Pobierz plik

Transkrypt

Pobierz plik
Magia łączy - KD 09
Rozdział 01
Chatka Romana Puchatka | Konklawe
Czaszka lampi się na mnie pustymi oczodołami. Jej czoło znaczą dziwne
runy, wyryte w pożółkłej kości i wypełnione czarnym tuszem. W grubej
dolnej szczęce stoi rząd stożkowatych zębów, długich i ostrych jak u
krokodyla. Czerep umieszczony jest na górze starego znaku „Stop”. Ktoś
zamalował na biało powierzchnię sześciokąta i nabazgrał wielkimi
kulfonami: „NIE WCHODZIĆ”. Jego dolna krawędź poplamiona jest na
czerwono. Co wygląda podejrzanie podobnie do krwi. Pochylam się.
Nom, krew. I włosy. Ludzkie.
Curran marszczy brwi na widok znaku.
– Jak sądzisz, czy on chce dać coś gościom do zrozumienia?
– Nie wiem. Robi to tak subtelnie – odpowiadam.
Spoglądam na znak. Sto metrów dalej stoi duży, piętrowy dom. Wygląda
na zbudowany po Zmianie, z porządnego drewna i brązowego kamienia,
kładzionych ludzką ręką, by przetrwały fale magii. Jednak zamiast mieć
prostą formę, dom ów ma wszystkie dodatki nowożytnego domu
preriowego: rzędy dużych okien, zamaszyste, horyzontalne linie i
przestronne wnętrze. Tyle że domki na prerii mają zwykle długie, płaskie
dachy i niewiele ozdób, a ten tutaj posiada strome płaszczyzny dachowe z
wymyślnymi rzeźbionymi szczytami, przepięknymi deskami okapowymi
oraz bogato zdobione, drewniane framugi okienne.
– Jest podobny do rosyjskiej chatki i nowoczesnego domu sprzed
Zmiany, gdyby wrzucić je do blendera, zmiksować i wywalić tutaj –
orzekam.
Curran marszczy się.
– To jest ten… Jak to nazywacie? Terem?
– W teremach mieszkały rosyjskie księżniczki.
– Właśnie.
Pomiędzy nami a domem leży połać czarnego gruntu. Wygląda miękko i
pulchnie jak ziemia do kwiatków albo świeżo zaorane pole. Do drzwi
wejściowych wije się chybotliwa ścieżka starych desek – na wpół zgniłych
i popękanych. Mam złe przeczucia co do tej ziemi.
Próbowaliśmy już obejść dom i wpadliśmy na gęste, kolczaste, naturalne
ogrodzenie, tworzone przez krzewy róż, jeżyny oraz drzewa. Ów
„żywopłot” ma trzy i pół metra wysokości. Kiedy Curran próbował skakać,
żeby zobaczyć, co jest za nim, jak lasso strzeliły cierniste pnącza i usilnie
starały się wciągnąć go do środka. Po tym jak już pomogłam mu
powyjmować kolce z dłoni, uznaliśmy, że atak frontalny jest lepszym
pomysłem.
– Na ziemi nie ma tropów zwierząt – zauważam.
– Ani zapachów – dodaje Curran. – Są wszędzie dookoła, a tu żadnych.
– Pewnie dlatego ma te wielkie, niezakratowane okna. Nic nie zbliży się
do domu.
– Możliwe. Albo ma to gdzieś. Dlaczego nie odbiera telefonu?
A któż to wie, jakimi ścieżkami chadzają myśli kapłanów Wszelkiego Zła i
Ciemności?
Podnoszę kamyk, rzucam na czarny grunt i przygotowuję się. Nic.
Żadnych zębiastych szczęk wyłaniających się gwałtownie z gleby, brak
magicznego ognia, czy wstrząsających ziemią eksplozji. Kamyk leży sobie
spokojnie.
Możemy wrócić później. To rozsądne rozwiązanie. Jednak wlekliśmy się
kilkanaście kilometrów w upalny letni dzień, a potem szliśmy kilka
następnych przez las, żeby się tu dostać, a przecież musimy załatwić to
dziś, bo inaczej będzie za późno. Dostanę się do tego domu tym czy
innym sposobem.
Stawiam stopę na pierwszej desce. Zapada się troszkę pod moim
ciężarem, ale nie tonie. Kroczek. I następny. Nic się nie dzieje.
Biegnę na palcach po deskach, a Curran depcze mi po piętach. Ale jestem
mądra.
Ziemia drży.
Jeszcze dwa kroki.
Na lewo od nas tworzy się górka, a gleba przesuwa się jak fale czarnego
niczym sadza morza.
Ojej.
– Po lewej – szepczę.
– Widzę.
Długie, wężowate kości grzbietowe prześlizgują się wśród ziemi. Płetwy
szkieletowatego węża morskiego przesuwają się tuż pod powierzchnią
czarnego jak smoła oceanu. Rzucamy się biegiem do drzwi. Kątem oka
widzę jak na lewo ode mnie wybucha sypka ziemia. Wyskakuje z niej
skorpion wielkości kucyka i goni za nami.
Tylko tego nam brakowało do szczęścia. Jeśli zabijemy ulubionego
skorpiona Romana, będzie narzekał w nieskończoność.
Wbiegam na werandę i walę pięścią w drzwi.
– Roman!
Tuż za mną kościste macki wychylają się z gleby i owijają wokół Currana.
Ten prycha i wytęża siły. Lewa macka odrywa się.
– Roman!
Niech to myszy zjedzą!
Następna koścista macka chwyta mnie i podrywa do góry. Wiszę dwa
metry nad ziemią. Skorpion pędzi naprzód, z kolcem uniesionym do
ataku.
Drzwi otwierają się na oścież i staje w nich Roman. Ma na sobie koszulkę
i spodnie od pidżamy. Czarne włosy, wygolone na podobieństwo końskiej
grzywy, sterczą po jednej stronie głowy. Wygląda, jakby się właśnie
obudził.
– Co się dzieje?
Wszystko zamiera w bezruchu.
Roman mruży oczy i pyta mnie:
– Co wy tu robicie?
–
Przyjechaliśmy
porozmawiać?
–
odwarkuje
mu
Curran.
–
Wydzwaniamy do ciebie już trzy dni. Dlaczego nie odbierasz telefonu?
– Bo go odłączyłem.
Roman macha dłonią. Skorpion wycofuje się. Macki stawiają mnie
delikatnie na ziemię i wślizgują się w glebę.
– Też byś odłączył, gdybyś był spokrewniony z moją rodziną. Rodzice
znowu się kłócą i chcą, żebym stanął po którejś ze stron. Powiedziałem
im, że zacznę z nimi rozmawiać, jak będą zachowywać się jak
odpowiedzialni, dorośli ludzie – tłumaczy Roman.
Marne szanse. Ojciec Romana, Grigorii, jest naczelnym czarnym
wołchwem w mieście. Natomiast jego matka, Evdokia, stanowi jedną
trzecią Wyroczni Czarownic. Gdy ta dwójka się kłóci, atmosfera nie tyle
wrze, co jest wybuchowa. Dosłownie.
– Jak na razie udaje mi się unikać ich obojga i cieszę się ciszą oraz
spokojem. Wejdźcie.
Trzyma drzwi otwarte. Mijam go i wchodzę do sporego salonu. Witają nas
złocista, drewniana podłoga, ogromny kominek i miękkie meble. Stające
pod ścianą regały są wypchane po brzegi książkami. Absolutnie
przytulnie.
Curran wchodzi za mną i rozgląda się. Unosi swoje grube brwi.
– No co? – pyta Roman.
– Nie ma ołtarza? – dorzuca swoje Curran. – Żadnych zakrwawionych
noży i wystraszonych dziewic?
– Gdzie jest krąg ofiarny obramowany czaszkami? – dokuczam kuzynowi.
– Ha. Ha. – Roman przewraca oczami. – Jakbym wcześniej tego nie
słyszał. Dziewice trzymam przykute w piwnicy. Chcecie kawy?
Kręcę głową.
– Tak – prosi Curran.
– Czarną?
– Nie, poproszę ze śmietanką.
– Dobry z ciebie człowiek. Tylko dwa rodzaje ludzi pijają czarną kawę,
gliny i seryjni zabójcy. Ale siadajcie, siadajcie.
Siadam na sofie i prawie się w nią zapadam. Będę potrzebowała pomocy,
żeby wstać. Curran rozpiera się obok.
– Wygodnie – stwierdza.
– Mhm.
– Musimy sprawić sobie taką do salonu.
– Zabrudzimy ją krwią.
Curran wzrusza ramionami.
– I co z tego?
Roman wraca z dwiema filiżankami. Zawartość jednej jest czarna, a
połowa drugiej to śmietanka. Podaje jaśniejszą wersję Curranowi.
– Pijasz czarną – zauważam.
Wzrusza ramionami.
– Ech. Taka praca. Z czym przychodzicie?
– Pobieramy się – odpowiadam.
– Wiem. Wszystkiego najlepszego. W Noc Kupały. Nie wiem, czy to
dobrze, czy źle, ale na pewno odważnie.
Noc Kupały to w słowiańskim folklorze czas nieposkromionej magii.
Prasłowianie wierzyli, że granice pomiędzy światami zacierają się wtedy.
W naszym przypadku oznacza to silną falę magii. W Noc Kupały dzieją się
dziwne rzeczy. Gdybym miała wybór, wybrałabym inny dzień, ale to
Curran ustalał datę. Dla niego to ostatni dzień Wilkołaczego Lata, święta
zmiennokształtnych i idealny dzień na ślub. Skoro od miesięcy migałam
się od ślubu, nie chciałam przeciągać struny.
– Przyjechaliście mnie zaprosić?
– Tak – odpowiada Curran. – Chcielibyśmy, żebyś poprowadził
ceremonię.
– Słucham?
– Chcemy, żebyś udzielił nam ślubu – mówię.
Roman wybałusza oczy. Wskazuje siebie palcem.
– Ja?
– Tak – potwierdza Curran.
– Ożenić was?
– Tak.
– Wiecie, czym się zajmuję, nie?
– Owszem – odpowiadam. – Jesteś kapłanem Czernoboga.
„Czernobog” dosłownie znaczy „Czarny bóg”, a znany jest pod innymi
fajnymi mianami jak Czarny Wij, Pan Ciemności, Bóg zniszczenia, mrozu,
zła i śmierci. Dawni Słowianie rozdzielili swój panteon na część jasną i
ciemną. Zgodnie z tą ideą, Czernobog jest złem, którego istnienie jest
konieczne. Ktoś musiał zostać jego kapłanem, a ta rola przypadła
Romanowi. To rodzinny interes.
Wołchw pochyla się i świdruje nas spojrzeniem.
– Jesteście tego pewni?
– Tak – zapewnia Curran.
– Nie rozmyślicie się?
Co to, gra w dwadzieścia pytań?
– Zgadzasz się, czy nie?
– Oczywiście, że tak. Ha! – Roman podrywa się z sofy. – Ha! Nikt nigdy
nie prosi mnie o udzielenie ślubu. Zawsze zwracają się z tym do Nikolaia,
mojego kuzyna, najstarszego syna wujka Vasiliya.
Roman posiada liczną, rozgałęzioną rodzinę, ale akurat jego wujka
pamiętam. Vasiliy jest kapłanem Beloboga (który jest przeciwieństwem
swego brata, Czernoboga). Vasiliy jest niezmiernie dumny ze swoich
dzieci i na okrągło się nimi przechwala.
Roman schyla się za sofę i wyłania z aparatem telefonicznym.
– Gdy jakieś nadnaturalne paskudztwo próbuje wykradać dzieci, wezwij
Romana, żeby brodził we krwi i ściekach, by je uratować, ale gdy planuje
się coś miłego, jak wesele albo nadanie imienia, to och nie, nie wolno
mieszać do tego wołchwa Czernoboga. Wtedy prosi się Nikolaia. Gdy on
dowie się, kogo mam ożenić, krew go zaleje. Dobrze, że jest lekarzem,
może sam się leczyć.
Roman podłącza telefon do kabla.
Ten dzwoni.
Wołchw gapi się na niego jak na żmiję.
Telefon znowu dzwoni.
Wołchw odłącza go.
– I po sprawie.
– Nie jest chyba aż tak źle – podpytuję.
– Ależ jest – stwierdza Roman. – Tata odmówił kupna domu dla mojej
drugiej siostry, bo nie podoba mu się jej chłopak. Mama zadzwoniła do
niego i wszystko się pokićkało. Przeklęła go. Za każdym razem, gdy
oddaje mocz, strumień leci w górę i zawraca.
Och.
Curran krzywi się.
– Jesteście głodni. Zrobić wam coś do jedzenie? – rusza brwiami Roman.
– Mam wędzoną wołowinę.
Curranowi rozświetlają się oczy.
– Suchą czy soczystą?
– No bój się boga, jasne że soczystą. Za kogo ty mnie masz?
Za kogoś, kto nie boi się boga?
– Nie możemy zostać – odpieram. – Mamy dziś Konklawe.
Curran znowu się krzywi.
– Nie wiedziałem, że wciąż w nich uczestniczycie – komentuje wołchw.
– To przez Ghasteka – wyjaśnia Curran.
Myślałam, że po przejściu w stan spoczynku będziemy mieli z nimi
spokój, ale nie.
– Ludzie Rolanda zaczęli w marcu niepokoić kierowców ciężarówek –
dodaję.
– W mieście? – Roman unosi brwi.
– Nie. Robili to osiem-dziesięć kilometrów za granicą zajętego przeze
mnie terenu. Kierowcy jechali sobie spokojnie, czy tam powozili wozami,
a tu nagle wyskakiwało na drogę dwudziestu uzbrojonych ludzi,
blokowało ją i pytało, gdzie jadą i po co. Związek zaczął się tym niepokoić,
więc przedstawiciel przewoźników przyszedł na Konklawe i spytał, czy
ktoś ma zamiar coś z tym zrobić.
– A dlaczego nie zgłosili się do Zakonu? Oni zajmują się takimi sprawami.
– Zakon i Związek nie mogli dojść do porozumienia – stwierdza Curran.
– Dlatego przedstawiciel związkowców prosto z mostu poprosił Korpo,
żeby przestali nękać ich ludzi. Na co Ghastek odesłał go do Kate,
twierdząc, że tylko ona jest władna zapobiec dalszym incydentom.
– Udało ci się? – pyta mnie Roman.
– Owszem – odpowiadam. – I teraz muszę uczestniczyć w każdym
Konklawe.
– A ja bywam tam z nią jako pomocny przyszły mąż – szczerzy się mocno
Curran.
– Dlaczego twój ojciec przeszkadzał przewoźnikom?
– Bez powodu. Żeby mnie wkurzyć. To nieśmiertelny czarownik z manią
wielkości. Nie rozumie, że świat nie należy do niego. Drażni go, że ta
ziemia jest moja. Nie potrafi odpuścić, więc przyczaił się za granicą i
wyciąga tu łapska. Zbudował sobie letnią rezydencję kilka kilometrów od
mojego terenu.
– Duża ta letnia rezydencja?
– Dziesięć tysięcy metrów kwadratowych – odpowiada Curran.
Roman gwiżdże, a potem puka w drewniany blat i trzy razy spluwa przez
ramię.
Curran patrzy na mnie pytająco.
– Gwizdanie w domu przynosi pecha – tłumaczę.
– Przegwizduje się kasę – mówi Roman. – Aż dziesięć tysięcy metrów?
– Mniej więcej – przytakuje Curran. – On wciąż dokucza Kate. Jego
budowlańcy plączą się na terenach łowieckich Gromady, tych poza
Atlantą. Jego żołnierze naprzykrzają się małym osadom i próbują
wykupić ziemię.
Ojciec powolutku doprowadza mnie do szaleństwa. Włazi na moje
terytorium, gdy magia jest w górze, żebym poczuła jego obecność, a
potem zmyka, zanim zdążę go na tym przyłapać. Kilka pierwszych razy
gdy to zrobił, jechałam tam obawiając się wojny, ale nie było z kim
walczyć. Czasem budzę się w środku nocy, bo czuję jak wkracza na moje
terytorium, a potem zgrzytam zębami i walczę ze sobą, żeby nie złapać
szabli i go nie ukatrupić.
– I jeszcze potwory – dodaję. – Wciąż pojawiają się tuż za granicą i
nachodzą Atlantę.
– W większości przypadków nie udaje nam się powiązać tych wydarzeń z
nim – mówi Curran. – Ale kiedy możemy, Kate stawia go pod ścianą, a on
przeprasza i szczodrze rekompensuje starty.
– A potem wszyscy jakimś cudem lądujemy w restauracji z owocami
morza, gdzie Roland zamawia całe menu, a obsługujący nas kelner ma
szkliste oczy – ciągnę.
Curran kończy kawę jednym łykiem.
– W ubiegłym tygodniu Druid Hills zaatakowało stado harpii.
Wytrzebienie ich zajęło Gildii sześć godzin. Jeden z najemników
wylądował w szpitalu z ostrym przypadkiem magicznej wścieklizny.
– Dobrze, że nie z trądem, bo to też roznoszą – komentuje Roman.
– Wytknęłam to ojcu, a on mi na to: „Niezbadane są ścieżki harpii,
kwiatuszku”. A potem stwierdził, że ma dwa bilety na koncert Aishy.
– Rodzice – wdycha ciężko Roman. – Nie da się z nimi żyć. Nie da się od
nich uciec. A gdy próbujesz się wyprowadzić, kupują dom w sąsiedztwie.
– To jedyna pozytywna strona posiadania nieżyjących rodziców –
podsumowuje Curran. – Nie miewam takich problemów.
Patrzymy na niego jakby mu rogi wyrosły.
– Musimy już iść – mówię.
– Dzięki za kawę – Curran odstawia pustą filiżankę na ławę.
– Spoko – mówi Roman. – Zajmę się weselem.
– Jesteśmy ci bardzo wdzięczni – mówię.
– Ależ nie. Cała przyjemność po mojej stronie.
Wstajemy, podchodzimy do drzwi, a ja otwieram je na oścież. Obok mnie
przelatuje czarny kruk i siada na oparciu sofy.
Roman kładzie dłoń na twarzy.
– Tu jesteś – odzywa się kruk głosem Evdokii. – Niewdzięczny synu.
– No i się zaczyna… – mruczy rzeczony syn.
– Osiemnaście godzin porodu i na co mi przyszło? Nawet nie raczy
podnieść słuchawki, żeby porozmawiać z własną matką.
– Mamo, nie widzisz, że mam gości?
– Założę się, że gdyby ich matki dzwoniły, odebraliby.
To by dopiero była magiczna sztuczka. Niestety matki nie ożywają, nawet
w postzmiennej Atlancie.
– Było miło, Roman.
Łapię Currana za rękę.
Ptak okręca się do mnie.
– Katya!
O nie.
– Nie wychodź. Muszę z tobą porozmawiać.
– Mieszę lecieć, pa!
Wyskakuję z domu. Curran tuż za mną i zatrzaskuje drzwi. Ruszam
szybko drewnianą ścieżką na wypadek, gdyby Evdokia chciała za mną
lecieć.
– Naprawdę uciekasz przed Evdokią?
– Owszem.
Czarownice nie są szczególnie ze mnie zadowolone. Chciały, żebym
ochroniła Atlantę i sabaty, a ja zamiast tego zajęłam miasto.
– Może darujemy sobie dziś Konklawe – proponuje Curran.
– Nie możemy.
– Dlaczego?
– Bo to kolej Mahona.
Niedźwiedź z Atlanty jest przyszywanym ojcem Currana. Choć jest
potężny i odważny, posiada też osobliwy dar wywoływania niesnasek i
rozwiązywania sporów siłą. Do tego stopnia bierze sobie samoobronę do
serca, że czasem nie zostaje nawet kamień na kamieniu.
– Jim tam będzie – mówi Curran.
– Właśnie nie. Jim był na ostatnim. Wiedziałbyś, gdybyś nie urwał się,
żeby walczyć z tym czymś w kanałach. Będą Andrea z Raphaelem,
Desandra oraz twój ojciec. Bez nadzoru.
Curran klnie.
– Co podkusiło Jima, żeby się na to zgodzić?
– Dobrze ci tak za udawanie, że nie masz problemów z rodzicami.
Curran mamrocze coś pod nosem.
Mahon i ja nie zawsze się zgadzamy. Niedźwiedź obwinia mnie o
porzucenie przez Currana przywództwa Gromady, ale już pogodził się z
tym faktem. Oboje kochamy Currana, więc staramy się dogadywać. Choć
ostatnio Mahon jest dla mnie podejrzanie miły. Pewnie coś knuje.
– Przebrniemy przez Konklawe, wrócimy do domu, napijemy się kawy i
zjemy szarlotkę – mówię. – Będzie fajnie.
Curran obejmuje mnie.
– To tylko kolacja.
– Nie zapeszaj.
– Przecież…
– Poważnie! Chcę mieć spokojną noc.
– … nic złego się nie stanie.
– No to załatwione. Jeśli wpadnie przez okno płonący olbrzym i zacznie
zgniatać ludzi, to ci chyba przywalę.
Curran śmieje się i biegniemy wijącą się leśną ścieżką do auta.
TEREM (z ros. dosłownie „poddasze”) – w XVII–wiecznych pałacach
cesarskich i dworach bojarskich najwyższa kondygnacja, przeznaczona
wyłącznie dla kobiet, z charakterystycznymi dachami i zdobieniami.
***
W restauracji „U Bernarda” zawsze jest pełne obłożenie, ale nigdy nie jest
tłoczno. Raj dla snobów.
Wchodzimy tam w naszych strojach roboczych: znoszone jeansy,
koszulki, trzewiki. Byłoby miło mieć ze sobą szablę, ale panuje tu surowy
zakaz wnoszenia broni, więc Sarrat została w wozie.
Ludzie gapią się na nas, gdy idziemy do sali konferencyjnej. Zawsze się
gapią. Podnoszą się szepty.
„Czy to ona?”
„Nie wygląda…”
Ech.
Curran odwraca się w stronę tych ostatnich i patrzy lodowatym
wzrokiem.
Szepty zamierają.
Wchodzimy do sali konferencyjnej, gdzie ustawiono jeden stół.
Przedstawiciele Gromady są już na miejscu. Pośrodku siedzi Mahon,
Raphael po jego prawej stronie, a Desandra po lewej. Mahon widzi nas i
uśmiecha się szeroko, głaszcząc przy tym czarną, przetykaną siwizną
brodę. Raphael wygląda ślicznie jak zwykle, ale nie ma tu Andrei.
Desandra dłubie w misternie otoczonym kwiatową aranżacją mięsie.
Salutuje nam widelcem i wraca do konsumpcji.
Curran siada obok Mahona, a ja pomiędzy narzeczonym a Desandrą.
Pochylam się, żeby widzieć Raphaela i pytam:
– Gdzie jest Andrea?
– W Twierdzy – odpowiada. – Doolittle chce mieć na nią oko.
– Wszystko dobrze?
Lada dzień będzie rodzić.
– Tak. Doolittle jest nadopiekuńczy.
Poza tym tylko on może ją do czegoś zmusić.
– Synku – Mahon klepie Currana po ramieniu.
Cały jest rozpromieniony. Curran odwzajemnia uśmiech. Warto było tu
przyjechać. Prawie.
– Staruszku – odpowiada Curran.
– Szczupło wyglądasz. Trzymasz linię na wesele, czy słabo cię karmią?
– Curran je tylko to, co sam upoluje – odpieram. – Nie moja wina, że
kiepski z niego myśliwy.
Mahon rechocze.
– Miałem dużo pracy – odpowiada Curran. – Gildia wymaga dużo uwagi.
Wcale nie jest tak różowo. Też powinieneś wyrwać się czasem z Twierdzy.
Zima dopiero za parę miesięcy, a ty już wyhodowałeś brzuszek.
– A, zapomniałbym – Mahon odkręca się, grzebie w przewieszonej przez
krzesło torbie i wyciąga spory, plastykowy pojemnik z przykrywką. – To
od Marthy, bo przecież nigdy nas nie odwiedzacie.
Curran odkrywa pojemnik. Sześć idealnie złocistych babeczek. Przy stole
rozchodzi się aromat miodu i wanilii.
Desandra ożywia się jak wilk, który usłyszał niedaleko króliczka.
Curran podaje mi jedną babeczkę i wgryza się w drugą.
– Byliśmy u was w zeszłym tygodniu.
– Załatwiałem sprawy klanu, więc się nie liczy.
Też wgryzam się w babeczkę i idę na całe pięć sekund do nieba.
Do sali wchodzą członkowie Korporacji. Prowadzi Ghastek z jak zwykle
wystrojoną Roweną u boku.
Curran nachyla się do mnie.
– Dlaczego tych dwoje nigdy się nie spiknęło?
– Nie mam pojęcia. Może są parą, a my o tym nie wiemy?
– Nie. Przez lata mieliśmy go pod stałą obserwacją. On nigdy nie wyszedł
z jej domu – i na odwrót.
Korpo zasiada naprzeciwko nas.
– Jakieś naglące sprawy? – pyta Ghastek.
Mahon wyciąga liniowaną kartkę.
Pół godziny później nie ma już więcej tematów do omówienia. Nie
wydarzyło się nic znaczącego, a kiełkująca kłótnia o biuro na granicy
terytoriów została szybko zażegnana.
Obsługa podaje wino oraz wymyślne desery, z których żaden nie jest tak
pyszny jak babeczki Marthy. W sumie jest miło – siedzimy sobie i
popijamy wino. Nie sądziłam, że będzie mi kiedyś brakować Gromady, a
jednak. Tęsknię za zbiorowymi posiłkami i poczuciem bliskości.
– Gratulacje z okazji zbliżającego się ślubu – mówi Ghastek.
– Dziękuję – odpowiadam.
Ghastek i całe biuro Korpo w Atlancie należą do mego ojca, a wiem, że on
ich po cichu dozbraja. Ghastek dostał dwójkę nowych panów umarłych,
co daje razem ośmioro w mieście. Poza tym mają kilku nowych
czeladników. Wykształciłam sobie nawyk przejeżdżania obok Kasyna od
czasu do czasu. Za każdym razem wyczuwałam więcej wampirów.
Stefanoff jest wycelowanym w moje plecy sztyletem. Jak dotąd owa broń
jest schowana i bardzo grzeczna, ale nie wolno mi zapominać, komu jest
lojalny.
– Ghastek, dlaczego nigdy się nie ożeniłeś? – pytam.
Uśmiecha się wąsko.
– Ponieważ wtedy chciałbym mieć rodzinę. Małżeństwo oznacza dla mnie
posiadanie dzieci.
– W czym problem? Strzelasz ślepakami? – pyta Desandra.
Nie wytrzymam.
– Nie – odpowiada Ghastek. – Gdybyś nie zauważyła, miasto jest
okupowane. Sprowadzanie dzieci na tak niebezpieczny świat jest
nieodpowiedzialne.
– To się przeprowadź – doradza Desandra.
– Nie ma na świecie miejsca, w którym można schronić się przed jej
ojcem – wtrąca Rowena. – Dopóki żyje…
Ghastek ściska jej dłoń.
Rowena gryzie się w język.
– Dopóki żyje, służymy mu. To cel naszego istnienia.
W drzwiach zjawia się Nick Feldman. Zakon Miłosiernej Pomocy zwykle
nie uczestniczy w Konklawe. Kiepsko. Bardzo kiepsko.
– Oto i nasz rycerz-obrońca – ostrzega Raphael.
Wszyscy spoglądają na Nicka, który przystaje przed stołem.
Wiem, że mnie nienawidzi. Jego ojciec zakochał się w mojej matce, co
zniszczyło małżeństwo Feldmana seniora. Co prawda nie jest to główny
powód. Nick gardzi mną, ponieważ na własne oczy widział, jakich czynów
dopuszcza się Roland. Wydaje mu się, że ja też kiedyś taka będę. Będzie
mi miło go rozczarować.
– Widzę, że jesteście jedną wielką, szczęśliwą rodzinką – rzuca rycerz.
– No proszę, rycerz-obrońca zaszczyca nas swą obecnością – wita go
Rowena.
– Hej, przystojniaczku – mruga do niego Desandra. – Pamiętasz mnie?
Już raz o mało się nie pozabijali. Nick nie patrzy na wilczycę, ale drga mu
lewa powieka. Jasne, że ją pamięta.
– Czym możemy służyć? – pyta Curran.
– Mnie? Niczym – rycerz patrzy na mnie.
– No wal – ponaglam go.
Nick rzuca na stół kilkanaście fotografii. Kamienna rezydencja Rolanda.
Odziani w czerń żołnierze wloką kogoś dużego do wrót. Owa osoba jest
naga od pasa w górę, a jej śnieżnobiałą skórę znaczą fioletowe sińce.
Głowę skrywa czarna torba. Następne ujęcie pokazuje stopy więźnia –
przerobione na mielone. Poza tym więzień jest za duży na normalnego
człowieka.
Raphael ujmuje leżącą najbliżej niego fotografię i kładzie przede mną.
Torba została zdjęta. Skąpa grzywa niebieskawych włosów spływa na
ramiona. Twarz jest zmasakrowana, ale i tak ją poznaję. Saiman w swej
naturalnej postaci.
Ojciec porwał Saimana.
Wzbiera we mnie nagły i wrzący gniew.
Toleruję wybryki ojca, ale porywanie mieszkańców mojego miasta to
przegięcie.
– Kiedy to się stało? – pyta spokojnie Curran.
– Wczoraj rano.
Jedno jest pewne, Saiman nigdy nie zdecydowałby się na pracę u mego
ojca.
Roland
przeraża
go.
Wystarczyłby
najmniejszy
objaw
zainteresowania jego osobą ze strony mego rodziciela i Saiman uciekłby
bez oglądania się za siebie.
Szkoda że nie mogę zrzucić płonącego meteorytu na dom Rolanda.
Nick patrzy na mnie. Trochę go to cieszy. Nie uśmiecha się, ale widzę to w
jego oczach.
Staram się mówić rzeczowym tonem.
– Zakon bierze tę sprawę?
– Nie. Musi wpłynąć prośba, a nie otrzymaliśmy takowej.
–
Czy
to
nie
podpada
pod
paragraf
o
mieszkańcach
w
niebezpieczeństwie? – pytam. – Te fotografie zrobił wasz agent. Widział,
że życiu Saiman zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo i nie
zareagował.
– Właśnie reagujemy. Zawiadamiamy ciebie – odpiera rycerz.
– Chwalebna doza empatii – dogryza mu Ghastek.
Nick przenosi wzrok na pana umarłych.
– Biorąc pod uwagę pochodzenie i kartotekę kryminalną rzeczonego
obywatela, ratowanie go nie jest zadaniem priorytetowym. Szczerze
powiedziawszy miasto będzie bez niego bezpieczniejsze.
– To po co mi o tym mówisz? – dociekam.
– Bo cieszy mnie przyglądanie jak rzucacie się sobie z ojcem do gardeł.
Jeśli pozabijacie się wzajemnie, światu wyjdzie to na dobre. – Uśmiecha
się. – Dowal mu, sharrim.
Mahon wali pięścią w stół.
– Uważaj na słowa, gdy zwracasz się do mojej synowej!
– Twoja synowa to plugastwo – stwierdza Feldman.
Mahon wstaje. Raphael chwyta go za prawe ramię, a Curran za lewe.
– Właśnie tak, trzymajcie wściekłego niedźwiedzia – kpi rycerz. –
Dlatego wszyscy traktują was jak zwierzęta.
Wskakuję na stół, podbiegam do Mahona i obejmuję go, dodając swą
wagę.
– Już dobrze. Strzępi język, bo nic innego nie może zrobić.
Nick odwraca się i wychodzi z sali.
Curran napina mięśnie.
– Siadaj, staruszku, Siadaj.
Mahon w końcu opada na krzesło.
– Co za zawszony kutas – wydusza.
Raphael zwala się na swoje miejsce.
Siadam na stole pomiędzy talerzami. Kierownik „U Bernarda” dostanie
szału, ale mam to gdzieś. Trzymanie Mahona wykończyło mnie.
Ghastek i Rowena wpatrują się we mnie z niepokojem.
– Wiedzieliście? – pytam ich.
Stefanoff kręci głową.
– Nie jesteśmy informowani o jego poczynaniach.
– Co z tym zrobisz? – pyta Desandra.
– Musimy tam jechać i go odbić – mówię.
Wolałabym chodzić po rozżarzonych węglach.
– Tego degenerata? – dopytuje Raphael. – Może lepiej go olać?
– Nie. Roland nie może porywać mieszkańców Atlanty według swojego
widzimisię – odpowiada mu Curran. Ma pochmurną twarz. – Ten
rycerski wypierdek doskonale o tym wie.
– Było mnie nie powstrzymywać przed ukręceniem mu łba – mówi
Mahon. – Curran, nie możesz pozwalać, żeby ludzie obrażali twoją żonę.
Któregoś dnia będziesz musiał wybierać pomiędzy dyplomacją a
małżonką. Mówię ci, że lepiej wybrać kobietę. Dla dyplomacji twoje życie
nie ma znaczenia. Dla żony tak.
KONIEC Rozdziału 01
Rozdział 02
Emisariuszka
Rozciąga się przede mną sponiewierane truchło trasy I-85, która wije się
pomiędzy drzewami ku horyzontowi. Nad nią wisi bezchmurne, błękitne
niebo, poprzetykane promieniami słońca. Jest dopiero szósta, a już
zapowiada się na upalny dzień.
Zerkam do tyłu na dziesięciu najemników stojących przy Curranie.
Kolorowa gromadka.
Eduardo Ortego góruje nad wszystkimi oprócz Douglasa Kinga, który ma
niemal dwa metry wzrostu, bary tak szerokie, że nie mieści się w
standardowe drzwi oraz nogi jak pnie drzew. Douglas goli się na łyso,
ponieważ uważa, że to dodaje pazura jego wyglądowi. Ponadto maluje
sobie na czaszce i bokach twarzy symbole, które według niego są runami
ochronnymi. To oczywiście ściema, co mu też powiedziałam, ale on ma to
gdzieś i dalej mazia się czarną farbką kamuflażową.
Stojąca obok niego niziutka Ella wydaje się być jeszcze mniejsza. Wygląda
zupełnie zwyczajnie. Ma średniej długości, brązowe włosy i sympatyczną,
ładną buzię, która pasuje raczej do gabinetu weterynarza lub kafeterii.
Ludzie nie biorą jej na serio. Drobna i zaskakująco szybka Ella posługuje
się wakizashi – i to dość skutecznie.
Reszta najemników mieści się pomiędzy tymi dwoma przeciwieństwami;
są szczupli lub napakowani, wysocy i niscy, część posługuje się bronią
białą, a część dystansową. Stanowią elitarny zespół Currana; rdzeń, wokół
którego buduje nową Gildię. Utworzył ów zespół, gdy przyjęliśmy
zlecenie, którego nie wziął nikt inny w mieście. Nawet Czerwona Straż
sobie odpuściła. Czwórka Jeźdźców, najlepsza podówczas grupa w Gildii,
orzekła z miejsca, że to czyste samobójstwo. Curran i ja wzięliśmy to na
siebie. Dołączył do nas Eduardo, a potem jakimś cudem znalazło się
jeszcze dziewięciu szaleńców, którzy byli na tyle dobrzy, że nie odwalili
kity w trakcie. Zrealizowaliśmy zlecenie, co automatycznie podwoiło
liczbę tych napływających, a rzeczona dziesiątka zyskała pewną reputację.
To śmietanka naszych pracowników, którzy dodatkowo po tamtej robocie
pójdą za Curranem w ogień.
Mamy nieprzyjemne przeczucia co do tej rozmowy z Rolandem. Curran
nie jedzie ze mną. Po pierwsze, dzięki temu negocjacje będą łatwiejsze. To
nie będzie miła pogawędka, a biorąc pod uwagę, że mój narzeczony i jego
przyszły teść spierają się o byle gówno, lepiej żebym sama to załatwiła. Po
drugie, jeśli coś mi się stanie, tylko Curran może obronić miasto i
ewentualnie mnie odbić. Wiem, że spróbowałby tego – przeistoczyłby się
w bestię i pokierował swój zespół dzierżących broń maniaków na
Lawrenceville, żeby uwolnić mnie z rąk ojca. Nie mogę do tego dopuścić,
ponieważ sprawa zakończyłaby się tragicznie.
Nachylam się do Currana i całuję go. Obejmuje mnie i ściska mocno przez
chwilę.
– No to jadę.
– Będę czekał.
– Baw się dobrze ze swoją Drużyną A. Bądźcie gotowi i nie zamordujcie
nikogo pod moją nieobecność.
– Nic nie obiecuję – odpowiada Curran.
Dosiadam Cuddles. Łaciata oślica strzyże uszami.
– Powiem tatulkowi jak ci przykro, że nie mogliście się spotkać.
Eduardo parska śmiechem.
Curran szczerzy zęby.
– To jemu będzie przykro, jeżeli będę musiał do niego pojechać.
– Hej, Daniels! – woła Ella. – Przywieź ciastka.
– Skąd ci przyszło do głowy, że będą jakieś ciastka?
– Kiedy ja odwiedzam rodziców, zawsze jakieś mają.
Po zjedzeniu ciastek Rolanda pewnie zionęłabym ogniem.
– Zobaczymy – odpowiadam.
Ruszam drogą. W czasach swej świetności I-85 była ogromną
międzystanówką składającą się z sześciu zwykłych pasów oraz dwóch
dodatkowych pasów szybkiego ruchu po obu stronach. Nawierzchnia
pobocza skruszała na skutek nieustających ataków magii, przez co
korzeniom łatwiej było podważyć asfalt, a potężna niegdyś autostrada jest
obecnie leśną drogą. Okalają ją olbrzymie orzeszniki, klony i jesiony,
które wojują o przestrzeń z gigantycznymi dębami obwieszonymi
poroślami jak choinki. Upał jest nie do wytrzymania. Słońce smaży
niemiłosiernie. Na dotarcie do Lawrenceville potrzebuję dwudziestu
minut. Jeśli nie będę trzymać się cienia, zostanie ze mnie skwarek.
Czego może chcieć Roland od Saimana?
Drażni mnie mocno rozmyślanie o tej sytuacji. Stary cap wlazł na moje
terytorium i porwał mojego człowieka. Niezależnie od panujących
pomiędzy nami stosunków, Saiman jest mieszkańcem Atlanty. Cała
jestem zjeżona. Można by pomyśleć, że ze zwykłej przyzwoitości ojciec nie
będzie wykręcał mi takich numerów na dwa tygodnie przed ślubem.
Jeszcze nie kupiłam kiecki. Byłam trzy razy na zakupach specjalnie w tym
celu, ale nie znalazłam nic odpowiedniego.
Zza grubego jesionu wyłania się Derek. Jak zwykle porusza się z płynną
gracją zmiennokształtnego. Jest tuż po dwudziestce, ma szerokie ramiona
oraz twarz, na której życie mocno odznaczyło swe piętno. U niektórych
zmiennokształtnych od razu widać, do jakiego gatunku należy ich
zwierzęca część. Nawet pozostając w ludzkim ciele Derek wygląda jak
wilk. Drapieżny, samotny, bystry wilk.
– Zaczynałam się zastanawiać, gdzie się podziewasz.
Wilkołak wzrusza ramionami.
– Zrobiłem zwiad - gruby, groźny i szorstki głos pasuje do jego
osobowości.
– No i?
– Nie ma patroli aż do Lawrenceville.
Nie wiem, czy to dobrze – bo nie będę musiała nikogo zastraszać lub
zabijać – czy źle, bo ojciec uznaje mnie za tak nieszkodliwą, że olewa
wystawianie straży.
– Masz minę, jakbyś chciała kogoś ukatrupić – zauważa Derek.
– A to normalnie tak nie wyglądam?
– Nie aż tak.
– To pewnie dlatego, że ojciec wystawia moją cierpliwość na próbę, a ta
już mi się kończy.
Nie zatrzymuję się, a wilk truchce obok.
– Curran powiedział mi o ostatnim Konklawe.
– Mhm.
– Dlaczego Nick tak cię nienawidzi?
– Znasz historię o mnie i Voronie? Wiesz, że Voron wychowywał mnie po
tym, jak Roland zamordował mamę?
Derek przytakuje.
– Z każdym razem gdy zjawialiśmy się w okolicach Atlanty, Greg
Feldman nas odwiedzał. Wydało mi się to dziwne, gdy podrosłam, bo
Greg był rycerzem-wróżbitą, a Voron trzymał się z daleka od Zakonu.
Spytałam kiedyś o to Vorona. Powiedział mi, że mama, Greg oraz jego
była żona, Anna, byli niegdyś przyjaciółmi. Potem, po śmierci Vorona,
Feldman został moim opiekunem. Czasem zabierał mnie do domu Anny.
Na początku mnie nie lubiła. Jest jasnowidzką. Zastanawiałam się kiedyś,
dlaczego zerwała kontakt, ale teraz to rozumiem.
– No dobra, ale co ma do tego Nick?
– Kiedy d’Ambray mordował rycerzy w ich tutejszym oddziale, Nick
ujawnił się. Maxine zwróciła się do niego per „Feldman”. Po wszystkim
poprosiłam Jima, żeby go sprawdził. Okazało się, że Nick jest synem
Grega.
Derek marszczy brwi.
– Nie wiedziałaś, że twój opiekun ma syna?
– Nie. Greg zajmował się mną zaledwie kilka lat. Ani on, ani Anna nigdy
nie wspominali o synu. Nie widziałam zdjęć, nie słyszałam jego imienia w
rozmowach. Po odkryciu Jima zadzwoniłam do Anny. Myślałam, że Greg
i Voron byli przyjaciółmi. Mam zdjęcie zrobione wspólnie całej czwórce.
To była ściema. Znali się, ale nie przyjaźnili. Kalina pracowała krótko dla
Zakonu przed poślubieniem Rolanda. Poznała tam Grega, a ten się w niej
zakochał. Nie krył tego przed Anną, ale ze względu na to, że Nick miał
dopiero dwa latka, postanowili się nie rozwodzić. Mama odnowiła
znajomość z Gregiem, gdy uciekała wraz z Voronem przed moim ojcem.
Byłam wtedy niemowlęciem. Greg odszedł od Anny, gdy dowiedział się o
śmierci Kaliny. Nick miał sześć lat.
– Nie rozumiem – wtrąca Derek. – Po co odchodził, skoro Kalina już nie
żyła?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia, co roiło się Gregowi w głowie. Może
zdawało mu się, że pozostając z inną kobietą zdradza pamięć mojej matki.
Vorona i Grega nie łączyła przyjaźń, a żałoba po wspólnej ukochanej.
Anna i Greg wspólnie wychowywali Nicka, ale ten złożył podanie o
przyjęcie o przyjęcie do szkoły z internatem, gdy miał dwanaście lat. To
była Kwatera Giermków – placówka przygotowawcza przed wstąpieniem
do Akademii Zakonu. Nick dostał się i nigdy już go więcej nie zobaczyli.
Według słów Anny mocno ich nienawidził. Gdy Nick przystąpił do
Krzyżowców, Grega poproszono o usunięcie wszelkich śladów istnienia
syna – dla bezpieczeństwa rycerza i jego rodziny. No i w końcu Nick
zaczął pracować pod przykrywką. Spędził dwa lata z d’Ambrayem.
Podsumowując, moja matka rozbiła małżeństwo jego rodziców, a przez
mojego ojca musiał znosić różne okropieństwa, czynione jemu i innym.
Ma wiele powodów, żeby nie darzyć mnie sympatią.
– Rozumiem, że może być zły na swoich lub twoich rodziców, ale ty byłaś
dzieckiem.
Wzdycham.
– Może gdybym była córką kobiety, którą jego ojciec kochał albo
przybranym dzieckiem, które go zastąpiło, albo córką Rolanda, to Nick
jakoś by to przełknął. Niestety jestem tym wszystkim naraz. Feldman
przeboleje to lub nie. Mam to gdzieś.
Prawdę powiedziawszy trochę mnie to obchodzi. Nick podpada pod
kategorię „starszy brat”.
Drzewa rozstępują się, dając pola trawiastej przestrzeni, po której stara
autostrada prowadzi wprost do niewysokiej, przysadzistej wieży.
Wygląda, jakby miała jeszcze ochotę sporo urosnąć. Dookoła niej nabiera
kształtu forteca. Jej mury są już w trzech czwartych ukończone. Kurwa.
– Zdawało mi się, że zgodził się zaprzestać budowania przy naszej granicy
– mówi Derek.
– Zgodził się nie kontynuować budowy wieży. Przystaliśmy na
dokończenie rezydencji.
– To nie jest rezydencja, tylko forteca.
– No przecież, kurwa, widzę.
W dodatku zbudowana w niesłychanie szybkim tempie. Trzy miesiące
temu były tu zaledwie fundamenty. Teraz widać prawie ukończony mur, a
za nim główny budynek i towarzyszące mniejsze zabudowania. Z
gzymsów zwisają powiewające na wietrze krwistoczerwone chorągwie.
Ładnie się tu urządził.
Z zagajnika wyjeżdża szybko ktoś na wierzchowcu. Owa osoba trzyma
błękitną chorągiew. Wszędzie rozpoznam tę klacz. To Peanut. Julie
galopuje na niej wprost do zamku Rolanda.
Powiedziałam jej dziś rano, gdzie się wybieram i przykazałam zostać w
Cutting Edge. Ale nie, musiała się tu przywlec i czekać, aż się zjawię, żeby
zrobić dramatyczne wejście.
Za jakie grzechy?
– Zamorduję ją.
– Jest twoją emisariuszką – stwierdza Derek. – A to twoje barwy. Błękit
oznacza człowieka.
Moim czym?
Derek teatralnie daje krok w bok.
Gapię się na niego.
– Jakby miała ci głowa eksplodować – wyjaśnia usłużnie.
– Zamknij się już.
Wilk chichocze chrapliwie. Jasne.
Ojciec w tej nowej epoce miał dwóch generałów. Pierwszy z nich, Voron,
opuścił służbę, żeby mnie chronić, bo moja mama przekonała go dzięki
swej magii, że jest w niej beznadziejnie zakochany. Drugim jest Hugh
d’Ambray, który podczas szkolenia służył Rolandowi jako emisariusz.
Według słów Vorona tak to się odbywało tysiące lat temu, zanim magia
zginęła ze świata, a utworzone przez Rolanda magiczne imperium runęło
w gruzach. Najpierw zostaje się emisariuszem, a potem generałem. Nie
rozmawiałam o tym z Julie. Pewnie wciąż ucina sobie pogawędki z
Rolandem. Nie wiem, jak to robią, a kiedy zapytałam ją kilka tygodni
temu o to, wyparła się wszystkiego.
Skłamała.
Zgrzytam zębami.
Nic dobrego nie wyniknie z rozmów Julie z Rolandem. On sączy truciznę
w jej duszę. Przyłapałam ich raz i zrobiłam co się dało, by przestała.
Logika, tłumaczenie, serdeczne prośby, groźby, kary – nic nie zdało
egzaminu. Nie podziała nic oprócz bezpośredniego rozkazu, ale nie chcę
posuwać się tak daleko. Poza tym ów bezpośredni rozkaz musiałby być
tak sformułowany, żeby nie dało się go obejść. Pewnie musiałabym
wynająć Barabasa, żeby mi go napisał. Julie rozmawia z Rolandem, a ja
nic nie mogę z tym zrobić. Ojciec włazi na moje terytorium i dręczy mnie
– i tego też nie umiem powstrzymać. A teraz Julie wjeżdża do jego
„rezydencji”, żeby ogłosić moje przybycie.
Unoszę głowę i prostuję się w siodle. Cuddles wyczuwa mój nastrój i
przechodzi w cwał. Derek puszcza się za nami biegiem. Porozmawiam
sobie z córką po powrocie do domu. Nie potrzebuję emisariuszki, ale nie
zostawię jej tam długo bez wsparcia. Wjadę do tego jebanego zamku,
jakby każdy mój ruch był poprzedzony taką pompą – włącznie z
fanfarami i sztandarami.
Przy wjeździe do zamku stoi czwórka strażników w skórzanych zbrojach.
Wszyscy są schludni, ponurzy i wyglądają jakby ktoś znalazł psy bojowe,
nadał im ludzkie kształty i wytrenował na perfekcyjnych żołnierzy.
Pochylają głowy i witają mnie chórem:
– Sharrim.
Świetnie. Zapowiada się na wspaniałą wizytę.
Wjeżdżam na dziedziniec i schodzę z konia obok Julie, która stoi w
pozycji „spocznij” i trzyma tę głupią chorągiew. Obok niej stoi nieduży
stojak. Przynieśli jej jebany stojak na sztandar.
Podchodzi do nas mężczyzna i przyklęka. Widziałam go już wcześniej.
Jest po pięćdziesiątce, ma siwe włosy i wygląda na człowieka, który
spędził całe życie na walce. Lubię, kiedy ludzie klękają w takim samym
stopniu jak leczenie kanałowe i babranie się w ściekach.
– Zaszczycasz nas swoją obecnością, sharrim. Sharrum już został
poinformowany o twojej obecności. Nie posiada się z radości.
A jakże.
– Dziękuję za tak serdeczne powitanie.
– Mogę ci czymś służyć?
– Nie, dziękuję.
Mężczyzna wstaje i z wciąż pochyloną głową oddala się o kilka metrów i
tam staje.
Obsadzeni na murze żołnierze starają się nie gapić. Z bocznego budynku
wychodzi jakaś kobieta. Zauważa nas, obraca się na pięcie i wraca do
środka.
– Masz szlaban – syczę do Julie.
– I tak nie mam życia towarzyskiego – odpowiada szeptem Julie. –
Barabas dzwonił, zanim wyszłam z domu. Powiedział, żebyś działała w
granicach rozsądku.
Barabas zawsze to powtarza, gdy jadę na spotkanie z ojcem. Jeśli posunę
się za daleko, wyniknie z tego wojna.
– Gdzie jest Barabas?
– U siebie. Christopher miał załamanie nerwowe i spalił książkę.
To nie trzyma się kupy. Christopher uwielbia książki. Są dla niego
skarbem i sposobem na ucieczkę od rzeczywistości.
– Którą?
– „Mitologię według Bullfincha”.
Co mogło go tak zdenerwować w pisaninie Bullfincha?
Z małej bocznej wieży na prawo wychodzi para ludzi. Mężczyzna nosi
pomimo upału płaszcz, na który naszyto różne badziewie – od rzemyków
po futro. Zapewne za każdym razem, gdy płaszcz się rozdarł, używał
prowizorycznej łaty z tego, co akurat było pod ręką. Szczególnie jedna z
tych łat mi się nie podoba.
Twarz ma zbyt gładką jak na człowieka, rysy idealne, a wewnętrze kąciki
czarnych oczu opadają do dołu. Włosy ma obcięte krótko i potargane,
jakby nie czesał się od paru dni, ale są czarne jak smoła i wyglądają na
miękkie. Jest ogolony, ale nie wygląda schludnie. Jego skóra ma dziwny,
oliwkowy odcień. Zwykle kiedy mówi się o oliwkowej skórze, ma się na
myśli brązowo-złocisty z dodatkiem oliwkowego. U niego jest bardziej
nasycony zielenią. Znad ramienia wystaje rękojeść miecza owinięta
fioletowym sznurem. Ten sam kolor widać pod płaszczem.
Obok stoi wyższa od niego kobieta o ciemnej skórze i szerokich
ramionach. Na czarny strój wojskowy założyła kolczugę. W dłoni dzierży
wielki młot. Ciało pod tą kolczugą jest szczupłe: płaska pierś, twarda talia,
wąskie biodra. Same mięśnie. Włosy ma splecione w krótkie dredy i
spięte z tyłu. Jej oczy skrywają okulary przeciwsłoneczne. Ma grube, ale
ładne rysy twarzy – i całkiem ludzkie, choć wygląda, jakby mogła przebić
się przez ścianę gołymi rękami. Zwiewna, fioletowa apaszka powiewa u jej
pasa.
– Na murze, para po prawej stronie – szepczę.
Derek i Julie patrzą na wprost, ale wiem, że zauważyli ich.
– Facet ma ludzką skórę przyszytą do płaszcza.
Jeśli sprawy nie potoczą się gładko, ta dwójka może stanowić problem.
Dwanaście metrów nad nami drzwi wieży otwierają się i na kamienny
balkon wychodzi mój ojciec. Magia przywiera do niego na wzór
postrzępionego płaszcza. Zwija ją jak najszybciej się da, ale i tak
wyczuwam jego moc. Przerwaliśmy mu w czymś.
– Kwiatuszku!
– Ojcze.
I proszę. Nie zadławiłam się tym słowem.
– Dobrze cię widzieć.
Schodzi do nas po schodach. Wygląda jak ucieleśnienie marzeń każdej
sieroty. Ze względu na mnie przybrał wygląd osoby, która mogłaby mieć
dwudziestoośmioletnią córkę. Dodał włosy przyprószone siwizną i
maleńkie zmarszczki w kącikach oczu i przy ustach. Wystarczająco, żeby
sugerować doświadczenie. Jednak porusza się jak młodzieniaszek.
Odziane w jeansy i szarą tunikę z podwiniętymi rękawami ciało mogłoby
należeć do najemnika, który jak ulał pasowałby do zespołu Currana. Do
tego ta święta twarz. Z oczu bije dobroć i mądrość. Zwiastują wiedzę i
władzę, a w tej chwili jaśnieją ojcowską miłością. Każdemu dziecku
zdawałby się wspaniałym ojcem – opiekuńczym, cierpliwym, uważnym,
surowym tylko gdy zajdzie taka potrzeba (i tylko dla dobra dziecka), a
ponadto dumnym z każdego jego osiągnięcia. Gdybym spotkała go w
wieku piętnastu lat, gdy umarł Voron, a mój świat się posypał, nie
oparłabym się, pomimo że Voron wpajał mi nienawiść do Rolanda. Byłam
wtedy samotna i spragniona ludzkiego ciepła.
Julie jest sierotą. Ma teraz Currana i mnie, ale jesteśmy jej drugą,
niekoniecznie bezwarunkowo kochaną, rodziną. Wpatruję się w tę fasadę
ojcowskiej miłości i żałuję, że nie mogę odseparować Julie od tego
potwora. Gdyby życzenia mogły się spełniać, ten zamek byłby już jedną
wielką kupą gruzu.
– Jadłaś już? Każę coś podać. Znalazłem wspaniały przepis na curry.
Jasne, zjedz przepyszne, magiczne curry w domu owianego legendą
czarodzieja, który pragnie podbić świat. Pewnie.
– Dziękuję, nie jestem głodna.
– No to chodź ze mną. Chcę ci coś pokazać.
Zerkam na Dereka i delikatnie kręcę głową, dając mu do zrozumienia,
żeby został na miejscu.
Wilk kiwa głową.
Daję Julie znak, żeby poszła ze mną.
Dziewczyna stawia sztandar w stojaku i rusza za mną, ale trzymając
dystans. Rozmowa z ojcem nie będzie przyjemna, obnaży brzydkie cechy
Rolanda i warto, żeby mała była tego świadkiem.
Idziemy z ojcem przez dziedziniec i wspinamy się schodami na mur.
Teren na lewo przecina skomplikowana siatka rowów, która okala zamek
nieregularnym półksiężycem. Po bokach usypano pagórki piasku oraz
gładkich, różnokolorowych kamieni. Próbuję wyobrazić sobie, jak
wyglądają zarysy tych kanałów z góry, ale nie przypominają mi niczego
znajomego. Jeśli to plan zaklęcia, to musi być ono piekielnie
skomplikowane. Jakie zaklęcie wymaga piasku i kamienia? Czy Roland
buduje kamiennego golema? Wnioskując z ilości materiału to będzie
prawdziwy kolos. Ale dlaczego używa kamyków, a nie wyciosa go ze
skały? Może to zaklęcie przyzywające. Ale w takim razie co ojciec
przyzywa, że potrzebuje na to terenu o powierzchni dwudziestu boisk
futbolowych?
– Postanowiłem założyć ogród wodny.
Aaa.
– Opowiadałem ci o ogrodach wodnych w pałacu, w którym spędziłem
dzieciństwo. Chcę, żeby moje wnuki też miały szczęśliwe wspomnienia.
Przebłysk z przeszłości powraca z ogromną siłą: mój ojciec na trawiastym
wzgórzu; odbiera mi dziecko, a ja krzyczę. Ujrzałam tę wizję w umyśle
djinna. Choć nie był wiarygodnym źródłem wiedzy, wiedźmy potwierdziły
jego przewidywania. Jeśli… Nie. Kiedy urodzi się nasz syn, Roland będzie
próbował go nam odebrać. Chwytam tę myśl i nie pozwalam jej odbić się
na mej twarzy.
– Zmieniamy kierunek biegu rzeki. Klimat jest tu odpowiedni, a z
niewielką pomocą magii zamienię to miejsce w mały raj. Co o tym
sądzisz?
Otwórz usta i powiedz coś, Kate. No wyduś choć dwa słowa.
– Zapewne będzie tu pięknie.
– Owszem.
– Jak sądzisz, czy babcia chciałaby to zobaczyć?
Dziug. Dziug. Dziug.
– Lepiej zostawić ją w spokoju.
– Ona cierpi. Samotna i uwięziona w kamiennym sześcianie.
Roland wyzdycha.
– Na pewne sprawy nic nie można poradzić.
– Nie boisz się, że ktoś ją uwolni?
Ktoś, czyli na przykład ja.
– Jeśli ktoś będzie próbował dostać się do Mishmaru, będę o tym
wiedział. Udam się tam, by powstrzymać tę osobę, a ona nigdy stamtąd
nie wyjdzie.
Dzięki za ostrzeżenie, tatku.
– Twoja babka nie jest żywa, kwiatuszku. To żywioł, nawałnica bez
osobowości. Nie wiadomo, jakie by poczyniła szkody będąc na wolności.
Aha. Jasne. Pochowałeś ją z daleka od ukochanej ojczyzny, bo jest zbyt
niebezpieczna.
Ruszamy dalej po murze, z wolna okrążając wieżę.
– Jak idą przygotowania weselne?
– Znakomicie. Jak idzie podbijanie świata?
– Nie narzekam.
Chyba już wystarczy tej wymiany uprzejmości. Jeśli pozwolę mu kierować
rozmową, nigdy nie odzyskam Saimana.
– Sprowadzono tu mieszkańca Atlanty. Przyjechałam go zabrać.
– Och – kiwa głową Roland.
Skręcamy za róg i kątem oka widzę twarz Julie. Patrzy na pustą
przestrzeń za wschodnią stroną muru. Ma wytrzeszczone oczy i jest
bladziutka. Zerkam tam. Widać tylko przepiękną, szmaragdową trawę.
Julie wpatruje się w nią z przerażeniem. Na pewno widzi coś więcej niż ja.
Nie zatrzymujemy się.
Nie przesadzać. Być uprzejmą.
– Porwałeś Saimana.
– Zaprosiłem go w gościnę.
Wyciągam z kieszeni zdjęcie zmaltretowanego Saimana i podaję je ojcu.
Zerka na nie.
– Być może „gość” to za dużo powiedziane.
– Nie możesz porywać mieszkańców Atlanty według swojego widzimisię.
– W rzeczy samej mogę. Nie robię tego, ponieważ zawarliśmy
porozumienie, ale to z pewnością leży w mojej mocy.
Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale zaraz je zamykam.
Zatrzymujemy się na kwadratowym rozszerzeniu muru, które jest pewnie
podstawą do budowy bocznej wieży. Po prawej stronie na dole z krzyża
zwisa mężczyzna. Jest zakrwawiony, ma rozdarte ubrania i obitą twarz.
