, bandzior; skazany na śmierć, ułaskawiony, spędzający
lata w najcięższym wówczas wiezieniu na Świętym Krzyżu. Jeden
z najwybitniejszych polskich pisarzy. Człowiek, który w
szmuglerze i producencie księżycówki widzi Kochanka Wielkiej
Niedźwiedzicy, w którego oczach jesteśmy Bogom Nocy Równi,
zasługuje ze wszech miar na pośmiertne dożywotnie członkostwo
Meliny.
Równocześnie zdobimy Jego pierś naszym
najwyższym odznaczeniem:
VIRTUTI MELINIARI.
BAROWA GABLOTKA OGŁOSZEŃ
Oferty pracy mogące zainteresować naszych bywalców:
Żegnajcie!
Wypoczywajcie zdrowo i leniwie na urlopach
Do zobaczenia za 2 tygodnie!
Uwagi i komentarze (wyłącznie pochlebne)
oraz materiały do wykorzystania w nadchodzących numerach prosimy
przesyłać na adres [email protected]

Podobne dokumenty