pobierz

Transkrypt

pobierz
27 sierpnia 2008
Zamiast wstępu
Jesienią 1989 roku pracowałem jeszcze w redakcji Trybuny Opolskiej.
Historią Śląska nie zajmowałem się nigdy - że tak powiem profesjonalnie, a jeśli to raczej dorywczo i okazjonalnie. Niemniej, jako
Opolanina wtedy już od trzydziestu lat, śląskie dzieje bardzo mnie
interesowały. Zwłaszcza te dwudziestowieczne. Opolskie Towarzystwo
Kulturalno-Oświatowe, którego byłem współzałożycielem, ze szczególną
atencją kultywowało pamięć o powstaniach śląskich i Związku Polaków
w Niemczech. Miałem okazję i zaszczyt poznać, a nawet przyjaźnić się z
wieloma uczestnikami powstań. Jeszcze bliższe były moje znajomości z
Rodłakami czyli ludżmi do września 1939 roku aktywnie działającymi w
Związku Polaków w Niemczech, wszak zarząd OTKO co najmniej w
połowie był z nich złożony. Wielu z nich było szykanowanych przed
wojną, niemal wszystkich po jej wybuchu osadzono w obozach
koncentracyjnych lub w ciężkich więzieniach. Po wojnie też nadmiernie
lekko im się nie wiodło, bo dopiero dojście do władzy Edwarda Gierka
pozwoliło z większym niż dotąd zrozumieniem i sympatią patrzeć na
Śląsk, Ślązaków i ich wciąż pogmatwane sprawy. Być może będzie
okazja bardziej szczegółowo o tym napisać, raczej w moim drugim blogu
pt. "Wszystko co nasze", (http://berwal68.blog.onet.pl ), tu ograniczę się
do zapewnienia, że mimo setek godzin przegadanych na trzeźwo lub
przy piwie albo i mocniejszych trunkach, nigdy moi śląscy przyjaciele i
znajomi słowem nie wspominali o wydarzeniach w podopolskich wsiach
w styczniu, lutym i marcu 1945 roku. Owszem, od czasu do czasu
słyszało się o jakichś gwałtach czy rabunkach dokonywanych przez
pijanych żołnierzy, ale jako o nieuniknionych w każdej wojnie
incydentach, ale nigdy o masowych zbrodniach.
Wyzwolenie Opolszczyzny było tematem wielu publikacji historyków
z Instytutu Śląskiego. Książkowych i gazetowych. Pełno w nich jest
szczegółów o tym którego dnia, która kompania, jakiego pułku, której
dywizji, jakiej armii i którego frontu czerwonoarmiejców, z nazwiskami
dowódców od lejtnanta po marszałka, zdobywała kolejne miasteczko czy
wioskę. Brak w tych szczegółowych opisach chociażby wtrętów o tym
kogo wyzwalano i co się z wyzwalanymi działo. Bądżmy sprawiedliwi nikt doktorów i docentów z Instytutu o to nie pytał. Był taki czas, że w
redakcji Trybuny Opolskiej mnie wypadło akceptować teksty do druku, w
tym i te "wyzwolicielskie". I nie pamiętam, abym kiedykolwiek w trakcie
rozmów z autorami tych tekstów zapytał o los mieszkańców
wyzwalanych miejscowości. Może dlatego, że doskonale pamiętałem i
do dziś pamiętam tę styczniową noc 1945 roku kiedy Armia Czerwona
wyzwalała mój rodzinny Krotoszyn w Wielkopolsce. Ani tej nocy, ani w
następnych dniach, nie było w moim mieście zdarzeń do jakich doszło na
Śląsku Opolskim i o jakich dowiedziałem się dopiero blisko pół wieku po
ich zaistnieniu, zupełnie zresztą przypadkowo.
Zbierając przed Wszystkimi Świętymi 1989 roku materiał do
zamierzonej publikacji na temat opolskich nekropolii, natrafiłem na
cmentarzu w Grudzicach (wieś leżąca obecnie w granicach miasta) na
kilkanaście usytuowanych obok siebie mogił. Z nagrobkowych
tabliczek wynikało, że pochowani w nich obojga płci grudziczanie urodzili
się w bardzo różnym czasie, ale zmarli wszyscy pod koniec stycznia
1945 roku. Przez trzy miesiące jeżdziłem potem do Grudzic żeby
zagadkę rozwikłać. Nie było łatwo, bo na początku nikt nie chciał ze mną
rozmawiać. Dopiero po jakimś czasie córka jednego z pochowanych w
tajemniczych grobach, wbrew swojej staruszce matce, opowiedziała jak
zginął jej ojciec. Ślązacy po prostu jeszcze wtedy bali się o frontowych
dniach mówić.
Odtąd poszło łatwiej. W styczniu 1990, na rocznicę "wyzwolenia"
Opola, ukazał się w "Trybunie Opolskiej" trzyodcinkowy reportaż o
Grudzicach.
Zaraz potem po raz pierwszy znalazłem się na przykościelnym
cmentarzu w oddalonych o dziewięć kilometrów od centrum Opola
Boguszycach. Po kilku tygodniach gotowy do publikacji był reportaż o
zagładzie tej wsi, po kilku dalszych ukazał się w wydaniu książkowym w
nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy. Nakład rozszedł się w ciągu paru dni.
Dziś Boguszyce są bogatą i zadbaną wsią.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
Trudno się dziwić. Ten mój gazetowy reportaż z Grudzic i ta
skromna książeczka o Boguszycach były pierwszymi publikacjami
pokazującymi co i jak działo się na czekającym na Matkę Polskę Śląsku.
Na którymś spotkaniu autorskim po publikacji książeczki, pewna starsza
pani powiedziała: - Pan wykrzyczał nasz ból, bo nam brakowało na to sił
i odwagi...
Po wyczerpaniu nakładu otrzymywałem mnóstwo telefonów i listów,
z całej Polski, a także z Niemiec, z prośbą o egzemplarz książeczki.
Wydawcy (Opolskie Wydawnictwo Prasowe i Towarzystwo Przyjaciół
Trybuny Opolskiej) w ramach umowy dali mi sto egzemplarzy
autorskich. Przez jakiś czas dzieliłem się nimi, ale wkrótce ten zapas też
się wyczerpał.
W lecie 1990 moje dziennikarstwo w Trybunie się skończyło. Gazeta
też przeszła wiele zmian, na tyle istotnych, że nie było mowy o
wznowieniu nakładu książeczki przez pierwszych wydawców, bo...
przestali istnieć.. Nie było też szans nie tyle na wydanie, co na
dystrybucję reportażu przez innego wydawcę. Fakt faktem, że został mi
się jeden egzemplarz, a jeszcze co jakiś czas ktoś spóżniony prosi o
przesłanie mu książki. Postanowiłem zatem opublikować boguszycki
reportaż w internecie, na specjalnie w tym celu założonym blogu.
Prędzej czy później informacja o tym dotrze do najbardziej
zainteresowanych.
Po publikacji czytałem "Na płacz zabrakło łez" tylko raz, że tak
powiem - prosto z pieca. Przepisywanie książeczki na strony blogowe
będzie więc i dla mnie nie tylko przypomnieniem, ale i swego rodzaju
wyzwaniem, bo nie zamierzam wprowadzać żadnych zmian. W wydaniu
książkowym jest kilka zdjęć czarnobiałych. Tu zastąpią je kolorowe,
debiutantki w roli fotoreporterki - Oli Nawrockiej. I jeszcze jedno książeczka opatrzona została wstępem mojej redakcyjnej koleżanki,
dziennikarki i pisarki, urodzonej na Śląsku i jak mało kto go rozumiejącej,
nieżyjącej już Niny Kracherowej. Myślę, że jej syn Andrzej nie będzie
miał nic przeciw wykorzystaniu tekściku Mamy po latach w internecie.
Zatem zapraszam do lektury, ale i uprzedzam - konieczne do niej są
bardzo silne nerwy i duża odporność. Wdzięczny będę za uwagi i
komentarze.
Bernard Waleński (23:43)
Skomentuj mnie
28 sierpnia 2008
Wstęp Niny Kracherowej
22 czerwca 1941 roku armie hitlerowskie zaniosły wojnę do Związku
Radzieckiego.
23 stycznia 1945 roku Armia Czerwona stała nad Odrą w rejonie
Opola.
Przez te cztery lata na Śląsku Opolskim znano wojnę z kronik
filmowych, gazet i opowieści żołnierzy przybywających na urlopy.
Przez te cztery lata obywatele Związku Radzieckiego ponosili
nieopisane straty i ofiary dla zwycięstwa nad faszyzmem. Bronią,
używaną w tej wojnie po obu stronach, była także propaganda.
Najsłynniejszym propagandystą niemieckim był Goebbels.
Najsłynniejszym propagandystą radzieckim był przez cztery lata wojny
Ilja Erenburg, którego co dnia powtarzane: "Będziemy zabijać, zabijać,
zabijać!" w końcu zaniepokoiło nawet Stalina. Zamiast słów Erenburga
pojawiło się pod koniec wojny zdanie Stalina: "Hitlerzy przychodzą i
odchodzą, naród niemiecki zostaje".
To zdanie zostało jednak rozpowszechnione dopiero, kiedy armia
radziecka przekroczyła Odrę, kiedy walki toczyły się coraz bliżej Berlina.
W styczniu 1945 roku Ziemia Opolska należała do Niemiec. Tu
jednostki radzieckie przekroczyły niemiecką granicę. Zapewne nigdy już
nie dowiemy się, czy mordowanie cywilów działo się na rozkaz, czy też
za milczącym przyzwoleniem oficerów, którzy częściowo już nad
wojskiem nie panowali, a częściowo widzieli przed sobą tylko cel:
zwycięstwo nad hitlerowskim faszyzmem.
Bernard Waleński opisuje w swym wstrząsającym reportażu
zaledwie mały fragment tragedii, jaką dla mieszkańców Ziemi Opolskiej
było wkroczenie Armii Czerwonej. Nie tylko w Boguszycach strzelano do
cywilów. Tak było w każdej miejscowości, choć na ogół nie zdarzało się,
by żołnierze zabijali także dzieci. Po fali morderstw i gwałtów przyszła
fala wywożenia cywilów do Związku Radzieckiego, skąd co trzeci nie
wrócił. Ziemia Opolska płaciła krwią swych mieszkańców za wojnę
zaniesioną przez faszystowskie Niemcy do Rosji, na Ukrainę, pod
Leningrad, na Krym.
Nadszedł czas mówienia prawdy. Trzeba mówić prawdę, aby zmarli
zaznali spokoju, a żywi odzyskali nadzieję, że to się już nigdy nie
powtórzy.
----------------------------------------------------------------------
Słowa te Nina Kracherowa napisała w marcu 1990
roku. Istniał jeszcze Związek Radziecki, a
zjednoczone parę miesięcy wcześniej Niemcy goiły rany
po trwającym prawie pół wieku podziale. Trzeba o tym
pamiętać czytając ten wstęp i cały reportaż "Na płacz
zabrakło łez".
Bernard Waleński (11:00)
Skomentuj mnie
Od autora
Przez Boguszyce, jedną z kilkuset śląskich wsi na Opolszczyźnie,
przejezdżałem dziesiątki razy. I nigdy się w tej wsi nie zatrzymałem. Nie
miałem powodu, to znaczy konkretnej sprawy, która wzbudziłaby moje
zainteresowanie. Nawet, kiedy w latach siedemdziesiątych spłonął dach
boguszyckiego kościoła, co jest przecież wydarzeniem niecodziennym,
jadąc obok niego tylko zwalniałem i z drogi obserwowałem postęp prac
przy odbudowie. Teraz żałuję - być może gdybym wówczas się
zatrzymał, zaglądnąłbym też na przykościelny cmentarz, a wtedy nie
mógłbym nie zauważyć rodzinnych mogił z wypisanym na nagrobnej
tablicy jednym nazwiskiem i wieloma imionami, z wieloma datami urodzin
i jedną dla wszystkich datą śmierci. Te ostatnie są tylko cztery - 27, 28,
29 i 30 stycznia 1945 roku. Liczba tych mogił musiałaby mi powiedzieć,
że w tych czterech dniach stało się w tej niewielkiej wsi coś wielce
tragicznego. Na pewno chciałbym wiedzieć co i jak się stało. Ale się nie
zatrzymałem i na boguszyckim cmentarzu byłem dopiero w styczniu
1990 roku, a więc 45 lat od dat wypisanych na nagrobkach.
O zagładzie tej wsi usłyszałem po raz pierwszy kilkanaście dni
wcześniej, kiedy zbierałem materiał do artykułu o frontowych dniach, ale
w zupełnie innej miejscowości. Powiedział mi o niej proboszcz jednej z
podopolskich parafii zastrzegając, że nigdy nie sprawdzał usłyszanej od
kogoś informacji i nie bierze odpowiedzialności za stopień jej
wiarygodności. Wersja wydarzeń znana księdzu była tak potworna, że na
szczęście tylko w części okazała się prawdziwa, ale ta "tylko część" jest
aż nadto wstrząsająca.
Rys. Antoni
Ganczarski
Jeździłem odtąd do Boguszyc wielokrotnie, chodziłem od domu do
domu, szukałem świadków tamtych dni. Spotkałem ich już niewielu.
Wszak minęło prawie pół wieku. Starsi pomarli, albo są w takim wieku,
który uniemożliwia odtworzenie faktów w miarę wiernie i spójnie. Wielu z
tych, którzy wtedy mieli kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, opuściło wieś
przenosząc się do innych miejscowości lub emigrując do RFN. Z tych,
którzy zostali i pamiętają, też nie wszyscy służyli mi informacjami. Jedni
nie chcieli mówić, bo po prostu nie mogą. Mimo upływu tak długiego
czasu, to co przeszli w owych dniach jest dla nich wciąż zbyt
dramatyczne, aby na nowo to przeżywać. Dwie osoby, które mogłyby
bardzo pomóc w odtworzeniu przebiegu wydarzeń odmówiły rozmowy z
nie ujawnionych przyczyn. Tłumaczono mi, że pewnie się wciąż boją. Bo
przez lata publicznie i głośno w Boguszycach o frontowych dniach 1945
roku się nie mówiło. Ludzie się bali - zapewniano mnie teraz. W szkole
dzieci dowiadywały się - i słusznie - o wojennej tragedii Warszawy, o
eksterminacji wsi kieleckich, o pacyfikacji Zamojszczyzny, nigdy
natomiast nie poznały dramatu własnej miejscowości. Ale przecież go
znały, bo chodziły na cmentarz, bo dowiadywały się o nim z rodzinnego
przekazu. Coraz więcej jest w tym przekazie przeinaczeń i zniekształceń,
ale trudno się temu dziwić.
Przedstawiam w tej książce rezultat żmudnego reporterskiego
zwiadu. Przedstawiam tu tylko takie fakty, które udało mi się
niepodważalnie potwierdzić, chociaż zdaję sobie sprawę, że w
niektórych szczegółach mogą one nie w pełni odpowiadać
rzeczywistości, chociażby dlatego, że inaczej one wyglądają w relacjach
różnych świadków. To normalne, każdy to samo widzi nieco inaczej i
inaczej utrwala w pamięci. Olbrzymim utrudnieniem dla mnie, a także dla
P.T. Czytelników jest powtarzanie się nazwisk. Tak już jednak na Śląsku
jest, że w jednej wsi to samo nazwisko nosi kilka, a nawet kilkadziesiąt
rodzin.
Książka ta odkrywa częściowo już znaną po moich publikacjach w
Trybunie Opolskiej i w ślad za nimi audycjach w lokalnym radiu i
telewizji, historię zagłady wsi przez wyzwalających ją żołnierzy
radzieckich. Jest więc ich oskarżeniem. Niestety, z przyczyn ode mnie
niezależnych, jest pod tym względem anonimowa. Nigdy zapewne nie
dowiemy się jak nazywali się i kim byli ci, którzy zabijali bezbronnych.
Nie dowiemy się też prawdopodobnie dlaczego zabijali. Jest więc w tym
reportażu dużo pytań bez odpowiedzi. Pytania te jednak trzeba postawić.
Niech chociaż one będą satysfakcją moralną dla wtedy tragicznie
skrzywdzonych mieszkańców Śląska Opolskiego.
Nie jest to jednak książka antyradziecka, a w każdym razie nie jest
taką w intencjach autora. Jest natomiast ten odtworzony w niej jeden z
tysięcy incydentów potwornej wojny, wojny oskarżeniem. Bo tylko wojna
może wyzwolić takie zezwierzęcenie ludzi, jakie tu przedstawiono. Ale
nie jest też tych ludzi usprawiedliwieniem.
Jest wreszcie ta skromna książeczka spóźnionym o długie lata
wyrazem pamięci o tych Ślązakach, nie tylko z Boguszyc, którzy
czekając na Polskę stracili życie w przededniu jej powrotu nad Odrę.
Jest również szczątkowym zaledwie obrazem ceny, jaką Ślązacy płacili
za powrót do Macierzy. Obrazem - niestety - zupełnie innym od dotąd
znanego nie tylko w całym kraju, ale nawet na śląskiej ziemi.
Bernard Waleński (13:15)
Skomentuj mnie
03 września 2008
Wsi spokojna
Boguszyce leżą na lewym brzegu Odry, kilkanaście kilometrów na
południe od Opola. Nazwa ta, jako "Bogusici", pojawia się już w 1260
roku w dokumencie księcia Władysława Opolskiego, a 35 lat później
wymienił ją biskup wrocławski w związku z fundacją kościoła św. Krzyża
w Opolu.
W 1783 roku zamieszkiwało Boguszyce tylko 170 osób, wieś miała
jednak rozwiniętą - jak na tamte czasy i potrzeby - sieć usług, gdyż
oprócz rolników mieszkali w niej młynarz, kowal, szynkarz i rybak. Sto lat
później oprócz młyna wodnego stał też wiatrak, uruchomiono wapiennik,
a jeszcze nieco później tartak. Kilka rodzin zajmowało się handlem
krupami (kaszą), rozwożąc je furmankami po całym Śląsku.
Około 1850 roku przeprowadzono we wsi pierwsze scalenia i
komasację gruntów. Podzielono wówczas gospodarzy na kilka grup, w
zależności od posiadanej ziemi. "Arystokrację" wiejską tworzyli gburzy,
mający od 25 do 50 hektarów. Odpowiednio mniej ziemi mieli
trzyćwiertnicy i półgburzy. U dołu drabiny byli zagrodnicy gospodarujący
na około siedmiu hektarach, a na samym dole chałupnicy, którzy
posiadali tylko dom i niewielkie poletko. W 1864 gospodarzyło w
Boguszycach 17 półgburów, trzyćwiertników i gburów, 19 zagrodników i
12 chałupników. Mieszkała tam też jedna rodzina komorników, nie
posiadająca żadnej własności. Wieś nie należała więc do biednych.
Spis ludności w 1910 roku wykazał, że Boguszyce zamieszkiwało
już 538 osób, w tym 532 Polaków. Dziwić więc może wynik plebiscytu w
1921 roku, w którym co prawda większość (178 : 149) opowiedziała się
za Polską, ale rezultat ten jest znacznie dla Niemców korzystniejszy od
oczekiwanego. Dlaczego tak się stało wyjaśnia bezcenny dokument kronika wsi spisana piękną śląską gwarą przez pełniącego w latach
1946-1956 funkcję sołtysa Boguszyc - Józefa Kiełbasę. Kronika ta jest
kopalnią informacji o wsi i jej mieszkańcach. J.Kiełbasa pisze m.in. o
nauczycielu Rudolfie Florianie - Niemcu wżenionym w rodzinę Wójcików.
Wyróżnił się on szczególnie tym, że nie będąc rolnikiem próbował nim
być i doprowadził do kompletnej ruiny otrzymane gospodarstwo. Tenże
Florian jednak w okresie przedplebiscytowym bardzo przysłużył się
Polakom. Otóż syn innego boguszyckiego nauczyciela - Steinera, też
Niemca, stworzył antypolską bojówkę. Zamierzała ona którejś nocy
wedrzeć się na plebanię, uprowadzić opowiadającego się jednoznacznie
za Polską proboszcza Leopolda Jędrzejczyka i zamordować go wraz z
około pięćdziesięcioma innymi, najbardziej manifestującymi polskość
boguszyczanami. W plan ten - chyba przesadzony - wtajemniczony był
także Rudolf Florian. Wieczorem poprzedzającym noc wyznaczoną na
napaść, Florian poszedł do proboszcza i uprzedził go o zamiarach
terrorystów. Ksiądz Jędrzejczyk zdążył się schować, podobnie jak inni
zagrożeni Polacy. Napastnicy uprowadzili zatem tylko siostrę i służącą
księdza, który jednak decyzją władz niemieckich musiał wkrótce wieś
opuścić.
Można więc przypuszczać, że to coraz bardziej odczuwalne naciski,
z terrorem włącznie, spowodowały nieznaczne tylko plebiscytowe
zwycięstwo Polski w tej bardzo polskiej wsi, co potwierdziło kilku
boguszyczan udziałem w trzecim powstaniu śląskim.
W kolejnym spisie ludności, przeprowadzonym w 1925 roku, na
ogólną liczbę 564 mieszkańców, jako język macierzysty 33 osoby podały
niemiecki, 212 polski, a polski i niemiecki 319 osób. Na taki rezultat
niewątpliwie wielki wpływ miała istniejąca od 1872 roku niemiecka
szkoła, kórej dzieje odnajdujemy też na kartach kroniki Józefa Kiełbasy.
Boguszycka szkoła założona została w 1772 roku i przez równo sto lat
była to szkoła polska. Uczyły się w niej także dzieci z sąsiednich
Chrzowic i Dzwonnic czyli obecnych Źlinic. W 1872 roku ostatniego
polskiego nauczyciela o nazwisku Wolnic, który pracował tam pół wieku,
zastąpił pierwszy nauczyciel niemiecki - Bertold Fuchs. Pisze J.
Kiełbasa: "Język niemiecki był odtąd przymusowy. Ojciec mój był
urodzony w 1853 roku, chodził tylko do szkoły polskiej, matka natomiast
była urodzona w 1860 roku i chodziła sześć lat na polską i dwa lata na
niemiecką szkołę. Rozumiała wszystko po niemiecku, z mową było źle.
Nauczyciel Fuchs kiedy przybył do Boguszyc nie rozumiał słowa po
polsku, a z biegiem czasu nauczył się między ludźmi dobrze języka
polskiego i jak ja chodziłem do szkoły mówił z nami i po polsku i uczył
nas polskich piosenek, chociaż mu to nie było wolno i w całej okolicy
nazywano go tylko panoczek, a żonę jego panuchną. Uczył w
Boguszycach do kwietnia 1914 roku, a jego następcą był Józef Steiner,
całkowity Niemiec, nie rozumiał nic po polsku i uczył do 1935 roku".
Budynek, w którym w latach 1923-1927 mieściła się
szkoła polska.
Zdjęcie: Aleksandra Nawrocka
W 1923 roku wieś skorzystała z uprawnień nadanych przez
Konwencję Genewską i reaktywowała polską szkołę. Utrzymała się ona
cztery lata i do dziś mieszkają w Boguszycach jej uczniowie. Stoi też
budynek tej szkoły, z wmurowaną w 1960 roku pamiątkową tablicą,
niestety zdewastowany i urągający swym wyglądem roli pomnika. Są
nimi natomiast dwie przydrożne kapliczki. Jedna stoi przed
zabudowaniami dawnego młyna Chudali przy obecnej ulicy Jeziorowej,
druga w centrum wsi przy obecnej ulicy 1 Maja. J.Kiełbasa pisze, że
jeszcze w latach trzydziestych na kapliczce tej umocowana była
tabliczka z napisem: "Roku 1737 dał wybudować Mateusz Ryczala
karczmarz Prószkowski tę kapliczkę, ze swojej własnej pracy na chwałę
Bogu i jego Matce Najświętszej"
Kapliczka ufundowana w 1737 roku przez Mateusza Ryczalę.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
Kapliczkę tę i polski na niej napis wspomina też w haśle
"Boguszyce" Edmund Osmańczyk w zredagowanym krótko przed wojną
"Leksykonie Polactwa w Niemczech". E.Osmańczyk pisze również, że w
latach 1928 - 1933 przyjezdżał do Boguszyc Teatr Polski z Katowic, a
jego przyjazdy ustały z powodu trudności z otrzymaniem sali na
przedstawienia. Z "Leksykonu" dowiadujemy się też, że "w kościele
parafialnym św. Trójcy co niedzielę odbywa się jedno nabożeństwo
polskie i jedno niemieckie, a przy kościele działają polskie organizacje:
Kongregacja Mariańska i Trzeci Zakon".
Historię kościoła poznajemy z nieocenionej kroniki Józefa Kiełbasy:
"Pod numerem 59 stoi kościół parafialny, który został w 1868 budowany i
ta budowa trwała cztery lata dopóki nie został wykończony i poświęcony.
