MELINA nr 7 - Melina Magdy
Transkrypt
MELINA nr 7 - Melina Magdy
Dwutygodnik społeczno-literacki oparty silnie na chwiejnych zasadach moralnych ___________________________________________________ Język Jeden z poprzednich numerów poświęciliśmy w znacznej mierze zębom. Zajmiemy się teraz z kolei językiem i to w najszerszym tego słowa rozumieniu. Z punktu widzenia medycyny język to "wieloczynnościowy twór mięśniowy jamy ustnej". Nie brzmi to zbyt atrakcyjnie, choć może lepiej niż "wał mięśniowy położony na dnie jamy gębowej". Tak czy owak, wszyscy wiemy, o co chodzi. Tradycyjne biorąc język ludzki był narzędziem organoleptycznym, służącym do rozpoznawania smaków, mieszania pokarmu w ustach i podawania go do przełyku. Sprawy przybrały nieco inny obrót z chwilą, kiedy człowiek nauczył się mówić: "wał mięśniowy" zmienił się w narzędzie komunikacji, które szczególnie u kobiet, rozwijało się i doskonaliło w zawrotnym tempie. Tej właśnie roli języka zamierzamy poświęcić nasze dalsze rozważania. Jeśli spojrzeć na sprawy pod tym kątem, pospolity "twór mięśniowy" staje się "ukształtowanym społecznie systemem budowania wypowiedzi, używanym w procesie komunikacji interpersonalnej". Elementarne, drogi Watsonie... Licząc od zarania ludzkiej cywilizacji powstało na świecie około 15000 języków; większość z nich zaginęła bez śladu pozostawiając z grubsza 6700, których spora część goni ostatnim tchem: taushiro w Peru zna tylko jedna osoba; podobnie mają się sprawy z kaiksaną w Meksyku. Tersami, na Półwyspie Kola, władają aż dwie osoby, a więc przynajmniej mogą się ze sobą nagadać. Zdarza się niekiedy, że wymarłe narzecza cudem powstają z grobu: XVIII-wieczny geograf i badacz dalekich lądów, Alexander von Humboldt, nauczył się w Wenezueli języka Aturów od jedynej znającej go istoty - papugi. Jego twórcy i użytkownicy zostali czterdzieści lat wcześniej zjedzeni co do nogi przez sąsiadów-kanibali, którzy użyli języków do oryginalnego celu przewidzianego przez Naturę. Opanowanie obcej mowy nie jest sprawą prostą, choć niektórym stworzeniom przychodzi to instynktownie. Pies, najbliższy przyjaciel człowieka, łatwo dostosowuje się do jego otoczenia i mowy. W Polsce szczeka hau hau; w Anglii łuf łuf; we Francji ou ou; w Katalonii bup bup; w Indonezji gong gong, a we Włoszech bau bau. Koty wszędzie miauczą tak samo. nr 7/2013 MELINA Wiele języków, szczególnie azjatyckich, ma charakter tonalny wymagający dobrego słuchu, którym natura nie każdego obdarzyła. W błąd wprowadza także powszechnie spotykana wieloznaczeniowość słów: w języku angielskim rekordzistą jest "set" mający 430 definicji. Najdłuższe słowa znajdujemy w językach Polinezji. W Nowej Zelandii jest wzgórze zwane przez Maorysów Taumatawhakatangihangakoauauotamateaturipukakapi-kimaungahoronukupokaiwhenuakitanatahu, co z grubsza oznacza "wierzchołek, na którym Tamatea, człowiek o wielkich kolanach, który ześlizgiwał się z gór, wspinał na nie i połykał je, zwany pożeraczem ziemi, grał nosem na flecie swojej ukochanej". Cóż za wspaniały język, który jednym słowem potrafi wyrazić tak wiele! Akustyczne metody komunikacji nie zawsze wymagają używania wału mięśniowego. Mieszkańcy Gomery gwiżdżą do siebie. W bardziej tradycyjnych społecznościach spotykamy często wieloodmianowe kombinacje lingwistyczne, np. rodzice przemawiają językiem tonalno-wrzeszczanym, a dzieci gwiżdżą na to. W naszych czasach mowa jest coraz częściej wypierana przez formę pisaną. Jest to zjawiskiem z wielu stron korzystnym, jako że stanowi najskuteczniejsze narzędzie zwalczania analfabetyzmu: człowiek niepisaty staje się