Jest przywiązany. Można by pomyśleć, że nie żyje gdyby nie to, że
wpatruje się w Rolanda prowokująco.
– Ojcze!
– Tak?
– Ukrzyżowałeś człowieka.
Roland zerka w tamtym kierunku. Twarz mu pochmurnieje.
– Owszem.
Julie ma taką sama minę, gdy zdaje jej się, że upiekło jej się podkradanie
piwa z beczki, ale potem przypomina sobie, że zostawiła pusty kufel na
biurku. Tatunio zapomniał o facecie, którego akurat powoli zabija.
Julie zerka do tyłu na pustą równinę. Chyba dość się już napatrzyła. Czas
wyekspediować ją do wyjścia.
– Chcę porozmawiać z ojcem na osobności – zwracam się do niej. –
Zaczekaj z Derekiem.
Dziewczyna pochyla głowę, odwraca się i odchodzi.
– Powinnaś bardziej w nią wierzyć – krytykuje mnie Roland.
– Wierzę w nią tyle, ile trzeba, nie zapominając przy tym, że ma dopiero
szesnaście lat.
– Wspaniały wiek. Niesie tyle możliwości.
Możliwości, o których ty nie masz prawa rozmyślać.
– Czym zawinił ten człowiek?
Roland wzdycha.
– Zrobił coś tak okropnego, że aż musisz go za to torturować?
Roland patrzy w ślad za Julie.
– Kłopot z generałem jest taki, że stanowisko to z natury jest obarczone
skazą. Generał, który nie potrafi zagrzać ludzi do walki, jest bezużyteczny,
ale by być dobrym dowódcą, musi zdobyć zaufanie i lojalność
podwładnych. Gdy siły zbrojne ruszają na pole walki ze świadomością, że
mogą polec, zwracają swe oczy ku generałowi, a nie królowi, który za nim
stoi.
Prędzej
czy
później
ich
oddanie
zaczyna
płynąć
dwoma
strumieniami. Porzucają króla i opowiadają się za człowiekiem, który
przelewał z nimi krew.
Ojciec spogląda na nędzną namiastkę człowieka na krzyży.
– To podwładny d’Ambraya?
– Tak.
– Co zrobił?
– Odmówił wykonania rozkazu. Kazałem mu coś zrobić, a on powiedział,
że jest żołnierzem, a nie rzeźnikiem. Hipokryzja tej pseudo-moralnej
postawy polega na tym, że gdyby otrzymał ów rozkaz od Hugh, zapewne
by go wykonał. Przypomniałem mu zaledwie, że żyje dzięki mojej dobrej
woli.
Rozkazał przywiązać go do krzyża, żeby umierał dłużej.
– To barbarzyństwo.
Roland odwraca się do mnie z nikłym uśmiechem na twarzy.
– Nie. Barbarzyństwo występuje w towarzystwie szybkiej śmierci.
Okrucieństwo charakteryzuje człowieka cywilizowanego. Mam tu oddział
stu Żelaznych Psów. To wspaniała lekcja poglądowa, wspierająca morale.
Cały Nimrod. Nie zna granic nikczemności, gdy idzie o realizowanie
celów.
– Ile on tam wisi?
– Pięć dni. Już powinien umrzeć, ale podtrzymuje się przy życiu swoją
magią, choć przecież bardzo cierpi. Wola przetrwania to fascynująca
rzecz.
Mam ochotę zejść tam i zdjąć go z krzyża. Nie jestem dobrą osobą.
Bywam okrutna. Zdarzało
mi się karać ludzi szablą, ale nawet w
najgorszym przypadku owa kara trwała zaledwie minuty. Mężczyzna na
krzyżu znosi męki od kilku dni. Nieważne, że Żelazny Pies był
człowiekiem d’Ambraya. Istnieje granica pomiędzy dobrem a złem, której
się nie przekracza. Wzajemna niechęć nie ma tu znaczenia – chodzi o
dobro i zło.
– A co jeśli Hugh powróci?
– Nie zrobi tego. Oczyściłem go.
– Że co?
– Co się dało z własnej, nieprzymuszonej woli, można odebrać.
Przeciąłem łączącą nas więź. Wciąż nosi w sobie krew naszej rodziny i
korzysta z wynikających z tego przywilejów. Nie mogę mu tego odebrać
bez pozbawiania go życia. Niemniej więź została zerwana. Światło jego
daru nie jest mi już drogie.
Włos jeży się na głowie. Ojciec ma gdzieś d’Ambraya.
– Uczyniłeś go na powrót śmiertelnym.
– Tak. Nawet biorąc pod uwagę jego zdolność uzdrawiania, nie
spodziewam się, żeby przeżył następne sto lat.
– Czy on jest tego świadom?
– Oczywiście.
D’Ambray spadał z niszczycielską siłą na wskazane przez Rolanda cele.
Zostawiał po sobie popioły i krew. Potem zjawiał się mój ojciec, żeby
poskromić swego okrutnego i brutalnego generała, a ofiary Hugh cieszyły
się na tę zmianę, bo wszystko jest lepsze niż d’Ambray. Hugh żył dla
Rolanda, a ten wyrzekł się go i opuścił. Nienawidzę d’Ambraya, ale
rozumiem go. Był narzędziem w rękach Rolanda, podobnie jak ja w
rękach Vorona. Mój przybrany ojciec wybierał cel, a jak zabijałam nie
zadając pytań, a co gorsza bez refleksji. Uwolniłam się z tej matni dzięki
śmierci Vorona – i po latach niezależnego życia. Dobrze wiem, jak boli
odrzucenie ze strony człowieka, którego traktowało się jak ojca. Myślałam
wtedy, że Voronowi zależało na mnie. Gdy dowiedziałam się, że szkolił
mnie tylko po to, by moją śmiercią zadać ból Rolandowi, prawie się
załamałam, choć Voron nie żył już wtedy od niemal dekady.
– Byłeś dla niego wszystkim. Popełni te odrażające zbrodnie dla ciebie, a
ty ograbiłeś go ze swej miłości, a przecież na tym najbardziej mu zależało.
– Hugh
jest nieprzydatnym
zabytkiem. Jego życie
było serią
nieskomplikowanych zadań, aż w końcu okazało się, że nie nadaje się do
niczego innego.
A czyja to zasługa?
– Wziąłeś go z ulicy. Wychowano go dokładnie tak, jak chciałeś.
– Miał potencjał – zauważa Roland z nostalgią w głosie. – Tyle magii. Był
jak lśniący klejnot. Stopiłem go i przekułem w miecz. Masz rację, to nie
jego wina. Niemniej nie da się zaprzeczyć, że świat idzie do przodu.
Niektóre miecze mogą zostać uformowane tylko raz. Lepiej zacząć od
nowa.
Julie. Ona też jaśnieje jak meteor. Jest młoda i można ją ukształtować;
złamać i przekuć na nowo.
Nie dostaniesz jej, ty pierdolony dupku. Nie dostaniesz.
Z trudem wyduszam spomiędzy zaciśniętych warg następne zdanie.
– Okazałbyś serce, gdybyś go po prostu zabił.
Uśmiech Rolanda nie gaśnie, ale na chwilę znika ciepło z jego oczu i
widać w nich lodowatą stal.
– Nie jestem dobry, córko. Jestem sprawiedliwy.
Muszę się stąd wynosić, zanim zrobię coś głupiego. Niestety muszę
jeszcze odzyskać Saimana i uniknąć wojny.
– Zwróć mi Saimana.
– Lodowy olbrzym z własnej, nieprzymuszonej woli opuścił granice twego
miasta. Moi ludzie nie naruszyli ich ciągłości.
Czyli zasadzili się na niego i przydybali w trakcie podróży. Kurwa.
– To nie ma znaczenia. Mieszka w Atlancie. Tam też prowadzi interesy,
posiada nieruchomości oraz zatrudnia ludzi. No i płaci podatki. Należy do
mnie.
– Przecież nawet go nie lubisz – mruży oczy Roland. – Co ci zależy?
– Chodzi o zasadę. Zrobiłabym to samo nawet dla nieznajomego, o ile jest
z Atlanty. Zwróć mi mojego lodowego olbrzyma, ojcze.
– Bo co?
– Albo będę sama musiała go odzyskać. Nie porzucam swych ludzi.
– Nie znoszę, gdy się sprzeczamy – Roland przechyla głowę. – Może w
zamian zaoferuję ci życie tamtego człowieka – wskazuje krzyż. –
Powiedzmy, że to nagroda pocieszenia. Widzę, że trapi cię jego los.
Możesz zabrać zastępcę Hugh, córko, i uczynić z nim, co zechcesz.
– Dziękuję. Wezmę go, skoro tak nalegasz. Jednak i tak chcę mojego
lodowego olbrzyma.
– Nie stawaj przeciwko mnie, Kate. Wystarczy, że stąd odejdziesz.
Łamie wszystkie obietnice, gdy tylko mu wygodnie. Mam ochotę
wykrzyczeć mu to w twarz. Wrzaskiem nie osiągnę nic oprócz zaostrzenia
konfliktu.
– Nie ma mowy.
Roland wzdycha.
– Nie pozostawiasz mi wyboru – tłumaczę. – Zgodnie z twoją logiką
każdy mieszkaniec mojego terenu może zostać bezkarnie zaatakowany,
gdy tylko wyściubi nos poza jego granicę. Skoro zainstalowałeś się tuż
przy owej granicy, oznacza to, że oblegasz Atlantę, a to z kolei jest niczym
innym, jak wypowiedzeniem wojny. Pogwałciłeś nasze porozumienie,
ojcze.
Roland śmieje się delikatnie.
– Sprawa jest prosta. Oddaj, co zabrałeś. Sam to zacząłeś, a ja tylko
reaguję.
– Nie jesteś gotowa, by mi się przeciwstawić. Nie podążaj tą ścieżką. Masz
zbyt dużo skrupułów, by ze mną walczyć.
Dosyć tego.
– Ojcze, kiedy ostatnio kogoś zabiłeś? Nie przy pomocy magii, ale
własnoręcznie, z tak bliskiej odległości, że mogłeś spojrzeć przeciwnikowi
w oczy? Zabiłam w tym tygodniu kobietę, żeby nie złożyła swych dzieci w
ofierze jakiemuś zapomnianemu bożkowi. Uśmierciłam tak wielu ludzi w
swoim życiu, że już nie pamiętam wszystkich twarzy. Zlewają się w jedno.
Już podążam tą ścieżką, a ty mi ją wskazałeś. Pytanie brzmi: czy ty jesteś
na to gotów?
Jego twarz posępnieje. Czuje magię wzbierającą w nim jak oślepiająca
gwiazda, która rodzi się z pustej ciemności.
– Moja dumna córko, moje wrażliwe, dobre dziecko,
współczujące wrogowi. Uratowałaś jednego człowieka
przed złym losem. A co zrobisz z resztą?
Magia emanuje z niego falą. Pusta przestrzeń na lewo od nas migocze.
Pojawiają się na niej krzyże, ukazujące się niczym miraż w drgającym,
pustynnym powietrzu. Mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, przyczepieni
do zdradzieckiego drewna.
Borze szumiący…
Tu jest chyba ze trzydzieści krzyży. Ich ciała wiszą bezwładnie i zupełnie
nieruchomo. Dociera do mnie smród; ten okropny, trujący sztynch
gnijącego, ludzkiego ciała. Nie żyją. Wszyscy. Czuję chłód grozy.
Roland spogląda na swoją ostatnią żyjącą ofiarę. Twarz Żelaznego Psa
wykrzywia grymas. Jego krzyż ustawiony jest naprzeciwko pozostałych.
– Kazałeś mu na to patrzeć.
Umierali w mękach, jedno po drugim, a Żelazny Pies przyglądał się temu
wszystkiemu ze swego posterunku.
– Nie masz pojęcia, jakie mam możliwości. Nie masz ze
mną szans. Kazałem mu zabić tych ludzi, a było to z
mojej strony wyrazem dobroci. Pies nie posłuchał mnie
i nie wyprawił ich szybko na tamten świat. Pokazałem
mu więc, ile kosztuje bunt.
Rozlewający się w moich żyłach chłód zmienia się w żar gniewu. Roland
przygląda mi się, żeby sprawdzić, czy dobrze odczytałam aluzję.
Nie martw się, staruszku. Zrozumiałam przesłanie.
–
Nie
doszłoby
do
tego,
gdyby
nie
okazał
nieposłuszeństwa.
Moja magia wyje i wierzga, domagając się wypuszczenia na zewnątrz.
Wkrada się do mego głosu:
– Nie.
Roland mruży oczy.
– Opisujesz to, jakby jakaś niewiadoma zewnętrzna siła
torturowała, a potem zamordowała tych ludzi. Jakby to
był niepowstrzymany żywioł, a ty w swej dobrotliwości
starasz się go zastopować, ale nie udaje ci się z winy
poddanych, którzy cię zawiedli. Lecz to twoja decyzja i
odpowiedzialność. Ty wydałeś rozkaz, żeby ukrzyżować
tych ludzi. Ty. Ty jesteś źródłem tego zła. To wyłącznie
twoja wina. To ty jesteś chorym skurwielem, który
uznał, że może dokonać masowej zagłady.
Roland szarpie się. Jego oczy płoną, a magia strzela wściekłym
strumieniem, kłębiąc się wokół niego jak chmura burzowa.
Pierniczyć to. Przestaję się wstrzymywać. Moja moc wydostaje się na
zewnątrz i mierzy z jego. Mur zamku pod nami drży. Wpatruję się w
niego złowrogo.
– Nie masz prawa. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego
zawsze musisz iść po władzę po trupach? Dlaczego nikt
nie przychodzi do ciebie z prośbą w rodzaju: „Prosimy,
potężny Nimr'radzie, prowadź nas”? To dlatego, że
twoje rządy przynoszą jedynie ból i cierpienie. Nikt nie
chce ciebie u steru.
– JAK ŚMIESZ SIĘ TAK DO MNIE ODZYWAĆ!
Jego magia rozkłada się i rośnie. Szarpie mnie wiejący znikąd wiatr.
Kamienie pod naszymi stopami grzechocą. Kilka bloków ześlizguje się i
stacza za krawędź. Ludzie na dziedzińcu kulą się.
– Jesteś uzurpatorem, ojcze. Popełniasz okropności w
imię większego dobra, ale to iluzja. Nie robisz nic
dobrego, a jedynie to – wskazuję krzyże. – To znak
rozpoznawczy
naszej
rodziny.
Nie
jesteśmy
zwiastunami pokoju, szczęścia, czy postępu. To twoja
spuścizna. Jesteś tyranem. Złą istotą, którą ludzie
starszą swoje dzieci. Jesteś jedyną osobą na Ziemi,
która myśli, że nadajesz się na władcę.
– ZAMILCZ!
Uderza we mnie fala magii, niemal zwalniając z nóg. O nie. Nie uciszy
mnie. Muszę zrzucić ciężar z duszy. Szykowałam się do tego od miesięcy.
Moja magia stawia opór. Gdyby miała głos, usłyszelibyśmy teraz jej ryk.
– Nie tolerujesz żadnej władzy oprócz tej, którą sam
dzierżysz. Drażni cię, że zajęłam Atlantę. Nie możesz
odpuścić. Knujesz, manipulujesz, prowokujesz mnie, a
kiedy muszę zareagować, łagodzisz wyrzuty sumienia
wmawiając sobie, że nie dałam ci wyboru. Gdybym
tylko zignorowała, że bezczelnie ignorujesz dane słowo,
wszystko było by dobrze. Udajesz, że to moja wina, ale
ona leży po twojej stronie. Twoja własna siostra
wybrała śmierć, bo nie chciała żyć w świecie, który ty
chcesz stworzyć.
Roland zamierza mnie spoliczkować, ale przewiduję jego ruch. To
wprawdzie czarodziej, ale ja jestem profesjonalną zabójczynią. Ojciec
wpatruje się zdumiony w moją dłoń blokującą jego.
– Teraz odjeżdżam, ale wrócę po Saimana. Zabrałeś mi
go i na pewno go odbiorę. Będziemy wtedy kwita, a ty
będziesz mógł się zastanowić, czy coś z tym dalej robić.
Odwracam się i schodzę z muru. Nie zostało już nic do dodania. Ludzie
pierzchają mi z drogi. Dwoje „fioletowych” żołnierzy z muru zniknęło.
Nad zamkiem zbiera się burza; kłębią się granatowe chmury. Mam to w
dupie.
Derek i Julie czekają na mnie. Stoją nieruchomo pośród ludzkiego
chaosu, stworzonego przez ludzi Rolanda, którzy zabezpieczają zamek
przed narastającym wiatrem. Julie jest blada jak ściana. Trzyma wodze
naszych wierzchowców i próbuje utrzymać je oba w miejscu, choć te
niepokoją się burzą. Mina Dereka nie wyraża niczego. Oczy świecą mu
żółto-zielonym blaskiem. Jeszcze chwila i zacznie gryźć. Mijam ich,
wychodzę przez wrota i kieruję się ku krzyżowi. Młodzi idą za mną. Ojciec
obserwuje mnie z muru.
Spoglądam na Dereka i wskazuję krzyż. Wilk staje za nim.
Wyobrażam sobie na drewnie podobiznę ojca i kopię z całej siły w
podstawę słupa. Wkładam w to całą złość i adrenalinę. Drewno pęka.
Powtarzam manewr jeszcze kilka razy. Krzyż przewraca się, a Derek go
łapie. Wyciągam nóż z osłony i przecinam sznury przytrzymujące
nadgarstki i kostki Żelaznego Psa. Derek ściąga go z krzyża i przerzuca
przez grzbiet Cuddles. Wskakuję na siodło i odjeżdżam. Dzieciaki
podążają moim śladem. Na niebie za nami ciemne chmury przykrywają
słońce.
KONIEC Rozdziału 02
Rozdział 03
Śmierć czyha za rogiem
Docieramy do punktu zbornego. Okazuje się, że przybyły dwie nowe
osoby. Barabas z jak zwykle nastroszonymi włosami gra w karty z Evelyn,
zwiadowczynią Jima.
Ella rzuca okiem na przewieszonego przez moje siodło Żelaznego Psa.
– To nie jest ciastko.
Curran widzi moją minę i poważnieje.
– Poszło gładko? – woła Barabas.
– Poszło ostro – odpowiadam.
Barabas rozdziawia usta.
– Kiedy tu się zjawi? – pyta Curran.
– Nie wiem.
Derek zdejmuje naszą zdobycz z wierzchowca. Mężczyzna wygląda jak
trup.
Wilk delikatnie klepie go po policzkach.
– Hej.
Powieki mężczyzny drgają.
Derek rozgląda się.
– Woda.
Któryś z najemników podaje mu manierkę, a ten przystawią ją do ust
„trupa”. Więzień ożywia się, chwyta manierkę i pije łapczywie.
– Nie za dużo – ordynuję schodząc z oślicy. – Bo zwymiotuje.
– Kto to? – pyta Curran.
– Zastępca d’Ambraya.
Narzeczony wpatruje się we mnie przez dłuższą chwilę.
– Jak to się dokładnie odbyło? – docieka Barabas.
– Oświadczyłam, że musi mi oddać Saimana, a on dał mi tego człowieka
jako nagrodę pocieszenia. Roland rozkazał mu wymordować grupę ludzi.
Żelazny Pies odmówił, więc ojciec postanowił zabić go przy pomocy
powolnej tortury. Potem wyjaśnił mi protekcjonalnym tonem, że gdy
ludzie nie poddają się jego woli, przytrafiają im się właśnie takie rzeczy.
Powiedziałam mu, co o tym myślę.
Barabas zamyka na chwilę mocno oczy.
– I jak to przyjął?
– Spójrz za mnie.
Mangustołak zerka na szalejącą na wschodzie burzę.
– Wiedziałem, że powinienem z tobą pojechać. To moja wina. Wspominał
coś o wypowiedzeniu wojny albo zemście na tobie?
– Nie. Próbował mnie spoliczkować.
– Że co? – powarkuje Curran. Oczy jaśnieją mu złotem.
– Próbował mnie spoliczkować. Zablokowałam go i oświadczyłem, że
odbiorę Saimana, że będziemy potem kwita, i że może wtedy zdecydować,
czy chce to dalej ciągnąć.
– Powiedział coś jeszcze? – dopytuje Barabas.
– Nie.
Żelazny Pies wymiotuje wodę na ziemię.
– Czyli nie zaszło wypowiedzenie wojny. Może jeszcze uda się uratować
sytuację – oddycha z ulgą prawnik.
Jasne.
– Nie chcę niczego ratować.
– Całkowicie cię rozumiem – kiwa głową mangustołak. – Dlatego
doradzam, żebyś nie rozmawiała z ojcem, dopóki nie rozwiążemy tej
sytuacji i przy odrobinie szczęścia zapobiegniemy wplątaniu miasta w
okrutną wojnę niosącą ze sobą wiele potencjalnych ofiar.
– Oczywiście, to wszystko moja wina – rzucam z przekąsem.
– Owszem – odpiera Barabas. – Wystarczyło normalnie z nim
porozmawiać.
Normalnie?
– Wiesz co, Barabas? Jest mi zupełnie zbędna twoja ocena moich
rozmów z ojcem.
Najemnicy robią jednocześnie krok w tył.
Curran kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Uważaj, Kate – mówi Barabas z nieprzeniknioną miną. – Pokazujesz
swoją magię.
– Wiesz, gdzie go znalazłam? – wskazuję Żelaznego Psa. – Zdjęłam go z
krzyża. Było ich tam jeszcze trzydzieścioro.
– Trzydzieści dwoje – podpowiada chrapliwy głos.
Odwracam się. Żelazny Pies siedzi. Jasnoszare oczy ma otwarte.
– Trzydzieści dwie osoby – powtarza cicho. – Umierali trzy dni.
– Odmówił ich zabicia, więc ojciec zmusił go do patrzenia jak umierają w
męczarniach. Co tu jest do ratowania, Barabas? – pytam.
– Właśnie dlatego musisz ratować sytuację – tłumaczy mangustołak.
– Mam powyżej uszu twojego szarogęszenia się na mojej ziemi.
– Dosyć – wtrąca Curran.
Barabas wycofuje się.
– Porozmawiamy o tym innym razem – dodaje na odchodnym.
Curran kuca przy Żelaznym Psie.
– Jak to się stało?
– Osiem kilometrów na południe od zamku znajdował się obóz –
odpowiada mężczyzna z trudem. – Jakaś wspólnota religijna. Roland
chciał mieć tę ziemię. Nie powiedział dlaczego. Zaproponował im, że ją
wykupi, ale u odmówili. Musieli wkurzyć go w trakcie rozmowy, ponieważ
rozkazał mi wziąć swoich ludzi i oczyścić teren. Powiedział, że mają
zniknąć z tej ziemi. Odparłem mu, że jestem żołnierzem i nie rozkażę
moim podwładnym wyrzynać nieuzbrojonych cywili.
– A gdyby d’Ambray wydał ten rozkaz? – pyta Curran.
Żelazny Pies spogląda na niego przytomnymi oczyma.
– Nie wydałby.
Jasne.
– Trudno w to uwierzyć – zauważam.
– Jestem żołnierzem – wyjaśnia mężczyzna. – Nie Rzeźnikiem. Żołnierze
walczą wyłącznie przeciwko innym żołnierzom.
– On mówi prawdę – wtrąca Julie. – Gdy d’Ambray chciał zmasakrować
jakąś społeczność, używał do tego Rzeźników. Większość z nich obecnie
nie żyje.
Tylko nie eksploduj, Kate. To nie jest konstruktywne rozwiązanie.
Odwracam się do niej.
– Żelazne Psy składają się z sześciu kohort – wyjaśnia Julie. –
W
pierwszych pięciu z nich na jedną kohortę przypada czterystu
osiemdziesięciu żołnierzy, podzielonych na osiemdziesięcioosobowe
centurie. [W „Magicznej zemście” podana jest liczba 380 żołnierzy na
kohortę. Jeśli to ma być kohorta na wzór rzymskiej, powinno być ich
480.] Szósta Kohorta składa się z dwustu czterdziestu ludzi i znana jest
jako Rzeźnicy, swego rodzaju siły uderzeniowe. Każda kohorta ma
kapitana. Hibla była kapitanką Rzeźników. Ten tutaj to Stoyan Iliev,
kapitan Pierwszej Kohorty, a zarazem pierwszy kapitan, którego
d’Ambray zrekrutował osobiście.
Zajebiście. Uratowałam „psiapsiółkę” Hugh.
Stoyan zwraca się do mnie:
– Byłem w Łabędzim Pałacu. Widziałem waszą walkę z Hiblą. Jeśli
chcecie mnie zabić, to dajcie mi chociaż miecz.
– Spokojnie – hamuje go Derek. – Jak ktoś nie może utrzymać wody w
żołądku, to raczej nie da rady walczyć mieczem. Kate nie ściąga ludzi z
krzyża, żeby ich od razu zabijać.
– To bez znaczenia – odpowiada Iliev. – Jak nie ona, to ktoś inny.
Kohorty są przetrzebione. Rzeźnicy już nie istnieją, a reszta ma połowę
obsady. Roland czyści szeregi. Lojalni Hugh zostali zabici lub zbiegli, a
legat Złocistego Legionu otwarcie poluje na przepędzonych przez
Rolanda ludzi. Jeśli nie chcecie mnie zabić, to co ze mną zrobicie?
Curran patrzy na mnie.
– Jest twój. Decyzja należy do ciebie.
Wzdycham.
– Zabierzemy go do lekarza Gildii. Magia jest w górze, a nasz medmag
jest dobry. Ma dobę na powrót do kondycji. Jutro o wschodzie słońca ma
go nie być w mieście.
– Wyjadę – obiecuje Stoyan.
– Dobra. ładujcie go – komenderuje Curran i podchodzi do mnie. –
Porozmawiajmy.
[Teraz? Serio?]
Oddalamy się od reszty.
Curran przekrzywia głowę i patrzy na mnie.
– Co się stało?
– Ukrzyżował całe rodziny. Czułam smród ich rozkładających się ciał. A
potem miał czelność powiedzieć mi, że właśnie to dzieje się z ludźmi,
którzy są mu nieposłuszni. Jakbym była jednym z tych jego sługusów,
którzy patrzą na niego z uwielbieniem i rzucają się w przepaść, gdy
krzywo na nich spojrzy. Miarka się przebrała. Siedzi cały czas jak Kargul
za płotem i mnie dręczy. Muszę chronić moją ziemię.
– Od kiedy to jest „moja ziemia”? – pyta cicho Curran. – Jeszcze
niedawno to było tylko „miasto”.
– Atlanta stała się moja, gdy ją zajęłam. Nikt inny nie chciał narażać
karku w jej obronie.
– A oni? – kiwa głową w stronę najemników układających Ilieva na
wozie. – Nie bronią Atlanty? A ja?
Mam ochotę mu przywalić.
Moment.
Biorę głęboki oddech.
Co mi przyszło do głowy? Przecież go kocham.
– Barabas jest naszym przyjacielem – dodaje Curran.
– No i?
– Chyba o tym zapomniałaś, więc ci przypominam.
Nie podoba mi się, jak na mnie patrzy. Jakby próbował rozgryźć, co jest
ze mną nie tak.
– Roland szkoli Julie na swojego następnego generała. Komunikują się za
moimi plecami, a ja nic nie mogę na to poradzić.
– Pogadam z nią.
– To nic nie da. Zagadaliśmy już ją na śmierć. Uczepił się jej i nie wiem,
jak ją od niego uwolnić.
– Będziemy o nią walczyć. Do samego końca. Musisz jednak pamiętać, że
jest niezależną istotą i może sama o sobie stanowić.
– Jest jeszcze dzieckiem. A on liczy sobie tysiące lat.
– Julie ma szesnaście lat i jest już doświadczona życiowo. Kocha nas. To
mnie nie martwi. Roland próbował już tych sztuczek na nas obojgu i nie
podziałało. Nie dołączyliśmy do jego gromadki fanatycznych wyznawców.
Julie wdała się w nas. Buntuje się przeciwko władzy. Nie jest tak źle, jak
ci się wydaje. Oczywiście nadejdzie dzień, w którym podejmie decyzję,
która ci się nie spodoba i nic nie będziesz mogła z tym zrobić.
Ależ mogę. Na przykład rozkazać jej. Zmieniłabym się wtedy we własnego
ojca.
– Jadę do biura – kończę rozmowę.
Mam dosyć pogaduszek. Potrzebuję miejsca i czasu, żeby to sobie
wszystko poukładać
– Dobra. Wpadnę do ciebie później, jak ogarnę sprawy Gildii,
– Jak chcesz – rzucam.
No dobra. To było niemiłe z mojej strony.
– Byłoby miło – dodaję pojednawczo.
***
Do biura jadę naszym jeepem, żałując że nie mogę fizycznie rozładować
napięcia. Barabas miał rację. Straciłam nad sobą panowanie. Curran też
miał rację. Barabas jest naszym przyjacielem i nie zasługuje na podobne
traktowanie. To że obal mieli rację, jeszcze bardziej mnie wkurza. Stało
się coś dziwnego, gdy rozmawiałam z Curranem. Prawie puściły mi
nerwy. Podważył moją władzę, podobnie jak Roland moje prawo do tej
ziemi. Chwiałam się wtedy nad przepaścią. Nagłe pragnienie, by zmusić
wszystkich do poddania się mej woli, było niezwykle mocne. Głupio się
teraz czuję. To do mnie niepodobne. Kipi we mnie energia. Muszę ją
koniecznie spalić, żeby moje ciało przestało buzować. Przygotowałam się
wtedy na murze do magicznego uderzenia, ale go nie wypuściłam. Przez
niezużytą magię dostaję kręćka.
Parkuje przed Cutting Edge, idę do biura i wkładam klucz do zamka. Ten
nie chce się przekręcić. Jestem licencjonowaną detektywką, więc
dedukuję, że drzwi są pewnie już otwarte. Nie mam ochoty na spotkania i
rozmowy. Potrzebuję godzinki dla siebie na niezapomnianą randkę z
workiem treningowym. Głupio jest tak stać z kluczem w drzwiach, więc
otwieram je i wchodzę. Za biurkiem siedzi trzymający karty w dłoni
Ascanio. Naprzeciwko niego przycupnął Roman.
Kurde.
Czarny wołchw nosi zwyczajową czarną szatę ze srebrną oblamówką.
Wielki kostur stoi oparty o ścianę. Górna część owej laski wyrzeźbiona
jest na kształt ptasiej głowy (która jak na razie jest drewniana).
Spoglądam na nią wilczym wzrokiem, bo ma wkurzający nawyk ożywania
i dziobania mnie.
– Czyli dowolna „trójka” bije „dwie pary”? – pyta Ascanio.
– Tak.
– Przecież to bez sensu. Na dwie pary składają się cztery karty, a trójka
wymaga trzech. Trudniej jest zdobyć cztery.
– Statystycznie prawdopodobieństwo dobrania dwóch par jest wyższe,
niż zdobycia trzech karty jednakowej wartości.
– Marnujesz czas – oświadczam. – Ascanio ma najgorszą pokerową twarz
na świecie.
– Za to mam strategię – oświadcza chłopak.
– Aha.
– Będę grywał wyłącznie z kobietami i rozpraszał je swym urokiem.
Ascanio prezentuje zniewalający uśmiech. Za ładny i zbyt wystudiowany.
– Pokaż – proszę.
– Co mam pokazać?
– Ten czar.
No dobra, muszę przyznać, że znakomicie mu to wychodzi.
– Musisz nad tym popracować, żebyś wyglądał bardziej uwodzicielsko, a
mniej jakbyś miał zatwardzenie.
– Wcale tak nie wyglądam!
Zerkam na Romana.
– Niet – orzeka wołchw. – To nie o zatwardzenie chodzi, a o przebiegłość.
Wyglądasz jak mała łasica. Kobiety wyczuwają fałsz.
– I co mam z tym niby zrobić?
– Przestań się tak starać. – Czarny wołchw odwraca się do mnie. – Mam
kilka pytań.
– Czy to nie może zaczekać?
– Nie. Wasz ślub jest za dwa tygodnie. Przygotowałaś listę gości?
– A po co mi lista? Jak ktoś będzie chciał wziąć udział w uroczystości, to
zwyczajnie przyjdzie.
– Musisz mieć listę gości, żeby wiedzieć, ilu osobom musisz zapewnić coś
do przegryzienia. Zamówiłaś już catering?
– Nie.
– Ale zamówiłaś tort?
– Yyy…
– Florystkę?
– Floco?
– Osobę, która dostarcza drogie kwiaty i układa je w piękne kompozycje,
na które nikt nie zwraca uwagi?
– Nie.
Roman mruga zaskoczony.
– Aż boję się zapytać. Masz chociaż suknię?
– Tak.
– Jest biała?
– Tak.
Mruży podejrzliwie oczy.
– Czy to suknia ślubna?
– To biała suknia.
– Nosiłaś już ją?
– Możliwe.
Ascanio chichocze.
– A obrączki?
Kurwa.
– Czy tobie się wydaje, że to jakieś tam przyjęcie, na które wpadasz,
mówisz „tak”, a potem jedziesz do domu?
– A nie jest tak?
Właśnie tak to sobie wyobrażam.
– Zdajesz sobie sprawę, że cała śmietanka towarzyszka Atlanty życzy
sobie otrzymać zaproszenie na wasze przyjęcie weselne?
– Mam to gdzieś. Ten ślub jest dla mnie i Currana, a nie dla nich.
Roman opiera łokieć o blat i podpiera policzek ręką z wyrazem
rozbawionego braku nadziei na twarzy.
– No co?
– To mam powiedzieć mojej matce, żeby nie przychodziła?
Obrażanie Evdokii oraz Wyroczni Czarownic nie leży w moim interesie.
Już i tak nasze stosunki są napięte.
– Twoja matka jest mile widziana.
– A co z Gromadą? Władca Zwierząt jest najlepszym przyjacielem
Currana.
Wrrr.
– Dobra, zaprosimy też Gromadę.
– A Luthera Dillona?
– Luthera? Co ma z tym wspólnego szalony czarownik Biohazardu?
– Wpadłem na niego w drodze tutaj i mimochodem wspomniałem o
ślubie.
Aha.
– Powaliłeś się, że będziesz celebrował?
– Owszem i nie mam wyrzutów. Cały tutejszy wydział Biohazardu też
będzie na weselu.
Zaciskam powieki i próbuję policzyć do dziesięciu. To czasem pomaga.
Raz… Dwa…
– I twój ojciec.
Otwieram gwałtownie oczy.
– Co z moim ojcem?
Roman znowu mruga ze zdziwieniem.
– To było najprawdziwsze warknięcie – oznajmia.
Ascanio przytakuje z wytrzeszczonymi gałami.
– Tak. Bywa groźna. Nie jest łatwą pracodawczynią.
– Domyślam się – kiwa głową wołchw. – Roland wybiera się na ślub i
prawdopodobnie zaprosi dodatkowych gości.
– Zanim dojdzie do ślubu, będziemy zapewne w stanie wojny. Uwierz mi
na słowo, Roland nie pokaże się na przyjęciu.
– Kate, dobra z ciebie kobieta, ale żyjesz iluzją. Nie szkodzi. Wychodzisz
za mąż, masz taka być: oderwana od rzeczywistości, irracjonalna i
stuknięta.
– Powtarzam ci jeszcze raz, ślub jest dla mnie i Currana. Nie zamienisz go
w cyrk.
– Nie – Roman wstaje. – Dla was jest noc poślubna. Natomiast przyjęcie
wydaje się dla reszty i jest to cena, jaką musisz zapłacić, żeby mieć noc
poślubną. Nie martw się. Zajmę się wszystkim. W każdym razie mamy
większe zmartwienie. Wyrocznia Czarownic chce cię widzieć.
– Nie.
Gdy Wyrocznia pragnie się spotkać, nigdy nie ma dla mnie dobrych
wieści jak choćby: „Będziesz żyła długa, szczęśliwie i się roztyjesz”.
Zawsze wyskakują z: „Nadchodzi zagłada. Zaradź temu”.
– Mama bardzo nalega – rozbawienie znika z twarzy Romana i zmienia
się w powagę. – Sienna miała wizję.
A jakżeby inaczej.
– Nie wybieram się do nich. Mam tu pełne ręce roboty, a jeśli ma się
wydarzyć coś złego, to nie chcę o tym zawczasu wiedzieć.
– Chodzi o twojego synka – nalega Roman.
***
– Daleko jeszcze? – marudzę.
Wpatruję się w zarośniętą drogę. Jeep ryczy i grzmi, pożerając kolejne
kilometry dzięki naładowanej magią wodzie. Wyrocznia zwykle wyznacza
mi spotkania w parku Centennial, który kiedyś służył olimpijczykom, a
obecnie jest delikatnie okiełznanym, dzikim gąszczem w centrum Atlanty,
który należy do sabatów. Spotkania te wiążą się również z wkraczaniem
do paszczy magicznego żółwia, czego bardzo nie lubię. Tym razem czekają
na mnie w Cochran Mill. Według Romana to już nie jest park, a raczej las,
a dotarcie na miejsce zajmuje dwie godziny jazdy w piekielnym korku i po
wertepach. Utknęliśmy wcześniej na kwadrans za wielbłądem, bo
śmierdziel zatrzymał się przy objeździe wielkiej dziury i nie chciał przejść
po drewnianych deskach. Jeździec w końcu zlazł i zaczął ciągnąć wodze i
machać łapami, na co biedny wielbłąd zareagował nerwowo i
zwymiotował na głowę właściciela. Dobrze mu tak. Jedziemy teraz ulicą
South Fulton, która dano temu przestała udawać, że walczy z
zarastającym ją magicznym lasem. Klony, orzeszniki i topole tłoczą się na
spękanym chodniku i przerzucają gałęzie na drugą stronę, tworząc tunel
zieleni.
– Dlaczego tutaj, a nie w żółwiu?
– Ktoś obserwuje tamten park.
– Kto?
Roman spogląda na mnie znacząco.
Racja.
– Dlaczego mój ojciec interesuje się Sabatami?
– Nie chodzi o sabaty, a o Wyrocznię. A najbardziej o ciebie odwiedzającą
Wyrocznię. Skręć tutaj.
Kieruję samochód w prawo, na polną drogę. Jeep wjeżdża powoli na
nieduży parking. Zatrzymuję się i wysiadam.
– Stąd pójdziemy na pieszo – oświadcza Roman i rusza wąską drogą.
Las dookoła przepełniony jest dźwiękiem i światłem. Ptaki szczebioczą,
popiskują wiewiórki, a lisy poszczekują. Wilcze wycie wznosi się do nieba
– zbyt odległe, by stanowiło zagrożenie. Spasiony borsuk wychodzi
kołyszącym krokiem na dróżkę i patrzy na mnie wrednymi ślepkami,
jakby obrażony faktem, że ośmielam się wdzierać w jego królestwo, po
czym odchodzi niespiesznie. To las wiedźm. Jest domem zwierząt oraz
tych, których magia zespolona jest z naturą. Zwykli ludzie nie bywają tu
często i nie są mile widziani.
– Rozchmurz się – mówi Roman. – Słoneczko świeci, widoczność jest
dobra. Dobry dzień na wędrówkę.
Gdybym tylko mogła wyrzucić z głowy ojca i tamte krzyże. Mam nadzieję,
że nie wywołałam dziś wojny.
Drzewa rozstępują się i odsłaniają kamienisty zbiornik przejrzystej wody,
otoczony olbrzymimi głazami i otulony szmaragdowymi drzewami.
Góruje nad nim wysoka, blisko dwudziestometrowa, skalna ściana. W
okolicach Atlanty nie ma prawdziwych gór, nie licząc Stone Mountain,
która jest po prostu wielkim głazem, który oddzielił się od swoich
przyjaciółek, Appalachów. Wyglądem miejsce to przypomina bardziej
północnozachodnią Georgię.
Zerkam pytająco na Romana.
– Ten zakątek był mniej imponujący. Podczas przedostatniego rozbłysku
wystąpiła tu eksplozja magii. Z podłoża wyłoniła się góra, a pęknięcia
rozeszły się aż do strumienia Niedźwiadek i otworzyły go. Teraz to rzeka
Niedźwiadek. – Wskazuje kosturem na skałki. – Poczekamy tutaj.
Siadamy na głazach. Wpatruję się w krystalicznie czystą wodę. Skały
utworzyły niewielkie wodospady na końcu zbiornika. Tak tu pięknie i
błogo. Roman ma rację. To znakomity dzień na pieszą wycieczkę.
Z lasu po prawej stronie wychodzą trzy kobiety. Pierwsza kroczy pulchna
Evdokia. Matka. Rozpuszczone, brązowe włosy sięgają jej do połowy
pleców. Liście głaszczą prostą, białą tunikę. Kieruje się ku wodzie.
Roman przypomina swoją rodzicielkę. Trudno to z początku dostrzec ze
względu na zarost i końską grzywę na łepetynie, ale ma w sobie dużo z
Evdokii. Podobieństwo skrywa się w kącikach ust, gdy się uśmiecha i
jaśnieje w oczach, gdy wydaje mu się, że powiedział coś zabawnego. Znam
też jego ojca. To szczupły, posępny człowieczek. Jeśli Grigorii jakimś
cudem kiedyś się uśmiechnie, twarz mu popęka, a głowa spadnie z karku.
Za Evdokią podąża Sienna, która prowadzi Marię. W ciągu kilku
ostatnich lat Maria z nieustraszonej Staruchy przemieniła się w zwykłą
starowinkę. Przypominała mi drapieżcę – wychudłego, niemiłego, o
pazurach wymierzonych w przeciwnika. Teraz emanuje starością na wzór
wiekowych drzew. Biała tunika wisi na niej. Przez szerokie rękawy jej ręce
wyglądają tak krucho, jakby mogły trzasnąć pod naciskiem palców.
Za to Sienna poprawiła się. Nie wygląda już chorowicie, porusza się z
wdziękiem, a jej ciało ma pełniejsze kształty. Gęste blond włosy opadają
pięknymi falami.
Trzy wiedźmy docierają do wody. Są bose. Skręcają i kierują się do
skalistej ściany.
– Chodźmy – mówi Roman.
Idziemy za czarownicami. Okrążamy kamienny wodospad i zbliżamy się
do niewielkiej szczeliny o szerokości dwóch ludzi. Wiedźmy wchodzą tam
pojedynczo.
– Ty pierwsza – wołchw wskazuje dziurę.
Świetnie. Przyjechałam do lasu czarownic i pcham się do ciemnej,
głębokiej groty. Nic alarmującego. Chciałabym choć raz mieć ważne
spotkanie na przepięknej łące albo w sadzie.
Pochylam się, wchodzę do środka i zamykam oczy, żeby przywykły do
mroku. Gdy je otwieram, widzę niedużą jaskinię o niemal idealnym,
kolistym kształcie. W większości wypełnia ją woda, nie licząc wąskiego
progu czarnych głazów przy ścianach i mikroskopijnego pomostu z
drewnianymi ławeczkami. W górze kopuła jaskini rozszczepia się i daje
ujście tworzącej wodospad wodzie, która wpada do jeziorka poniżej.
Przez tę samą szczeliną przesącza się również światło słoneczne.
Dwie starsze czarownice sadowią się na pomoście. Idę do nich, a Roman
podąża za mną.
Sienna brodzi w wodzie, która sięga jej już do bioder i unosi tunikę jak
płatki lilii czworokątnej.
Panna drży i rozciera ramiona.
– Zimno.
– Sama zaproponowałaś – dogryza jej Maria.
– No tak.
– Sienna sięga po ciemny, unoszący się na wodzie obiekt. Drewniany
cebrzyk. Zanurza go w wodzie, zaczerpuje jej i polewa sobie głowę
chłodną strugą.
– O Bogini – wzdycha.
– Czy żółw jest chory? – pytam, żeby je wkurzyć.
Maria patrzy na mnie spode łba.
– Zważ na słowa, diabelskie nasienie.
O tak, nasza stara, dobra harpia. Znaczy świat nie zwariował.
– To jest teraz uświęcone miejsce – tłumaczy Evdokia. – Łatwiej tu
przywołać wizje.
– Zaglądałam w twoją przyszłość, Kate – mówi Sienna i podchodzi do
wodospadu.
– Nie chcę wiedzieć.
Naprawdę nie chcę. Kiedy już pozna się wizje, staje się ich więźniem,
zmuszonym do podążania ustaloną już ścieżką. Wolę swoje własne
wybory.
– Chcesz – Sienna odwraca się do mnie przodem, a tyłem do kaskady.
Wzdycham.
– Powiedz jej! – warczy stara jędza.
– Curran Lennart umrze, jeśli go poślubisz.
Czuję, jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Sienna prawie nigdy się nie myli.
– Pokaż mi.
Młoda wiedźma wchodzi pod wodospad. Magia porusza się wokół jak
silnik na rozruchu. Z wolna na lewo od wodospadu pojawia się
rozkwitające jak kwiat światło. Pole bitewne. Zderzają się odziane w
zbroje oraz porośnięte sierścią ciała. Słychać szczęk broni. Strzały
przecinają ze świstem powietrze i trafiają do celu. Magia zabija. Nad tym
chaosem roztacza się zgiełk, kakofonia jaką tylko walka bez użycia broni
palnej może stworzyć: krzyki, jęki, zgrzytanie metalu o metal,
powarkiwania zmiennokształtnych i nieludzkie wrzaski – wszystko to
skłębione w przytłaczający tumult, który jest głosem wojny. Ostre dźwięki
docierają do mnie i porywają w głąb wizji. Stoję w środku tego
zamieszania i ściskając w dłoni szablę szukam następnego celu. Powietrze
przesycone jest wonią krwi i dymu. Wokół walczących wirują płatki
popiołu. Za tym wszystkim stoi zamek, a nad nim wieża. To ta sama na
wpół ukończona budowla, która widziałam dziś rano, tyle że tym razem
już cała. Ogromny, szary stwór, na poły człowiek, na poły zwierz, toruje
sobie do niej drogę, rozgarniając przy tym wampiry na boki. Sierść ma
splamioną krwią. Nie ryczy, a jedynie pędzi co sił.
Curran.
Odziany w karmazynową szatę Roland stoi na szczycie wieży. Dzierży
utworzoną ze swej krwi włócznię.
Serce mi staje.
Curran skacze przekształcając energię pędu w potężny sus. Wzlatuje w
powietrze z obnażonymi kłami i pazurami.
Ojciec ciska włócznię. Jest doświadczonym włócznikiem. Ostrze przebija
pierś lwołaka.
Tryska krew.
Curran nie chwyta włóczni. Nie próbuje jej wyciągnąć. Dlaczego tego nie
robi? Widziałam jak leczył się z ran, które niemal go przepoławiały.
Dlaczego nie walczy? Zmienia się na powrót w człowieka, lecz zamiast
normalnego koloru jego skóra ma szarą barwę.
Borze szeleszczący. Zasilający jego organizm Lyc-V zginął. Cały.
Jednocześnie.
Ojciec łapie włócznię i przekręca ją. Zmienia się punkt widzenia i jestem
tam, stojąc obok Rolanda. Twarz Currana jest nieruchoma, a oczy
zamknięte. Ziemia usuwa mi się spod nóg; spadam w lodowatą otchłań.
Spadam bez końca i nie mogę się zatrzymać. Umarł.
Roland stęka i ciska ciało Currana z powrotem na pole bitwy. Na
horyzoncie jaśnieje krwawy zachód słońca. Atlanta płonie, schwytana w
gorącą paszczę piekła. Czarny, oleisty dym kotłuje znad ruin miasta i
łączy się nad nim w żałobny całun.
Wizja dobiega końca. Alternatywna rzeczywistość z bitwą i zwłokami
Currana rozdziera się jak cieniutka, papierowa przesłona. Trafiam do
swojego ciała, wróciwszy do jaskini. Mam mokre nogi. Stoję pośrodku
jeziorka, trzymając Sarrat w dłoni. Kłęby mlecznego oparu unoszą się z
ostrza w reakcji na pozostałości mych emocji. Pali mnie twarz i czuję
gorzkawy posmak w ustach. Wsuwam szablę do osłony i zanurzam dłonie
w zimnej wodzie, żeby się ochłodzić.
Nikt się nie odzywa.
Po paru chwilach zadaję pytanie:
– Czy to zawsze jest włócznia?
Włócznie nie są niezniszczalne.
– Czasem widzę miecz – odpowiada Sienna. – Czasem strzałę. Źródłem
zawsze jest Roland, a Curran za każdym razem umiera.
Kurwa.
– A jeśli się nie pobierzemy?
– Będzie jeszcze gorzej – oświadcza Sienna.
– Skąd wiesz?
– Ponieważ w ciągu ostatnich kilku tygodni zaglądałam w twoją
przyszłość ponad pięćdziesiąt razy. Wizja zmienia się czasem, gdy się
wahasz, czy poślubić Lennarta. Chcesz to sama zobaczyć, czy mam ci
opowiedzieć?
– Pokaż mi.
Sienna cofa się pod wodospad. Znowu widzę przed sobą bitwę. Krew i
dym wirują wokół mnie. Odwracam się i spoglądam na płonącą Atlantę.
Odkręcam się na dźwięk głosu.
Ojciec stoi w tym samym miejscu na wieży. Przed nim, na murze,
przyklęka jakaś odziana w łachmany istota. W pazurzastych łapach
trzyma dziecko.
Muszę dostać się do wieży.
Biegnę wkładając w to wszystkie siły. Płuca mnie palą. Jakieś ciała
odbijają się ode mnie po drodze. Moja magia łopoce i jaśnieje za mną.
Roland wyciąga rękę. Twarz ma wykrzywioną żalem. Tamten starszy
żołnierz, który klęczał dziś przede mną na dziedzińcu zamku, podaje
swemu panu włócznię z krwi.
– Nie!
Już jestem prawie przy wieży.
Ojciec zagryza zęby. Widzę jego twarz nienaturalnie wyraźnie. Łzy
zbierają mu się w oczach. Włócznia opada. Dziecko krzyczy, a dźwięk ten
rozdziera mi serce. Roland unosi broń do góry jak flagę.
Mój synek drga, nadziany na włócznię. Jego ból tnie mnie jak nóż, coraz
głębiej, żłobiąc mą duszę. Chłopczyk płacze za mną i wyciąga rączki, a ja
jestem bezsilna.
Jego serduszko uderza ten ostatni raz i milknie.
Coś wybucha we mnie. Głowa mi pęka.
Woda. Chłodna, kojąca toń. Tym razem od razu nurkuję, żeby ostudzić
emanujący ze skóry żar. Zostaję pod powierzchnią, aż kończy mi się
powietrze. Gdy się wynurzam, w jaskini panuje cisza.
Ruszam do skalistego brzegu i gramolę się na czarne głazy. Sienna
wychodzi spod wodospadu. Włosy oklejają jej czaszkę, a buzię ma bladą.
Wydostaje się na brzeg po drugiej stronie i pada na plecy.
– Dobrze się czujesz? – pyta mnie Roman.
– Właśnie widziała śmierć swojego dziecka – wtrąca Evdokia. – Niech
odetchnie.
Odpoczynek to luksus, na który nie mogę sobie pozwolić.
– Czy istnieje jakaś wersja, w której Atlanta nie płonie, a mój syn i Curran
nie umierają?
– Nie – odpowiada mi Sienna. – Przykro mi.
– Od kiedy miewasz te wizje?
– Od miesiąca.
– Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałaś?
Sienna wzdycha.
– Miałam nadzieję, że się mylę.
– A możesz? – pyta ją Roman. – To tylko możliwości a nie stuprocentowa
pewność.
– Przewidywanie przyszłości przypomina wpatrywanie się w wąski koniec
leja – wyjaśnia Sienna. – Im bardziej są oddalone przyszłe wydarzenia,
tym więcej wariantów się widzi. Im bardziej zbliżamy się do danego
zdarzenia, tym wyraźniejsza i szczegółowsza staje się najbardziej
prawdopodobna wersja przyszłości. Te wizje są niesamowicie bogate w
detale, więc można je uznać za niemal pewnik. Obecnie należy przyjąć, że
spełni się jedna z tych dwóch wersji. Syn lub ojciec wyzioną ducha,
Atlanta spłonie, wszyscy ucierpią. Nie widzę żadnych innych wariacji, a
próbowałam wiele razy. – Odwraca głowę w moją stronę. – Naprawdę
próbowałam. Umrę, jeśli Atlanta zostanie ogarnięta pożogą podczas tej
bitwy.
– Wszyscy umrzemy – wtrąca Evdokia. – Z obecnych tutaj tylko Kate
przeżyje.
– Kate, nie widzę twych losów w tej walce – dodaje Sienna. – Są przede
mną zakryte.
Skoro ukazane mi wizje są tak bardzo szczegółowe, ziszczą się w
niedalekiej przyszłości.
– Ile mamy czasu?
– Najdłużej rok, o ile nie wyjdziesz za mąż za Currana.
To oznacza skazanie naszego syna na śmierć.
– A jeśli to zrobię?
– Dwa tygodnie.
Dwa tygodnie? Co mam robić? Jak temu zapobiec?
– Jesteś niewiadomą – stwierdza Evdokia. – Sienna nie widzi cię.
– Co oznacza jedną z dwóch możliwości – wchodzi jej w słowo
jasnowidzka. – Nie jesteś ważna w nadchodzących wydarzeniach lub
kręcą się ona właśnie wokół ciebie. Jeśli to drugie, to w twojej mocy leży
zmiana przyszłych losów.
Gdybym tylko wiedziała, jak to zrobić.
– Jak zwykle – Roman wznosi oczy do góry. – Raz próbuję zrobić coś
dobrego, na przykład połączyć świętym węzłem małżeńskim dwoje ludzi,
którzy zwlekają z tym za długo! Raz! I wszystko zmienia się w piekło,
proroctwo o zagładzie i śmierć. Służyłem ci dziesięć lat. Zabiłoby cię,
gdybyś wsparła mnie ten jeden raz?
– Oczywiście wszystko musi kręcić się wokół ciebie – wzdycha Evdokia.
– Moment, udzielasz im ślubu? – pyta Sienna.
– On namaści ich krwią. Powinni poprosić Vasiliya – chichoce Maria.
Evdokia odwraca się od niej.
– Równie dobrze może to zrobić mój syn. To będzie najlepsze wesele, a
on najlepszym kapłanem.
Maria otwiera usta.
– Lepiej uważaj na słowa – ostrzega ją Evdokia.
Podniesionym głosem mówię:
– Nie pomagacie mi!
– Musisz go pokonać – doradza Sienna.
Jak zręcznie omija słowo „zamordować”. Ogarnia mnie dziwny niepokój.
Nie chcę zabić ojca. To bez sensu. On jest potworem i tyranem. Gdyby
miał do wyboru stracić życie lub przeżyć a poświęcić moje, bez wahania
wybrałby siebie. Poza tym jeszcze dziś rano chciałam zrobić mu duże
kuku. Co się ze mną dzieje? Rozplątywanie tego supła jest zbyt
skomplikowanym zadaniem, więc odsuwam to na później.
– Są jakieś postępy ze szkatułką ifrita? pyta Evdokia. – Rozmawiałaś z
Bahirem i jego współplemieńcami? Dowiedziałaś się czegoś?
– Nie potrafię dojść, jak to działa. Rozmawiałam o tym z mądrymi i
wykształconymi ludźmi. Oni też nie mogą tego rozgryźć. Nie mamy już
samej szkatułki, więc nie możemy jej zbadać. Zostały jedynie inkantacje,
które są odmianą zwykłego zaklęcia ochronnego, zasilanego boską mocą.
Nie mam pojęcia, gdzie szukać.
– Nikt z nas nie posiada aż tak dużej władzy nad sterowaniem
przyszłością jak ty – poucza mnie Sienna.
– Dziewczyna chce powiedzieć, że masz coś z tym zrobić – rzuca cierpko
Maria.
– Niby co? – patrzę na nią. Za długo już posiada moc, by się wzdrygnąć,
ale w jej oczach pojawia się niepewność. – No? Czekam na waszą
mądrość.
– Zrób cokolwiek – odpiera starucha. – Dałyśmy ci to miasto…
– Nie. Ja je sobie wzięłam. Zrobiłam to sama i zabezpieczyłam Atlantę
przed zajęciem przez Rolanda. Wy mi nie pomogłyście. Nie było was tam.
W oczach Marii gorzeje gniew.
– Zważ, do kogo mówisz!
– Doradzam to samo.
W jaskini zapada grobowa cisza. Wiedźmy wpatrują się we mnie. Sienna
masuje sobie gardło, jakby cos ją dusiło.
Wewnętrzna burza, którą opanowałam tego ranka, kipi mi pod
powierzchnią skóry. Ojciec zabije Currana lub naszego synka, a ja nie
potrafię temu zaradzić. Niezużyte zasoby magii wrą we mnie. Muszę dać
im upust albo rozerwą mnie na strzępy. Spoglądam na rozświetlony
skrawek nieba nade mną i uwalniam je. Magia tryska prosto w górę.
Woda w jeziorku unosi się w powietrze i rozciąga na tysiące migotliwych
pasm, odsłaniając przy tym skaliste dno. Moc i wściekłość wylewają się ze
mnie i płyną wzburzoną rzeką.
Ciśnienie obniża się. Zamykam kurek. Woda spada z hukiem do niecki.
– Och, Katienka – szepcze Evdokia.
Maria krztusi się.
Sienna podchodzi do niej niezgrabnie.
– Pomóż mi, Roman. Maria potrzebuje świeżego powietrza.
Wspólnie podnoszą starą czarownicę z ławki i wyprowadzają ją na
zewnątrz.
– Spotkałam się rano z ojcem – wyjawiam Evdokii.
Niebo jest takie błękitne. Gdybym tylko mogła dostać skrzydeł i odlecieć
hen daleko od moich problemów.
– Porwał Saimana. Nie chce go wypuścić, a ja nie mogę tego zignorować.
Będzie wojna. Podpisałam wyrok śmierci na mojego męża oraz syna.
– Nie. Nie zrobiłaś tego. Przewidziałyśmy to dawno temu. Tym lub innym
sposobem wojna doszłaby do skutku.
Podchodzę do niej i siadam obok. Czarownica głaszcze mnie po głowie.
To znajome uczucie. Pewnie robiła to, kiedy jeszcze byłam malutka;
zanim Voron mnie zabrał.
– Pomóż mi – szepczę urywanym głosem.
– Zrobię wszystko, co mogę – obiecuje krewniaczka. – Cała moja moc jest
do twojej dyspozycji. Szkoda że nie wiem, co zrobić.
Sienna wraca do jaskini i siada przy mnie.
– Dlaczego wy trzy jeszcze nie wyjechałyście? – pytam.
– Ponieważ to miasto jest nasze – wyjaśnia Evdokia. – To nasz dom. Nie
możemy wszyscy wyjechać, Katienka. Przyszłość i tak nas dopadnie.
– Roman ma rację – dodaje Sienna. – Przyszłość jest płynna. Jednak
kiedy jest tak nieodległa i pewna, musisz dokonać czegoś wielkiego, by ją
zmienić. Coś, co odmieni wszystko. Coś, czego nikt się nie spodziewa.
– Nie ma dla mnie żadnego Rubikonu do przekroczenia – odpieram na
to.
– Znajdź jakiś – stwierdza Sienna. – Ty jedna z nas to potrafisz.