Kościół budowali mieszkańcy wsi Boguszyce i Dzwonnice. O budowę
kościoła starał się najbardziej Jagło Michał z Boguszyc, a finansować go
zaczął w czasie budowy Lyhsy Antoni, który miał bardzo dużo gotówki.
Był na gospodarstwie i sprzedał gospodarstwo Segietom, którzy po dziś
dzień jeszcze gospodarują. Lyhsy kupił sobie karczmę w Prószkowie i
jeszcze z Prószkowa pracowników, którzy przy kościele pracowali,
wypłacał. Nim zaczęto budowę kościoła ofiarował na sam początek 5000
talarów, a jeden talar to były na ów czas trzy marki niemieckie. Kupił
wszystkie kamienie do fundamentów, kupił trzy dzwony, a także
wszystek łupek na pokrycie dachu z Alzacji. Znów Jagło Michał starał się
o zezwolenie na budowę. Kościół stoi na pięciu parcelach różnych
właścicieli i najprzód nim zaczęto budowę kościoła ofiarowali te parcele
pod kościół za darmo, jak kościół był gotów chcieli jak najwięcej z tych
parceli skorzystać, chcieli bowiem na potomne czasy darmo miejsca do
siedzenia w ławkach w kościele i tak samo darmo miejsca na cmentarzu.
I Jagło Michał chodził, prosił, żeby się zrzekli tych żądań, na które się
nikt zgodzić nie mógł i nareszcie zrzekli się swych żądań i kościół został
pod numerem hipotetycznym w księdze wieczystej
zapisany".
Kościół w Boguszycach.
Zdjęcie: Aleksandra
Nawrocka
Od J.Kiełbasy dowiadujemy się też, że w latach 1872-1876
wybudowano plebanię, składającą się z domu mieszkalnego, stodoły,
obory i szopy. Założono też przy niej sad. Kolejno do 1945 roku parafią
administrowali: "Od roku 1872 zawiadował probostwem ks. wikary
Herman Hofman z Chrząszczyc. Jego następcą był znów ks. Alfred
Grenow od roku 1888 do 1898, był zarazem pierwszem boguszyckim
proboszczem, był z domu zamożnem, dlatego pracował w Boguszycach
zupełnie za darmo. Przez ten czas jak był w Boguszycach gospodarował
także na proboszczowskich polach. Miał bydło i parę pięknych koni, jako
jedyny proboszcz, który gospodarował. Ci dalsi proboszczowie już nie
gospodarowali, tylko pole, które należało do proboszcza było
wydzierżawione. Następcą ks. Grenowa był proboszcz Koeler od 1898
do 1907 r. Zmarł w Prószkowie w szpitalu dnia 3.1.1907 roku. Jego
następcą był ks. Augustyn Kucharczyk do 3.9.1907. Jego następcą był
ks. Leopold Jędrzejczyk, który pracował w Boguszycach od roku 1907 do
roku 1921, gdyż był przymuszony opuścić parafię boguszycką jako Polak
i poszedł do Woszczyc, zamienił się z tamtejszym, który znów czuł się
Niemcem ks. Karolem Handy. Ksiądz Karol Handy był proboszczem w
Boguszycach od 4 listopada 1921 roku do 22 lutego 1925 r., zmarł
bowiem na udar serca, odpoczywa na naszem cmentarzu. Po jego
śmierci administrował naszą parafią ks. Jan Piechota, proboszcz z
Zimnic Wielkich, od 22 lutego 1925 do 3 lutego 1926. Następcą ks.
Piechoty był i to od 4 lutego 1926 do 21 kwietnia 1933 roku ks. Karol
Riedla - poszedł na emeryturę do Wrocławia. Następcą ks Karodla Riedli
był ksiądz Franciszek Waloszek i to od 1933 roku do stycznia 1945
roku".
Kronika potwierdza też informację z "Leksykonu" E.Osmańczyka o
nabożeństwach: "W kościele odprawiano nabożeństwa tylko w języku
polskim do 1925 roku, od roku 1925 do 1939 jedno nabożeństwo po
polsku i drugie po niemiecku, krótko przed drugą wojną światową
zabroniono wszystko co polskie".
A polskie było w Boguszycach niemal wszystko, zwłaszcza
boguszyczanie. Józef Kiełbasa przedstawia kolejno wszystkie rodziny i
ich dzieje od ostatnich dziesięcioleci ubiegłego wieku do końca lat
sześćdziesiątych naszego stulecia. W jego kronice zawartych jest prawie
sto lat historii wsi. I tylko na kilku stronicach pojawiają się niemieckie
wątki, głównie związane ze szkołą i nauczycielami oraz dwoma
światowymi wojnami, w których życie straciło w pruskich i niemieckich
mundurach kilkudziesięciu boguszyczan. Zdarzało się też, że ktoś z
Boguszyc przenosił się przed 1945 rokiem do Niemiec, zdarzało się to
jednak znacznie rzadziej aniżeli po wojnie. Przenosili się też
boguszyczanie do Polski, jak np. uczestnik trzeciego powstania
śląskiego Józef Chudala, który po powstaniu został po polskiej stronie
granicy i w nieustalonych okolicznościach zginął na początku ostatniej
wojny. Najliczniej jednak do Polski emigrowali Broyowie. Rodzina ta w
okresie międzywojennym uważana była za jedną z najbardziej polskich
na Śląsku.
Do 1980 roku na 19 hektarowym gospodarstwie Broyów włodarzyli
Józef i Józefa z domu Smolinówna z Folwarku. Mieli czworo dzieci trzech synów i córkę. Gospodarstwo po rodzicach, właśnie w 1890 roku,
przejął najmłodszy syn - Jan, urodzony 26 marca 1863 roku. Ożenił się
on z młodszą o dziewięć lat Jadwigą Fikus z Chrzowic. Mieli 19 dzieci, z
tym, że wieku dojrzałego doczekało siedmiu synów i siedem córek. W
większości otrzymali wykształcenie.
Oto ich dzieje: najstarsza córka Jadwiga (urodzona w 1891 roku)
zmarła jako panna mając 21 lat; Jan (ur. 1894) studiował we Wrocławiu,
został księdzem i proboszczem w Siemianowicach, gdzie zmarł w 1962
r.; Juliusz (ur. 1896) też początkowo studiował w Niemczech, potem w
Polsce, został inżynierem chemikiem, zrobił doktorat, był po wojnie
dyrektorem przedsiębiorstwa w Katowicach; Anna (ur. 1899) uzyskała
średnie wykształcenie, pozostała jednak początkowo na ojcowskim
gospodarstwie, później wyszła za mąż za Józefa Piechaczka z
Boguszyc, z którym razem zginęła tragicznie w styczniu 1945 r.; Józef
(ur. 1900) uzyskał wykształcenie prawnicze, był sędzią i adwokatem po
polskiej stronie Śląska, mieszka w Żorach; Franciszek (ur. 1902) objął
gospodarstwo po ojcu, 1 czerwca 1939 roku ożenił się z Marią Piechotą
z Groszowic, mieli czworo dzieci, troje z nich wraz z rodzicami i
dziadkiem zginęło tragicznie w styczniu 1945 r.; Klara (ur. 1904)
otrzymała średnie wykształcenie, nie wyszła za mąż, pomagała bratu
Franciszkowi na gospodarce, później opiekowała się uratowanym z
wojny dwuletnim bratankiem Pawłem, zmarła w 1985 r.; Helena (ur.
1905) wyszła za mąż za rolnika i karczmarza Ryszarda Kansego w
Łubnianach, gdzie do dziś mieszka; Paweł (ur. 1906) kształcił się w
Polsce i był nauczycielem w Nakle k. Tarnowskich Gór, zmarł w 1988 r.;
Matylda (ur.1907) podobnie jak Paweł została nauczycielką, pracowała w
Miedarach k. Tarnowskich Gór, dalej tam mieszka; Ludwik (ur. 1908)
również został nauczycielem, z tym że w Świeradowie Zdroju, był tam
jednocześnie organistą, przyjaciel sprzed wojny Edmunda Osmańczyka,
któremu jeszcze do niedawna wysyłał co roku bańkę miodu ze swojej
pasieki. Zmarł przed kilku laty; Franciszka (ur. 1910) otrzymała średnie
wykształcenie, ale po uzyskaniu święceń kapłańskich przez najstarszego
brata prowadziła mu dom w Siemianowicach, gdzie nadal żyje; Adolf (ur.
1912) lekarz chirurg, był dyrektorem szpitala w Katowicach i tam dalej
żyje; Jadwiga (ur. 1917, a więc już po śmierci siostry o tym imieniu) po
ukończerniu polskiego gimnazjum wyszła za mąż w Siemianowicach i
tam do dzisiaj mieszka.
Jak więc widać jest to rodzina nie tylko bardzo polska ale i
długowieczna. Matka tego licznego rodzeństwa zmarła w 1938 roku,
natomiast ojciec Jan Broy miał w 1945 roku 82 lata, cieszył się dobrym
zdrowiem i żyłby zapewne jeszcze kilka lat, gdyby razem z synem,
synową i trojgiem wnucząt nie zginął od kuli niemal na progu swego
domu.
Uratowany wtedy wnuk Paweł za jedną z najcenniejszych pamiątek
rodzinnych uważa cudem zachowaną z frontowego pożaru domu i
całego gospodarstwa dziadkową legitymację Związku Polaków w
Niemczech, wystawioną 23 sierpnia 1923 roku i podpisaną przez Józefa
Kaczmarka z berlińskiej centrali ZPwN oraz Stefana Szczepaniaka kierownika biura Dzielnicy I w Opolu.
Jan Broy był organizatorem polskich imprez w Boguszycach,
kursów języka polskiego po likwidacji szkoły polskiej, działał w
organizacjach kościelnych. U niego też znajdował się punkt kolportażowy
"Nowin" i "Nowin Codziennych", redagowanych w Opolu przez Jana
Łangowskiego. Maria Apostel, która przychodziła do dziadka Broya po
gazety dla rodziców, pamięta go jako bardzo pogodnego i życzliwego
wszystkim człowieka. Zginął nie doczekawszy się Polski, na którą tak
długo czekał.
Jego tragiczny los w styczniu 1945 roku podzielił jedyny w zasadzie
niemiecki renegat w Boguszycach, mieszkający po sąsiedzku - Richard
Binek. Prowadził on gospodarstwo należące niegdyś do Franciszka
Piechaczka-Malika (tu informacja: w Boguszycach mieszka wielu
Piechaczków, często zupełnie z sobą nie spokrewnionych; zdarzało się
nawet, że Piechaczkówna wychodziła za mąż za Piechaczka; żeby ich
odróżniać otrzymywali oni przydomki). Gospodarstwo miało 38
hektarów, należało do największych w okolicy. Piechaczkowie byli
bezdzietni i wzięli do siebie dwie siostrzenice z Zimnic. Kiedy starsza
Agata wyszła za mąż za Pawła Jagłę z Boguszyc, syna bardzo
zamożnego gospodarza, Piechaczkowie przepisali na nią gospodarstwo.
Wybuchła pierwsza wojna światowa i Paweł Jagło musiał iść na front.
Zginął pozostawiając wdowę z czworgiem dzieci. Gdy wojna się
skończyła najstarszy syn miał dopiero 12 lat, a tak duże gospodarstwo
wymagało męskiej ręki. Agata Jagło wyszła więc powtórnie za mąż, za
inspektora rolnego w powiecie strzeleckim - Ryszarda Binka z Rozmierki.
Okazał się on jednak kiepskim rolnikiem, narobił długów, zmuszony był
sprzedać 10 hektarów. Gdy synowie z pierwszego małżeństwa dorośli
opuścili dom, poszukali pracy w mieście, bo przy ojczymie nie mogli
wytrzymać. W drugim małżeństwie urodziło się także czworo dzieci.
Kiedy wybuchła druga wojna Ryszard (wtedy już Richard) Binek stał się
największym hitlerowcem we wsi. Został sołtysem i Ortsgruppenleiterem
(szefem komórki partyjnej NSDAP). Pamiętający go boguszyczanie
mówią, że nie tylko sam nagle zapomniał języka polskiego, ale wymagał
od innych mówienia wyłącznie po niemiecku. Obowiązkowo każdy
przychodzący do niego w różnych służbowych sprawach musiał
rozpoczynać ich załatwianie od przepisowego "Heil Hitler", inaczej był
wyrzucany za drzwi.
Szczególnie źle odnosił się Binek do zatrudnionych w boguszyckich
gospodarstwach przymusowych robotników. Byli to głównie Polacy (z
Polski sprzed 1939 r.) i Ukraincy obojga płci. Przydzielono ich do
największych gospodarstw, zwłaszcza do tych, z których zabrano
mężczyzn do Wehrmachtu. Binek wymuszał - najczęściej bez skutku niewolnicze traktowanie robotników. Zabronił na przykład ich
dopuszczania do wspólnego stołu (co dość powszechnie stosowano,
szczególnie gdy robotnik był Polakiem lub Polką) i częstowania tytoniem.
Pilnował by Polacy zawsze na odzieży mieli literę "P". W razie
przyłapania robotnika bez tego oznaczenia stosował różnego rodzaju
kary - od potrącania zapłaty do bicia włącznie. Sam dawał "przykład"
traktowania robotnika, maltretując w najróżniejszy sposób pracującego u
niego Ukrainca. Albina Piechaczek, która miała w 1945 r. 31 lat i dobrze
pamięta tragedię wsi w czasie styczniowych dni frontowych twierdzi, że
to właśnie Richard Binek swoim wcześniejszym zachowaniem w dużym
stopniu ją spowodował.
Sięgnijmy jednak do jeszcze dawniejszej przeszłości wsi. Nie
brakowało w niej - jak wszędzie - dramatycznych i wesołych wydarzeń, a
także ludzi wyjątkowych i zwyczajnych dziwaków, też upamiętnionych
przez Józefa Kiełbasę. Oto na przykład niezwykła kariera Walentego
Szymaszka.
Początek Szymaszkom w Boguszycach dał dziad Walentego,
krawiec z zawodu, który przybył na Śląsk z Czech. Nabył tu niespełna
siedmiohektarowe gospodarstwo. Ile miał dzieci nie wiadomo, wiadomo
natomiast, że ojcowiznę przejął syn Piotr, który ożenił się z Agnieszką.
Mieli tylko jednego syna - Walentego, za to Walenty z żoną Martą z
Kosorowic, mieli aż pięć córek i pięciu synów. Walenty Szymaszek
bardzo chciał dzieci - zwłaszcza synów - wykształcić, chciał mieć w
rodzinie inżynierów i lekarzy, ale synowie nie podzielali pragnień ojca.
Najstarszy Jan co prawda został inżynierem, ale znalazł sobie pracę
w Rosji (jeszcze carskiej), ożenił się z Rosjanką i już do Boguszyc nie
wrócił. Drugi - Bernard, przeznaczony był do przejęcia ojcowskiego
gospodarstwa, niestety, poległ w pierwszej wojnie światowej. Trzeci syn Otto ukończył gimnazjum, podjął nawet studia, w głowie miał jednak
znacznie weselsze sprawy, w końcu zrezygnował z nauki i otworzył w
Krapkowicach sklep odzieżowy. W Boguszycach nazywano go złośliwie
"ten pan ze dwadzieścia semestrami". Czwarty - Alfred, też nie spełnił
ojcowskich oczekiwań i podobnie jak starszy brat zamiast uczyć sie
"chuliganił po mieście", także założył sklep galanteryjny w Opolu. Pisze o
nim J.Kiełbasa: "Robił bardzo dobre interesy, kupił się własne auto, lecz
jego ojciec choć był w Opolu nie byłby wsiadł do jego auta, zapłacił i
przyjechał taksą do domu". Wreszcie ostatni - Henryk. "Też uczęszczał
do gimnazjum - czytamy w kronice - lecz tak samo ojciec płacił, a on
także chuliganił i także został sklepikarzem, miał w Opolu sklep z
odzieżą, także krawców zatrudniał, którzy szyli ubrania na zamówienia,
także się kupił własne auto i bez wojnę stracił wszystko".
Z córkami też nie wszystko ułożyło się po myśli Walentego
Szymaszka. Najstarsza Zofia wyszła za mąż za mistrza piekarskiego z
Groszowic - Wośka. Druga - Marta, "wyszła za rolnika Kornka Stanisława
do Źlinic na 18-hektarowe gospodarstwo, otrzymała dużo pieniędzy jako
wiano, sam Szymaszek te pieniądze zawiózł i wyprawił jej huczne
wesele, cieszył się bowiem z tego, że się wzięła za męża rolnika".
Trzecia - Albina zmarła z niewiadomych powodów jeszcze jako panna, a
prowadziła biuro w ojcowskim tartaku w Żędowicach. Ogromny zawód
sprawiła ojcu czwarta córka Anna, która "wzięła sobie za męża
normalnego pracownika fizycznego, ojciec na to nie chciał pozwolić.
Gdyby sobie innego męża wzięła, byłaby otrzymała pieniędzy ile by
chciała, a że ojca nie słuchała, ojciec wcale na wesele nie pojechał i też
jej nic nie dał. A mąż od Anny był także synem gospodarczem i jak już
było po weselu wziął go Szymaszek do pracy, ale tak mu płacił jak
innemu pracownikowi i tak się do niego wyraził: ty nie jesteś moim
zięciem". Również piąta córka - Maria, nie spełniła aspiracji ojca i także
wyszła za pracownika fizycznego, który co prawda miał otrzymać 10hektarową ojcowiznę, ale z kolei jego rodzice, dlatego, że się żenił z
Szymaszkówną, gospodarstwa mu nie dali. Pracował więc w Opolu.
Zawiedziony dziećmi Walenty Szymaszek zapisał zatem cały swój
majątek wnukowi - synowi Alfreda. A była to fortuna w pewnym okresie
imponująca.
Zaczęło się od tego, że Walenty Szymaszek zaczął na swoim polu za
stodołą wypalać cegłę. Sprzedawał ją na budowę stojących do dziś
opolskich koszar.Następnie kupił w Rogowie kamieniołom, z którego
dostarczał kamień niezbędny do prowadzonej wtedy regulacji brzegów
Odry. Dostarczał też do prac regulacyjnych faszynę i ogromne ilości
pociętego drzewa. Aby z dostawami nadążyć kupił dwie, odpowiednio
wielkie łodzie. Na tyle się przy tym wzbogacił, że kupił wspomniany już
tartak parowy w Żędowicach i przy nim 25-hektarowe gospodarstwo, z
którego 10 hektarów przeznaczono na skład drzewa. Zabudowania tego
gospodarstwa rozwalił i wybudował w ich miejscu piętrowy dom na wzór
postawionego w Boguszycach, z ozdobnymi wieżyczkami i filarami,
żelaznymi kutymi wrotami i innymi oznakami przepychu.
Kolejny zakup to... tysiąc hektarów lasu w Prusach Wschodnich. Las
wyciął, drzewo przerobił w żędowickim oraz w drugim tartaku kupionym
pod Nysą i sprzedawał je w Niemczech, a także eksportował je do
Czechosłowacji i Jugosławii. Kupił jeszcze gospodarstwo rolne w...
Szwajcarii. Wykupywał poza tym wolne pola i ugory w Boguszycach,
ogradzał je siatkowymi płotami i zakładał sady. W Boguszycach
wybudował też wapiennik, a przy nim czterorodzinny dom mieszkalny dla
pracowników. A wszystko - przypomnijmy - zaczęło się od niewielkiego,
nie mającego nawet siedmiu hektarów poletka.
Ale oto po latach tłustych przyszły chude. Pisze wiejski kronikarz:
"Jak się stary Walek począł starzeć, zaczął pomału znów wszystko
sprzedawać. Sprzedał kamieniołomy w Rogowie, tartaki i inne firmy. Jak
poprzedał wszystko co mu było zbyteczne, dał gotówkę do banku i po
pierwszej wojnie przyszła inflacja i bardzo dużo pieniędzy stracił. Lecz w
Boguszycach mu pozostało gospodarstwo blisko dwadzieścia hektarów
(chociaż w 1930 roku przyszła tak mocna zima, że wymarzły niemal
wszystkie drzewa w sadach), z banków gdzie miał gotówkę włożoną
otrzymał jakieś wyrównanie, że do dobrego życia starczyło dla całej
rodziny". Walenty Szymaszek zmarł nagle w 1937 roku, a jego wspaniały
dom i doskonale wyposażone gospodarstwo przetrwało go tylko o kilka
lat.
Równolegle z karierą Walentego Szymaszka nastąpił nagły rozkwit
kowalstwa w Boguszycach i okolicy. Otoż mąż siostry Walentego - Marii,
Wojciech Wójcik (od Placków - bo oprócz Piechaczków także inne
rodziny o powtarzających się nazwiskach miały przydomki) wyuczył się
kowalstwa, zdał egzaminy mistrzowskie i otrzymał ojcowskie
gospodarstwo. Zbudował i urządził w nim kuźnię. Mieli z Marią siedmioro
dzieci, w tym pięciu synów. Wszyscy uczyli się u ojca - który przez
pewien czas był nawet starszym cechu w Opolu - kowalstwa. Najstarszy
- Franciszek został starym kawalerem, pracował najpierw w kuźni ojca,
później brata, był też kościelnym. Żył do stycznia 1945 roku. Drugi Paweł, ożenił się z córką rolnika ze Sławic, przeniósł się tam i założył
własną kuźnię. Trzeci - Stanisław, ożenił się w Groszowicach i podobnie
jak Paweł także wybudował własną kuźnię, w której wyuczył zawodu
swoich synów. Czwarty - Konstanty, ożenił się z panną Marią Zdzuj z
Boguszyc i przejął schedę po ojcu. Dzielił więc swój dzień na pracę w
polu i w kuźni. Tu ciekawostka - jego starszy brat Franciszek całymi
dniami klepał radlice, ostrzył brony i wykonywał inne prace, nie miał
natomiast uprawnień do podkuwania koni. Miał je Konstanty, który
doskonalił swój fach w czasie pierwszej wojny światowej - powołany
wtedy razem z najmłodszym bratem Maksymilianem do armii - przez
kilka lat podkuwając wojskowe konie. Na drugą wojnę już nie poszedł,
został w domu, ale jej nie przeżył. Ród kowali utrzymał się jednak
jeszcze przez jedno pokolenie. Konstanty miał dwie córki i syna - Adolfa,
który - oczywiście - został kowalem. W odróżnieniu od ojca i stryjów
przez całą ostatnią wojnę nosił mundur (służył w marynarce), wrócił do
domu i prowadził kuźnię, ale że ma z żoną Zofią z domu Kluczny ze
Źlinic tylko jedną córkę, pięknie rozkwitły kowalski ród zwiądł.
A oto dzieje jeszcze innego rodu - Zdzujów, spokrewnionego z
kowalami Wójcikami. Jan Zdzuj i pochodąca z Dąbrowic jego żona Maria
kupili w 1889 roku zaniedbane i zadłużone gospodarstwo od rodziny
Klucznych-Połaników. Mieli już wówczas podrośnięte
dzieci.Wyremontowali dom mieszkalny i zabudowania gospodarcze. W
1896 najstarszy syn Paweł ożenił się z Joanną Chudałówną-Siekierą i
przejął gospodarstwo rodziców. Mieli dwanaścioro dzieci. Synowie
wyuczyli się różnych rzemiosł. Józef - uczestnik trzeciego powstania
śląskiego - został cieślą i zginął wraz z dwoma kolegami na budowie,
pod zawalonym stropem. Franciszek był mistrzem ślusarskim,
zamieszkał w Katowicach i już po ostatniej wojnie jeździł po całej Polsce
otwierać przeróżne zamki, z którymi nie radzili sobie nawet najlepsi
złodzieje. Ślusarzem został także Maksymilian, z tym że on swój
warsztat prowadził w Boguszycach. Paweł został rolnikiem i miał przejąć
gospodarstwo po ojcu. Karol z kolei wyuczył się stolarstwa i założył
warsztat w swojej wsi. Najmłodszy Augustyn nie zdążył zdobyć fachu zginął na froncie w niemieckim mundurze. Córki - z wyjątkiem Anny,
która zmarła jako dziecko - powychodziły za mąż. Maria za
przedstawionego wcześniej kowala Konstantego Wójcika. Gertruda
znalazła męża-rolnika w Ligocie Prószkowskiej, a Marta w Boguszycach.
Stanisława weszła przez męża Hermana do rodziny Jagłów z Boguszyc,
a najmłodsza Jadwiga już po wojnie wyszła za Franciszka Lazika ze
Złotnik i prowadzi gospodarstwo po rodzicach. Kiedyś - jak pisał Józef
Kiełbasa - było to gospodarstwo najlepsze w całej wsi i dzięki różnym
profesjom synów i zięciów całkowicie samowystarczalne. Było więc
wyposażone we wszystko, co w tamtych czasach znamionowało
nowoczesność. Zbudowali Zdzujowie między innymi młockarnię, kóra
podobno młóciła i czyściła zboże lepiej od maszyn fabrycznych. Ale i to
gospodarstwo zakończyło swoją świetność w styczniu 1945 roku, a
wielkie straty poniosła rodzina. Zginęli ojciec i syn Pawłowie oraz córka
Marta. Nie doczekał więc Polski stary - miał wtedy 76 lat - Paweł Zdzuj,
który tym się jeszcze zapisał w pamięci, że był kościelnym śpiewakiem.