niemową. Historycznie biorąc sztuka pisania była jeszcze do niedawna domeną ludzi wykształconych. Wkrótce dojdzie do tego, że tylko wysoce wykształceni będą umieli mówić. To przechodzenie od topornych i prymitywnych metod akustycznych na zaawansowaną technikę cyfrową niesie ze sobą pewne ograniczenia, w postaci tzw. "pasma". Do mowy potrzebne nam jest tylko powietrze, dostępne za darmo i w nieograniczonych ilościach; pisząc musimy zwracać uwagę na bity i bajty, za które bulimy pieniądze. Taka sytuacja skłania nas do jak najszerszego stosowania skrótów, a niektóre języki nadają się do tego lepiej, niż inne. W angielskim niemal każda litera sama w sobie cos znaczy: a - to ej!, b - to "być"; c - to "widzieć" - i tak dalej. Podobnie z cyframi. Polski język nie jest aż tak uczynny i wymaga od nas większego pomyślunku. Robimy co możemy, korzystając nierzadko ze znaków typograficznych buchniętych innym nacjom. Za przykład może tu posłużyć korespondencja podpatrzona w komórce jednego z meliniarzy: 3 gnio jest w Melinie? Nie. Gnio qtas 1 nie πje. ? Ba x2 mu nie daje. Dupa co! Powyższy tekst nie wymaga wyjaśnień, ale na wypadek gdyby ktoś wyjątkowo tępy, czy zalany, nie mógł sobie z nim poradzić, załączamy poniżej jego przekład na język staropolski: Czy Gienio jest w Melinie? Nie. Gienio, kutas jeden, nie pije. Jak to? Baba mu nie daje. Co za dupa! Zmiana metod komunikowania się ma przełomowe znaczenie dla ewolucji naszego gatunku. Język, zbędny jako narzędzie mowy, powraca szybko do swojej oryginalnej roli organu spożywania pokarmu. Wyniki nie dają na siebie długo czekać: obrastamy w tłuszcz, rosną nam tyłki; niezdolni do werbalnego wyrażania uczuć odwołujemy się do gestów: jeden palec, dwa palce, ramię zgięte w łokciu, podpierające drugie ramię... Myliłby się jednak ktoś sądząc, że oznacza to same straty, jako że kołowaceniu języka towarzyszy rozwój i doskonalenie się palców, coraz dłuższych i zwinniejszych. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że język SMS-ów nie dorówna nigdy mowom Szekspira, Sienkiewicza, czy nawet Maorysów, które - skazane na wymarcie zasługują na objęcie ich ochroną gatunkową. Ostatnio włączyło się w te sprawy UNESCO, są one jednak zbyt poważne na to, aby je pozostawić w rękach biurokratów. Wszyscy myślący ludzie, którym bliskie są sprawy konserwacji (konserwanci? konserwatyści?? konserwy???) powinni bezzwłocznie przystąpić do działania. Pierwszym zalecanym krokiem jest nabycie w sklepie zoologicznym papugi i przystąpienie do jej intensywnej edukacji. Papuga żyje długo i ma doskonałą pamięć, łatwo byłoby więc uczynić z niej magazyn wiedzy lingwistycznej, na użytek przyszłych pokoleń. Zalecamy jednak zachowanie dużej ostrożności: nie wolno dopuścić do zetknięcia się papugi z telefonem komórkowym, czy IPadem, bo wtedy będziemy mieli sprawę przerżniętą. Lingwistyka stosowana CIE CHOROBA! Wymaganiu przestrzegania poprawności politycznej w myśli, mowie i uczynkach, poświęciliśmy już sporo miejsca w poprzednich wydaniach Meliny. Słusznie zresztą, jako że jest to dziedzina rygorystycznie regulowana przepisami praw narodowych i międzynarodowych, czyniąca z nas wszystkich potencjalnych przestępców. Zamiera komedia: nie wolno nam się śmiać z chudych, grubych, blondynek, teściowych, kurdupli (ups... przepraszam: "ludzi wysokich inaczej"), ofiar choroby alkoholowej (po dawnemu: moczymordów). Z czarnych, białych, pobożnych i bezbożnych... Nie wolno nam wykpiwać żadnej orientacji seksualnej, nawet tej niepewnej, czy niezdecydowanej. Ubożeje słownictwo; patrzymy na świat poważnie, oddajemy ludziom należne im honory i nawet