KONIEC Rozdziału 03
Rozdział 04
Plan
Fala magii kończy się, gdy jesteśmy w drodze powrotnej do miasta.
Technika raz jeszcze przejmuje panowanie. Do biura docieramy
wczesnym popołudniem. Nikogo tam nie zastajemy. Ascanio pewnie
urwał się wcześniej. Moja ośliczka też otrzymuje status zaginionej w akcji
– zakładam, że jest już w swojej przydomowej stajni. Roman odjeżdża, a
ja wyciągam notes. Zawsze myśli mi się lepiej z długopisem w ręku.
Na kartce zapisuję „Rozwiązania” i wpatruję się w nią.
„1. Rozpocząć walkę z ojcem teraz, gdy nie spodziewa się bezpośredniego
ataku
2. Zaczekać, aż ojciec przypuści atak
3. Tańczyć, jak mi ojciec zagra.”
Opcja numer jeden od razu odpada. Wciąż nie mam pojęcia, jak pokonać
Rolanda. Poczułam dziś jego moc i choć stawiłam jej opór, zmiażdżyłaby
mnie, gdyby się nie hamował. Poza tym nie mam armii. Mogę poprosić
Gromadę i sabaty o pomoc, ale oni spodziewaliby się jakiejś sensownej
strategii, a nie „zaatakujmy zamek wroga na ura i zgińmy”. Furtka numer
dwa nie jest wiele lepsza. Teoretycznie po zajęciu Atlanty powinnam być
w stanie ją obronić. W tym przypadku też nie wiem, jak miałabym tego
dokonać. Gdy sięgam do magii miasta, zdaje się być ona łagodnym
morzem. Życie kłębi się i skrzy w jego głębinach. Wody te zdolne są
przekształcić się w sztorm, ale znowu – nie mam pojęcia, jak go wywołać.
Trzecia możliwość zadowoliłaby ojca, co od razu ją dyskwalifikuje. Tylko
kiedy zamykam oczy, widzę dwa bezwładne ciała. Jeśli poddam się woli
ojca teraz, jeśli opuszczę Currana, on przeżyje, a Roland nie zbije mojego
syna, jeśli nie powołam go na świat. Kocham ich obu. Moje przyszłe
dziecko oraz Currana. Bliscy są dla mnie najważniejsi. Curran, Julie,
Derek, nawet Grendel – sama stworzyłam tę rodzinę. Są moim życiem –
takim jakiego dla siebie pragnę i o jakie walczyłam. Nasze losy są
złączone. Jeśli zacznę służyć ojcu, uratuję ich. Przynajmniej na jakiś czas.
Problem w tym, jestem dobra tylko w jednym: w zabijaniu. Prędzej czy
później ojciec zechce wykorzystać moje „kwalifikacje” i będę zmuszona
odbierać innym ich ukochanych. Oczywistym jest, że ludzie będą
przeciwstawiać się Rolandowi – dobrzy ludzie, którym tak jak mnie, nie
podoba się krzyżowanie „wrogów”. A ja będę musiała ich mordować. Nie
zrobię tego. Byłam wściekłym psem Vorona przez piętnaście lat i nie
mam zamiaru wracać do takiego życia.
Skreślam listę i robię nową.
„NOWY PLAN
1. Zdobyć Zajebiaszcze Moce Kosmiczne
2. Rozdupczyć tatusia
3. Dać sobie na luz z tym całym ochranianiem miasta.”
Podoba mi się ten plan. Żebym tylko wiedziała, jak go wdrożyć. Może ktoś
przyniesie mi czarodziejski zwój z inkantacją, która w magiczny sposób
uwięzi ojca w jaskini. Z chęcią pomogę w zamian nosić drwa staruszce,
czy uprząść słomę w złoto. Mogę też udać się na wyprawę po takowy zwój.
Wpatruję się intensywnie w drzwi. No dalej, magiczny zwoju. Przybądź.
Nic z tego.
Lepiej ruszyć tyłek z biura i jechać do domu. Tam poczuję się lepiej.
Wrócę do domu, poćwiczę, ugotuję dużo żarełka, bo akurat mam ochotę i
wymyślę, co zrobić z Saimanem i Rolandem.
***
Zatrzymuję się przed naszym domem. Christopher siedzi na trawniku.
Racja. Medytacja.
Mieszkanie pod opieką Barabasa wychodzi Christopherowi na dobre.
Zostawiony sam sobie w Twierdzy często zapominał o posiłkach, a po
tygodniu lub dwóch dobrowolnej głodówki wyglądał, jakby mógł go
przewrócić silniejszy podmuch wiatru. Działo się tak, doki Barabas lub ja
tego nie zauważyliśmy i nie zmuszaliśmy go do jedzenia. Teraz mieszka
obok nas z Barabasem, który wziął na siebie odpowiedzialność za jego
zdrowie, a mangustołaki potrafią być bardzo zdyscyplinowane w dążeniu
do celu. Pomagam mu jak tylko mogę. Dzięki naszym staraniom
Christopher jada regularnie posiłki, myje się codziennie, nosi czyste
ubrania i jeździ z Barabasem do Gildii, gdzie ćwiczy. Wciąż jest
szczuplutki, ale jego skóra nabrała zdrowszego odcienia i choć ma białe,
niemal bezbarwne włosy, nie wygląda już jak duch. Niestety nie możemy
wyleczyć również jego umysłu. Wszystkie stresogenne czynniki już
zniknęły. Christopher jest bezpieczny, ma dach nad głową i posiłki, jest
otoczony przyjaciółmi, ale jego zdrowie psychiczne nie ulega poprawie.
Zawieźliśmy go do Uniwersytetu Medycznego w Emory, Uniwersytetu w
Duke oraz Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. O tej ostatniej podróży wolę
zapomnieć. Prawie zginęliśmy, a gdy nas nie było, zamordowano naszych
znajomych. Julie i Derek zajęli się tym, ale wciąż robi mi się słabo, gdy o
tym
pomyślę.
Lekarze
są
zgodni:
pod
względem
fizycznym
Christopherowi nic nie dolega. Nie można mu też przypisać żadnego
konkretnego zaburzenia na tle psychicznym. Christopher powtarza, że
Roland strzaskał mu umysł. Konsultanci z Emory i Duke potwierdzili, że
ktoś magicznie zniszczył jego psychikę. Psychiatra z Johnsa Hopkinsa to
wyjątkowo uzdolniony empata. Po rozmowie z Christopherem wyjawił
nam, że Christopher sam roztrzaskał swoją psyche. Nie chce stawić czoła
temu problemowi, nie chce tego sobie poprzypominać i naumyślnie
pozostaje w obecnym stanie. Christopher nie wyraził swej opinii. Siedział
spokojnie z uśmiechem na twarzy i nic więcej. Dzierży klucz do swojego
własnego ozdrowienia, a my nie mamy możliwości zmusić go, by go użył.
Wychodzę z wozu. Christopher patrzy na mnie ze swojej miejscówki
otoczonej
dmuchawcami
i
stokrotkami.
Odkąd
nasi
najbardziej
upierdliwi sąsiedzi wyprowadzili się i zabrali ze sobą stowarzyszenie
właścicieli domów, kosimy trawę, gdy mamy na to ochotę – a akurat nie
mamy ochoty niszczyć dmuchawców.
– Medytacja? – zaprasza mnie Christopher.
– Nie dziś – nie chcę zagłębiać się w swój umysł. – Przykro mi.
– Nie szkodzi.
Spytać o książkę, czy nie? Jeśli spytam, a on się wystraszy, będę miała do
siebie pretensje. Lepiej najpierw porozmawiać z Barabasem.
– Gdzie jest Maggie?
Christopher wyciąga zza siebie szmacianą torbę. Wygląda z niej czarny,
kudłaty łepek o najsmutniejszych na świecie psich oczach. Maggie to
niespełna czterokilogramowa mieszanka jamnika i chihuahuy. Jest za
długa, dziwaczna, a jej futro odstaje długimi, nędznymi pasemkami w
nieodpowiednich miejscach. Drepcze radośnie, zawsze nieco bokiem, a
gdy wydaje jej się, że ktoś jest na nią zły, unosi przednią łapkę i udaje, że
kuleje. Największą ambicją w jej życiu jest leżeć na czyichś kolanach,
najlepiej pod kocykiem.
Po Johnie Hopkinsie Barabas powiedział mi, że się nie podda.
Odpowiedziałam mu, że ja też. Postanowiłam medytować codzienne
wspólnie z Christopherem, a Barabas w ramach jego terapii postanowił
przygarnąć psa.
Psina patrzy na mnie, odwraca się i wpełza do torby. Jasne.
– Widziałeś może Currana lub Julie?
Christopher kręci głową.
W naszą ulicę skręca samochód i zatrzymuje się gwałtownie przed
naszym domem. Szyba zjeżdża w dół i z okna wysuwa się blond łepek
Andrei.
– Jestem wolna! Wolna!
O rajusiu.
– Nie powinnaś przypadkiem leżeć w łóżku?
Przysięgłabym, że Raphael twierdził, że Doolittle zakazał jej wstawać.
– Pierdzielić to. Idziemy na obiad.
– Za późno na obiad.
– To na postobiad albo przedkolację. Albo na dowolną kombinację tych
posiłków, jaka nam wpadnie do głowy.
– To nie jest...
Andrea gromi mnie spojrzeniem.
– Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży i umieram z głodu. Właź do
samochodu.
Wchodzę do auta, ruszamy, a Andrea pędzi jak szalona.
– Zjemy w Partenonie. Zamówimy sobie gyros.
Ma tak wystających brzuch, że pewnie musiała odsunąć siedzenie, a teraz
z trudem dostaje do kierownicy.
– Ten wyraz ponurej determinacji na twojej buzi jest przerażający –
zauważam.
– Byłam przykuta do łóżka w skrzydle medycznym Twierdzy przez
ostatnie dwa tygodnie – wyjaśnia.
– Dlaczego?
– Ponieważ Doolittle za dużo się martwi – macha ręką.
Kurczaczki.
– Czy Doolittle wie, gdzie jesteś?
– Tak.
– Jesteś pewna?
– Najzupełniej. Dałam mu znać. Zresztą, obiad jest teraz najważniejszy!
– Andr...
– Obiad! – błyska zębami.
Zamykam buzię i daję się wieźć na podwieczorek.
Dwadzieścia minut później Andrea stawia wóz przed Partenonem.
Przyglądam się, jak usiłuje wysiąść z jeepa.
Wysuwa się na brzeg siedzenia ile tylko może, a potem powoli wyciąga
jedną nogę, potem półdupek i połowę brzucha. Andrea jest niziutka, a
jeep ma wysokie zawieszenie. Macha stopą w poszukiwaniu podparcia.
Pomogłabym jej, ale zawsze jest uzbrojona i strzela śmiertelnie celnie, a
ja nie chcę dziś zginąć.
– Pomożesz mi w końcu, czy nie? – warczy.
Chwytam jej ramię i podtrzymuję, gdy wychodzi.
– Myślałam, że zastrzelisz mnie, jak spróbuję.
– Ha ha, ale śmieszne. – Wytrzeszcza oczy. W oczach czają się rubinowe
błyski. – Czuję jedzonko.
Ojej.
– Zaraz dostaniesz jedzonko. Jeszcze chwila.
Wpadamy przez drzwi Partenonu niczym Grecy przez bramy Troi. Pięć
minut później siedzimy przy naszym ulubionym stole w sekcji ogrodowej,
choć trzeba było wdrapać się tu po schodach i to w tym upale.
Zamawiamy górowaty talerz mięs, kwartę sosu tzatziki i wiadro smażonej
okry, bo Andrea ma na nią ochotę i czekamy na przybycie jedzenia.
Andrea upija łyk mrożonej herbaty i wzdycha.
– Jak sprawy? – pytam.
Przyjaciółka patrzy na mnie.
– Ty tak na serio? To uprzejmość, czy pytasz poważnie?
– A czy ja zawracam sobie głowę uprzejmościami?
– Dobrze – Andrea siorbie. – Znaczy, to trudne, ale rządzę klanem
twardą ręką.
– Aha.
Nie mam pojęcia, jak w ogóle można nimi rządzić. W klanie Boud są
same świry.
– W ubiegły wtorek Lora, Karen, Thomas i ten nowy chłopak, Kyle,
wracali do domu z baru, w którym próbowali się schlać.
Organizm zmiennokształtnego traktuje alkohol jak truciznę – czym
właściwie jest – i wydala go jak najszybciej się da. Nie mogą się upijać.
– W drodze powrotnej zabłądzili do Szkoły Magów.
O rajusiu.
– Tak się składa, że Szkoła Magów ma niedźwiedzia polarnego.
Robi się coraz lepiej.
– Skąd go mają? – jestem zaciekawiona.
– Wyszedł z lasu niedaleko Macon i świecił się. Przypadkiem grupka
magów akurat miała zajęcia w lesie, więc złapali zwierzę i przyprowadzili
je do szkoły, żeby sprawdzić, co z nim jest nie tak. Zbudowali mu ładny
wybieg.
– No dobra.
To nic niezwykłego w naszej postzmiennej epoce.
– Panie chciały zobaczyć niedźwiadka polarnego, chłopcy nie mieli
odwagi odmówić, więc cała czwórka włamała się do wybiegu z
kontrolowanym klimatem, a potem Lora postanowiła pogłaskać zwierzę
ponieważ „ją polubiło”.
– Ryzykowne pieszczoty.
– A tak. Niedźwiedź też ją pogłaskał.
Śmieję się wbrew sobie.
– Nie winię niedźwiedzia – wybałusza oczy Andrea. – Gdyby jakiś
cuchnący whiskey i hieną człowiek podszedł do mnie i próbował
zdrzemnąć się w moim domku, też bym go pogłaskała. Pazurami.
– Niedźwiedź przeżył?
– Owszem. Był zmaltretowany. Całą czwórka nasyfiła wszędzie swoją
krwią, bo próbowali odciągnąć zwierzaka od Lory, nie krzywdząc go przy
tym. Rzecz jasna przyłapano ich. Dostali po trzy tygodnie prac w
Twierdzy i orzekli, że jestem za surowa i złośliwa. Nieważne, że miałam
na karku całą Szkołę Magów, którzy nawijali o szkodach emocjonalnych
w psychice niedźwiedzia, a WAN chciał oskarżyć ich o włamanie. Nie, to
ja jestem niedobra. – Andrea przestaje jeść na krótką chwilę. – Wiesz, co
mi jedno z nich powiedziało? Że Cioteczka B. nigdy nie byłaby dla nich
tak surowa. Cioteczka B.! Dasz wiarę?
– Powyrywałaby im nogi z dupy.
– Pamiętają jakąś nieistniejącą, łagodną Cioteczkę B. Byłam jej betą.
Wiem, jakie wymierzała kary. Poza tym jestem wielka jak dom, nie mogę
zjeść porządnie, bo mnie boli, dzieciak kopie w nery jak zawodowiec, a
wszyscy traktują mnie, jakbym była ze szkła. – Patrzy na mnie. – Cały
czas boję się, że dziecko zmieni się przy porodzie w loupa. A gdy śpię,
mam o tym koszmary.
– Bierzesz panaceum.
– Wiem.
– Poza tym jesteś w połowie zwierzorodną. Masz bardzo stabilną postać.
Raczej nie grozi ci zmiana w loupa, nawet jeśli jesteś ciężko ranna.
– Wiem – wzdycha. – Dobrze o tym wiem. Chcę tylko, żeby wszystko
poszło dobrze, żeby dziecko było zdrowe. I już.
Ja też.
– Twoja kolej.– Wskazuje mnie swoim drugim gyrosem. – Co u ciebie?
To też nie uprzejmość.
Otwieram usta, ale nie wiem od czego zacząć.
Andrea przestaje jeść.
– Co się stało?
Milczę.
– Kate, chodzi o wesele? Jeśli nie chcesz wyjść za tego dupka, to nie
musisz. Powiedz tylko słowo, a klan i ja zabierzemy ciebie i Julie. Może i
jest lwem, ale ja mam całe stado hien.
– To nie takie proste.
Andrea odkłada gyrosa.
– Gadaj.
Jej ton świadczy o tym, że się nie wywinę. Opowiadam jej zatem o tacie i
krzyżach, o wymierzonym policzku, przemożnym pragnieniu by
zmiażdżyć Rolanda, starciu z Barabasem, wiedźmach i wizji.
Moja przyjaciółka siedzi w milczeniu przez dłuższy czas.
– Masz przejebane – kwituje.
– Nom.
– Możesz zabić Rolanda?
– Chyba nie chcę – wyrywa mi się.
– Jasne, że nie chcesz. Przecież to twój ojciec.
Gapię się na nią. Pociera brzuch i krzywi się.
– Małe nie chce się uspokoić.
– Ale jak mogę nie chcieć go zabić? Przecież to zły człowiek. Nie spocznie,
dopóki nie podepcze wszystkich. Miasto, stan, państwo – nic mu nie
wystarczy. Będzie parł do przodku, aż cała planeta stanie się jego
imperium. Torturuje ludzi. Rozmawia za moimi plecami z Julie i próbuje
ją przekabacić. Dlaczego się waham? Co jest ze mną nie tak?
– To twój ojciec. Począł cię. Jest jedyną nicią, jaka łączy cię z rodziną. I
kocha cię na swój spaczony sposób. Widziałam jego minę, gdy zajęłaś
miasto. Rozpierała go duma. Jeśli uda ci się wrazić mu serce w sztylet,
będzie umierał, dosłownie, z dumy. Jasne, że masz wątpliwości. Inaczej
nie byłabyś człowiekiem.
– Wcale mi nie pomagasz.
– Wolałabyś, żebym owijała w bawełnę? Jestem twoją najlepszą
przyjaciółką. Jestem od tego, żeby mówić ci prawdę prosto w oczy.
Roland jest potworem, ale kocha cię i stara się być dobrym ojcem.
Oczywiście, nie można przykładać do niego miary zwykłych ludzi. Możesz
go w ogóle zabić? Chodzi mi o to, czy istnieje taka fizyczna możliwość?
– Nie i raczej nie – odpowiadam. Sądząc po dzisiejszej burzy, jeszcze
długa droga przede mną. – Nawet nie wiem, czy mogę użyć przeciwko
niemu słów mocy. To moja najlepsza broń, ale skierowana przeciwko
naszemu dalekiemu krewniakowi, ifritowi, niemal mnie zabiła.
– Słabo – Andrea pociera znowu brzuch. – Nie frustruj się. Zawsze
znajdzie się jakiś sposób. Co ze szkatułką ifrita? Możesz go schwytać lub
wypędzić przy pomocy czegoś podobnego?
– Też nie wiem. Próbowałam dojść, jak działa szkatułka, ale to zbyt
skomplikowane i wymaga boskiej mocy. Trzeba było lat wiary. Nawet
Luther Dillon ma z tym zagwozdkę. Nie wiemy, jak dokładnie zostało
wykonane i nie mamy już pierwowzoru.
– Szkoda. Możesz popytać gdzie indziej?
– Pytałam już wszystkich – rzucam serwetkę na stół. – Nie ma na to
odpowiedzi. Przekopałam się przez wszystkie księgi i możliwe źródła. Nie
ma sposobu, by go uwięzić.
– Załazi ci pod skórę, a ty mu na
to pozwalasz. Jesteś chodzącą
encyklopedią mitologii. Wyciągasz ot tak z głowy najprzeróżniejsze
informacje o mitycznych stworach i ustalasz, że potwór, którego nikt nie
widział od trzech tysięcy lat jest uczulony na jeże, potem znajdujesz
ślicznego jeżyka i dziugasz nim monstrum w oczko.
– Ależ masz fantazję.
– To taki teoretyczny przykład. Musi być coś, jakiś talizman, zaklęcie,
istota, cokolwiek, co jest jego słabością.
– Ja jestem jego słabością. Schował przede mną tamtych trzydzieści
krzyży, bo nie chciał mnie zdenerwować. W wizjach nie zabija mnie, a
mojego męża i syna.
– Jedyną osobą, która była z nim na tyle blisko, by coś wiedzieć, to Erra,
a ja ją zabiłam. Zapytałabym babkę, ale ona już nie jest sobą – to
obecność w formie żywiołu, a nie osoba. Ona nie odpowiada na pytania.
Ona czuje.
– Szkoda, że nie wypytałaś ciotki, zanim ją uśmierciłaś…
Andrea drga i zamiera.
– Co jest?
– Musimy jechać do Twierdzy.
– Dlaczego?
W jej oczach drży panika.
– Dziecko się rodzi.
– Teraz?
– Tak, teraz!
Kurwa. Rzucam pieniądze na stół.
– Dasz radę zejść na dół?
Andrea powarkuje.
– Jestem pierdoloną byłą rycerką Zakonu. Przyprowadź samochód.
Wybiegam z budynku po auto. Magia jest w dole i silnik benzynowy od
razu zapala. Wyjeżdżam szybko z parkingu i hamuję gwałtownie przed
wejściem. Andrea wytacza się z wyjścia. Wyskakuję, otwieram drzwi auta
i wpycham ją na siedzenie.
– Za dwadzieścia minut możemy być w szpitalu Memorial. Wytrzymaj.
– Nie! Musimy wrócić do Twierdzy. To ciąża wysokiego ryzyka. Doolittle
uważa, że mogę umrzeć podczas porodu.
Niech to gałąź ściśnie. Obiegam samochód, wskakuję na siedzenie,
zapinam pas i wciskam gaz do dechy.
– I Doolittle cię wypuścił?
– Nie wypuścił. Zwiałam.
– Co? Powiedziałaś mi, że on wie, gdzie jesteś.
– Wie. Zostawiłam mu wiadomość. Och, boli jak diabli.
– Jak już urodzisz, to cię zamorduję. Coś ty sobie myślała?
– Że jestem na oddziale szpitalnym już dwa tygodnie i jeśli się stamtąd
nie wyrwę, to zacznę walić łbem w ścianę. Nie rozumiesz. Nie jestem
chora czy słaba. Jedynie sam poród może stanowić problem. Tkwiłam
tam bezczynnie i cały czas rozmyślałam o moim dziecku zmieniającym się
w loupa. Musiałam zwiać.
– Lepiej nie zaczynaj rodzić – pędzę ulicami jakby mnie diabeł gonił. –
Nie wiem nic o odbieraniu porodów.
– Wcale nie chcę, żebyś przyjmowała poród, a jechała. Jedź szybciej.
Andrea dyszy jak maratończyk po biegu. Zerkam w tylne lusterko. Twarz
ma zlaną potem.
Dodaję gazu.
***
Normalnie do Twierdzy jedzie się godzinę. Docieram tam w czterdzieści
minut.
– Jesteśmy prawie na miejscu.
– Już nie dam rady – jęczy Andrea.
Jest mokra od potu i bladziutka.
Pędzę z oszałamiającą prędkością i mijam strażnicę Twierdzy. Wrota na
dziedziniec są otwarte. Widać na nim mnóstwo zmiennokształtnych.
Wjeżdżam przez nie, nie zwolniwszy nawet. Ludzie uciekają mi z drogi,
rozstępują się niczym fale, oprócz jednego. Jim stoi mi na drodze. Po jego
oczach poznaję, że nie zejdzie na bok.
Wciskam hamulec.
Żebym tylko nie zabiła Władcy Zwierząt.
Auto hamuje z poślizgiem i zatrzymuje się kilkadziesiąt centymetrów
przed nim.
Jim szarpie drzwi i pyta:
– Co, kurwa…
– Andrea rodzi!
Jim zerka na Andreę i wrzeszczy:
– Zrobić przejście na oddział szpitalny!
Z wierzei wieży wybiega Raphael, zgarnia żonę z tylnego siedzenie i
wbiega ponownie do środka.
– Szukamy jej od godziny – Jima patrzy na mnie morderczym wzrokiem.
– Doolittle tak się wkurzył, że aż nie mógł mówić. Chrząkał tylko jak
zwierzę. Co ci przyszło do głowy, żeby zabrać ciężarną kobietę, która
powinna leżeć w łóżku, na spacer?
Jak zwykle wszystko jest moją winą.
– To ona mnie zabrała na spacer.
– Trzeba było zabrać ją od razu do Twierdzy.
– Niby jak? Ciekawa jestem jak ty odebrałbyś jej kluczyki.
Rozlega się krzyk Andrei.
Wyskakuję z auta i biegnę za Raphaelem.
***
Czekanie jest najgorsze. Andrea została zabrana do skrzydła szpitalnego,
za dwie pary dźwiękochłonnych drzwi, które zagłuszają jej krzyki.
Raphael wszedł z nią, a kiedy przechodził przez drzwi zauważyłam
Doolittle’a na wózku oraz jego zastępczynię, Nasrin, którym towarzyszyło
troje pomocników oraz krzepki zmiennokształtny. Musiałam zostać w
przytulnej poczekalni.
Przestaję w końcu krążyć, a zaraz potem przychodzi dwoje ludzi i zajmuje
miejscówkę przy drzwiach. Pierce Bailey i Jezebel. Dwójka renderów z
klanu Boud. Pearce jest zbity, ciemnoskóry, ma wyrachowane spojrzenie i
poważny wyraz twarzy. Nie wiem o nim niewiele ponad to, że Cioteczka
B. pokładała w nim całkowite zaufanie. Za to Jezebel znam bardzo
dobrze. Na kilka tygodni przed tym jak zostałam Towarzyszką Currana,
Jezebel wyzwała swoją siostrę, Salome, do walki o pozycję w klanie boud.
Zgodnie z prawem Gromady, takowe wyzwania zawsze kończą się czyjąś
śmiercią. Jezebel przegrała. Była w stanie śmierci klinicznej przez kilka
minut, ale ożyła, a Salome nie mogła zmusić się, żeby zabić ją jeszcze raz.
W związku z tym Jezebel wylądowała poza strukturą klanu. Kiedy
tkwiłam samotna w Twierdzy, z Curranem w śpiączce i przyjmując
wyzwanie za wyzwaniem, Cioteczka B. wyznaczyła ją i Barabasa na moich
opiekunów. Od tego czasu Jezebel chroniła mnie przed podstępnymi
atakami. Chyba ona jedyna ma posłuch u Julie. Jezebel pilnowała mojej
córki, gdy byłam Towarzyszką. Nie wiem nawet o wszystkich tarapatach,
w jakie wpakowywała sią mała, ale dzięki Jezebel zawsze wychodziła z
nich cało, a jej sekrety były bezpieczne. Kiedy Curran i ja oddzieliliśmy się
od Gromady byłam pewna, że Jezebel dołączy do nas, ale została ze
względu na sytuację osobistą. Przed pracą dla mnie trenowała u renderów
i wróciła potem do nich. Słyszałam, że znalazła sobie miłego faceta i
zaadoptowała jego córeczkę.
– Cześć, Jezebel.
– Witaj, alfo.
– Już nie jestem alfą.
– Zawsze będziesz moją alfą. Jaki miewa się Julie?
– W szkole idzie jej dobrze. Znalazła tam przyjaciół. Ostatnio nocowały u
niej dwie koleżanki.
– Matematyka wciąż sprawia jej problemy?
– Ma piątkę z geometrii i tróję z algebry. Widać algebra ją nudzi.
– Fajnie, że się nie zmieniła – hienołaczka uśmiecha się nieznacznie.
– A co u ciebie? – pytam.
– Wszystko dobrze. Nie narzekam. Dobrze cię widzieć.
– Wzajemnie.
Jezebel przybiera neutralny wyraz twarzy. Jest tu zawodowo, a ja już nie
jestem jej przełożoną. Renderzy to elitarna grupa żołnierzy, którą można
przyrównać do broni masowej zagłady. Jeśli Andrea i Raphael dostaną
świra, bo ich dziecko zmieni się w podczas porodu w loupa, obecna
dwójka renderów postara się ich zneutralizować. Pearce i Jezebel
przyglądają mi się z uwagą. Stanowię według nich potencjalne
zagrożenie. Mają trochę racji. Gdyby Andrea wybiegła stamtąd z
noworodkiem na ręku i chciała dać dyla, pewnie bym jej pomogła.
Dwójka renderów to trudna do pokonania przeszkoda. Z tego co
pamiętam, Pearce jest twardy, a Jezebel to mordercza maszyna. Widzę w
tym rękę Jima. Jezebel uratowała raz życie mojej córce, więc Władca
Zwierząt wybrał ją do sprawowania straży, ponieważ Andrea i ja nie
chciałybyśmy zrobić jej krzywdy. Chyba się przeliczył w oczekiwaniach.
Właśnie dlatego marna była ze mnie Towarzyszka. Przestrzeganie prawa,
nawet sprawiedliwego, nie jest moją najmocniejszą stroną. Pearce wstaje
i odchodzi. Jezebel i ja uśmiechamy się do siebie. Render wraca i zajmuje
miejsce na kanapie. Milczymy. Wstaję, wybieram z koszyka przy drzwiach
książkę w miękkiej oprawie i rozpoczynam lekturę. Siedzimy tak w
milczeniu przez następne pół godziny. Andrei nic nie będzie. Z pewnością
wszystko dobrze się ułoży, a dziecko będzie zdrowej jak ryba. Docieram
właśnie do momentu w powieści, w którym diaboliczny seryjny zabójca
po zabiciu psa bohaterki pali jej mieszkanie, gdy Pearce i Jezebel prostują
się. Zerkam na wejście. W drzwiach bezszelestnie zjawia się Curran. Siada
obok i ściska moją dłoń.
– Dobrze się czujesz?
Nie.
– Tak.
Nie puszcza ręki. No tak, nie daje się nabrać. Taki jest kłopot, gdy dzieli
się z kimś życie. Nie można mu ściemniać.
Dwójka renderów odpręża się.
– Zadzwoniłeś po odsiecz? – pytam rendera.
– Przezorny zawsze ubezpieczony – odpowiada Pearce.
Jezebel rzuca mi przepraszające spojrzenie.
– Andrea i Raphael są członkami Gromady – tłumaczy ich zachowanie
Curran. – Prawo jest jasne i doskonale wiedzą, jak postępować. Ty nie
należysz do Gromady, ale byłaś Towarzyszką. To komplikuje sprawę, a
renderzy tego nie lubią.
– Nie, panie – potwierdza Jezebel. – Nie lubimy.
– Nie jestem już twoim panem – uśmiecha się do niej Curran.
– Jakieś poszło w Gildii? – pytam.
– Dobrze. Było kilka dokuczliwych drobiazgów do załatwienia. Ascanio
powiedział, że pojechałaś spotkać się z wiedźmami.
Czuję, jak całe moje ciało tężeje niczym zaciśnięta mocno pięść.
– Pogadamy później.
Curran przygląda mi się uważnie.
– Dobrze. Później – przystaje.
– Andrea przyjmowała panaceum – zmieniam temat.
– Tak.
– Przeżyje.
Curran kiwa głową.
– Tak.
– Jej dziecko nie zmieni się w lopua – przekonuję samą siebie.
– Będzie dobrze, maleńka.
Podwójne drzwi otwierają się. Renderzy i ja skaczemy na równe nogi.
Curran obejmuje mnie i przyciska do siebie. W wejściu pojawia się
Nasrin. Brakuje mi tchu w piersiach.
– Chodźcie – Nasrin odsuwa się i robi nam przejście.
Ruszamy. Serce bije mi zbyt gwałtownie. Andrea spoczywa w pozycji
półleżącej na łóżku, wsparta na poduszkach. Ma wilgotne włosy, jakby
pobiegła na Florydę i z powrotem. Raphael stoi obok, zwrócony do nas
plecami. Doolittle siedzi wykończony w wózku inwalidzkim. Reszta
personelu pewnie wyszła bocznymi drzwiami.
A gdzie jest dziecko?
Raphael odwraca się do nas. W jego rękach leży małe zawiniątko. Bouda
odsłania kocyk i naszym oczom ukazuje się, maleńka i czerwona,
pomarszczona twarzyczka okolona stojącymi, czarnymi włosami.
– Beatrice Kate Medrano – mówi Raphael. – Nazwana po babci i po
tobie.
– Po mnie?
– Tak. Gdyby nie ty, nigdy byśmy się nie poznali – potwierdza Raphael.
Andrea otwiera oczy i uśmiecha się.
– Będziemy się do niej zwracać Mała Be.
– Żadnych śladów loupizmu – odzywa się z tyłu Nasrin.
– Proszę – Raphael podaje mi małą.
Aaa!
– Nie bój się – chichocze Andrea. – Ona nie jest ze szkła.
Biorę ostrożnie noworodka na ręce. Jaka malutka. I lekka. Piąstki ma
zaciśnięte. Nie było nic, a tu nagle pojawia się życie. Maleńkie, bezbronne
życie. Stoję w bezruchu i patrzę, jak oddycha. Jest pełna światła. Jakby
biło od jej pełnych policzusiów i czarnych rzęs, i opływało całe ciałko. Ma
takie tycie paluszki.
– Niech ktoś weźmie dziecko, zanim Kate zemdleje – komenderuje ze
śmiechem Andrea.
Curran odbiera mi delikatnie zawiniątko. Trzyma Małą Be przez dłuższą
chwilę i oddaje Raphaelowi. Medrano siada na łóżku przy żonie i mruczy
jej coś na ucho. Oczy Andrei błyszczą zadowoleniem. Wygląda na
szczęśliwą i przepełnioną wewnętrznym spokojem.
Atlanta spłonie niedługo.
Curran kładzie mi dłoń na ramieniu.
Pożar strawi nasze miasto, co całkowicie odmieni świat Małej Be. Nie
będzie tego świadoma, bo jest za mała, ale mój ojciec jednym
posunięciem zniszczy jej przyszłość. Nie chcę, żeby umarła na początku
swej drogi. Nie chcę, żeby była niewolnicą. Nie chcę, by zasnęła w naszym
świecie i obudziła się w tym stworzonym przez Rolanda i dorastała w
przekonaniu, że taki jest naturalny stan rzeczy.
– Kate – woła Curran. – Maleńka?
Magia pod moją skórą znowu kipi.
– Muszę wyjść na świeże powietrze.
Odwracam się i wychodzę na korytarz, a potem dalej, na szczyt niskiej
wieży. Ogrzewają mnie promienie słońca. Wdycham głęboko powietrze.
Muszę powstrzymać Rolanda. Za wszelką cenę.
– Hej – Curran przesłania słońce.
– Hej.
– Masz ponurą minę, twardzielko. Miałaś ciężki dzień?
– Bywało gorzej.
– Powiesz mi, czego chciały wiedźmy, czy mam spytać naszego
celebransa?
Dodał dwa do dwóch.
– Za dwa do czterech tygodni dojdzie do bitwy – wyjawiam. – Miasto
obróci się w popiół. Jeśli się pobierzemy, umrzesz. Roland cię zabije.
Widziałam to.
Nie chcę wspominać o naszym synu. Jeszcze nie teraz. Gdy rozmawiamy
o przyszłości, Curran zawsze mówi o dzieciach. Jego ojciec umarł starając
się go ratować i Curran uczyniłby to samo dla naszego syna. Muszę
chronić go przed tą wiedzą. Wystarczy, że ja wiem. Jeśli mu powiem, nie
zmieni to niczego, a jedynie przysporzy mu ciężaru do dźwigania.
Curran wzrusza ramionami.
– Mam to gdzieś. Nie będę żył podług czyichś wizji. Twój ojciec nie będzie
rządził naszym życiem. Podobnie czarownice. Ważne jest tylko jedno. Czy
chcesz za mnie wyjść?
– Tak.
– No to się pobierzmy i pierdolić ich wszystkich. – Obejmuje mnie
mocno. – Jeśli mam umrzeć, to jako twój mąż. Zresztą dlaczego wydaje ci
się, że poddam się bez walki?
– Tego nie powiedziałam. Sama nie mam takich zamiarów. Tylko nie
wiem, jak wygrać.
Wiodę wzrokiem poza dziedziniec Twierdzy, poza zieloną połać trawy, do
miejsca, w którym las spotyka się z horyzontem. Gdzieś tam ojciec
dobudowuje wieżę do swego zamku. Nie mam co do tego żadnych
wątpliwości. W wizji była ukończona. Obalę ją.
– Wygramy w tradycyjny sposób – stwierdza Curran. – Przechytrzymy go
oraz staniemy do walki. Zrobimy to co zawsze.
To nie wystarczy, ale jeśli to powiem, odrzeknie mi, że nie dowiemy się,
dopóki nie spróbujemy.
– Mogłoby być gorzej – zauważa.
– Niby jak?
– Gdybyśmy musieli walczyć z nim i twoją ciotką.
Pamięć przywołuje obraz umierającej na śniegu Erry.
– Rozmawiałyśmy przed walką.
– Co ci powiedziała?
–„Żyj długo, dziecko. Obyś przeżyła śmierć wszystkich swoich bliskich.
Cierp, jak i ja cierpiałam”. – W końcu rozumiem jej słowa. – Erra nie
chciała ponownie przeżywać tego wszystkiego. Walki o ziemię, gierek
swego brata, mordowania ludzi. Moim zdaniem miała dosyć, a jedynym
sposobem na zakończenie tego była śmierć jednego z nich. Dała się zabić.
Bardzo przypominam ciotkę. O wiele bardziej, niż to przyznaję. Żadna z
nas nie jest predysponowana do dyplomacji. Nie wywołałam wojny w
ciągu tych kilki ostatnich miesięcy wyłącznie dzięki temu, że Curran i
Barabas mnie pilnowali. Ojciec doskonale zdawał sobie sprawę, że
pozostawiona sama sobie, wybuchnę i wdam się w nim w brzemienną w
skutki sprzeczkę.
– Twoja ciotka nie poddała się łatwo – Zauważa Curran. – Poza tym to
Roland ci o tym powiedział, a on często mija się z prawdą.
– Tym razem odbiło mu się czkawką. Powiedziałam mu, że nawet jego
własna siostra nie chciała żyć w świecie, który stworzył.
Curran wybucha śmiechem.
– No co?
– Umiesz zaleźć człowiekowi za skórę.
– Że co?
– To twoja supermoc. Wiem coś o tym.
Spogląda na mnie i śmieje się jeszcze mocniej.
–
Uwielbiam,
kiedy
szczerzysz
zęby.
Udzieliło
ci
się
od
zmiennokształtnych. Byłby z ciebie śliczny zwierzaczek.
– Zaraz cię zrzucę z tej pierdolonej wieży.
– Z czyją pomocą? – Rozkłada ręce. – No dawaj, maleńka.
Myślę nad tym i kręcę głową.
Uśmiech na twarzy narzeczonego znika.
– No dobra, martwisz mnie.
„Obyś przeżyła śmierć wszystkich swoich bliskich.”
Zapewne kochała kogoś i opłakiwała jego stratę. Mówiła też o swych
synach, o tym, jak musiał ich zabić, gdy zmienili się w psychopatycznych
morderców…
Olśnienie spada na mnie znienacka.
To niesamowicie durny pomysł. Idiotyczny i zapewne skutkujący
śmiercią.
„Znajdź Rubikon”. Już ja mu pokażę Rubikon. Nie tylko go przekroczę,
ale jeszcze podpalę i wysadzę.
– Pamiętasz, jak popłynęliśmy do Abchazji, a ty udawałeś, że zadurzyłeś
się w Lorelei?
– Nie. Tylko znowu nie to – lew markotnieje.
– Zrobię coś niebezpiecznego i głupiego. Zdarzało mi się popełniać
głupstwa, ale to przewyższa wszystko.
– Jakie?
– Nie powiem.
Oczy mu się złocą.
– Jak to „nie”?
– Jak ci powiem, to mi przeszkodzisz.
– Teraz to na pewno musisz mi powiedzieć.
Kręcę głową.
– Należy mi się w zamian za ten cyrk z Lorelei. Musisz się zgodzić w
ciemno.
– Kate!
– Nie.
Wpadłby w szał. Gdyby ktoś zaproponował mi to samo jeszcze godzinę
temu, wyśmiałabym go i zdzieliła w łeb na opamiętanie.
– Powiedz.
Curran jest kotem i musi mieć wszystko pod kontrolą, inaczej dostaje
kręćka.
– Nie. Zaznaczę jedynie, że mam plan i że będę musiała wyjechać na kilka
dni.
Nie mogę zniknąć bez słowa.
Curran zaczyna powarkiwać.
– Masz mi powiedzieć.
– Nie kłóć się o to ze mną. Proszę. To nasza jedyna nadzieja na ocalenie
wszystkich.
W końcu warczy sfrustrowany.
– Dobrze. Mogę ci chociaż jakoś pomóc w tej szalonej intrydze?
– Dasz radę uratować Saimana?
– Jeśli go uratuję, to mi powiesz?
– Jeśli uratujesz Saimana i wszystko pójdzie zgodnie z planem, dowiesz
się wszystkiego.
Okrąża mnie kocim krokiem.
– Przecież możesz mi już powiedzieć.
– Ojciec myśli, że ma wszystko pod kontrolą i że przyparł nas do muru.
Myśli, że nie mamy wyjścia. On nie może wygrać. Nie pozwolę mu
zniszczyć przyszłości Małej Be, naszego małżeństwa i… Wszystkiego. Nie
ma mowy.
– Tak lepiej – odpiera Curran z wrednym uśmieszkiem.
Podchodzi od mnie szybko i całuje.
– Kocham cię – mówię.
– Sprowadzę ci Saimana. Obiecuję, że żywego. A potem wszystko mi
powiesz.
– Tak – obiecuję. – Powiem.
KONIEC Rozdziału 04
Rozdział 05
Jim-srim
Schodzimy na dół i rozdzielamy się. Curran idzie pogadać ze znajomymi,
a ja kieruję się do posterunku strażników i proszę o aparat telefoniczny.
Dają mi do dyspozycji pustą salę konferencyjną.
Wybieram numer Sienny. Odbiera po pierwszym sygnale.
– Tak?
– Spójrz w moją przyszłość.
Cisza.
Słychać urywany szept. Nie rozumiem słów.
Jasnowidzka oddycha gwałtownie.
– On nadchodzi… Leć wyżej, koniu. Wyżej! Most… Nie puszczaj, Kate…
W słuchawce zapada cisza. Latający koń. Czy ja dosiadam latającego
konia? Mam nadzieję, że nie. Nie cierpię wysokości. W Mishmarze jest
most…
– Co zrobiłaś? – pyta szeptem Sienna.
– Nie chodzi o to, co zrobiłam, a co postanowiłam. Czy miasto płonie?
– Kate, to ścieżka poświęcenia…
– Sienna, czy Atlanta się pali?
– Może. Ale nie musi. Przyszłość jest niewyraźna.
Podoba mi się to.
– Dobrze.
– Poczekaj, Kate. Roland także patrzy w twoją przyszłość. Nie wiem, czy
sam, czy zleca to komuś innemu, ale wkrótce dowie się, że coś się
zmieniło.
I prawdopodobnie będzie chciał mnie naprowadzić na najkorzystniejszy
dla siebie kurs.
– Czyli mam kontynuować, ale uważać na starego. Rozumiem.
– W jednym z przebłysków ujrzałam, że umierasz jutro. Głowa może
stanowić problem. Bądź ostrożna.
Głowa? Co za głowa? Prawie ją o to pytam, ale się powstrzymuję. Szłam
już ścieżką przepowiedni. Wiedza o przyszłych wydarzeniach tylko
utrudnia sprawy.
– Dziękuję…
– Proszę. Powodzenia, Bogini Szinearu.
Sienna rozłącza się. Ja także odkładam słuchawkę i wpatruję się w
telefon. Szinear to nazwa starego królestwa mego ojca. Tego, od którego
to wszystko się zaczęło. Nie mam pojęcia, co Sienna ma na myśli. Pytanie
jedynie przysporzyłoby problemów. Wyrocznie nigdy niczego nie
wyjaśniają. Zadaje im się pytanie, a w zamian dostaje dziwną część
układanki, która nigdzie nie pasuje, aż jest za późno. Nie mam czasu
siedzieć na dupie i rozkminiać tego wszystkiego. Muszę porozmawiać z
Jimem i przekonać go, żeby mi pomógł trochę.
***
Strażnicy wpuszczają mnie do biura Jima.
Siadam przed pedantycznie uporządkowanym biurkiem.
– Słucham?
– Chcę porozmawiać z tobą na osobności.
Jim zerka na strażników.
– Ramona, John, idźcie coś przekąsić.
Dwójka zmiennokształtnych oddala się bez słowa.
– Roland porwał Saimana.
Jim szczerzy się. Saiman znajduje się na jego liście osób zbędnych.
– To mieszkaniec Atlanty, więc Curran i ja mamy zamiar go odzyskać.
– Możecie robić, co wam się podoba. Gromada nie będzie się w to
angażować. Nie mamy w tym korzyści. Jeśli o tym chciałaś porozmawiać,
to będzie to krótka pogawędka.
Dupek.
– Skąd. Tylko przedstawiam sytuację. Jak wiesz, pojechałam zobaczyć się
z ojcem.
– Wkurzyłaś go – przygląda mi się bacznie.
No tak, zwiadowczyni już doniosła.
– Tak. Odmawia zwrotu Saimana, co zmusza nas do działania. Nie może
sobie darować, że mam zajęłam miasto. Nie potrafi znieść innej oprócz
własnej władzy, szczególnie, że jestem jego córką.
– Wciąż nie rozumiem, w jaki sposób to ma nas dotyczyć.
–
Wyrocznia
Czarownic
wielokrotnie
patrzyła
w
przyszłość.
Przepowiedziały wojnę. Sprawa potoczy się na dwa sposoby. Jeden, ojciec
zabije Currana, wyrżnie Gromadę, spali miasto, a wiedźmy umrą.
Jimowi nawet nie drgnie powieka.
– Dwa, ojciec zabija mojego syna. Nabija go na włócznię. Gromada
zostaje wyrżnięta, miasto spalone, wiedźmy zabite. Widziałam obie wizje.
Nadciąga piekło na ziemi – odchylam się. – Mamy dwa tygodnie, zanim
ziści się pierwsza z tych możliwości.
Zapada ciężka cisza.
– Masz plan? – pyta Władca Zwierząt.
– Tak. Potrzebuję kości i krwi mojej ciotki.
– Po co?
– Żeby zabrać je do Mishmaru.
Jim gapi się na mnie. Drga mu mięsień na skroni. Czyżby dostał przeze
mnie ataku apopleksji? Ojejciu. Czuję nowe powołanie.
– Dobrze się czujesz? – pytam.
– Próbuję ustalić, czy tu jesteś, czy zwariowałem i mam halucynacje.
– Nie spiesz się.
– Mishmar. Piekielne więzienie Rolanda, zbudowane ze szczątków
biurowców z Omaha, które zniszczył. Mishmar, który jest wypchany po
brzegi wampirami. Ten Mishmar?
– Owszem.
– Ostatnio ledwo uszłaś stamtąd z życiem. Miałaś Currana, mnie, dwójkę
alf, najlepszych żołnierzy w Gromadzie, najlepszego pana umarłych w
Atlancie, cudotwórczynię Nasrin i Christophera za przewodnika, a i tak
ledwie uciekliśmy.
– Nie wchodzę daleko. Zaledwie do ciała babki.
– No dobra, dwaj. Dlaczego?
– Chcę zwrócić jej szczątki córki i błagać ją o pomoc.
Każde dobre kłamstwo ma w sobie okruch prawdy.
– Powiedziałaś, że twoja babka to istota nie z tego świata. Jest
przepełniona żalem i gniewem, a ty chcesz zanieść tam kości ciotki.
Zapomniałaś, że ją zabiłaś? Dźgnęłaś ją w oko. Co powie na to jej matka?
Spodziewasz się miłego rodzinnego spotkania?
– Jim, ciotka była Pożeraczką Miast. Była ode mnie większa, silniejsza i
miała ogrom mocy. Pragnęła umrzeć z honorem i pozwoliła zabić się
bratanicy. To był jej wybór, a ja byłam tylko wygodnym, poręcznym
narzędziem.
– I myślisz, że twoja szalona babka to pojmie?
– Tak.
Nie, ale to nie ma znaczenia. Gdybym wyjawiła mój prawdziwy plan,
mnie wziąłby za szaloną.
– Omówiłaś to z Curranem?
– Powiedziałam mu, że mam zrobić coś głupiego i niebezpiecznego, a on
mnie poparł i zaproponował pomoc.
– Nie rozumiem waszego związku.
– Nie musisz. Jestem zdesperowana. Nie mogę ochronić miasta. Nie
jestem nawet w stanie obronić ukochanego mężczyzny i naszego
przyszłego dziecka. To nasza największa szansa, żeby uchronić Atlantę
przed losem Omaha. Albo możemy się przeprowadzić. Za każdym razem,
gdy Roland się do nas zbliży, będziemy odsuwać się dalej na zachód, aż
znajdziemy się w San Francisco.
Jim krzywi się. Dobrze trafiłam.
– Wiemy dobrze oboje, że imperia buduje się na szalkach handlowych
oraz zapewniając dobry transport. W tej chwili Roland jest zamknięty na
Środkowym Wschodzie. Chce mieć dostęp do portu. Nie może posunąć
się na zachód, bo stoją mu na przeszkodzie góry oraz pustynia. Nie może
obniżyć się do Missisipi. Nikt nie chce zadzierać z Luizjaną, bo ich
rodzima magia jest zbyt silna, a poza tym jego statki musiałyby pływać
przez zatokę, w której roi się od pożerających okręty potworów. Zostaje
mu tylko Wybrzeże Wschodnie. Dalej na północ jest silny rząd federalny,
z którym jeszcze nie może się mierzyć. Atlanta to jedyny logiczny wybór.
To klucz do całego południa. Nie może zdobyć tego miasta. Wysuszy je do
cna i nie mam tu na myśli finansów, a magię. Jeśli je zajmie, przyssie się
jak pijawka, żeby zwiększyć swoją moc. Pamiętasz Latarników. Wiesz, co
się dzieje, gdy ktoś naturalnie magiczny, zostaje pozbawiony magii.
Pomóż mi zapobiec temu.
Jim wzdycha.
– Czego potrzebujesz?
– Jak wspomniałam, Gromada ma szczątki i krew mojej ciotki. Muszę je
odebrać i przetransportować do Mishmaru.
– I tak nie mógłbym ci tego zabronić. – Jesteś jej najbliższą krewną.
– Wiem, ale chciałam, żebyś wiedział, dlaczego ją zabieram.
Jima ma ponury wyraz twarzy.
– Czyli Wyrocznie uważają, że bitwa jest nieunikniona?
– Tak.
Pochmurnieje jeszcze bardziej. Wiem, o czym myśli. Ewakuować się, czy
nie. Musi zdecydować, czy odesłać dzieci w bezpieczne miejsce. Czy
rozpuścić ludzi, żeby uniknąć strat, czy może zebrać i walczyć większą
siłą. Trudne decyzje.
– Jeśli udam się do Wyroczni, czy czarownice pokażą mi te wizje? – pyta.
– Możesz poprosić. Nie zaszkodzi. Najwyżej ci odmówią. Czy szczątki
będą jakoś spakowane?
– Przypilnuję tego. Kate, nie myśl, że walczysz przeciwko niemu sama.
Mówisz o tym w ten sposób, ale to nieprawda. On jest sam, a ty masz nasz
wszystkich. Siedzimy w tym razem i wspólnie stawimy mu opór. Wiele
osób w tym mieście wierzy w ciebie.
– Dzięki, Jim.
Tego się nie spodziewałam.
– Jeśli jednak zmienisz się w swego ojca i zaczniesz ciągnąć magię z
miasta, to cię zabiję.
Serio? Możesz pomarzyć.
– Jeśli zmienię się w mojego ojca, to ugniesz kark i przyrzekniesz mi
służbę. I uczynisz to z ochotą.
Jimowi rzednie mina.
Puszczam do niego oczko, wstaję i wychodzę. To nie było za mądre
zagranie, ale mam już powyżej uszu ludzi, którzy mi bezpodstawnie
grożą. Niech oswoi się z tą myślą.
***
Światła w naszym domu są wygaszone. Świeci się tylko magiczna latarnia.
– Julie mnie unika.
– Dziwisz się jej? – pyta Curran. – Wie, że ma przerąbane. Czeka, aż
ochłoniesz.
– To że mnie unika, wkurza mnie jeszcze bardziej. W końcu ją znajdę i
nie będzie miło.
– Nie znajdziesz. Jesteś zbyt zajęta z… Co to tam było?
– Ha ha. Nie dam się nabrać.
– Powiedz.
– Nie.
– No powiedz.
– Nie.
Drzwi domu naprzeciwko naszego otwierają się. Niegdyś należał do
naszej ludzkiej nemezis, ale stwierdziła, że zatruliśmy całe sąsiedztwo i
wyprowadziła się wraz z rodziną. George i Eduardo kupili ich dom.
Curran zaproponował im jeden z pustych domów obok i początkowo
mieszkali obok Barabasa. Kiedy jednak nasi sąsiedzi wystawili dom na
sprzedaż, a młodzi małżonkowie mieli okazję zobaczyć go od środka,
musieli go mieć. Nie wiem, skąd mieli na to pieniądze, ale Mahon i
Martha często ich odwiedzają, a Eduardo wspomniał, że nie mają
hipoteki. Na werandę wychodzi George i macha na nas.
– Hej tam, mamy kolację!
Oczy Currana rozświetlają się.
– Mają kolację.
Śmieję się i idę za nim. Magia jest dziś niezwykle silna. Chciałabym zostać
na ulicy, żeby poczuć jak przesuwa się po mojej ziemi i czuć, jak wszystko
w jej granicach nasiąka mocą.
Wnętrze domu George zachęca ciepłem i światłem. Dobiega nas zapach
pieczeni, świeżego chleba oraz miodu. Aż mi ślinka cieknie.
W jadalni stół zastawiony jest pysznym jedzeniem. Siedzą przy nim
Martha i Mahon.
Ojć.
– Tam-ta-da-da-ram! – młodsza siostra George, Natalie, macha rękami.
Jeszcze straszny z niej dzieciak. Wyglądam przypomina George i drugą
starszą siostrę, Marion. Wszystkie mają takie same loki, ciemną skórę i
wyraziste oczy.
– Ten marsz śmierci, to dla mnie, czy dla niego? – pytam.
– Dla obojga.
– Co wy wszyscy tu robicie? – Curran sadowi się obok Eduardo.
– Dach wymaga naprawy – odpowiada bizonołak. – Przyjechali pomóc.
– A mnie nie zaprosiliście? – Curran nakłada sobie jedzenie.
Siadam obok niego, a George stawia przede mną pełny talerz.
– Wcinaj.
Biorę dużą bułkę z koszyczka, nadziewam na widelec kawał pieczonej
dziczyzny i wgryzam się. Jedzonko, pycha.
– Jeszcze zostało dużo pracy na jutro – mówi Mahon. – Poza tym, jesteś
przecież zajęty w Gildii.
– Na pewno znajdę godzinkę lub dwie – odpiera Curran.
– Ktoś widział Julie? – pytam.
– Tak – odpowiada George. – Mam ci powiedzieć, że nie umarła i zostaje
na noc w biurze.
Warknęłabym, ale jestem za bardzo głodna.
Przez kilka minut nikt nic nie mówi. Zmiennokształtni wielbią jedzenie, a
ja jestem zbyt wygłodzona, żeby się odzywać. Przeżuwamy, dokładamy
sobie i tak w kółko. Jeśli przełknę choćby jeszcze jednej kęs, to pęknę.
Popijam posiłek mrożoną herbatą. Martha siedzi naprzeciwko mnie.
Zwykle nie mówi dużo, ale widziałam, jak podczas posiedzeń Rady
Gromady zrobiła na drutach kilka swetrów i szali. Uśmiecha się szerzej.
– Pobieracie się.
Mahon też się szczerzy.
– To już troje z czwórki.
Przypominanie mu, jak bardzo był mi przeciwny, tylko popsułoby nastrój.
– Gdyby jeszcze udało nam się wydać to diablątko za mąż… – ciągnie
niedźwiedź.
Diablątko wywala jęzor.
– A może poślubię dziewczynę? – dogryza mu Natalie.
– Wszystko jedno – odpiera jej ojciec. – Oby cię tylko kochała.
Natalie przewraca oczami.
– Myślicie już o dzieciach? – pyta nas Martha.
– Mamo! – wołają z oburzeniem Natalie i George.
– Nie – odpowiada Curran.
– Tak – mówię w tym samym czasie.
Curran patrzy na mnie.
– Podkreślam słowo „myślimy” – dodaję.
Lepiej żeby nikt więcej nie pytał mnie o dzieci.
Martha uśmiecha się jeszcze szerzej. Gdyby zgasić światła pewnie od niej
i Mahona biłby blask.
– A wy myślicie o dzieciach? – niedźwiedź pyta George.
Eduardo dławi się kawałkiem chleba i kaszle dyskretnie.
– Tato, trzymaj łapki z daleka od mojego małżeństwa.
Curran marszczy brwi.
– Zaraz wracam.
Wstaje, a przechodząc gładzi moje ramię dłonią.
– Ktoś zatrzymał się przy waszym domu – informuje mnie bizonołak.
– Chodź ze mną – prosi Martha.
Idę za nią do pokoju na tyłach domu. Niedźwiedzica bierze niewielką
szkatułkę z szafki przy łóżku i podaje mi ją.
– Coś starego.
Coś starego? A, tradycja, której do końca nie rozumiem. Otwieram
wieczko. W środku leży ciężki łańcuszek.
– No dalej – zachęca Martha.
Podnoszę go. Ciężki jak na swoje rozmiary. Rozwija się i rozwija, aż
pojawia się jaskrawozielony kamień o wielkości czterech centymetrów.
Unoszę go do światła. Wyrzeźbiony misternie niedźwiedź.
– Gdy poznałam Mahona, był strzępkiem człowieka – przywołuje
wspomnienia Martha. – Nawet w ludzkiej postaci przepełniony był
gniewem. Wiedziałam jednak, że gdzieś tam kryje się dobry człowiek i go
znalazłam. Podarował mi ten zestaw biżuterii przed ślubem: pierścionek,
kolczyki, bransoletkę i wisiorek. Powiedział, że to dlatego, że jestem
silniejszym z niedźwiedzi. – Uśmiecha się. – Nie mieliśmy wtedy tych
fikuśnych stopów przeznaczonych specjalne dla zmiennokształtnych,
więc jest ze stali, ale kamień jest prawdziwy, to peridot. Przyjmij go.
Borze szeleszczący.
– Nie mogę.
– Owszem, możesz. Podarowałam po jednym każdej z moich dziewcząt
przed ich ślubem. Marion ma pierścionek, George kolczyki, a Natalie
dostanie bransoletkę. Chcę, żebyś przyjęła wisiorek. Chyba nie chcesz,
żebym zmusiła Currana do noszenia biżuterii?
– Nie mogę.
– Dlaczego?
Otwieram usta.
– Tak?
– Mahon nawet mnie nie lubi. Ledwie mnie toleruje.
– Oczywiście, że cię lubi. Tak samo jak ja. Rzecz jasna, nie zawsze uważał,
że jesteś odpowiednią żoną dla jego wyjątkowego syna, ale zawsze cię
lubił.
No nie powiedziałabym.
– Co się zmieniło? – pytam.
– Widzieliśmy, jak nieśliście djinna – wyjaśnia Martha. – Widzieliśmy, że
nie zatrzymujesz go dla siebie i oddajesz go Curranowi, a potem on robi
to samo. Związek taki jak wasz to rzadkość. Nie kochamy Currana jak
syna. On jest naszym synem, jednym z naszych dzieci. Mahon może i jest
starym, upartym niedźwiedziem, ale nie jest ślepy ani głupi. Wie, że
Curran nie mógł trafić lepiej. Mamy szczęście, że jesteś naszą synową.