Śpiewał jednak tylko na polskich nabożeństwach. Gdy je w 1939 roku
zabroniono - nie usłyszał już Pan Bóg ani jednej Zdzujowej pieśni.
Szymaszkowie, Wójcikowie, Zdzujowie i zdecydowana większość
boguszyczan bogaciła się pracą. Ale byli też tacy, którzy woleli inną
drogę do łatwego życia. Należał do nich niejaki Wocka - rabuś
"specjalizujący się" w okradaniu kościołów i plebanii. Odsiedział to długo
w więzieniu. Napisał o nim Józef Kiełbasa: "Co jego ojcowie byli lub
gdzie mieszkali nie wiadomo, jak kradł był jeszcze samotny lecz już miał
kochankę, która go ukrywała i zawsze wiedziała o jego pobycie. I razu
pewnego złapali go żandarmi i jechali razem z nim w jednym wagonie. I
jak dojezdżali od Gogolina ku Przyworom, poprosił żandarmów żeby mu
pozwolili iść do ustępu, na co mu też pozwolili i on wykorzystał te pare
minut i wyskoczył oknem i żandarmom się zdawało że go długo nie ma,
otwarli drzwi, a ustęp był pusty. Zatrzymali natychmiast pociąg, robieli
obławę na niego - przepadł bez śladu. A on jak zeskoczył z pociągu
złamał sobie nogę, dowlókł się pod jakiś krzak i się tak dobrze schował,
że go nie znaleziono. I chociaż noga go bolała, przedostał się na lewy
brzeg Odry i tam się z tą kochanką spotkali. Ona mu nosiła żywność na
umówione miejsce, chociaż żandarmy i onę mieli pod obserwacją. Nie
mogli go przez dłuższy czas złapać, na ostatku go złapali, odsiedział
swoje dwadzieścia lat, powrócił do Boguszyc, ożenił się z tą kochanką,
która już była w dość podeszłym wieku. I on zaś pracował jako murarz w
Hamburgu razem z mojem ojcem, któremu własnoustnie swoje przygody
opowiadał. Że już byli starzy i nie mieli żadnych dzieci, wzięli sobie jakąś
dziewczynkę za swoją i onej dziewczynce dali swój dom na własność i ta
wyszła za Franciszka S. i ci potem gotówkę zakopaną przez rabusia
Wockę wynajdywali. Mieli dwoje dzieci - Franciszka i Annę. Franciszek
był o dwa ode mnie starszy, chodziłem razem z nim do szkoły i
widziałem to więcej razy na własne oczy, jak przychodząc rano do szkoły
miał pełne kieszenie srebrnych pięciomarkówek i to kupował cukierki dla
wszystkich kolegów w szkole. Natomiast jego ojciec był cieślą i jako taki
pracował w Gliwicach i to dziennie więcej przepił niż tygodniowo
zarabiał, a gotówkę miał złożoną w bankach krajowych i zagranicznych".
Ale ta zagrabiona fortuna szczęścia nie przyniosła. Kolega szkolny
J.Kiełbasy pracował "przy telefonach", spadł ze słupa i zginął na miejscu.
Jego siostra Anna wyszła za mąż poza Boguszycami i wyjechała do
Niemiec, a ich ojciec podzielił w styczniu 1945 r. los wielu boguszyckich
sąsiadów. Uprzedzając fakty podaję za kronikarzem, że "zrozpaczona
żona uwiązała ciało zabitego męża powrozem za szyję i tak zawlokła go
na cmentarz". Sama wkrótce zmarła, a gospodarstwo przejął Skarb
Państwa.
Spośród dziwaków, jakich we wsi w ciągu paru dziesięcioleci nie
brakowało, do największych należał Urban Olsok - właściciel 12hektarowego i podobno wzorowo prowadzonego gospodarstwa. Miał tę
wadę - nie on jeden - że bardzo lubił wypić, a wtedy zdejmował buty,
przewieszał je przez ramię i bez względu na to gdzie się znajdował i jaka
była pora roku, chodził na bosaka. Rodzina - żona i czworo dzieci uznała, że ją kompromituje i wystąpiła do sądu o wywłaszczenie ojca,
sąd jednak pozew oddalił uznając, że skoro Urban Olsok nie sprzedał ani
morgi ziemi i nie ma długów, nie może być złym gospodarzem. Był też
Olsok wielkim przyjacielem ptaków, a szczególnie bocianów, które w
tamtych latach miały gniazdo na jego stodole. I jeszcze jedno dziwactwo,
objawione na starość - przestało mu odpowiadać łóżko i sypiał w żłobie
w oborze. Syn Jan, który przejął gospodarstwo, był zupełnym
przeciwieństwem ojca pod względem alkoholowym - nie pił, a karczmę
omijał z daleka, tak samo dobrze natomiast gospodarzył, podobnie jak
wnuk Urbana - obecny sołtys Boguszyc, Alfred Olsok.
Jak więc widać omijały Boguszyce naprawdę wielkie i niecodzienne
dramaty. Ludzie żyli na ogół zgodnie i spokojnie. I chociaż niektórzy
nagle tracili fortuny, to ogólnie bogacili się i unowocześniali
gospodarstwa. Na początku lat dwudziestych wieś została
zelektryfikowana, co rozwiązało dotychcasowe kłopoty z wodą. Tu trzeba
dodać, że Boguszyce położone są jakby na dwóch poziomach. Część
bliższa Odry leży o kilka metrów niżej od pozostałej, na której stoi m.in.
kościół i przez którą przebiega szosa z Opola do Krapkowic i Koźla.
Studnie w tej wyżej położonej części - były zresztą kiedyś tylko trzy musiały mieć aż 20 metrów głębokości. Sporo więc trzeba było się
umęczyć ciągnąc wiadra z takiej głębiny, a wody zużywano dużo, bo
hodowla stała nieźle. Kiedy pojawił się prąd zamontowano pompy
elektryczne i problem przestał dokuczać.
Po dojściu Hitlera do władzy już wcześniej zniemczoną nazwę wsi
"Bogushütz" zmieniono na "Gottesdorf", ale prawdziwe nieszczęścia
zaczęły się dopiero po wybuchu wojny. Wielu mężczyzn ubrano w
mundury i wysłano na front. Kilkudziesięciu z nich poległo, część dostała
się do niewoli, z której też nie wszyscy wrócili. Największa tragedia
dotknęła jednak tych. którzy zostali w domu. Stało się to wtedy. gdy
liczono dni dzielące od wolności - w ostatnich dniach stycznia 1945 roku.
-------------------------------------------------
Przepisując tekst napisany przed 18 laty
że wymaga on paru słów komentarza.
widzę,
Czytając np. że któryś z potomków Jana Broya "żyje
do dzisiaj" trzeba pamiętać, że ten ktoś (oby i do
teraz), żył jeszcze w 1990 roku, kiedy
reportaż powstawał.
Po ukazaniu się książeczki spotkałem się z opinią,
że rozdział "Wsi spokojna" jest zbyt "rozlazły",
zwłaszcza w zestawieniu z następnymi. Może i tak, ale
był to świadomy zabieg. Po pierwsze nie podarowałbym
sobie gdybym nie wykorzystał i nie zaprezentował
dokumentalnej perełki,na jaką szczęśliwie trafiłem, a
mianowicie kroniki Józefa Kiełbasy. Po drugie - i
wtedy i później też - spotykałem się
z usprawiedliwianiem postępowania radzieckich
żołnierzy tym, że po wejściu na teren dawnych Niemiec
poczuli się uprawnieni do rewanżu za to co Niemcy
robili cywilom w ich kraju. Niezależnie od tego,
że nie akceptuję rewanżyzmu, to właśnie ten pierwszy
rozdział pokazuje, że Boguszyce nie były wsią
niemiecką lecz polską, a w najgorszym wypadku przede
wszystkim polską i to Polacy mieszkający na Śląsku
Opolskim (nie tylko w Boguszycach) byli ofiarami
wojennego barbarzyństwa. I jeśli wielowiekowe
fundamenty ich polskości zostały nadkruszone, to
właśnie wtedy.Postępującej erozji tych fundamentów
sprzyjała powojenna polityka polskich władz i ich
stosunek do Ślązaków. Na pokaz obowiązywało hasło
"Śląsk zawsze polski!", na co dzień zaś codzienne
kłopoty, jakich nie doświadczali mieszkańcy Mazowsza,
Lubelszczyzny i innych "rdzennych" polskich regionów.
W tym kontekście innego znaczenia nabiera pewne
wydarzenie z pierwszej majowej niedzieli 1990 roku.
Moja książeczka już została wydrukowana, a pierwszymi
jej nabywcami i czytelnikami mieli zostać mieszkańcy
Boguszyc. Ówczesny sołtys p.Alfred Olsok, w
porozumieniu z proboszczem zaproponowali, abym
właśnie w tę niedzielę, po nieszporach spotkał się w
kościele z boguszyczanami i żeby tego dnia wydawca
uruchomił przed kościołem sprzedaż książeczki. Nie
pamiętam już ile jej wtedy sprzedano, ale bardzo
dużo, bo nikt nie kupował jednego egzemplarza, ale po
kilka a nawet kilkanaście, żeby móc wysłać rodzinie.
Spotkanie nie było udane, bo ani ja przed ołtarzem
nie stałem na właściwym dla mnie miejscu, ani
boguszyczanie nie przywykli w kościele głośno
dyskutować. Spotkanie powtórzono zatem po kilku
dniach w remizie i wtedy już było bardzo ciekawe.
Przed ową niedzielą, może ze dwa-trzy dni
wcześniej zawiozłem do Boguszyc kilkanaście
egzemplarzy z partii sygnalnej i obdarowałem nimi
tych, którzy najbardziej pomogli mi w zebraniu
materiałów. To wystarczyło, aby pół wsi już przed
niedzielą książeczkę przeczytało. I właśnie po
nieszporach, kiedy przed kościołem długa kolejka
stała przed zaimprowizowanym stoiskiem, podeszła do
mnie jedna z bohaterek reportażu i zapytała: - Panie
redaktorze, czy mógłby pan wykreślić w tej książce to
że chodziłam do polskiej szkoły i te inne polskie
sprawy? - Jak to ? - zdziwiłem się.- Przecież mówiła
mi pani, że chodziła do polskiej szkoły... - No, bo
chodziłam... - To o co chodzi? - zapytałem. - A bo
wie pan, tak źle tu teraz na mnie patrzą...
O co szło? Kiedy zbierałem materiał do reportażu
w styczniu,lutym i marcu 1990 roku boguszyczanie byli
jeszcze, jak ich ojcowie, Polakami. I nie krępowali
się o tym mówić. Ale właśnie na początku tego roku
założono w Gogolinie pierwszą na Śląsku i w Polsce
niemiecką organizację mniejszościową. Wkrótce jej
emisariusze dotarli i do Boguszyc, a już w maju nie
wypadało tam przyznawać się do polskości. Niemieckie
marki okazały się zdecydowanie bardziej
przekonujące od polskich haseł z transparentów 1majowych.
Co więcej - w niedzielę 31 sierpnia odwiedziłem
po raz pierwszy od wiosny 1990 roku Boguszyce. I...
zdrętwiałem. Nie ma już Boguszyc opisywanych
pieczołowicie przez Józefa Kiełbasę. Są bardziej
zadbane, są na pewno bogatsze, ale już nie są...
polskie.
Przed głównym wejściem do kościoła stoją dwie
wielkie tablice. Na jednej podano imiona i nazwiska
osób zamordowanych w styczniu 1945 roku (zdjęcie tej
tablicy postanowiłem mimo wszystko umieścić jako tło
dla tytułu tego bloga). I wszystko byłoby dobrze
gdyby nie to, że nie ma na tej tablicy już ani
jednego polskiego nazwiska, nie ma polskich imion wszystkie zostały zniemczone. Nawet Jan Broy
figuruje na tablicy jako Johann. Dla Pana Boga to nie
ma znaczenia, bo bez tej tablicy wie kto Polak a kto
nie, ale dla przypadkowego gościa odwiedzającego
Boguszyce, wniosek jest jednoznaczny - wieś w 1945
roku zamieszkiwali sami Niemcy i to oni, a nie
Polacy, ponieśli nieodżałowane straty.
Właśnie - jaką wieś? Boguszyce? Nie. To pewnie
Bogushütz. Też nie. W nagłówku wspomnianej tablicy
jej inicjatorzy podają, że chodzi o wieś Gottesdorf,
a więc Boguszyce w wersji hitlerowskiej, co już jest
zwyczajnym draństwem. Dlatego na zdjęciu przy tytule
ten fragment tablicy wykasowałem.
Przez wieki polskość na Śląsku broniła się
własnymi siłami, bez pomocy polskich władz. I dlatego
się obroniła. Gdy mieliśmy Polskę nie do końca
niepodległą - jak już napisałem - fundamenty tej
polskości kruszały, ale jeszcze nie puszczały.
Wystarczyło kilkanaście lat pełnej SUWERENNOŚCI i
Śląsk nam diabli wzięli. Czy polski sejm chociaż raz
się tą sprawą zajął? Skądże, przecież ważniejszy jest
immunitet byłego ministra i wiele innych głupot.
Jakimi faktycznie śląscy Niemcy są Niemcami
pokazuje właśnie historia tej jednej z setek śląskich
wsi i jej mieszkańców, przedstawiona - głównie
dzięki domorosłemu kronikarzowi Józefowi
Kiełbasie(przepraszam - Kielbassie) - w
tym "rozlazłym" rozdziale.
Bernard Waleński (12:19)
Skomentuj mnie
05 września 2008
Przyczółek
Zaczęło się we wtorek - 23 stycznia. Tego dnia u Wójcików,
mieszkających w środku wsi, tam gdzie kończy się jej dolna i zaczyna
wyżej położona część, szykował się niezły obiad. Zapowiadał go indyk w
brytfannie na rozpalonym piecu. W kuchni, której okno wychodziło na
ogródek Segietów, przebywało kilka osób. Nagle krótki świst, potem
wybuch w ogródku, brzęk wybitych szyb i trzask odłamka celnie
dobijającego ptaka w brytfannie. Front zza Odry sięgnął Boguszyc.
Tydzień po rozpoczęciu nad Wisłą wielkiej ofensywy styczniowej
wojska radzieckie weszły na Śląsk Opolski. 19 stycznia zdobyły Byczynę
i Gorzów, cztery dni później dotarły pod Opole. Od północy atakowali
opolską twierdzę czołgiści z 3 Armii Pancernej Gwardii, od południa inne
oddziały tej armii wspomagała piechota z 21 Armii Ogólnowojskowej.
Grotowice i Groszowice - sąsiadujące przez Odrę z Folwarkiem,
Chrzowicami, Boguszycami i Źlinicami - szturmem zdobył dowodzony
przez majora Siemiona Chodriakowa batalion czołgów z 54 Brygady
Pancernej. Wkrótce po nim weszły do obu tych wsi pułki120
Gatczyńskiej Dywizji Piechoty. Na północy mieli Rosjanie przed sobą
Opole, na zachód Odrę. Prawobrzeżne Opole padło o czwartej rano 24
stycznia, a przyczynił się do tego przede wszystkim 543 Narwski Pułk
Piechoty dowodzony przez podpułkownika Lwa Sirotę. W tym czasie
podpułkownik Iwan Charmyszew ze swoim 538 pułkiem piechoty walczył
o zaodrzański przyczółek.
Badacz militarnych wydarzeń na Śląsku Opolskim Damian Tomczyk
w książce "Przełamanie linii Odry w 1945 roku" (Instytut Śląski 1976), w
oparciu o radzieckie dokumenty wojskowe pisze, że "w czasie
przygotowań do forsowania Odry pracownicy partyjno-polityczni
wszystkich ogniw I Frontu Ukraińskiego przeprowadzili wśród
nacierających wojsk szeroką pracę polityczną. Ogłoszono, że wszystkie
oddziały, związki taktyczne i żołnierze, którzy pierwsi przekroczą Odrę,
zostaną przedstawieni do odznaczeń, a najbardziej wyróżniającym się
szeregowcom, podoficerom i oficerom będzie przyznany tytuł Bohatera
Związku Radzieckiego". Dowodzi to znaczenia Odry w tej fazie wojny i
wagi jaką radzieckie dowództwo przykładało do jej przejścia. Ale czy
właśnie ta " szeroka praca polityczna" służyła upowszechnieniu wśród
żołnierzy fałszywej i - jak się okazało - tragicznej w skutkach informacji,
że do Odry mieszkają Polacy, a za Odrą jest Gremania zamieszkała
tylko przez Niemców ? Tak w każdym razie twierdzili później niektórzy
radzieccy żołnierze, zdziwieni, że za Odrą spotkali ludzi mówiących po
polsku i twierdzących, że są Polakami. Zdziwienie to przyszło jednak
zbyt późno i nie u wszystkich. Pozostałych niewiele interesowały
narodowościowe subtelności. Podobnie zresztą jak Ślązaków - dla nich
wszyscy w radzieckich mundurach to Rusi, a więc zarówno Rosjanin, i
Gruzin, i Kałmuk, Azer czy Uzbek.
Tamten styczeń był śnieżny i bardzo mroźny. Tak bardzo, że Odra
pod Opolem zamarzła. Ułatwiało to jej forsowanie, do którego pułk Iwana
Charmyszewa przystąpił z marszu we wtorek po południu. Atak nastąpił
na wysokości Winowa i Folwarku. Forsujący mieli przeciw sobie liczącą
800 osób grupę bojową majora Matthiasa Wensauera, tworzącą front
obronny po lewej stronie Odry od Opola do Źlinic. Na południowym
odcinku wzmacniały tę grupę trzy kompanie, będące resztką oleskiego
batalionu Volkssturmu. Dowodził nimi ze stanowiska w Chrzowicach
major Rudolf Pratsch.
Boguszyc broniła jedna z tych kompanii, dowodzona przez kapitana
Lewalda. Volkssturm obsadził nadodrzańskie wały, kilku żołnierzy z
karabinem maszynowym ulokowano też z drugiej strony wsi, u wylotu
opolskiej szosy. Kiedy jednak za rzeką pojawiły się radzieckie czołgi i
wystrzeliły przez nią kilka pocisków, kompania Lewalda w popłochu
opuściła stanowiska. Niektórzy żołnierze szukali schronienia w domach
koło dawnego młyna w pobliżu Odry, inni uciekali przez wieś w kierunku
szosy.
O zbliżającym się froncie mieszkańcy Boguszyc wiedzieli od kilku
dni. Władze zachęcały ich do ewakuacji, ale niewielu z tej propozycji
skorzystało. Czego i kogo się bać ? - pytali boguszyczanie i sami sobie
odpowiadali: - Rusi to też ludzie, my im krzywdy przecież nie zrobimy, to
i oni nam nie zrobią...
Kiedy jednak zaczęły padać zza Odry pociski, pochowali się w
piwnicach. Niewielu więc widziało radzieckich żołnierzy już we wtorek.
Widziała ich, dokładnie dwóch, Helena Piechaczek (miała wtedy 21 lat).
Było to późnym popołudniem. Przebywała u dziadków - Krawców, niemal
na skraju wsi od strony Odry. Nagle wpadło do domu dwóch żołnierzy.
Popytali o germańskich sołdatów, zaglądnęli do pokoju, gdzie leżała
chora babka Heleny, sprawdzili drugi pokój i poszli do zabudowań
gospodarczych, z których wypuścili na dwór bydło i świnie. Dlaczego ?
Tego nie mówili, nie mieli zresztą czasu, bo szybko zniknęli. Można więc
tylko przypuszczać, że byli to zwiadowcy penetrujący teren, a
wypuszczone bydło miało pełnić rolę wykrywaczy min.
Wieczorem wybuchły od pocisków pierwsze pożary. Paliły się
głównie kryte słomą stodoły. We wsi zapachniało grozą. Wojna, o której
tyle złego się słyszało, stała się jeszcze gorszą, bo dotykalną ,
rzeczywistością.
Jedna z pierwszych doświadczyła jej rodzina Kulików. Ich dom przy
opolskiej szosie zajęło na polowy szpital wojsko niemieckie, zanim
jeszcze Rosjanie doszli do Odry. Kulikowie zabrali pierzyny i parę innych
najniezbędniejszych rzeczy i "zamieszkali" na - jak przypuszczali - kilka
frontowych dni w obszernej piwnicy Lubczyków w środkowej części wsi.
Wygód, oczywiście, tam nie mieli, ale nad głową mocny murowany dom,
gwarantujący bezpieczeństwo.
Kulików było sześcioro. Bernard Kulik nie urodził się w
Boguszycach. Ściągnęła go z pobliskich Chrząszczyc ciotka
Smandzikowa. Jej mąż zmarł młodo, a syn, upośledzony umysłowo, nie
potrafił pracować, zresztą zmarł niedługo po ojcu, a siedmiohektarowe
gospodarstwo potrzebowało męskich rąk. Wzięła więc Smandzikowa na
wychowanie chłopca od dalszych krewnych. Miał smykałkę do
gospodarstwa i nie lenił się, dokupił drugiego konia, woził drzewo z lasu
żeby mieć dodatkowe grosze, chętnie i bezinteresownie pomagał też
sąsiadom, a poza tym grał na weselach i zabawach. Często grywał w
karczmie Kotuli w Bierkowicach. Tam właśnie poznał Klarę Kotulankę.
Ciotka, zadowolona z wychowanka, notarialnie zapisała mu swoje
gospodarstwo i wtedy Bernard Kulik ożenił się z karczmarzówną. Dorobili
się czworo dzieci. Najstarsza Bibianna miała już 11 lat, starszy syn
Bernard 9, a młodszy Ernest 7 lat. Najmłodsza Maryjka ukończyła w
grudniu roczek. Z nią w tych koczowniczych warunkach było najwięcej
kłopotów. Na szczęście gospodyni Maria Lubczykowa i jej teściowa - też
Maria - były bardzo życzliwe i pomagały swym "gościom" jak tylko
potrafiły. Znalazło się więc zawsze mleko dla Maryjki i miejsce na piecu
w kuchni na przygotowanie strawy dla całej rodziny. W piwnicy było dość
ciepło. Posłania rozłożono na ziemniakach, co dzieciom się nawet
spodobało, bo to przecież jakaś odmiana. Maryjka spała w swoim
głębokim wózku.
Od wtorku 23 stycznia przybywało w piwnicy lokatorów, gdyż
szukały w niej schronienia - za przyzwoleniem gospodyni - kolejne
rodziny nie posiadające bezpiecznych kryjówek w swoich domach. Z
solidarnej gościnności obu pań Lubczykowych skorzystali też pierwsi
pogorzelcy.
We wtorkowy wieczór Rosjanie uchwycili przyczółek na wysokości
Folwarku i przystąpili do jego rozszerzania w kierunku Chrzowic,
atakując jednocześnie wzgórze między Chrzowicacmi i Chrząszczycami,
uparcie bronione przez Niemców, wzmocnionych już wtedy przez
oddziały, które wyszły cało z walk o prawobrzeżne Opole. Dowództwo
grupy bojowej "Oppeln", mającej powstrzymać Rosjan nad Odrą na
południe od Opola, objął pułkownik Spiethöft. Istotnym dla przebiegu
walk okazało się wsparcie artyleryjskie właśnie sprowadzonej z Saksonii
alarmowej jednostki artylerii, składającej się z dwóch baterii dział 105
mm. Baterie te ostrzeliwały pozycje radzieckie i skutecznie osłabiały siłę
ich ataku.
Przez całą środę trwały walki, a wzniesienia między Chrzowicami i
Chrząszczycami oraz między Boguszycami i Złotnikami wielokrotnie
przechodziły z rąk do rąk. Obie strony poniosły w tym dniu duże straty w
ludziach. Ostatecznie obrona niemiecka została przełamana i w czwartek
rano oddziały radzieckiej 120 Dywizji Piechoty zdobyły cztery
nadodrzańskie wsie - Folwark, Chrzowice, Boguszyce i Źlinice.
Jadwiga Lazik pamięta ten dzień bardzo dobrze, bo było to w 76
urodziny ojca - Pawła Zdzuja, znanego nam śpiewaka kościelnego.
Rosjanie weszli do Boguszyc o szóstej rano. Sprawdzali kolejno
wszystkie zabudowania szukając żołnierzy niemieckich. Takich we wsi
już nie było. Pierwsze spotkanie gospodarzy z owianymi legendą
"Ruskami" miało więc spokojny przebieg. Żołnierze chętnie korzystali ze
śniadaniowego poczęstunku, pili - jeśli mieli na to czas - gorącą herbatę
lub mleko. Ale nie brakowało też momentów, dziś wydających się
zabawnymi, a wtedy dramatycznych.