w myślach nie pozwalamy sobie na chichot wywołany widokiem przechodnia paradującego w marynarce, pod krawatem i w samych tylko gaciach. Dawnej zareagowalibyśmy w sposób nieczuły i bezmyślny salwą śmiechu. Teraz kiwamy głową ze smutkiem i zrozumieniem: ten biedny człowiek jest zapewne ofiarą Alzheimera, albo może Urzędu Podatkowego, który odarł go do ostatniego strzępa? Za istotny przyczynek do tematu werbalnej poprawności politycznej może posłużyć stosowana obecnie terminologia medyczna. Medycy celują w tych sprawach, jako że przechrzczenie pewnych zjawisk i stanów czyni je w oczach laików na tyle poważnymi, że wymagają rozległej interwencji lekarskiej. Dawniej do mydlenia oczu pacjentom wystarczała łacina: człowiek dowiedziawszy się, że cierpi na pityriasis capilliti zamierał ze strachu i prosił o bezzwłoczne skierowanie do specjalisty, podczas gdy słowo "łupież" zbywał machnięciem ręki i co najwyżej w drodze do domu wstępował do drogerii po butelkę Heads & Shoulders. Podobnie, termin diarrhoea vulgaris brzmi bez porównania groźniej niż "sraczka pospolita"; tę ostatnią leczy się wodą spod ogórków; ta pierwsza wymaga szerokiego arsenału antybiotyków. Opisując kondycję pacjenta medycy muszą zachowywać dużą ostrożność, aby nie urazić niczyich uczuć - nawet umrzyka. Bywało niegdyś, że wezwany na pomoc lekarz czy pramedyk , zastający na miejscu wypadku jedynie zwłoki, określał stan denata jako: "martwy, lub "sztywny". Teraz (przynajmniej w GB) wpisuje w odpowiedniej rubryce: "niezgodny z życiem". Może to rzeczywiście brzmi łagodniej? Do tego wszystkiego dołącza się fakt, że cechy zachowania uważane niegdyś za normalne, acz irytujące, oznacza się korzystając z akronimów, tym bardziej tajemniczych, że zaczerpniętych z angielszczyzny, a zatem niemożliwych do rozszyfrowania przez przeciętnego obywatela. Dzieci cierpiące na ADHD określano niegdyś jako "żywe" , albo "roztrzepane", a ich słynną przedstawicielką była "Panna z mokrą głową". Leczyło się to prośbami, groźbami, stawianiem do kąta i pozbawianiem przywilejów w postaci cukierków lub zabaw na podwórku. Teraz ten stan, zwany naukowo "nadpobudliwość psychoruchowa i zaburzenia koncentracji uwagi", wymaga interwencji psychoterapeutów. Co więcej, atakuje on coraz częściej osoby dorosłe, szczególnie te, zmuszane do wielogodzinnej, krańcowo nudnej pracy. Wiem coś na ten temat: od zarania byłam i nadal pozostaję męczennikiem tej nieuleczalnej u mnie choroby. Ciąg przypadłości nękających naszą rodzinę nie kończy się jednak na tym. Ian, mój ślubny małżonek, cierpi na chroniczne ODD. Jest to także coś, co dawniej dotykało wyłącznie dzieci, które w pospolitej mowie nazywano "nieznośny bachor" albo "nieposłuszny smarkacz" i traktowano klapsem w pupę. Przez całe pokolenia metoda ta okazywała się skuteczna. Skończyło się to bezpowrotnie z chwilą, kiedy miejsce dawnej, prymitywnej etykietki zajął Oppositional Defiance Disorder - zaburzenie opozycyjno-buntownicze. Pacjent cierpiący na tę chorobę "postępuje na przekór oczekiwaniom, wdaje się w dyskusje zamiast spełniać polecenia, zachowuje się prowokacyjne, a jednocześnie jest bardzo wrażliwy na swoim punkcie". Wypisz wymaluj Ian! A ja przez całe lata darłam gębę na chorego człowieka! Wstyd mi wielki.. Oczywiście ODD nadal atakuje dzieci i wtedy zalecane jest leczenie prowadzone przez psychoterapeutów, wymagające niekiedy stosowania środków farmakologicznych. Są także odpowiednie szkoły specjalistyczne dla ofiar tych przypadłości. Warto nadmienić, że wszystkim tym zabiegom, szkoleniu, połykaniu leków uspokajających itd, poddawani są rodzice. No