Chyba się rozpłaczę.
Martha bierze wisiorek i wkłada mi go w dłoń.
– Noś go. Takie jest moje życzenie.
***
Wisiorek ma przyjemny ciężar. Podoba mi się. Pomagam zmywać
naczynia. Curran też wrócił i pomaga mi ustawiać talerze. Żegnamy się i
wychodzimy.
Chyba bym mogła uściskać ten wieczór, a nie jestem szczególnie
uczuciowym typem.
– Kto przyjechał? – pytam, gdy przechodzimy przez drogę.
– Jim.
Znam ten ton głosu. To spokojny, wyważony ton Władcy Zwierząt tuż
przed wybuchem.
– I co mówił?
– A co ty mu powiedziałaś?
Ostrożnie. Stąpam po cienkim lodzie.
– O czym?
Curran zatrzymuje się przed naszym domem.
– Nie pogrywaj ze mną. Co powiedziałaś na temat naszego małżeństwa?
– Nic. Nie rozmawialiśmy o tym.
– Coś musiałaś powiedzieć, bo rzucił wszystko i przyjechał tu, żeby mi
powiedzieć, żebym się z tobą nie żenił.
– Co? Dlaczego?
– Boi się, że moje uczucia nie są prawdziwe.
Co za palant. Paranoja paranoją, ale zupełnie mu odwaliło.
– A czyjeż to uczucia posiadasz, jeśli nie swoje?
– Uważa, że znajduję się pod wpływem twojej magii.
– Och. Dobrze wiedzieć. Tej magii, której nie potrafię używać, żeby
ułatwić sobie życie? O tej magii mówimy?
W oczach Currana jaśnieje złoto.
– Co mu powiedziałaś?
A, czyli włączamy światełka. Ktoś się ofuczył, że jego przyjaciel się przejął.
– Jakże się troszczysz o Jima. To wzruszające.
O, i proszę, pełnowymiarowe spojrzenie alfy. Dobrze wiedzieć, gdzie
zajmuję miejsce pod względem ważności w jego życiu. Obchodzę
Currana, a moja magia rozpościera się za mną jak płaszcz.
– Jim powiedział mi, że zabije mnie, jeśli wykorzystam swą magię do
osobistych celów. Wyjaśniłam mu, jak się rzeczy mają.
Curran też krąży. W jego oczach rozpala się gniew. Wciąż traktuje mnie
spojrzeniem alfa. To tak, co? Dobra. Zabawmy się.
– Powiedziałam mu, że jeśli postanowię użyć tej mocy do swoich celów,
to klęknie ładnie przede mną na kolanko i będzie z tego zadowolony.
– Po jaką cholerę mu to powiedziałaś? Przecież on jest Władcą Zwierząt.
O jejku.
– Faktycznie, jaka jestem nieuważna. Jak mogłam tak znieważyć taką
ważną osobę? Jak myślisz, co on teraz zrobi?
Magia leży i czeka przy mnie jak grzeczny piesek. Jakby cały ocean życia,
którym jest moja ziemia, wstrzymał oddech w oczekiwaniu.
– Myślisz, że nas ukarze? A może uważasz, że go zabiję, a potem będę
śmiać się jak obłąkana?
Curran unosi dłoń i macha do mnie.
– No dobra. Przestań już.
– Przypominam sobie, jak raz Jim i ja wzięliśmy zlecenie, a on zostawił
mnie w klatce z żywego drutu, ponieważ Gromada go potrzebowała.
Siedziałam tam osiem godzin, aż skończyła się fala magii.
Moja własna moc ukazuje się w pełnej krasie. Curran niepewnie
przestępuje z nogi na nogę. Czuje ją. Gotów jest skoczyć jak mały kotek.
– Przypominam sobie jeszcze, że gdy rakszasy wylały Derekowi na twarz
płynne srebro, a Jim nie wiedział, co począć, nadstawiłam za niego karku.
A on napuścił na mnie swoją ekipę. Kiedy zapytałam go później, jak mógł
coś takiego zrobić po latach wspólnej pracy, powiedział mi, że nie jestem
zmiennokształtną. Że nigdy nie będę dość dobra w jego oczach.
– Jim jest skomplikowany.
Uśmiecham się do Currana i ciągnę śpiewnym głosem:
– Wiesz, dlaczego ojciec tak nie lubi zmiennokształtnych? Bo ich magia
jest stara. Pierwotna. Bardziej wiekowa niż jego. Łączy wasz szczególna
więź z ziemią. Jesteście rodzimą siłą.
Nie odpowiada, ale przygląda mi się z drapieżną uwagą.
– Teraz ja też mam szczególną więź z ziemią. Czuję tętniące w niej życie.
Czuję je puls. O tak.
Dotykam powierzchni oceanu. Ta pulsuje. Curran odskakuje o pięć
metrów.
O, to było interesujące. Dotykam jeszcze raz. Znowu pulsacja.
– Wszyscy się tak przejmują, gdy używam magii. Bronię ich, przelewam
za nich krew, a gdy tylko bezpośrednie zagrożenie mija, czują się w
obowiązku wrazić dezaprobatę dla mojej osoby. Jakby ich jebane zdanie
się liczyło. Jakbym powinna pytać ich o pozwolenie, jak jakaś służka, na
zrobienie tego, co leży w mojej mocy.
– Kate. Przeginasz. Przestań, proszę.
Muskam ocean, przesyłając mu iskierkę swej magii. Magiczne latarnie na
całej ulicy świecą mocniej.
– Zastanawiałeś się kiedyś, co by się stało, gdybym przestała słuchać
każdego żałosnego stworzenia, któremu się zdaje, że ma prawo wpływać
na moje decyzje? Było by miło nie prosić o pozwolenie na coś, co jest już
moje. Po co mieć moc, skoro nigdy nie można jej użyć?
Tym razem uderzam w ocean szybciej, podążając za rytmem. Łup, łup,
łup.
– Mogę zmiażdżyć ich wszystkich, ale tego nie
zrobię. To byłoby
marnotrawstwo, a to nie leży mojej naturze. Użyję mej magii, by zmienić
ich w uległych, zadowolonych niewolników.
– Nie. Nie zrobisz tego.
– Nie kochasz mnie, Curran? Nie chcesz, bym urodziła ci dzieci?
Wyobrażasz sobie jakie będą potężne?
Czerpię troszkę z mojej magii. Rozgrzewa mnie od środka. Wypuszczam
ją. Czuję, jakbym się świeciła, ale nie widzę nic takiego na rękach. Chyba
mi się wydaje.
Curran nieruchomieje.
– Ujmij moją dłoń, Curran. Wiem, że chcesz.
– Nie. Nie jesteś taka.
– Ależ jestem. Przecież Jim ci powiedział. Ujmij moją dłoń, kochanie.
Zostań ze mną na wieczność. Rządź ze mną. Wystarczy, że będziesz mnie
kochał, a ja podaruję ci władzę, o jakiej nie śniłeś oraz nieśmiertelność.
Drzwi domu naprzeciwko otwierają się i wychodzi z nich Eduardo.
– Wszystko w porządku?
Ach. Popsuł wszystko. Było miło, ale się skończyło. Puszczam magię.
– Tak, wszystko dobrze. Curran i jaj mamy małżeńską kłótnię.
– A, to przepraszam – Eduardo odwraca się i znika w domu.
– Szkoda, że nie widziałeś swojej miny – chichoczę.
Curran powarkuje.
– Kurwa, Kate!
Właśnie. Nabrałam cię.
– Wydaje ci się, że to było śmieszne?
Wciąż się śmieję.
Przeklina.
– Jeżu kolczasty – macham ręką w przerwach napadów śmiechu. – Ale z
was matoły. Ty i Jim. Może powinniście się ochajtać i rządzić razem
Gromadą.
– Dlaczego mi to zrobiłaś?
– Bo sobie zasłużyłeś. Jim przyleciał do ciebie z tymi bzdurami, a ty tak
się przejąłeś.
– Powiedziałem Jimowi, żeby się pierdolił oraz że jeśli jeszcze raz nazwie
moją żonę „potencjalnym zagrożeniem”, to sam stanie się natychmiast
zagrożonym gatunkiem.
Śmieję się i otwieram ramiona.
– Mój bohater.
– Wredna jesteś.
– Wiedziałeś o tym, zanim mi się oświadczyłeś. Co, nie przytulisz mnie?
– Wiesz, jaki podejrzliwy jest Jim. Wiesz, co robi z potencjalnymi
zagrożeniami. Jest przesadnie ostrożny. Dlaczego robiłaś sobie żarty
akurat z tego?
– Bo siedział tam taki ważny i oświadczył mi, że zabije mnie, jeśli nie
będę postępowała według wyznaczonych przez niego reguł. Zupełnie jak
Roland. No ale przecież mrugnęłam od niego po wszystkim. Nie moja
wina, że nie ma poczucia humoru.
Curran kręci głową.
Opuszczam ręce.
– No dobra, coś taki wystraszony?
– Zrobiłaś tę rzecz, którą robi twój stary.
– Jaką rzecz?
– Kiedy się uśmiechnęłaś i poczułem jak spływa na mnie boska łaska.
Rozdziawiam gębę.
– Daję sobie radę z twoim ojczulkiem, bo nim gardzę – patrzy poważnie.
– Ale ciebie kocham. Nie rób mi tego nigdy więcej.
Zmieniam się w Rolanda.
Odwracam się, żeby nie widział mojej miny. Przysuwa się i obejmuje
mnie. Chyba jednak widział.
– Jak było? – pytam cicho.
– Jakby bóg na mnie spojrzał. Ciepło i serdecznie. Jak słoneczny prześwit
w chmurach.
Zatapiam się w cieple jego ciała. Curran ochroni mnie przed wszystkim
oprócz mnie samej. To moja rola.
– Kocham cię ponad wszystko – mówi. – Ale nie chcę nowego słońca ani
bogini. Pragnę ciebie. Partnerki.
– Wiem – odsuwam się i wchodzę do domu.
Idzie za mną.
Zdejmuję buty i kieruję się na górę, do naszej sypialni. Curran podąża za
mną bez słowa. Zdejmuję uprząż Sarrat i odkładam szablę jak zwykle na
szafkę przy łóżku.
– Chcesz o tym pogadać?
– Nie ma o czym. Magia mnie zmienia i nie zawsze jestem tego
świadoma. Powinieneś zwiać, gdzie pieprz rośnie, zanim wszystko się
rozpieprzy.
– Nie.
– To może być twoja ostatnia szansa, żeby wyjść z tego żywym.
Zdejmuję spodnie i koszulkę. Chcę wymoczyć się w wannie i zmyć z siebie
brud dnia.
– Nigdzie się nie wybieram. Poza tym to my dyktujemy warunki.
Przystaję i patrzę na niego.
– Wiesz, co zniosę, a czego nie – mówi.
Wiem. Oboje wyznaczyliśmy pewne granice. Jeśli Curran będzie
traktował mnie jak idiotkę, „żeby mnie chronić”, to kopnę go w dupę.
Jeśli ja narażę się tak jak przedtem podczas rytuału krwi dla Julie albo
zrobię z kogoś niewolnika, on odejdzie. To rozsądne warunki.
Wchodzę do łazienki i puszczam wodę do wanny. Curran zatrzymuje się
w wejściu i opera o futrynę z rękami na piersi. Wrzucam do wody sól
morską.
– Nie jestem pewna, czy po tym wszystkim będę jeszcze sobą.
Czuję na plecach ciepłą dłoń. Zakradł się do mnie. Prostuję się. Curran
obejmuje mnie w pasie ramieniem i przyciska do siebie.
– Nie szkodzi – mówi. – Będę o ciebie walczył. Pokonamy to. Tak jak
wszystko dotąd.
Doolittle powiedział mi kiedyś, że nie boi się mnie, ale obawia się osoby,
którą mogę się wbrew sobie stać. Jego słowa się sprawdzają.
– Władza to narkotyk – mówi Curran. – Niektórzy zażyją jej raz i od razu
mają dosyć. Inni pragną wciąż więcej i więcej. Nie zostaje im nic oprócz
zdobywania coraz większej władzy.
– Wiesz, że jej nie pragnę.
– Wiem. Jesteś najmniej żądną władzy osobą, jaką znam. I najbardziej
upartą. Niegrzeczną. Pyskatą.
– Masz na myśli niezależną i uprzedzającą wypadki.
– To też. Wkurzającą. Silną. Nie pozwolisz odebrać sobie wolności.
Ma rację. Prędzej mnie piekło pochłonie. Curran miał władzę. Setki ludzi,
czekających na każde jego skinienie. Zrezygnował z nich dla mnie. Ja też
mogę to zrobić. Ten cały syf mnie nie zmieni i nie będzie kierował moim
życiem.
– Kusiło cię, Wasza Futrzastość?
– Zła Kate? – szepcze mi gorącym oddechem do ucha.
– Tak.
– Nie. Gdybyśmy rządzili wiecznie, nigdy nie miałbym cię całej dla siebie.
Już tego próbowaliśmy.
– Takiś chciwy?
– Nie masz pojęcia – mówi chrapliwie.
Bawię się ogniem.
– Jak bardzo?
Odkręca mnie i patrzę w jego drapieżne, złociste oczy.
– Pokażę ci.
W końcu wchodzimy do wanny. Dużo później, niż planowałam.
Koniec Rozdziału 05
Rozdział 06
Same zagadki
Jest już ranek.
Schodzę na dół, bo Barabas puka do drzwi, a Curran bierze prysznic.
– Dzień dobry, Kate.
– Dzień dobry – przytrzymuję drzwi, żeby wszedł.
Barabas wchodzi i idzie za mną do kuchni.
– Herbaty? – pytam.
Gałązka oliwna.
– Tak, poproszę.
– Earl Grey, miętowa, rumiankowa…
– Rumiankowa.
Podchodzę do wyspy, zdejmuję z półki puszkę oznaczoną „Uspokajacz” i
dozuję sypką herbatę do zaparzacza. Widać potrzebuje czegoś na
uspokojenie. To będzie średnio fajna rozmowa.
Zapada krępująca cisza.
– Gdzie jest Christopher?
Ależ ze mnie mistrzyni konwersacji.
– Śpi w hamaku na werandzie. Miał ciężki dzień.
– Julie powiedziała mi, że spalił „Mitologię według Bullfincha”.
Mangustołak wzdycha.
– Kupiłem mu na urodziny przepiękne, oprawne w skórę wydanie i
schowałem w szafie w pustym pokoju. Znalazł je wczoraj, kiedy akurat
miałem wychodzić. Poszedłem się z nim pożegnać i znalazłem go na
podwórku, przy palenisku.
Spalił książkę, choć kocha je nade wszystko i to w dodatku prezent od
Barabasa, którego Christopher uwielbia. Mangustołak jest najważniejszą
osobą w życiu Christophera, ja plasuję się na odległym, drugim miejscu.
– Powiedział, dlaczego to zrobił?
Barabas kręci głową.
– Czekał, aż spłonie na popiół i chodził w tę i z powrotem wokół
paleniska. Gdy już nie było po niej śladu, wziął koc z kanapy, położył się
w hamaku i nakrył głowę. Nawet nie wziął ze sobą Maggie. Piszczała przy
hamaku, dopóki jej też nie wsadziłem pod ten koc. Wstał po południu, na
waszą wspólną medytację, a potem znowu zakopał się w hamaku.
Zamknął się w sobie.
– Przykro mi.
– Nie rozumiem, co się stało. Czy chodzi o oprawę? Przecież ma już
oprawione w skórę książki.
– Może nie spodobał mu się jakiś mit.
Barabas wzdycha ciężko.
– Czasem chciałbym móc otworzyć jego łepetynę, pogrzebać w niej i
naprawić mu umysł.
Nalewam wodę do filiżanek i podsuwam mu miód. Odwlekanie sprawy
nic nie da. Nie ma co marnować czasu.
– Przepraszam, że byłam wczoraj dla ciebie niemiła. Próbuję nie
zwariować, ale ostatnio trudno mi to przychodzi.
– Przyjmuję przeprosiny – odpowiada cicho. – Ja też przepraszam.
Wiem, że masz dużo na głowie. No i miałaś rację, nie było mnie przy
tobie.
Czuję się niezręcznie. Wpatruję się w herbatę.
– Czy wiesz, dlaczego opuściłem Gromadę?
– Nie.
Nie mogłam tego pojąć. Robił tam karierę. Był ważną osobą.
– Osiągnąłem tam szczyt moich możliwości – wyjaśnia Barabas. – Nie
mógłbym i nie chciałbym być alfą. Nawet nie chcę być głównym
adwokatem. Lubię rozwiązywać problemy. Zająć się kryzysową sytuacją,
zanalizować ją, rozłożyć na poręczne czynniki i znaleźć rozwiązanie. Nie
lubię grzebać się w szczególikach. Nienawidzę papierkowej roboty.
– Ale przecież lubisz procesy?
Zawsze wydawał się być nimi podekscytowany.
– Ostatni proces, którym się zajmowałem, wiązał się z podziałem opieki
oraz rozwodem córki najlepszej przyjaciółki mojej matki oraz człowieka,
którego poślubiła. Adwokat drugiej strony poprosił o kopie PIT-ów z
ostatnich pięciu lat. Przystaliśmy na to i wysłaliśmy mu je. Podczas
rozprawy wstępnej nie mógł ich znaleźć, potem wygrzebał PIT-y za dwa
pierwsze lata, ale te za ostatnie trzy gdzieś mu się zapodziały. Stwierdził,
że mu ich nie dostarczyliśmy, co nie miało sensu, ponieważ miał dwa
pierwsze, a wszystkie były w tej samej kopercie. Wysnuł wniosek, że
poczta je zgubiła, tyle że dostarczyliśmy je kurierem wprost do jego biura.
Sterczał tam i przekładał dokumenty, a ja najbardziej na świecie chciałem
rozpruć mu brzuch i wyżreć flaki.
Śmieję się w filiżankę.
– Opanowanie się wymagało ode mnie takiego wysiłku woli, że aż mi się
ręce trzęsły – uśmiecha się Barabas. – Blaski i cienie pracy prawnika.
Praca dla Gromady była służbą.
– Barabas…
Mangustołak unosi dłoń.
– Nie sugeruję, że to przez ciebie lub Currana. Taka praca. Poza tym
służyć dobrej sprawie to wielki honor. Ale chciałem czegoś własnego.
Oddzielenie się od Gromady dało mi możliwość wyboru.
– To ma sens.
Oddzielenie się z nami to jedyna możliwość dla zmiennokształtnego, by
opuścić Gromadę i móc jednocześnie mieszkać w Atlancie.
– Kiedy kupiłem udziały w Gildii, Curran i ja staliśmy się partnerami
biznesowymi. Partnerstwo to kluczowa sprawa. Jesteśmy sobie równi.
Usprawniamy jej funkcjonowanie, nadajemy jej pożądany kształt, i jak na
razie wszystko idzie dobrze. Ilość zleceń wzrasta systematycznie o pięć do
dziesięciu procent miesięcznie. – Pochyla się i patrzy na mnie jasnym,
skupionym wzrokiem. – To moje dzieło.
Przytakuję.
– Lubię swoją pracę. Uwielbiam dom, w którym mieszkam. Opiekuję się
Christopherem. Mama twierdzi, że w związkach zawsze byłem tą
niestabilną stroną. Chodzi mi o to, że moje życie jest w końcu
satysfakcjonujące. Nie chcę, żeby coś się zmieniło.
– Ja też nie.
– Niepokoję się, gdy dzieje się, coś co temu zagraża. Przepraszam, że
zareagowałem niewspółmiernie do sytuacji. Gildia to moje dziecko.
Pilnuję jej rozwoju i patrzę jak rośnie. Dlatego też rozumiem ciebie.
Miasto jest twoje.
– Nie jest moja własnością.
– To dobrze, że wciąż tak uważasz. Niemniej fakty są następujące:
strzeżesz je, chronisz swym życiem i czujesz się za nie odpowiedzialna.
Chcesz, żeby dobrze prosperowało i nie chcesz, żeby wpadło w łapy
Rolanda. Odłóżmy na bok sprawy formalne i moralność. Atlanta należy
do ciebie, a kiedy twój ojciec chce ją zagarnąć, ostro reagujesz.
– Nie ma do tego prawa.
– Ważne jest, żebyś pamiętała, że ty też nie.
Czuję nieprzyjemne mrowienie pod brodą. Niemiły przymus zaciśnięcia
szczęk.
Barabas przygląda mi się uważnie.
– Trudno jest się z tym pogodzić?
– Tak.
Mogłam skłamać.
– Zapewne tak zaczynał twój ojciec. Jak rozumiem to zamierzchła
przeszłość, ale na pewno miał królestwo.
Ech, czemu nie? Już nie muszę wszystkiego ukrywać.
– Zwane było królestwem Szinear. Jego początkiem były trzy miasta:
Akkadi, Erek i Kalne. Cały region składał się z niewielkich królestw
rządzonych przez dynastie. Ich potęga pochodziła z magii i były sobie
mnie więcej równe. Ówcześni władcy świadomi byli istnienia innych
potęg, daleko na północ aż do Francji i głęboko na południe aż do Konga,
ale zadowalali się Mezopotamią. Kraina ta wyglądała inaczej, niż dziś.
Płynęły tam dwie dodatkowe rzeki, klimat był łagodny, a miejsce to było
przepięknym ogrodem.
– Jak Eden – kiwa głową Barabas.
– Nie „jak Eden”. Cztery dopływy w dolinie Edenu - Piszon, Gichon,
Perat, Chiddekel - łączyły się w jeden nurt i wpadały do morza. Perat,
czyli Eufrat, wciąż istnieje, a Chiddekel nazywamy obecnie Tyrgysem.
Piszon płynęła przez północną Arabię, którą biblijni Hebrajczycy znali
jako Chawila. Wyschła. Gichon to rzeka Karun, która jest teraz o wiele
mniejsza. Te cztery rzeki łączyły się w jedną olbrzymią, która płynęła
doliną Edenu i wpadał do Zatoki Perskiej, dopóki dolina nie została
zatopiona. Królestwa były potężne, ale nawet one nie mogły powstrzymać
transgresji flandryjskiej, podczas której lodowce stopiły się i podniosły
poziom mórz.
Barabas lampi się na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa.
– Kate… Chcesz powiedzieć, że twoja rodzina wywodzi się z Edenu?
– Z tamtych stron.
– Czy Roland, to znaczy Nimrod, jest prawdziwym wnukiem Adama?
Tego Adama?
Wzdycham.
– Adam to nie imię osoby, a nazwa miejsca. Adam było miastem.
Mangustołak wybałusza gały.
– W języku Ubajdów, którzy byli tam pierwsi, Eden znaczy „żyzna
równina”, a Adam „miasto równin”. Istniał prawdziwy Kain, ale nie
zamordował swego biologicznego brata. Był zwolennikiem agrokultury i
został wypędzony przez myśliwych i pasterzy, według których niszczył ich
ziemie.
Barabas milczy.
– Spytałeś, jak ojciec stał się tym, kim jest dziś. Nie znam wszystkich
detali, ale początkowo on i moja ciotka byli wyzwolicielami. Przynosili
wolność, cywilizację, oświecenie, tyle że nie potrafili się zatrzymać.
Wchłaniali miasto za miastem, a potem musieli dusić powstania, gdy ich
imperium za bardzo się rozrosło.
– Byli bohaterami – stwierdza cichym głosem Barabas.
– A potem tyranami.
Nawet wiem, jak do tego doszło.
– Myślisz, że ludzie próbowali ich powstrzymać?
– Pewnie tak. Ktoś musiał im powiedzieć, że posuwają się za daleko, ale
takie osoby raczej nie żyły długo. Ojciec nie rozumie, że nie wolno mu
wszystkiego.
– Będę ci przypominał, że nie wolno ci wszystkiego – oferuje
mangustołak.
– Historia mojej rodziny nie podnosi na duchu. Możesz kiedyś przez to
zginąć.
– Zaryzykuję. Wierzę w ciebie, Kate.
Curran schodzi
do nas. Pewnie słyszał końcówkę. Przysięgam, że z
pastwiska słyszy otwieranie drzwiczek piecyka, szczególnie, gdy czeka na
szarlotkę.
– No dobra – mówi Barabas. – Przyszedłem omówić sprawę Saimana.
Problem tkwi w tym, że jak twierdzi Roland, porwał Saimana poza
naszymi granicami. Czyli nie jest to złamanie traktatu, który
podpisaliście.
– Tak, ale on czatuje przy… – mojej… nie; naszej – …naszej granicy i
łapie mieszkańców, gdy tylko ją przekroczą, czyli miasto jest oblegane. A
oblężenie to działanie wojenne, czyli złamał umowę, i właśnie to mu
powiedziałam. Nie odniósł się do tej kwestii, więc wie, że to szara strefa.
Barabas milknie na chwilę.
– Czasem naprawdę mnie zaskakujesz, Kate. Tak, masz rację. Niemniej
nie jest to bezpośredni atak. Jesteście w stanie zimnej wojny. Jeśli
odpowiedzią będzie próba odbicia Saimana, konflikt rozgorzeje na dobre.
– Musimy przyciąć głupa – stwierdza Curran. – Trzeba odzyskać tego
degenerata, ale tak, żeby Kate nie była w to bezpośrednio zaangażowana.
Dokładnie tak jak robi to cały czas jej ojciec.
– Jakie są szanse, że Roland podejmie działania odwetowe, jeśli nie
będziesz brała w tym udziału? – pyta Barabas.
– Małe lub zerowe – odpowiadam.
– Też tak myślę – kiwa głową Curran. – Roland chce sprawiać wrażenie
człowieka słownego. Chce rządzić, a słowo władcy zobowiązuje.
– Jeśli nie spodoba mu się coś, co zrobią „moi ludzie”, zwróci się z tym do
mnie – dodaję.
– Moja ocena jest identyczna – zgadza się Barabas. – Fotografie są
jasnym dowodem, że Saiman nie poszedł z nimi z własnej woli. Raczej nie
podoba mu się ta wizyta. Jeśli miałby okazję, dałby wszystko, żeby się
stamtąd wydostać.
– Nawet wynająłby Gildię, żeby go uratowała – mówi Curran.
Barabas uśmiecha się.
– W rzeczy samej.
– No ale musielibyśmy najpierw z nim porozmawiać – studzę ich zapał.
– Właśnie tu mamy problem – mówi Barabas.
– Ale przynajmniej problem jest konkretny – wtrąca Curran. – Trzeba
pogadać z najemnikami. Może któreś z nich posiada zdolności, które
pozwolą nam porozumieć się z Saimanem.
– To jeden problem. Drugi jest taki, że Roland nas się spodziewa –
analizuje sytuację Barabas. – Odpada element zaskoczenia.
– Chyba mogę w tym pomóc – oświadczam.
– W jaki sposób? – pyta Curran.
Powiedzieć mu, czy nie?
– Dobra. Pamiętasz tę głupia, nierozważną rzecz, o której nie mogę ci
powiedzieć?
Oczy mu się rozświetlają. O tak, pamięta.
– Wiąże się z tym wycieczka do Mishmaru.
Baraban upuszcza filiżankę, ale łapie ją centymetr nad stołem. Refleks
zmiennokształtnego zawsze górą…
– Po co? – dopytuje Curran.
– Nie mogę ci powiedzieć.
W gardle mojego narzeczonego rodzi się ryk. Barabas aż się odsuwa.
Drżę teatralnie.
– Jakiś ty straszny. I tak nie mogę ci powiedzieć.
Lew otwiera usta.
– Lorelei – rzucam.
Curran klnie.
Barabas szczerzy się.
– Nie waż się – ostrzega go Curran.
– Ojciec raczył mi powiedzieć, że ma system ostrzegawczy w Mishmarze.
Gdy tylko tam wejdę, rzuci wszystko i przybędzie w jakiś tajemniczy,
magiczny sposób. Nie wyjaśnił mi jak, ale metoda będzie cholernie
szybka.
– Dlaczego to zrobi? – pyta Barabas.
– Bo nie chce, żebym porozmawiała z babcią.
Barabas patrzy na Currana.
Lew wzrusza ramionami.
– To rodzinne. Czasem ojciec umieszcza nie do końca martwą babcię w
paskudnym miejscu i wstydzi się tego.
– Taa – mruczy Barabas. – Jak w każdej normalnej rodzinie.
– Aleście zabawni – mówię. – Nie sądzę, żeby tata się teleportował,
ponieważ niesie to ze sobą ryzyko. Jeśli fala magii skończy się w trakcie
podróży, to kaput. Czyli podróż nie odbędzie się w mgnieniu oka.
Otworzę Mishmar, on wyruszy, a wy będziecie mieli okazję odebrać
Saimana. Oczywiście, zostają jeszcze ludzie ojca.
– Rozniesiemy ich – mówi Curran. – Jednak Mishmar leży na ziemi
twojego starego, a tam jest silniejszy. Jeśli rzeczywiście uda się do
więzienia, musisz zwiać stamtąd, zanim przybędzie. Jak chcesz to zrobić?
– Według Wyroczni Czarownic na latającym koniu.
Poza tym była też jeszcze jakaś głowa, i to ważna. Szkoda że nie wiem
czyja.
– Kate, przecież ty masz lęk wysokości – dziwi się Curran.
Wysokość, czy mój synek umierający na włóczni Rolanda. Wybór jest
łatwy.
– Będzie więcej zabawy.
– Chcesz pożyczyć klacz ojca Eduardo? – pyta Barabas.
– Nie. Amal tylko jemu pozwala się dosiadać. Julie wspominała, że
widziano w tym tygodniu w okolicy latające konie. Pójdę tym śladem i
zobaczymy.
– Chyba sobie żartujesz – marszy brwi Curran. – Nawet nie wiesz, czy
takie konie nadają się na wierzchowce.
– Ojciec nie będzie się spodziewał fruwającego rumaka. Wyrocznia
Czarownic ujrzała mnie na takim, więc przynajmniej muszę się za jakimś
rozejrzeć. Nie mam wielu opcji, jeśli chcę przegonić ojca. Posiada wiele
talentów, ale na pewno nie potrafi latać.
Jeśli Julie mówiła o tamtych koniach, to pewnie napisała o nich raport.
Jest dobra w prowadzeniu rejestru wszelkich odstępstw od normy, które
napotyka.
– To co masz zamiar robić w Mishmarze? – pyta jak gdyby nigdy nic
Curran.
Wstaję, całuję go i idę się ubrać.
***
Kiedy docieram do Cutting Edge Peanut już tam nie ma. No bez jaj.
Ascanio wita mnie szeroki uśmiechem:
– Alfo sharrim.
Za jakie grzechy?
– Gdzie jest Julie?
– Dała nogę pół godziny temu.
Wrr.
Podchodzę do większej szafki i grzebię w dokumentach.
– Gdzie jest teczka zatytułowana „Dziwne Badziewie”?
– U Dereka.
Ascanio podchodzi do jego biurka, bierze folder i podaje mi go.
Przeglądam teczkę, do której wrzucamy wszystko to, co przewija się przez
nasze biurka, ale jest zbyt dziwne nawet dla nas lub nie ma wyjaśnienia.
Zobaczmy. Mackowaty potwór w kanale ściekowym na ulicy Grimoire,
[Fani „Necronomiconu” jak widać :)]
kula błękitnych błyskawic, nie, nie, to też nie… O jest. Artykuł z gazety z
odręcznymi zapiskami Julie: „Trzecie zgłoszenie dotyczące latającego
konia w tej okolicy. Zwierzę ma 150-170 cm wysokości i jest złocistej
maści. Starożytne greckie rasy były zazwyczaj kucykami: kuce ze Skyros
mierzą średnio metr, a z Pindos 110 centymetrów. Dziwne.”
[Julie ma fioła na punkcie koni ;)]
Odwracam wycinek, żeby przeczytać artykuł.
„Okręg Milton
Wykroczenia: Jeramiah B. Eakle i Chad L. Eakle zostali oskarżeni o
obnażanie się oraz nieprzyzwoite zachowanie w stanie upojenia
alkoholowego.”
To wszystko. Żadnego dodatkowego tekstu, notatek, wyjaśnienia
artykułu. Czy to ci dwaj zgłosili, że widzieli latającego konia? Przeglądam
resztę folderu. Notatka ma numer trzy, gdzie są dwie pierwsze?
Patrzę na Ascanio.
– Gdzie jest reszta?
Wzrusza ramionami z niewinną minką.
– Julie je przygotowywała. Ja tu tylko pracuję. Skąd ma wiedzieć, co i
dlaczego ta blond harpia coś robi.
Wrr.
Podnoszę słuchawkę i dzwonię do domu.
Nikt nie odbiera. Wkurwiłabym się kiedyś. Teraz normalne jest, że nawet
gdy Julie jest w domu, to i tak nie odbiera. Jestem już spokojniejsza i
mogę myśleć obiektywnie, więc się jej nie dziwię. Na jej miejscu też bym
nie odebrała. Obie wiemy, że czekająca nas rozmowa będzie paskuda.
Dorwę ją prędzej czy później. Gdybym nie walczyła z czasem, już bym to
zrobiła.
Wykręcam numer do biura Beau Claytona.
Nie słychać sygnału wybierania, ale za to dużo zakłóceń. Magia pewnie
bawiła się z liniami pomiędzy nami a okręgiem Milton.
– Zostań tu – rozkazuję Ascanio. – Jeśli Julie wróci, powiedz jej, że
musimy porozmawiać w domu, i to o normalnej porze. Normalnej według
moich standardów, nie jej. Jeśli Curran przyjedzie, przekaż mu, że
pojechałam zobaczyć się z Beau Claytonem. Wszyscy inni mogą poczekać.
Jeśli zjawi się tu mój ojciec masz z nim nie rozmawiać.
Ascanio porzuca niewinną minkę. Spogląda na mnie poważnym
wzrokiem.
– Chcę z tobą jechać.
– Dlaczego?
– Ponieważ nigdy mnie ze sobą nie zabierasz, a twój stary próbował cię
spoliczkować.
– Skąd o tym wiesz?
– Potrzebujesz wsparcia.
W sumie ma rację. Biorąc pod uwagę, że ma już siedemnaście lat, metr
osiemdziesiąt wzrostu i potrafi kontrolować agresję podczas walki na tyle,
żeby myśleć, nie jest najgorszym pomocnikiem.
Piszę na skrawku papieru: „Pojechałam spotkać się z Beau” i zostawiam
go na swoim biurku.
– Jedziemy.
Otwieram drzwi i staję twarzą w twarz z Derekiem.
– Słyszałem rozmowę. Też jadę.
Ascanio przewraca oczami.
– Ale będzie sztywno.
Derek staje w drzwiach.
– Potrzebujesz wsparcia.
– Ma wsparcie.
– Tak, ale ktoś będzie musiał nieść Księciunia Hien, kiedy przypadkowo
kujnie się w paluszek u stopy, a Kate nie jest zmiennokształtną.
– Dobra – ucinam i idę do auta.
Ascanio prycha.
– Durny wilk.
– Rozpieszczony gówniarz boud.
– Bigot.
– Płaksa.
– Ptasi móżdżek.
– Maminsynek.
Litości.
***
Do biura Beau wchodzę z sześcioma butelkami piwa korzennego i
kubełkiem smażonego kurczaka. Szeryf unosi głowę znad papierkowej
roboty, niucha powietrze i prostuje się.
Ze względu na pomoc, jaką udzielił nam Beau w trakcie tej historii z
niedoszłą wojną z Korporacją, ludzie zaczęli go nazywać Beau
Odważnym. Patrząc na niego, trudno się dziwić, że stanowi zaczynek do
legend. Ma dwa metry wzrostu, potężne barki i bicepsy. Biurko wygląda
przy nim na malutkie, ale nie chodzi tylko o jego rozmiary. Clayton jest
jak góra, której nie da się zatrzymać. Ma aurę rozważnego spokoju.
Dobrze wie, jaką ma misję życiową: jest głosem rozsądku, a gdy ten
ostatni zawodzi, Beau pilnuje, by zadziałało prawo.
– Czy to smażony kurczak?
– Tak.
– Od Virgini?
Virginia ma najlepszego kurczaka w całej północnej Atlancie i nigdy nie
próbuje sprzedawać szczurzego mięsa. Udaję obrażoną.
– Za kogo ty mnie masz?
Beau odchyla się.
– Czyżby próbowała pani przekupić przedstawiciela prawa, pani Daniels?
– No jasne.
Beau zerka na Dereka.
– Gaunt.
Derek kiwa głową na powitanie
– Panie szeryfie.
Policjant lustruje wzrokiem Ascanio.
– A ten to kto?
Niemal mówię, że to nasz stażysta, ale powstrzymuję się. Ascanio
podejmuje ryzyko jak dorosły, więc powinien jako taki zostać
przedstawiony.
– To Ascanio Ferara z klanu Boud. Jest moim współpracownikiem.
Ascanio mruga, zdziwiony.
Szeryf długo nie spuszcza z niego wzroku, pewnie dopasowuje twarz i
nazwisko do szeregu wykroczeń w swojej kartotece.
– Jak leci? – pyta w końcu.
– Może być. A tobie?
– Tak samo. Ostatnie półrocze było o wiele spokojniejsze.
– To ze względu na sławę twego imienia – otwieram swoje piwo i biorę
łyk. – Beau Odważny brzmi groźnie.
Beau chrząka.
– Wyobraź sobie, że za trzysta lat będą opowiadać o tobie legendy –
drążę.
– Na pewno będą – popiera mnie Derek. – Beau Odważny,
dwuipółmetrowy wielkolud, który ścinał wampirom głowy jednym
machnięciem.
– Nie zastanawiałem się nad tym – odpiera Beau. – Ale jeśli powstrzyma
to
wywrotowy element od popełniana występków, to chyba jakoś to
przeżyję.
– Wywrotowy element? – pyta Derek.
– Czytuję – mówi obrażonym tonem szeryf.
– Starożytną literaturę? – dopytuje Ascanio. – Czyli jest coś tam w stylu:
„Przepraszam, czy tu biją?” albo: „– Rozbieraj się! – Tak od razu? Może
najpierw buzi?”, tak?
– Każe pan mieszkańcom zwracać się do siebie per „panie władzo” czy
„obywatelu milicjancie”? – pyta Derek.
– Nie rozśmieszajcie mnie, mam zajady – ripostuje Beau.
Jeśli legenda Beau urośnie w siłę i będzie w nią wierzyć wielu ludzi, to on
naprawdę może żyć długo, a nawet urosnąć. Nie powiem mu tego. Już i
tak jest mu głupio.
– Z czym przychodzicie? – pyta szeryf.
Wyciągam wycinek prasowy i kładę go na biurku przed Beau.
Zerka na niego.
– Czego chcesz od bracie Eakle?
– Nic.
– Aaa. Szukasz złotego konia.
Złotego? Notatka Julie mówiła o złocistym ubarwieniu.
– Coś w tym rodzaju. Możesz powiedzieć mi coś więcej?
Beau popija piwo.
– Chad i Jeremy są synami Caleba i Mary Eaklów. Nie są źli, ale to dwa
bęcwały. Nigdy nie popadli w większe tarapaty. Moi zastępcy mieli
interwencje klika lat temu, gdy bracia chodzili jeszcze do szkoły. Nic
strasznego, normalne rzeczy, jakie robią znudzone dzieciaki: rzucanie
butelkami po piwie w znaki drogowe, rozpalanie ogniska, pokazywanie
gołego zadka na moście Cassidy. Nic nowego. Obaj mają rodziny i pracę.
Obaj chodzą do kościoła.
– Przykładni obywatele – mówię.
Zmuszenie Beau do mówienia szybciej wymaga chyba magii mojego ojca i
mojej razem.
– Właściwie tak. Ostatniej soboty pili piwo i łowili ryby w rzece Błękitnej,
w lesie. Siedzieli tam kilka godzin i zdążyli opróżnić pół beczułki piwa.
Czyli jakieś dwa i pół litra piwa na łebka.
– Zrobiło się gorąco. Skoro byli tam sami, postanowili rozebrać się i
popływać. Wtedy właśnie z lasu po drugiej stronie rzeki przyszedł do
wodopoju „wielki, złoty koń”, w dodatku ze skrzydłami. Nasi geniusze
chcieli go złapać i byli już w połowie rzeki, gdy „uskrzydlony diabeł”
wylądował na koniu i kazał im zwiewać, zanim pożre ich dusze.
No to się porobiło. Uskrzydlony diabeł, hehe.
– I ten diabeł dosiadał konia?
– Podobno.
A jednak skrzydlate konie nadają się na wierzchowce.
– Bracie Eakle wzięli jego słowa na poważnie, bo pomknęli jak strzała
przez las i wbiegli nadzy prosto do obozowiska harcerek, gdzie dwie
przeciwne drużyny akurat miały turniej strzelniczy. Harcerki połączyły
siły, żeby schwytać intruzów.
Ascanio parska śmiechem.
Oczy Beau błyszczą.
– Kiedy moi zastępcy tam dotarli oba golasy były związane jak prosiaki.
Jeremiah miał strzałę w lewym pośladku. Nie zagrażała jego życiu, więc
wydobyto ją, a my zamknęliśmy ich za obnażanie się i picie w miejscu
publicznym. Wytrzeźwiali i wypuściliśmy ich za kaucją. Nie pamiętają
wiele oprócz tej części z pożeraniem dusz.
Ja to mam pecha.
– Jednakże jako doświadczony stróż prawa, wysłałem osobę, żeby zebrała
dowody oraz ich ubrania, a ona coś znalazła. Dowód, który z pewnością
cię zainteresuje.
Dlaczego ma wrażenie, że to mnie będzie kosztować?
– Mogę zobaczyć ten dowód?
– Ale chcę coś w zamian – odpowiada Beau.
Jasne.
– Mów.
– Mieszka tu taka staruszka. Jene Bourdeaux.
Wymawia jej imię „Żenej”.
– Jest po osiemdziesiątce – ciągnie szeryf. – Mieszka sama, a jej sąsiedzi
zgłaszali ostatnio dziwne rzeczy. Nienormalne odgłosy, niepokojące
zapachy, jeden z nich widział, jak podnosi z trawnika zdechłego gołębia,
którego nie dojadł jego kot. Kazałem więc moim ludziom sprawdzić stan
jej zdrowia i warunki życia. Jeśli starsza osoba głoduje i musi zbierać
martwe gołębie, to mamy moralny obowiązek coś z tym zrobić. Mój
zastępca tam pojechał. Kobieta mruczała coś pod nosem, a potem ni z
tego ni z owego rzuciła się na niego i ugryzła go w ramię do krwi.
Zaaresztował ją po tym.
– Sprawdziliście jej zęby? – pytam.
Na zębach najwcześniej widać, że człowiek zmienia się w coś potwornego.
– Tak. Ma zwykłe, ludzkie uzębienie. Rozmawiałem z nią. Nic nie
osiągnąłem. Posadziliśmy ją w celi i wezwaliśmy jednostkę od spraw
psychiatrycznych, żeby ocenili stan jej zdrowia psychicznego. Siedziała w
celi od około godziny. Gdy Connie poszła na obchód zastała drzwi do celi
otwarte, a staruszka zniknęła.
Coraz lepiej.
– Nikt nie widział, jak wychodziła?
Beau kręci głową.
– Kamery nie nagrywały, bo akurat magia była w górze. Grupka
dzieciaków, która wracała ze szkoły do domu widziała, jak uciekła w las.
Próbowaliśmy wytropić ją przy pomocy ogarów, ale nie chciały iść za
tropem. Od zaginięcia minęło dziesięć godzin. A skoro masz dziś do
dyspozycji aż dwóch zmiennokształtnych, to mam propozycję. Wytropicie
Jene Bordeaux, a ja pokażę ci dowód.
Ten dowód może być kiepski, ale i tak mam dług wdzięczności u niego za
tamten cyrk z Hugh.
– Umowa stoi, ale najpierw chcę zobaczyć jej dom, żeby wiedzieć, w co się
pakuję.
– Nie ma sprawy. – Beau podnosi głos. – Robby!
Tyczkowaty blond zastępca pojawia się w drzwiach.
– To Robert Holland – przedstawia go Beau. – Będzie wam towarzyszył
jako przedstawiciel prawa.
– Proszę państwa – kiwa do nas Holland.
– Pani Bourdeaux przez całe życie stanowiła część naszej społeczności –
dodaje Beau. – Jej mąż woził za życia moich synów do szkoły swoim
opancerzonym autobusem. Wszyscy ją znają. Chcę, żeby była jasne, że
nawet jeśli pani Bourdeaux nie jest całkiem sobą, o jej losie decyduje
Holland. Jeśli trzeba użyć przemocy, musicie mieć zgodę jednego z nas.
Mnie tam pasuje.
***
Jene Bourdeaux mieszka w typowym dla tych okolic domu sprzed
Zmiany: parterowy, o powierzchni stu metrów, okolony drewnianym
płotek i obfitą roślinnością. Kwiaty są marne, a żywopłot przesłania okna.
Kilka metrów przed domem Ascanio i Derek zatrzymują się jednocześnie.
– Dziwny zapach? – zgaduję.
– Mhm – odmrukuje Derek i krzywi się. – Jak rozgrzane żelazo.
Półtora metra przed domem też wyczuwam ten ostry, intensywny smród.
Nie pachnie niczym konkretnym. Mieszka tu coś złego.
Holland wkłada klucz do dziurki i otwiera drzwi.
– Skonfiskowaliśmy jej klucze podczas aresztowania.
– Widział ją pan w czasie tych wydarzeń?
Policjant kręci głową.
– Shannon ją zatrzymał. Ale ją znam. Moja mama prowadziła klub
robótek ręcznych, w którym starsze panie mogły spędzać wspólnie czas,
robić na drutach i takie tam.
Kółko robótek ręcznych. Jest ich coraz więcej, ponieważ maszynowo
tkane ubrania są coraz rzadsze.
– Staruszki dzielą się na dwa rodzaje: miłe albo wredne. Ona należy do
tego drugiego rodzaju. Mama i tak starała się znaleźć dla niej miejsce,
dopóki tamta trzy lata temu nie powiedziała prosto z mostu, że nie będzie
przychodzić.
W domu panuje mrok. Grube zasłony blokują dostęp światła. Rozsuwam
je, żeby trochę go wpadło przez drzwi na patio. Nie ma prętów ani siatki.
Dziwne. Widać Jene nie bała się magicznych potworów nocy. Stare meble
pokrywa warstewka kurzu. Derek przesuwa po nim palcem.
– Lepi się.
Tłusty kurz. Coś takiego gromadzi się po latach świadomych zaniedbań.
– Kiedy jej odbiło? – pyta Ascanio.
– Zawsze była trochę nie halo – odpowiada Holland. – Przeważnie
patrzyła na wszystkich koso. Sprawdziłem rejestr zgłoszeń. Mieliśmy
wezwanie jakiś rok temu. Dzieciaki bawiły się głośno na ulicy.
Powiedziały, że wyszła do nich z domu i zaczęła kłapać na nie zębami.
Wystraszyła je na śmierć. Rodzice złożyli skargę. Wcześniej pewnie też
zdarzały się podobne wypadki, ale większość tutejszych nie chce na nią
donosić.
Świetnie. Kate Daniels, tropicielka gryzących staruszek. Na dodatek nie
wzięłam zbroi.
Darek otwiera przeszklone drzwi i wychodzi na podwórko.
Na ścianach nie ma obrazów. Zlew pusty, a jego brzeg zakurzony. Nie
sprzątanie to jedno, ale gdy bierze się wodę, zawsze coś się rozchlapuje.
Na kurzu nie ma takich śladów.
Ascanio otwiera lodówkę.
– Pusta.
Mam co do tego złe przeczucia.
– Kate? – woła mnie Derek.
Wychodzę. Podwórko wygląda najnormalniej na świecie. Zielona trawa,
krzaczki i karmniki dla ptaków. Niezliczona ilość karmników różnych
rozmiarów i kształtów. Pod krzakami widzę co najmniej dwie pułapki z
przynętą.
Derek podchodzi do mnie.
– Czuję zapach kogoś od Rolanda.
No zajebiście.
– Czyj?
– Nie wiem. Ale ten zapach był w jego bazie, gdy tam ostatnio byliśmy, a
teraz jest tutaj.
Wracam do środka i wchodzę do pierwszej sypialni. Okrągła klamka jest
poplamiona na ciemno. Wyciągam z kieszeni gazę, ujmuję przez nią
klamkę i otwieram drzwi. Sztynch wdziera mi się do nosa. Zwalają się na
mnie kości, więc odskakuję. Toczą się na brudną wykładzinę.
– Jasna cholera – mówi Holland.
Sypialnia pewnie miała kiedyś wykładzinę, ale teraz jej nie widać.
Pokrywa ją kilkanaście centymetrów kości małych zwierząt. Wiele
szczątków ptaków. Kilka szkieletów szopów i trochę kocich kości. W
okolicy pewnie stale ginęły zwierzątka domowe. Wszystkie kości są
gładkie. Przez gazę biorę kość udową małego psa. Szpik jest wyssany.
– Dokładnie ogryzione – mówi Ascanio.
Pewnie wrzucała je przez okno, bo nie mogła otworzyć drzwi, żeby na nią
nie wypadły. Kości cuchną. Rozkład nie ma takiego zapachu, zresztą tu
nie ma co śmierdzieć. Nie, to ostra woń śliny, którą pozostawiła na
kościach, gdy je wylizywała. Nic dziwnego, że ogary odmówiły tropienia
staruszki.
Zerkam na Dereka.
– Znajdziesz jej trop?
– Pewnie. Wyśledzenie jej to nie problem.
– No to idziemy.
Nie chcę, żeby biegała samopas po mojej ziemi, szczególnie jeśli
zamieszani są w to ludzie Rolanda. Ciekawe dlaczego są tak nią
zainteresowani. Coś im zeżarła? To nie przypomina magii ojca, która jest
ustrukturyzowana i tak precyzyjna, że zdaje się być dziedziną nauki. Tutaj
mamy do czynienia z czymś starym i mrocznym, skradającym się w
ciemnościach nocy.
– Kate, czym ona jest? – pyta Ascanio, gdy wychodzimy z domu Jene.
– Nie mam zielonego pojęcia.
KONIEC Rozdziału 06
Rozdział 07
Trudne kobiety
Wspinamy się daleko w głąb lasu okalającego rzekę Błękitną. Drzewa
osłaniają nas przed prażącym słońcem, ale i tak nie jest wesoło. Następne
pół godziny w tym upale i zwykły człowiek będzie mógł nas wyśledzić po
zapachu. Rzeka biegnie przez las z północy na południe, płynąc wąziutką
doliną pomiędzy wysokimi brzegami wzgórz.
Powstała lata temu w
trakcie rozbłysku. Wypływa z potężnego obecnie jeziora Byron. Niemal
cała kanalizacja burzowa w okolicy ma odpływ w Błękitnej, więc podczas
opadów rzeka jest mocno wzburzona. W tej chwili jest spokojna i kusi
mnie chłodną wodą, gdy przechodzimy przez wąski, drewniany most,
kierując się dalej na północ. Szkoda że nie mogę się pomoczyć.
Wystarczyłoby dziesięć minut i mogłabym podjąć pościg za całym stadem
starszych pań. Droga skręca na zachód i pnie się po wzgórzu.
Derek znowu się krzywi. Narzekanie nie jest w jego stylu, ale ta woń
pewnie strasznie go męczy. Ascanio też przyjmuje to ze stoickim
spokojem. W czasie tej wędrówki nie wyzywają się od półgłówków,
niedorajd i impotentów. Nie wiem, czy mam się cieszyć, czy martwić.
Po następnym kwadransie Derek przystaje. Ascanio staje przy nim.
Wpatrują się w grupę drzew, spomiędzy których przeziera światło
sugerując, że znajduje sią za nimi polanka. Znajdujemy się na szczycie
niskiego wzgórza.
– Czy Jene jest blisko?
Obaj kiwają głowami.
– Ten zapach… Jest zły – mówi Ascanio.
Wyciągam Sarrat z osłony.
Holland dobywa broni z pochwy na biodrze. Jest ciemna, posiada
praktyczny uchwyt ze skóry i żywicy, a ostrze o długości 45 i szerokości 4
centymetrów jest wyprofilowane jak połączenie falcjona i maczety
Collinsa. Zastępca szeryfa trzyma ją z widoczną wprawą. Jeśli zostanie
ranny, to Beau odmówi nam pomocy.
Kieruję wolnym krokiem się w stronę prześwitu, stąpając cicho.
Zmiennokształtni idą za mną bezszelestnie, a Hollanda niewiele słychać.
W poruszaniu się po lesie też ma doświadczenie. Drzewa rozstępują się i
naszym oczom ukazuje się nienaturalnie okrągła polana, która wygląda,
jakby jakiś olbrzym upuścił tu wielgachną monetę i zapomniał o niej na
dekadę lub dwie. Ziemię pokrywa trawa, ale drzewa nie mają na nią
wstępu. Roślinność wokół nas jest w miarę młoda, mniej okazała niż
kilkaset metrów wcześniej. Pewnie kilka lat temu był tu pożar. Podchodzę
do skraju polany. Stoi na niej, zwrócona do mnie prawym bokiem, stara
kobieta. Ma na sobie beżowe spodnie, białą bluzkę w kremowe kropy i z
kołnierzykiem oraz biały, wełniany kardigan. Jest pewnie ze trzydzieści
pięć stopni ciepła. Pocę się jak świnia, a ona się opatuliła.
Holland przeciska się do przodu.
– Pani Bourdeaux? Nazywam się Holland. Jestem zastępcą szeryfa.
Proszę udać się ze mną.
Brak reakcji.
– Pani Bourdeaux?
Kobieta nawet się nie odwraca.
Podchodzę do niej z szablą w dłoni. Holland zrównuje się ze mną, a
Ascanio i Derek okrążają ją.
– Pani Bourdeaux? – pytam.
Odwraca się do mnie. Białka oczu ma pożółkłe, a żyłki mocno nabiegłe
krwią.
Wpatruje się we mnie.
Holland uśmiecha się do niej.
– Pani Bourdeaux, to ja, Robby Holland. Jestem synem Gladys Holland.
Pamięta pani kółko robótek ręcznych?
Kobieta spogląda na niego, przekręcając głowę pod dziwnym kątem, jak
zdziwiony pies.
– Zmartwiliśmy się wszyscy, gdy sobie pani poszła bez słowa – mówi
karcącym tonem. – A jest przecież duży upał. Sprowadzimy panią z tych
wzgórz w jakiś chłodny cień, dobrze?
– Kutas – rzuca Jene do niego.
No ładnie.
– Nie ma powodu używać wulgarnego języka – odpowiada Holland. –
Niestety muszę nalegać, aby udała się pani ze mną.
Staruszka zwraca się do mnie.
– Ty jesteś nią. Jego sukowatą córką.
Tatulek niszczy mi reputację.
– Jestem – potwierdzam.
Wwierca się we mnie wzrokiem.
Mogę ci pokazać jak bardzo jestem sukowata, starucho.
– Mogę służyć – proponuje Jene. – Jestem potężna. Mam magię.
Sprowadzam plagę i zniszczenie. Tam, to moja robota – wskazuję polanę.
– Od dziesięciu lat nie rośnie tu nic oprócz trawy. Nie robię hałasu i
niełatwo mnie zabić.
No, no.
Lampi się na mnie ponad ramieniem Hollanda, a jej szeroko otwarte,
nieruchome spojrzenie nadaje jej szalony wygląd. Tęczówki ma w kolorze
ciemniejszej żółci. Powiedziałabym, że to odcień gnijących cytrusów.
– Mogę się przydać. Służyć magią. Ale potrzebuję pożywienia. Trzeba
mnie karmić, a ja będę służyć. – Kiwa głową. – Dawajcie mi dzieci. Te z
biednych rodzin lub sieroty. Nikt się nimi nie interesuje.
Derek sztywnieje, a Holland ziopi się na nią z otwartą gębą.
– Ile? – pytam.
– Niedużo. Jedno lub dwa na miesiąc. Dzieci łatwiej zjeść. Mają miękkie
kości.
– Alfo? – Ascanio pyta ostrym tonem.
– Dużo dzieci już pożarłaś? – pytam. – Chciałabym wiedzieć, czy rodzice
będą sprawiać problemy.
– Tylko dwoje – informuje starucha. – Lata temu. Bez problemów.
Wyrzuciłam kości do śmieci. Masz ziemię, pani. Przynależę do tej ziemi,
więc będę ci służyć, a ty będziesz mnie karmić i strzec przed większymi.
To dobry układ.
– Nie – odmawiam.
Derek zdejmuje buty. Ascanio idzie w jego ślady.
Kręcę głową.
– Jesteś złą istotą która pożera dzieci. Nie ma tu dla ciebie miejsca.
– Nie możesz sobie ot tak wybierać – stwierdza Jene. – Jestem częścią tej
ziemi. Zrodziła mnie. Wszyscy moi ziomkowie się tutaj urodzili. Wiele
pokoleń. To mój dom.
– Trzeba było zadowolić się ptakami – odpowiadam.
– Nie ma dobrego bez złego – nalega Jene. – Jedni żywią się trawą, a inni
mięsem trawożerców. Każdy jest potrzebny w cyklu. Do ochrony tej ziemi
potrzebne ci są potwory, a ja umiem strzec. Zrobię wszystko, co zechcesz.
Nawet nie będę polować na ludzi. Zjem tylko tych, których mi
przyprowadzisz.
– Nie.
– Musisz mieć sługi. Mogę służyć. Dobry układ. To twoja ziemia, a ja
jestem twoim potworem.
W głębi duszy, w jej mrocznej części, w której wczoraj pulsowała magia,
zastanawiam się nad jej propozycją i stwierdzam, że jest rozsądna. Moja
ziemia wydała tego potwora, więc kobieta należy do mnie. Wszyscy w jej
obrębie należą do mnie, więc mogę ją wykorzystać. Ach te wybory. Kate
Daniels, Królowa Potępionych.
– Masz rację. Jesteś moja. Gdybyś nikogo nie skrzywdziła, znalazłabym ci
jakieś spokojne, odosobnione miejsce. Lecz ty już spróbowałaś ludzkiego
mięsa i masz ochotę na więcej. Na mojej ziemi panują określone zasady, a
ty je złamałaś. Nie przybyłam tutaj, żeby się układać, ale żeby wymierzyć
karę.
Jene wciąż patrzy na mnie tym zwierzęcym spojrzeniem. Nienawiść
wykrzywia jej twarz.
– Zdaje ci się, że możesz go powstrzymać. Nie dasz rady. Umrzecie
wszyscy.
Macham Sarrat, żeby rozgrzać nadgarstek. Obiecałam Beau, że gdyby
trzeba było użyć siły, zapytam o pozwolenie i dotrzymam słowa.
– Holland, czas na decyzję – rzucam.
– Mogę panią aresztować – policjant zwraca się do Jene. – Ona panią
zabije, a okręg Milton może zapewnić pani bezpieczne schronienie.
Przynajmniej do procesu.
Ona jest już nie do uratowania, ale przynajmniej próbował.
Pod skórą staruchy pojawiają się i przesuwają jak kule bilardowe liczne
wybrzuszenia.
Ascanio wyciąga swoje dwa bat-jam-do.
– Holland! Decyduj się!
Kobieta kołysze się z nieobecnym i smutnym uśmiechem. Wyciąga rękę i
głaszcze opuszkami placów jego policzek.
– Syn Gladys.