Oto na przykład żołnierza składającego "wizytę" Wieszalom
zainteresowała szafka z książkami córek gospodarzy - chodzącej do
pierwszej klasy Helenki i o dwa lata od niej starszej Marii. W elementarzu
Helenki znalazł otrzymaną przez nią w szkole kartę pocztową z
portretem Goebbelsa, ze swastyką na rękawie. Żołnierz doszedł do
wniosku, że jest to zdjęcie nieobecnego w domu ojca dziewczynek.
Wyjaśnianie pochodzenia kartki i tłumaczenie kogo ona przedstawia nie
trafiało do odkrywcy "Gitlera". Wreszcie Wieszalowa przypomniała sobie
o wiszącej nad małzeńskim łóżkiem w sypialni, wspólnej z mężem
ślubnej fotografii. Żołnierz przyłożył Goebbelsa do portretu, porównywał,
a że na szczęście twarz Pawła Wieszali w niczym nie przypominała
oblicza jednego z wodzów III Rzeszy, powiedział: "No, charaszo", podarł
kartkę, zapłakaną Helenkę pogłaskał po głowie i dał jej wyciągnięty z
głębokiej kieszeni mocno zmaltretowany kawałek czekolady. Jeszcze raz
nieufnie popatrzył na gospodynię i poszedł.
Kontakty boguszyczan z radzieckimi żołnierzami były w czwartek
jeszcze nieliczne. Rosjanie po upewnieniu się, że nie ma we wsi
niemieckich ognisk obrony, zostawili w niej tylko kilkunastu swoich ludzi,
pozostali przeszli szosę i walczyli o wzgórza na zachód od Boguszyc, dla
których większym zagrożeniem była teraz niemiecka artyleria. Jej pociski
padały wprawdzie w większości na polach między wsią a Odrą, niektóre
jednak trafiały między zabudowania, a także w nie. Paliły się kolejne
stodoły i szopy. Ludzie kryli się w piwnicach.
W piwnicy spędziła noc z czwartku na piątek także rodzina Józefa
Kiełbasy, mająca swój dom w oddaleniu od reszty wsi, nad stawami
niedaleko Odry. W piątek rano nad głowami Kiełbasów rozległy się
krzyki, ktoś biegał po kuchni i izbach. Kiełbasa uchylił klapę
przykrywającą wejście do piwnicy i będąc pewnym wizyty żołnierzy
radzieckich najpierw zawołal po polsku: "Nie strzelajcie, panoczki", a
dopiero potem wystawił głowę. Jakże się zdziwił widząc uzbrojonych w
pistolety maszynowe Niemców. I nie byli to nieszczęśnicy z
Volkssturmu, a prawdziwi żołnierze.
Przylegające do Boguszyc pola między Odrą i opolską
szosą.Na nich toczyły się walki o przyczółek.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
Okazało się, że ta noc przyniosła radykalną zmianę sytuacji.
Wzmocnieni kolejnymi posiłkami Niemcy ostro natarli na blisko 20kilometrowej szerokości, od Wójtowej Wsi do Krapkowic i w wielu
miejscach zmusili Rosjan do wycofania się z przyczółka. W rejonie
operacyjnym 120 Dywizji Piechoty odbili wszystkie utracone wcześniej
wsie. Rosjanie utrzymali na lewym brzegu Odry tylko bardzo wąski
odcinek między Folwarkiem i Chrzowicami.
Kolejną zmianę przyniosła sobota 27 stycznia. 120 dywizja, a
dowodził nią generał major Iwan Goworow, podjęła kontofensywę i
ponownie zdobyła teren od rzeki do opolskiej szosy. Tym razem do
Boguszyc wkroczyło więcej wojska. W zabudowaniach Chudalów
(nazwisko to występuje też w pisowni: Chudalla i Hudalla), niedaleko
wylotu głównej wiejkiej drogi do szosy opolskiej, Rosjanie umieścili swój
ztab, chociaż trudno dziś ustalić czy stamtąd dowodzono tylko kompanią,
batalionem czy całym pułkiem. Rosjanie się tym nie chwalili, a
boguszyczanie nie pytali. Informacja ta zresztą nikomu z miejscowych
potrzebna nie była. Przynajmniej w sobotę, a później, kiedy już mogła im
być przydatna, na pewno nie mieliby odwagi dowiadywać się jakiej rangi
dowództwo ma u nich siedzibę.
Wylotowy odcinek szosy w kierunku Opola. Wtedy po jej
prawej stronie byli Rosjanie, po lewej Niemcy.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
Walki toczyły się znów na wzniesieniach za szosą. Wzgórza
oznaczone kotami 182 i 185 wielokrotnie zajmowali to Niemcy, to
Rosjanie. Równie zacięte boje toczono bardziej na południe, gdzie o
utrzymanie się na lewym brzegu Odry walczyła po stronie radzieckiej 72
Dywizja Piechoty. Kilkakrotnie wydzierano sobie Rogów. W Dobrej,
odbitej Rosjanom przez 100 Dywizję Strzelców doszło do aktu, który być
może miał istotny wpływ na dalszy tok wydarzeń na całym przyczółku.
Otóż właśnie w sobotę 27 stycznie w ręce Niemców wpadło w tej wsi
kilkunastu rannych żołnierzy radzieckiech. Zebrano ich koło budynku
poczty i tam rozstrzelano, a ich zwłoki ułożono na stosie w szopie
Mleczki, polano benzyną i razem z szopą spalono. Znalezionego później
rannego jeńca zamordowano szpadlami.
Informacja o tym wydarzeniu natychmiast dotarła do generałą
majora Wasilija Trubaczewa, dowódcy 117 Korpusu Piechoty 21 Armii,
kierującego działaniami na całej linii natarcia, można więc sądzić, że
została też przekazana kadrze oficerskiej, a może i wszystkim
żołnierzom obu walczących w tym rejonie dywizji - 72 i 120.
Wskazywałby na to raptownie zmieniony stosunek radzieckich żołnierzy
do mieszkańców zajętych wiosek. Ale to dopiero nazajutrz. W sobotę
było jeszcze spokojnie, a nawet przyjaźnie.
Powołany do Wehrmachtu Franciszek Matuszek właśnie otrzymał
parodniowy urlop i spędfzał go w domu. W piątek, w drodze z kościoła,
odwiedziła Matuszków jego matka ze Źlinic. Francik - powiedziała do
syna - bierz dzieci i uciekaj stąd... Matuszek roześmiał sie: - Muter,
Ruscy są tacy ludzie jak my, tylko inaczej gadają. Czego się bać?
Jeśliby Matuszkowie mieli jeszcze jakieś obawy, zostały one
rozwiane w sobotę po południu, kiedy przyszło do ich domu dwóch
żołnierzy. Trochę próbowali rozmawiać z dorosłymi, ale że nie bardzo
obu stronom to szło, zajęli się Matuszkowymi dziećmi. Najpierw
poczęstowali je cukierkami i czekoladkami, a potem jeden z nich wziął na
kolana 7-letnią Erikę i o rok młodszą Krystę, drugi natomiast zabawiał
dwuletnia Gerdę. Najstarszy z rodzeństwa Herbert też włączony został
do zabawy. Czy ludzie, którzy tak lubią dzieci mogą być źli ? - pytał po
wyjściu żołnierzy Franciszek Matuszek. - Pewnie nie - odpowiedziała mu
żona Jadwiga...
Nie wiedzieli wtedy Matuszkowie co się przytrafiło Helenie
Piechaczkównie. - Znów byłam u dziadków - wspomina. - Babcia nie
wstawała z łózka, a dziadek miał już blisko 90 lat, sam potrzebował
opieki, nie mógł więc opiekować się babcią. Kiedy tam byłam przyszedł
Ruski, taki Mongoł, czarne włosy, ciemna twarz, dziwne oczy.
Zorientował się, że nie ma nikogo kto mógłby mnie obronić, złapał mnie i
chciał przewrócić. To było w kuchni. Wyrwałam mu się i uciekłam do
pokoju, ale tam znowu mnie złapał. Przyparłam plecami do pieca, rękami
złapałam za sobą drzwiczki i nie pozwoliłam się od tego pieca oderwać.
Zaczął zdzierać ze mnie spódnicę i bił mnie kolbą karabinu po nogach.
Okropnie stłukł mi uda i biodra, do dziś przy zmianie pogody czuję ten
ból. Ręce już nie wytrzymywały, ale strach dodawał mi siły. Krzyczałam,
płakałam, modliłam sie - wszystko jednocześnie. Naraz w pokoju zjawił
sie drugi Rusek w narzuconym na mundur białym prześcieradle. Niemcy
nosili na śnieg takie białe nakrycie, a ten miał zwykłe prześcieradło.
Teraz to już koniec, pomyślałam, przed dwoma się nie obronię. Ale biały
coś krzyknął na Mongoła, ten puścił mnie i zaraz wybiegł z domu. Drugi
poszedł za nim. Gdyby się wtedy nie zjawił, pewnie już bym nie żyła...
Nie wiedzieli także Matuszkowie, że do piwnicy u Lubczyków, w
której gnieżdziło się już ponad 30 osób, przyszli Rosjanie i wybrali trzech
mężczyzn - w tym Bernarda Kulika - do kopania grobów poległych
żołnierzy. Nie mówili których - radzieckich czy niemieckich, bo we wsi i
w jej pobliżu leżały trupy jednych i drugich. Powiedzieli tylko, że za parę
godzin wrócą. Nie wrócili. Ich ciała znaleziono następnego dnia koło
dawnej polskiej szkoły, na pryzmie piachu przygotowanej na wypadek
ślizgawicy. Wszyscy trzej zginęli od kul. Dlaczego ich rozstrzelano i kiedy
to się stało - już w sobotę czy w niedzielę rano - tego nikt nigdy się nie
dowie.
Nie wiedzieli Matuszkowie o wielu innych jeszcze sobotnich
dramatach rozegranych we wsi. I dlatego przeżyli bez obaw swoją
ostatnią noc.
Co się w tę noc stało, że dramatyczna sobota okazała się
anielskim świętem przy tym co miało nastąpić w niedzielę? Walki wciąż
toczyły się na wzgórzach po zachodniej stronie szosy, kilkaset metrów
od ostatnich boguszyckich zabudowań, ale strzelaninę, nie mówiąc już o
wybuchach armatnich pocisków, słychać było w całej wsi. Płonęły
następne stodoły. Ale tak już było od dwóch dni, dlaczego więc nagle z
tego powodu miałby się zmienić stosunek wojskowych do cywilnych
mieszkańców wsi?
Może więc stało się tak jak twierdzi Albina Piechaczek, że
pracujący u sołtysa Richarda Binka ukraiński robotnik poskarżył się
Rosjanom na niewolnicze traktowanie? Mimo pewnej zasadności tego
przypuszczenia trzeba je odrzucić. Binkowie sąsiadowali z
gospodarstwem Chudalów zajętym przez radziecki sztab. Gdyby więc
chodziło o wykonywanie wyroków na hitlerowcach i ich sympatykach, na
pewno w pierwszej kolejności dosięgnęłyby one głównego i właściwie
jedynego już wtedy we wsi nazisty - sołtysa i Orstgruppenleitera NSDAP
Richarda Binka. Pozostałymi członkami grupy byli rodowici Niemcy, np
nauczyciele, którzy zdążyli się w porę ewakuować. A przecież w
niedzielę Binków nikt nie poszukiwał, siedzieli - jak inni - w piwnicy.
A może w niedzielny ranek dotarła do żołnierzy informacja o
rozstrzelaniu ich rannych kolegów z 72 dywizji w Dobrej? Może też
wspomniana "szeroka praca polityczna" o znaczeniu Odry tylko w
raportach miała miejsce przed forsowaniem rzeki, a w rzeczywistości
przeprowadzono ją dopiero teraz i dopiero po niej nastąpiła eksplozja
wściekłości i odwetu za wymordowane przez Niemców w Rosji, na
Ukrainie i Białorusi rodziny czerwonoarmistów?
Nie można też nie brać pod uwagę prowokacji, skrytobójczego
strzału, którego ofiarą padł któryś z żołnierzy. Zdarzało się to, chociażby
w niedalekim Rogowie, gdzie ukryty strzelec zabił kilku przeprawiających
się przez jaz na rzece Rosjan. Rzadko jednaki taki fakt pozostawał
tajemnicą, zwłaszcza jeśli powodował tragiczny odwet, a w
Boguszycach nikt o żadnej tego rodzaju prowokacji nie słyszał, a
próbowałem nawet niezbyt eleganckiego podstępu, żeby taką
informację - jeśli by były jakieś jej podstawy - uzyskać. Bezskutecznie.
Jeszcze jedno przypuszczenie może być brane pod uwagę.
Damian Tomczyk, który pół życia spędził na studiowaniu wszelkich
dostępnych materiałów dotyczących walk na Opolszczyźnie, w książce
"Śląsk Opolski 1945 - militarne i polityczne problemy okresu wyzwolenia"
(Instytu Śląski 1989) pisze, że w nocy z 28 na 29 stycznia, a więc z
niedzieli na poniedziałek, wprowadzono do akcji w rejonie Boguszyc i
Chrzowic będącą dotąd w odwodzie 125 Dywizję Piechoty pod
dowództwem pułkownika Wasilija Zinowjewa. Może oddziały tej dywizji
weszły do wsi wcześniej, już w niedzielę, a nie dopiero w nocy? I być
może właśnie w tej dywizji "szeroka praca polityczna" prowadzona była
intensywniej i oparta na bardziej fałszywych przesłankach? Może też
skład narodowościowy tej dywizji był inny ? Potwierdzałyby to relacje
boguszyczan mówiących, że początkowo nie spotykali tylu "Mongołów"
co w następnych dniach.
Jak było naprawdę, co było rzeczywistą przyczyną wiszącego nad
wsią kataklizmu? Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, bo
odpowiedzi szukać by trzeba nie w Polsce, a już na pewno nie w
Boguszycach. Wiele jednak wskazuje, że nie były to - zdarzające się w
innych miejscowościach i to nie tylko na Śląsku - ekscesy pojedyńczych
żołnierzy, którym wódka lub osobiste tragedie zablokowały ludzkie
hamulce. Chociaż - żeby być zgodnym z faktami - nie można też przyjąć
twierdzenia, że z jakiegoś odpowiednio wysokiego szczebla padł rozkaz
o eksterminacji zaodrzańskich wsi. Raczej nie było rozkazu
jednoznacznie eksterminacji zapobiegającego. I chociaż widać tu różnice
z prawnego punktu widzenia, odpowiedzialność moralna ma w obu
sytuacjach ten sam wymiar. Wymiar ogromny, mierzony męczeństwem
okrutnie zamordowanych, bezbronnych ludzi.
Bernard Waleński (11:26)
Skomentuj mnie
07 września 2008
Apokalipsa
Przez noc mróz nie zelżał, rano zaświeciło słońce. Gdyby nie to, że
wieś znalazła się w samym środku szalejącej wojny, można by mówić o
ładnej zimowej niedzieli. Kulikowa niepokoiła się, że mąż nie wrócił na
noc do piwnicy, ale dzieciom tłumaczyła, że widocznie pracy było więcej i
na pewno tato zaraz przyjdzie, a najpóźniej wieczorem znów będą
razem.
Mimo tłoku panował w piwnicy pogodny nastrój. Nie było mowy o
pójściu na niedzielną mszę, wspólnie więc odmówiono kilka pacierzy,
zaśpiewano kościelne pieśni.
Kulikowa zostawiła Maryjkę pod opieką służącej w ich domu, a
teraz razem koczującej, około 20-letniej dziewczyny - Marii Niespór. U
Kulików dorabiała sobie do posagu - po Wielkanocy planowane miała
wesele. Z pozostałą trójką poszła Kulikowa do kuchni żeby chociaż
trochę umyć dzieciaki i przyrządzić coś ciepłego do zjedzenia. Właśnie
zaplatała Bibiannie warkocze, gdy przyszli dwaj oficerowie.
- Jeden z nich mówił mówił po rosyjsku, ale tak jakoś podobnie do
polskiej mowy, że nawet ja go rozumiałam - opowiada Bibianna
Kulikówna, która nosi dziś nazwisko męża, ale zastrzegła sobie jego
nieujawnianie. - W uszach miałam śliczne złote kolczyki, które dostałam
na pierwszą komunię. I kiedy mama odgarnęła mi włosy, on zauważył
kolczyk i powiedział: matko, wyjmij dziecku te kolczyki, bo jak tu przyjdą,
to mogą je wyrwać razem z uszami. Kazał też mamie schować obrączkę
i pierścionek, co je miała na palcach, a potem powiedział: matko bierz
swoje dziatki i uciekaj, bo będzie tu niedobrze. Co miał na myśli, nie
wiem. Mama odpowiedziała, że piwnica ma grube mury, jest bezpieczna,
a poza tym musi poczekać na męża, bo go zabrali do pracy i jeszcze nie
wrócił, nigdzie więc nie pójdziemy. Oficerowie coś tam jeszcze mówili i
poszli sobie. Mama dokończyła obiad, zjedliśmy go i znów schowałyśmy
się w piwnicy. Ale kiedy jeszcze byliśmy na górze, do Lubczyków
przyszło dużo obcych ludzi, może 40 albo nawet 50 osób. Oni mówili, że
przyszli z Opola i że tu chcą, albo kazano im - już nie pamiętam zatrzymać się. Dom był nagle pełen ludzi. Jak mówili? Chyba tak jak my
wszyscy - po śląsku. A może po niemiecku? Naprawdę nie wiem...
Obie Marie Lubczykowe były bardzo religijne, zresztą jak całą
rodzina. Maria Lubczyk - seniorka, miała z mężem ośmioro dzieci siedem córek i jednego syna. Cztery córki wyszły za mąż, wszystkie w
innych wsiach, a trzy poszły do klasztoru. Ojcowiznę przejął jedyny syn Józef, który krótko przed wojną ożenił się z panną ze Złotnik. W domu
tym był urodzaj na dziewczęta - młodzi Lubczykowie mieli już trzy (Marta
- 1939, Otylka grudzień 1940, Tereska październik 1942), gdy Józefa
powołano do wojska. Gospodarstwem zajęła się żona, a teściowa jej
pomagała. Teraz, w nieszczęściu, służyły chrześcijańską pomocą
jeszcze bardziej od nich tej pomocy potrzebującym. Nowym przybyszom
oddały do dyspozycji cały dom, a także stajnię.
Minęło południe. Chociaż walki trwały wciąż na polach za szosą,
coraz częściej słychać było strzały w samej wsi. Rzadko pojedyńcze,
częściej serie z automatu. Boguszyczanie pochowali się jeszcze głębiej
w swoich lub sąsiedzkich piwnicach. Nie wiedzieli więc jedni co się działo
u innych. Dlatego nie zna nikt okoliczności śmierci małżeństwa
Chudalów i ich trojga dzieci w domu, w którym mieścił się już wtedy
radziecki sztab.
Kilka domów dalej, po sąsiedzku z Lubczykami, zginął Piotr
Piechaczek, jego żona Agnieszka, syn i dwie córki. U sąsiadów z drugiej
strony - też Piechaczków-Kowoli - zastrzeleni zostali stary już Jan
Piechaczek i jego chory umysłowo syn Stanisław, zwolniony ze szpitala
w Prószkowie przed nadejściem frontu.
W innej części wsi, tuż przy szosie, dopełniła się tragedia rodziny
Smolinów. Józef i Maria (zmarła przed 1945 r.) Smolinowie mieli czworo
dzieci - trzech synów i córkę. Dwóch starszych synów powołano do
Wehrmachtu i obaj zginęli na froncie. Najmłodszego Otto, liczącego
niespełna 17 lat, zabrano na wojnę w styczniu 1945. W domu pozostał
ojciec, córka ze swoim synkiem oraz dwie siostry gospodarza. Zginęli
wszyscy, a gospodarstwo doszczętnie spłonęło .
Nagrobek rodziny Smolinów na cmentarzu w
Boguszycach.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
W innym domu stracili życie Józef i Maria Piechaczkowie oraz
brat Józefa, stary kawaler Robert. Do pogromu doszło u Lihjsych, gdzie
przy stole zastrzeleni zostali małżonkowie Stanisław i Julia, ich córka
Bronisława oraz rodzeństwo Stanisława: Katarzyna, Jadwiga i
Franciszek - wszyscy (z wyjątkiem Bronisławy) w bardzo
zaawansowanym już wieku.
Grób rodziny Lihsy.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
Śmierć szła od domu do domu, a niemymi jej świadkami
pozostawały najczęściej tylko zwłoki zamordowanych. Nie ominęła też
domu Matuszków, w którym poprzedniego dnia zabawą z dziećmi
żołnierze zdobyli sympatię całej rodziny.
Tym razem przyszło ich kilku, inni niż w sobotę. Wpadli do kuchni
i kazali wszystkim wyjść na dwór. A byli wtedy w mieszkaniu
Matuszkowie, ich czworo dzieci, rodzice Matuszkowej - Józef i Maria
Wójcikowie, a także krewni z Maliny za Odry - staruszkowie Anna i Józef
Seibelowie oraz przybyli z nimi trzej chłopcy Segietowie. Pierwszych
żołnierze wypchnęli Matuszków, pozostałym kazali iść za nimi.
Zszokowani Matuszkowie stanęli obok gnojownika i chwilę później ich
ciała osunęły się do niezamarzniętej mazi. Babcia Wójcikowa widząc co
się dzieje krzyknęła: - Dzieci, pójdzcie szybko do piwnicy!
Wchodziło się do niej z sieni. Momentalnie znalazła się tam
Wójcikowa z całą czwórką wnucząt. Przestraszone dzieci wciskały się
jedno w drugie. Najmłodszą Gerdę babcia wzięła na ręce . Po chwili do
piwnicy zajrzał żołnierz. Schodził powoli, przystanął na drugim - trzecim
stopniu od dołu i... zaczął celować z maszynowego pistoletu. Zadanie nie
było trudne - Krystę dzieliło od lufy nie więcej niż pół metra. Babcia z
Gerdą stała tuż za nią, zaraz potem Erika i na końcu Herbert. Padło kilka
strzałów... W tym czasie na górze inni strzelali do tych, którzy nie zdążyli
zbiec do piwnicy. Dopadli też siedzącego w Matuszkowej szopie na
węglu i odmawiającego różaniec sąsiada Malkusza. Znaleziono go
później w takiej właśnie pozycji. Nie uciekła przed śmiercią siostra
Matuszkowej - 20-letnia Anastazja Wójcikówna. Ją kula dosięgła w
zabudowaniach sąsiadów.
Tablica z rodzinnego grobu Matuszków.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
Teresa Nowaczek (w odróżnieniu od innych imię i nazwisko są tu
zmienione) dziś mówi, że nie wie czy nie lepiej było wtedy zginąć, aniżeli
przeżyć to co ona.
- Byłam w mieszkaniu sama. Wyszłam z piwnicy, żeby zabrać
coś do picia - wspomina - gdy wpadł jeden Ruski. Miał wielką czapę,
ledwo było spod niej widać twarz. Ale jego skośne oczy widziałam
dobrze, ciągle je widzę. Zagnał mnie do izby, bagnetem rozciął mi
spódnicę i bieliznę i kazał kłaść się na łóżko. Nie posłuchałam. Uderzył
mnie karabinem w ramię. Chciałam krzyczeć, ale ze strachu
sparaliżowało mi chyba gardło, bo żaden głos z niego nie wychodził.
Napastnik wycelował we mnie karabin. Ja ciebie postrielam ! - wołał.
Próbowałam uciekać - zastawił mi drogę. Odłożył karabin, a przystawił
mi do gardła nóż. Przewrócił mnie na podłogę. Rękę z nożem trzymał na
moim gardle, drugą ręką rozpinał mundur. Śmierdział wódką i brudem.
Pastwił się nade mną. Nóż cały czas trzymał w ręce. Nie wiem w jaki
sposób w izbie znalazło się kilku, chyba sześciu, innych żołnierzy. Nie
powstrzymało ich, że byłam półprzytomna, że krwawiłam...
Zapukało nieszczęście również do drzwi Kiełbasów, na odludziu,
koło starego młyna.
- Do domu wszedł żołnierz - przypomina tamtą niedzielę córka
Józefa Kiełbasy, mająca wówczas 13 lat Maria Apostel. - Wszedł z sieni
do kuchni, porozglądał się i krzyknął : "Skolko was?". To "skolko was"
będę pamiętać do końca życia. Postawił nas, to znaczy tatę, mamę, 15letniego brata, 9-letnią siostrę i mnie pod ścianę, między oknem i
drzwiami do izby. Głośno po swojemu nas policzył, usiadł na krześle przy
stole, pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyjął garść naboi. Odliczył pięć,
położył je na stole, a resztę wsadził z powrotem do kieszeni. Te
odliczone naboje zaczął ładować do automatu z takim czarnym talerzem.