i słusznie - ostatecznie należy leczyć tych, którzy cierpią. Melodia na fujary i cymbały GŁUCHE DŹWIĘKI W artykule wstępnym niniejszego numeru rozgadaliśmy się na temat języka, a stąd już niewielki dystans dzieli nas od uszu. Te ostatnie, jako organ słuchu, wydają się być niezbędnym wyposażeniem miłośnika muzyki, nie mówiąc już o jej kompozytorach. Cóż ci bowiem po hajfajach, wieżach, wyszukanych zestawach głośników, skoroś głuchy, jak pień? To stwierdzenie wydawałoby się na oko logicznym, choć jak w wielu przypadkach jest zbyt ogólnikowe i reprezentuje prostackie podejście do sprawy. Człowiek o elementarnej choćby znajomości kultury wie, że Ludwig van Beethoven zaczął głuchnąć w wieku lat 25, a IX Symfonię komponował już pogrążony w błogiej ciszy. Angielka imieniem Evelyn Glennie jest wirtuozem instrumentów perkusyjnych, choć nigdy w życiu nie danym jej było ich posłyszeć. Muzycy współcześni typu rap, punk i innych spokrewnionych z nimi gatunków są też często głusi, a co więcej starają się nas sprowadzić do tego samego stanu rozwalając nam bębenki, co ponoć nieźle się im udaje: spory procent miłośników dysko jest skazany na używanie aparatu słuchowego jeszcze przed dojściem do trzydziestki. Gama instrumentów, którymi muzycy pieszczą lub irytują nasze uszy jest wręcz niezliczona. Ograniczymy się tutaj tylko do tych ciekawszych i zaczniemy od porad, jakich możemy udzielić osobom kandydującym do roli maestrów. W pierwszym rzędzie należy brać pod uwagę przenośność urządzeń przewidzianych do realizacji repertuaru i tu najlepszym okazuje się być gwizdek, albo grzebień, który artysta może ponadto użyć do fiokowania się, przed wyjściem na scenę. Klasa instrumentów przenośnych kończy się praktycznie biorąc na gitarze. Widzieliśmy wprawdzie męczenników sztuki taszczących ze sobą kontrabasy, ale nie zalecalibyśmy tego osobom korzystającym ze środków transportu publicznego, szczególnie w godzinach szczytu. Równie niechętni bylibyśmy polecić naszym czytelnikom róg alpejski, płoszący krowy na łąkach. Jeszcze trudniejszy pod tym względem jest fortepian, chociaż niektórzy wirtuozi prześladowani w domu przez nietolerancyjną rodzinę, a może w pogoni za akompaniamentem dźwięków przyrody, wynoszą go daleko w plener, nie zawsze z najlepszym skutkiem. Organy w ogóle nie wchodzą w rachubę, chyba że są zbudowane z butelek po piwie. Tego typu instrument stoi w naszej Melinie i cieszy się dużym powodzeniem jej bywalców. Nie ulega wątpliwości, że ludziom reprezentującym nasz styl życia najłatwiej przyszłoby skompletować orkiestrę złożoną z graczy na kieliszkach, butelkach i korkociągach. Instrumenty te są zdolne wydawać z siebie szeroką gamę subtelnych dźwięków i wymagają długich godzin ćwiczeń obejmujących stopniowe opróżnianie naczyń, w celu osiągnięcia ich idealnego dostrojenia. Muzyka pobudza apetyt i sprzyja wydzielaniu się soków trawiennych, przez co od niepamiętnych czasów stanowi idealny akompaniament do posiłków, począwszy od najbardziej wystawnych biesiad, aż po kameralne tête-à-tête, podlewane szampanem. Nie dziwi przeto fakt powstawania zespołów grających wyłącznie na artykułach spożywczych. Jeden z nich, rodem ze Szwecji, udaje się codziennie rano na rynek po świeże warzywa. Kroi je potem w odpowiednie kształty i wieczorem produkuje na nich szeroki repertuar. Po zakończeniu występu muzycy szatkują swoje instrumenty i gotują z nich wyborną zupę, którą serwują przybyłej na koncert publiczności. Nie ulega wątpliwości, że wiele słynnych arcydzieł muzycznych nabiera barw życia dopiero wtedy, kiedy są odtwarzane są na odpowiednich dla nich