– Właśnie – kiwa głową policjant. – Proszę udać się ze mną. Zabiorę
panią…
– Gdy nadejdzie z wojskiem, przynosząc ze sobą ogień, zostanę jego
sługą. – Cofa się o kilka kroków. – I będę się pożywiać. Poczekam, aż cię
zabije, synu Gladys, a potem wyssę szpik z twoich kości.
Jej ciałem wstrząsa spazm. Rosnące cielsko rozrywa ubrania. Opada na
ręce i wczepia w podłoże z łokciami rozstawionymi na boki, jakby miała
zamiar robić pompki.
– Co do kur… – jąka się Holland.
Słychać obrzydliwe chrupnięcie, gdy nogi wyginają jej się w stawach, aż
kolana wystają jak u pająka. Szyja jej się wydłuża i grubieje, a skóra zwisa
u podgardla. Białe włosy opadają luźno wokół olbrzymiego łba.
Pomarszczone piersi zwisają do ziemi. Na grzbiecie wyrasta pas szarej
sierści. Pożółknięte, zakrzywione pazury wystają z palców stóp i dłoni.
Jest wielkości autobusu.
– Głodna! – krzyczy, klikając stożkowatymi zębami. – Jestem głodna!
Beau może sobie wsadzić swoje polecenia tam, gdzie słońce nie dochodzi.
– Na nią! – komenderuję.
Zmiennokształtni atakują ją z boków. Potwór, który był niegdyś Jene
Bordeaux, biegnie wprost na mnie z szybkością karalucha.
Odpycham Hollanda na bok i tnę ją przez paszczę szablą. Na skórze
pojawia się krwawa linia. Jene uderza mnie. Wylatuję w powietrze,
spadam na trawę i wstaję. Kobieta akurat kopie Dereka prawa nogą. On
też leci w powietrze i znika w krzakach. Pewnie zrzuciła go ze zbocza.
Biegnę do niej.
Ascanio zatapia oba noże w jej boku. Potwora wyje i przetacza się na bok,
rozgniatając go.
Tnę ją przez bark. Złaź z mojego boudy, suko.
Kłapie na mnie zębiskami i próbuje odrzucić na bok swoją ogromną łapą,
przez co jeszcze bardziej przygniata Ascanio. Zadaję jej precyzyjne
pchnięcie w rękę, aż zaczyna wrzeszczeć z bólu. W dłoni jest mnóstwo
nerwów, więc diabelnie ją boli. No złaź z chłopaka, łajzo.
Z krzaków wyskakuje ciemnoszary kształt i ląduje potworowi na
grzbiecie. Derek wbija jej pazury w kręgosłup. Jene przetacza się w drugą
stronę, próbując i jego przydusić ciężarem ciała. Wilk zeskakuje obok
mnie. Ascanio, już wolny, podbiega do nas. Jego ciało przekształciło się w
koszmarne połączenie boudy i człowieka. Stawia sierść i rechocze, jak to
hiena.
Jene staje na czterech. Krwawi z boku jak rozkrojony befsztyk. Ascanio
nie próżnował z nożami.
Strząsam krew z szabli.
Jene patrzy na naszą trójkę, a potem zerka na las po lewej stronie i
postanawia zwiać. Holland staje jej na drodze i bierze zamach bronią.
Stwora unosi łeb i opuszcza go szybko jak wąż, połykając policjanta w
całości.
Na tupiące jeże, zeżarła zastępcę Beau.
W jej wolu pojawia się wybrzuszenie wielkości człowieka i zaczyna się
wiercić. Monstrum biegnie kłusem przez las na zachód jak jakaś
potworna, blada jaszczurka.
Holland ma zaledwie kilka minut. Nie zdążymy jej dogonić i zabić na
czas. Musimy zmusić ją, żeby zawróciła. Po prawej stronie zbocze opada
do rzeki. Gdy się ucieka, instynktownie biegnie się w dół.
– Derek, zagońcie ją! Niech skręci na południowy zachód przy rzece.
Oczy Dereka błyskają żółcią. Unosi łeb i wyje przeciągle, ogłaszając
początek polowania. Aż mi włosy dęba stają. Wilkołak i hienołak ruszają
w las.
Biegnę południowym stokiem i prawie wpadam na wąskie drzewo. No
kuźwa. Może skręcę sobie kark i zaoszczędzę wszystkim kłopotu.
Na lewo ode mnie Derek wyje nieustannie w akompaniamencie
przeszywającego rechotu Ascanio.
Łapię się drzewa i zatrzymuję, żeby rozejrzeć. Rzeka leży po mojej prawej
stronie. Dwieście metrów z tyłu przez wodę przerzucony jest mostek.
Przede mną jest stara, zarośnięta, ale wciąż widoczna ścieżka rowerowa.
Wije się wśród drzew i przy brzegu rzeki. Jeśli paskuda nadbiegnie z
zachodu, wybierze tę drogę.
Po lewej stronie dróżki rośnie wielki dąb. Idealnie.
Przyciskam plecy do kory. Mam tylko jedną szansę.
Z zachodu słychać odgłosy przedzierania się przez zarośla.
Wstrzymuję oddech.
Bliżej.
I bliżej.
Małe drzewko pęka z głośnym trzaskiem.
Teraz. Skaczę zza drzewa i podcinam jej gardziel. Skóra rozdziela się pod
dotknięciem bezlitosnej Sarrat. Z wola wypada ośliniony Holland i łapie
gwałtownie powietrze.
Nie ma czasu sprawdzać, czy nic mu nie jest. Przekręcam ostrze i
wpycham je pomiędzy żebra stwora. Sarrat wślizguje się w tkankę z
miłym dla ucha sykiem. Jej ostrze dymi. Szarpię ostro w prawo. Z rany
wokół ostrza leje się krew. Monstrum wrzeszczy, aż się krzaki trzęsą.
Wyciągam szablę. Potwór szamocze się. Skóra na szyi zwisa jak przebity
balonik. Kłapie zębami, usiłując przegryźć mnie na pół. Odskakuję za
drzewo. Ona podąża za mną z oszałamiającą szybkością i wciąż kłapie
szczęką jak niedźwiedzim wnykiem. Cofam się przez zarośla, starając się
utrzymać równowagę. Jeśli jej wnętrzności odpowiadają ludzkim, to
rozcięłam jej wątrobę oraz zasilającą ją arterię i może żyłę. Jeśli będzie
mnie gonić, zaraz się wykrwawi.
Z lasu wybiega Ascanio. Staruszka próbuje mnie schwytać. Tnę ją po
palcach, ale ona nie przestaje nacierać, niepomna bólu. Twarz ma
wykrzywiona w okropną maskę. Jest ranna, ale bardziej liczy się zadanie
mi śmierci.
Ascanio atakuje jej bok, ale ona go ignoruje i nie spuszcza ze mnie
wzroku. Wciąż tnę szablą. Zwolnię na chwilę, to złapie mnie pazurzastą
łapą. Ciach, ciach, ciach. Ale jazda.
Na grzbiecie Jene ląduje Derek i przebija ją pniem młodego drzewka.
Staruszka szamocze się jak przyszpilony robal. Derek rozszarpuje ją
pazurami z góry, a Ascanio pomaga mu z boku.
Schylam się pod jej ręką i rozcinam jej biceps. Jedna łapa z głowy. Jeszcze
jedna. Cierpliwość jest cnotą.
Z krzaków z rykiem wypada Holland. Mija mnie i zatapia broń w jej szyi.
Potwora próbuje odsunąć się, ale drzewko nie pozwala jej się ruszyć.
Policjant dziabie jej kark bronią, jakby był drzewem. Ostrze wznosi się i
opada zajadle. Łeb opada jej w bok, odchyla się i wisi przez chwilę na
kawałku skóry, po czym odpada zupełnie od ciała. Ciało wiotczeje, a z szyi
tryska krew.
No dobra. Można i tak.
Holland wpatruje się we mnie wytrzeszczonymi dziko oczyma. Ścieka z
niego śluz i krew.
– Wszystko jest dobrze – mówię. – Nic panu nie jest. Naprawdę.
– Odchodzę – wyrzuca z siebie policjant
– Będzie dobrze. To tylko szok – pocieszam go.
– Nie. Skończyłem z tym. – Macha bronią w kierunku truchła. – Połknęła
mnie! Byłem w środku!
Ascanio uśmiecha się szeroko hienimi zębiskami. Patrzę na niego
złowrogo, więc zamyka paszczękę.
– Odchodzę! – Holland rzuca broń na ziemię.
– No dobra – mówi Derek.
– Moment, niech pan będzie rozsądny – oponuje Ascanio. – Każdemu
zdarzyło się coś podobnego. Raz spotkałem takie głodne wendigo…
– Do rzeczy – przerywa mu Derek.
Ascanio przewraca oczami.
– Chodzi mi o to, że takie rzeczy się zdarzają. Często. To traumatyczne
przeżycie. Niech pan słucha. Ona rozwałkowała mnie swoim ciałem.
Nawet pan niech chce wiedzieć, jakie obrzydlistwa miałem przyśnięte do
twarzy.
Twarz Hollanda wykrzywia okrutny grymas.
– Za wcześnie – orzeka Derek. – Człowiek chce odejść, jego wola. Mogę
ponieść panu broń.
– Co ty robisz? – pyta Ascanio. – Facet jest wyraźnie w szoku. Beau kazał
mu się nami opiekować. Wiemy przecież, że to niełatwe zadanie, więc
Beau z pewnością pokłada duże zaufanie w umiejętnościach swego
zastępcy. Co oznacza, że Holland jest dobry w tym, co robi.
– No i? – wzrusza ramionami Derek.
Zjawia się fala magii. Zmiennokształtni milkną na moment, żeby się
przyzwyczaić i kontynuują.
Ascanio kręci futrzastą łepetyną.
– Prawdopodobnie rdzeniem jego osobowość jest praca w charakterze
zastępcy szeryfa. Jeden wypadek nie może zniszczyć jego poczucia
tożsamości. Trzeba złagodzić szok i przemówić mu do rozsądku.
Holland przenosi wzrok z wilkołaka na boudę i z powrotem.
Mama Ascanio, Martina, jest etatowym psychologiem Gromady. Nie
wiedziałam, że Ascanio tyle od niej podłapał.
– Kiepsko ci to idzie – zauważa Derek.
– Szło by mi lepiej, gdybyś nie marnował moich wysiłków.
Czuję pochodzące z lasu pasmo magii. Delikatne, niezdecydowane,
badające, poszukujące. Magia ociera się o mnie, ale zaraz wycofuje szybko
i sprawnie.
No hej tam. A kimże ty jesteś?
– Derek, weź się zamknij na chwilę – mówi Ascanio i zwraca się do
Hollanda: – Panie zastępco. Wydarzyło się dziś coś okropnego i
nienormalnego. Spotkało to pana, więc nikt inny nie będzie musiał przez
to przechodzić. Nikt więcej nie zostanie pożarty. Złożył pan przysięgę i
dotrzymał jej. To szlachetne zachowanie.
– Mam to gdzieś – odpowiada Holland.
Przyglądam się lasowi po drugiej stronie rzeki.
No gdzie jesteś?
– To bez znaczenia – stwierdza Derek.
Podnosi łeb staruchy za włosy. Od podbródka od włosów ma ponad metr
wysokości.
– Pomówimy o tym później. Musimy zabrać ten łeb do biura Beau zanim
zacznie capieć – dodaje.
– Dlaczego? – pyta Ascanio.
– Ta kobieta była częścią tutejszej społeczności – odpowiadam nie
odwracając się. – Musimy mieć dowód, że nie mieliśmy wyboru i
musieliśmy ją zabić.
Z lasu pod drugiej stronie rzeki wyłania się kobieta. Głowę ma owiniętą
zwiewnym, ciemnofioletowym szalem, który skrywa dolną połowę twarzy.
Ściąga go powoli, aż materiał zwisa z ramienia. Jest w moim wieku i
podobnych rozmiarów. Związane rzemykami w wysoki kucyk włosy
spływają na ramiona. Ma na sobie czarny, podbity fioletową podszewką
płaszcz, który jest rozcięty z tyłu, by umożliwić swobodę ruchów. Całości
dopełniają czarne spodnie i miękkie buty. Szyję osłania jej czarny,
skórzany kołnierz, obejmujący również elastycznym pancerzem
lewą
pierś. Tego rodzaju zbroja nie zatrzyma pchnięcia. Zresztą nie po to jest
noszona. Ma na celu ochronę przed cięciem, gdy broniący źle wyliczy
odchylenie i nie może uniknąć draśnięcia. U pasa kobiety wisi katana.
Obca patrzy prosto na mnie i podchodzi do mostku.
O. Rozumiem.
Ascanio chce coś powiedzieć, ale Derek powstrzymuje go uniesioną
dłonią.
Dzierżąc Sarrat w dłoni brnę przez trawę do przeprawy.
Wchodzimy na deski jednocześnie.
Kobieta zatrzymuje się. Ja również. Pomiędzy nami płynie rzeka.
Tamta składa ukłon nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Zapach – informuje mnie Derek.
Zapach, który wyczuł w zamku Rolanda, a potem znowu na podwórku. To
podwładna mojego ojca.
– Nie chcę wchodzić z tobą w konflikt, sharrim. Przybyłam po głowę –
oznajmia głosem naznaczonym obcym akcentem.
Przypominam sobie słowa Sienny. „Głowa jest ważna”.
Przyglądam się jej uważnie. Ojciec chce głowy. Dlaczego? Jest zupełnie
niekatywna. Nie czuję emanującej z niej magii.
– Nie – odpowiada Holland.
Zerkam przez ramię. Mężczyzna prostuje się.
– Głowa jest dowodem w toczącym się śledztwie, prowadzonym przez
okręg Milton. Jest własnością okręgu Milton.
Zwracam się do przybyszki:
– Słyszałaś zastępcę szeryfa.
– Mam rozkaz przejąć głowę – odpowiada kobieta.
Szykuje się zadyma. Powietrze aż skrzy się agresją.
– Najpierw będziesz musiała mnie pokonać.
– Trudno.
– Odejdź – doradzam jej.
– Jestem posłuszna tylko jednej osobie.
– Ojciec nie jest wart twojego życia.
– Jeśli mnie zabijesz, zostanę zwyciężona w walce przez sharrim. Jeśli ja
cię pokonam, sharrum zabije mnie w żalu po tobie. To szczytowa chwila
mego życia. Zapewniłam sobie przejście w zaświaty. Pogodziłam się z
losem.
– A może tak bramka numer trzy? Zawróć i ułóż sobie gdzieś dobre życie.
– Wyświadczasz mi ogromy zaszczyt, sharrim. Broń się.
Otwiera usta. Uderza we mnie strumień magii. Z jej krtani musiał
wypłynąć dźwięk, lecz nie usłyszałam go, a poczułam. W jednej chwili
zatrzymuje moje mięśnie, jak gdyby komórki stężały. Świat spowalnia.
Nie mogę się ruszyć…
Użyła przeciwko mnie słowa mocy.
Widzę w spowolnionym tempie, jak robi wypad. Jej katana porusza się w
przepięknym, migotliwym łuku. Wolna, ale nie do zatrzymania.
Klasyczny atak: chwyt oburęczny, niosący niszczycielską moc powstałą z
siły, szybkości oraz precyzji ruchów doskonalonej przez niezliczoną ilość
pokoleń. Katana zbliża się do mnie, a ja stoję jak przygłup. Sięgam
głęboko do wnętrza i czerpię ze swej magii. Wysiłek jest morderczy.
Przywołanie mocy przypomina wyciąganie żył z własnego ciała. Ostrze
osiąga najwyższy punkt i zaczyna nieuchronną podróż w dół. Sięgam do
magii z całą mocą. Ruszę się lub zginę – nie ma trzeciej opcji. Katana tnie
powietrze. Moje wargi rozwierają się minimalnie. Słowo mocy jest
zaledwie szeptem, lekkim oddechem umykającym bezwiednie z ust.
– Dair.
Uwolnij.
Uścisk magii pęka. Cofam się. Czubek katany rozcina mi policzek od
prawej do lewej, rysując cieniutką kreskę bólu. Obca uderza ponownie,
tym razem znad głowy, z lewej do prawej, za szybko, by ruch mogło
śledzić ludzkie oko. Zbijam broń na bok. Stal dzwoni. Próbuje wykonać
trzecie cięcie, a ja zatrzymuję jej ostrze swoim. Sarrat i katana blokują się.
Kobieta używa całego ciężaru ciała i napiera na mnie. Ramiona drżą mi z
wysiłku. Broń wibruje. Silna jest. Przeciwniczka stęka i naciska bardziej.
Bardzo silna. Ale nie wystarczająco. Podnoszę gwałtownie ramiona w
górę, odrzucając jej broń i ręce. Opuszcza je, próbując następnego
śmiertelnego ataku, ale przedtem rozcinam jej tors, z lewej do prawej.
Sarrat wchodzi głęboko, rozcina jej brzuch i wychodzi ociekając krwią.
Napastniczka pada na kolana i kładzie się zwinięta w kłębek na deskach.
Wielkie umiejętności. Tyle zmarnowanych ćwiczeń. Lata doskonalenia,
żeby walczyć te trzy sekundy. I po co to wszystko? Ponieważ Roland kazał
jej przynieś łeb bez względu na koszty. Nie zakwestionowała jego decyzji.
Wykonała ją.
– Było warto?
Kobieta wdycha powietrze płytkimi haustami.
Przykucam obok niej.
– Czy było warto poświęcić dla tego życie? Widzisz już
to
życie
wieczne
po
śmierci?
Czy
jest
tak,
jak
powiedział mój ojciec? Czy może to tylko ciemność i
nicość?
Patrzy na mnie oczyma rozszerzonymi ze strachu.
Powinnam ją zaciukać i wysłać ojcu jej głowę zatkniętą na pierdolonej
pice. Obecność tej kobiety na mojej ziemi to zniewaga.
Krople krwi z rozcięcia na moim policzku wpadają do rany w jej brzuchu.
Spadają w jej krew niczym żywy ogień w chłodną wodę. Coś w jej posoce
odpowiada na zew. Jej ciało chwyta się mej krwi, chętne i uległe. Jej
magia rozpoznaje moją. Ojciec coś jej zrobił. Płonie w niej odcisk jego
magii. Kobieta jest jego własnością, a on wypalił znak niewolnika swą
magią. Coś takiego można wyczuć u osób, na które rzucono klątwę. Ona
jest niewolnicą.
Nie. Kobieta jest na mojej ziemi. Nie zatrzymasz jej.
Należy teraz do mnie.
Przeciągam dłonią po swej ranie, żeby zmieszać więcej krwi. Nakazanie
jej być wolną nie zadziała. Muszę zastąpić jego prawo posiadania swoim.
– Hesadd.
Moja.
Ciało kobiety drży. Piętno ojca nie chce zniknąć. Zaciskam zęby i
napełniam ją magią. Odciągam ją
pozostaje własnością Rolanda.
znad krawędzi śmierci, ale wciąż
– Sharrim, złożyłam przysięgę – szepcze. – To sharrum…
– Nie ma go tutaj. To moja ziemia. Moje Sharratum
[Królestwo]. Ja tu rządzę. Tylko moje słowo się tu liczy.
Nacisk mej mocy rozrzedza piętno, ale nie może go zmyć całkowicie. Musi
zostać zniszczone od wewnątrz. Potrzeba ruchu lub słów, do których
mogę ją zmusić. Jeśli przyjmie je i usłucha, zmiażdży piętno niczym
uderzeniem sztyletu.
– Powstań.
Leżąca krzyczy.
– Powstań.
Targają nią konwulsje. Potrzebuje pomocy. Straciło zbyt dużo krwi.
Przykładam rękę nad jej piersią. Powierzchnia dłoni jest pryzmatem,
przez który skupiam się na życiodajnej czerwieni w jej ciele. To jest…
Właściwe. Wyczuwam jej puls oraz moją krew rozprzestrzeniającą się w
niej jak ogień. Tętni, a każde uderzenie sprawia, że gęsta sieć naczyń jarzy
się blaskiem. W głębi mnie pęczniej magia i przepływa przez nią. Jej ciało
prostuje się, ciągnięte moją mocą…
– Powstań.
Piętno rozpryskuje się w eksplozji mocy. Kobieta wstaje.
Mówi z trudem:
– Oddaję… Me życie… Tobie, sharratum. [Królowo].
Chwiejne się, ale nie upada. Cały przód płaszcza ma przesiąknięty krwią.
Mogę odcisnąć na niej piętno i będzie należała do mnie. Pierwszy krok już
zrobiony. Nie. Curranowi by się to nie spodobało.
– Twoje życie należy do ciebie. Nie chcę tego. Już nie
jesteś niewolnicą.
Puszczam. Kobieta upada na deski. Odwracam się. Derek stoi
nieruchomo kilka kroków za mną. Tak się na niej koncentrowałam, że nie
usłyszałam, jak podchodzi. Z tyłu Ascanio wpatruje się we mnie, a szok
jest widoczny nawet na jego na w pół ludzkim pysku. Holland trzyma
miecz, patrząc na mnie jak na wściekłego psa.
Na kolczaste jeże, znowu to zrobiłam. Magia mnie pochłonęła. Jak to
możliwe?
– Sharrim – szepcze leżące na moście kobieta. – Pragę ci służyć. Oddaję
ci swe życie. Twoja wola moim rozkazem. Zabij mnie.
Kurwa. No kurwa.
– Należę w pełni do ciebie. Proszę tylko o dobrą śmierć…
– Dlaczego wciąż to robisz? – powarkuje Derek.
– Nic nie zrobiłam.
Jego oczy jarzą się żółto. Obnaża zęby i wykrzywia pysk w paskudnym
grymasie. Jeży się.
– Czy ci się kurwa zdaje, że Julie jest łatwo z tym żyć? Zawsze pamięta, że
możesz nad nią zapanować. Wyczuwa cię. Zawsze! Każdej pierdolonej
sekundy dnia.
Julie wie. Ona wie.
– Kocha cię z całego serca. Sam umarłbym za ciebie. – Wskazuje pazurem
Ascanio. – On tak samo. Czy to kurwa nie wystarczy? Ile potrzebujesz
miłości i oddania, że wciąż produkujesz niewolników?
To boli.
– Nie zrobiłam z niej niewolnicy.
– Wykrwawia się, a jedyne czego pragnie, to żebyś ją kochał i zabiła. I co
to ma niby być?
– Nie zniewoliłam jej! Ojciec to zrobił. Złamałam ich więź. Jest teraz
wolna.
– Przepraszam, sharrim – szepcze ranna. – Nie chciałam sprawiać ci
problemów.
– Wysłuchasz każdego rozkazu, który wyda ci sharrim? – pyta kobietę
Derek.
– Tak.
Wilk wskazuje ją palcem.
– Kate, nie okłamuj mnie. Zrobię dla ciebie niemal wszystko, ale nie
kłam!
Nie wierzy mi. Widział wszystko, a i tak mi nie wierzy. Curran też mi nie
uwierzy. Julie wie, że musi wykonywać moją wolę. Wszystko mi się wali.
Wrzeszczę z frustracji, a magia wyrywa się ze mnie. Ziemia mi wtóruje.
Woda z rzeki unosi się w powietrze, drzewa szarpią się, jakby pociągnięte
niewidzialną ręką, a każda roślina prostuje się jak struna. Derek łapie się
barierki. Holland leci do tyłu. Ascanio łapie go, także chwyta barierkę
mostu i osłania zastępcę szeryfa swym ciałem.
Wrzeszczę, aż wrząca we mnie wściekłość znika.
Woda opada do rzeki i ochlapuje nas.
Muszę to naprawić. Nie mam pojęcia jak i nagle czuję się bardzo
zmęczona.
Wypuszczam powietrze i zwracam się do Dereka:
– Czy kiedykolwiek cię okłamałam?
– Nie.
– Mówię ci więc, że nie zrobiłam z niej niewolnicy. Mogłam, ale tego nie
zrobiłam. Nie wiem, czym ta kobieta jest. Nie rozumiem, dlaczego tak się
zachowuje. Ale dowiemy się tego. Weź ją na ręce. Zabierzemy ją do
medmagiczki, a gdy jej stan się poprawi, przesłuchamy ją.
Wilk wpatruje się we mnie.
– Jak nie chcesz jej nieść, ja to zrobię – mówię. – Ale wygodniej byłoby
jej u ciebie, bo jesteś silniejszy. Możesz też sobie iść. Wszystko jedno.
Derek podnosi kobietę. Ascanio bierze łeb pseudo-pajęczycy. Wracamy
do cywilizacji.
Spierdoliłam sprawę. Nie przekroczyłam wyznaczonej przez Currana
granicy, ale było blisko. Trudno to będzie mu wytłumaczyć. Derek był
naocznym świadkiem, a i tak mi nie uwierzył.
– Jak się nazywasz? – pytam nasz nowy „nabytek”.
– Adora.
– Zabierzemy cię na ostry dyżur, gdzie medmagiczka cię podleczy. Nie
rozmawiaj z nikim o ojcu lub o mnie. Jeśli ktoś spyta, skąd masz takie
obrażenia, skieruj go do mnie.
– Tak, sharrim.
Oczy Derek rozbłyskują.
– Poza tym nie zwracaj się do mnie per „sharrim”. Mów mi Kate.
– Tak, Kate.
Muszę ustalić, czym ona jest, zanim zobaczę się z Curranem, ponieważ
sama tego nie rozumiem, a nie chcę, żeby doszło do jakichś
nieporozumień w tej sprawie. Wiem, co zrobiłam, a czego nie. Jeśli moim
argumentem będzie „uwierz mi, bo mnie znasz”, to Curran na to
przystanie, ale ja tego nie chcę. Pragę udowodnić mu, że na sto procent
nie zrobiłam z tej kobiety swojej niewolnicy. Że nie przekroczyłam
granicy, którą wyznaczył naszemu związkowi. Wprawdzie mocno na nią
naparłam, ale nie przekroczyłam.
– Co to był za język? – pyta Holland.
– Słucham?
– W jakim języku zwracała się pani do niej na moście?
O czym on bredzi? Mówiłam po angielsku.
– Muszę napisać o tym w raporcie – usprawiedliwia się Holland.
Patrzę na Dereka.
– Mówiłam w obcym języku?
– Tak.
Unika mojego spojrzenia.
– Jak brzmiał?
– Boleśnie – odpowiada Ascanio.
– Ale pamiętacie jakieś słowa?
– „Estena kari la amt-am”. To było ostatnie zdanie – odpowiada Derek.
„Już nie jesteś niewolnicą”. Kurwa. Rozumiem je. Mówiłam w tym języku.
Przez cały czas myślałam, że to magia przepełnia moje słowa.
Kurwa.
– Proszę umieścić „język mocy” w raporcie – mówię.
– Dobra – odpowiada Holland.
***
Naszym pierwszym przystankiem jest ostry dyżur w Milton. Zostawiamy
tam Adorę. Płacę za pierwszą dobę leczenia i nakazuję Adorze pozostać
tam, aż po nią wrócę. Medmagiczka zaklina rozcięcie na mojej twarzy i
mówi, żebym nie spodziewała się cudów odnośnie blizny.
Następnie udajemy się do biura Beau. Łbem do przodu. Ledwie mieści się
w drzwiach. Szeryf okręgu Milton spogląda na łeb, na nas, ocenia żałosny
stan ducha swojego zastępcy, sięga do biurka i wyciąga pióro.
– Znaleziono je tam, gdzie ponoć były konie. Bracia stwierdzili, że należy
do tamtego uskrzydlonego diabła.
Biorę pióro. Jest długie i lśniące, tak czarnie, że zdaje się pochłaniać
światło, nie licząc czubka, które jarzy się pomarańczowo, jakby ktoś
zanurzył je w płynnym ogniu. Tylko jedyna istota posiada takie pióra –
Tanatos, anioł śmierci z czarnymi skrzydłami i płonącym mieczem.
Muszę do niego zadzwonić, jak tylko dorwę działający telefon.
– Powinnaś powiedzieć Curranowi – mówi Derek, gdy wracamy do auta.
– Nie wtrącaj się do mojego związku.
– Nie chcę, żebyś zmieniła się w potwora – mówi cicho.
– Nie zmienię.
Wtedy w lesie, gdy krzyczał mi w twarz, chciałam zmiażdżyć każdą kostkę
w jego ciele. Zgasiłam to pragnienie, ale ono istniało. Nie ma wiele rzeczy,
które mnie przerażają, ale ta się do nich zalicza.
***
Mam tyle spraw do załatwienia. Muszę zadzwonić do anioła śmierci.
Muszę porozmawiać z Sienną. Muszę przejrzeć notatki i znaleźć
ewentualne wzmianki o tym, czym może być Adora. Zamiast tego
podrzucam Ascanio do domu, a Dereka do Cutting Edge i zawracam.
Jadę przez miasto, a słońce powoli stacza się ku horyzontowi. Gdy
docieram do Twierdzy, upał już tak nie doskwiera. Nastaje wieczór.
Wchodzę do Twierdzy, melduję się u strażników i kieruję do skrzydła
szpitalnego. Nowe zasady. Jim uznał, że nie mogę poruszać się po
Twierdzy bez eskorty. Nie przeszkadza mi to. Mam wszystko gdzieś.
Andreę umieszczono w narożnej sali z wielkimi oknami.
Wchodzę.
Andrea wcina smażonego kurczaka, a Raphael trzyma Małą Be.
Przyjaciółka zerka na moją twarz i przerywa konsumpcję.
– Przyszłam potrzymać dziecko – informuję.
Raphael otrzymuje pozwolenie, wstaje i podaje mi córeczkę. Mała Be
wierci się troszkę we śnie i wtula we mnie.
– W tamtej sali jest bujany fotel – Andrea wskazuje otwarte, podwójne
drzwi. – I okno.
Wchodzę tam i siadam w bujanym fotelu przy oknie z małą na rękach.
– Wszystko dobrze? – pyta cicho Raphael w tamtej sali.
– Wszystko się popieprzyło – odpowiada Andrea. – Powiem ci później.
Bujam Małą Be. Jesteśmy tylko my dwie i przemijający wieczór.
Nie wiem, ile mija czasu.
Ktoś wchodzi. Nasłuchuje kroków. Julie.
– Cześć – odzywa się z tyłu.
– Cześć.
Podchodzi i siada obok na podłodze.
– Co tam? – pytam.
– Rozmawiałam z Derekiem – wzdycha i obejmuje kolana. – Głupek.
Dlaczego faceci nie potrafią dotrzymać tajemnicy?
– To była wielka tajemnica.
– Nie powinien był ci o tym mówić.
– Kiedy się dowiedziałaś?
– Roland mi powiedział, gdy byliście za oceanem.
– Aż tyle z nim rozmawiasz?
Kiwa głową.
– Sączy jad.
– Wiem.
Spoglądam na nią.
– Dlaczego to robisz? Chodzi o moc? Wiedzę?
– Bo cię kocham – odpowiada cienkim głosem.
– Że co?
– Masz dwadzieścia osiem lat. Od czasu, kiedy Voron służył Rolandowi,
upłynęły niemal trzy dekady. Ostatnie aktualne informacje, jakie
posiadasz o Rolandzie mają trzydzieści lat. A po śmierci Vorona nie masz
nawet tego. A Nimrod wiele dokonał w ciągu tego czasu.
– Nie chcę, żebyś szpiegowała dla mnie Rolanda. To zbyt niebezpieczne.
Masz szesnaście lat, a on pięć tysięcy. Nie możesz wierzyć jego słowom.
Nawet temu, co widzisz. On tobą manipuluje i szykuje do czegoś.
– Tak. Robi to wszystko. I tak by to robił. Nie zostawiłby mnie w spokoju.
Na początku chciałam nauczyć się jak najwięcej, żeby móc go odeprzeć, a
potem…
– Co potem?
– Masz rację. Mam szesnaście lat. On nie pamięta, jak to jest być tak
młodym. Nie rozumie tego. Dla niego wszyscy są dziećmi. Jego własne
dzieciństwo było długie i szczęśliwe. Był rozpieszczanym książątkiem. A
ja przymierałam głodem na ulicy. W wieku dziesięciu lat umiałam już
odczytywać zamiary ludzi i manipulować nimi. – Przygryza wargę. –
Myślałam, że będzie subtelniejszy. Może gdybym nie miała ciebie i
Currana albo gdyby dorwał mnie w łapy dużo wcześniej, tak jak zrobił to z
d’Ambrayem…
– Wydaje ci się, że masz to pod kontrolą, ale to złudne wrażenie.
– Ogranicza to, co mi pokazuje, ale nie na tyle, co w twoim wypadku.
Jesteś jego córką, jego drogocennym klejnocikiem. Jest z ciebie taki
dumny. Tymczasem ja jestem wymiennym narzędziem. Chce mnie
naostrzyć, użyć i wyrzucić, gdy spełnię swe zadanie, tak samo jak wykopał
Hugh. Mniej uważa na to, co mi pokazuje.
– Tym więcej powodów, żeby się z nim nie spoufalać.
– Możesz mi tego zakazać.
– Nie zrobię tego. To twoje życie. Jesteś człowiekiem. Boję się, ale chcę,
żebyś sama podejmowała decyzje, nawet te złe. Uważam, że postępujesz
głupio i nierozważnie, i nie będę ukrywać, co o tym myślę.
– W szczegółach i z przerażającym wyrazem twarzy – wzdycha Julie.
– Tak, ale ostatecznie pozwolę ci samodzielnie zdecydować. Nie jesteś
małym dzieckiem.
– Czasem tak mnie traktujesz.
– Będę cię tak traktować nawet jak będziesz miała pięćdziesiąt lat.
Przyzwyczaj się. – Zerkam na Małą Be. – Nie zrobiłam tego, żeby cię mieć
na własność. Nie miałam wyboru.
– Wiem. Wiedziałaś, że nie będę zadowolona, ale i tak to zrobiłaś, bo
mnie kochasz. – Julie przełyka ślinę. – Ja postąpiłam tak samo.
Rozmawiam z Rolandem, choć wiem, że ci się to nie podoba. To twoja
wina. Jesteś dla mnie wzorem.
– Świetnie.
– To nie tak. Żartowałam – Julie spogląda na stopy. – On mnie uczy.
Sądzę, że chce, żebym była jego następnym d’Ambrayem.
– Julie, Hugh jest groźny w walce jak nikt inny. W żadnym wypadku mu
nie dorównujesz. Twoja magia jest nieprzydatna w walce.
Dziewczyna unosi dłoń. Nie widzę jej magii, ale czuję jak wylewa się z niej
i rozpościera niczym niewidzialne skrzydła.
– Ależ dorównuję.
Serce wywija mi fikołka w piersi.
– Słowa mocy.
Dziewczyna przytakuje.
– Oraz inkantacje. Dzięki nim słowa mocy przychodzą łatwiej.
– Zawsze chciałaś mieć magię, którą można używać w walce.
– Owszem. Teraz ją mam.
Tak się do niej dobrał. Cztery rzeczy motywują ludzi do działania: moc,
bogactwo, wiedza i uczucia. Zaoferował jej moc i wiedzę – dwie z
czterech. Jest moja, więc nie może jej ot tak zagarnąć, więc zatruwa jej
umysł. Może ukształtować ją na podobieństwo d’Ambraya. Bardzo chcę
wierzyć, że jeszcze jest sobą, że zachowała niezależność, ale w głębi duszy
czuję przytłaczający ciężar. Pewnie tak czuje się Curran, gdy zapewniam
go, że będę walczyć ze zmieniającą mnie magią. Ech.
– Tamta kobieta to sahanu – stwierdza Julie.
– Mmm?
– Adora. Jest sahanu.
Sahanu w staroakadyjskim oznacza „dobyć broni”, a konkretnie
wyciągnąć sztylet.
– A tamta dwójka na murze?
– Też są sahanu. Miałam ci powiedzieć, ale zjawił się Roland, a potem
byłaś na mnie zła.
– To jakaś elitarna jednostka?
– Stworzył ich, żeby walczyli z Errą. Sądzę, że gdy poczuł, że jego siostra
się budzi, zaczął się martwić, że nie będzie mógł jej kontrolować. Dlatego
utworzył Zakon Sahanu. Pomysł wziął z filmu dokumentalnego o
skrytobójcach.
Chyba się poruszyłam, bo Mała Be zaczyna się wiercić i pomiaukiwać.
Bujam ją i uciszam.
Julie ciągnie:
– Kupił grupkę dzieci i umieścił w forcie. Gdzieś na środkowym
zachodzie. Sprowadził znakomitych nauczycieli. Zmienił to w religię.
– Ciii… Ciii… Nie chciałby być obiektem kultu.
Gdy ludzie zaczynają obdarzać kogoś boską czcią, zyskują władzę na tą
osobą. Ojciec nie zniósłby wpływu na jego wolną wolę.
– Nie jest. Oni czczą waszą krew.
Mała Be otwiera buzię i drze się z całych sił. Wstaję i zanoszę ją Andrei.
– To tak – mruży oczy bouda. – Gdy jest cicho, wszyscy chcą ją trzymać, a
gdy płacze, od razu oddaje się ją rodzicom.
– Właśnie – mrugam do niej.
Andrea patrzy na mnie przeciągle i przytula córeczkę.
Julie i ja wychodzimy. Przemierzamy Twierdzę w milczeniu. Ściany mają
tu uszy. Na dziedzińcu widzę tylko mój samochód. Ani śladu Peanut.
– Jak się tu dostałaś? – pytam.
– Derek mnie podrzucił.
Otwieram auto i dziewczyna wdrapuje się na siedzenie pasażera.
– Dla sahanu istnieje tylko jeden sposób, by otrzymać nagrodę po
śmierci. Muszą umrzeć, służąc waszej krwi. Gdy ktoś z waszego rodu
zabije ich lub im uda się zabić jedno z was na rozkaz drugiego, dostają się
do specjalnego miejsca w niebie. Jeśli im się nie powiedzie, zostają
skazani na lodowe piekło. To pojebane.
Nie mam pojęcia, czy to prawda, czy może jedynie to, co ojciec chce,
żebym wiedziała lub myślała. Muszę to potwierdzić. Jeśli to prawda, to
wyjaśniałoby panikę Adory, gdy ją uwolniłam. A teraz jest moim
brzydkim sekretem. Nie wiem, jak przekazać to Curranowi.
– Jesteś na mnie zła? – pyta Julie cichutko.
– Nie. – Jestem wystarczająco zła na siebie. – Jestem zmartwiona.
– Poradzę sobie.
– On cię skrzywdzi. Zawsze tak robi.
Julie uśmiecha się, Widzę jej profil na tle nocnego nieba. Wygląda młodo,
ale uśmiech jest cierpki.
– Nigdy nie zapominam podczas tych rozmów, co zrobił d’Ambrayowi.
Auć.
– Obiecaj, że nigdy mi tego nie zrobisz.
– Nigdy cię nie wygnam. I nigdy nie zabronię ci odejść.
Wkładam w te słowa tyle mocy, że starczyłoby na kilkanaście pól
ochronnych.
Dziewczyna obejmuje kolana.
– Jesteś moją córką. Ale chcę, żebyś mi obiecała, że jeśli stwierdzisz, że
traktuję ludzi jak Roland, odejdziesz.
– Nie mów tak.
– Obiecaj.
– Dobra. Odejdę. Ale nie zrobisz tego, prawda?
– Prawda.
Będę walczyć do ostatku sił, by pozostać sobą. Nie wiem, czy mi się uda,
ale postaram się. Tylko czekaj, tatku. Musimy porozmawiać o mojej córce
i innych sprawach. Obiecuję.
***
Gdy docieramy do domu, okazuje się, że Currana jeszcze nie ma. Wejście
do kuchni można porównać do założenia ulubionej koszulki. Robię nam
kolację i zaczynam czuć się jak człowiek. Czas wykonać te telefony.
Najpierw Teddy Jo.
– Tak?
– Witaj, uskrzydlony diable. Czy pegazy nadają się na wierzchowce?
– To ty, Kate? – jest zdziwiony.
– Tak.
– No to dobry wieczór.
– Wzajemnie, Teddy Jo. Jak ci się wiedzie? Co u rodziny? Czy pegazy
nadają się na wierzchowce?
– Przede wszystkim to pegasi, a nie oryginalne pegazy. A co do twojego
pytania, to tak, można na nich jeździć. Jeśli jest się odpowiednią osobą.
Odpowiednią osobą. Dobra. Wyciągam notes. To będzie żmudne zadanie.
– Jesteś tam jeszcze? – pyta anioł śmierci.
– Tak.
Hej tam. Jestem Kate. Przyszłam odbębnić dwanaście prac. Gdzie mam
się zapisać? Zaczynam wątpić w te całe przepowiednie.
– To jak mam się stać odpowiednią osobą? – pytam.
Następuje długa cisza.
– Teddy Jo? Dobrze się czujesz?
– Pewnych rzeczy po prostu się nie robi – odpowiada.
W jego głosie wyczuwam dziwne zdecydowanie i wiem, że wcale nie mówi
o latających koniach.
– Wpakowałeś się w kłopoty? – dopytuję.
Milczenie.
– Współpracuj ze mną. Masz kłopoty?
– Tak.
– Jest źle?
– Jest.
– Jak możesz się z nich wyplątać?
Milczenie.
– Miałam długi dzień, ale spoko, mogę podjechać do ciebie.
Tłumaczenie: kończy mi się cierpliwość i dojadę cię, i wyduszę zeznania
siłą, jeśli będzie trzeba.
– Mam zorganizować spotkanie pomiędzy tobą, a pewną osobą. Właśnie
się nad tym zastanawiałem, gdy zadzwoniłaś.
– Czy to spotkanie, z którego się nie wywinę?
– Nie wiem.
– Co mają na ciebie?
– Coś mojego, czego potrzebuję, by pozostać sobą.
Słyszę lęk w jego głosie, a on nie jest strachliwy.
– Czyli mówisz, że zostałam zaproszona na interesujące spotkanie, a ty
nie zamierzałeś mnie o tym poinformować. Niefajnie, Theodore. Bardzo
nieładnie.
– Kate…
Muszę dostać się do Mishmaru jak najszybciej, ale wnioskując z tonu
anioła, potrzebuje mojej pomocy i to natychmiast. Dobrze ukrywa
desperację. Mam wrażenie, że to wszystko jakoś się łączy.
– Przyjaźnimy się od ilu? Czterech? Pięciu lat? Spodziewałam się, że
będziesz miał o mnie lepsze mniemanie. To gdzie i kiedy jedziemy?
– Wpadnę jutro po ciebie do domu – jego głos odzyskuje zwykły,
zrzędliwy ton. – O dziewiątej. Załóż buty i weź szablę.
– Zasze zabieram szablę.
Julie przynosi korespondencję i kładzie przede mną białą kopertę.
– Dobrze. Wezmę uprząż.
– Na co ta uprząż?
– Na kogo. Na ciebie. Łatwiej cię będzie nieść.
Wzdycham.
– Będziemy lecieć?
– Ja lecę. Jak będziesz miała szczęście, to cię nie opuszczę.
– Jeśli mnie upuścisz, moje ego będzie zmiażdżone.
– Zapamiętam.
Rozłączam się i otwieram kopertę. W środku, na ozdobionym różami,
sztywnym kartonie wypisano:
~~~
Mamy zaszczyt zaprosić państwa
na uroczystość zaślubin
Ekateriny Daniels & Currana Lennarta
~~~
– Co ta ma być? – pytam głupio.
– Zaproszenie na ślub – odpowiada Julie.
– Nie zamawiałam zaproszeń.
Dziewczyna szczerzy się.
– To Roman.
Wrr. Racja. Macham kopertą.
– Jest w kwiatki.
– A co chciałaś? Krew, miecze i odcięte głowy?
Mądralińska.
A gdy jesteśmy przy odciętych głowach…
Biorę telefon i wykręcam numer Sienny. Odbiera natychmiast.
– Jakie jest znaczenie głowy?
– Nie mam pojęcia.
– Ale wiedziałaś, że jest ważna?
– Łeb jest kotwicą. Gdy patrzy się w przyszłość, niektóre rzeczy są
niewyraźne, a inne oczywiste. To jak natknięcie się na krzyżówki. Jeśli
spełnisz wymagania, obierzesz dobrą drogę, jeśli ci się nie powiedzie,
podążysz niewłaściwym rozwidleniem.
– Rozumiem.
To nie ma sensu.
– Głowa była takowym punktem. Ujrzałam, jak oddajesz łeb
funkcjonariuszowi, więc Roland zapewne przedsięwziął kroki, by temu
zapobiec. Stoczyłaś walkę?
– Tak.
– Wygrałaś?
– Tak.
– To gratuluję.
Gratulacje są przedwczesne. Mam tyle pytań, które m nie dręczą. Na
przykład, skoro ojciec tak bardzo chciał mieć tę głowę, dlaczego wysłał
tylko jedną sahanu?
– Czyli te kotwice są jak punkty kontrolne, które muszę odhaczyć?
– W pewnym sensie.
– Jaki jest następny?
– Nie wiem. Zadzwonię do ciebie, gdy się dowiem.
– Dziękuję.
– Nie jest jeszcze za późno, by zrezygnować. Ta ścieżka jest dla ciebie
niebezpieczna. Nie podoba mi się, dokąd ona zmierza.
– Ale wciąż jesteśmy na tej lepszej wersji drogi?
– Tak.
– To nie zbaczamy. Dziękuję za pomoc.
Odkładam słuchawkę.
– Czyli głowa nie jest nawet ważna? – pyta Julie.
– Widać nie.
Telefon dzwoni. Odbieram.
– Masz coś, co należy do mnie.
Samokontrola. Zen. Wrzaski w starożytnym języku są mało zen.
– No co ty nie powiesz. Zrobiłeś niewolnicę z tej biednej kobiety. Jesteś
nikczemny, ojcze.
–
A
ty
nieposłusznym,
głupim
dzieckiem.
Podarowałem
jej
bezpieczeństwo i spokój ducha przez posiadanie życiowego celu.
– Przyznajesz więc, że wysłałeś ją na moje terytorium?
– Do niczego się nie przyznaję.
– No co ty. To zachowanie niegodne władcy. Nie rozumiem tylko,
dlaczego przysłałeś tylko jedną? Tak źle o mnie myślisz?
– Wysłałem jedną, ponieważ to według mnie wystarczyło. Ona nie miała
cię zabić, kwiatuszku.
Ach. Czyli miała jedynie zakłócić moje starania, by nie zabił wszystkich
moich bliskich.
– Zwróć mi Saimana.
– Nie. Poza tym to niedorzeczne. Dlaczego muszę wybierać pomiędzy
daniem mięsnym a wegetariańskim?
– Że co?
– Jesteś księżniczką Szinearu. Pochodzisz z rodziny tak starej, że jej
początki sięgają zarania dziejów. Zmuszanie gości do wyboru nie licuje z
twoją pozycją. Twoje wesele powinno być prawdziwą ucztą.
Otwieram zaproszenie. W środku dodatkowy kartonik głosi: „Prosimy
gości o powiadomienie, jeśli wolą dania wegetariańskie”.
– Jeśli lwa nie stać na opłacanie poczęstunku na jego własnym weselu, to
mogę zorganizować biesiadę, gdzie stoły będą uginać się od jedzenia.
Twoi goście nigdy tego nie zapomną. Będzie to uczta większa, niż przyszło
kiedykolwiek uczestniczyć twoim najstarszym gościom i wspanialsza, niż
przyjdzie gościć tym najmłodszym.
Przysięgam, że zakatrupię Romana, podziabię na kawałki i posiekam na
drobno. Wysłał zaproszenie Rolandowi.
– Ojcze, wysyłasz sprzeczne sygnały. Oddelegowałeś dziś kobietę, żeby
mnie zamordowała, a teraz przejmujesz się moim przyjęciem weselnym?
– To nie moja wina, że chcesz poślubić nędzarza. Poza tym lubisz
wyzwania.
– To koniec rozmowy. Miałam ciężki dzień i idę spać.
– Kate…
– Trzymaj się z daleka od mojej córki.
– Może powinnaś zapytać ją o zdanie.
– Zapytałam. Jest obok, a teraz będę musiała jej wytłumaczyć, że jej
dziadunio jest z gruntu zły i zmienia ludzi w niewolników. Dobranoc.
Rozłączam się i patrzę na Julie.
Oburza się.
– On nie jest moim dziaduniem!
– Nie martw się. Jemu to bardziej przeszkadza.
Wypijam herbatę do końca i idę do łóżka.
KONIEC Rozdziału 07
Rozdział 08
Skrzydlate bestie, sztuk pięć
Bosko jest przespać całe osiem godzin. Po przebudzeniu wyleguję się
długo w łóżku, szczęśliwa, że nie muszę jeszcze się ruszać. Curran leży
obok. Wrócił wczoraj do domu już po tym, jak usnęłam. Tamten dzień
wstrząsnął mną bardziej, niż przypuszczałam, bo kiedy wszedł do
sypialni, obudziłam się, chwyciłam Sarrat i zrobiłam dwa kroki, zanim
uświadomiłam sobie, co się dzieje. Curran bił mi brawo i poprosił o bis.
Potem zobaczył bliznę i zachowywał się, jakby ktoś obciął mi pół głowy.
Prawie zaciągnął mnie do medmagów w Gildii, na co zagroziłam, że go
dziabnę. Chyba swoim wigorem przekonałam go, że jestem w dobrym
zdrowiu. Curran wziął prysznic, zwalił się do łózka i odpłynęliśmy. Nie
chce mi się teraz wstawać.
Teddy Jo zaraz tu będzie. Ech.
Złażę z łóżka. Na mojej kostce zamyka się dłoń i wciąga mnie z powrotem.
Szare oczy uśmiechają się do mnie.
– Co z moją twarzą?
– Blizna wygląda lepiej.
– To tylko draśnięcie.
Dobrze, że nie widział jej, zanim medmagiczka poświęciła na nią pół
godziny. Ascanio stwierdził, że można było zajrzeć mi przez nią do głowy.
– Julie jest w domu – zauważa.
– Owszem.
– Dogadałyście się w sprawie Rolanda?
– Nie. Musiałabym wydać jej bezpośredni rozkaz, a ona wie, że tego nie
zrobię.
– Wie o wszystkim?
– Roland jej powiedział – mówię przez zaciśnięte zęby. – Kiedy byliśmy w
Abchazji.
Wyraz twarzy Currana jest przepiękny. Zimna, skoncentrowana
wściekłość. Gdyby dorwał teraz mojego ojca w łapy, ten żałowałby, że
kiedykolwiek dowiedział się o istnieniu Julie.
Całuję go. Kocham go za to.
– Stwierdziła, że zbiera dla nas informacje o nim – wyjaśniam. – Jestem
bezsilna. Muszę liczyć, że jest już na tyle dojrzała, że zwalczy jego wpływ.
– Musimy coś zrobić z twoim starym. Szybko.
– Wiem. Zadzwonił do mnie z pretensjami w sprawie przyjęcia
weselnego.
– Wiem. Do Gildii też zadzwonił.
– Naprawdę?
Curran przytakuje.
– Porozmawialiśmy sobie. Powiedziałem mu, że trochę za późno jest na
odgrywanie tatusia, ale jak będzie grzeczny, to znajdziemy mu miejsce
przy stole.
Śmieję się.
Ktoś dzwoni do drzwi. Jest ósma. Za wcześnie na anioła śmierci.
Okazuje się, że to klan Zwinnych w porozumieniu z Romanem przybył
dopasować moją suknię ślubną. Ale zabawa. Julie ciągle się ze mnie
śmieje, a Curran poszedł do stajni.
Przychodzi Barabas i też szczerzy się jak debil.
– Ach! – cieszy się główna projektantka, Fiona Katsura. – Podchodzi do
mnie i naciąga tkaninę. – Zebrane? – Puszcza. – Czy popuszczone?
– Zebrane – orzeka Barabas. – Pięknie podkreśla talię. Kate, a ty jak
wolisz?
– Wszystko mi jedno.
– Była Towarzyszka jest trudna we współpracy – narzeka Jun, mąż Fiony.
– No niemożliwe – Barabas uśmiecha się od ucha do ucha. – Zwykle jest
ucieleśnieniem cierpliwości i kooperacji.
Do domu wpada Christopher. Posuwa się tyłem.
Coś jest nie tak.
– Christopher?
Odwraca się do mnie i widzę, że jest wstrząśnięty.
– Tanatos – mówi.
– Co? – pyta Barabas.
– Tanatos się zbliża – odpowiada Christopher drżącym głosem. –
Zbieracz dusz przybywa, by zabrać jedno z was w zaświaty.
Ojej.
– Nie. To Teddy Jo. Przyjaciel – przekonuję.
– Chris – Barabas przechodzi przed drzwi. – Pamiętasz, jak
rozmawialiśmy o wskazówkach wzrokowych? Spójrz na mnie. Nie jestem
zdenerwowany. Teraz popatrz na Kate. Ona też się nie denerwuje.
– Wszystko jest w porządku – uspokajam go. – Teddy Jo i ja mamy dziś
spotkanie w pewnej sprawie. To przemiły facet. Wpadł, żeby mnie
podrzucić.
Christopher wpada w panikę.
– Nie! Nie rozumiecie? On przybywa po czyjąś duszę!
Teraz spalenie tamtej książki nabiera sensu. Chyba ma fioła na punkcie
greckich zaświatów.
– Oddychaj głęboko – prosi go Barabas. – Uspokój…
– Nikogo nie zabierze – głos Christophera przechodzi w niskie tony. –
Nie pozwolę na to.
– Uspokój… – próbuje jeszcze raz Barabas.
Christopher wyciąga gwałtownie dłoń i niedelikatnie odsuwa Barabasa.
Mangustołak przelatuje przez pokój i uderza o ścianę na lewo ode mnie.
O żesz ty.
Ciało Christophera rozrasta się i rozrywa ubranie. Otwiera usta, w
których rosną wielkie, podobne do wampirzych kły. Z jego pleców snuje
się czerwony dym.
– Zostańcie w domu! – krzyczy i wybiega.
– Co to kurwa było? – Barabas biegnie za nim.
Łapię rąbek sukni i pędzę za nimi. Wybiegam na trawnik. Barabas
rozgląda się za Christopherem, ale tamtego nigdzie nie widać.
Za to z zachodu nadlatuje Teddy Jo na swoich ciemnych skrzydłach.
– Stój! – wrzeszczę i macham rękami. – Stój!
Teddy Jo macha do mnie.
Kiecka zawija mi się wokół nóg i prawie się przewracam. Chwytam skraj i
rozdzieram ją aż do pasa.
– Co się stało? – powarkuje Barabas.
– Nie wiem.
– Gdzie on jest? – mangustołak obraca się dookoła.
– Nie wiem.
Na trawnik wybiega Julie. Rozlega się przeszywający krzyk. Chwyta mnie
strach. Budzi się we mnie instynktowny lęk, pochodzący z miejsca, gdzie
mieszka pierwotny lęk przed ogniem, ciemnością i drapieżcami. Barabas
popiskuje jak zwierzątko. Z góry spada uskrzydlona postać. Pikuje jak
orzeł na olbrzymich, krwistoczerwonych skrzydłach. Jakimś cudem
Teddy Jo zauważa go i skręca ostro w lewo. Istota, która była niegdyś
Christopherem, rozkłada skrzydła, żeby zwolnić i ląduję na trawniku. Jest
umięśniona jak antyczny posąg. Otwiera usta, w których widać
połyskujące kły. W rubinowych oczach wrze szał.
– Co do stu piekieł? – wrzeszczy Tedy Jo.
Rzucam się do Christophera. Barabas ubiega mnie o ułamek sekundy, ale
oboje nie zdążamy. Christopher bije skrzydłami i wzlatuje w powietrze.
Ręce mangustołaka chwytają pustą przestrzeń. Christopher wznosi się i
atakuje anioła śmierci. Teddy Jo wyciąga ręce, żeby odbić atak, ale pęd
ciała przeciwnika wytrąca go z równowagi. Gdyby miał swój ognisty
miecz, już by było po Christopherze. Dwie uskrzydlone postaci walczą
zaciekle. Czarne oraz krwistoczerwone skrzydła uderzają o siebie
nawzajem. Rozlega się następny krzyk. Groza łapie mnie za gardło,
pozbawiając zdolności logicznego myślenia. To niemożliwe… Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Teddy Jo spada z nieba.
Odskakuję w jedną stronę,
Barabas drugą, a anioł śmierci spada
pomiędzy nas jak kamień. Podnosi się, omiatając trawę olbrzymimi
skrzydłami. Jego twarz i pierś zalana jest krwią. Nad naszymi głowami
Christopher wznosi się, gotując się do ponownego ataku.
– To awatar! – krzyczy wkurwiony Teddy Jo. – Niech to Cerber kopnie!
– Nie wiedziałam! Gdzie masz miecz?
– Nie mam go! Bez niego nie mogę walczyć.
No akurat dzisiaj musiał go zapomnieć.
– Właź do domu, zanim on zrobi sobie krzywdę – wskazuje drzwi
Barabas.
– Sobie? – Teddy Jo czerwienieje ze złości.
Christopher spada a nieba i ląduje przed wejściem, blokując dostęp do
domu.
Samochód. To jedyne wyjście.
– Trzymaj się za mną – komenderuję.
Wchodzę pomiędzy anioła a Christophera i zaczynam przesuwać się
bokiem w stronę jeepa. Tylne siedzenia są złożone. Jeśli złoży skrzydła,
zmieści się w środku.
– Chris – Barabas podchodzi do przyjaciela z podniesionymi pokojowo
rękami. – Hej. To ja. Uspokój się. Wszystko jest już dobrze.
Christopher przyciąga skrzydła do ciała, zasłaniając się zupełnie. Potem
rozwiera je gwałtownie i wzbija się w powietrze. Podmuch zwala
Barabasa z nóg.
– Uciekaj! – popycham anioła śmierci w stronę auta.
Biegniemy przez trawnik. Christopher przelatuje nad nami. Teddy Jo
dobiega do jeepa i przytula się do niego. Zasłaniam go swoim ciałem, a
Julie przyklęka obok mnie. Teddy Jo odpycha nas, pędzi wokół auta i
wciska się w wąską przestrzeń pomiędzy dwoma samochodami.
Christopher pikuje na niego, ale przerwa jest zbyt mała. Wzbija się w
powietrze i krąży dokoła. Widzę, jak otwiera usta, więc przyciskam dłonie
do uszu. Stwór wydaje wrzask, a świat znowu pogrąża się w strachu.
Myśli mi się rozbiegają na wszystkie strony.
Tak się boję…
Muszę uciekać.
…
Słyszę swój własny krzyk. Barabas też wrzeszczy, a skrajny lęk zmienia
jego twarz w kredowobiałą maskę. Julie leży na trawniku, zwinięta w
kłębek. Przez ogrodzenie przeskakuje Curran i biegnie do nas.
– Pomocy! – wołam.
Lew patrzy w górę. Podąża wzrokiem z Christopherem, który wiąż krąży
w powietrzu. Curran napina mięśnie. Zbiera się do skoku i wylatuje jak
wystrzelony z armaty. Strąca Christophera i ląduje na nim, gdy ten już
leży na ziemi. Lew wytęża siły, żeby przytrzymać skrzydlatego stwora.
Rzucam się wierzch, dodając swój ciężar. Barabas kładzie się po drugiej
stronie, chwytając lewy bark, a Julie łapie nogę.
– Christopher – mówi Barabas. – Jesteśmy bezpieczni. Nie musisz
nikogo krzywdzić. Nikomu nie grozi niebezpieczeństwo…
Christopher powarkuje, obnaża kły i wstaje, unosząc nas wszystkich do
pionu.
– Curran! – wołam.