Mama wtedy zawołała: Dzieci rzykejcie, bo to nasza ostatnia minuta!
Zrobił się krzyk. I w tym momencie weszła do kuchni moja
koleżanka, Otylka Jagło. Mocno płakała i przez ten płacz, nie zwracając
w ogóle uwagi na ruskiego żółnierza, zapytała tatę czy jej mama i
rodzeństwo mogą przyjść do nas się schować, bo jej ojciec został
zastrzelony, a gospodarstwo się pali. Tato ze spokojem, którego też nie
zapomnę, powiedział: - Dobrze Otylko, przyjdźcie... Nie wiem czy Rusek
zrozumiał o co chodzi, popatrzył tylko na Otylkę, na nas, zabrał karabin
ze stołu i bez słowa wyszedł. Umiałam ze szkoły dużo wierszy, a z religii
polskie wiersze - od tamtej chwili zapomniałam wszystkie...
Co sprowadziło proboszcza, księdza Franciszka Waloszka do
zagrody Matuszków nie wiadomo. Być może został przez kogoś
poinformowany o masowym tam zabójstwie i chciał tę wiadomość
sprawdzić. Może zamierzał pobłogosławić ciała ofiar. A może został tam
sprowadzony siłą (plebanię od domu Matuszków dzieliło kilkadziesiąt
metrów). Pewne jest tylko to, że został na podwórku Matuszków
zastrzelony. Miał 59 lat.
Klara Kulikowa coraz bardziej niepokoiła się długą nieobecnością
męża. Dawno minęło już południe, a on wciąż nie wracał. Co gorsze służąca Maryjka Niespór już ze dwie godziny temu poszła do kuchni
podgrzać mleko dla małej i też nie przychodzi. Co się tam dzieje na
górze? - pytała sama siebie. - Czyżby ten oficer radzący uciekać
naprawdę wiedział, że coś niedobrego się stanie? Przypomniała sobie o
kolczykach Bibianny. Kazała jej wyjąć je z uszu i schować w zawieszonej
na szyi dziewczynki skórzanej oprawce szkaplerza. Włożyła tam również
swoją obrączkę ślubną i pierścionek.
W piwnicy było coraz duszniej, bo od południa doszło jeszcze
kilka osób. Ci, dla których na dole zabrakło już chociażby skrawka
miejsca, zatrzymali się w pomieszczeniu służącym do przygotowywania
karmy dla inwentarza. Siedzieli na workach ze zbożem i śrutą lub na
betonowej posadzce. Z tej komory schodziło się po schodach do piwnicy,
a przez blaszane drzwi przechodziło do obory.
Wreszcie stało się to, co niektórzy przeczuwali, czego się bali,
ale przecież mieli nadzieję, że się nie stanie. Na schodach
prowadzących do piwnicy stanęli dwaj uzbrojeni w automaty żołnierze.
Mówi Bibianna Kulikówna:
- Wszyscy wychodzić! - zawołał ten, który zszedł niżej. I zaczął
poganiać do wychodzenia. Tych, którzy wyszli pierwsi musieli wyrzucić
na dwór, bo kiedy my weszliśmy na górę, zostało w tej komorze nad
piwnicą jakieś dwadzieścia parę osób, a na dole było nas przedtem
więcej. Na końcu po schodach wchodziła mama i wciągała wózek z
Maryjką. Ten Ruski co był na dole, wyszedł z piwnicy zaraz za mamą, a
w drzwiach od podwórza stał z opuszczonym karabinem drugi. Z
mieszkania Lubczyków i z podwórka słychać było strzelaninę i potworne
krzyki. Mama już wiedziała co nas czeka. Ogarnęła nas wszystkich, to
znaczy Ernesta, Bernarda i mnie przyciągnęła do siebie. Wózek z
Maryjką stał z boku. I wtedy... zaczęli strzelać. Tak wkoło, po
wszystkich. I wtenczas mama dostała i upadła na mnie. Ja zemdlałam...
Nie wiem po jakim czasie się obudziłam, po godzinie albo po dwóch. Już
szarzało. Wysunęłam się spod mamy. Była zimna. Na pewno nie żyła.
Usiadłam. Byłam cała we krwi - włosy, twarz, ubranie. Ta krew już
skrzepła. Ale to nie była moja, nie byłam ranna... Mam ten obraz wciąż
przed sobą, ele nie umiem powiedzieć, czy się bałam... Wtedy
usłyszałam Maryjkę. Wołała: Mama, mama! Siedziała na poduszce obok
przewróconego wózka. Wzięłam ją na ręce, sprawdziłam czy nie jest
zraniona, albo czy co innego jej się nie stało. Wyglądało na to, że nie.
Przytuliłam ją mocno do siebie i dopiero wtedy usłyszałam ciche
chlipanie z kąta. Zapytałam kto to płacze, bo już było ciemno i niewiele
widziałam. Była to Maria Piechotówna, myśmy ją nazywali Mija. Miała
wtedy dziewięć albo dziesięć lat. Była tu z rodzicami, ich zastrzelono. Nie
pamiętam czy w ogóle coś mówiłyśmy wtedy do siebie. Ja jeszcze
sprawdziłam co się stało z braćmi. Obaj leżeli i nie dawali żadnych oznak
życia. Ale żył jeszcze chłopiec od Cyganów, tak się nazywał. Jego tatę
zabrali w sobotę razem z moim i też nie wrócił. Chłopiec miał chyba
siedem lat, ja nie potrafię przypomnieć sobie jak miał na imię. Był bardzo
przestraszony. W komorze zastrzelono jego mamę i chyba młodszą
siostrę... Zostało nas więc czworo żywych. Ja byłam wśród nich
najstarsza. Chociaż ani w komorze, ani w piwnicy nic się nie paliło,
czułyśmy dym i robiło się coraz bardziej gorąco. To od ściany dzielącej
komorę od domu mieszkalnego. Bałyśmy się, że ogień zaraz przejdzie
do nas. Uchyliłam drzwi od podwórka i zobaczyłam, że z tyłu nie pali się
wycug, to znaczy ten dom w gospodarstwie, w którym mieszkali starzy
ludzie. Postanowiłam, że przejdziemy do wycugu, ale nie przez
podwórko, bo bałam się, że mogą tam być żołnierze i jak nas zobaczą,
zabiją nas. Ja wtedy w jednej minucie wydoroślałam, wiedziałam, że
muszę te dzieci uratować. Płakać wtedy nie umiałam, nie mogłam...
Musieliśmy więc przejść do wycugu przez oborę i chlew. Otworzyłyśmy
te blaszane drzwi, a tam było pełno bydła. Nie wiem skąd się wzięło. Nie
szło wejść. Więc powiedziałam Miji i Cygankowi, że przejdziemy po
żłobach. Maryjkę cały czas nosiłam na rękach i tak też z nią przeszłam
po żłobach pod ścianą, tamci dwoje za mną i dostaliśmy się do
wycugowego domku. Tam były łóżka, położyliśmy się do tych łóżek. Ale
nie spaliśmy. Pamiętam, że było strasznie zimno. Maryjka chciała jeść.
Znalazłam kromę chleba. Rozdałam po kawałku, Maryjce też dawałam
drobne kawałeczki... Jak ja się o nią bałam... O siebie też, ale najpierw o
nią...
Noc z niedzieli na poniedziałek - tak wynika z odtworzenia sytuacji
militarnej przez Damiana Tomczyka - przyniosła znaczne jej pogorszenie
dla strony radzieckiej. Właśnie wtedy ruszyła do natarcia wprowadzona z
drugiego rzutu 125 Dywizja Piechoty, ale niemal natychmiast po
rozpoczęciu szturmu dowódca 21 Armii, generał pułkownik Dmitrij
Gusiew - po zorientowaniu się, że Niemcy zdążyli podciągnąć znaczne
siły piechoty i czołgów i przygotowują uderzenie z południa, wzdłuż Odry
- rozkazał przerwać działania bojowe dywizji.
Uderzenie Niemców faktycznie nastąpiło. Pułki 125 dywizji
opuściły zajmowane dotąd pozycje, wycofały się do wsi będących pod
ich kontrolą i podjęły przygotowania do obrony w okrążeniu. O świcie w
poniedziałek artyleria Wehrmachtu rozpoczęła ostrzał pozycji
radzieckiech. Do akcji weszły też czołgi. Rosjanie odparli trzy ataki.
Potem jeszcze - ciągle w poniedziałek - niemieckie czołgi kilkakrotnie
wdzierały się w obronę radziecką, zawsze jednak były wypierane.
D.Tomczyk nie podaje szczegółowej lokalizacji ataków i obrony,
należy jednak sądzić, że ciężar walk przeniósł się tej nocy i w ciągu
poniedziałku z terenu między Chrzowicami i Boguszucami z jednej
strony oraz Chrząszczycami i Złotnikami z drugiej, na tereny między
Źlinicami bronionymi przez Rosjan i Zimnicami, skąd kontratakowali
Niemcy.
Z relacji boguszyczan wynika, że byli oni zupełnie niezorientowani
w przebiegu frontowych zmagań. I chociaż tkwili w ich środku, toczyły się
jakby obok nich. Byli tych zmagań trzecią, bezwładną, nie mającą na nic
wpływu, stroną. Ich jedynym celem stało się przeżycie, przetrwanie.
Środki do tego celu wiodące mieli bardzo ograniczone: krycie się w
piwnicach i nieustające modlitwy, wzmacniane czasem dodatkowymi
sposobami. Joanna Zdzujowa, żona śpiewaka Pawła, wspomagała się
na przykład małym, przechowywanym do dziś przez córkę Jadwigę
Lazik... dzwoneczkiem. Zdzujowa kupiła go w Krakowie, dokąd parę lat
wcześniej pojechała z wycieczką. Tam w Krakowie dzwoneczek ten
został poświęcony od grzmotów. Gdy nadchodziła burza Zdzujowa
obchodziła z nim zabudowania. Był skuteczny, bo pioruny omijały
zagrodę Zdzujów. Teraz jego siła miała chronić od krasnoarmiejców i
ilekroć zobaczyła wchodzącego na podwórko żołnierza, łapała za
dzwoneczek.
Joanna Klemenz stosowała lepiej wypróbowaną, tradycyjną
metodę zapobiegania złu. Stale nosiła przy sobie, co jakiś czas
uzupełnianą, buteleczkę z wodą święconą. Gdy do mieszkania wchodzili
żołnierze, zawsze znajdowała moment, kiedy niezauważalnie ich kropiła.
Raz te sposoby pomagały, raz nie, ale to nie one miały większą
lub mniejszą siłę - po prostu różni byli żołnierze. Jedni mimo wojny
zostali ludźmi, inni być nimi przestali, jeśli w ogóle kiedykolwiek - w
naszym pojęciu - nimi byli.
Przeżyć bardzo też chciały dzieci ukryce w wycugu Lubczyków.
Oto dalszy ciąg wspomnień Bibianny Kulik: - Noc minęła spokojnie, to
znaczy nikt do nas nie zaglądał. Maryjka spała. Tamtych dwoje też
chwilami drzemało, ja nie potrafiłam. Przecież parę kroków od nas leżała
zabita mama i bracia. Dom palił się jeszcze w nocy. Rano, kiedy zrobiło
się jasno, unosił się nad nim dym. Czuliśmy go też w wycugu, chociaż
okna były zamknięte. Miał dziwny zapach. Komora, gdzie leżała mama,
nie spaliła się. Tam ogień nie przeszedł. Nie spaliły się też stajnia i
obora... Nie wiedziałam co mamy dalej robić. Wyjść na dwór się bałam,
tu nie mieliśmy co jeść. Najwięcej martwiłam się o Maryjkę. Skąd ja jej
wezmę mleko, jak je ugotuję? Gdy tak myślałam usłyszeliśmy kroki za
oknem. Momentalnie wleźliśmy pod łóżka, siostrę też wzięłam. Do domu
weszli żołnierze. Widziałam tylko ich buty. Pochodzili po izbie, coś
pogadali i... poszli. Bóg dał, że to dziecko w tym momencie nie
zapłakało - byłoby po nas. Kiedy odeszli i nie było ich już słychać z
podwórka postanowiłam, że tu jest niebezpiecznie, że mogą nas odkryć i
że trzeba się schować w piwnicy pod domem i komorą... Wzięłam
Maryjkę i tą samą drogą, przez żłoby w oborze, wróciliśmy do komory.
To był okropny widok - tyle postrzelonych ludzi. Nie szło na to patrzeć.
Ale kiedy przechodziliśmy przez tę komorę omijając martwe ciała
usłyszałam, że ktoś jęczy. To był mój młodszy brat, Ernest. Siostrę
gdzieś posadziłam i zajęłam się nim. Był nieprzytomny. Szukałam gdzie
jest zraniony, w głowę czy gdzie indziej. Bo cały był we krwi, ale nie
umiałam rany znaleźć i do dziś nie wiem w co... Na górze nie mogliśmy
zostać, zwlokłam więc Ernesta po schodach do piwnicy. Obok schodów
leżało jakieś ciało, to znaczy była to kobieta, ale nie wiem kto. Widocznie
gdy strzelali stała przy schodach i spadła na dół... Ułożyłam Ernesta na
jakimś posłaniu. W pinicy stała beczka, a na jej dnie było trochę wody.
Zamoczyłam w niej jakąś szmatkę i umyłam bratu twarz, oczy. Okropnie
jęczał. A ja nic nie potrafiłam mu pomóc... Znalazłam w piwnicy jakiś
kompot, zjadłyśmy go. Dawałam też Ernestowi, ale on na nic nie
reagował, tylko jęczal...
Dziadek Paweł Zdzuj. człowiek z dużym poczuciem humoru i
rzadko rozstający się ze swoją ulubioną fajką, od dawna powtarzał z
ironią przepowiednię jakiegoś owczarza o tym, że nie umrze śmiercią
naturalną. Lata mijały, przed paru dniami skończył 76 i wszelkie okazje
do śmierci poza własnym łóżkiem szczęśliwie go omijały. Przepowiednię
więc co jakiś czas jeszcze przypominał, ale w ucieczkę od niej wierzyć
przestał.
Noc z niedzieli na poniedziałek spędzili Zdzujowie u Olsoków, po
drugiej stronie ulicy. Wcześnie rano dziadek Zdzuj zdecydował, że trzeba
nakarmić bydło, zaniedbane przez niedzielę, kiedy ludzie myśleli przede
wszystkim o sobie. Wziął do pomocy najstarszego Olsokowego syna 10-letniego Alojza. Wyszli z sieni na podwórko. Dziadek szedł pierwszy.
Wtedy, nie wiadomo skąd, padły strzały. Chłopiec zdążył cały wrócić do
mieszkania. Paweł Zdzuj zginął na miejscu. W ręce ściskał fajkę. Został
z nią pochowany. Niestety - owczarz nie kłamał, zawiódł natomiast tym
razem dzwoneczek babci Zdzujowej.
Co się działo od rana w poniedziałek u Binków tego nikt nie wie,
bo wszyscy tam obecni zginęli. Richard Binek i jego 17-letni syn Helmut
musieli mieć - tak twierdzą ci, którzy parę dni później zbierali i grzebali
ciała - szczególnie okrutną śmierć. Wskazywałoby to, że Rosjanie
faktycznie dowiedzieli się o przynależności Binka do NSDAP i o jego
postawie wobec mieszkańców Boguszyc, a zwłaszcza o jego stosunku
do zniewolonych robotników ściągniętych z Polski i Ukrainy.
Razem z mężem śmierć poniosła Agata Binkowa oraz ich córki Stazja z maleńkim dzieckiem i niezamężne jeszcze Paula, Elżbieta i
Irma. Zastrzelona została również ich służąca - dziewczyna ze wsi ,
Jadwiga Piechaczkówna.
Zagroda Binków stała się miejscem kaźni także dla kilku innych
rodzin, spędzonych tu przez żołnierzy. U Gielników, sąsiadujących z
Binkami przez ulicę, żałoba trwała już od poprzedniego dnia, gdyż na
swoim podwórku zastrzelony został gospodarz - Ignacy. Miał 53 lata i
siedmioro dzieci - pięć córek i dwóch synów. Najstarsza Hilda skończyła
20 lat, najmłodszy Paweł w grudniu obchodził dziewiąte urodziny. Cała
siódemka z matką siedziała w domu, gdy przyszli po nich żołnierze. Nie
tłumaczyli gdzie i po co mają iść. Chwilowe zamieszanie wykorzystała 16
letnia Gertruda. Wymknęła się z kuchni i przez wąskie okienko w
spiżarni, przez które dotąd nikomu nie udało się przecisnąć, wydostała
się na dwór. Opłotkami dobiegła do swojej babci Segietowej. Wtedy
jeszcze nie wiedziała, że ta ucieczka uratowała jej życie...
Gielnikową i pozostałych sześcioro dzieci zaprowadzono do
szopy Binków. Przechodząc przez podwórko widzieli leżące w
gnojowniku zmasakrowane zwłoki sołtysa. Czy spodziewali się
podobnego losu?
Wtedy już tak. Szli na pewną śmierć. W szopie stało już kilka
osób od Gwożdziów, Piechaczkowie z różnych domów i inni. Rozmów ani przemówień - nie było. Czerwonoarmiści kazali wszystkim położyć
się na klepisku, twarzami do ziemi. A potem... - seriami z kilku miejsc
posiekali leżących. Nie starczyło czasu na krzyk, najwyżej na jęk...
Wykonawcy egzekucji bez wyroku postali chwilę, widocznie żeby
sprawdzić czy "robota" nie wymaga poprawki, zamknęli szopę i zniknęli.
Grób rodziny Gielników.
W srodkowej części tablica z trzema styczniowymi
datami śmierci: Ignacy (54 lata) - 28 stycznia; Maria
(54), Hildegarda (21), Elżbieta (19), Helena (18),
Ludwik (11) i Paweł (9) - 29 stycznia oraz Maria (13
lat) - 30 stycznia.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
A jednak "robota" nie została wykonana... precyzyjnie.
Najmłodszą z sióstr Gielnikównych - 13-letnią Marię trafiono "tylko" w
rękę i to niezbyt groźnie, właściwie kula ledwo ją musnęła. Dziewczynka
opanowała ból, a starch nie okazał się silniejszy od rozsądku. Bez
ruchu, niemal bez oddechu, odczekała aż zabójcy opuszczą szopę.
Wtedy wstała, przez szparę we wrotach zorientowała się w sytuacji na
podwórku, a potem furtką od strony pola uciekła z Binkowej zagrody i jak
jej starsza siostra znalazła się u babci.
Kilka godzin po zastrzeleniu Pawła Zdzuja do Olsoków przyszli
dwaj żołnierze. Niewiele mówili, wskazali na syna zabitego, też Pawła,
prowadzącego z ojcem gospodarstwo. Zabrali go z sobą, miał pójść do
jakiejś pracy. Jego ciało ze śladami strzałów znaleziono następnego
dnia na ulicy, paręnaście kroków przed domem Chudalów, a tuż obok
domy Binków. Może widział prowadzonych tam ludzi, może widział z
ulicy egzekucję w szopie, co było możliwe, a może tylko usłyszał serie z
automatów i próbował interweniować czy chociażby uciekać ?
Odpowiedź na te pytania znają wyłącznie anonimowi zabójcy.
Po południu do piwnicy Matuszków zaglądnęło trzech żołnierzy.
Szukali ziemniaków. Ten, który zszedł pierwszy natknął się na zwłoki
Wójcikowej i maleńkiej Gerdy. Odgarnął je ręką na bok, odrzucił w drugą
stronę ciało Krysty, teraz przesunął Erikę leżącą na Herbercie, a na
końcu złapał chłopca za włosy i też zapewne odrzuciłby go na bok gdyby
Herbert... nie otworzył oczu. Żołnierz puścił głowę i podobnie jak stojący
wyżej jego kamraci siadł na schodach. Przestraszyli się Rosjanie, po
chwili dopiero przestraszył się oprzytomniały chłopiec. On patrzył na
nich, oni na niego, a wszyscy milczeli...
Po paru sekundach obustronnego szoku jeden z żołnierzy
odbezpieczył karabin i wycelował w Herberta, drugi jednak podbił mu lufę
i zawołal: - Nie strielaj! Nie strielaj! Znowu milczenie i wreszcie ten z
dołu powiedział do chłopca: - Idi zakuszać...
Herbert próbował wstać, ale nie mógł. Był odrętwiały. Przez całą
dobę leżał na ziemniakach, przygnieciony przez niewielką, ale coś
przecież ważącą siostrę. Widząc nieporadne próby chłopca któryś z
żołnierzy wziął go na ręce i wyniósł z piwnicy. Dopiero na górze okazało
się, że kula przeznaczona dla Herberta nie była tak celna jak pozostałe i
został zraniony niegroźnie w nogę. Żołnierze troskliwie się nim
zaopiekowali.
We wsi płonęły kolejne domy - jedne od pocisków artyleryjskich,
już nie wiadomo skąd i przez kogo wystrzeliwanych, inne podpalone
przez pijanych żołnierzy. Spłonęła między innymi plebania, a w niej
dokumentacja parafialna. Spalony został dom Kulików, w którym mieścił
się jeszcze przed paru dniami niemiecki szpital polowy. Nie uratowały się
przed pożarem wielkie zabudowania Piechaczków - Wójtów, w których
śmierć ponieśli gospodarze, ich siostrzenica i służąca. W dolnej części
wsi ogień zniszczył nowobogackie dzieło Walentego Szymaszka. Nad
wsią unosiła się ogromna łuna.
W piwnicy Lubczyków dziewczęta i Cyganek - bo tak mówiły do
niego Bibianna i Mija - urządzili sobie miejsce do spania. W najdalszym
od schodów kącie poskładali pierzyny, których było w piwnicy pełno.
Tam się zasyli i czekali. Na co ? Tego nie wiedzieli. Maryjka coraz
bardziej upominała się o jedzenie. Mija dokładnie przeszukała jeszcze
raz piwnicę. Znalazła drugi słoik z kompotem. I nic więcej. Bibiannę
coraz bardziej martwił stan Ernesta. Nie odzyskiwał przytomności,
chwilami spał spokojnie, a potem znów okropnie jęczał. Siostra zmywała
mu resztką wody z beczki twarz, wołała do niego, głaskała. I na tym
kończyły się jej możliwości pomocy.
Przyszła ich druga noc, a pierwsza z leżącymi niemalże przy
nich kilkudziesięcioma ciałami zmarłych.
Noc ta nie przyniosła istotnych zmian w sytuacji militarnej.
Niemcy wciąż nacierali, Rosjanie wciąż odpierali ataki i trwali na
przyczółku. Rozpoczął się wtorek - 30 stycznia. Był jak poprzednie dni
mroźny i jak one gorący.
Dzieci z piwnicy, zmęczone nocą w wycugowym domku, tę
przespały mocnym snem. Pierwsza obudziła się Maryjka. Była bardzo
głodna. Zrozpaczona Bibianna zdecydowała się na desperacki krok i
wyruszyła przez komorę i oborę do wycugu. Przeszukała go gruntownie,
ale niczego do zjedzenia nie znalazła. Za to z okna wychodzącego na
podwórko zobaczyła coś, co przestraszyło ją jeszcze bardziej. W
gnojowniku leżały ciała kilku - pięciu lub sześciu - kobiet. Półnagich.
Miały pocięte brzuchy i piersi. Po strzępach bluzki i po włosach
rozpoznała wśród nich służącą Maryję Niespór. Dziewczynce zebrało się
na wymioty. Przerażona wróciła do piwnicy.
Tu zaświeciła iskierka nadziei. Ernest jakby coś powiedział.
Cicho i niezrozumiale, ale nie był to już tylko jęk. Bibianna w tym
momencie uwierzyła, że będzie żył. Przyłożyła mu do ust próżny, ale
jeszcze wilgotny słoik po kompocie. Na wargi chłopca spłynęła ostatnia
kropla. Dziewczęta wołały do niego, głaskały. Wciąż nie reagował.
We wsi tak się ludzie pomieszali, że nie wiadomo było kto,
gdzie i u kogo mieszka. Solidarnie wspierano się w biedzie, dzielono
dachem nad głową, miejscem w piwnicy, jedzeniem. Zdzujowie
poprzednią noc spędzili u Olsoków, w tę mieli u siebie Joannę
Klemenzową, jej córkę Annę Piechaczkową ze Źlinic z dwojgiem (na
razie) dzieci i jeszcze dwójką wnucząt Klemenzowej od drugiej córki,
której mąż był na wojnie. To "na razie" trwało tylko do wtorkowego
przedpołudnia, bo wtedy Piechaczkowa zaczęła... rodzić. Poród
odbierała babcia Klemenzowa w izbie za kuchnią. Urodził się syn.