instrumentach. Tomata i fuga D-mol wymaga użycia perkusji w postaci serów, co dotyczy szczególnie części Andantino camamberto. Wbrew powszechnemu przekonaniu jej partytura nie przewiduje udziału narzędzi murarskich. Subtelne odtworzenie Popołudnia Fauna jest wręcz niemożliwe bez udania się w plener z butelką mocnego alkoholu i pajdą sera roquefort. A jak ignoranci muzyczni wyobrażają sobie Napój Miłosny w wykonaniu ludzi odrażająco trzeźwych? Melina posiada znany w okolicy zespół pieśni i tańca, nie zawsze doceniany przez jej sąsiadów, choć trzeba przyznać, że na nasze głośniejsze imprezy spraszają miejscowe siły policyjne, pragnąc zapewne podnieść poziom ich kultury i dostarczyć im wysokiej klasy przeżyć artystycznych. Przesłuchania kandydatów do zespołu odbywają się w każdy czwartek, od godziny 17:00 do upadłego, wyniesionego na zewnątrz przez naszych wykidajłów. Serdecznie witamy także kompozytorów, szczególnie twórców utworów na banię i dzwonko śledzia. Divertimento marchewkowo-kapuściane; sonata na cztery sery; nokturny chóralne w wykonaniu bywalców Meliny... Może Beethoven miał rację, kiedy zdecydował się ogłuchnąć we wczesnym wieku? SAGI RODÓW WIELKICH I MAŁYCH HANNAY'E - DUMA SZKOCJI Niektórzy członkowie rodu na tyle poważnie traktowali rodzinne motto, że skutkiem wytężonej ardua przenosili się at alta wyżej i szybciej niż zamierzali... Drzewo genealogiczne Hannayów jest stare i rozłożyste jak szkockie dęby. Jego udokumentowana historia liczy sobie blisko 1000 lat, a podania i legendy przedłużają jego korzenie w dalsze, bardziej zamierzchłe czasy. Podobno rodzina wywodzi się z królewskiej dynastii Piktów władających niegdyś dużą częścią Szkocji i Irlandii. Czy można temu dać wiarę? Kto wie? Nie spotkałam jeszcze Szkota ani Irlandczyka, który nie wywodziłby się od króla Piktów. Z drugiej strony jeśli wziąć pod uwagę fakt, że pierwszy notowany władca z tej dynastii, Dresz, żył sto lat i wygrał sto bitew, to nie jest wykluczone że spłodził na dodatek setkę dzieci. Chłop tak krzepki i wytrwały na polu bitwy zapewne równie dzielnie postępował sobie w alkierzu. Drzewo tak rozległe jak Hannay’ów widziało niejedno. Na jego gałęziach przysiadywały od czasu do czasu orły i rajskie ptaki; rzadziej dyndały na nim wisielce jako że, na wzór większości Szkotów rodzina obfitowała w przedsiębiorcze jednostki oddające się nielegalnemu pędzeniu whisky i szmuglowi. Pomagał im w tym fakt, że wybrani członkowie rodu pracowali w charakterze celników, a jeszcze inni przybierali sutanny. W toczonych tu nieustannie wojnach i powstaniach Hannay'e odznaczali się nie tylko odwagą, ale także talentem taktycznym przygotowując się do walki długo i starannie, aż do momentu, kiedy wiadomo było która strona wygrywa i wtedy się do niej przyłączali. Kłótliwi i zacięci, jak wszystkie szkockie klany, toczyli przez całe stulecia boje z Kennedymi i Murray’ami, nie zawsze postępując rycersko, w wyniku czego w siedemnastym wieku wszyscy Hannay'e zostali hurtowo wyjęci spod prawa za "ohydne uczynki, jakich dopuścili się na Murray'ach". Kroniki rodzinne nie precyzują charakteru tych poczynań, a więc nie wiadomo, czy kradli im owce, czy gwałcili córki i żony, niemniej musiały to być sprawy ważkie: wyjęcie spod prawa oznaczało, że każdego dostrzeżonego Hannay'a wolno było bezkarnie ustrzelić jak kaczkę i jeszcze dostać za to nagrodę. Szczęściem okoliczne góry i skaliste wyspy obfitujące w pieczary dostarczały rodzinie schronienia. Niejeden też szukał fortuny w zamorskich krajach. Zbudowany w szesnastym wieku Sorbie Tower - niegdyś dumny i wyniosły zamek będący