– Robi się – odpowiada mój narzeczony.
Jego ciało znowu zwiększa rozmiar. Teraz jest już prawie cały w lwiej
postaci. Setki kilogramów, ale Christopher nie upada.
– Chris! – woła tym razem Barabas.
Christopher wrzeszczy. Wszystkie senne koszmary uderzają we mnie.
…
Nie mogę uciec. Muszę go uspokoić. Inaczej zabije anioła śmierci.
Muszę obronić przyjaciela.
Łzy spływają mi po policzkach.
Z domu obok wybiega Maggie. Szczeka z całych sił i gryzie Currana w
kostkę.
– Julie – rozkazuję ostrym głosem.
Dziewczyna puszcza Christophera, bierze pieska i wnosi do domu.
Mięśnie mi drżą z wysiłku. Podjeżdża do nas galopem jeździec na
czarnym koniu i zsiada.
– Załatwię to! – woła. – Moment!
Wkłada rękę pomiędzy nas i wciska Christopherowi w usta kłębek czarnej
tkaniny. Stwór szarpie się. Czuję, że moje nogi unoszą się nad
trawnikiem. Kostur Romana otwiera oczy. Wołchw wbija go w ziemię.
Magia wokół nas zaczyna się poruszać.
– Ustąp pod nim, matko wilgotna ziemio! – zaklina wołchw po rosyjsku.
Christopher zapada się w glebę aż do bioder. Curran Chwyta jego prawe
ramię, a Barabas czepia się lewego.
– To powinno wystarczyć – komentuje Roman. – Dlaczego Grecy mają
takie upodobanie do skrzydeł? Lata taki gdzie popadnie, krzyczy bez
opamiętania i jeszcze mi konia straszy.
Wizytujący w spawie sukni klan Zwinnych bije nam brawo z wejścia.
Fajnie że pomogli.
– Christopher – woła Barabas. – Christopher!
Ten go ignoruje.
Czasem uzasadnione przypuszczenie jest trafne. Ryzykuję więc.
– Dejmos?
Christopher obraca gwałtownie głowę do mnie.
– Dejmos? – pyta piskliwie Barabas.
– Syn Aresa, boga wojny, oraz Afrodyty, bogini miłości.
– Bóg? – dziwi się mangustołak. – Czego jest bogiem?
– Trwogi.
Christopher wpatruje się we mnie. Gdyby wzrok mógł zabić, już bym
kopnęła w kalendarz.
– Jak to możliwe? – pyta Curran.
Bogowie nie mogą się objawiać, o ile akurat nie ma rozbłysku, ponieważ
wyłącznie podczas niego magia jest wystarczająco silna i długotrwała.
– Nie mam pojęcia. Dejmos pewnie był w Christopherze, a gdy ten
zobaczył anioła śmierci, rozpoznał go jako Tanatosa i stracił głowę.
Psychiatra z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa mówił, że Christopher
będzie potrzebował odpowiedniego bodźca, żeby zacząć samodzielnie
proces leczenia. Miałam nadzieję, że będzie to inaczej wyglądać.
Teddy Jo rozpycha jeepy, wychodzi spomiędzy nich raźnym krokiem i
wali Romana prosto w szczękę.
No dobra. Świat zupełnie oszalał.
Wołchw robi kilka chwiejnych kroków w tył.
– Za co to było?
– Wiesz za co.
– Nie wziąłem go.
– Nie. Tamten go wziął.
– Nie miałem z tym nic wspólnego. Gdybyś nie ganiał po nocy gołych bab,
nie narobiłbyś sobie problemów.
– Myślałem, że tamta kobieta jest w niebezpieczeństwie – cedzi Teddy Jo.
– Jasne. Myślałeś. Tak sobie mów.
Teddy Jo robi krok w jego stronę.
Czarne brwi Romana marszczą się.
– Uważaj, ptaszyno, żebym ci skrzydełek nie oberwał. Z jednym już mi się
udało. Z drugim też sobie poradzę.
Nie wiedziałam, że w trakcie poważnych sprzeczek rosyjski akcent
Romana znika. Wchodzę pomiędzy nich.
– Co się dzieje?
Teddy Jo macha rękami.
– A to, że leciałem sobie na spotkanie z tobą, a ty nasłałaś na mnie syna
Aresa. Jestem półbogiem. A to jest awatar w pełnej postaci. Jak to się
dzieje, że nie znika?
– Nikt nie wiedział, że jest wcieleniem boga. Ty zainicjowałeś jego
przemianę. Nie moja wina, że zostawiłeś miecz w domu.
– Na czeluście Tartaru, wcale go tam nie zostawiłem!
– Maleńka – głos Currana przesączony jest kontrolowanym wysiłkiem. –
Weź anioła i lećcie. Christopher nie uspokoi się, dopóki nie znikniecie.
Nie chcę się stąd ruszać. Powinnam zostać i ustalić, co się dzieje z
Christopherem. Ale Curran ma rację. Christopher nie uspokoi się, dopóki
Teddy Jo jest w zasięgu wzroku.
Wbiegam do domu, ściągam suknię, rzucam ją Fionie i wbiegam na górę.
Dwie minuty później jestem już z powrotem, ubrana normalnie i z Sarrat
na plecach.
Teddy Jo wyciąga skórzane siedzenie na łańcuchach.
– Wsiadaj.
– Powiedziałeś „uprząż”. To nie jest uprząż, a huśtawka z placu zabaw.
– A jak spadnie? – dopytuje Roman.
Teddy Jo wybałusza oczy. Chyba kończy mu się cierpliwość.
– Jak spadnie, to ją złapię.
– No nie. – Roman rzuca mi kostur. – Trzymaj go. Lecę z wami. Zresztą i
tak potrzebujecie mnie od negocjacji.
Teddy Jo przewraca oczami.
– Nie zaryzykuję ślubu. Kate ma się ochajtać, a ja udzielę jej ślubu.
Teddy Jo spogląda na nie.
– On prowadzi ceremonię? Wiecie, czym on się zajmuje?
– Możecie przenieść tę dyskusję gdzie indziej, z łaski swojej? – pyta
Barabas.
Roman rozciąga ręce i kręci szyją, żeby rozluźnić mięśnie.
– Zaopiekujcie się proszę moim koniem – rzuca. Stawia szeroko stopy,
bierze głęboki wdech i dodaje: – Nienawidzę tej części.
Kości chrupią. Roman pada na ziemię. Z jego ciała wyrastają gwałtownie
czarne skrzydła. Patrzy na mnie brązowymi ślepiami kruk wielkości
człowieka.
Na królicze pyszczki!
Ściskam Currana, który wciąż trzyma Christophera-Dejmosa w dźwigni.
– Kocham cię. Niedługo wrócę. Nie daj mu pić krwi.
– Właź na huśtawkę – ponagla Teddy Jo.
Christopher napina się i krzyczy w knebel. Wpycham się pomiędzy
Barabasa i Currana, i jego też ściskam.
– Wrócę. Nie martw się.
Christopher wciąż się szarpie. Ma twarz i włosy naszego przyjaciela, ale
poza tym nie przypomina zwykłego siebie. Christopher jest delikatny, a
ten stwór walczy tak mocno, że mięśnie Currana wybrzuszają się. Mam
nadzieję, że nie byłam świadkiem śmierci osoby, którą znaliśmy jako
Christophera.
Z domu wybiega Julie.
– Sienna dzwoniła.
No jeszcze, kurwa, to.
– Co powiedziała?
– „Strzeż się smoka.”
No ja pierdzielę. Tego mi jeszcze brakowało.
***
Latanie jest przereklamowane. Podobnie duże wysokości. Fruwanie na
własnych skrzydłach pewnie jest fajniejsze, ale kiedy wisi się w huśtawce,
która podskakuje za każdym razem, gdy anioł śmierci macha skrzydłami,
to na nowo docenia się możliwości chodzenia. Tak, poruszanie się pieszo
jest zajebiste i chcę tego znowu spróbować jak najszybciej się da.
– Kate – woła Teddy Jo. – Jak masz zamiar lecieć na pegasi? Masz lęk
wysokości.
– Nie mam. Zwyczajnie jej nie lubię.
– Mhm. Bardzo, ale to bardzo jej nie lubisz.
Jakbym sama nie wiedziała. Patrzę wprost przed siebie. Włosy stają mi
dęba, gdy spoglądam w dół. Jednak nie mam wyboru. Niestety patrzenie
na wprost jest szalenie nudne, więc zastanawiam się nad tym, co stało się
z Christopherem, ale nie wiem, jak to ugryźć. Jeśli Dejmos rzeczywiście
jest awatarem, nie powinien nawet istnieć. To mnie przewyższa.
– Powiesz mi teraz, co się stało z twoim mieczem?
Zmieniam pozycję dłoni na łańcuchach. Jeśli będę ściskać je za mocno,
ręce mi zdrętwieją, a muszę jakoś potem trzymać Sarrat.
– Leciałem właśnie do domu – zaczyna opowieść anioł. – Było ciemno.
Zobaczyłem na drodze potykającą się kobietę. Opuściłem się, żeby
sprawdzić, czy nic się jej nie stało. Powiedziała mi, że w lesie jest potwór.
Wyciągnąłem miecz, a potem ocknąłem się w błocie pośrodku lasu. Jakiś
głos nakazał przyprowadzić cię w to samo miejsce w ciągu trzech dni, by
można było zawrzeć układ.
– Co za głos?
– Kobiecy. Piękny.
– A dlaczego przywaliłeś Romanowi?
– Jego bóg mnie okradł.
– Uważasz, że to Czernobog zabrał ci miecz?
– Nie uważam. Wiem. Spójrz w dół.
Lecimy na północ, nad lasem Chattahoochee. Zaciskam zęby i patrzę.
Pod nami rozpościera się czarna plama. Potężne drzewa, tak gęste, że
przez korony nic nie widać, stoją ciasno obok siebie. Ich liście mają tak
ciemny odcień zieleni, że zdają się czarne. Dookoła czarnego lasu wije się
wąska dróżka.
– Rozmawiałeś o tym z Romanem?
– Tak. Nie wie, dlaczego to się stało.
– Jeśli Czernobog chciał ze mną porozmawiać, dlaczego nie użył
Romana?
– Tego też nikt nie wie.
– A dlaczego chce ze mną rozmawiać?
– Wciąż zadajesz pytania, choć powiedziałem ci wszystko, co wiem.
– Jak wyglądała tamta kobieta?
– Miała błękitne włosy.
Lecący przed nami olbrzymi kruk obniża lot.
– Trzymaj się – zaleca anioł.
– A chciałam wyciągnąć ręce w górę jak na kolejce górskiej.
– To szykuj się na swój pogrzeb.
– Lepiej nie. Jak umrę, możesz nigdy nie odzyskać miecza.
Nurkujemy. Wiatr świszcze mi w uszach. Lecimy na łeb na szyję.
Kruk zmienia się na powrót w człowieka.
Ziemia zbliża się w zawrotnym tempie.
Umrzemy.
Rejteruję dwa metry nad ziemią. Zeskakuję z huśtawki – co boli – i
wstaję.
Roman klaszcze.
– Czemu to zrobiłaś? – pyta Teddy Jo. – Przecież bym cię postawił.
Sprawdzam nogi, ręce i tupię stopami.
– Nic mi nie jest.
Roman śmieje się.
– Co się szczerzysz?
– Nie mogę się powstrzymać. – Poważnieje. – To może być ostatni raz.
Wejście do tego lasu nie przyniesie niczego dobrego. Tutaj normalni
ludzie nie są mile widziani.
– To powinnam czuć się jak u siebie w domu.
– Mówię poważnie. Tutaj rządzą prastare moce – moce żywiołów. Możesz
jeszcze zawrócić.
– Zawsze jest za późno – odpowiadam.
– Pamiętasz, jak należy prowadzić rozmowę z bogiem?
– Nie prosić o nic, nie przyjmować darów, nic nie obiecywać.
Roman wzdycha.
– Chodźmy zatem.
Prowadzi nas do lasu. Idziemy za nim wąskim traktem pośród podszytu.
– Dlaczego Czernobog nie powiedział ci, że chce ze mną porozmawiać? –
pytam. – To uprościłoby sprawę.
– Powiedział – odpiera Roman. – Czasem chce różnych rzeczy, a ja
odwodzę go od tego. Sądziłem, że zgodziliśmy się co do tego, żeby dać ci
spokój. I tak już masz dość na głowie.
– Twój bóg zrobił to za twoimi plecami – stwierdza Teddy Jo.
– Tak. Próbowałem mu wytłumaczyć, że to zły pomysł. To samo mówiłem
Kate, ale przecież nikt mnie nie słucha. No i jesteśmy – macha ręką na
ciemność w lesie.
– Nie starałeś się za mocno – zauważa anioł śmierci.
–Szanuję ją – odpowiada Roman. – Wie, co robi. Jeśli chce porozmawiać
z moim bogiem, to trudno. Poza tym, jeśli Czernobog chce się z kimś
skontaktować i tak znajdzie sposób.
Mówiąc o szacunku…
– Muszę się z tobą rozmówić.
– Czyżby?
– Czy wysłałeś Rolandowi zaproszenie na moje wesele?
– Oczywiście że tak.
– Uzgodniłeś to ze mną?
Roman wygina brew.
– Byłaś niedostępna.
Czarny las dokoła ściśle otacza ścieżkę: czarne pnie, czarne liście, czarne
korzenie. Trudno stwierdzić, że akurat
jest południe, a kilkanaście
metrów nad nami jest jasny, słoneczny dzień. Tu włada ciemność. Coś
prymitywnego i starego. Stwory z wąskimi, jarzącymi się ślepiami
spozierają na nas z czarnych krzaków. Aż ciary przechodzą.
– Ojciec zadzwonił do mnie strasznie obrażony, że mój ślub nie jest
wystarczająco wystawny.
– Ymm – odpowiada Roman.
– Curran też jest obrażony, ponieważ ojciec nazwał go nędzarzem.
– Ymm – mruczy Roman.
– A potem zdzwoniłeś do Twierdzy i obraziłeś projektantki, więc dopadły
mnie dziś z samego rana w domu.
– Potrzebujesz sukni.
– Nie jesteś planistą, tylko zarazą. Przestań to robić.
– Przestanę, jak ty się tym zajmiesz.
– Nie ma co planować.
Roman zwraca się do anioła śmierci:
– Widzisz, co ja muszę znosić?
– Jak według ciebie ma przebiegać wesele? – pyta Teddy Jo. – Rodzina
się zbiera, a potem zjawia się ten Rusek i was chajta??
– Mniej więcej.
– Nie – nie zgadza się ze mną anioł.
– To mój ślub. Dla mnie.
– Nie. Dla ciebie jest noc poślubna. Wesele jest dla gości.
– To samo jej mówiłem – wtrąca Roman. – Wesele wymaga
przygotowań. Jest znaczącym wydarzeniem życiowym. Czy ty w ogóle
chcesz wyjść za mąż? Pytam poważnie.
Wzdycham.
– Chcę. Może też chciałabym zajmować się kwiatami, kieckami i menu,
ale zbliża się wojna. Moja przyszłość wisi na włosku i muszę temu
zaradzić…
Nagle stoję w lesie sama.
Zamykam się. Moi towarzysze zniknęli. Ścieżka też. Zwyczajnie kończy się
w bagnie o szerokości pięćdziesięciu metrów. Po obu stronach okala je
czarna woda. Otaczają je czarne drzewa, a ich gałęzie splatają się wysoko
nad moją głową, jak palce dwóch dłoni. Czernobog pragnie porozmawiać
na osobności. Wołanie na nic się nie zda. To jest jego las i to jego
sprawka. Mogę stać jak kretynka na brzegu bagna, albo przyspieszyć
sprawę. Wchodzę w grzęzawisko. Plaska pod moim ciężarem, jakby coś
zasysało. Krok za krokiem…
Coś mi się przypatruje z głębi lasu. Czuję to na skórze. Kiedy się jest w
czarnym lesie i oczekuje na audiencję u złego boga, najlepiej jest być
cicho i czekać.
– Halo? Przyszłam pożyczyć szklankę cukru. Jest tu kto? Może jest to
staruszka w domu z piernika, która mogłaby mi pomóc?
– Ślub z miłości nie jest mądrym posunięciem.
Głos napływa z lewej strony. Jest melodyjny, ale nie delikatny. Na pewno
kobiecy i naładowany obietnicą oraz skrywaną mocą. Mam pewność, że
nie spodobałoby mi się, gdyby zaczęła krzyczeć.
Zatrzymuję się i obracam do źródła głosu.
– Poślubić dla bezpieczeństwa. Dla władzy. Tylko głupcy wiążą się z
miłości.
To chyba jestem idiotką.
– Dzięki za sesję w poradni małżeńskiej. Ile sobie liczycie?
Błoto chlupocze. Gałązki łamią się z trzaskiem. Za drzewami coś się
przesuwa. Na samym skraju mojego pola widzenia. Coś ciemnego i
dużego.
– Miłość przemija. Miłość to piękno, młodość i zdrowie. Miłość to
dzielenie chwili w czasie. Ciała grubieją, wiotczeją, marszczą się.
No ta to się nie może zamknąć. Taki jest właśnie kłopot ze starożytnymi
bogami – zero poczucia humoru.
Długie, wijące się ciało przemieszcza się za drzewami. Jest ogromne,
wyższe ode mnie, szerokie jak pień drzewa. Nie ma końca. Prześlizguje
się przez bagno. Głos mam po lewej, a oślizłą czerń po prawej stronie.
– Młodość przemija i zanim się człowiek spostrzeże, wasze drogi się
rozchodzą. Potem nadchodzi ból, rozczarowanie, a i często zdrada.
– Fascynujące – odpowiadam. – Jestem tu w jakimś konkretnym celu,
czy zadaliście sobie trud z ukradzeniem miecza Tanatosa tylko po to, żeby
omówić sprawę mojego małżeństwa?
Krzaki szeleszczą. Potężne stworzenie za mną porusza
się brzegiem
bagna. Zajebiście. Odwracam się, żeby śledzić jego ruchy. U góry, na
lewo, siada ogromy ptak. Długie pióra zwisają jedwabistym okryciem,
które mieni się błękitem, indygo oraz czernią. Jej głowa jest wstrząsająco
piękna i okolona grzywą błękitnych włosów. Czoło zdobi korona. Pierś też
ma ludzką.
Syrena.
Stoję absolutnie nieruchomo.
Ze wszystkich mitologicznych ptaków w słowiańskiej mitologii Syrena
jest najbardziej niebezpieczna. Podobnie jak jej ojciec, Weles, zrodzona
została z magii, esencji życia i natury, które to są tętniącą krwią istnienia
– nieokiełznaną i nieprzewidywalną jak pogoda. Syrena, буревестник czyli zwiastunka burzy. Ujrzenie jej oznacza zawsze tylko jedno: umrze
wielu ludzi. Spogląda na mnie błękitnymi oczyma.
– Witaj, буревестник – mówię. – Czy w najbliższej przyszłości wydarzy
się jakaś katastrofa naturalna lub bitwa?
Ptaszydło śmieje się, unosząc skrzydła i zerka na mnie przez szparę w
liściach.
– Bitwa. Krwawa.
Tamto czarne stworzenie za nią przysuwa się z wolna. Ukazuje się
ogromy, czarny dziób, a za nim gadzi łeb wielkości auta, o połyskujących,
obsydianowych łuskach. Znad dziobu wychylają się dwie czujki – jak
wąsy chińskiego smoka. Aspid. Jeden ze żmijów Czernoboga. Końca jego
ogona jeszcze nie widać. Pewnie ma ze sto metrów długości. Moje
szermiercze zdolności nie powstrzymają go. To stara magia. Taka, która
istniała, gdy Roland był młody.
Aspid wpatruje się we mnie wielkimi, złocistymi oczami i unosi łeb.
Wielgachne łapy opatrzone pazurami wielkości człowieka zapadają się w
błoto. Widzę początek złożonych skrzydeł w odcieniach szmaragdu,
szafiru oraz diamentowe łuski na ich powierzchni, odbijające mizerne
resztki światła.
Syrena uśmiecha się i trzepocze skrzydłami. Weles pewnie pożyczył
Czernobogowi swoją ptasią córkę, ponieważ są spokrewnieni przez
małżeństwo.
– Po co tu przybyłaś? – zadaje pytanie Syrena.
Najlepszą strategią jest szczerość.
– Ponieważ mój przyjaciel ma kłopot.
– Jesteś jeszcze na tyle ludzka, by mieć przyjaciół – odrzeka Syrena. –
Może jednak zawrzemy z tobą układ.
– Co muszę zrobić, żeby odzyskać ognisty mieć i wyjść cało z tych lasów
razem z Tanatosem i Romanem?
– Romanowi nic tu nie grozi – odpowiada Syrena.
Nie odzywam się. Już spytałam. Im mniej będę mówić, tym bardziej
wyjdzie mi to na zdrowie.
– Czy zawrzesz z nami układ, córko Nimroda? – pyta Syrena.
Zawrzyj układ z Bogiem śmierci i Wszelkiego Zła, bo inaczej pożre cię
żmij. Ale nie naciskamy.
– Wysłucham propozycji.
Wiążąca drzewa ciemność rozstępuje się. Magia przybiera, jak zimna,
czarna fala, która zaraz mnie zatopi.
Z bagna wyłania się Roman i podchodzi do mnie. Kostur w jego prawej
dłoni zmienił się w wielki, czarny miecz. Oczy jaśnieją mu na biało, aż nie
widać źrenic. Na czole spoczywa ciemna korona, utworzona z ostrych
kolców o długości kilkudziesięciu centymetrów. Wołchw zatrzymuje się
przede mną. W tym ciele nie ma teraz Romana. Stworzenie, które tu stoi,
nim nie jest. To nawet nie człowiek. Czernobog nie objawił się. Posiadł
ciało swojego kapłana. Ktoś musi się pierwszy odezwać. On chyba nie
zamierza.
– Dlaczego mnie tu sprowadzono?
Aspid prześlizguje się i owija wokół mnie.
– Będziesz toczyć bitwę – odpowiada Roman-Czernobog głębokim,
syczącym głosem, który powinien należeć do Aspida. Magia w jego głosie
mrozi mnie do szpiku kości. – Niechaj owa rzeź odbędzie się w moim
imieniu, a zwrócę ci miecz Greka.
Ostrożnie. Tam śpią demony. Dosłownie.
– Jaka będzie z tego dla was korzyść?
– Moc.
No dobra.
– A bardziej dokładnie?
Skręty Aspida zwijają się ciaśniej, trącając moje plecy. Odpycham wielkie
łuski dłonią.
– Przestań. Próbuję rozmawiać z twoim ojcem. Nie zgodzę się na nic,
dopóki nie zrozumiem natury tego układu.
– Ludzie czczą jaśniejszych bogów ze względu na dary, jakie spodziewają
się otrzymać – odzywa się z góry Syrena. – A tych ciemniejszych ze
strachu. Żeby utrzymać ów strach, trzeba wzbudzać trwogę i karać tych
mniej bogobojnych. Nie da się jednak dyscyplinować, gdy ma się tak
niewielu wyznawców. Istnieje nierównowaga.
Teraz rozumiem. Roman narzekał przedtem, że nie jest zapraszany na
uroczystości – śluby, nadawanie imienia, narodziny, a wołwchowie
Bieloboga są rozchwytywani. Bogowie tacy jak Czernobog i Weles są mało
popularni. Czernobog czuje się zmuszony przywrócić równowagę
stworzoną przez podobny obrót spraw. W starych czasach Czernobog nie
był tyle czczony, co przebłagiwany, bo jak nie, to przypominał Słowianom
o strachu. Atlanta jest żywotnym miastem i przyciąga ludzi z całego
południa, ale i tak populacja Słowian jest zbyt nikła, by efektywnie ją
karać. Jeśli ich zdziesiątkuje, to jeszcze bardziej zaburzy równowagę. To
byłby strzał w stopę. Ale jeśli poświęci się mu bitwę, otrzyma zastrzyk
mocy. Jak ja mam coś takiego obiecać?
– Rozumiesz, człowieczko? – pyta Syrena.
– Tak. Zastanawiam się. Czy dusze osób zabitych w imię Czernoboga
należą do niego?
– Nie chcę dusz – odpowiada Roman-Czernobog.
– Jak ma się to odbyć?
– Mój wołchw poświęci pole bitewne.
Spoglądam na Syrenę.
– Jaka jest w tym rola Welesa?
– Weles nie rości sobie praw do pola bitewnego i straconych na nim żyć.
Na razie.
Zwracam się do Romana-Czernoboga:
– Jeśli poświęcimy to pole imieniem Czernoboga, każda śmierć która tam
nastąpi, będzie równała się ze złożeniem ludzkiej ofiary.
Syrena trzepoce skrzydłami. Aspid otwiera dziób i wpatruje się we mnie
złocistymi oczyma. Fakt, że nie jestem ostatnią kretynką, chyba ich
zaskakuje. Nie ma żadnego dobrego wyjścia. Jeśli odmówię, Teddy Jo i ja
nie wydostaniemy się z tego bagniska. Jeśli umrę, ojciec przejmie miasto
i zmiażdży je. Jeśli przystanę na układ, będę w komitywie z Bogiem Zła.
Takie umowy nigdy nie kończą się dobrze. Zresztą, układanie się z
jakimikolwiek bogami nigdy nikomu nie wychodzi na dobre i już.
Szczególnie, gdy bóg prosi o coś, czego nie mam prawa ofiarować. Co
mam robić? Jak wyjść obronną ręką z tego szamba? Szkoda że nie mogę
spytać Romana o radę.
– A co, jeśli nie będzie bitwy?
– Będzie – stwierdza Syrena. – Najpierw będziesz walczyć o swego
kochanka. Jeśli wygrasz, będziesz walczyć o swego dziedzica. Nie
przeżyjesz. Któraś z tych bitew cię uśmierci.
– Może dogadam się z ojcem.
– Nie zrobisz tego – odpowiada Syrena. – Strzeż się, córko Nimroda.
Ujrzałam twą śmierć, a jest tak straszliwa, że wyobraźnia twa tego nie
obejmie.
Zajebiaszczo.
– Decyduj – ponagla Roman-Czernobog.
Muszę mieć sprzymierzeńców przeciwko ojcu. Wyrocznia Czarownic
przewidziała bitwę. Podobnie Syrena. Zatem na pewno będziemy walczyć.
Curran zginie, Atlanta spłonie. Poświęcenie pola Czernobogowi i zasilenie
go mocą wszystkich tych śmierci… Nie ma ciemniejszej ciemności niż
żmij, który mnie właśnie otacza. To będzie miało dalekosiężne
konsekwencje. Na świecie od lat nie miało miejsca ofiarowanie ludzkiego
życia na taką skalę. Zgoda równać się będzie z otwarciem drzwi, które tyle
dobrych osób stara się utrzymać zamknięte. Dam Czernobogowi punkt
zaczepienia w Atlancie. Tylko idiotka odrzuciłaby takową ofertę. Nawet
nie wydostanę się z trzęsawiska. Moim obowiązkiem jest bronić ludzi na
mej ziemi. Moim brzemieniem. Muszę zrobić wszystko, co się da, by
zapewnić im bezpieczeństwo. Roland jest bezpośrednim zagrożeniem, a
Czernobog stanowi odległe i niejasne. Nie potrzebuję niczyjego
pozwolenia. Mogę to zrobić.
– Decyduj – nalega Roman-Czernobog.
Unoszę głowę i patrzę bogu w oczy.
– Nie.
Aspid syczy.
– Prosicie mnie o coś, co nie leży w mojej mocy. Strzegę ziemi. Nie jestem
jej właścicielką, ani panią tych ludzi. Modlą się do własnych bogów.
– Zatem umrzesz – odpowiada Roman-Czernobog.
– Jeśli mnie zabijecie, mój ojciec przejmie miasto oraz okoliczne ziemie.
Nie znosi konkurencji. Wiedźmy oraz wołchwowie boją się go i stawiają
mu opór. Wie o tym. Obecnie wasi wyznawcy zamieszkują ziemie, których
bronię. Nie mam wobec nich żadnych wymagań. Mogą czcić, kogo im się
żywnie podoba. Gdy nadejdzie mój ojciec, sytuacja się zmieni. Większość
z tych, którzy modlą się do was, umrze w tej bitwie. Ci, którzy przeżyją,
zostaną ukarani i wzięci w niewolę za sprzeciwianie się Nimrodowi. Jeśli
mnie zabijecie, w Atlancie nie zostanie nikt, kto by pamiętał wasze imię.
– Spoglądam na Syrenę. – Wytłumacz to Czernobogowi.
Z wyrazu jej twarzy widzę, że już to zrobiła.
– Zaprosiliście mnie, by zawrzeć układ. Zróbmy to.
Zapada cisza. Zaraz mnie coś zeżre. Nie poddam się łatwo.
– Co proponujesz? – pyta bóg.
– Jeśli zgodzicie się pomóc mi w pokonaniu sił ojca, wezwę wasze imię
przed zebranymi wojskami. Powiem tym, którzy będą walczyć u mego
boku, że jesteście obecni, by mogli na własne oczy doświadczyć waszej
mocy. Poznają wasze imię i będą mogli się do was pomodlić. Jeśli wasza
moc jest tak wielka, jak pokazał to wasz wołchw, bitwa przysporzy wam
wielu nowych wyznawców. Nie wejdę w podobny układ z żadnym innym
bogiem. Nieważne, ile zaoferują Perun czy Belobog, odrzucę ewentualne
propozycje. Nie zwrócę się do ich wołchwów o pomoc i nie zasięgnę ich
porady. Tego dnia będziecie jedynym słowiańskim bogiem na polu bitwy.
Zostaniecie obdarzeni szacunkiem, będą się was bać i pamiętać. Za wiele
lat będzie się opowiadać legendy o tym dniu, a wasze imię będzie na
ustach wszystkich.
Milczenie.
Oczy boga jaśnieją jeszcze bardziej.
– Zgoda.
Ciemność wiruje wokół Romana i wycofuje się w las. Wołchw mruga,
jakby się budził. Jego potężny miecz znowu jest kosturem, a na głowie
brak korony. Aspid z sykiem przesuwa się do Romana. Olbrzymi żmijowy
łeb staje naprzeciwko niego i otwiera paszczę. Mógłby połknąć wołchwa
na raz. Roman kręci głową, żeby odpędzić resztki zamroczenia. Żmij
otwiera pysk. Zęby ma jak długie, zakrzywione szable. Kurwa.
– Roman!
Biegnę do niego, ale tonę w błocie.
Długaśny
jęzor
Aspida
wysuwa
się
i
okręca
wokół
wołchwa.
Przyspieszam, chlupocząc w bagnie. Nie ma mowy, żebym przedarła się
przez tę paćkę na czas.
Roman znowu mruga i wali dłonią Aspida w dziób.
– Co mówiłem o całusach? Żadnych buziaków bez pozwolenia.
Język Aspida kurczy się. Wciąga Romana do paszczy.
Ruszam pędem.
– Tak, też cię kocham – odzywa się Roman ze środka. – Muszę iść. No
otwieraj.
Żmij otwiera las zębów i odkłada Romana z powrotem w błoto. Potężny
gad spogląda na mnie, syczy i pełznie do lasu, a jego cielsko ciągnie się i
ciągnie. To byłoby śmieszne, gdyby nie tak przerażające. Zerkam do tyłu.
Syrena też zniknęła.
– Za każdym razem – narzeka Roman. – Tęskni za ojcem. Jestem jego
substytutem dopóki nie spotka się z Czernobogiem podczas następnego
rozbłysku.
– Masz dziwne życie.
– I kto to mówi – wzrusza ramionami Roman. – Nie jestem zły.
Powiedziałbym, że złe istoty mnie kochają.
Z bagna wynurza się rękojeścią do góry miecz okryty czarnym
materiałem. Wygląda jak jakiś niesamowity kwiat. Chwytam rękojeść.
Zimna w dotyku. Hm. Ostatnim razem musiałam mieć specjalne
rękawice, żeby go trzymać. Wyciągam miecz. Niektórym ludziom zdarza
się wyciągnąć miecz ze skały, a potem rządza Brytanią. Wyciągnęłam
miecz z bagna i staram się nie myśleć o tym, co właśnie zrobiłam.
– Tędy – Roman rusza przez las. – Było fajnie.
– Starałam się.
– Nie wątpię. – Przeciąga dłonią potwarzy. – Będę musiał powiadomić
wujków. Zawodowa uprzejmość. To zmieni układ sił. To dlatego Czarny
Bóg mnie nie użył.
– Dlaczego?
– Gdybym wiedział, czego chce, starałbym się mu to wyperswadować. Nie
masz pojęcia, jakie gówno do tej pory udało mi się powstrzymać.
– Chciał mieć poświęcone dla siebie całe pole bitewne.
Wołchw krzywi się.
– Wiem.
– Przynajmniej w ten sposób, kiedy już tam będzie, nie będzie mógł
odbierać ofiar z ludzi.
– To nie będzie on – stwierdza Roman. – To będę ja, posługujący się jego
mocą. – Uśmiecha się szeroko. – Będę bitewnym wołchwem. To mój
pierwszy raz. Strasznie się cieszę.
– Nie chciałam cię w to wplątywać.
– A ja nie chciałem przyprowadzać cię na straszne bagno. Zdarza się.
– Jak często myli się Syrena w swych przepowiedniach?
– Chcesz prawdę, czy coś mniej ciążącego na duszy?
– Tak często, co?
Kiwa głową.
Drzewa rozstępują się. Pośrodku stoi ze zdziwioną miną Teddy Jo. Słońce
mamy teraz po prawej ręce. Straciliśmy kilka godzin. Dostrzega nas i
kręci głową.
– Dwa razy przeszedłem ten las. I dwa razy wylądowałem na tej drodze.
– To chyba twoje.
Ściągam materiał z miecza, a klinga zaczyna płonąć. Rzucam go aniołowi.
Ten łapie go i nagle prostuje się, staje się jakby wyższy i potężniejszy.
Teddy Jo sprzed sekundy był zaledwie cieniem siebie samego. Nie
wiedziałam, ile znaczy ten miecz. A jednak pożyczył mi go raz, żebym
zrobiła psikusa Curranowi.
– Co wymieniłaś? – pyta.
– Nic ważnego.
Anioł zerka na Romana.
– Powiem ci później – mówi wołchw.
– Nic ważnego – powtarzam. – Wracajmy do domu. I opowiedz mi o
pegasi, Teddy Jo.
Anioł wyciąga huśtawkę, a ja pakuję na nią swój zadek. Musimy wrócić do
domu i rozwikłać zagadkę Christophera. O ile to jeszcze jest on.
Przynajmniej już nie muszę bać się smoka. Los mi sprzyja.
KONIEC Rozdziału 08
Rozdział 09
Pacjentka
Roman oświadcza, że zmiana w kruka dwa razy pod rząd jest ponad jego
możliwości. Gwiżdże i cmoka, a z lasu wyłania się kary koń. Wołchw
jedzie na nim na oklep do domu.
Wciskam tyłek w huśtawkę. To koszmarne przeżycie, ale szybki sposób
podróży, a poza tym jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma.
Teddy Jo informuje mnie, że pegasi nie można okiełznać, a jedynie
przywabić.
– Są ciekawskie i lubią przygody – stwierdza w trakcie lotu na
południowy zachód. – Trzeba podejść do stada i ofiarować im jakiś
podarunek. Marchew, cukier, czy coś w tym stylu. Jeśli uznają darczyńcę
za interesującego, jedno z nich może podejść i postanowić udać się z tą
osobą na poszukiwanie przygód.
– A jeśli żadne się nie zdecyduje?
– Wtedy nic nie da się zrobić.
Jejku.
– Kate, po co ci pegasi?
– Muszę wybrać się do Mishmaru.
– A co to jest, ten Mishmar?
– Magiczne więzienie mojego ojca.
Teddy Jo oswaja się z tą myślą.
– Po co?
– Wolałabym tego nie wyjawiać. Ale muszę dostać się tam jak najszybciej.
– Pegasi są szybkie jak wiatr. Nie dorównuję im prędkością lotu. W
poprzednim tygodniu wziąłem jedno do Miami. Dolecieliśmy w sześć
godzin. Czyli potrzebujesz wierzchowca jak najszybciej?
– Tak.
– To zajmiemy się tym dziś wieczorem. Zabiorę cię około dwudziestej
trzeciej. Dasz radę się naszykować?
– Tak. Czy mógłbyś mnie teraz wysadzić przy ostrym dyżurze w Milton?
Chciałabym zajrzeć do pacjentki.
– Na pewno chcesz tam zostać? To kawał drogi od twojego domu,
szczególnie na pieszo. Mogę na ciebie zaczekać.
– Dlaczego zrobiłeś się nagle taki miły?
– Skoro odzyskałaś dla mnie miecz, mogę być życzliwy w stosunku do
ciebie dzień lub dwa. Potem mi przejdzie.
– No dobrze. Byłoby fajnie, gdybyś zaczekał.
– Pewnie.
Szpital w Milton mieści się w przysadzistym budynku, który wygląda
bardziej na bunkier niż jednostkę opieki medycznej. Ma wąskie,
okratowane okna, grube ściany oraz kolce na dachu. Obecnie większość
tych placówek wygląda podobnie. Stworzenia, które polują na ludzi,
przyciąga zapach krwi, a szpitale są pełne rannych pacjentów.
– Przygnębiają mnie takie miejsca – mówi Teddy Jo po wylądowaniu na
parkingu za dużymi ciężarówkami. Porusza ramionami i skrzydła znikają.
– Odwiedzasz znajomą?
– Coś w tym rodzaju.
– Pójdę z tobą. Muszę chwilę posiedzieć.
Zostawiam go w poczekalni.
Do sali Adory prowadzi mnie szczapowata, starsza pielęgniarka o
platynowych, związanych w kok włosach. Sahanu siedzi w łóżku i
przegląda gazetę. Policzki ma zaróżowione. Biorąc pod uwagę, że dobę
temu flaki wyłaziły jej na wierzch, jest w świetnym stanie.
Zauważa mnie i próbuje wstać.
– Nie. Siedź – rozkazuję.
– Tak, Kate – skłania głowę.
Pielęgniarka patrzy na mnie dziwnie.
Wzdycham.
Starsza pani zwraca się do Adory:
– Jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, będę w dyżurce.
Co w tłumaczeniu znaczy: „Wezwij głośno pomoc, a przybiegnę”. Trudno
jej się dziwić. Cuchnę bagnem, a szabla nie wzbudza zaufania.
Wyciągam drewniane krzesło i siadam.
– Jak się czujesz?
– O wiele lepiej. Wkrótce będę użyteczna.
Staram się myśleć jak Martina Ferrara, która jest najlepszą terapeutką
Gromady. Szkoda że nie posiadam jej umiejętności i doświadczenia.
– Czy ważne jest być użytecznym?
– Tak.
– Dlaczego?
– Każda rzecz musi mieć cel. Moim jest służyć waszej krwi.
– Nie jesteś rzeczą tylko osobą.
– Osoby też muszą być użyteczne.
No to mnie zagięła. Kiepsko mi idzie.
– Opowiedz mi o sobie.
– Jestem silna i szybka. Doskonale posługuję się bronią białą, choć
preferuję broń japońską. Posiadam trzy słowa mocy, ale mogę użyć tylko
jednego naraz. W moim pokoleniu jestem czwarta w rankingu.
– Dlaczego czwarta?
Wzdycha.
– Jestem bardzo szybka, ale w porównaniu do dwójki wyżej ode mnie
mam ograniczony zasób mocy oraz ograniczony wskaźnik zabójstw w
porównaniu do pierwszej trójki. Poza tym jestem skuteczniejsza w walce
bezpośredniej.
– Ile jest sahanu w twojej grupie wiekowej?
– Na początku było dwadzieścioro dwoje.
Nie jest zaskoczona użytym terminem, więc informacje przekazane przez
Julie są prawdziwe.
– Jak to „na początku”?
Waha się.
– Niektórzy umarli. Część zabrano z fortu, zanim ukończyli edukację,
ponieważ potrzebni byli gdzie indziej.
– Ile osób dokończyło z tobą szkolenie?
– Dziewięć.
– Spotkałam dużą, ciemnoskórą kobietę w kolczudze i z młotem.
– Carolina. Ma ósme miejsce.
Nie jest nią zmartwiona.
– Był tam też mężczyzna w połatanym płaszczu.
– Razer. – Milknie. – Pierwszy.
– Opowiedz mi o nich.
– Carolina jest silna, ale nie tak szybka jak ja. Jej magia wytwarza
uderzenie telekinetyczne, które jest zabójcze w zasięgu pięciu metrów.
Ktoś szybszy lub walczący na dystans może ją pokonać. Najefektywniejsza
jest w zespole, gdy ktoś może ją osłaniać.
– A Razer?
– Razer jest szybszy, silniejszy i bardziej precyzyjny ode mnie. Jego
magia jest potężniejsza. Czasem pożera ciała pokonanych.
– Czy Razer jest marą?
Przytakuje.
Tak też myślałam. Zgłaszano istnienie dzieci, które urodziły się
zwyczajnym rodzicom, a miały rysy twarzy oraz zdolności takie same jak
opisywane w legendach mary. Najczęściej zdarzało się to na terenach
miejskich na północy o dużej liczebności irlandzkich imigrantów – na
przykład w Bostonie i Weymouth.
Według ostatniego spisu ludności sześć procent mieszkańców Atlanty jest
pochodzenia irlandzkiego. Wiem o tym, ponieważ Gromada posiada
szczegółowe mapy miasta, a ja zostałam, poproszona kiedyś by oznaczyć
je według mitologii kraju pochodzenia zamieszkujących dane dzielnice
ludzi. W postzmiennym świecie przynależność kulturowa ma znaczenie,
ponieważ mity ojczyzny podążają za człowiekiem od nowego miejsca
zamieszkania.
Nikt nie wie, jakie dokładnie dary posiadają mary. Niektórzy zwą je
elfami, inni wróżkami, nieludźmi, bądź Tuatha Dé Danann, ale wszyscy
są zgodni co do tego, że są z nimi same kłopoty.
– Jakie ma moce?
– Nie wiem. Walczyłam z nim jedynie dwukrotnie i nie użył magii, by
wygrać.
Czyli wygrał z Adorą dzięki sile, szybkości oraz umiejętnościom, a ona jest
o wiele lepsza w tych trzech aspektach niż zwykły człowiek. Walka z
Razerem będzie ciekawa.
– Czy wśród sahanu są jeszcze jakieś inne mary?
– Tak.
– A w twojej dziewiątce?
– Irene jest marą. Tak mi się wydaje.
– Jakie posiada moce?
– Nie wiem.
Warga jej przy tym drży. Nie chce mnie zawieść i martwi się, że będę z
niej niezadowolona. Już i tak naraziłam ją na ogromny stres.
– Dziękuję. Gdy poczujesz się lepiej, zapisz wszystko, co według ciebie
jest ważne lub przydatne, o pozostałych sahanu z twojego pokolenia. Czy
istniej kategoria wiekowa starsza niż twoja?
– Nie – kręci głową. – Jesteśmy pierwsi. Za to są młodsze generacje.
Ech.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia cztery.
Choć jest ode mnie młodsza zaledwie o cztery lata, tkwi w niej pewna
dziecięca prostota. Jej świat jest wyraźnie określony: zadowalanie mnie
oraz służenie mi jest dobre, a bycie bezużyteczną dla mnie jest złe. Bez
namysłu podała mi wszystkie potrzebne informacje. Jeszcze przedwczoraj
prędzej by umarła, niż mi je wyjawiła. Teraz, skoro jej lojalność zmieniła
obiekt, Adora nie ma przede mną sekretów, niczym małe dziecko, które
instynktownie rozpoznaje dorosłego jako źródło władzy i mocno chce
udowodnić, że jest mądre i obrotne. Ludzie w jej wieku bywają już nieco
zblazowani, ale dla niej wszystko wciąż jest czarno-białe.
Nie jest to naiwność osoby, która wierzy, że świat jest przyjemnym
miejscem. To niewinność wzmocniona dziecinną wiarą, że robi to co
należy, ponieważ tak twierdzi osoba, która sprawuje nad nią władzę.
Trzeba skruszyć w niej ten światopogląd. Na pewno jest coś w jej
psychice, co nie aprobuje Rolanda jako okolonego złocistym światłem
ideału.
– Ile już służysz u mojego ojca?
– Od siódmego roku życia.
– To wtedy trafiłaś w miejsce, gdzie szkoleni są sahanu?
– Tak.
– Miałaś przedtem rodzinę?
Jeśli posiada ludzkie uczucia, powinna zareagować.
– Tak. Niektóre dzieci były sierotami, ale nie ja. Rodzice zostali sowicie
wynagrodzeni. Zostałam wybrana ze względu na swoją magię.
Mój tatunio nie przeoczy spadającej gwiazdy.
– Tęskniłaś za nimi?
Adora waha się. Wstrzymuję oddech.
– Tak, ale teraz moją rodziną są sahanu.
Mimo tego bez zastanowienia ujawniła informacje, dzięki którym będzie
mi łatwiej ich zabić.
– Byłaś zła, że twoi rodzice cię sprzedali? Czułaś się opuszczona?
Uważałaś, że to niesprawiedliwe?
Adora chce coś powiedzieć, ale przychodzi to jej z trudem.
– Nie ma tu mojego ojca ani trenerów. Tylko ty i ja. Uważałaś, że to
niesprawiedliwe?
– Tak – odpowiada cicho. – Płakałam. Tęskniłam za rodzicami i siostrą.
– Jak sądzisz, czy inne dzieci także tęskniły za rodzinami?
– Tak.
Na twarzy Adory uwidacznia się napięcie. To zbyt wiele jak dla niej. Pora
zmienić temat.
– Zabijałaś dla swego pana?
– Tak.
Oddycha z ulgą. Rozmawiamy o znajomych sprawach.
– Kogo na przykład?
– Podczas szkolenia zabiłam kilkoro mistrzów sztuk walki oraz
szermierzy.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– By się wprawiać.
– Zostali zmuszeni do walki?
– Nie. Opłacono ich, by nas zabili.
Takowa taktyka jest mi znajoma; ojciec podpatrzył ją u Vorona.
– A po zakończeniu szkolenia?
– Zabiłam Wyznawców Gurama. Porwali poddaną sharruma i zabili ją, z
czego był bardzo niezadowolony.
Kwestia Wyznawców Gurama jest mi znana. To paskudna sekta. Lubią
skórować ludzi z tatuażami, które to uważają za grzech śmiertelny. A
robią to, by zyskać łaskę boga, do którego modli się Guram. Ten ostatni to
ktoś w rodzaju proroka. Słuchy głoszą, że po usłyszeniu jego kazania,
ludzie bezwarunkowo się nawracają. Siły porządkowe rozgoniły ich, ale
sekta jest jak hydra. Gdy zmiażdży się jeden łeb, drugi odradza się w
innym mieście. Nie słyszałam o nich od kliku lat.
– Ilu wyznawców zabiłaś?
Adora uśmiecha się nieznacznie.
– Wszystkich.
Jeżu kolczasty.
– Ile to ci zajęło?
– Dwa lata.
– A co z samym Guramem?
– Jego też.
– Miałaś jakieś obiekcje odnośnie tych zabójstw?
– Sharrum życzył sobie, by umarli.
Dociera do mnie w końcu, dlaczego jej osoba tak mnie niepokoi. Ona jest
tym, czym Voron chciał, żebym ja się stała. Zabójczynią bez wyrzutów
sumienia i wątpliwości. Wystarczy wskazać cel i załatwione.
Mój ojciec jej to zrobił. Tak jak mi powiedział, ofiarował jej błogi spokój
posiadania życiowego celu. Adora pławi się w owej błogości. Jedyny
moment, który zakłócił jej spokój ducha, nastąpił, gdy chciałam ją
odesłać. Roland jest dla niej niemal bogiem. A gdy jego bóg rozkazuje
człowiekowi zabić i przejmuje na siebie wszelką odpowiedzialność,
uwalnia tę osobę od poczucia winy i wstydu.
Trzeba położyć temu kres. Należy powstrzymać Nimroda.
– Jak widzisz swoją przyszłość? – pytam.
– Pragnę ci służyć.
– A gdybym powiedziała, że to niemożliwe, co byś zrobiła?
– Zakończyłabym swe życie.
W jej wielkich, brązowych oczach nie ma śladu zwątpienia. Nic oprócz
absolutnego oddania.
– Nie wróciłabyś do mojego ojca?
– To równa się śmierci, ponieważ nie byłabym już przydatna. Gdybym nie
miała wyboru, wróciłabym do sharruma.
Zwrócę ją światu, choćbym miała przy tym zdechnąć.
– Sharrim, dlaczego mnie nie lubisz? – pyta cieniutkim głosikiem. – Nie
jestem najlepsza w swej grupie, ale trenowałam najciężej z nich
wszystkich. Jestem sumienna.
– Nie żywię do ciebie wrogich uczuć. Nie chcę cię wykorzystywać, bo to
niemoralne. Uważam, że każdy ma prawo sam wyznaczać sobie ścieżkę w
życiu.
– Pragnę ci służyć. Tylko tak dostanę się do nieba.
Gdy staliśmy nad truchłem Jene, Ascanio powiedział, że osobowość
Hollanda zasadza się na byciu policjantem. Różnica polega na tym, że
zastępca szeryfa nie dorastał jako przedstawiciel służb porządkowych.
Zapewne ma przyjaciół spoza pracy, rodzinę oraz znajomych z liceum.
Całą sieć ludzi, na których może się oprzeć w razie potrzeby. Adora nie
ma nikogo takiego. Wychowała się jako sahanu. Zna wyłącznie takie
środowisko. Straciła rodzinę i poświęciła całe życie, by stać się jak
najlepszą skrytobójczynią, ponieważ Roland zapewnił ją, że w ten sposób
trafi do raju.
Owo przeświadczenie musi zostać zniszczone. Będzie musiała się
przekonać, że wszystkie jej dotychczasowe uczynki, cały wysiłek, który
włożyła w szkolenie, życia, które odebrała, były oparte na kłamstwie.
Świat zawali jej się na głowę.
Oszczędziłam ją, a teraz będę musiała zniszczyć iluzję, w której żyła przez
siedemnaście lat. To nie będzie zwyczajnie okrutne, a miażdżące dla niej
doświadczenie. Miłosierniej byłoby ją zabić.
Spoglądam na Adorę i aż mi się wnętrzności przewracają.
Nie oszczędziłam jej, ponieważ ujrzałam w niej swe odbicie. Zrobiłam to,
żeby pokazać ojcu środkowy palec. Obraził mnie przysyłając tę kobietę na
moje terytorium. Rozeźliło mnie to niepomiernie. W głębi duszy, jeśli
wsłucham się mocno w siebie, czuję, że chcę najechać zamek ojca,
pokonać go i odebrać mu posiadaną ziemię. Sama wygrana mi nie
wystarczy. Chcę upokorzyć go i zabrać mu ziemię. Pragnę gromadzić ją
niczym Smaug złoto.
Co się ze mną dzieje?
– Dobrze się czujesz? – pyta Adora.
Ależ ze mnie ścierwo. Ona jest osobą, prawdziwym człowiekiem, a ja
zabawiłam się z nią w boga. Gdy nadarzyła się okazja, by zmienić ją w
niewolnicę, powstrzymała mnie jedynie myśl, że Curranowi to się nie
spodoba. Powinnam była powstrzymać się, ponieważ to było złe.
Ponieważ ja nie niewolę ludzi.
– Kate?
Jak zabrnęłam w to grząskie bagno? Jak mogę to odkręcić? Jeśli nie
zmienię postępowania, Adora będzie pierwszą z wielu moich ofiar.
– Kate? Źle się czujesz?
Nie. Muszę odnaleźć dawną siebie i trzymać się jej za wszelką cenę. Moim
obowiązkiem wobec Adory jest przekazać jej prawdę najdelikatniej jak się
da. Będę potrzebowała do tego pomocy, a sam proces powinien być
powolny.
– Co lubisz robić? – pytam. – Poza wykonywaniem zleceń dla mojego
ojca, rzecz jasna. W wolnym czasie.
–Nie wiem.
– A masz jakieś ulubione jedzenie?
– Cukierki.
No dobra. Cukierki da się załatwić.
– Przez kilka następnych dni będę w podróży. Chciałabym, żebyś tu
została i wracała do zdrowia. Moja emisariuszka będzie do ciebie
zaglądać. Gdybyś czegoś potrzebowała, zawróć się do niej. Oczywiście
jeśli nie chcesz tu zostawać, nie musisz mieć mojego pozwolenia, żeby
odejść. Nie jesteś więźniarką. Jeśli skontaktują się z tobą agenci mojego
ojca, nie musisz z nimi wracać, ale możesz. To wyłącznie twój wybór.
Dobrze?
– Dobrze.
Jestem już przy drzwiach, gdy woła:
– Kate?
– Tak?
– Ale wrócisz po mnie?
– Tak.
O ile nie umrę.
– A potem będę użyteczna, tak?
– Tak.
Czuję się winna ze względu na tę ostatnią, dobrną manipulację.
Przechodzę do poczekalni i zatrzymuję się przy kasie.
– Chcę zapłacić za następny tydzień.
Kasjerka podaje mi numer. Wypisuję czek i dodaję dodatkowe
pięćdziesiąt dolców. Wskazuję sklepik i piekarnię z tyłu.
– Poproszę też o małą torebkę każdego rodzaju cukierków.
– Jeśli lekarz się zgodzi.
– Nie widzę problemu.
Adora zapewne dojdzie do siebie bardzo szybko.
Zniszczę jej świat, ale najpierw zapcham słodyczami.
– Kim ona jest? – pyta Teddy Jo.
– Podsłuchiwałeś?
– Jej sala jest blisko, a ja ma doskonały słuch.
– To efekt starań mojego ojca, który chciał wyprodukować broń, która nie
podważa jego autorytetu. Prawdopodobnie jest też największym błędem
mojego życia.
Wsuwam się na huśtawkę.
– Chyba nie jest aż tak źle – pociesza mnie anioł.
Jest.
Prędzej czy później będę musiała wytłumaczyć to Curranowi. Nie mamy
przed sobą tajemnic. Rozmawiamy.
Przy
odpowiedniej
sposobności
wyjaśnię,
kim
jest
Adora
oraz
przekonamy go, że nie jest niewolnicą. Curran kocha mnie jak nikt inny
na świecie. Wysłucha mnie. Nie to mnie powstrzymuje.
Jeśli zobaczy sahanu, spyta, dlaczego jej nie zabiłam. Nie mogę go
okłamywać. Będę musiała opowiedzieć mu o wszystkim – o ojcu, o
pragnieniu zagarnięcia jego ziemi, o tym jak przypatrywałam się
krwawiącej Adorze i rozważałam zniewolenie jej, jakby była rzeczą.
Wolę, żeby nie wiedział, jak daleko zagłębiłam się w mroczne zakątki.
Sama się tego lękam. Zrobiłam to. Przyznaję. Czy mi się to podoba czy
nie, muszę rozliczyć się z tego po powrocie z Mishmaru. O ile wrócę.
– Muszę wpaść do kuźni – mruczę i łapię się na tym, że robię to na głos.
– Przepraszam – zwracam się do anioła. – Mówiłam do siebie.
– Lecz się, kobieto.
– Znalazł się doktor.
– Do usług. Po co musisz zajrzeć do kuźni?
– Żeby kupić sproszkowane żelazo.
KONIEC Rozdziału 09
Rozdział 10
Pożeracz bogów
Siedzę na tylnej werandzie naszego domu i czekam na anioła śmierci.
Niebo jest ciemne i nieprzejrzyste. W górze skrzą się gwiazdy. Noc jest
żywa.
Teddy Jo podrzucił mnie ostatecznie do Gildii. Curran zebrał drużynę
ratunkową dla Saimana. Gromada łaskawie podzieliła się informacjami
zebranymi
przez
zwiadowców,
a
Curranowi
udało
się
znaleźć
najemniczkę, która potrafi komunikować się na odległość. To mysia
czarownica. Spotkałam ją siedzącą w biurze Barabasa. Dwa nietoperze
wisiały jej na ubraniu, na ramieniu miała wiewiórkę, a w dłoniach sówkę.
Tej nocy nietoperze i sowa polecą do zamku, żeby odnaleźć Saimana.
Jeśli im się uda, będzie mogła porozumieć się z nim poprzez zwierzęta.
Opowiedziałam Curranowi o spotkaniu z Czernobogiem. On odwdzięczył
się relacją o Christopherze. Gdy tylko skończyła się fala magii, jego
skrzydła zniknęły i przestał się szarpać. Wykopali go z gleby. Wziął
Maggie na ręce i poszedł do domu. Barabas próbował z nim
porozmawiać, ale Christopher zwinął się w hamaku, przytulił suczkę i
milczał. Mangustołak został w domu, żeby go przypilnować.
Przytuliłam Currana i pocałowałam na pożegnanie. Wciąż zadawał mi te
bezsensowne pytania o powód podróży. Nie chciał, żebym jechała. Też
tego nie chciałam, ale w końcu musiałam się zebrać i wrócić do domu,
ponieważ czekało mnie jeszcze pakowanie gratów.
Wstąpiłam do kuźni i kupiłam pół kilograma sproszkowanego żelaza.
Legendy nie rodzą się bez powodu.
Z domu zadzwoniłam do Jima i poprosiłam o przyszykowanie szczątków
Erry na wieczór. Przystał na to.
Wykonałam również telefon do Martiny Ferary i wytłumaczyłam sytuację
Adory. Nie owijałam bawełnę. Martina obiecała, że z nią porozmawia i
nalegała, żebyśmy jak najszybciej zjadły wspólnie kolację. Tym razem ja
obiecałam, że tak uczynię.
Wyjaśniłam też wszystko Julie, która zgodziła się doglądać Adory pod
moją nieobecność.
Spakowałam zmianę ubrań, suszoną wołowinę, orzechy i chleb na dwa
dni. Wzięłam dwie manierki i rolkę papieru toaletowego. W porównaniu
do wypraw, na jakie wysyłał mnie Voron, to prawdziwy luksus.
Zostało mi tylko czekać.
Teddy Jo coś się nie spieszy.
Słychać, jak ktoś otwiera tylną furtkę na podwórze. Z ciemności wyłania
się Christopher i przysiada się do mnie.
– Hej – zagajam.
– Cześć.
Uśmiecha się. To ten sam nieśmiały grymas, który częstokroć widywałam
na jego ustach. Taki znajomy. Jego oczy już nie mają tego nieobecnego
wyrazu, jakby zdawał się dostrzegać to, czego inni nie widzieli.
[Ciekawe czy znowu jest chudy jak patyk, czy pozostał przy figurze
greckiego boga ;)]
– Gdzie jest Barabas? – pytam.
– Zasnął. To był długi dzień.
– Czemu jeszcze się nie położyłeś?
Pogaduszki z bogiem trwogi.
– Lecę z tobą.
– Dlaczego?
– Ponieważ zbyt długo byłem bezużyteczny. [Oj, uratował tyle żyć
pokazując jak przygotować panaceum.]
Jejciu. Następna osoba pieprzy o użyteczności.
– Teddy Jo mnie zabierze.
– Nie będę z nim walczył.
– Twoje skrzydła zniknęły, gdy nadeszła technika. Magia jeszcze nie
powróciła, a anioł śmierci nie uniesie nas obojga.
Z jego ramion snuje się czerwony dym i pojawiają się potężne skrzydła.
Pięknie.