Babcia natychmiast go ochrzciła. Dostał na imię Ryszard. Radość ze
szczęśliwych narodzin zniweczyła wiadomość o śmierci córki Joanny
Zdzuj - Marty. Ta kobieta straciła w ciągu dwóch dni najpierw męża,
potem syna, teraz córkę.
Dwa dni wcześniej odbierano też poród w domu Wieszalów.
Rodziła Maria Broy - żona Franciszka i synowa seniora rodu Jana. Było
to czwarte dziecko Broyów. Najstarszy Franek miał już prawie pięć lat,
Alfred trzy i pół, a Pawełek, którego wołano drugim imieniem - Henryk,
dokładnie przed tygodniem skończył dwa lata. Teraz, ku radości ojca,
urodziła się pierwsza dziewczynka. Otrzymała imię po mamie - Maria, tak
jak najstarszy chłopiec dostał imię taty.
Poród pod armatnimi bombami przebiegał bez komplikacji,
matka i córka miały się dobrze, jeśli nie brać pod uwagę strachu o
jeszcze jedno zupełnie bezbronne ludzkie istnienie. Broyowa rodziła u
Wieszałów, bo tu wydawało się bezpieczniej, po prostu dalej od
gospodarstwa Chudalów zajętego przez Rosjan, od którego zagrodę
Broyów dzieliły tylko zabudowania sołtysa Binka.
Dziadek Jan Broy nie ruszał się nigdzie z domu. Co myślał
wtedy ? Wiedział już o śmierci córki Anny zamordowanej w domu
Piechaczków - Wójtów. Czy tak wyobrażał sobie nadejście Polski, której
sprawie poświęcił swoje 82 lata życia ? Ruski to co prawda nie Polska i
nie Polacy, ale przecież Jan Broy słuchał radia i wiedział, że za
rosyjskimi wojskami idzie jego upragniona Polska. Czy będzie taka jak ci,
którzy za sobą mają ją na Śląsk przyciągnąć ? Jeśli taka, to warto było
na nią czekać ? Warto było narażać się Niemcom, użerać się chociażby
z tym głupim Binkiem? Warto było kłaść pieniądze w kształcenie dzieci
w Polsce i dla Polski przecież ?
Wspomnienie Jana, Józefa, Juliusza, Pawła, Adolfa, Matyldy,
Franciszki i Jadwigi jeszcze bardziej go zaniepokoiło. Oni przecież
mieszkają w "starej" Polsce, na terenach przez które Rosjanie przeszli
już przed kilku dniami. Czy tam też siali takie zniszczenie jak tu? Czy
tam też mordowali tak jak w Boguszycach? Najbardziej bał się o Jana -
księdza, bo jemu groziło największe niebezpieczeństwo od bolszewików.
Skąd się taka nienawiść bierze w ludziach...? Dobrze, że jego poczciwa
Jadwiga nie dożyła tych strasznych dni, że nie musi zamartwiać się o te
maleństwa od Franka i o wszystkie swoje dzieci. Bo zawsze byli dla niej
dziećmi, chociaż mieli już własne. Przyjezdżali czasem wszyscy naraz do
domu. To było wesele, to była radość... Cieszyła się Jadwiga gdy ich
znów, choćby na parę dni, miała u siebie. Ale kiedy ostatni raz zjechali
już ich widzieć nie mogła, bo na jej pogrzeb przyjechali... Ile to już lat ?
Ponad sześć. Potem jeszcze na weselu Franka było ich dużo, ale nie
wszyscy. Szkoda że Jadwiga nie doczekała Frankowych bajtli.
Wspaniałe karlusy. Lubi gdy ciągną go do zabawy... Czy ci chłopcy
doczekają takiej Polski o jakiej im opowiadał ? Z tym opowiadaniem ma i
uciechę i kłopoty, bo chłopcy gdy tylko znudzi im się inne zajęcie ciągną
go za portki i wołają: - Oupa, opowiedzcie o smoku! Oupa, o Wandzie
dzisiaj! Jak im odmówić ? Kim będą, który przejmie gospodarkę po
Franku ? Francik dobrze gospodaruje - wywianował braci i siostry, a
gospodarka wciąż kwitnie... Ale czy teraz coś z niej zostanie?
Dużo spraw miał do wspominania i do przemyślenia Jan Broy.
Kiedy w poniedziałek synowa przyniosła wnuczkę długo się jej
przyglądał, przeżegnał krzyżem, a potem zamknął się w swojej izbie. Nie
schodził do piwnicy. Nie będę się w swoim domu krył! - odpowiadał
synowi na jego nalegania. Był uparty jak przez całe życie...
We wtorkowe południe przyszli żołnierze. Było ich kilku. Wyrzucili
wszystkich z mieszkania na podwórko. Dom za za chwilę zaczął się
palić, zaraz potem stodoła, którą na oczach gospodarzy najpierw polano
ropą albo benzyną. Jan Broy krzyczał na napastników, Franciszek go
uspokajał: - Dajcie ojciec spokój, bo zabiją nas. Co tam stodoła...
Nagle krzyczeć zaczęła Maria. Małą Maryjkę trzymała w beciku na
rękach. Francik i Alfred obłapiali ją mocno za nogi - a gdzie Henryk?!
Został w płonącym domu! Ruszyła do drzwi, ale stojący przed nimi
"Mongoł" odepchnął ją tak, że poleciała znów na środek podwórka.
Brakowało też Klary, siostry Franciszka. - Franek! - krzyczała Maria. Klara i Hejni palą się w izbie! Zrób coś! Ludzie, pomóżcie...!
Nie mógł nic zrobić ani Franciszek Broy, ani ktokolwiek inny.
Napastnicy byli bezwzględni, nie reagowali ani na krzyk, ani na prośby,
ani na płacz szalejącej z rozpaczy matki. Wyładowana po dach stodoła
błyskawicznie zamieniła się w ogromne ognisko. Wraz z dymem unosił
się do nieba stuletni trud rodziny Broyów.
Stali tak kwadrans, może więcej, bezradni, zrezygnowani. A
potem kazano im iść. Żołnierze wyprowadzili ich na ulicę i wskazali po jej
drugiej stronie wąską uliczkę. Kilkanaście metrów w jej głębi znaleziono
później pobite seriami z automatu ciała. Leżeli Jan, Franciszek i Maria.
Franek, Alfred i dwudniowa Maryjka. Jej też nie pożałowano kilku kul...
Grób rodziny Broyów.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
W zabudowaniach, a dokładnie w piwnicy do której pożar nie
zszedł, zastrzelony został pracujący u Broyów i traktowany przez nich
prawie jak członek rodziny, polski robotnik z Sosnowca - Stanisław.
Uniknęli natomiast śmierci dwuletni Paweł - Henryk i jego ciotka Klara,
której malec od urodzenia był ulubieńcem. Klara Broy miała wtedy 40 lat,
nie wyszła za mąż i cały swój potencjał macierzyńskich uczuć ulokowała
w najmłodszym bratanku. Kiedy Rosjanie weszli do domu przebywała
właśnie z nim w innym niż wszyscy pokoju. Żołnierz, który tam zaglądnął
, nie kazał im wychodzić a... uciekać. Na szczęście okno z tego pokoju
nie wychodziło na podwórko. Kobieta nie namyślając się narzuciła na
siebie wielką wełnianą chustę, zawinęła w nią chłopca szczelnie go
skrywając i wyskoczyła przez okno. Za nią zrobił to ów żołnierz i
następnie prowadził ją - jako ochrona - przez wieś do wskazanego przez
Klarę domu Wieszalów. Tam ją zostawił pod opieką gospodarzy. Kim był
? Dlaczego postąpił inaczej niż jego kompani ? I te pytania zostaną bez
odpowiedzi...
Na pewno jednak nie był to ten żołnierz, którego coś zawiodło
do zagrody Segietów. W kuchni zastał dwie dziewczyny - Gertrudę i
Maryjkę Gielnikówny. Młodsza nosiła na ręce widoczny opatrunek,
nałożony na ranę postrzałową z poprzedniego dnia. Przyjrzał się
dziewczynce. Poznał ją ? Jeśli tak - znaczyłoby to, że uczestniczył w
masakrze w szopie Binków... Czy Maryjka poznała jego? Nie zdążyła o
tym nikomu powiedzieć, gdyż żołdak zdjął peem z ramienia i... strzelił do
dziecka. Tym razem nie chybił. Gertruda stała jak skamieniała. I tylko
tyle mogła zrobić... Morderca po prostu wyszedł.
Równie bezbronni jak Maryjka Gielnikówna byli wobec swoich
oprawców nie potrafiąca się nawet ruszyć z łóżka Hanka i jej blisko 90letni mąż Antoni Krawcowie. Tu zabójcom nie wystarczyło zastrzelenie
starych ludzi - podpalili łóżko ze zwłokami kobiety.
Ci bezlitośni mordercy okazywali się też zwyczajnymi...
tchórzami. Tchórzostwo jednego znich zadecydowało o życiu Franciszki
Olsok - synowej dziwaka Urbana lubiącego po wódce bose spacery. Na
podwórko, na którym dzień wcześniej zastrzelony został dziadek Paweł
Zdzuj, wszedł żołnierz. Olsokowa wyszła właśnie z piwnicy, w której kryła
się cała czwórka jej dzieci - najstarszy 10-letni Alojz, dwie dziewczynki w
wieku siedem i pięć lat oraz najmłodszy, trzyletni Alfred. Rosjanin, a
właściwie nie Rosjanin, bo miał ciemną cerę i maleńkie oczy, rzucił się
na kobietę. Zdążyła wbiec do obory i schować się między bydłem.
Widzące to przez okienko z piwnicy dzieci i zaczęły przeraźliwie
krzyczeć. Nie było jednak w pobliżu nikogo - poza przybyszem w
mundurze - kto by je słyszał. Napastnik stanął w drzwiach z pistoletem
maszynowym gotowym do strzału. Wiedział, że Olsokowa musi tam być,
bo z obory nie było drugiego wyjścia. Stał i czekał. Wołał tylko: Wychodi! Wychodi! Olsokowa nie zdradzała swego miejsca, a sołdat nie
wszedł do środka. Najwidoczniej bał się, że w półmroku jaki tam
panował, może oberwać. Postał jeszcze, postraszył, że jeśli kobieta nie
wyjdzie będzie strzelał, ale w końcu zawiesił peem na ramieniu i opuścił
podwórko.
Gehenna pięciorga dzieci trwała już dwie pełne doby. Ernest
wciąż nie odzyskiwał przytomności, jęczał, czasem nieznacznie poruszył
ręką, bardziej charczał niż mamrotał trudne do odczytania słowa.
Pozostała czwórka była coraz bardziej głodna, a jeszcze bardziej
spragniona. Bibianna dokonywała cudów, żeby wytłumaczyć maleńkiej
Maryjce, że nie ma mamy, że nie ma co jeść, nie ma co pić. Tuliła siostrę
i to było wszystko, co mogła jej dać. Przed wieczorem dzieci
postanowiły, że kiedy się ściemni wyjdą na dwór, zbiorą śnieg do słoików
po kompotach i chociaż trochę ugaszą nim pragnienie. Tak zrobili.
Wyszli całą trójką. Najtrudniej było przejść w ciemnościach przez
komorę, żeby nie potknąć się o leżące zwłoki. Na dworze, nie odchodzili
zreszta daleko od drzwi, nikt ich nie widział, ani oni nikogo. Tylko daleko
gdzieś strzelano...
Bernard Waleński (12:44)
Skomentuj mnie
12 września 2008
Ani wykrzyczeć ani wypłakać
Zażarte starcie dwóch armii nad Odrą nie ustawało. I Niemcy i
Rosjanie stracili już po kilkuset ludzi. Ani jedni ani drudzy nie ustępowali
pola. W środę zmieniła się natomiast radykalnie sytuacja w
Boguszycach. Ustały mordy, rzadko dochodziło do gwałtów lub ich prób.
Skąd ta nagła zmiana? Co było jej powodem? Zamiast odpowiedzi znów
są tylko przypuszczenia.
W grę mogło wchodzić kilka czasem z sobą związanych, a
czasem zupełnie od siebie niezależnych czynników.
Jako jeden z waźniejszych i jednocześnie najbardziej
prawdopodobnych traktować należałoby powołanie w Krakowie 22
stycznia 1945 roku - czyli kilka dni przed wejściem Rosjan do Opola i
Boguszyc - Komitetu Obywatelskiego Polaków Śląska Opolskiego.
Skupiał on 56 ukrywających się przez okupację w okolicach Krakowa
przedstawicieli polskiej inteligencji związanej przed wojną ze Śląskiem,
chociaż nie wszyscy z nich byli Ślązakami. Prezesem honorowym
Komitetu wybramo wtedy Piotra Miętkiewicza - dyrektora polskiego
gimnazjum w Bytomiu, a przewodniczącym Maksymiliana Kośnego lekarza pochodzącego z Chróścic na Opolszczyźnie.
27 stycznia delegacja Komitetu spotkała się z gen. Aleksandrem
Zawadzkim, katowickim pełnomocnikiem władz lubelskich (PKWN),
kórego zadaniem było organizowanie polskiej administracji na Górnym
Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim. Delegacja wręczyła mu memoriał, w
kórym Ślązacy, dotychczas obywatele Rzeszy, oferowali "twardą wolę
służenia sprawie polskiej w rodzinnych stronach". W kontekście
trwających wtedy militarnych działań wyzwoleńczych, zwłaszcza na
Śląsku Opolskim, najistotniejsze jest, że memoriał zwracał uwagę władz
odradzającego się państwa na fakt zamieszkiwania na Opolszczyźnie
kilkusettysięcznej rzeszy polskich Ślązaków. W materiałach załączonych
do memoriału, zwłaszcza w opracowaniu M.Kośnego "Żywioł polski na
Śląsku Opolskim", jednoznacznie wskazywano władzom polskim, że
śląska ludność na wyzwalanych terenach to Polacy a nie Niemcy.
Analiza dat pozwala na takie wnioski: Aleksander Zawadzki,
zgodnie z daną delegacji Komitetu obietnicą, zwraca się do dowództwa
1 Frontu Ukraińskiego, z którym miał stały kontakt, o opiekę, a
przynajmniej o godne traktowanie polskiej ludności na wyzwolonych
terenach Śląska, także za Odrą. Konsekwencją tego mogła być ponowna
"szeroka praca polityczna" we wszystkich oddziałach Armii Czerwonej w
tym rejonie, prostująca poprzednie fałszywe informacje o narodowości
mieszkańców ziemi śląskiej. Przekładając to wszystko na język wojennej
praktyki należałoby przyjąć, że z najwyższego dowództwa Fronktu,
operującego wtedy na całym Śląsku, mógł wyjść rozkaz bezwzględnie
zakazujący jakichkolwiek działań wobec ludności cywilnej niezgodnych z
prawem. Potwierdzenia, że faktycznie coś takiego - lub podobnego w
intencjach - miało miejsce, w dostępnych żródłach trudno jednak
znależć.
Zdecydowane ograniczenie nieludzkich aktów gwałtu części
żołnierzy wobec boguszyczan mogły też spowodować znacznie bardziej
prozaiczne przyczyny, w które nie były zaangażowane ani wysokie
władze polskie , ani radzieckie dowództwo aż tak wysokiego szczebla.
Mogły na przykład informacje o samosądach na ludności cywilnej
dotrzeć do dowódcy dywizji i ten wprowadził ostre środki dyscyplinujące.
Mogło też nastąpić zwyczajne przegrupowanie oddziałów i po prostu
bandyci zostali z Boguszyc wysłani gdzie indziej, choćby na pierwszą
linie walki, do okopów, a ich miejsce zajęli ludzie pokroju tych, którzy
zajmowali wieś zaraz po sforsowaniu Odry. A więc na miejsce żołdaków
wrócili żołnierze, którzy - powiedzmy to od razu - święci nie byli, ale nie
zapomnieli, że są ludźmi.
Dla mieszkańców Boguszyc te dzisiejsze dywagacje nawet
wtedy nie miałyby większego znaczenia - dla nich najważniejsze było to,
że mogli przestać czuć się zwierzyną łowną. Niestety, nie wiedziały o
tym dzieci kryjące się już niemal trzy doby w piwnicy Lubczyków.
W środę rano Bibianna z rozpaczą stwierdziła, że Ernest zmarł.
Spodziewała się tego, a jednak nie mogła uwierzyć, że nie ma już brata.
Sama też czuła się coraz gorzej. Znowu źle - jak zresztą wszyscy spała. Głód dokuczał coraz bardziej. Nie było wyjścia - zaczęli jeść
surowe ziemniaki. Obgryzali łupiny, resztę zjadali. Maryjka też. Popijali
wodą z roztopionego od wieczora śniegu. Głód trochę oszukali, ale ich
organizmy oszukać się nie dały. Cała trójka - o dziwo, Maryjka nie dostała bardzo ostrej biegunki.
Zaczął się nowy etap męczarni, chociaż mogła się już tego dnia
skończyć. W pewnym momencie dzieci usłyszały głosy na podwórku, a
potem otwieranie drzwi do komory. Błyskawicznie zaszyły się w
pierzynach w swoim głębokim kącie. Stamtąd usłyszały rozmowę po
rosyjsku, a po chwili kroki na schodach do piwnicy. Dwa albo trzy.
Żołnierz zatrzymał się i światłem latarki zlustrował piwnicę. Musiał
widzieć leżące przy schodach zwłoki kobiety i niedaleko od nich ciało
Ernesta. Doszedł zatem do wniosku, że nie może tu być nikogo żywego i
wrócił na górę. Maryjka znów nie zapłakała. Dzieci postanowiły trwać w
ukryciu...
Tablica nagrobna Matysów informuje o trzech ofiarach
tej rodziny.
Zdjęcie Aleksandra
Nawrocka
Ani w sobotę, ani w niedzielę, także w poniedziałek i we wtorek,
nie było mowy o urządzaniu pogrzebów. Ciała zabitych, o których
wiedziano, przechowywano zależnie od sytuacji - jeśli dom był jeszcze
cały i starczało w nim miejsca, wystawiano zwłoki zgodnie ze zwyczajem
w którejś izbie; jeśli miejsca brakowało stawiano prowizoryczny katafalk
w szopie lub stodole. Nie było trumien, bo nawet kilkunastu stolarzy - a
tylu nigdy w Boguszycach warsztatów nie miało - nie nadążyłoby z ich
produkcją. Jeśli więc komuś zachowały się jakiej deski, zbijał z nich
prostą skrzynię i kładł w nią zwłoki ojca, matki, brata czy dziecka. I w tej
sprawie wzajemnie sobie pomagano, chociaż nie bardzo miał kto
pomagać, bo już w momencie przyjścia frontu niewielu było mężczyzn
we wsi, a teraz, po czterech dniach piekła, zostało ich zaledwie
kilkunastu.
W środę jednak można było wreszcie przystapić do pogrzebów,
ale nie na cmentarzu przy kościele. W tej części wsi wciąż było bardzo
gorąco, gdyż Niemcy podchodzili od strony Złotnik aż do pierwszych
boguszyckich i źlinickich zabudowań za opolską szosą. Grzebano więc
zmarłych w ogródkach koło domów. Bez księdza, bez ceremoniału.
Nawet łez nad grobami mniej wylewano, bo ich także już brakowało.
Większość zabitych wciąż jednak leżała tam, gdzie dosięgła ich
śmierć - w spalonych domach, w piwnicach, w szopach, na ulicach, w
chlewach i gnojownikach. Misji ich zbierania podjęło się kilka kobiet, a
największą wśród nich ofiarnością wykazała się wdowa Albina
Piechaczek. Miała wtedy 31 lat, a w Boguszycach, a raczej w Źlinicach,
bo wsie te łączą się z sobą, zamieszkała w 1933 roku, kiedy tu wyszła za
mąż. Pochodziła z rodziny Skubalów spod Dobrodzienia. Męża zabrano
na wojnę, zginął na froncie w Rosji w 43 roku. Została z trójką dzieci
Najstarszy Hubert miał wtedy cztery latka, Alfred był o rok młodszy, a
Elżbietka skończyła zaledwie siedem miesięcy. Żeby z dziećmi przeżyć
pracowała jako służąca w różnych domach, wtedy w styczniu 45 u
Józefa i Anny Piechaczków (nie krewnych). U nich też z dziećmi
mieszkała. Pracodawcy zginęli - ona szczęśliwie z całą swoją trójką
uniknęła ich losu.
- Bóg dał mi taką siłę i odwagę, że chodziłam zbierać trupy wspomina, chociaż z trudem udało się ją do tego namówić, gdyż, jak
stwierdziła, znów tamte obrazy staną jej przed oczami i znów przez kilka
nocy nie zaśnie. Mówi jednak: - Mój mąż poległ na obcej ziemi. Ja go nie
mogłam pochować, ale wtedy wiedziałam, że jak ja oddam tę ostanią
przysługę zmarłym, którymi ich rodziny nie mogły się zająć, to Bóg
sprawi, że tam w Rosji ktoś tak samo zatroszczy się o mojego męża...
Najpierw pozbieraliśmy trupy z ulicy i chowaliśmy je koło domów. Tak
pochowałam na przykład Broyów. Tacy ludzie tak marnie zginęli. I co
było winne to maleńkie dziecko, które nawet nie zdążyło świata
zobaczyć, a już musiało go opuścić ? To, co ja wtedy oglądałam nigdy
się nie da opowiedzieć... Ani wykrzyczeć, ani wypłakać się nie da...
Weźmy taką Chudalinę, bardzo porządną kobietę, pobożną i dobrą dla
ludzi - leżała w chlewie, bo tam ją zastrzelili i tylko gówno wielkie na niej
było. A jednego chłopa, który leżał wśród świń, już w połowie pożarły...
To wszystko zrobili ludzie...
Pod wieczór w środę przycichła artyleryjska strzelanina. Niemcy
musieli odejść od rzeki na kilka kilometrów. Rosjanie utrzymali
przyczółek na całej długości lewego brzegu od Winowa aż po Zimnice
Małe. Linia frontu biegła teraz przez pola między wsiami, a zdarzało się,
jak w Zimnicach, że przez ulicę - po jej jednej stronie stali Niemcy, po
drugiej Rosjanie. Dochodziło między nimi do potyczek, ale były to
incydentalne zdarzenia.
Dzieci z piwnicy nie miały oczywiście pojęcia o tym, co się
działo nad ich głowami. Przez całą noc ze środy na czwartek męczyła je
biegunka, wymiotowały. W czwartek rano uznały, że muszą się poddać.
Czekały jednak jeszcze parę godzin z realizacją decyzji. Mówi Bibianna
Kulikówna: - Mieliśmy do wyboru - umrzeć zastrzeleni przez Ruskich
albo umrzeć tu z głodu i choroby. Wybrałam to pierwsze, bo nie umiera
się długo. No i liczyłam, że jakoś uciekniemy, schowamy się u kogoś. Bo
ja byłam przekonana, że Ruscy wszystkich zabijają i jeżeli nas złapią, to
nie będzie dla nas ratunku. Ale gdybyśmy zostali w piwnicy, to też
musielibyśmy umrzeć i to w męczarniach. Tego ani sama nie chciałam,
ani nie mogłabym patrzeć jak umiera Maryjka... Przekonałam Miję i
Cyganka, że musimy wyjść. Gdy już będziemy na dworze popatrzymy
gdzie się dymi z komina, bo to będzie znaczyło, że tam są ludzie. I tam
pójdziemy... Wyszliśmy koło południa. Owinęłam ciepło siostrę i
wychodzimy. W komorze ciała ciągle leżały. Starałam się na nie w ogóle
nie patrzeć, ale przecież to nie było możliwe, tyle tych trupów tam
leżało... Stanęliśmy na podwórku. Teraz dopiero zobaczyłam, że dom
Lubczyków jest całkowicie spalony... Szybko przeszliśmy podwórko i
stanęliśmy przed wrotami na ulicy... I w tym momencie stało się coś
dziwnego - dopiero wtedy, pierwszy raz od niedzieli zapłakałam. Za mną
Cyganek i Mija. I nie potrafiłam zrobić ani kroku. Staliśmy przed bramą i
płakaliśmy. Okropnie płakaliśmy. Wszyscy, cała czwórka. I nagle z dołu
wsi nadjechał wóz - fura ciągnięta przez konie. Jechało tym wozem kilku
ruskich żołnierzy. Już mi nawet do głowy nie przyszło uciekać, było mi
wszystko jedno... Żołnierze podjechali blisko i zobaczyli nas. Jeden
zeskoczył z wozu, podszedł i zapytał dlaczego tak płaczemy.
Powiedziałam mu, że jesteśmy sami i że nasi rodzice są tam w środku
pobici. Poszedł na podwórko, widocznie zajrzał do komory, może
jeszcze gdzieś i kiedy wrócił coś mówił do pozostałych, a potem wsadzili
nas na tę furę, zawrócili i zawieźli przez most na Odrze, którego jeszcze
przed paru dniami nie było, do Groszowic, do szpitala. Nie wiedziałam
dokąd nas wiozą, pamiętam tylko, że byli bardzo serdeczni, to znaczy
chcieli być, ale ja nie pozwoliłam się dotknąć, ani nie dałam im Maryjki.