siedzibą rodu - jest teraz malowniczą ruiną. Swój obecny stan zawdzięcza Alexandrowi Hannay'owi, człowiekowi wrednemu i kłótliwemu, który tak zalazł za skórę sąsiadom, że w 1748 roku zorganizowali na niego zajazd, przepędzili go na cztery wiatry, a zamek spalili. Przez setki lat jego rozsypujące się ruiny porastały bluszczem, aż utworzone niedawno stowarzyszenie Hannay Clan Society zdecydowało się ratować szczątki dawnej chwały. Teraz Sorbie Tower wciągnięty na listę dziedzictwa narodowego powoli odzyskuje niegdysiejszy status: teren otoczono siatką, ruiny podparto kołkami, tu i ówdzie posadzono kwiatki. Obok jest mały nie utwardzony parking samochodowy i przenośny kibel Portaloo . Wśród rodzinnych pamiątek zalegających w naszym domu znajduje się także mała srebrna tabakierka z wyrytym na niej napisem "Kapitanowi Robertowi Hannay - dzielnemu marynarzowi i hojnemu człowiekowi - w podzięce od oddanej mu załogi". Rok: 1802. Żyłam przez długi czas w przekonaniu, że mamy w rodzinie bohatera wojen napoleońskich. Ostatnio odkryłam że Capt. Robert Hannay był piratem na Karaibach. Przeszukujemy teraz kufry i skrzynie w poszukiwaniu odręcznie rysowanych map. Na Barbados istnieją wciąż jeszcze dwie - muzealne już teraz plantacje należące niegdyś do Hannay’ów. Z uprawianej tu trzciny cukrowej pędzili rum, który zapewne szmuglowali potem do Anglii i Szkocji. Weszłam do rodziny, która meliniarstwo ma w krwi i genach! SORBIE TOWER AD 1580 SORBIE TOWER AD 2000 Sic transit gloria mundi... Do Sorbie Tower zawitała cywilizacja XXI wieku! Kącik prozy poetyckiej Żyliśmy jak królowie. Wódkę piliśmy szklankami. Kochały nas ładne dziewczyny. Chodziliśmy po złotym dnie. Płaciliśmy złotem, srebrem i dolarami. Płaciliśmy za wszystko: za wódkę i za muzykę. Za miłość płaciliśmy miłością, nienawiścią za nienawiść. Lubiłem swych kolegów, bo nigdy mnie nie zawodzili. Byli to prości, niewykształceni ludzie. Lecz czasem byli tak wspaniali, że stawałem zdumiony. Wówczas dziękowałem Naturze, że jestem człowiekiem. Lubiłem śliczne poranki wiosenne (...), późne letnie zachody (...), barwną, czarowną jesień (...), mroźne zimowe noce (...). A wśród tych cudów i skarbów, śród blask i błysków żyliśmy, jak zabłąkane w bajkę dzieci. Żyli i walczyli nie o gnaty bytu, a o swobodę ruchu i wolność przyjaźni. I mało było słów. Ale słowa były słowami i łatwo je zrozumieć mogłem i zawsze wiedziałem, że to nie słowa honoru, ani przysięgi, więc były pewne... A nad tym wszystkim: nad nami, Ziemią i chmurami, po północnej stronie nieba pędził dziwny Wielki Wóz... królowała wspaniała, jedyna, zaczarowana Wielka Niedźwiedzica. Nie po raz pierwszy udostępniamy nasze łamy i oddajemy głos człowiekowi, który ze wszech miar przystaje do naszego gatunku i wyznaje naszą filozofię. Sergiusz Piasecki: złodziejaszek, przemytnik, bandzior; skazany na śmierć, ułaskawiony, spędzający lata w najcięższym wówczas wiezieniu na Świętym Krzyżu. Jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy. Człowiek, który w szmuglerze i producencie księżycówki widzi Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy, w którego oczach jesteśmy Bogom Nocy Równi, zasługuje ze wszech miar na pośmiertne dożywotnie członkostwo Meliny. Równocześnie zdobimy Jego pierś naszym najwyższym odznaczeniem: VIRTUTI MELINIARI. BAROWA GABLOTKA OGŁOSZEŃ Oferty pracy mogące zainteresować naszych bywalców: Żegnajcie! Wypoczywajcie zdrowo i leniwie na urlopach Do zobaczenia za 2 tygodnie! Uwagi i komentarze (wyłącznie pochlebne) oraz materiały do wykorzystania w nadchodzących numerach prosimy przesyłać na adres [email protected]