– Wszyscy byli już zmęczeni walką ze mną. Chcieli mieć pewność, że nie
stracę znowu panowania nad sobą.
– Dlatego udałeś, że z odejściem fali magii tracisz swe moce?
– Zrobiłem to przez wzgląd na pozostałych. Tak długo miałem ten
przywilej, że inni martwili się o mnie, że prawie zapomniałem, jak to jest,
gdy się mnie lękają.
– Nie baliśmy się, a martwiliśmy.
– Ta cząstka mnie, która jest Dejmosem, dogłębnie zna trwogę. Barabas
się bał. I to tak bardzo, że jego strach świecił niczym latarnia morska.
– Barabas przyzwyczai się do nowej sytuacji. Nie bał się ciebie, ale o
ciebie. Ja podobnie. Nie chciałam cię stracić.
Christopher kiwa głową.
– Między wami dwoma wszystko dobrze?
Spogląda w przestrzeń.
– Sprawy się pokomplikowały. Przedtem nie byłem zdrowy na umyśle, a
teraz jestem kimś obcym.
Kim więc jesteś?
– A ty? Co czujesz?
– Kocham go.
Szkoda że nie wiem, co na to odpowiedzieć.
– Masz coś w plecaku, co mnie przyciąga – zmienia temat.
Sięgam do wnętrza i wyciągam mały słoik, w którym znajduje się żółta
iskierka.
– Potrzymaj to na chwilę.
– Co to jest?
– Ćma sygnalizacyjna – grzebię w plecaku. – Gdy się ją wypuści, wzlatuje,
a im wyżej frunie, tym staje się jaśniejsza. Mam. O to chodzi? – wyciągam
niepozorne, żółte jabłko i wręczam je… Przyjacielowi?
Christopher bierze je z uśmiecham na ustach i unosi.
– Jabłko nieśmiertelności. Skąd je masz?
– Zabawna historia. Któregoś dnia nieoczekiwanie podrzucił mi je Teddy
Jo. Stwierdził, że nie wie, co z nim począć i że ze względu na swoje
pochodzenie, ja sobie z nim poradzę. Zrobiłam z nich szarlotkę, którą
upiekłam na randkę z Curranem. Przegrałam zakład i musiałam podać
mu kolację z bieliźnie.
Christopher uśmiecha się.
– Wystawił mnie do wiatru. Nie ze swojej winy, ale wtedy tego nie
wiedziałam, więc niemożebnie się wkurwiłam, wyrzuciłam żarcie i
zakopałam ciasto.
– Zakopałaś?
– Wydawało mi się wtedy, że to dobry pomysł. A poza tym miałam jeszcze
dość owoców, żeby upiec mu następną szarlotkę. W każdym razie kilka
miesięcy później wróciłam do swojego domu w Savannah i zastałam tam
młodą jabłonkę. Naradziłam się z Teddy’m Jo i uznaliśmy, że jabłka są
zbyt niebezpieczne, by pozostawić je bez nadzoru. Wykopaliśmy drzewko
i zasadziliśmy je przy jego chatce. Przynosi mi jabłka, kiedy się pojawiają.
Twierdzi, że jabłonka tego chce.
– Jadłaś je już?
Przytakuję.
– Nie uzyskałam jak dotąd nieśmiertelności. Ale wychodzi z nich świetna
marmolada, jeśli doda się skórkę z cytryny. Pomyślałam, że spodobają się
pegasi.
Christopher oddaje mi jabłko i śmieje się chicho.
Wyciągam do niego dłoń w geście powitania.
– Kate Daniels, córka Nimroda Budowniczego Wież, Strażniczka Atlanty.
Spogląda na moją dłoń i ujmuje ją długimi, szczupłymi palcami.
– Christopher Steed, dwudziesty drugi legat Złocistego Legionu Rolanda,
bóg trwogi.
Ściskamy sobie dłonie.
– Legat Złocistego Legionu – gwiżdżę.
Szczególnie uzdolnieni panowie umarłych są przyjmowani do tej
formacji, która jest elitą pilotów Rolanda. Kieruje nimi legat, którego
bezpośrednim przełożonym jest mój ojciec.
– Wspinałem się z mozołem po szczeblach władzy – opowiada
Christopher. – Nic nie spadło mi z nieba. Prześcignąłem wszystkich i
wziąłem, co mi się należało. Ale… Żałuję pewnych spraw.
Wszyscy czegoś żałujemy.
– Opowiem ci o moim przyjacielu – odpieram. – Ma na imię Christopher.
Sądził, że potrafi latać, musi tylko przypomnieć sobie jak. Okazuje się, że
to prawda. Jest dobry i łagodny. Pomaga nawet wtedy, gdy sytuacja nie
jest łatwa i jest przerażony. Przybył mi raz na ratunek do Mishmaru.
Opiekuje się swoją suczką i gotuje dla Barabasa, bo ten jest kiepskim
kucharzem.
– On nie jest… Tak. To on. Ja.
– To jedyny Christopher jakiego znam. Nie wiem, kim jest legat
Złocistego Legionu i nie mam ochoty go poznawać. – Patrzę na niego. –
Nieważne, czym byłeś. Liczy się tylko to, kim teraz jesteś.
– Zapomniałaś o jednym tytule, gdy się przedstawiałaś – odpiera na to.
– Czyżby?
– Kate Daniels, córka Nimroda Budowniczego Wież, Strażniczka Atlanty,
Wybawczyni Christophera.
– Przestań.
– Umarłbym w tamtej klatce.
– Roland zniszczył twój umysł i torturował cię. Tylko naprawiłam szkody,
które wyrządził.
– Nimrod nie strzaskał mojego umysłu. Sam to zrobiłem – zerka w niebo,
a po jego obliczu przemyka cień mściwości. – Byłem najpotężniejszym
legatem w historii. Pewnego wieczoru twój ojciec zaprosił mnie na kolację
i złożył propozycję. Wynalazł sposób, by umieścić bóstwo w ludzkim ciele.
Ów proces podlega pewnym ograniczeniom. Bóstwo musi być na tyle
znane, aby stanowiło odrębny byt, ale nie na tyle świadome, by zakłócać
kontrolę ludzkiego ego gospodarza. Nie powinno mieć wielu wyznawców,
żeby nie wpływali na postępowanie bóstwa. Natomiast człowiek winien
posiadać nieprzebrane rezerwy wrodzonej magii, by mógł podtrzymać
bóstwo przy życiu i wspomagać jego moce. Przyrównał to do stania w oku
cyklonu
i
nasiąkania
jego
gniewem.
Taka
osoba,
powiedział,
przewyższyłaby zarówno legata, jak i preceptora Żelaznych Psów. To
byłby jego prawdziwy zastępca. Był bardzo przekonujący.
– Zgodziłeś się?
– Odmówiłem.
– Odmówiłeś Rolandowi?
– Tak zrobiłem. Powiedziałem, że cyklon może zasilić, ale równie dobrze
rozerwać na strzępy, a ja wolę pozostać cały.
No proszę, jak kozak z niego.
– Odpowiedział, że to rozumie. Dodałem, że lepszym kandydatem będzie
d’Ambray. Wszyscy czciliśmy twego ojca, ale Hugh był z nim najdłużej, od
swego wczesnego dzieciństwa. Zrobiłby dla Nimroda wszystko.
I jakże wspaniałą nagrodę otrzymał d’Ambray za swoje oddanie.
– Powiedział, że tej procedury nie da się przeprowadzić na Hugh,
ponieważ jego moc samoleczenia jest zbyt silna i odrzuci obcą magię.
Zastanawialiśmy się nad tym. Skończyliśmy kolację. Nie pamiętam, jak
wstawałem od stołu, ale kiedy się ocknąłem, byliśmy w Mishmarze, a
Roland już rozpoczął transfer. Pamiętam przeszywający ból. Ciągnął się
wieczność. Postanowiłem, że jeśli przeżyję, Nimrod nie będzie mógł mnie
wykorzystać. Gdy wchłonąłem Dejmosa, skierowałem całą swą moc do
środka. Psychika ludzka może znieść strach tylko do określonego
poziomu.
By dokonać czegoś podobnego, trzeba posiadać zdumiewającą siłę woli.
– Nie wiem, co powiedzieć. Zwykłe „przepraszam” nie wystarczy. Roland
nie pojmuje, że nie wolno mu wszystkiego.
– Nieczęsto spotyka się z odmową.
W jego oczach rozbłyskuje rubinowe światło.
– Próbował przywrócić cię do stanu używalności?
– Próbował, ale nieskutecznie. Obrażenia były rozległe, a ja nie chciałem
wrócić do zdrowia. Po miesiącach leczenia i tortur wysłał mnie z
d’Ambrayem na Kaukaz. Nie chciał, żebym trafił do Grecji. Zbyt dużo tam
lokalnych mocy. Natomiast wybrzeże Morza Czarnego jest na tyle blisko,
by Dejmos mógł odczuwać przyciąganie rodzinnej ziemi. Roland żywił
nadzieję, że bliskość ojczyzny wyciągnie mnie z zapaści. Dlatego rozkazał
Hugh umieścić mnie w klatce, żebym widział niebo i czuł wiatr – oraz
głodzić. Jednak zapadłem się w sobie zbyt głęboko. Zdechłbym w tamtej
klatce, ale zjawiłaś się ty, a potem zaopiekowaliście się mną wspólnie z
Barabasem.
Wspomnienie tego widoku – nieszczęsnego wraku człowieka w klatce –
wzbudza we mnie natychmiastową wściekłość. Żaden człowiek nie
powinien być w ten sposób traktowany. Głodzony, umierający z
pragnienia, siedzący we własnych odchodach.
– Co masz zamiar zrobić? – pytam.
Uśmiecha się, ukazując przy tym wampirze kły.
– Gdy będziesz walczyć ze swoim ojcem, uniosę się wysoko nad wami.
Chcę, żeby moja twarz była ostatnią, jaką ujrzy przed śmiercią.
Jak na razie mam po swojej stronie boga zła i boga trwogi. Sypie się mój
wizerunek obrończyni dobra. Może powinnam zrekrutować kilka
jednorożców i kociaków z tęczowymi mocami, żeby przywrócić
równowagę.
Tak zastaje nas Teddy Jo.
– Tu jesteś… O żesz.
Christopher macha do niego nieśmiało.
– Nie wyczuwasz go, gdy technika jest w górze? – pytam.
Anioł ignoruje mnie.
– Czego chcesz? – pyta Christophera.
– Chcę lecieć z wami. Na wszelki wypadek. Nie będę sprawiał kłopotów.
Teddy Jo burmuszy się.
– Nie bądź niemiły – ostrzegam go.
– Niemiły? Ja? Wobec niego?
– Tak.
Anioł pochmurnieje. Siada na krześle obok.
– Jak to możliwe, że w ogóle istniejesz?
– Wymuszone przebóstwienie – odpowiada Christopher.
– Ale jak? – dopytuje się Teddy Jo.
– Spytaj jej ojca. Pamiętam jedynie ból. Zapewne rozpoczął od
wszczepienia, co równa się opętaniu, ale nie przypominam sobie, co robił
potem.
– Czy ty… – zastanawia się anioł śmierci.
– Wchłonąłem esencję Dejmosa? Tak.
Teddy Jo kręci głową.
– To nie jest apoteoza, ponieważ ona zakłada wyniesienie, osiągnięcie
stanu boskości przez wiarę. To nie jest awatar.
– Nie – wtrącam. – To wymagałoby świadomego i dobrowolnego
zstąpienia bóstwa, by zostać odrodzonym w ludzkim ciele. W tym co
zaszło, nie było nic dobrowolnego. To nie jest reinkarnacja Dejmosa.
– Nie ma na to określenia – mów Christopher.
– Teddy Jo pochyla się i przyciska pięść do ust.
– To dlatego, że to przeczy podstawowej zasadzie wszystkich religii, która
mówi, że istnieją siły pozostające poza naszą kontrolą, które posiadają
nadludzką sprawczość.
– Za wyjątkiem buddyzmu – prostuje Christopher.
– Tak. Słowem kluczowym jest tutaj „nadludzka”. Bóstwo może
pochłonąć człowieka lub inne bóstwo, ale człowiek nie jest w stanie
wchłonąć bóstwa, ponieważ ono zawsze jest silniejsze od niego.
Dzień jak co dzień w Atlancie. Siedzę sobie na werandzie pomiędzy
greckim bogiem, który jest człowiekiem oraz aniołem śmierci, który
przechodzi kryzys egzystencjalny.
– To niemożliwe. Nie możesz być Dejmosem.
– Ale jestem – odpiera Christopher.
– No wiem.
– Zawiniła Zmiana – mówię. – Równowaga pomiędzy zapomnianym
bóstwem, takim jak Dejmos, a bardzo potężnym człowiekiem, przesunęła
się w stronę ludzką, szczególnie, że ów bóg nie posiada licznych
wyznawców.
– To musiałby być naprawdę potężny człowiek – zauważa Teddy Jo.
– I takim byłem – odpowiada Christopher. – W sumie wciąż jestem.
– Czy zachowałeś poprzednią moc pilota nieumarłych? – pytam.
– Nie.
Siedzimy w milczeniu na werandzie, obserwując jak przybywa gwiazd.
– Teofag – mówię.
– Że co? – pyta Teddy Jo.
– Termin na określenie Christopher. Teofag.
– Pożeracz bogów? – uśmiecha się Christopher.
– Teofagia to sakramentalne spożywanie boga pod postacią zboża i mięsa
– mówi Teddy Jo.
– Od tej pory oznacza dosłowne zjadanie.
– Musimy się zbierać – oświadcza anioł.
– To co, mogę z tobą polecieć? – pyta Christopher.
– Dokąd chcesz lecieć? – odpowiada pytaniem na pytanie Teddy Jo.
– Do Mishmaru. Mogę ją zanieść. Nie będzie potrzebowała skrzydlatego
wierzchowca.
– Nie. Nawet gdybyś mógł zanieść ją na tak dużą odległość, nie będziesz
leciał wystarczająco szybko.
– Teddy Jo ma rację – kiwam głową. – Planuję zwiać z więzienia, zanim
przybędzie Roland, ale istnieje szansa, że przyłapie mnie na miejscu. Z
nieznanych mi powodów nie chce mnie niepotrzebnie zabić, ale z tobą nie
będzie się patyczkował. Co byś zrobił, gdybyś go zobaczył?
– Zabiłbym go – stwierdza Christopher, jakby to było pewne.
Na pewno by spróbował.
– Czyli ta opcja od razu odpada – tłumi jego zapędy Teddy Jo. – Wiesz
dlaczego? Jeśli polecisz z Kate do Mishmaru, możecie oboje nie wyjść z
tego żywi. Sama będzie bezpieczniejsza.
Christopher kiwa głową.
– To mogę chociaż zobaczyć pegasi? Obiecuję, że nie będę wariował i ich
nie wystraszę.
– Jasne, czemu nie – macha rękami Teddy Jo. – Nich się cały Hades
zleci. Urządzimy imprezę.
Christopher schodzi z werandy na podwórze, rozkłada skrzydła i
dosłownie strzela w górę. Powiew niemal zwala mnie z nóg.
– Dziękuję – zwracam się do anioła.
– Nieswojo się przy nim czuję – powarkuje Teddy Jo.
– Jesteś najmilszym aniołem śmierci, jakiego znam.
– Dobra, dobra. Właź do tej cholernej huśtawki.
KONIEC Rozdziału 10
Rozdział 11
Ptaki to straszne dupki
Widzę przed sobą las składający się z posępnego, nieruchomego morza
gałęzi oblepionych liśćmi. Minęliśmy wody cichej i kojącej rzeki Błękitnej,
w której księżyc rozświetla pokrywające dno kwarcowe odłamki. Z
pomiędzy drzew skrada się delikatna, mokra mgła. Prześlizguje się ponad
lustrem wody i omiata kilka wielkich głazów, które klęczą w nurcie jak
mnisi pogrążeni w modlitwie.
Siedzę w milczeniu w towarzystwie siodła i derki. Teddy Jo podrzucił
mnie tu jakiś czas temu i przed odejściem w las dał ostatnią radę: „Nie
traktuj ich jak normalnych konie, ale jak równych sobie partnerów”.
Nie wiem, o co mu chodzi.
Christopher szybuje wysoko w przestworzach, zbyt wysoko, by go
widzieć. W końcu przypomniał sobie, jak się lata. Lubi piąć się ile sił w
skrzydłach, zrobić wiraż i zanurkować z prędkością błyskawicy, po czym
wyhamować tuż przed ziemią i znowu pofrunąć w górę. Teddy Jo rzucił
niestosowną uwagę na ten temat: „Można by pomyśleć, że wcześniej nie
latał”, po czym zawstydzony dał spokój Christopherowi.
Teraz wokół panuje cisza.
Nawet jeśli uda mi się zainteresować pegasi, będę musiała polecieć na jej,
czy jego grzebiecie. Na samą myśl robi mi się niedobrze. Jeśli wierzgnie,
zostanie ze mnie mokra plama. Życie próbowało mnie już zabić na setki
wymyślnych sposobów, ale upadek z nieba to nowość.
Muszę zdobyć dziś wierzchowca. Od tego zależy pomyślność obu naszych
planów – Currana i mojego. Najemnicy mają najechać zamek Rolanda, a
moim zadaniem jest odwrócić jego uwagę na jakiś czas.
Sienna widziała latającego konia w wizji. Jak do tej pory nie myliła się.
W lesie na lewo ode mnie coś się porusza. Odwracam się. Następny. I
jeszcze jeden. Z mroku wyłania się pierwszy z koni; najpierw kształtny
łeb, potem umięśniona pierś i eleganckie kończyny. Ogier maści
palomino o sierści tak błyszczącej, jakby każdy jedwabisty włosek pokryty
był płynnym złotem. Na grzbiecie spoczywają dwa potężne skrzydła, w tej
chwili złożone. Nie jest to typowy grecki kuc ani żadna miejscowa
odmiana. Wygląda jak starożytny koń achał-tekiński z Turkmenistanu,
urodzony na pustyni.
Biorę jabłko i wyciągam je na dłoni.
Ogier przypatruje mi się błękitnymi ślepiami, potrząsa grzywą i idzie w
moją stronę.
Wstrzymuję oddech.
Przewodnik stada omija mnie, przystaje przy rzece i poi się, pokazując mi
przy tym zad. Wyłaniają się następne sztuki: perlino, biały, złoty jeleń,
gniady. Wszystkie idą do rzeki, piją, strzygą uszami i udają, że mnie nie
widzą.
Szczęście mi nie dopisuje. Siedzę i przyglądam się jak piją, trzymając to
głupie jabłko w dłoni. Powinnam podejść do nich i przywołać je
cmokaniem? Teddy Jo przykazał mi nie ruszać się i zdać się na ich
inicjatywę. No ale konie nie ruszają zadków.
Czym jeszcze mogę tam polecieć lub pojechać wystarczająco szybko? Auto
nie da rady. Jakiś czas temu uratowałam od ghoulizmu ifrickiego ogara,
Adiba. Może jemu udałoby się nieść mnie z Mishmaru na tyle długo,
żebyśmy uciekli Rolandowi. Nie, to durny pomysł. Adib jest za wolny.
Ojciec dopadłby nas i pozabijał w gniewie.
Od stada oddziela się jedna sztuka. Ciemnobrązowa i tak lśniąca, że
wygląda jak namalowana. Grzbiet i zad ciemnieją niemal do czerni, a
podbrzusze jaśnieje kasztanowo. Na bokach ledwie widać delikatne cętki.
Spogląda na mnie. Ja patrzę na nią. Podchodzi trzy kroki i zgarnia jabłko
z mojej dłoni.
– Cześć – witam ją.
Klacz chrupie jabłko. Chyba nie ma co się spodziewać odpowiedzi.
Wyciągam rękę i klepię ją po szyi, a ona szturcha mnie nosem.
– Nie mam więcej magicznych jabłek. Ale wzięłam marchewki i cukier w
kostkach. – Wyciągam przysmaki z plecaka i pokazuję jej kostkę cukru. –
Jeśli pozwolisz mi założyć siodło, dam ci jedną.
Gadam do konia jak do człowieka. Chyba oszalałam.
Biorę derkę, o na otwiera skrzydła. Lewe wali mnie w plecy. Jakby mnie
ktoś zdzielił dechą. Upadam, ale zaraz się podnoszę, bo boję się, że będzie
chciała mnie startować.
Klacz rży i pokazuje zębiska.
– Czy ty się ze mnie śmiejesz?
Znowu rży. Stado z tyłu odpowiada rżeniem. Świetnie. Konie się ze mnie
leją.
Wyciągam kostkę. Klacz zgarnia ją i chrupie z przyjemnością.
Wyciągam drugą kostkę i podnoszę derkę.
– No dobra, Panno Migotko, czy jak ci tam. Jak dasz mi położyć derkę na
grzbiecie, dostaniesz więcej cukru. Twój wybór.
***
Lądowanie na dachu głównej wieży Twierdzy wydało mi się dobrym
rozwiązaniem. Jim wyjdzie mi na spotkanie ze szczątkami Erry, a moja
wizyta pozostanie niezauważona dla większości zmiennokształtnych. Tak
właśnie wyjaśniłam to aniołowi śmierci, gdy prosiłam go, żeby poleciał
tam pierwszy i mnie zaanonsował. W teorii pomysł był świetny, w
praktyce wyszło jak zawsze, ponieważ z tak wysoka szczyt wieży jawi się
jako maciupka wysepka.
Po pierwszym kwadransie lotu uznałam, że już nie ma potrzeby kurczowo
chwytać się Sugar za każdym razem, gdy machnie mocniej skrzydłami.
Moje tchórzliwe zachowanie stanowiło dla niej sygnał, by wykonać jakąś
powietrzną akrobację. Robiła to z ogromnym zapałem, rżąc z satysfakcją,
gdy darłam się ze strachu. Ja nie zwymiotowałam, ona mnie nie zabiła, a
po półgodzinnym locie próbnym doszłyśmy do porozumienia. Przyjęłam
do wiadomości, że pegasi nie chce mnie zamordować, a Sugar załapała, że
nie żartowałam grożąc, że wyrzucę torebkę z cukrem, jeśli nie przestanie
kręcić beczek. Christopher przyglądał się temu wszystkiego z bezpiecznej
odległości. Słyszałam, jak śmiał się kilka razy. Będę się tego wstydzić do
końca życia.
Niemniej wylądowanie na dachu stanowi nowe wyzwanie. Mijamy
półtorakilometrowe
błonia
przed
siedzibą
zmiennokształtnych
i
okrążamy wieżę. Na jej szczycie rozmawiają Dali, Jim, Doolittle i Teddy
Jo. Nie widzę twarzy Jima, ale rozpoznaję mowę ciała, która głosi: „Co to
za głupoty?”
Dali spogląda w górę, dostrzega mnie i zaczyna machać podskakując przy
tym.
– Zróbmy to na spokojnie – zwracam się do klaczy. – Możemy wylądować
o tam… Jeżuuuuuu kolczastyyyyy!
Sugar rozkłada skrzydła i pikuje. Wiatr szumi w uszach.
– Sugar.
W mój głos wkradają się ostre tony. Plaśniemy o kamień i zostanie z nas
mokra plama.
– Sugar!
Teddy Jo pada na brzuch, a Jim przewraca Dali na plecy. Miga mi twarz
doktora, kiedy skrzydła mijają jego głowę o dziesięć centymetrów.
Doolittle śmieje się.
– Ty podła kobyło! – wkurzam się.
Sugar rży, uderza skrzydłami i zawraca.
– Panuj nad swoim koniem! – wścieka się Jim.
– Sam panuj nad swoim koniem!
O rany, ależ cięta riposta. Mój błyskotliwy intelekt z pewnością powalił go
na kolana.
Sugar ląduje na kamiennym dachu.
– Pegasi! – woła Dali.
Poprawia okulary i wyciąga rękę do klaczy. Jim łapie ją za ramię i
odciąga.
– Pogięło cię?
Tygrysica strąca jego rękę i delikatnie głaszcze Sugar. Pegasi opuszcza
łeb.
– Widzisz? Wyczuwa moją magię – Dali klepie Sugar po szyi. – Jesteś
przepiękna.
– Wolałabym nie zsiadać – mówię. – Nie wiem, czy pozwoli mi się znowu
dosiąść.
Teddy Jo podnosi dwie duże torby leżące obok Doolittle’a, podchodzi
powoli i podaje mi je. Zawieszam je sobie przy siodle.
– Krew jest w lewej, a kości w prawej – informuje Doolittle. – Kości
zapakowaliśmy próżniowo, a krew schłodziliśmy i umieściliśmy w trzech
termosach.
– Dziękuję.
Dali unosi ramiona. Pochylam się i ściskam ją.
– Dasz radę – pociesza mnie biała tygrysołaczka. – Dasz czadu.
Gdybym tylko sama pokładała taką wiarę w siebie.
– Wzięłaś wodę i żywność? – pyta Teddy Jo.
– Tak.
Już pytał o to rano.
– A kompas?
– Tak.
– I maskę narciarską?
– Tak, choć nawet w górze nie jest tak chłodno.
– Nie chodzi o zimno, a o ptaki. Pegasi lubią gonić ptactwo, ale ptaki za
tym nie przepadają.
– No dobra.
Nie wiem, o co mu chodzi.
Jim podnosi Doolittle’a razem z wózkiem. Ściskam doktora.
– Powodzenia.
– Dziękuję.
– Pamiętaj, żeby nawiązać więź z pegasi – poucza jeszcze Teddy Jo. –
Traktuj ją jak przyjaciółkę, a nie jak wierzchowca.
– Chciałabym się z nią zakolegować, ale straszna z niej mądrala.
– To teraz wiesz, jak czujemy się w twojej obecności – pokpiwa Jim. – A
to kto?
Zerkam tam, gdzie wskazuje ręką i widzę szybującego na prądach
powietrznych czerwonoskrzydłego człowieka.
– To Christopher.
– Że co?
Jim wygląda, jakby miał dostać zawału.
– Christopher. Przypomniał sobie, jak się lata.
Dali wybucha śmiechem.
Jim lampi się na mnie. Muszę znikać, zanim dostanie ataku apopleksji, a
Gromada obwini za to mnie.
– Pa!
Sugar galopuje do skraju dachu i wzbijamy się w powietrze unosząc ze
sobą szczątki mej ciotki.
***
Ptaki to straszne dupki. Ściągam maskę narciarską z suchego miejsca w
ruinach wysokościowca, gdzie to powiesiłam ją po wypraniu jej w
pobliskim strumieniu. Chowam ją do plecaka, bo jeszcze się przyda.
Sugar uwielbia przelatywać w tę i nazad przez ptasie stada. Na co ptaki
reagują wyjątkowo źle – próbują rozdziobać mi głowę. Musiałam mocno
zapierać maskę przy pomocy kamienia ze strumyka, żeby pozbyć się z niej
ptasich odchodów. Po powrocie do domu muszę podziękować Teddy’emu
Jo. Trzeba było wziąć starodawny kask motocyklowy.
Kiedy ojciec składał Mishmar do kupy przy użyciu pozostałości Omaha,
przenosił pojedyncze wieżowce i scalał je w jeden potężny budynek. Ten,
w którym teraz czekam, chyba nie pasował, ponieważ tata zostawił go
leżącego na boku jakieś trzy kilometry od więzienia. Ze swojego punktu
obserwacyjnego dostrzegam wieżę górującą nad równiną niczym cytadela
z legend. Jej potężną strukturę opasuje wstęga murów.
Magia jest w dole, ale i tak wyczuwam odległe jej pulsowanie. W
czeluściach Mishmaru spoczywają kości mojej babki. Oraz żywioł. A może
gniew żywiołu? Raczej to drugie. Babka tęskni za słonecznymi
dorzeczami, pośród których rozkwitają kwiaty poruszane łagodnie
wietrzykiem. Jej syn wsadził ją do betonowego grobowca i wykorzystuje
emanującą z niej magię do zasilania Mishmaru. Ona nienawidzi tego
miejsca.
Sugar podchodzi i szturcha mnie pyskiem. Klepię ją i daję marchew.
Klacz rży, niepocieszona.
– Cukier szkodzi na zęby.
Bierze marchewkę, ale pełne urazy parsknięcie oznajmia, że nie jest
zadowolona. Pewnie się nudzi.
Curran i ja opracowaliśmy prosty plan działania: mam poczekać do
następnej fali magii i wkroczyć tuż po zachodzie słońca. Przy próbie
dostania się tutaj podczas panowania techniki mogłoby się okazać, że
ojciec nie zauważy najścia lub zdecyduje się nie ruszać z braku szybkiego
sposobu na przemieszczanie się.
Wylądowałyśmy na wieżowcu dobę temu, ale fala techniki wciąż trzyma.
Nastał już drugi wieczór, a wielka czerwona kula słońca toczy się
beztrosko ku horyzontowi. O ile magia nie pojawi się w ciągu godziny,
będę zmuszona spędzić następną noc skulona u boku skrzydlatego konia.
Co wcale nie wydaje mi się w tej chwili przykrą perspektywą. Dzięki
oddaleniu od Atlanty rozjaśniło mi się w głowie. Czuję się wyzwolona z
więzów.
Nie martwię się już, że Sugar odleci i zostawi mnie samej sobie. Chyba
ma ze mną ubaw. Tym niemniej wymykam się ukradkiem na stronę, bo
Sugar uważa, ze kopanie mnie znienacka, gdy znajdę ustronne miejsce do
sikania, jest prześmieszne.
Przynajmniej miałam trochę czasu na przemyślenie tego, co mam
powiedzieć. Nawet jeśli mi się powiedzie, nie wiem, czy ona mnie
zrozumie. No i nie mam zapasowego rozwiązania.
– Nie ma planu „B”, Sugar – mówię. – Jak zawalę, Curran umrze, miasto
spłonie, a z nim stracą życie wszyscy moi przyjaciele.
Klacz strzyże uszami.
– Przyszło mi do głowy, że byłoby mi o wiele łatwiej, gdybym była zła.
Pławiłabym się w błogostanie życiowego celu i nie miała tych paskudnych
problemów.
Sugar nie imponują moje wynurzenia.
Światło staje się czerwone, bo słońce niemal już zaszło.
Puls świata zatrzymuje się na chwilkę. Napływa magia.
– Tak – szczerzę się i chwytam derkę. – Naprzód, szlachetna rumaczko!
Ku niechybnej zgubie i krwawej śmierci.
Startujemy i pół minuty później mkniemy w przestworzach. Wieża zbliża
się. Różnorodne powierzchnie jej części zazębiają się, jakby stopiono je
razem. Czerwona cegła przechodzi w szary granit, a ten w naturalny
kamień, a potem zwykłą cegłę. Trudno ogarnąć umysłem, ile magii
potrzeba było do stworzenia podobnego monstrum.
Ze szczelin w szycie wydostają się skrzydlate postacie i szybują w dół.
– Wysadzisz mnie za murem – instruuję pegasi. – Na moście. Musimy
zrobić to szybciutko. Nie baw się z tymi latającymi stworzeniami –
przykazuję klaczy. – To nie ptaszki. Mają długie, najeżone zębami dzioby
i skórzaste skrzydła. Nie są miłe i przytulaśne jak tamto stado gęsi, które
próbowało pozbawić mnie głowy, gdy przez nie przelatywałaś. Wyrządzą
ci krzywdę, jeśli podlecisz za blisko, a tego bym nie chciała. Lubię cię.
Sugar parska.
– Jeśli mi się powiedzie, wypuszczę tę ćmię, którą ci wcześniej
pokazałam. Nie przylatuj mnie szukać, o ile jej nie zobaczysz. A jeśli nie
wrócę jutro lub pojutrze, oznaczać to będzie, że nie żyję, a ty masz wracać
do stada.
Ciekawe czy rozumie coś z tego, czy tylko gadam do siebie. Mam nadzieję,
że załapała, bo jeśli nie, czeka mnie niezwykle niezręczne spotkanie
rodzinne przy udziale błyskawic, grzmotów i temu podobnych.
Przed nami mur. Przelatujemy nad nim, a potem Sugar obniża lot.
Mishmar jest głęboką, osłoniętą murami dziurą, z której odległego dna
wyrasta centralnie wieża. Od bramy do wieży rozciąga się kamienny
most. Sugar ląduje w galopie, niosąc mnie ku ogromnym drzwiom.
Stukot jej kopyt niesie się echem po przestronnym, pustym dziedzińcu.
Zatrzymuje się, więc zeskakuję i ściągam torby.
– Leć.
– Potworne ptaszyska skrzeczą w górze.
– No leć!
Klacz cofa się, bijąc kopytami powietrze, bierze rozbieg na moście i
odlatuje. Odwracam się do otwartych wrót.
Kiedy je ostatnio widziałam, uciekaliśmy przez nie, po tym jak moi
przyjaciele mnie uratowali. Nie sądziłam, że będę jeszcze raz musiała
przez to przechodzić. Pamięć serwuje mi wspomnienie o powolnym
umieraniu w ciepławej wodzie. Jasne, bo akurat tego mi właśnie
potrzeba.
Założono na nie nową sztabę – gruby pas stali kontrolowany przez
kołowrót. Wewnątrz wieży poruszają się jakieś stworzenia. Pełzają po
ścianach, a ich mózgi w zaniku kłują mnie czerwonymi punkcikami
światła. Wampiry. Bez pilota i niemal oszalałe z żądzy krwi. Zabijają
słabych więźniów Mishmaru i niszczą silnych. Z braku ofiar do
upolowania pożywiają się na sobie.
Drżą mi kolana. Nie chcę tam wchodzić. Zrobiłabym niemal wszystko,
żeby tego uniknąć.
– Urocze miejsce – mówię, żeby usłyszeć swój głos. Brzmię żałośnie.
Curran liczy na mnie. Siebie samej też nie chcę zawieść. Nie ma czasu na
stres pourazowy.
Odczuwam niemal fizycznie dotyk wody na skórze, wysysającej moją wolę
życia. Słyszę ciężki oddech Ghasteka, który też tu utknął. Widzę jego
opadającą głowę oraz usta niemal dotykające tafli wody. Wisi na
metalowej kracie, która zagradza na drogę ucieczki.
No dalej, słabeuszko. Otwórz te pierdolone drzwi. To chyba nie takie
znowu trudne?
Mogę zawrócić i odejść. Udać się na koniec świata i jeszcze dalej.
Otwórz. Te. Drzwi.
Kołowrót jest w moich oczach ogromny. W głębi serca wiem, że jeśli go
dotknę, wydarzy się coś złego.
Otwórz drzwi.
Curran już wyruszył ze swoimi ludźmi. Jest w drodze. Jeśli nie otworzę
drzwi, Roland nie opuści „letniej rezydencji”.
Chwytam kołowrót i przekręcam. Metal zgrzyta i stuka, obracają się
niewidoczne przekładanie i sztaba przesuwa się.
Wypuszczam powietrze z płuc i otwieram drzwi.
Ciemność.
Stoję w wejściu, żeby oczy się przyzwyczaiły. Sufit przepastnego foyer z
ciemnego kamienia podpierają dwa rzędy kolumn. Pewnie było częścią
hotelu lub banku. Wiem, że jest tu gdzieś wyjście prowadzące w głąb
Mishmaru, bo przechodziliśmy tędy poprzednim razem, ale go nie widzę.
Przechodzę na bok, unikając światła słonecznego i czekam z plecami
przyciśniętymi do ściany.
Wampiry trzymają się z daleka. Na pewno usłyszały stukot zasuwy i
skrzypienie drzwi. Powinny pędzić tu na łeb na szyję, ale tylko czają się w
górze i po bokach. To oznacza jedno: mieszka w tym foyer coś na tyle
groźnego, że fakt jego istnienia dociera nawet do oszalałych rozumków
krwiopijców.
Czekam. Oddycham cicho i powoli.
Kluczem do pozostania niewidzialną jest uspokojenie myśli. Oczyszczam
umysł i czekam, zjednoczona z ciemnością i zimną ścianą kamienia
dotykającą pleców.
Chwile mijają. Obserwuję wąską linię światła przecinającą podłogę, która
pada ze szpary pomiędzy otwartymi skrzydłami drzwi. Pomieszczenie jest
z grubsza prostokątne, a kolumny biegną wzdłuż dłuższych boków.
Większość ocalała, ale co najmniej trzy upadły i rozleciały się na części.
Ściany nie są idealnie gładkie. Wypukły, dekoracyjny pas okala lobby na
wysokości około sześciu metrów. Nad nim wiszą rozłożone równomiernie
reliefy przedstawiające nowoczesne budynki oraz ludzi. Podłoga
wyłożona jest polerowanym marmurem, który, pomimo że pokrywa go
warstwa brudu, jest wciąż śliski. Ostrożnie z bieganiem.
Stoję nieruchomo.
Szybki i cichy atak nadchodzi z góry. Wyczuwam go na ułamek sekundy
przed uderzeniem oszczepu i robię unik w prawo. Krótka włócznia upada
z klekotem. Odskakuję w tył. Powietrze w miejscu, w którym stałam,
przecinają dwa shurikeny. Daję susa w lewo, za szeroką kolumnę. Nie
daje mi to wyboru ruchu ani nie stanowi dobrej kryjówki.
Po lewej stronie mam otwarte foyer, przepołowione białą kreską światła,
a po prawej ścianę. Droga w dół nie wchodzi w rachubę – podobnie w
górę. Kłębiące się nade mną wampiry są za daleko. Koncentracja na
przyciągnięciu ich za bardzo rozproszy moją uwagę.
Shuriken nadlatuje z lewej strony i trafia w kolumnę. Zważywszy na kąt
uderzenia, napastnik musi mieś sześć metrów wzrostu lub wisieć nad
podłogą.
Shurikeny mają na celu wywoływać dyskomfort, panikę i zająć uwagę.
Nawet te zatrute rzadko zabijają. Przeciwnik chce mnie zagonić w stronę
ściany.
Rzucam się na prawo, ale zamiast pobiec do ściany, okrążam kolumnę i
pędzę na środek sali.
Shurikeny nadlatują z miejsca gdzieś przede mną, lekko z lewej, no i z
góry. Uchylam się przed pierwszym, płynnym ruchem dobywam Sarrat i
odbijam drugi.
Ciemności czeka. Ja podobnie.
No już, pokaż co potrafisz.
Strumień światła przesuwa się na podłogę za mną na tyle rozrzedzając
mrok, by można było dostrzec ruch. Kąt lotu shurikenów wskazuje, że
źródłem jest miejsce wysoko na ścianie w pobliżu kolumny. Gdyby ktoś
podskoczył i przycupnął na ozdobnym pasie, akurat by się zgadzało.
Światło zmierzchu jest zbyt słabe, by coś zobaczyć, a ściana wygląda
normalnie.
Dokoła panuje cisza jak makiem zasiał. Nic nie porusza się tam, skąd
zjawiły się shurikeny.
Oddycham równo. Trzymam Sarrat uniesioną. Jeśli napastnik użył magii,
to jej nie wyczułam.
Podejdź bliżej. Spotkajmy się. Przywitaj się. Jestem przyjaźnie
nastawiona.
Powierzchnia
ściany
przy
kolumnie
zmienia
się
w
jednym,
zdecydowanym ruchu. Coś tam było, ale zniknęło.
Obracam się instynktownie, biorąc przy tym zamach szablą. Sarrat strąca
ostrze długiego noża, wymierzonego pomiędzy moje żebra. Przez chwilę
napastnik jest odsłonięty i widzę jego wysoką postać w szarej szacie.
Chwytam ją i przyciągam przeciwnika do siebie. Materiał nie stawia
oporu i tylko on mi pozostaje w rękach, bo zabójca rozpłynął się.
Ruch po prawej stronie.
Odskakuję. Nóż tnie powietrze pięć centymetrów od mojego gardła.
Napastnik naciera i próbuje poderżnąć mi gardło. Jest niesamowicie
szybki. „On” ma piersi. Unoszę Sarrat i blokuję ostrze. Kobieta odwraca
uderzenie i celuje w pierś. Robię zwód.
Dźgnięcie. Unik.
Dźgnięcie. Unik. Ależ ma zasięg.
Dźgnięcie. Unik. Nóż niemal dotyka mojej twarzy.
Celowo pozwalam jej się zbliżyć i walę ją pięścią w prawe ucho.
Chwieje się i robi salto w tył, przelatuje dziesięć metrów i ląduje do
przysiadu z podparciem.
Ma na sobie obcisły, czarny kombinezon. Nadgarstki i golenie chronią
trwałe osłony z syntetycznego materiału, w którym są zapewne
plastykowe lub metalowe wstawki chroniące przed penetracją. Ten sam
prążkowany wzór widzę na korpusie. Miękkie buty, niemal jak kapcie –
same podeszwy z odrobiną tkaniny podtrzymującą je na stopach. Skórę
ma pokrytą szarą farbką maskującą. Materiał skrywał wcześniej jej włosy,
ale teraz widać niemal białe blond pasma zebrane w wysoki kucyk.
Szczupłe, długie ramiona, podobnie nogi i szyja dają dużo powierzchni do
wykonania cięcia. Długie nogi są zwykle atutem kobiety, ale nie w tym
wypadku. Ich rozmiar zamiast czynić je atrakcyjnymi, robi z niej
potworka. Jest w jej sylwetce coś głęboko niepokojącego. Nieludzkiego,
obcego. Adora powiedziała, że pośród sahanu jest co najmniej jeszcze
jedna mara. Założę się, że właśnie stoi przede mną i trzyma
trzydziestocentymetrowy, teflonowy nóż wojskowy.
– Niezdarnie, Irene – odwracam się do niej i strząsam wyimaginowaną
krew z ostrza. – Postaraj się.
Uśmiecha się ukazując przy tym ostre, białe zęby. Wyglądają jakby ktoś
obsadził jej w dziąsłach trzydzieści dwa wąskie kły.
W obu kieszeniach mam po garści sproszkowanego żelaza. Nie za wiele
odkrytej skóry. Gdy znika element zaskoczenia, łatwo jest go uniknąć,
więc mam tylko jedną dobrą szansę.
– No rusz się! – wołam. – Nie mam całego dnia.
Mara przerzuca nóż do lewej dłoni i wyciąga krótki miecz wojskowy. To
samo czarne wykończenie, ten sam profil, niemal jak nóż rzeźnicki, ale
dużo dłuższy. I poszła się jebać moja przewaga zasięgu broni.
Irene naciera. Unikam pchnięcia mieczem i wznoszę Sarrat, by sparować,
ale za wolno. Nóż rozcina lewy biceps. Rana pali.
Kobieta odskakuje, szczerzy się i unosi nóż do ust. Zlizuje moją krew.
Wypuszczam magię.
Przeciwniczka skrzeczy, gdy krew w jej ustach zmienia się w igiełki i
przekłuwa język.
– Kretynka – komentuję.
Znowu się na mnie rzuca machając ostrzami. Unikam, blokuję i czekam
na okazję. Lewa, prawa, lewa. Jej broń dźwięczy o Sarrat. Cięcie, cięcie,
cięcie. Draśnięcie na prawym przedramieniu. Prawa. Lewa. Znowu ból.
Tym razem lewe ramię. Cięcie, cięcie…
Mam kłopot z dotrzymaniem jej kroku. Jest za szybka. Ktoś z takim
zasięgiem ramion nie powinien szkolić szybkości. Blokuję na granicy
moich możliwości. Za parę chwil zmęczę się na tyle, że będę zmuszona
zwolnić.
Cięcie, cięcie…
Teraz. Przez moment znajduje się przede mną. Lewa ręka, dzierżąca nóż,
wyciągnięta, a prawa uniesiona do następnego ciosu. Tnę przez jej lewy
nadgarstek, odstępuję i wkładam lewą rękę pod jej prawą, chwytając ją w
pułapkę. Ciągnę ja do siebie, na szablę.
Już po tobie.
Znika. W jednej chwili mam ją w garści, a następnej już jej nie ma.
Teleporterka.
Nóż przecina mi skórę na plecach. Odwracam się momentalnie i
wypowiadam słowo mocy.
– Aarh!
Stój.
Słowo mocy ściska ją. Magia wybucha w niej krótką, skoncentrowaną falą
i rozbija ten uchwyt.
Mara dźga mnie w brzuch – nóż wchodzi na ponad dwa centymetry.
Obracam się i kopię ją. Upada i natychmiast wstaje, ale ja już tam jestem.
Ostrze Sarrat muska jej długą szyję. Pojawia się kropla szkarłatu. Strzela
oczami w prawo. Znika.
Teleporterka krótkiego zasięgu. Może się przenieść w zasięgu wzroku.
Okręcam się w prawo i biegnę zygzakiem, zmieniając się w ruchomy cel.
Jeśli chce mnie dorwać, musi mnie ścigać.
Irene zjawia się przede mną. Ścieramy się ostrzami. Metal zgrzyta. Pcham
ją do tyłu. Znika. Kurwa.
Biegnę w prawo klucząc po obrębie koła. Boli mnie brzuch. Piecze lewe
ramię. Oddycham za szybko.
Mara pojawia się na prawo ode mnie. Padam na kolano. Dłuższe z jej
ostrzy przemyka ponad moją głową. Sarrat nacina jej udo. Odskakuje i
znika.
Ruszam dalej. Oddycham nieco szybciej, niż muszę, opuszczam czubek
Sarrat odrobinę niżej, niż powinnam, idę wolniej. No dawaj. Zobacz, jaka
jestem strasznie zmęczona.
Ruch w mroku po lewej. Hej, Irene. Obracam się w prawo i przesadnym
gestem tnę puste powietrze. O właśnie. Jestem przestraszona i atakuję
zjawy. Ciesz się przedstawieniem.
Znowu się odkręcam z uniesioną szablą i ruszam powoli. Naprawdę się
meczę. Trzeba z tym już skończyć.
Irene idzie za mną cicho i cierpliwie. Dziwny, ukształtowany jak człowiek
stwór, ale jakże od niego daleki.
Zatrzymuję się i zaczerpuję głęboko powietrza, jakbym chciała wyrównać
oddech.
Mara znika.
Pchnięcie nadchodzi z lewej strony. Robię zwód, gdy tylko zauważam, że
znika, a ona pojawia się tuż obok i naciera z obnażonymi kłami, szeroko
otwartymi oczami, spodziewając się łatwej ofiary.
Rzucam garść pyłu żelaznego w jej twarz.
Irene wrzeszczy. Nacieram i zatapiam Sarrat w jej brzuchu, wsuwając
czubek pomiędzy wzmocnione płytki kombinezonu. Mara wrzeszczy
piskliwie. Przekręcam szablę, rozrywam jej wnętrzności, a resztę proszku
wrzucam jej do szeroko otwartych ust. Krzyk milknie, zastąpiony
charczeniem.
Na plecach Irene otwierają się przezroczyste skrzydła. Mara skacze,
machając nimi szaleńczo i odlatuje pod sufit. Potem spada z hukiem na
podłogę. Nie ma na tyle siły, by naprawdę latać, ale z pewnością jest
świetnym skoczkiem.
Po ostrzu szabli spływa rdzawobrązowa krew, jakby zabrudzona zielenią.
Irene leży bezwładnie na podłodze.
Też chcę się położyć, ale biorę wdech i podchodzę do niej. Z jej ust
wycieka rdzawy płyn. Wije się w kałuży własnej krwi.
Unoszę Sarrat i dobijam ją.
KONIEC Rozdziału 11
Niedościgli są sahanu;
Bezgłośni niczym noc;
Niepowstrzymani jak wiatr;
Miłosierni,
Jako że szybką śmierć
Niosą ich sztylety.
Bonus – fragmenty wyrzucone z powieści :)
Cthulhu
Ciemność zbliża się unikając wąziutkiej linii światła dziennego na
podłodze; czeka na skraju, jakby zastanawiała się, czy światło jest trujące.
Wielkie, okrągławe ciało unosi się, wspierane na dwunastu chitynowych,
przypominających homarze, odnóżach. Linowate macki rozwijają się,
sięgają światła, ale nie dotykają go. Ich wewnętrzne części mają, tak jak
się spodziewałam, przyssawki, ale najeżone setkami haczykowatych
zębów. Dociera do mnie gorzki zapach tej istoty, przypominający gnijące
algi.
Pięknie. Świetna robota, tato. A już miałam nadzieję, że to mi się
przyśniło, bo czytałam za dużo Lovecrafta przed snem. To nie koszmar,
więc takie stworzenie istnieje gdzieś w naszym świecie, a ta wiedza
pozbawi mnie snu na wiele nocy.
Mishmar
Sięgam magią i chwytam jaskrawoczerwone światełka nade mną. To
łatwe, jak łapanie świetlików w dłoń, tyle że przy zabawie z robaczkami
świętojańskimi nie mam ochoty zmiażdżyć ich i wymazać z umysłu tej
ohydnej magii.
Stworzenie z mackami nie rusza się z miejsca. Rozciąga gumowate
kończyny i bada powietrze. Wyczuwa mnie, ale jeszcze nie widzi.
Muszę stać w bezruchu, a najlepiej nie oddychać.
Przyciągam światełka i wampiry biegną do mnie z całych sześciu
kondygnacji nade mną, depcząc po sobie , gdy w pośpiechu spełniają mą
wolę.
Potwór obraca się do mnie. Świńskie oczka mrużą się i skupiają.
Szarpię wampirze stado ku sobie. Są bezpośrednio nad nami. Dzieli nas
trzydzieści centymetrów stropu. Naciskam magią i czuję, jak rozrywają
podłogę.
Potwór skrzeczy, aż ciągnąca się ślina skapuje na podłogę.
– Hej, ślicznoto.
Mackowaty rusza naprzód, drepcząc na chudych nóżkach. Pędzę dokoła
foyer, wężykiem pomiędzy kolumnami.
Ściana za mną drży, gdy stwór na nią wpada przy wejściu w ostry zakręt.
Skaczę ponad kupką gruzów. Macka wali w pobliską kolumnę, niemal
trafiając mnie w stopę. Wbiegam w ciemność, modląc się, żeby był tylko
jeden.
Krwiopijcy już prawie przedarli się przez beton i zbrojenie. Za wolno.
Potrzebuję kilku dodatkowych sekund.
Macka leci na moje nogi.
Podskakuję, ledwie jej unikając. Nie ma czasu.
Biegnę do drzwi. Macki walą dokoła jak szalone. Wpadam na drzwi i
otwieram je. Stwora za mną zalewa światło dzienne. Zieleń i błękit unoszą
się z napęczniałego tułowia w reakcji na promienie słońca. Staję w
miejscu, oślepiona jasnością.
Kurczę. Jakie paskudztwo.
Dobywam Sarrat.
Dwie dłuższe macki sięgają do mnie. Robię unik w lewo i tnę w poprzek.
Potwór skrzeczy, a jego macki trzepoczą. Wchodzę pomiędzy nie i tnę, i
siekam, unikając uderzeń.
Ichor bryzga na wszystkie strony. Kilka kropli ląduje na mojej skórzanej
kamizelce i dymi, próbując się przez nią przedrzeć. Kwas. Jeśli na końcu
eksploduje, to chyba dam tacie bukiet kwiatów w nagrodę z tak
nadzwyczajne osiągnięcie.
Stworzenie ryczy, a jego krwawiące macki majtają jak oszalałe.
Sufit pęka. Przez wąską dziurę wlewa się strumień wampirów. Kieruję je
na tułów i zmuszam do rozrywania stwora szponami. Kwas bryzga. Kilka
wampirów spada, unieruchomionych, ich pyski dymią, ale nadchodzi ich
więcej. Skupiam się. Dwanaście wampirów chwyta odnóża potwora z
koszmarów i szarpie je w przeciwnych kierunkach. Tkanka pęka. Stwór
pada na podłogę.
Biorę moje graty i wchodzę głębiej w budowlę, zostawiając rzeź za sobą.
Zabiją potwora albo nie. Tak czy inaczej nie stanowi już zagrożenia.
Szkoda że nie będę mogła zobaczyć twarzy ojca, gdy się na to natknie.
„Przepraszam, tatku, że zepsułam ci potwora. Jest tylko trochę
wgnieciony. Ale ubezpieczenie na pewno pokryje koszty”.
KONIEC Rozdziału 11
Rozdział 12
U cioci, na imieninach
Wszystko mnie boli. Lewe ramię. Prawe. Brzuch. Przystanęłam wcześniej,
żeby nałożyć opatrunki. Potrafię kontrolować wampiry z Mishmaru, ale
jeśli moja krew przyciągnie ich zbyt wiele, będzie mi trudno je opanować,
bo już jestem bardzo zmęczona.
Nikt i nic nas nie niepokoi. Jeśli nawet jakieś potwory czają się w tej
ciemności, zapewne uznały, że nie opłaca się mnie zabijać.
Gdy poprzednim razem byliśmy w Mishmarze, droga z grobowca babki
do wrót zajęła nam prawie godzinę. Albo tak mi się zdawało. Walczyliśmy
z wampirami, posuwaliśmy się wolno, ponieważ brakowało mi sił i
zgubiliśmy się przynajmniej dwa razy. Dziś jej przejście zajmuje mi
ledwie kwadrans.
Ściany otwierają się na ogromną, przypominającą pieczarę salę. Jej sufit
ginie w mroku, a podłoga niknie we mgle sto metrów niżej. Z dna sali
wyrasta wąska iglica wykonana z połączonego betonu, kamienia i cegieł.
Identyczna, ale odwrócona iglica spuszcza się ze sklepienia. Spotykają się
pośrodku niczym dwie dłonie ściskające kamienny prostopadłościan o
wysokości ponad dziesięciu metrów. Biegnie wokół niego metalowy
pomost, a prowadzi tam wąska, metalowa kładka. Wewnątrz centralnego
pomieszczenia szaleje burza – moc tak wiekowa i gwałtowna, że aż czuję
się nieswojo.
– Witaj, babciu – szepczę.
Wkraczam na kładkę. Jest dłuższa, niż w moich wspomnieniach.
Dochodzę do pomostu i okrążam więzienie babki. Moje kroki
rozbrzmiewają zbyt głośno na stalowej kracie. Docieram do wejścia. Jarzy
się jasnym fioletem. Biorę głęboki oddech i wchodzę do środka.
W
prostokątnym
pomieszczeniu,
przy
przeciwległej
ścianie,
na
podwyższeniu stoi prosty ołtarz z kamienia. Prowadzi do niego pięć
schodków. Pomiędzy mną a ołtarzem spoczywają kości mojej babki.
Długie i ostre, matowe i białe, wyłaniają się z potężnego, niemal
trzymetrowego szkieletu. Część jest połączona, niektóre wystają
oddzielnie lub w skupiskach. Jedna z nich spoczywa na moich plecach,
umocowana w rękojeści.
Za życia babcia była Semiramis, Wielką Królową, Tarczą Assyrii.
Po śmierci jej ciało straciło cechy ludzkie. Przemieniło się w czarodziejski
koral – amalgamat kości i metalu, sterczący jak płatki zabójczej
chryzantemy. Płonie zimnym ogniem magii.
Wciąż mogę zawrócić.
Nie. To zaszło za daleko, by się zatrzymać.
Zbliżam się do kości. Magia muska mnie jak piórko, jej żywioł chwyta
moje serce w żelazny uścisk i wyciska zeń wszystką krew. Ciemnieje mi w
oczach.
Oddychać… Oddychać… Oddychać…
Magia uwalnia mnie. Zostałam rozpoznana.
Klękam, otwieram torbę i ostrożnie układam kości Erry u boku jej matki.
W pomieszczeniu rozlega się zawodzenie. Magia uderza we mnie i rzuca
mną o ścianę, aż mi gnaty grzechoczą.
Ała.
Dostrzegam zwiewną postać babki. Ma na sobie cienką, czerwoną szatę,
przetykaną złotą nicią. Kaskada czarnych loków spływa jej na plecy.
Twarz barwy brązu oraz przepastne oczy przepełnia żałość.
Podnoszę się i chwiejnym krokiem podchodzę do toreb. Pozwala mi się
zbliżyć. Klękam obok niej, wyciągam termos z krwią Erry i wylewam
zawartość na kości. Jarzą się słabo jasną czerwienią. Otwieram i
opróżniam drugi termos. Kości świecą jaśniej, ale zaraz przygasają. Trzeci
pojemnik. Słaby poblask, a potem nic.
Nie udało się. Przebyłam tę całą drogę, tyle się namęczyłam i wszystko na
próżno?
Żywioł, który był niegdyś moją babką, wpatruje się we mnie oczekując
czegoś. Spuszczam wzrok. Patrzenie jej w oczy porównać można do
spoglądania w otchłań. Może pochłonąć człowieka.
Nie mam więcej krwi. Wszystko co zebrała Gromada leży przede mną jak
gotowe do rozpalenia ognisko. Potrzebuję zapalnika…
Podwijam rękaw. Zdejmuję opatrunek i wyciskam krew z przedramienia.
Czemu nie? Wszystkie działania tej rodziny związane są z naszą krwią.
Krople spływają po palcach na kości.
Nic.
Niech to się uda.
Babka znowu zawodzi. Jej magia ponownie we mnie uderza i lecę przez
salę. Kręci mi się w głowie.
Musi się udać, bo inaczej umrze mój syn.
Podnoszę się na czworaki i podpełzam na powrót do ciała.
Dlaczego się nie udało? Jaka byłam tego pewna… Taka z niej uparta
jędza, że powinno było się udać.
Kości nie wykazują oznak aktywności. Moja krew niczego nie zmieniła.
Spoglądam na babkę. Straszliwe spojrzenie Semiramis przewierca mi
duszę na wylot.
– Pomóż mi – proszę ją.
Nie spuszcza ze mnie wzroku. Ma tyle magii. Jesteśmy w niej skąpane.
Gdyby mogła mi pomóc, już by to zrobiła.
Siadam na podłodze tuż obok szczątków ciotki. To koniec. Przegrałam.
Starałam się jak mogłam, ale to nie wystarczyło.
Zawiodłam Currana i naszego synka. Podobnie całą resztę: Gromadę,
Wyrocznię Czarownic, miasto i jego mieszkańców. Ona była moją
ostatnią nadzieją. Pozostały mi tylko dwie drogi. Stać się narzędziem w
rękach Rolanda, jak uprzednio Erra, lub umrzeć w walce. Wrócę do
Atlanty i będę walczyć do ostatniego tchu, ale już dziś wiem, że poniosłam
klęskę.
Patrzę na zjawę babki, nachyloną jakby chciała utulić szczątki zmarłej
córki.
To musi być dla niej straszne przeżycie. Babka była kiedyś młoda, a Erra
była małym berbeciem. Niemal widzę je przechadzające się po ogrodzie,
który tak usilnie stara się odtworzyć Roland. Jest idyllicznie. Młoda
kobieta z córką w miejscu pełnym wody, jaskrawych rybek, przepięknych
kwiatów. Przed wojną. Zanim ciotka zmieniła się w potwora i przeżyła
śmierć swoich dzieci, zabitych przez przekleństwo władzy i magii zawartej
w naszej krwi. Ujrzałam przez zasłonę czasu swego syna. Jeszcze go nie
znam, a już go opłakuję.
Jak to się stało, że obie skończyły w pustej skorupie z kamienia? Nie takie
życie sobie wyobrażały. Pragnęły miłości i rodziny. Szczęścia. Tymczasem
babka była świadkiem przemiany córki w chodzącą zarazę, a ciotka nigdy
nie zaznała szczęścia. Niszczyła i zabijała w bezsilnej furii, ale była
świadoma, że tkwi w potrzasku przeszłości oraz dziedzictwa krwi. Miotała
się w gniewie coraz mocniej, ale nie mogła się uwolnić. Nawet obudziwszy
się w nowej epoce nienawidziła swego życia i szukała sposobu na jego
zakończenie.