Cały czas trzymałam siostrę na rękach... Pamiętam, że pytali nas czemu
się tak ich boimy, ale nic im nie odpowiadałam. Mija i Cyganek też nie...
W szpitalu było pełno ruskich żołnierzy, ale nas oddali pod opiekę
siostrom zakonnym, które tam pracowały. Siostry nas najpierw wykąpały,
ostrzygły nam włosy, dały jakieś lekarstwa do picia, pewnie przeciw
biegunce, dostałysmy coś zjeść i położono nas do łóżek. Maryjkę, bo tak
chciałam, położono przy mnie... Jak długo spałam, nie wiem, ale gdy się
obudziłam, było jasno, czyli że był już piątek... Zewsząd słychać było
rosyjską mowę. Znów zaczęłam się bać. Obudziłam Miję i chłopca i po
krótkiej naradzie postanowiliśmy, że musimy stąd uciekać. Nasze
ubrania na szczęście były przy nas. Cyganek wyszedł na korytarz żeby
sprawdzić czy nas nie pilnują. Nikogo przy drzwiach nie było, a ci co
chodzili po korytarzu nie zwracali na niego uwagi. Sprawdził jeszcze
którędy się wychodzi i po chwili znów całą czwórką byliśmy poza
szpitalem. Zdecydowałam, że wrócimy do... Boguszyc. Trafiliśmy na
most, to był pontonowy most, i przez niego na drugą stronę... Na polach
między Odrą a wsią leżeli zabici ludzie, żołnierze rosyjscy, ale najwięcej
było zabitych koni i bydła... Szliśmy tak przez te pola, a Anioł Stróż nas
musiał prowadzić, że nie wpadliśmy na jakąś minę, bo jak się później
okazało, pełno ich tam było... Doszliśmy do wsi. Już z daleka patrzyłam
po kominach. Wybrałam dom takiej babci Piechaczkowej, którą znałam.
Tam weszliśmy. W domu siedziała gospodyni i jeszcze druga babcia,
nazywała się Sowada i też ją dobrze znałam, bo przed frontem
mieszkała w naszym wycugu, chociaż nie była naszą krewną. Tato jej
pozwolil... Ucieszyłam się, że właśnie ją tu spotkałam. Okazało się, że
pani Sowada tez była w komorze u Lubczyków i też uciekła śmierci.
Została postrzelona, a pocisk odciął jej... ucho. Straciła przytomność, a
kiedy się obudziła uciekła stamtąd. Musiało się to stać wtedy, kiedy my
byliśmy w wycugowym domku. Teraz myślę, że po tej strzelaninie, gdyby
przyszła pomoc, mogło przeżyć więcej osób. Ale pomocy nie było... Obie
babcie zaopiekowały się nami bardzo serdecznie. Zrobiły nam herbatę z
czarnych jagód, położyły spać... Byliśmy u nich przez kilka dni...
Stwierdzenie, że wieś zaczęła goić rany, byłoby dalece
przedwczesne. Raczej robiono pierwszy rachunek strat. Wyrywkowy,
niepełny. Komendantura radziecka pozwoliła już na chowanie zmarłych
na cmentarzu. Mężczyżni wykopali wielki dół, w którym składano zwłoki
znajdowane w kolejnych domach. Zajmowały się tym głównie Albina
Piechaczek i Helena Piechaczkówna, wnuczka zastrzelonych i
spalonych Krawców. Oto dalszy ciąg relacji 76-letniej dziś pani Albiny:
- Gdzieś znalazłam karetkę, taki niewielki wóz, zaprzędłam do tej
karetki krowę i tak przewoziłam trupy na cmentarz. Kładliśmy je całymi
rodzinami obok siebie, ja pamiętałam kogo w jakiej kolejności kładłam.
Zaglądałyśmy do każdego domu, do każdej komórki, do każdego
pomieszczenia. Nic się nie bałam, taką miałam od Pana Boga siłę...
Najokropniej zmasakrowani byli Binkowie, ale powiem uczciwie - mnie
jego najmniej było żal, za to co on tu z ludżmi wyprawiał. Jak dostałam
wiadomość, że mojego męża na froncie zabili, musiałam iść do sołtysa
po jakieś dokumenty, żeby mi rentę na dzieci dali, to Binek mi
powiedział, że nie da mi tych kwitków, bo po polsku z dziećmi mówię.
Odpowiedziałam mu, że przecież wszyscy we wsi po polsku mówią, to
czemu ja mam inaczej? Ja go nawet za to na karetkę nie chciałam
położyć, ale przecież położyłam jak innych, bo człowiekiem był, chociaż
złym... Najgorzej było u Lubczyków. To była Sodoma i Gomora. Nie
wiem ile tam ludzi zginęło, bo w tych izbach gdzie się paliło
znajdowaliśmy całe uwędzone ciała, ale też tylko strzępy ludzi, albo tylko
spopielone kości. Lubczykowa i jej dzieci nie były spalone, leżały w
komórce przy kuchni, do której ogień nie doszedł... W tej dużej komorze,
pod którą chowały się dzieci Kulików, widok też był straszny. Kiedy tam z
Heleną weszliśmy od razu nas odrzuciło. Taki był fetor. Helena już nie
weszła drugi raz do środka, a ja zaciskałam nos i kolejno jednego po
drugim wynosiłam lub wyciągałam. W pewnym momencie się
przeraziłam, bo patrzę, a w kącie na miechu siedzi jakiś mężczyzna i
patrzy na mnie. Mówię do niego: co tu robisz, ruszaj się! A on siedzi
dalej. Zmarł w takiej pozycji... Całe podwórko pokryłam trupami, a ja
miałam ich pełne usta., pełne gardło... A to nie wszystko, bo otwieramy
stajnię, a zaraz za wrotami leżała babcia Lubczykowa, a pod ścianami,
dookoła pełno ciał, może dwadzieścia... Wszyscy siedzieli, albo leżeli
podkurczeni. Wszyscy postrzelani z automatu, bo niektórzy mieli więcej
ran... Ja tych ludzi nie znałam, oni nie byli z Boguszyc. Też ich
pozawoziłam na cmentarz...
Stosunki z radzieckimi żołnierzami poprawiły się na tyle, że nie
uciekano już przed każdym, który tylko się pojawił. Ale wtedy tylko, gdy
byli trzeźwi, bo pijani zaczepiali kobiety, a zwłaszcza starsze dziewczęta.
Matki chowały więc córki dalej w piwnicach i innych kryjówkach. Dobre
czasy - zachowując oczywiście względność tego określenia - miały
dzieci. Żołnierze częstowali je czekoladą i cukierkami, bawili się z nimi.
Alfred Olsok miał wtedy trzy latka i nie może pamiętac tych dni, wie
natomiast z opowiadań matki, że jego upatrzył sobie jakiś sympatyczny
żołnierz, który dość często do nich zachodził. Brał wtedy Alfreda na ręce,
nosił go, podrzucał - bawił się jak z własnymi dziecmi, o których
Olsokowej też opowiadał. Także Herbert Matuszek nie narzeka na
parodniowy pobyt wśród żołnierzy. Leczyli mu postrzeloną - na szczęście
bez naruszenia kości -nogę, karmili, opychali amerykańską czekoladą,
której mieli w bród, traktowali jak maskotkę i nie bardzo chcieli przystać
na jego żądanie zwolnienia do babci mieszkającej w Źlinicach, ale po
paru dniach zawieźli go tam i oddali pod opiekę rodzinie.
Ta rodzina straciła troje dorosłych i cztery
dziewczynki - najmłodsza miała dwa i pół roczku,
najstarsza niespełna 10 lat.
Śmierć wciąż jednak grasowała. Siódmego lutego upatrzyła
sobie rodzinę Królów w Źlinicach, u której kilka dni wcześniej skryła się z
synem Krystyna Piechaczkowa. Tylko z jednym. Kiedy w Boguszycach a mieszkała w ich centrum - zaczęła się rzeź, Krystyna Piechaczek
(miała wtedy 35 lat) zabrała swoich trzech chłopców i zamierzała z nimi
przez pola przedostać się do rodziców w Źlinicach. Uciekających
zauważył jakiś "myśliwy". Kule z jego karabinu sięgnęły dwóch chłopców.
Zostali leżeć w polu. Z trzecim matka kontynuowała ucieczkę. Jeszcze
nie odpłakała synków, przyszło nowe nieszczęście. Właśnie siódmego
lutego w dom Królów trafił - niemiecki tym razem - artyleryjski pocisk,
które w ograniczonej ilości, wciąż jednak na obie wsie spadały. W
domu rodziców mieszkały też dwie siostry Krystyny - Helena oraz Maria
Grund ze swoją rodziną. Granat wpadł do kuchni. Przebywało w niej
kilka osób. Pocisk urwał głowę 16-letniemu synowi Marii, zranił Helenę i
zmasakrował Krystynę. Miała posiekane odłamkami plecy, zranioną
głowę, a jedna z nóg trzymała się tuż pod kolanem tylko na skórze.
Maria Grund ułożyła siostrę na taczkę i zawiozła do Boguszyc,
do radzieckiego sztabu, spodziewając się tam pomocy lekarskiej. Ranna
kobieta potwornie się męczyła, krzyczała, błagała żeby ją dobito.
Lekarza w sztabie (ciągle w domu Chudalów) nie było, ale obecni tam
żołnierze przewrócili stojącą w pokoju szafę, wyłamali z niej deskę,
podzielili ją na wąskie łaty, porwali na pasy prześcieradło, usztywnili
rozerwaną nogę, obwiązali, załadowali kobietę na wóz i nakazali wieźć
do szpitala w Groszowicach. Tam ją opatrzono i wojskowym transportem
odesłano do szpitala w Strzelcach Opolskich (ok. 30 km od Groszowic),
w którym funkcjonował oddział chirurgiczny. Lekarzom - radzieckim - nie
zostało nic innego jak amputować nogę. Ale życie Krystyny
Piechaczkowej udało się uratować.
Dobiegała końca ofensywa wiślano-odrzańska 1 Frontu
Ukraińskiego. Na północ od Opola, w wyniku powodzenia operacji
dolnośląskiej, wojska prawego skrzydła Frontu posunęły się daleko na
zachód, zostawiając w okrążeniu twierdze głogowską i wrocławską.
Armie operujące w centrum i na lewym skrzydle pozostały o około 150 200 kilometrów w tyle i - nie licząc kilku przyczółków - zatrzymały się na
Odrze na całym odcinku od Opola do Raciborza. Wyrównanie linii i
wyparcie Niemców w Sudety, miało być celem operacji opolskiej.
Rozpoczęły się przygotowania do niej.
Wzmacniali swoją obronę również Niemcy, koncentrując na
zachód od Odry, między Dąbrową Niemodlińską, Niemodlinem,
Korfantowem, Głogówkiem i Krapkowicami kilka dywizji. Tworzyły one
bardzo silną Grupę Korpuśną "Schlesien", dowodzoną przez generała
Rudolfa Koch-Erpacha.
Przygotowania radzieckie boleśnie, ale tym razem raczej
koniecznie - dotknęły ludność cywilną zaodrzańskiego przyczółka - pod
koniec pierwszej dekady lutego nakazano jej bezwzględną ewakuację do
bezpiecznych już miejscowości na prawym brzegu Odry i to oddalonych
od niej o co najmniej kilkanaście kilometrów. Rozpoczął się
kilkutygodniowy exodus.
Z Boguszyc wyruszył w kierunku mostu na Odrze pod
Groszowicami pochód wygnańców. Zabrali z sobą tylko to, co potrafili
unieść. Szły w tym orszaku zbiorowego nieszczęścia również obie
Kulikówny, to znaczy mniejsza jechała w wózku otrzymanym od kogoś,
większa ten wózek pchała po śniegu. W Groszowicach zaopiekowała się
nimi Maria Pasoniowa i razem z nią odbyły już dalszą wędrówkę, przez
Malinę do Falmirowic, gdzie dostały jakiś kącik u któregoś z gospodarzy.
Podobnie jak inni przebywały tam do ostatniego tygodnia marca.
Maryjka wyglądała na w miarę zdrową, Bibianna też doszła do
siebie. Wciąż jednak nie mogła uwolnić się od pytania: co dalej ?
Wiedziała już wtedy, że tato został zastrzelony, a więc, że z całej rodziny
zostały tylko ona i roczna siostrzyczka.
Podobne pytania zadawali sobie zresztą wszyscy mieszkańcy
Boguszyc i sąsiednich wsi. Niektórzy byli w o tyle "gorszej" sytuacji, że
nie znali jeszcze końcowego rachunku strat. To te matki i żony, których
synowie i mężowie zaciągnięci zostali na wojnę. To także rodziny tych
mężczyzn (ale kobiet również), których Rosjanie zabrali z domów i nie
mówiąc gdzie i na jak długo, wywieźli ze wsi. Czy wrócą?
W czwartek 15 marca, o godzinie szóstej rano, oddziały
radzieckie przystąpiły do operacji opolskiej. Atak nastąpił na całej linii
frontu, od Grodkowa do Koźla i Raciborza. Z przyczółka między Opolem
i Zimnicami do ofensywy przystąpił wprowadzony tu 43 Korpus Piechoty
generała lejtnanta Iwana Korownikowa. O godzinie 21 w niedzielę 18
marca obrona Niemców na tym odcinku została przełamana.
Walki przesunęły się na zachód, a Boguszyce, Źlinice,
Chrzowice, Chrząszczyce, Złotniki i Zimnice, po dwóch długich
miesiącach przestały być frontowymi wsiami. Tego samego dnia zdobyty
został Niemodlin, a na południowym skrzydle Koźle i Prudnik. Dzień
póżniej padła obrona lewobrzeżnego Opola oraz Krapkowic. W ciągu
następnych kilku dni Niemcy oddali kolejne miasta i niemal cały teren
dzisiejszego województwa opolskiego.
Tułacze z przyczółka wrócili do swoich domów lub zgliszcz
domów.
Bernard Waleński (11:20)
Skomentuj mnie
16 września 2008
Resztką życia
Życie po powrocie zza Odry rozpoczynano w nie do zniesienia
fetorze unoszącym się nad całą okolicą niedawnego przyczółka. W
promieniach wiosennego słońca rozkładały się na polach setki ciał
poległych żołnierzy radzieckich i niemieckich, a przede wszystkim padłe
z głodu, od bomb i min bydło, konie, świnie, wypuszczone z obór, stajni i
chlewów. Groziła zaraza. Przez tydzień więc po kilkadziesiąt osób z
każdej wsi, głównie kobiet, bo właściwie już tylko one i dzieci zostały,
wychodziło do zbierania trupów i ich grzebania oraz do zakopywania
padliny.
Żołnierzy niemieckich chowano w dużych zbiorowych mogiłach
wykopanych na polach. Jak twierdzi Albina Piechaczek. która teraz
również zajęła się pogrzebami, 86 żołnierzy Wehrmachtu znalezionych
blisko wsi leży we wspólnym grobie w rogu boguszyckiego cmentarza.
Razem z nimi pochowano dwóch najpóźniej odkrytych Rosjan.
Znalezionych od razu grzebano najpierw w polnych mogiłach, a w 1947
roku przeniesiono ich na urządzony na skraju Folwarku specjalny
cmentarz, by po kilku latach jeszcze raz ich ekshumować i złożyć
ostatecznie na zbiorczym Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich w
Kędzierzynie. Damian Tomczyk w cytowanej już książce "Przełamanie
linii Odry w 1945 roku" nie podaje dokładnych liczb poległych w tym
rejonie czerwonoarmistów, pisze natomiast, że przed założeniem
cmentarza w Folwarku, w Boguszycach znajdowały się ich dwie
zbiorowe mogiły i jedna pojedyńcza, w Chrzowicach 62 zbiorowe
mogiły, w Folwarku pochowano 620, w Zimnicach Małych 412 i w
Zimnicach Wielkich 140 nierozpoznanych żołnierzy. Boguszyczanie
określają liczbę znalezionych ciał w radzieckich mundurach na około 250
- 300. Można więc przyjąć - z dużą dozą tolerancji - że na przyczółku
zginęło około dwóch tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej. Na terenie całej
Opolszczyzny poległo ich około 25 tysięcy. Te liczby pozwalają
wyobrazić sobie dramaturgię i nasilenie walk na tym niewielkim skrawku
nadodrzańskiej ziemi.
Na założonym w 1947 roku cmentarzu w Folwarku nie
ma już ciał poległych na przyczółku żołnierzy
radzieckich, pozostał tylko obelisk.
I - co godne jest szacunku - wciąż ktoś składa pod
nim kwiaty. Zdjęcie wykonano 31 sierpnia 2008 r.
Zdjęcie Aleksandra Nawrocka
Żołnierze polegli w walce, na polu chwały, chwały tym większej,
że na obcej ziemi, której nieśli wolność. Plamą nie do zmycia na ich
bohaterskim i ofiarnym czynie jest jednak krew Ślązaków, w
zdecydowanej większości kobiet i dzieci, nawet niemowląt, ofiar
bestialstwa oraz nieludzkiego i fałszywie adresowanego odwetu czy
wręcz kompletnego wojennego zdziczenia.
Nigdy nie ustalono ostatecznej liczby osób zamordowanych w
Boguszycach. W kronice Józefa Kiełbasy są stosowne zapisy, niestety
niemożliwe są na ich podstawie dokładne obliczenia. Pisząc o kolejnych
rodzinach podaje on kto z tych rodzin zginął, ale niektóre osoby
powtarzają się, gdyż są opisane na przykład jako prowadzące
gospodarstwo, a później - gdy omawiane jest gospodarstwo ich rodziców
- wymieniane są jako ich dzieci, nie zawsze z imienia i nazwiska. Biorąc
pod uwagę skomplikowane koligacje rodzinne we wsi, a szczególnie
powtarzanie się nazwisk (np. Piechaczków, Wójcików, Chudalów), nie
można bez wnikliwego rozwikłania powiązań genealogicznych ustalić
listy ofiar nie zawierającej powtórzeń lub opuszczeń. Kronika Józefa
Kiełbasy jest zatem i w tej kwestii bardzo cennym, ale wyłącznie
orientacyjnym materiałem. Po drugie - autor kroniki tylko w niektórych
wypadkach wspomniał o zabitych ukraińskich i polskich robotnikach
przymusowych, zupełnie natomiast przemilcza osoby przybyłe do
Boguszyc w tragicznych dniach z Opola i zza Odry.
Pisząc wcześniej o innej miejscowości, znacznie większej od
Boguszyc(chodzi o Grudzice po drugiej stronie Odry), w której we
frontowym czasie zginęło 14 osób, niepodważalnym dokumentem był dla
mnie zapis w parafialnej księdze zgonów i pogrzebów (z adnotacjami
prowadzącego księgę proboszcza: "zabity od Ruskich"). W Boguszycach
siedziba parafii doszczętnie spłonęła wraz z całą dokumentacją. Jej
odtwarzanie - w tym parafialnej księgi zgonów - rozpoczęto dopiero po
przeszlo dziesięciu latach na podstawie rodzinnych oświadczeń, nowa
księga nie uwzględnia więc zmarłych z części tych rodzin, z których nikt
nie został żywy, a także z niektórych rodzin, których ostatni członkowie
albo nie wrócili po wojnie do Boguszyc, albo krótko po niej stąd
wyemigrowali do Niemiec. Nowa księga parafialna też - podobnie jak
kronika Kiełbasy - nie uwzględnia przymusowych robotników i
przypadkowych przybyszów. I co najważniejsze jest to księga całej
parafii, a więc dwóch "sklejonych" wsi - Boguszyc i Źlinic.
Odnotowano w niej jako ofiary frontowych dni 275 zmarłych
mieszkańców parafii, jednak tylko przy 226 podane są dokładne daty
śmierci - ostatnie dni stycznia 1945. Przy 49 nazwiskach, a są to w
większości mężczyźni, dat śmierci brakuje. Należy przypuszczać, że
chodzi o parafian zaciągniętych na wojnę i na niej poległych, albo też o
zabranych do niewoli, z której nie wrócili. Odpowiedzieć na te
wątpliwości i potwierdzić domysły jednoznacznie mógłby tylko ksiądz
Antoni Czekała, który nową księgę zaprowadził i dokonywał w niej
interesujących nas wpisów. Niestety, podobnie jak pierwszy powojenny
proboszcz ksiądz Alfons Opielka, wyemigrował on do RFN.
O tym, że księga parafialna nie jest pełna i zamknięta świadczy
też to, że obecny proboszcz, ksiądz Stanisław Zapart, przebywający w
Boguszycach trzeci rok, dokonał w księdze jeszcze dwóch wpisów po
zgłoszeniu przez rodziny faktu śmierci w tamtym okresie i po
potwierdzeniu tego przez świadków.
Nie rozstrzygnęłaby wątpliwości również ewentualna
ekshumacja zwłok na boguszyckim cmentarzu, na który w marcu
przeniesiono wszystkie ciała pochowane wcześniej w ogródkach i innych
przypadkowych miejscach i na którym pogrzebano ciała znalezione
dopiero po powrocie mieszkańców zza Odry. Większość ofiar
styczniowego kataklizmu leży we wspomnianym wcześniej wspólnym
grobie, w którym - według kierującej akcją pogrzebową Albiny
Piechaczek - złożono około dwustu zwłok. Na tej wspólnej mogile
stawiano później rodzinne nagrobki, w miejscach pod którymi - według
układających ciała - mieli leżeć członkowie zainteresowanych rodzin.
Część zmarłych pogrzebano natomiast na starym cmentarzu, wokół
kościoła, w grobach rodzinnych. Cmentarz ten jednak w ostatnich latach
zniwelowano, a tablice nagrobne rodziny przechowują u siebie. Byłoby
więc bardzo trudno dojść, które szczątki pochodzą z wiosny 1945 roku, a
które z okresów wcześniejszego i późniejszego.
Dla liczbowych ustaleń bardzo istotne jest też to, że wielu
zabitych spaliło się (jak na przykład w zabudowaniach Lubczyków) i nie
tylko nie zostali oni pogrzebani, ale nawet nie ustalono kim byli i ilu ich
było.
Nie można więc określić ogromu tragedii niepodważalną liczbą
ofiar, uwzględniając natomiast wszystkie źródła informacji, uprawnione
jest przyjęcie, że eksterminacja Boguszyc (bez Źlinic) pochłonęła około
dwustu jej mieszkańców oraz około 100 - 150 innych osób.
Nie liczby jednak są najważniejsze, chociaż kryją się za nimi
pozbawieni życia ludzie. Sposoby zadawania śmierci i bezmiar innych
dokonanych tam zbrodni (zbiorowe gwałty, podpalenia) każą wpisać
Boguszyce na listę najboleśniej doświadczonych wojną polskich wsi i
uznać ją miejscem martyrologii Ślązaków oraz miejscem wieczystej
pamięci o ludobójstwie, o ludzkim okrucieństwie, o tym co - powtarzając
za Zofią Nałkowską - ludzie zgotowali ludziom.
Wróćmy jednak do ostatnich dni marca 1945 roku. Tamta wiosna
miała w Boguszycach wielorakie odniesienie, bo nie tylko przyroda
budziła się do życia. Żyć chciała wieś, a żeby żyć, musiała podnieść się
ze zgliszcz. Żyć musieli - tą resztką zostawionego im istnienia boguszyczanie.
Zniszczenia materialne we wsi były przeogromne. Dla ich
zilustrowania posłużmy się zapiskami z kroniki Józefa Kiełbasy:
- parcela nr 1, gospodarstwo Józefa Piechaczka-Wójta - spalone
dwie stodoły i zabudowania gospodarcze (obora, stajnia, chlew);
- parcela nr 3, gospodarstwo Józefa Chudali - zniszczenia całości
zabudowań;
- parcela nr 5, gospodarstwo Franciszka Broya - spalony dom
mieszkalny, jedna stodoła, szopy i zabudowania gospodarcze;
- parcela nr 6, dom nauczyciela z Zimnic Alfreda Gallera zdewastowany cały budynek;
- parcela nr 7, gospodarstwo Jana Lubczyka - spalony dom
mieszkalny i część zabudowań gospodarczych;
- parcela nr 9, gospodarstwo Jana Olsoka - spalone wszystkie
budynki;
- parcela nr 11, gospodarstwo Antoniego Segieta - spalony
wycug;
- parcela nr 12, gospodarstwo Franciszka Piechaczka-Wocki spalona stodoła i zabudowania gospodarcze;
- parcela nr 13, gospodarstwo i karczma Jana Gwoździa spalone wszystkie zabudowania mieszkalne i gospodarcze;
- parcela nr 18, gospodarstwo Ignacego Gielnika - wszystkie
zabudowania spalone;
- parcela nr 19, gospodarstwo Antoniego Gwoździa - spalona
stodoła;
- parcela nr 22, gospodarstwo Bernarda Chudali - spalony dom
mieszkalny, zabudowania gospodarcze i stodoła...
I tak dalej... Boguszyce miały wtedy ponad 80 zabudowanych
parcel. Zniszczony był też budynek szkolny, niemiecki pocisk armatni
zwalił wieżę kościelną.
Ludzie nie mieli gdzie mieszkać, nie mieli inwentarza, nie mieli
czym orać. Ale właśnie wtedy, w tej wielkiej potrzebie, objawiła się siła
chłopskiej śląskiej natury, chociaż w pierwszym, a częściowo jeszcze w
drugim i następnych latach, to "chłopskiej" odnosi się niemal wyłącznie
do klasy społecznej a nie do płci, bo to śląskie kobiety gołymi rękami
przywracały dzieciom skrawki dachów nad głowami i sprawiały, że
ziemia nawet tego roku rodziła. Mężczyżni, jeśli żyli, pracowali w tym
czasie tysiące kilometrów od swoich domów.
Najtrudniej było zaczynać osieroconym dzieciom, zdanym na
czyjąś łaskę, na własne niewielkie siły i żadne umiejętności.
Gertruda Gielnikówna została sama z dziewięcioosobowej
rodziny. Miała 16 lat, 14 hektarów ziemi i nic więcej. Przez kilka miesięcy
przebywała u krewnych, a potem z pomocą sąsiadów przystąpiła do
porządkowania gruzów. Po kilku latach wyszła za mąż za Pawła
Piechotę z Wójtowej Wsi. Odtąd już we dwoje przez wiele lat ciężko
harowali. Postawili nowy okazały dom, potężną stodołę i pozostałe
budynki gospodarcze. Mieli czworo dzieci, ale zły los ich nie opuszczał w 1972 roku traktor przejechał najmłodszą, siedmioletnią wtedy
córeczkę, Różę. Dziś gospodarstwo, pod każdym względem kwitnące,
prowadzi syn.
Herbert Matuszek wychowywał się u babci. Dom, którego stał się
właścicielem, został po wojnie wyremontowany przez Radę Parafialną i
do czasu aż nie odbudowano spalonej plebanii, mieszkali w nim dwaj
pierwsi proboszczowie - ksiądz Alfons Opielka i ksiądz Józef Chwalek.
Kiedy Herbert dorósł ożenił się z Cecylią Mróz z Zimnic Wielkich, mają
troje dzieci.
Olsokowie mieli to szczęście, że wrócił z wojny ojciec - Jan. Z
pomocą żony i dorastających dzieci dźwignął gospodarkę z ruin. Starszy
syn Alojzy ożenił się w Źlinicach, obie dziewczyny wyszły za mąż, jedna
w Źlinicach, druga za chłopca z Zimnic Wielkich, a ojciec postawił jej
dom obok swojego. W 1964 roku Jan Olsok zmarł, a dobrze już
prosperujące gospodarstwo przejął najmłodszy (w 1945 r. trzylatek)
Alfred. Ożenił się, ma własne dzieci, od kilkunastu lat jest boguszyckim
sołtysem.
Jego urodzony pod bombami w domu Zdujów kuzyn - Ryszard
Piechaczek rozwijał się bardzo dobrze, lecz niestety, już jako
młodzieniec, zginął w wypadku samochodowym.
Gospodarstwo po Pawle Zdzuju, szczęśliwie ocalałe od
wojennych zniszczeń (a jednak dzwoneczek z Krakowa miał swoją moc,
chociaż ograniczoną wyłącznie do rzeczy) otrzymała najmłodsza córka Jadwiga. Wyszła za Franciszka Lazika ze Złotnik, ale nie doczekali się
potomstwa.
Helena Piechaczkówna, wnuczka Krawców, nie wyszła za mąż,
pracowała długo w prószkowskim szpitalu.
Krystyna Piechaczek wróciła ze strzeleckiego szpitala z odciętą
nogą, jednak proteza umożliwiła jej nawet jazdę na rowerze. Zmarła w
1986 roku. Mąż Augustyn nie wrócił z wojny. Jedyny uratowany z jej
synów został cieślą i ożenił się w Groszowicach, ma dwóch synów.
Józefa Kiełbasę i jego 15-letniego pasierba Leona zabrali
Rosjanie w styczniu z domu, nie wywieziono ich jednak z Polski i jeszcze
na wiosnę wrócili do Boguszyc. Gospodarstwo też nie doznało
większych szkód. J.Kiełbasa wybrany został pierwszym prezesem
wiejskiego koła "Samopomocy Cłopskiej". Oto co pisze o swojej wtedy
działalności: "Postarałem się, żeśmy otrzymali przez powiat 35 sztuk
bydła do wsi, to były częściowo krowy, także i jałówki. To bydło było na
razie tylko wypożyczone, ale większa część nam jednak pozostała, bo
rolnicy to bydło odkupili z Urzędu Ziemskiego. Także starałem się o
konie z UNRRA. Otrzymałem przeszło 20 koni do wsi, ale trzeba było
chodzić do Opola ze dwa razy w tygodniu, gdyż czasem przydzielono
nam jakiego konia, a czasem się chodziło zupełnie darmo".
Pierwszym powojennym sołtysem Boguszyc został Wincenty
Piechaczek, miał on jednak duże kłopoty ze sprawowaniem swojego
urzędu, gdyż źle czytał i jeszcze gorzej pisał po polsku, a od pierwszych
dni nasza biurokracja kwitła i sołtys miał sporo do pisania. W.Piechaczek
zrezygnował więc z urzędu i opolski starosta powołal na początku 1946
roku na sołtysa Józefa Kiełbasę. Był nim 10 lat. Gospodarstwo, które
należało do żony J.Kiełbasy, przejął jej syn z pierwszego małżeństwa,
natomiast dwie wspólne córki wyszły za mąż - Maria za Jana Apostela i
mieszka w Boguszycach, a młodsza Jadwiga znalazła sobie męża w
Prószkowie. Obie mają po dwie córki. Józef Kiełbasa zmarł przed
kilkunastu laty, a ostatnie zapiski w jego kronice pochodzą z 1970 roku.
Obawy starego Jana Broya o los swoich dzieci mieszkających
w Polsce, a zwłaszcza o księdza Jana z Siemianowic, szczęśliwie nie
sprawdziły się. Wszyscy przeżyli. Za to w Boguszycach z całej rodziny
przy życiu została tylko córka Klara, dwuletni wnuczek Henryk i
czternastoletnia wnuczka po córce Annie Piechaczkowej-Wójt - Helenka.
Jej rodzice zostali zastrzeleni, zostawiając jej 29,5-hektarowe
gospodarstwo ze spalonymi zabudowaniami gospodarczymi i
zdewastowanym budynkiem mieszkalnym. Zaopiekowała się nią,
podobnie jak Henrykiem, ciotka Klara. Zamieszkali w ocalałym od pożaru
wycugu. Pól nie miały czym obrabiać, a ziemniaki na niewielkim kawałku
ziemi sadziły pierwszej wiosny... grabiami. Reszta leżała odłogiem. Żeby
zapewnić Henrykowi mleko kupiły kozę. W zimie Helence przyznano
unrrowskiego konia, wkrótce potem konia otrzymał też Henryk, na
którego notarialnie przepisane zostało 19-hektarowe hospodarstwo po
zabitych rodzicach.
Postarała się też Klara Broy o krowę, ale przyszli szabrownicy i
zabrali. Nie miał kto ich bronić, nie miał też kto zrobić użytku z
posiadanych wspólnie dwóch koni. Wiosną 1946 roku zaczęli wracać z
wojny i niewoli mężczyźni. Wrócił między innymi Paweł Langer, samotny,
nie posiadający własnego gospodarstwa. To on pomógł Klarze Broy i jej
dwójce wychowanków. Zaorał pola, posiał, potem zbierał. Helence i
Henrykowi przydzielono trzy krowy. Gospodarka zaczęła prawie
normalnie żyć.
Klara, kontynuując rodzinne tradycje, posłała Helenkę do
gimnazjum, po którym podjęła ona na krótko pracę w banku, a mając 19
lat wyszła za Eryka Piechaczka. Zajął się on gospodarstwem żony,
odbudował stare zabudowania, dobudował nowe, jako jeden z
pierwszych we wsi kupił traktor, potem samochód. Gospodarka kwitnie
do dziś. Eryk i Helena mają troje dzieci, z którymi cały czas
wychowywała się przybrana dziewczynka z rodziny dalszych krewnych.
Henrykowi i opiekującej się nim ciotce nie wszystko się
układało. Nastały przecież trudne dla rolników czasy i kilkuletni... kułak
gnębiony był najróżniejszymi zobowiązaniami, z którymi nie zawsze
umiał sobie poradzić, mimo wsparcia sąsiadów. Z pomocą przyszedł mu
kuzyn, syn ciotki Heleny z Łubnian, 17-letni wówczas Karol Kansy.
Wspólnie z Klarą Broy prowadził Henrykowe gospodarstwo, a kiedy po
piętnastu latach ożenił się, samodzielne już włodarzenie zaczął
właściciel. Dokończył odbudowę pomieszczeń gospodarczych,
unowocześnił wyposażenie, rozwinął hodowlę. Ożenił się z Teresą
Roskosz, urodzoną już po wojnie. Jej rodzina również została boleśnie
doświadczona. Ojciec trafił z frontu do niewoli, przeszedł Syberię, a
kiedy w 1946 wrócił, spadła na niego wiadomość o śmierci żony, trojga
dzieci i teściowej. Został sam. Po jakimś czasie ożenił sie ponownie - z
Agnieszką Wójcikówną ze Źlinic, a Teresa jest najstarszą z czworga
dzieci z tego małżeństwa. Z Henrykiem mają dorastających syna i córkę,
dla których stawiają nowy, okazały dom. Ciotka Klara zmarła w 1985
roku.
Bibianna i Maryjka Kulikówny powróciły w marcu wraz z
opiekującą się nimi Marią Pasoń do Boguszyc i mieszkały u niej przez
kilka miesięcy. Ich własny dom był wielkim gruzowiskiem.
W maju 45, już po zakończeniu wojny, przez Boguszyce
wracały do domu wojska rafzieckie. Któregoś dnia pod wieczór na
podwórko Pasoniowej zajechał... czołg i ciężarowy samochód. Z
samochodu wysiadł oficer i zapytał gospodynię czy znajdzie sie woda do
umycia, miejsce do przespania i coś do zjedzenia dla niego i kilku
towarzyszących mu żołnierzy. Pasoniowa, bardziej ze strachu niż z
gościnności nie odmówiła, a oficera zaprosiła na kolację nawet do
mieszkania.
Podczas wieczerzy Rosjanin widząc krzątające się
dziewczynki zapytał Pasoniową: - Wasze dziatki? Pasoniowa
odpowiedziała, że nie jej, że to sieroty, że rodzice dziewcząt zostali
zastrzeleni. - Kto postrielał?! - zdenerwował się oficer, sądząc zapewne,
że to sprawka Niemców . Gospodyni zdobyła się jednak na odwagę i
powiedziała, że to radzieccy żołnierze uczynili je sierotami. Rosjanin
walnął ręką w stół i krzyknął: - Swołocz! I jeszcze coś wykrzykiwał, a
potem oznajmił, że skoro Rosjanie skrzywdzili, to Rosjanie naprawią i że
on... zabierze dziewczynki z sobą. Nie ma dzieci więc żona bardzo się
ucieszy, adoptują je, wychowają, zapewnią naukę i zrobią wszystko,
żeby były szczęśliwe. Wziął Maryjkę na ręce, bawił się z nią, przytulał
zachowującą chłodny dystans Bibiannę.
Maria Pasoń przeraziła się tą dobrocią i wykorzystując stosowną
chwilę namówiła Bibiannę do wymknięcia się z domu i
ukrycia. Dziewczynka zabrała niepostrzeżenie siostrę i całą noc
przesiedziały w jakiejś szopie daleko od domu. Znużony oficer zasnął i
dopiero rano zauważyl brak dziewczynek. Dopytywał o nie, Pasoniowa
jak umiała wyjaśniała, że gdzieś poszły, że pewnie zaraz wrócą.
Rosjanin nakazał swoim żołnierzom poszukiwania, a że przez
kilkadziesiąt minut nie dały one rezultatu i że czas poganiał, dał sygnał
do odjazdu. Dziewczynki zostały w Polsce.
Wkrótce po tym wydarzeniu przyjechała po nie ciocia
Smolarczykowa, siostra ich mamy i zabrała je do Chróściny. Przebywały
tam aż do zamążpójścia Bibianny. Ale i tam los nie szczędził im
kłopotów. Na początek przyszła ciężka choroba Maryjki. Rozpoczęło się
od niegroźnej wysypki, potem dziecko zaczęło puchnąć, zwłaszcza
obrzękła jej buzia. Długo nie potrafiła otwierać oczu i dlatego po jakimś
czasie lekarze nie potrafiący ustalić diagnozy, a wobec tego i skutecznie
leczyć, stwierdzili, że dziewczynka nie widzi.
- Co ja się namartwiłam, co ja się napłakałam... - wspomina
Bibianna Kulik. - Ta choroba Maryjki trwała około roku. Były momenty, że
nie dawano jej już żadnych szans na przeżycie. W którymś czasie
zaczęły pojawiać się na całym ciele, ale najwięcej na główce, wielkie
guzy. Lekarze, do których ciocia Maryjkę woziła przyznali że są bezradni.
I wtedy zaczęła leczyć Maryjkę siostra zakonna mieszkająca w
Chróścinie. Przyrządzała jej różne okłady i herbatki z ziół. Guzy na
główce dojrzały do... cięcia i po operacji wykonanej przez chirurga
nastąpiła błyskawiczna poprawa. Maryjka odzyskała też wzrok. A potem
chowała się już dobrze...
- U wujostwa nie było nam źle - kontynuuje wspomnienia pani
Bibianna - ale za darmo tam nie jadłyśmy. Ciężko pracowałam w
gospodarstwie na nasze utrzymanie. To nie był dom z mamą, u której
można by się wyżalić... A miałyśmy bardzo dobrą mamę. I tato też był
bardzo dobrym człowiekiem, serdecznym, uczynnym dla wszystkich, a
nas, całą czwórkę, bardzo kochał... Najgorsze były pierwsze święta
Bożego Narodzenia. Ryczałam wtedy strasznie. Zawsze powtarzam: o
ile ja miałabym zginąć, niech moje dzieci zginą ze mną, żeby nigdy małe
dzieci nie zostały same... Do Boguszyc pierwszy raz pojechałam wtedy
przed Wszystkimi Świętymi. Ja nie mogłam tam jeździć, bo wszystko
znów stawało mi przed oczami... Ale przecież tam miałyśmy z Maryjką
ziemię, która została na nas zapisana. Nie cała, bo trzy hektary zabrało
nam państwo, a tylko gospodarz, który ten kawałek otrzymał z Funduszu
Ziemi, coś nam z własnej woli, a może z litości, zapłacił, bo wiedział,
że nam krzywdę wyrządzono...
- Byłyśmy nieletnie i musiałyśmy mieć opiekuna prawnego.
Wezwano mnie z wujkiem do sądu w Opolu, żeby załatwić tę sprawę. I
pytali tam wujka gdzie są nasi rodzice, to ja powiedziałam, że zginęli od
Ruskich, a urzędnik taki, sędzia czy ktoś, jak nie krzyknie: - Jak tak
można mówić, twoi rodzice zginęli od niemieckiej bomby, a nie przez
radzieckich żołnierzy! A do wujka zaczął krzyczeć dlaczego on mnie tak
nauczył kłamać. I wujek już się bał, że go zamkną. I tak już zostało...
Baliśmy się o tym wszystkim mówić. Ja przez długie lata tylko siostrze
opowiedziałam jak to wszystko było. I nikomu więcej...
- A kłopoty się nie skończyły, bo z pola, które nam zostało, a
kóre dzierżawiłam komuś, musiałam płacić podatki i odstawiać żywiec. Z
tej dzierżawy to z pensji dokładałam, bo znalazłam pracę, żeby kupić od
rolników świnie i odstawiać. Ulg dla nas żadnych nie było. Chciałam
pozostawione nam siedem hektarów sprzedać, ale nie było kupca na
całość, a w częściach nie było wolno. Dopiero niedawno Maryjka
sprzedała swoją część, a na mojej syn założył sad. Kiedy już wyszłam za
mąż dostałam nakaz uprzątnięcia gruzów po naszym domu. Jeździliśmy
tam z mężem i rąbaliśmy te gruzy, a w nich znależliśmy jeszcze dużo
ludzkich kości. Czyich? Nie wiem...
- Nie narzekam... Wyszłam za mąż, mam dzieci. Maryjka tak
samo. Ale gdyby się wtedy to nie stało, to rodzice nie pozwoliliby, żebym
nie poszła do jakiejś szkoły. Nie pracowałabym tak ciężko od dzieciństwa
do dzisiaj. I nie miałabym tej okropnej nerwicy...
Obie siostry wyszły za mąż w Opolu i tu mieszkają. Bibianna
jest sprzątaczką w jednej ze szkół podstawowych. O jej wojennych i
późniejszych przejściach wie tylko rodzina i boguszyczanie.
I jeszcze jedno nieszczęście: jedyną jej pamiątką po matce był
pierścionek i obrączka, przechowywane wraz ze swoimi kolczykami w
skórzanym woreczku na szkaplerz noszonym na szyi. Przebywając u
ciotki dziewczynka schowała swój skarb pod łóżkiem. Którejś nocy
rabusie napadli dom, splądrowali go i znaleźli ten woreczek Bibianny.
Nigdy już swoich pamiątek nie odzyskała.
Towarzyszka niedoli z piwnicy - Maria Mija Piechaczkówna
wychowywała się u krewnych, skończyła szkołę średnią, pracowała w
administracji gminy, przed kilku laty wyjechała do RFN. Losy Cyganka są
mało znane, wiadomo tylko że ktoś go przygarnął, ale nie na długo, bo
już w pierwszym powojennym roku chłopiec zmarł na tyfus. Choroba ta
powiększyła wtedy liczbę wojennych ofiar we wsi o kolejnych kilkanaście
osób.
Zresztą nie tylko w ten sposób wojna przypominała o sobie.
Dwaj chłopcy Kozakowie wraz z rówieśnikiem o nazwisku Raczek,
znaleźli niedaleko zabudowań granat. Manipulowali przy nim i zostali
rozerwani na kawałki.
Powoli jednak wieś zabliźniała rany, chociaż niektóre od nowa
były rozdrapywane. Wciąż przecież czekano na ojców, mężów i synów.
Gdy wracali radowali się ci, którzy doczekali i rozpaczali ci, którym
przynoszono wieść, że ich bliski już nigdy nie powróci, bo zginął na
froncie, albo zmarł w Donbasie albo na Syberii.
Zdarzało się też inaczej. Franciszek Klemenz wracając z
niewoli wysiadł na stacji w Przyworach. Już tam (po drugiej stronie Odry
- dop. BW) rozpytywał o swoją rodzinę. Ale nikt nie znał jej losu, albo...
chciano mu darować jeszcze trochę czasu w nadziei. Dotarł do Grotowic,
znów pytał i dalej niczego się nie dowiedział. Wsiadł na prom, żeby
dostać się na drugą stronę rzeki i w czasie przeprawy jak grom z jasnego
nieba spadła na niego najgorsza z najgorszych nowina: żona Matylka i
wszystkie dzieci - Tereska, Elżbietka, Hilda i Franek nie żyją! - Jak to nie
żyją?! - krzyknął, że słychać było na obu brzegach. Ledwie udało sie go
powstrzymać, bo chciał skoczyć w nurt Odry.
Albo Wiktor Piechaczek. Wracając do domu miał dużo czasu na
wspominanie ostatnich dni z rodziną, bo droga wypadła mu długa - zza
Uralu. Przypomniał więc sobie jak z wielką nadzieją witali nowy 1945 rok.
Wojna nieuchronnie zbliżała się do końca. A to oznaczało, że nie
zabraknie murarskiej pracy dla Wiktora. Praca to pieniądze, a te bardzo
Piechaczkom były potrzebne, bo z niewielkiego, trzy i półhektarowego
poletka, obrabianego krowami przez Jadwigę, trudno było wyżyć, a co
dopiero odłożyć na specjalne wydatki. A wisiało nad główami niedalekie
wesele najstarszej córki - 18-letniej Martiny. Jak się dobrze ułoży wróżyli sobie Piechaczkowie - to i dla 16-letniego Roberta się praca
znajdzie, jako pomocnika przy ojcu. Murarka to dobry fach, w
Boguszycach mieszkało kilku murarzy i wszyscy przed wojną nieźle
sobie żyli. A nauka - zapewniał Wiktor żonę - zawsze najlepsza przy
ojcu, bo dopilnuje żeby chłopak się nie lenił, w złe towarzystwo nie
wpadł, a z drugiej strony ojciec skrzywdzić dziecka i pomiatać nim nie
pozwoli. Jeśliby Robert rzeczywiście został murarzem - marzyli
Piechaczkowie w tę noworoczną noc - we dwójkę łatwiej byłoby domy
dla dziewcząt postawić. Nie należeli do bogaczy, ale przecież córek jak
dziadówek ostatnich z domu wypuszczać nie chcą. A trzeba by tych
domów sporo - dla Martiny, dla bliźniaczek Maryjki i Anki, dla Agnieszki i
Jadwisi... Bliźniaczki skończyły co prawda dopiero 14 lat, Agnieszka jest
o rok młodsza, a Jadwisia dopiero jesienią do szkoły pójdzie, ale czas
szybko biegnie, a Wiktorowi lat przecież nie ubywa, właśnie 56 mu
stuknęło, spieszyć się więc trzeba. Został jeszcze 9-letni Alojz, z
chłopcem zawsze jednak łatwiej. Byle więc wojna szybko się skończyła,
a wszystko ułoży się dobrze...
Pare dni później noworoczne marzenia prysły - chłopak sołtysa
Binka, Helmut przyniósł dla Wiktora wezwanie na front.
- Jak to, teraz gdy wojna się kończy, ty masz jeszcze głowę
nadstawiać? - krzyczała zrozpaczona Jadwiga. - Tylu chłopów we wsi, a
akurat ciebie wybrali?!
- Nie mnie jednego - uspokajał ją Wiktor. - Więcej pismo dostało,
Ale nie martw się, to tylko Volkssturm, transzeje jakieś pokopać każą i
puszczą do domu.
- W transzejach tez kule padają. Co ja wtedy z dziećmi zrobię?
Komu ta wojna potrzebna? Hitlerowi? To niech sam idzie do
Volkssturmu. Ale nie, on sobie siedzi w Berlinie, a na Ruskich ciebie
posyła... - pomstowała Piechaczkowa.
Pamiętał Wiktor Piechaczek każde słowo z tej ostatniej rozmowy
i teraz odtwarzał je sobie z niemała przyjemnością. Wraca przecież,
chociaż tak okrężną drogą... A potem zgadywał co się w domu dzieje. Ile
Jadzia urosła? Czy Alojz za dużo nie broił? Bliźniaczki to już panny
pewnie takie, że chłopakom oczy na wierzch wyłażą... Robert nie dał
chyba matce się przemęczać w gospodarstwie? Uczy się jakiegoś fachu
czy czeka na ojca? Martina wyszła za mąż - co za pomysł, nie
poczekałaby na tatę z weselem? Nie, nie - nie Martina... Szkoda tych
dwóćh lat, uzbierałoby się na wiano dla niej, ale mówi się trudno, los
chciał inaczej, postarają się, to razem szybko czas odrobią... Wszystkich
już wspomniał? Nie - jeszcze Agnes, mała trzpiotka. Zawsze taka
wesoła, a kiedy z domu wychodził najgłośniej płakała. Teraz za to
najbardziej będzie się cieszyć. Szkoda, że ani koralików ani cukierków
dla niej i dla Jadźki nie wiezie. Kupi im później, w Opolu. Jak tam
Jadwiga? Pewnie zmęczona, harowała za pięciu, ale wymarznięte w
Rosji kości potrafi jeszcze wygrzać...
Im bliżej był Boguszyc tym goręcej myślał o powitaniu.
Nikt jednak Wiktora Piechaczka nie witał i nikt na niego nie
czekał. Dopiero tu dowiedział się, że ledwo on wyszedł na front jednymi
drzwiami, drugimi front wszedł do jego domu. I zabrał mu wszystkich. I
nie było dla Wiktora Piechaczka żadną pociechą, że nie jemu jednemu.
Żył jeszcze kilka lat i do ostatnich dni zrozumieć nie mógł jak to
się stało, że on poszedł na wojnę i wrócił cały, a żona i dzieci zostawione
w domu, zginęły od kul.
Koniec reportażu.

Podobne dokumenty