Łzy roszą mi policzki. Wyciągam Sarrat z osłony i przytulam ją, tak jak w
dzieciństwie czyniłam z Zabójczynią. Płaczę. Opłakuję babkę, uwięzioną
w betonowym grobowcu, z dala od domu; moją ciotkę, ponieważ w końcu
ją rozumiem; siebie, bo nienawidzę bezsilności i jestem już tym
wszystkim wykończona. Gniew wycieka razem ze łzami. Szlocham bez
końca, a mokre krople spadają w krew. Nie pozostało mi nic innego. Nikt
tego nie zobaczy. Mogę beczeć, ile mi się żywnie podoba. W kocu opadam
z sił. Wycieram oczy. Czas pozbierać się do kupy i ruszać.
Kości ciotki rozświetlają się rubinowymi blaskiem.
Zastygam w bezruchu na klęczkach.
Luźno leżące kości przesuwają się i skręcają w okrągły stos. Wysuwają się
z nich ku górze te płaskie, po czym zakrzywiają, ścieśnione w kulę. Długie
kości odchylają się na wzór płatków kwiatu. Pośrodku tego blasku stoi
odziana w zbroję z krwi Erra. Jej przezroczysta twarz znaczy smutek.
Czarne włosy opadają do pasa.
Borze szumiący. Udało się.
Erra otwiera oczy. Dostrzega mnie.
– To ty!
Naciera na mnie i przelatuje przeze mnie jak duch. Trochę jakby ktoś
przecisnął mnie przez gęste sitko zrobione z bólu i zimna. Odwraca się,
zszokowana. Okalający ją czerwony ogień sięga do mnie i chwyta. Unoszę
się nad podłogą. Odlatuję w tył i walę o ścianę. Szumi mi w głowie. Czuję
ból w piersi. Niewidzialna, magiczna dłoń przyciska mnie do kamienia, aż
kości trzeszczę pod naciskiem.
– Ty! – powarkuje ciotka. – Powinnam była cię zabić. Naprawię ten błąd.
Przed oczami mam czerwone kręgi. Brak mi powietrza. Zaraz umrę…
– Pragnęłam umrzeć. Nawet tego nie potrafisz zrobić należycie.
Wskrzesiłaś mnie swoim zawodzeniem. Jak śmiesz mnie opłakiwać?
Zabiorę cię ze sobą.
Żywioł za plecami Erry porusza się.
Ciotka robi wielkie oczy.
– Mama?
Nacisk magii znika. Padam na podłogę rozpaczliwie wciągając powietrze
do palących płuc.
Czarodziejska burza przybiera formę Semiramis i zjawia się przed Errą w
przejrzystej postaci. Ciotka stoi nieruchomo z otwartymi ustami i zbolałą
miną.
– Ama – szepcze Erra. – Na bogów, ama. [ama = mama]
Magia Semiramis obejmuje ją, a Erra odwzajemnia uścisk. Ich moce
mieszają się. Otaczające nas ściany drżą pod naporem.
W oczach ciotki pojawiają się łzy. Rozgląda się po nagich ścianach.
– O bogowie, co on ci uczynił… – szepcze.
Przetaczam się na plecy i zmuszam oporne płuca, żeby się rozszerzyły.
Cała jestem posiniaczona. Ktoś ukradkiem zmienił moją przeponę w drut
kolczasty.
Erra staje nade mną.
– Mów.
Świetnie. Muszę szybko wyłuszczyć najważniejsze rzeczy, zanim mnie
ukatrupi.
– On zabije mojego syna.
– Masz syna?
– Nie, ale będę miała.
Jej magia szarpie mnie do góry. Przysięgam, że jeśli raz rzuci mną o
ścianę, podpalę jej kości.
– Na ile jesteś tego pewna?
– Przepowiedziały to dwie wyrocznie oraz djinn. Sama ujrzałam to w
wizji. Toczy się bitwa. Ojciec przeszywa moje dziecko włócznią i unosi je
jak proporzec.
Miała synów. Kochała ich, choć byli gwałtowni i szaleni. Na pewno mnie
zrozumie.
– A tyś przywiodła mnie tu, do tego grobowca i wskrzesiła szlochaniem
jak jakaś słabeuszka?
Cała ciotka.
– I co teraz? – Erra chodzi w tę i z powrotem. – Chcesz, żeby zabiła swego
brata?
Odpowiadanie na to pytanie nie jest zbyt bezpieczne.
– Gdzie on teraz jest?
– Zbudował zamek tuż za Atlantą, w pobliżu mego terytorium.
– Twojego terytorium? – wybucha śmiechem ciotka.
– Zajęłam Atlantę.
Przystaje i spogląda na mnie.
– W jaki sposób zajęłaś?
– Roland próbował ją zająć, więc powstrzymałam go i uczyniłam ją swoją.
– Jak? Opisz mi to, imbecylko.
Pierdol się.
– Zrobił olbrzymią, czarodziejska włócznię i próbował mnie nią przebić.
Zablokowałam ją, uniosłam się do góry i wypuściłam spory impuls
magiczny – macham rękami. – Puf.
– Puf? – ciotka odwraca się do swej matki. – Ama, czy ty to słyszysz?
Semiramis uśmiecha się.
– Jesteś zatem sharratum? Królową?
– Nie jestem żadną królową – odpowiadam.
Lepiej żebym o tym nie zapominała.
– Pozwolił ci na to?
– Nie miał wyboru.
– Na jakich warunkach na to przystał? Jakieś muszą być.
– Obiecał pokój na sto lat, a potem zbudował zamek na skraju mojego
terytorium. Dręczy mnie, porywa moich ludzi, mąci, chce kontrolować
każdy aspekt mojego życia, obraża się na moje przyjęcie weselne, wysyła
skrytobójców, żeby…
Erra unosi dłoń.
Milknę.
– Ile?
– Co, ile?
– Ile trwa taki stan rzeczy?
– Pół roku.
– Tkwi przy twoich granicach od sześciu
miesięcy i jeszcze cię nie
zaatakował?
– No tak.
– Kłamiesz.
– Dlaczego miałabym kłamać?
Ciotka zastanawia się przez chwilę, a potem wykonuje ruch dłonią.
Niewidzialny, czarodziejski młot wali mnie w pierś. Tym razem
podkurczam ręce i nogi przed uderzeniem w mur. Brawo ja.
– Twierdzisz, że zajęłaś tamto miasto. Udowodnij.
Podnoszę się.
– Moja ziemia. Moje miasto – przedrzeźnia mnie Erra.
Maniusia księżniczka. Symulantka. Słabeuszka.
– Przestań albo pożałujesz.
Magia zwala mnie z nóg. Toczę się przez salę jak piłeczka.
– Nic nie jest twoją własnością. Nie masz nic.
Znowu wstaję.
– Kłamczucha.
Szykuje się do trzeciej rundy. Wyczuwam przesuwającą się magię.
– Uzurpatorka. Przynosisz wstyd swemu mianu.
– Dosyć – wyzwalam swoją moc i odpieram magię ciotki. –
Walczyłam i przelewałam krew za to miasto.
Należy do mnie i nie muszę nic ci udowadniać. Ty
i ojciec już zhańbiliście nasz imię rodowe. Ludzie
kulą się, gdy je słyszą. Jeśli uderzysz mnie
jeszcze raz, wrzucę twoje kości do najgłębszego
ścieku, jaki znajdę.
Erra mruży oczy.
– Odbiorę twoją ziemię i będę nią władać jak należy.
– Nie! Ona należy do mnie!
– No i proszę – komentuje ciotka. – Wiesz chociaż, co unosi swój
paskudny łeb? Jasne że nie wiesz.
Próbuję coś powiedzieć.
– Zamilcz. Zastanawiam się.
To był najgłupszy pomysł w moim życiu.
Erra wzdycha.
– To nazywa się shar [= 1. władca 2. więź]. Owo stare słowo
przywędrowało do nas ze starożytnego języka. Słowo z Adama. Oznacza
prawo do rządzenia. Pragnienie by posiąść ziemię i jej nie oddawać
wpisane jest w geny naszej rodziny. Wiesz, dlaczego upadają dynastie?
– Ponieważ przytrafia im się niekompetentny następca.
– Tak. Shar jest zabezpieczeniem, że to najsilniejszy osobnik w rodzinie
jest u władzy. Gdy człowiek jej spróbuje, musi nad nią zapanować, by go
nie pochłonęła.
– Czy ojciec…
– Czy pożera go shar? Tak było przez długi czas, ale już dawno temu
nauczył się to kontrolować. Czai się w jego duszy i determinuje niektóre
zachowania, ale zdarzało się, że opuszczał zajęte ziemie i nie powracał do
nich przez całe lata. Im jest księciem Szinearu. Otrzymał odpowiednie
instrukcje odnośnie używania swego daru, gdy był jeszcze małym
dzieckiem. Tymczasem ty niewiele możesz zrobić, by się przed tym
ochronić. Po pierwsze jesteś zbyt młoda. Zajęłaś za wcześnie i zbyt dużo.
Po drugie nie masz szkolenia. Dziecku pozwala się zająć niewielki obszar,
by mogło przyzwyczaić się do tego nacisku. A po trzecie siła shar jest
najmocniejsza,
gdy
dwoje
członków
naszej rodziny
zamieszkuje
sąsiadujące ziemie. O to w tym chodzi: zmusić nas, byśmy ze sobą
walczyli, aż wygra lepszy. Dlatego nie zajęłam żadnej ziemi. Nie chcę
rządzić.
– A ojciec…
– Twój ojciec jest okrutny. Torturuje cię. Prędzej czy później shar zmusi
cię do wystąpienia przeciwko niemu. Wystarczy, że będzie czekał, a czasu
to on ma pod dostatkiem.
– Ale po co tyle zachodu? Jeśli chce wojny, dlaczego nie złamać
porozumienia pokojowego? Nic go nie powstrzymuje.
– Dał ci swoje słowo – wyjaśnia Erra. – Słowo sharratuma jest wiążące.
Na nim zasadza się jego królestwo. Zastanawia mnie jednak po co w ogóle
bawił się w ten pakt. To bez sensu? – Milknie. Oczy jej błyszczą. –
Dlaczego miałabym ci pomóc?
– Jesteś moją ciotką.
– No i?
– Rozejrzyj się.
– Tak?
– To grobowiec naszej rodziny.
– Ciotka obraca się z wolna, jeszcze raz przyglądając się nagim ścianom.
– Twój brat ściągnął tu waszą matkę, ponieważ bał się, że ożyje i stawi mu
czoła. Zamknął ją w tym kamiennym pudle, żeby sprawować nad nią
kontrolę. Wiesz, gdzie jesteśmy? W sercu Mishmaru.
Jej twarz przebiega skurcz. Rozpoznaje tę nazwę.
– Wykorzystuje moc Semiramis, żeby zasilać to więzienie. Ona cierpi, a
on to ignoruje. Jesteśmy dla niego ledwie użytecznymi narzędziami.
Tym razem linia jej ust twardnieje. Trafiłam w czuły punkt.
– Dlaczego pragnęłaś umrzeć?
Przybiera szyderczy wyraz twarzy.
– Odpowiedz mi, Pożeraczko Miast. Dlaczego chciałaś zginąć?
– Ponieważ to nie był mój świat – odwarkuje. – Nic mnie tu nie cieszyło i
nie czekało.
– To nie jest też jego świat. Jeśli nie zostanie powstrzymany, będzie
ostatnim z naszego rodu, ponieważ będę walczyła do ostatniego tchu, by
ochronić dziecko i ukochanego. Nimrod zabije mnie, a potem uśmierci
moje dziecko. A nawet gdyby zabrał je i pozwolił mu dorosnąć, prędzej
czy później i tak je zabije. Ojciec nie znosi dzielić się nawet odrobiną
władzy. Zastanów się, dlaczego żadne z twoich dzieci nie przeżyło. A jego?
To dlatego że jest istotą, która zjada swoje młode. Nasza rodzina nie ma
przyszłości. On ją pożarł.
Erra patrzy na mnie beznamiętnie.
– Wszyscy tu wylądujemy, a on nie przestanie, dopóki nie wydusi życia z
tej ziemi. Zmieni ten świat w kopię starego, aż ten ponownie zawali się
pod swym ciężarem, a cykl rozpocznie się na nowo. Czy za dziesięć tysięcy
lat od teraz, gdy zostaniesz zbudzona po raz trzeci i będzie tu stała
następna kobieta, i prosiła cię o pomoc, ją też zapytasz dlaczego?
Nie wiem, czy coś z tego do niej dociera.
– Rozejrzyj się – unoszę ręce wskazując zmykające nas kamienie. –
Przyjrzyj się temu.
Magia rozbłyskuje. Obraz babki znika w pożarze jasnofioletowego,
emanującego magią rozbłysku światła. Przezroczysta postać Erry stapia
się z nim. Zakrywam oczy rękoma. Magia wokół kłębi się wściekle.
Panuje przedłużająca się cisza.
– Dobra przemowa – odzywa się Erra gdzieś ze środka szalejącego
płomienia.
– To nie jest…
– Czym chcesz mnie jeszcze przekonać?
Czym jeszcze? Usilnie próbuję coś wymyśleć. Cokolwiek by ją jakoś
przekonać.
– Roland odbudowuje Wodne Ogrody.
– I co z tego?
– Powiedział mi, że je uwielbiałaś. Bawiliście się tam razem. I że miałaś
szczęśliwe dzieciństwo.
– Do czego zmierzasz?
– Przejmij moje wspomnienia. Wiem, że możesz, ponieważ babcia już raz
to zrobiła. Zajrzyj do mojego umysłu. Zobacz dzieciństwo, które dał mi
ojciec.
Światło rozlewa się i dotyka mnie. Chwyta twardą dłonią. Moją
świadomość przeszywa ból. Rozdziera mnie, jakby moja dusza była prutą
powoli tkaniną. Nie opieram się, jednoczę się z bólem, otwieram. Oddaję
wszystkie wspomnienia, lęki i marzenia.
***
Czuję na twarzy ciepło słońca. Jak przyjemnie. Mam przed sobą
płytkie, sztuczne rozlewisko. Woda sięga ledwie do kostek. Całość
wygląda jak klejnot trzymany w dłoniach strzelistych cyprysów. W
przejrzystej wodzie, niczym złociste i białe iskierki na tle
turkusowego dna, pływają rybki. Pośrodku stoi pawilon z
różowego kamienia. Ma kopulasty dach wspierany czterema
łukami – bez ścian. Sklepienie wyłożone jest kolorową mozaiką
przedstawiającą słońce, planety i gwiazdy. Wygląda to jak
rozciągnięty w górze perski dywan niezwykłej piękności. Na
schodach pawilonu siedzi ciemnowłosa kobieta. Moczy stopy w
wodzie, a
brzeg
jej krwistoczerwonej sukni unosi
powierzchni. Przyzywa mnie.
się
na
Wchodzę do wody i ruszam ku niej. Turkusowy kamień pod
stopami jest gładki. Moja biała sukienka moczy się i skręca.
Kobieta klepie schodek obok siebie. Moja ciotka jest taka piękna.
Siadam. Erra sięga do moich włosów. Są znowu długie, tak jak
lubię.
Przeciąga
dłonią
po
brązowych
pasmach.
Wyciąga
szylkretowy grzebień i czesze je.
Widzę w lustrze wody nasze odbicia. Kobieta w białej sukience ma
moje rysy, ale wydaje się taka młoda i ładna. Delikatna, jakby
nigdy nie zamordowała człowieka i zrosiła jego krwią piasek
areny.
Powieki
pociągnięte
mam
złocistym
cieniem.
Oczy
podkreślone czarna kredką. Na szyi wisi cienki, złoty łańcuszek z
zawieszką z czerwonego, ognistego kamienia.
Czy to naprawdę ja?
Ciotka wpina mi biały kwiat we włosy.
– Tym miałaś być – wyjaśnia. – Księżniczką Szinearu. Nie
kundlem bez rodziny. Nie zabójczynią na rozkaz. I nie bezmyślną
bronią, która dojrzałam w twych wspomnieniach. Nie wiedziałaś o
tym, a twój ojciec nie raczył ci o tym powiedzieć, ale to ci się
należy z racji urodzenia.
– Czy Wodne Ogrody tak właśnie wyglądały?
– Tak.
Mogłabym zostać tu na zawsze. Jest tu tak spokojnie.
– To było moje ulubione miejsce. Pragnęłam przyprowadzać tu
moje córki, tak jak moja matka mnie – wyjaśnia ciotka i obrzuca
mnie aksamitnym spojrzeniem ciemnych oczu. – Wojna zniszczyła
wszystko, co tu widzisz, a ja nie urodziłam córek. Im odbudował
ogrody, ale to już nie było to samo. Nic już nie było jak dawniej. A
teraz nic z tego nie pozostało. Świetność Szinearu przeminęła,
tylko my pozostaliśmy.
– Nie chcę, żeby zniknął.
– To konieczne. Istnieje jedynie w moim sercu. Odtąd będzie żył w
twoim.
Odwracam się do niej. Pawilon znika. Siedzę w sypialni. Zwiewne,
czerwone zasłony zasłaniają mi widok, W szczelinie pomiędzy nimi
dostrzegam balkon z trejażem. Na podłodze rozlewa z się z wolna
ciemna, lepka kałuża. Przybliża się do mych stóp. Widziałam w
życiu wiele podobnych. Czuję nagle jej ostry, metaliczny zapach.
Zza szeregu drugich zasłon dobiega okropny chrzęst.
– Co to?
– Chciałaś podzielić się wspomnieniami – odpowiada Erra. –
Pokazałaś mi swoje. Teraz moja kolej.
Odsuwam zasłonę. Dźwięk staje się głośniejszy. To odgłos
przeżuwania i chłeptania.
Odsłaniam
ostatni
fragment,
by
zobaczyć
łóżko
zasłane
dziecięcymi zabawkami i barwnymi poduszkami. Z podłogi patrzy
na mnie jakiś stwór. Bezwłosy, szary, okropny, o ogromnych
sowich oczach i zalanych krwią
zębach. Trzyma w przednich
kończynach bezgłowe ciałko dziecka. Gapi się na mnie nie
przestając jeść.
– Tak zginął twój wujek i dwie ciotki.
Rzucam się na potwora. Paskudztwo skrzeczy i ucieka wlokąc
zwłoki ze sobą. Gonię je. Muszę je zabić.
– Przybyli z morza – mówi Erra. – Nie odnajdziesz ich nazwy
wykutej w żadnym kamieniu. Wymazaliśmy ich oraz pamięć o
nich. Starliśmy z powierzchni ziemi. Zaatakowali królestwa
niczym zaraza. Sprowadzili swą magię oraz te stwory jak ten,
którego tak usilnie starasz się zabić.
Gdybym tylko mogła go złapać. Roztrzaskałabym mu czaszkę.
– Nasi sąsiedzi nas zdradzili. Wyjechaliśmy naprawić sojusz. Gdy
powróciliśmy, zastaliśmy pałac Szinearu cichy. Znaleźliśmy
jedynie na wpół pożarte zwłoki.
Stwór biegnie ku mojej ciotce. Spogląda na niego, a jego kości
pękają. Kopuła czaszki zapada się, jakby zdeptana.
– Wyjrzyj na zewnątrz – prosi ciotka.
Wychodzę na balkon. Rozpościera się przede mną szeroka
równina. Naciera na mnie armia. Wielkie, kudłate, opancerzone
mamuty. Dziwne zwierzęta z paskowanymi tylnymi łapami,
przerośniętymi łbami i kłami jak u hieny. Stwory, których nazw
nie znałam. Ludzie w zbrojach. Zerkam do tyłu. Ciemna sypialnia
zniknęła. Na równinę na czele wojsk wchodzi Erra. Ma na sobie
zbroję z krwi. Jej włosy targa wiatr. Za nią rozwijają się
szmaragdowozielone
sztandary.
Rusza
biegiem,
początkowo
wolno, potem przyspiesza. Odziały za nią nacierają. Po prawej
stronie człowiek na białym koniu, odziany w podobną zbroję z
krwi, unosi włócznię i krzyczy. Jego koń zawraca i widzę
przystojną, rozświetloną magią twarz mego ojca. Ciotka biegnie
przez pole bitwy, a jej magia okala ją zwojami. Dopada pierwszej
linii wroga. Otwiera usta. Magia wybucha z niepowstrzymaną siłą
i rozrzuca na boki pancerne mamuty. Na drugim krańcu pola
bitwy Nimrod unosi ręce. Ziemia rozstępuje się i połyka wrogów.
Dwie armie ścierają się. Obok mnie upada czyjś miecz. Podnoszę
go.
– To też przynależy do ciebie – odzywa się obok Erra. – To gniew
Szinearu. Ci, którzy sądzili, że nas wymordują, zagrabią nasze
miasta, pożrą nasze dzieci, napotkali nasz gniew i zostali przez
niego
pochłonięci.
Nas
też
pochłonął,
ale
wcześniej
wyrugowaliśmy ich z kart historii. Starliśmy na proch. Nikt nie
będzie o nich pamiętał.
Dokoła mnie gorzeje walka. Ojciec obraca się w centrum
magicznej zawieruchy. Za jego plecami ziemia drży i rozsypuje się.
Wyłania się z niej stwór z metalu i magii. Przepiękny złoty lew o
wysokości trzydziestu metrów wyskakuje na pole walki. Ciotka
odwraca się i odcina łeb najeźdźcy. Ten leci w powietrze.
– Chcesz, żebym właśnie to zdradziła – szepcze mi Erra do ucha.
Przymykam oczy i wyobrażam sobie ciężar i ciepło mego dziecka
trzymanego na rękach. Gdy je otwieram, szarymi oczami Currana
patrzy na mnie nasz syn. Bitwa znika. Ponownie siedzimy w
pawilonie. Podaję syna ciotce.
– Proszę cię, żebyś ocaliła to.
Bierze chłopca i spoglądam na jego buzię.
– Chcę, żeby miał szczęśliwe życie – mówię. – Wojna jest okropna.
Nie zakończy się, dopóki ojciec będzie chodził wolno. Nie potrafi
się zatrzymać. Może pragnie tego w głębi duszy, ale nie wie jak.
Ktoś musi z tym skończyć.
Za nami pojawia się kobieta. Dostojna, wysoka, ozdobiona
ciężkimi, złotymi bransoletami, w lejącej się ciemnoszmaragdowej
sukni. Oczy podkreślone ma proszkiem antymonowym, a powieki
muśnięte złotem. Semiramis wyciąga ręce, bierze mojego syna z
ramion Erry i uśmiecha się do niego
***
Ogrody znikają. Magiczna dłoń puszcza mnie, rezonując echem bólu w
moim ciele. Nieprzenikniony płomień wygasa. Semiramis wycofuje się,
odsłaniając Errę.
– Stworzył zakon skrytobójców, by mnie zamordować – szepcze.
Ujrzała sahanu w moich wspomnieniach.
W jej twarzy czai się dziwna miękkość.
Babka sięga do niej i oplata fantomowymi ramionami. Magia wije się
wokół nich.
– Wiem – szepcze Erra. – Rozumiem.
Odwraca się do mnie, cała czułość z jej twarzy znika jak zdarta maska.
– Masz zrobić dla mnie dwie rzeczy. Kiedy już będzie po wszystkim,
wybiorę miejsce pochówku dla nas obu, a ty nas tam przeniesiesz.
– Załatwione.
I tak bym to zrobiła.
– Poza tym porzucisz Atlantę.
– Co takiego?
– Zgodzisz się nigdy nie władać ziemią, którą zajęłaś.
Otwieram usta. Wewnętrznie buntuję się przeciwko temu. To moje
miasto, ziemia, ludzie. Moje…
Nie. Nie moje. Zagarnęłam to wszystko, ale nie jest moją własnością.
To takie trudne. Mam ochotę przebiec salę i walić jej czaszką o kamień, aż
mózg je wyleci. I to tylko dlatego, że podjęła ten temat.
To nie leży w mojej naturze. Stałabym się moim ojcem.
Mogę skłamać.
Niszczę tę myśl.
– Obiecuję, że w dniu, w którym ojciec zginie lub zostanie
unieszkodliwiony, opuszczę ziemię, którą zajęłam.
Powiedzenie tego boli.
– Nie wystarczy – odpiera Erra. – Nie chcę, żebyś wyjechała. Masz
przyrzec, że nie będziesz nim zrządzić. Jesteś królową jak twoja babka, a
wcześniej jej matka. Przysięgnij w prawdziwym języku.
Otwieram usta, ale nic z nich nie wychodzi.
– W czym problem, wiewióreczko? Chcesz mnie zabić, bo ośmielam się o
to prosić?
Tak. O Tak. Wielce.
Sięgam w głąb siebie, by znaleźć na to siłę.
– Twoja ziemia albo kochanek i syn. Wybieraj.
Łatwizna.
– Przysięgam…
Każde słowo przychodzi mi z olbrzymim trudem. Pomieszczenie drży. Z
sufitu odpadają kawałki tynku.
– …nie…
Czuję się, jakby miały mi pęknąć więzadła głosowe. Grobowiec trzęsie się.
– …władać ziemią, którą zajęłam.
To bardzo boli.
– Słowo sharratum wiąże przyrzeczenie – mówi Erra.
– Jam świadkiem.
Pomieszczenie uspokaja się.
Oblewa mnie zimny pot. Z nagła atmosfera staje się lżejsza.
– Shar to uparta jędza – stwierdza ciotka. – Oddanie zajętej ziemi to
pierwszy krok. Obserwowanie, jak ktoś inny ją przejmuje, to drugi. A nie
zabicie tej osoby jest trzecim. Jeśli przeżyjesz, będziemy to robić raz po
raz, aż odzyskasz wewnętrzną równowagę. Inaczej oszalejesz.
– Dziękuję.
Mówię szczerze.
Ciotka macha ręką.
– Dlaczego jeszcze cię nie zabił?
– Według jego słów, ponieważ jestem jego wspaniałą, najukochańszą na
świecie córką, skarbem i kwiatuszkiem.
Docierają do mnie własne słowa i wybucham śmiechem. Erra rechocze.
Nie mogę przestać. Śmiech wylewa się z mnie, aż lecą mi łzy z oczu.
Stoimy tam i zanosimy się śmiechem.
– A to dobre – Erra przysiada na schodkach.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio śmiałam się tak mocno. Boli mnie brzuch.
Chyba tego mi było trzeba.
– Jak sądzisz, dlaczego pozwala ci żyć?
– Nie mam pojęcia.
– Musisz mieć jakiś pomysł.
– Nie mam. Próbował mnie wcześniej zabić. Powiedział, że kochał moją
matkę i obiecał jej dziecko jak żadne inne na świecie. Potem ponoć
przewidział, że stanę się jak Kali, będę niszczycielką światów, więc
próbował zabić mnie w łonie matki, ale mu się nie udało. Pominął
szczegóły.
Erra duma nad tym.
– Gdyby Im próbował cię zabić, już byłabyś martwa. Zapewne zmienił
zdanie, ale dlaczego?
– Nie wiem. Poza tym wpisał w moje ciało język mocy jeszcze przed moim
urodzeniem.
– I nie zaczęłaś od tego? Cała nadzieja w tym, że ten twój lew jest mądry,
bo inaczej wasze dziecko będzie półgłówkiem.
Semiramis porusza się.
– Tak, wiem, ama. Twoja babka mówi, że w dzisiejszych czasach mogłaś
trafić gorzej. Pokaż mi tę inskrypcję.
– Nie potrafię. Pokazuje się tylko w określonych momentach. Na
przykład gdy zajęłam miasto. Roland może ją ukazać, dotykając mnie, ale
sama tego nie potrafię.
– Wiesz, co tam napisano?
– Nie.
Wstaje i dotyka mnie. Jej dłoń przechodzi przez moją. Macha rękami
kilka razy przez moje ciało. Powiedziałabym, że odczuwam to jak
pocieranie lodowatą tarką do sera, ale wtedy dokuczałaby mi jeszcze
bardziej.
Erra przeklina.
– Śmierć niesie pewne niedogodności. Choć z drugiej strony wyostrza
umysł. Wyczułam matkę, gdy się zbudziłam. Zapytałam Ima o to, a on
powiedział, że zostawił ją nad brzegiem Tygrysu. Obiecałam mu, że jeśli
mnie okłamuje, pożałuje tego.
– Będzie żałował wielu rzeczy, gdy się do niego dobiorę.
– Znajdź sposób na zapisanie tych słów i pokaż mi je – komenderuje
Erra. – Musimy się dowiedzieć, dlaczego jeszcze żyjesz.
– Dobrze, Tak zrobię.
Odwracam się do drzwi.
– A ty gdzie idziesz? – dziwi się ciotka.
– Salwuję się ucieczką – odpowiadam. – Roland zjawi się tu lada chwila.
Za plecami Erry rozbłyska fioletowe światło Erry.
– Taa-aak – mów Erra przeciągając sylaby, jakby mówiła od ociężałej
umysłowo osoby. – Dlatego musisz zabrać mnie ze sobą. Jesteś idiotką,
więc potrzebujesz pomocy, a ja jestem jeszcze większą i jej ci udzielę.
Patrzę na kupkę jej kości.
– Jak?
Odwraca się.
– Już czas – zwraca się do matki.
Magia wrze w sali, wściekły żywioł przepełniony żalem. Ściany drżą.
Zwijam się w kłębek, żeby się schować, ale nie ma gdzie.
– Wrócę niedługo – szepcze Erra, stapiając się w magię. Jej głos
rozbrzmiewa głośno w pomieszczeniu. – Wrócę, do ciebie, mamo. I
zabiorę cię z tego okropnego miejsca.
Babka łka.
Zatykam mocno uszy i zaciskam powieki. Sala drży nieustanne. Odbijam
się od podłogi.
Nagle nastaje cisza. Otwieram oczy. Ze środka kości ciotki wystaje sztylet.
Zakrzywiony, dwuostrzowy, z kościaną rękojeścią. Na płaskiej części
ostrza widnieje cieniutka, krwistoczerwona inskrypcja – imię ciotki.
Wyciągam rękę i biorę go. Odchodzi z lekkim trzaskiem. „Kwiat” z kości,
na którym wyrósł, rozpada się w pył.
Połączyła kości oraz krew w sztylet i zatopiła w nim swą duszą. Ojciec nie
może ujrzeć tej broni.
– Pospiesz się – przerywa mi rozmyślania ostry głos Erry. – Czuję, że
nadchodzi.
Wyciągam zapasowy nóż i wsuwam sztylet do osłony. Nie pasuje jak ulał,
ale na razie to wystarczy.
– Dziękuję, babko – kłaniam się i wybiegam.
Niebo na zewnątrz rozdziera czerwona błyskawica. Wiatr rozwiewa mi
włosy i szarpie ubrania. Wyciągam słoik z ćmią i rozbijam go o kamień.
Maleńki owad unosi się, jaśniejąc coraz bardziej z wysokością, niczym
zielona iskierka na tle ciemności.
No dalej, Sugar. Przyleć po mnie.
Wrota w murze Mishmaru otwierają się na oścież. Kula ognia i światła
wtacza się na most i rozpada, ukazując ojca. [A myślałam, że Aanga :P]
Ma nachmurzoną twarz. W jego dłoni formuje się włócznia z krwi.
– PONOWNIE NIE USŁUCHAŁAŚ MEGO NAKAZU,
CÓRKO.
Jeszcze nie widziałam go tak wykurzonego. Nawet gdy kłóciliśmy się w
jego zamku. Wyciągam Sarrat z osłony. Za naszymi plecami Mishmar
zaczyna drżeć i wyć jak tornado. Odwracam się. Wieża trzęsie się. Dziwne
ptaszyska odlatują. Ich gardłowy skrzek zagłusza jeszcze głośniejszy hałas
więzienia. Betonowe kawały wielkości auta odpadają z jego ścian.
– SHARRIM!
Głos ojca faluje magią. Gdyby ten most był metalowy, stopiłby się ze
strachu.
– To nie moja wina! – odkrzykuję.
– UPARTA, NIEMĄDRA, AROGANCKA DZIEWUCHA!
NAKAZAŁEM
CI
NIE
ZAGLĄDAĆ
TUTAJ.
ZATRZYMAM
CIĘ
TU,
AŻ
NAUCZYSZ
SIĘ
POSŁUSZEŃSTWA WOBEC MNIE!
O kurczaczki.
Rozlega się grzmot. Na ścianie wieży pojawia się długie pęknięcie.
Fioletowy ogień magii babki jaśnieje i wije się wewnątrz.
Odwracam się na powrót do ojca i dostrzegam znajomą, skrzydlatą
postać, zbliżającą się do mnie.
– Nie mam czasu na pogaduszki. Babcia chce się z tobą widzieć.
Roland powarkuje i celuje we mnie włócznią. Z Mishmaru odpada kawał
betonu i cegieł wielkości domku. Cała wieża kołysze się. Fioletowa magia
wylewa się z oszałamiającą wściekłością.
Ojciec przeklina, a każde brzydkie słowo przesączone jest magią. Wbija
włócznię w most. Wydostaje się z niej złociste światło i naciera na tamto
fioletowe.
Przebiegam obok niego.
Sugar ląduje i galopuje do mnie po moście. Podbiegam do niej. Zawraca,
zatrzymuje się na ułamek sekundy. Wskakuję na jej grzbiet.
Za naszymi plecami ścierają się złocista i fioletowa magia.
Pegasi startuje, bijąc ogromnymi skrzydłami. Rozpościeram swą magię,
żeby nas osłaniała.
Dwie kule światłą eksplodują.
– Wyże, Sugar. Wyżej!
Pegasi macha mocniej i lecimy w górę.
Pod nam niczym drugi zachód słońca rozlewa się blask magii. Skraj
eksplozji zbliża się ku nam. Wstrzymuję oddech.
Blask niknie parę metrów za nami.
– Czy on zabił babcię? – szepczę.
– Nie pleć bzdur – słyszę głos Erry w uchu. – Ona już nie żyje. Poza tym
twoja babka była Tarczą Asyrii. Nawet gdyby Im użył całej swej mocy, nie
mógłby jej zniszczyć. Semiramis daje nam czas. Mój brat ma przed sobą
pracowitą noc.
– Północ – proszę Sugar. – Lećmy na północ.
Tam nie będzie nas szukał.
Pegasi zawraca i kieruje się na północ ile sił w skrzydłach.
– A tak przy okazji – dodaje Erra. – Nie zawsze byłam Pożeraczką Miast.
To miano nadali mi nasi wrogowie i nie będziesz go używać.
Ojć.
– A jak cię zwano, zanim zostałaś Pożeraczką Miast?
– Różą Tygrysu. Zamilcz i popędź wierzchowca.
KONIEC Rozdziału 12
Rozdział 13
Mała Be
Erra ma rację. Shar to nie przelewki. Czuję znajome przyciąganie, gdy
przekraczam granicę mojego terytorium. Nie zauważałam, jakie to
męczące dopóki nie wsunęłam tego z powrotem na siebie jak koń
pociągowy chomąta.
Boli mnie całe ciało. Pewnie mam posiniaczone plecy od tego rzucania o
ścianę. Rana brzucha pobolewa. Chcę znaleźć się jak najszybciej do domu
i położyć do łóżka.
Sugar podstawia mnie pod dom. Ściskam ją na pożegnanie i daję kostkę
cukru.
– Dziękuję.
Klacz rży, dotyka mojej głowy pyskiem i odlatuje w noc.
Dwa kroki za drzwiami dopada mnie i przytula Curran. Nic nie mówi,
tylko trzyma tak mocno, że aż kości trzeszczą. Pachnie krwią. Sama
pewnie cuchnę bardziej. Uścisk boli, ale jest taki kojący.
– Hej – zagajam.
– Hej.
– Yyy…
Wskrzesiłam swą ciotkę, która tak cię załatwiła, że pozostawałeś w
śpiączce przez jedenaście dni.
– …Dobrze być w domu.
– Też się cieszę.
– Jak wam poszło?
– Degenerat jest w Gildii. Regeneruje się.
– Czy któryś z twoich ludzi…
– Nie. King ma połamane nogi, a Samantha się poparzyła, ale wszyscy
żyją.
Uratował Saimana nie odnosząc strat. Oddycham z ulgą.
– Ciężko było? – pytam.
– Daliśmy radę – odpowiada Curran.
– Poradziliśmy sobie – odzywa się w tym samym czasie Derek gdzieś z
salonu.
Curran rozwiera ramiona, więc odsuwam się, ale nie puszczam jego dłoni.
Jeszcze nie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że wyszłam z tego cało.
Derek leży na podłodze salonu, rozłożony na kocu. Ma przymknięte oczy i
jest przykryty małym ręcznikiem na biodrach. Julie klęczy przy nim z
długą pęsetą w dłoni.
– Co się stało?
– Kolce – odpowiada Julie. – Cieniutkie. Była tam czarodziejska roślina,
którą Derek postanowił przytulić. Wybitne posunięcie.
Czyli wzięli Julie ze sobą. Zważywszy na to, gdzie byłam i co zrobiłam, nie
mam prawa narzekać.
Derek nawet nie otwiera oczu.
– Wcale jej nie przytulałem, tylko osłaniałem Ellę.
– Myhm – Julie wyciąga cienki kolce z jego brzucha. – Świetnie ją
osłoniłeś. Bo przecież nie mieliśmy w drużynie Carlosa.
Carlos miota ogniem. Roślinka pewnie się zjarała.
– Musimy popracować nad strategią mieszanego zespołu – wzdycha
Curran.
Wygląda na zmęczonego. Musiało być tam niezłe piekło.
– To co robiłaś w Mishmarze?
Yyy. Spodziewałam się, że Erra pozostanie w Mishmarze.
– Spotkałam się z ojcem – odpowiadam.
Lepiej zacząć od drobiazgów.
– I jak było?
– Był na mnie trochę zły.
– Aha.
– Troszkę zepsułam Mishmar.
Cała trójka spogląda na mnie.
– Ale to głównie sprawka babci.
– Ile to jest „troszkę”? – dopytuje Derek.
– Takie tam pęknięcie. Ma najwyżej dwa metry w najszerszym miejscu.
Wilk śmieje się.
– I co jeszcze? – docieka mój narzeczony.
Bystrzak z niego.
– I to – wyciągam nowy sztylet.
– Zrobiłaś magiczny nóż? – pyta.
– Tak. W pewnym sensie.
– I tak musisz podejść na tyle blisko, żeby móc dziabnąć nim Rolanda –
zauważa Derek.
– Nie po to został stworzony.
Litości. Ratunku.
Curran spogląda mi w oczy.
– Kate.
– To jest bardziej sztylet doradczy.
– Lepiej będzie, jeśli od razu powiesz – prosi Curran. – Cokolwiek tam
zmajstrowałaś, poradzimy z tym sobie.
Erra zjawia się niespodziewanie pośrodku salonu.
– Witaj, mieszańcu.
Curran skacze błyskawicznie. Niestety Derek robi to samo, ale z
przeciwnej strony. Zderzają się wewnątrz przezroczystej postaci ciotki.
Derek odbija się, a Curran robi kilka chwiejnych kroków do tyłu.
Erra wskazuje Curran kciukiem.
– Chcesz poślubić to coś? Macie tu niedobór męskich osobników?
Curran znowu skacze i macha łapą przez jej głowę. Derek wstaje i ze
świecącymi oczami okrąża niespodziewanego gościa.
– Lękam się o mojego prawie-wnuczka – mówi ciotka. – Wyrośnie na
matoła.
Dzwoni telefon.
– Odbiorę – mówię i odkładam sztylet na komodę.
Na pewno jest do mnie, no i daje dobrą wymówkę do ucieczki.
Podbiegam do aparatu w kuchni.
– Noworodek – odzywa się zmęczony głos Sienny.
– Co?
– Noworodek jest następną kotwicą. Widzę, jak trzymasz na rękach
maleństwo. Jesteście w Twierdzy. Nie jest twoje. Spiesz się!
Włosy mi się jeżą na głowie. Mała Be.
– Roland chce zamordować Małą Be! – krzyczę i wybieram numer
ochrony Twierdzy, skąd mogę bezpośrednio dodzwonić się do Jima.
– Tak? – odzywa się nieznajomy, męski głos.
– Czy mogę prosić Jima do telefonu?
– Kto mówi?
Curran odbiera mi słuchawkę.
– Przełącz do Jima.
Coś klika i odzywa się Władca Zwierząt:
– Słucham.
– Czy Andrea jest wciąż na oddziale szpitalnym w Twierdzy?
– Jest.
– Rolad chce zabić Małą Be – informuje Curran spokojnym tonem. –
Jedziemy do was.
– Rozumiem – głos Jima brzmi niemal nonszalancko.
Wybiegam z domu. Za mną pojawia się Curran z kluczykami w ręku.
Potem Julie oraz Derek w spodniach dresowych, wciągający białą
koszulkę. Pakujemy się do auta i Curran rusza z kopyta.
Na zdechłe żaby. Zapomniałam o ciotce. Już za późno.
Miasto przesuwa się za szybą. Prędkościomierz wskazuje, że prujemy
niemal stówę przez rozwalone ulice Atlanty. Szybciej się nie da, żeby auto
się nie wywróciło. Niemniej mam wrażenie, że wleczemy się w ślimaczym
tempie.
– Ale dlaczego? – zastanawia się Julie. – Jak Mała Be może mu
zaszkodzić?
– Nie może – odpowiadam. – Jest kotwicą.
– Jaką znowu kotwicą?
Trudno mi się mówi pełnymi zdaniami
– Sienna twierdzi, że przyszłość jest niestała. Widzi jej fragmenty,
kluczowe chwile, które mogą zmienić bieg zdarzeń. Nazywa je kotwicami.
Ja, oddająca policji głowę starszej pani, byłam taka kotwicą. Tak samo
żmij Czernoboga. Roland lub też jego jasnowidz również zaglądają w
przyszłość.
Dostrzegają
owe
kotwice
i
próbują
tak
pokierować
wydarzeniami, by wymusić dogodną im wersję przyszłości.
– Co się stanie, jeśli nie dotrzemy tam na czas? – pyta Julie.
– Dojedziemy – zapewnia Curran. – W tej chwili Twierdza jest już
zamknięta na cztery spusty i nikt obcy nie znajdzie się w pobliżu dziecka.
– To nie o obcych się martwię – mówię.
– A co będzie, jeśli nie zabezpieczymy kotwicy? – pyta Derek.
– Atlanta spłonie, umrze masa ludzi, a Roland zabije Currana i naszego
syna.
Kurwa. Kurwa. Trzeba myśleć, zanim się otworzy gębę. Może Curran nie
słuchał odważnie.
– Naszego syna? – pyta Curran tym specyficznym, spokojnym głosem.
Przywdziewa maskę Władcy Zwierząt. – Prawie-wnuk Erry.
Ależ ze mnie tępa pała.
– Tak.
– Jesteś w ciąży?
– Jeszcze nie. Niedługo będę.
– Jak umiera nasz syn?
– Roland przebija go włócznią.
– Od kiedy wiesz?
– Że umrze? Od spotkania z czarownicami.
– Nie, że będziemy mieć syna.
– Djinn pokazał mi go w wizji.
Pędzimy sto dziesięć. Rozbijemy się.
– Kate – po głosie Currana poznaję, że jest bliski śmiertelnego focha. – O
co chodzi z Errą? Wskrzesiłaś ciotkę?
– Niezupełnie. Nie jest całkiem żywa.
Zerka na mnie zalanymi złotem oczami. Ma w dupie takie szczegóły jak
„nie całkiem”. Odzywa się niskim, niemalże demonicznym głosem:
– Dlaczego?
– Bo rozpaczliwie potrzebuję pomocy. Dzieje się ze mną coś złego; coś,
czego nie pojmuję i nie potrafię wyjaśnić. Wiem, że ojciec wkrótce
zaatakuje. Kiedy to nastąpi, na mnie spoczywać będzie obrona, a nie mam
pojęcia, jak się do tego zabrać. Mam ogromną moc, ale nie wiem, jak jej
użyć. Kiedy ją wykorzystuję, wpływa to na każde istnienie w obrębie
mojej ziemi. Boję się, że popełnię zgubny w skutkach błąd i zabiję całą
Atlantę. Potrzebny mi przewodnik. Ona jedna posiada tę wiedzę.
– Próbowała nas wykończyć – cedzi Curran.
– Wiem. Ale jest księżniczką Szinearu. Rodzinę ceni ponad wszystko.
Tak, zabiłaby mnie, gdyby żyła i została przeze mnie wyzwana do walki.
Pokazałam jej babkę. Wściekła się. Przekazałam jej wszystkie moje
wspomnienia i wizję naszego syna. Pomoże nam.
– Nie możesz jej ufać.
– Mogę. Nie robi tego dla mnie czy ciebie. Tu chodzi o przetrwanie
rodziny. To co robi ojciec, jest odstępstwem od normy. Członkowie naszej
rodziny wcale nie mieli żyć wiecznie. Powinniśmy zakładać rodziny i mieć
potomstwo. Pozostający przy życiu Roland to gwarancja śmierci
wszystkich innych z naszego klanu. Nawet Erry. Wie o sahanu.
– Co to takiego?
Nosz gęba mi się dziś nie zamyka.
– Obawiał się jej, więc utworzył sektę religijną, której celem było
zamordowanie jego siostry. Jestem ich następnym celem. Walczyłam z
kobietą-sahanu w Mishmarze. Twarda była.
– To dlatego jesteś posiniaczona i pachniesz krwią? – pyta Derek.
– Tak. To po części wina Erry. Trudno było ją przekonać.
– Ale pomoże nam? – upewnia się Julie.
Curran wpatruje się przed siebie. Ściska mocno kierownicę.
– Zaraz ją pogniesz – upominam go.
Rzuca mi spojrzenie alfy.
– Dobrze się czujesz? – pytam, a w domyśle, czy wszystko między nami
gra.
– Byłby hipokrytą, gdyby ci to wyrzucał – stwierdza Julie.
– Bądź cicho – strofuje ją Derek.
– Chcesz mi o czymś powiedzieć? – Pyta Curran.
– Nie, a ty?
– W jednym z pomieszczeń w zamku mieszkało jakieś stworzenie.
– Jakie?
– Duży kot – wyjaśnia Curran. – Jarzył się.
– I co się stało z tym dużym, jarzącym się kotem?
Jakoś mam wrażenie, że nie spodoba mi się odpowiedź.
– Zabiłem go.
– Aha.
Najpierw zepsułam Mishmar, a teraz Curran odbił Saimana i zeżarł ojcu
kota. Roland się wścieknie.
– To był machajrodon – wtrąca Julie. – Jarzył się srebrzyście.
Srebrzysty oznacza boską magię. Trudno stwierdzić, czym był tamten kot
i skąd tata go miał.
– Donosicielka – rzuca Derek.
Dziewczyna zbywa go machnięcie dłoni.
– Najpierw go zabił, a potem pożarł.
Spoglądam na Currana.
– Zabiłeś zwierzę pochodzenia boskiego, a potem je oszamałeś?
– Możliwe.
– Co przez to rozumiesz?
– Nie sądzę, żeby było boskiego pochodzenia.
– Jarzył się srebrzyście – znowu wtrąca Julie. – Był czyimś obiektem
kultu.
O rajusiu.
Curran skręca, żeby ominąć wybój utworzony w asfalcie przez korzenie
drzew.
– Mógłbym oddawać cześć lampie. Nie stanie się przez to boska.
– Dlaczego go pożarłeś? – pytam cicho.
– Wydawało mi się, że tak trzeba.
– Pochłonął go – relacjonuje Julie. – W całości. Kości też.
Zjadł magiczne, boskie zwierzę. Nie wiadomo, jaki to może mieć na niego
wpływ. Będą konsekwencje.
– Odczuwasz jakieś skutki uboczne?
– Nic o czym chciałbym mówić w aucie.
O rajusiu.
Mijamy wypaloną skorupę Infinity, ostatniego wieżowca wybudowanego
przed Zmianą. Jesteśmy w połowie drogi. Cierpliwości, Mała Be. Zaraz
będziemy.
***
Skręcamy w wąską, boczną drogę, która prowadzi do Twierdzy. Curran
daje gaz do dechy. Z zarośli wyskakują wilki i biegną równolegle do wozu.
Las kończy się i wyjeżdżamy na półtorakilometrowe błonia dzielące
zamek od drzew. Ciężkie, metalowe wrota są zamknięte.
Curran hamuje ostro. Zatrzymujemy się pół metra od szarego muru.
Wyskakuję z auta. Wilki obwąchują mnie. Ściana sierści u zębów oddziela
mnie od wejścia. Dowodząca wilczyca unosi łeb i wyje.
Wrota otwierają się wąską szparą i przeciskamy się do środka. Przy
głównym wejściu oczekuje nas Robert Lonesco.
– I co? – pyra Curran.
Robert, który jest szefem ochrony, kręci głową.
– Nic a nic. Ani śladu ataku, podejrzanych ruchów, zero.
Udajemy się pospiesznie do skrzydła szpitalnego.
– Magia jest w dole – mówi Robert. – Jeśli atak nastąpi teraz, to fizyczny.
W Twierdzy znajduje się obecnie sześcioro obcych: dwójka dostawców
oraz wasza czwórka.
Ałć.
– C0 było w odstawie? – pyta Curran.
– Papier – odpowiada Robert. – Moi ludzie sprawdzili go i zabezpieczyli.
Drzwi oddziału szpitalnego strzegą zmiennokształtni.
Mała Be ma zostać zamordowana, ponieważ Roland ujrzał fragment
przyszłości, w którym trzymam ją na rękach. Gdyby nie telefon Sienny,
nie przyjechałabym tutaj i atak by nie nastąpił. Przyszłość staje się
samospełniającą się przepowiednią.
– Dlaczego mała jest taka ważna? – pyta Robert.
– Jest kotwicą. To musi się wydarzyć, by zaistniała pożądana przez nas
wersja przyszłości – odpowiadam.
– A jaka jest ta właściwa wersja?
– Ta, w której nie umieramy wszyscy – informuje go Curran.
Robert mruży oczy.
– Jak rozumiem, Roland woli tę drugą opcję.
– Jeśli tam wejdę i spróbuję wziąć ją na ręce, sprowokuję atak
wyjaśniam.
– A jeśli tam nie wejdziesz, Atlanta spłonie – mówi Curran.
– Biorę na siebie pełną odpowiedzialność – mówi Robert i kiwa głową
strażnikom.
Kobieta po prawej stronie otwiera drzwi do sali na oścież.
Pośrodku pomieszczenia na łóżku siedzi ubrana Andrea. Trzyma
córeczkę. Za nią stoi Raphael. Jim i Dali ustawili się po lewej stronie, a
Pearce i Jezebel po prawej. Przy lewym oknie, za alfami, przycupnął
Mahon, a przy przeciwnym, za renderami, Desandra. W kącie
pomieszczenia widać jeszcze Doolittle’a na wózku inwalidzkim oraz
Nasrin. Wszyscy mają ponure miny.
Drzwi zamykają się za nami. W sali znajduje się, włącznie z nami,
szesnaście osób. Ufam im wszystkim bez wyjątku. Walczyłabym w
obronie każdego z nich.
Jest tu nas za dużo. Jim zawsze przegina z przesadną ostrożnością, co
może być w tym wypadku błędem.
[Dlaczego Andrea nie ma spluwy?]
– By wyjść z impasu Kate musi potrzymać małą – odzywa się Robert. –
Co automatycznie spowoduje atak. Z drugiej strony, jeśli nie weźmie jej
na ręce, będzie to miało katastrofalne skutki dla przyszłości Gromady.
Twarz Andrei kamienieje, a oczy stają się lodowate.
– Jeśli atak nastąpi, – ciągnie Robert –należy wziąć napastnika żywcem.
Musi nam wyjaśnić wiele ważkich kwestii.
Oczy Raphaela lśnią szalonym rubinowym blaskiem. Robert chyba nie
spodziewa się, że pojmiemy kogokolwiek żywcem.
– Alfy klanu Boud, czy mamy wasze pozwolenie? – pyta Robert.
Pearce i Jezebel robią w tym samym momencie krok do przodu.
– Tak – odpowiada Andrea, spoglądając na mnie jak na jadowitego węża.
– Macie naszą zgodę.
Od Małej Be dzieli nas sześć metrów. Postępuję o krok do przodu.
Napięcie sięga zenitu. Wszyscy przyglądają się uważnie towarzyszom.
Pearce napina mięśnie, a Mahon jakby robi się większy.
Następny krok.
No niech ktoś się ruszy i zaatakuje Teraz.
Jeszcze jeden krok.
– Ekhm-ekhm! – „kaszle” Desandra.
Wszyscy odwracają się do niej. Pearce wyskakuje, ale w połowie skoku
orientuje się, że to żart. Skręca się i niezdarnie ląduje u stóp Desandry.
Jezebel wypuszcza powietrze i odwraca się od wilczycy z twarzą o wyrazie
przekłutego balonika. Derek przeklina.
– Chciałam rozładować napięcie – wzrusza ramionami Desandra.
Uduszę ją po tym wszystkim. Mam w dupie, co powie na to Jim.
– Nie możesz zachowywać się jak normalny człowiek? – pyta z wyrzutem
Andrea.
Wilczyca mruga do niej.
– Skąd mam wiedzieć? Jeszcze nie próbowałam.
Nagle Jezebel wyciąga nóż z osłony i rzuca się na spoczywające w
ramionach Andrei dziecko. Ruszam w ich stronę, ale jestem za daleko.
Widzę zbliżający się do noworodka nóż.
Dali staje na drodze broni w tej samej chwili, gdy Andrea odsuwa się
córeczką poza zasięg noża.
Ostrze wbija się w pierś Dali.
Raphael podcina Jezebel gardło. Siła uderzenia obraca nią.
Tygrysica charczy. Krew leje się jej z ust. Nóż sięgnął je serca. Kąt ciosu
był idealny.
Twarz Jima w mgnieniu oka przemienia się w paszczę Jaguara. Zanim
Jezebel kończy spowodowany atakiem Raphaela obrót, Jim już wpycha
jej łapę w brzuch i wybebesza ją.
Minął zaledwie ułamek sekundy. Biegnę.
Curran wyskakuje zza mnie w postaci bojowej i wchodzi pomiędzy Jima i
Raphaela. Lewą łapą chwyta jaguara za ramię, a prawą trzyma gardło
boudy. Mięśnie jego pleców wybrzuszają się mocno.
Jezebel upada na podłogę u stóp Currana. Dwaj zmiennokształtni
szamoczą się w jego uścisku. Nie puszcza ich. To niewykonalne, a jednak
on daje radę. Curran jest zdumiewająco silny, ale to przekracza jego
normalne możliwości.
Robert wskakuje na Jezebel i stara się chronić ją własnym ciałem.
– Żywcem! Potrzebna jest nam żywa!
Raphael kaleczy ramię Currana. Jim unosi nogi, daje lwu kopniaka w
żebra i uwalnia się. Ciało Currana drży od uderzenia, ale nie przewraca
się. Nie zdołał go obalić.
Jim odbija się od ściany. Oczy mu świecą. Wchodzę pomiędzy niego a
Currana z Sarrat w ręce.
Dali łapie gwałtownie powietrze i upada. Jim łapie jej drobne ciałko.
Towarzyszka oddycha płytko i szybko. Z jej ust leje się czarna krew – to
zasilający zmiennokształtnych Lyc-V umiera milionami. Nóź pokryty był
opiłkami srebra.
– Doolittle! – Jim odwraca się do medmaga.
Magia jest w dole. Nie da jej się uleczyć w cudowny sposób.
– Trzymaj ją – rozkazuje lekarz. – Nasrin, skalpel.
Raphael w końcu uwalnia się z uścisku Currana. Z oczu wyziera mu
szaleństwo. Rzuca się do przodu, ale Mahon łapie go od tyłu i
przytrzymuje w niedźwiedzim uścisku.
Mała Be płacze.
Jak to możliwe, że to Jezebel? Czy to jakiś polimorf pod jej postacią?
Robert schodzi z Jezebel i klęka obok. Julie przypada do niej, nie
zważając, że nurza się w kałuży krwi hieny.
– Kto jeszcze? – domaga się odpowiedzi Robert. – Kto jeszcze służy
Rolandowi?
– Dlaczego? – łzy spływają strumieniem po twarzy Julie. – Dlaczego?
Jezebel próbuje złapać oddech. Patrzy wprost na mnie. Próbuje coś
powiedzieć.
W sali jest bardzo głośno – zmiennokształtni powarkują i parskają,
dziecko kwili.
– Cisza! – ryczy Curran.
W tej ciszy głos Jezebel rozlega się zbyt głośno.
– Sharrim…
Wyciąga do mnie rękę i ślizgając się we własnej krwi próbuje się do mnie
podczołgać.
Borze szumiący.
– Pobłogosław mnie… Bym ci służyła… W zaświatach… Pobłogosław…
– Nie – odpowiadam.
– Pobłogosław mnie – jej ciało drży.
– Ja cię błogosławię – Julie przyciąga hienę i obejmuje je głowę. –
Dzielimy krew. Możesz służyć mnie.
Jezebel wyciąga zakrwawioną dłoń do policzka Julie i go głaszcze. Jej
palce ześlizgują się i zostawiają czerwone smugi na jasnej skórze
dziewczyny. Coś w jej piersi charkocze. Bierze ostatni, nierówny wdech i
umiera.
Julie krzyczy z żalu.
W kącie sali Dali wpada w drgawki.
Andrea podchodzi do mnie raźnym krokiem i wpycha Małą Be w ręce.
– Potrzymaj ją!
Biorę dziecko. Andrea pozwala mi ją tulić przez pełne trzy sekundy,
zanim ją odbiera.
Jim odwraca się do nas, a z jego jaguarzego pyska wydostaje się jedno
ostre słowo:
– Wynocha!
***
Wszystko się pieprzy.
Ruszamy korytarzem w stronę schodów. Derek bierze Julie za rękę i
stawia ją na nogi. Idą obok siebie. Derek nie puszcza jej ręki. Dziewczyna
patrzy przed siebie z zaciśniętymi zębami. Po twarzy spływają jej łzy, ale
nie łka. Derek towarzyszy jej z nieprzeniknioną miną. Jego oczy
przeszukują korytarz przed nami w poszukiwaniu potencjalnych
zagrożeń. Curran kroczy przy moim boku w postaci bojowej.
Pearce podąża za nami. Gdy mijamy strażników, dołączają do niego.
Wszyscy zmiennokształtni na tym piętrze słyszeli warknięcie Władcy
Zwierząt.
To była prawdziwa Jezebel. Nie ma innej możliwości. Zmiennokształtni
wyczuliby polimorfa. Kiedy Roland się do niej dobrał? Po tym jak zaczął
rozmawiać z Julie? Jeszcze zanim zajęłam miasto? Nigdy się nie
dowiemy. Po jaka cholerę Dali rzuciła się na nóż? W sumie wiem. Andrea
nie dałaby skrzywdzić dziecka. Ja to wiem, Jim to wie, ale miła, bystra
Dali, która rzadko walczy, nie miała pojęcia. Dostrzegła zagrożenie i
zareagowała. A teraz walczy ze śmiercią.
Ojciec niszczy mi
życie. Odbiera przyjaciół – jedno po drugim.
Przygniata mnie pokusa, by już teraz ruszyć na jego na wpół ukończony
zamek. I tego się właśnie po mnie spodziewa. Muszę użyć całej siły woli,
by nie poddać się temu pragnieniu, dopóki nie znajdę sposobu na
zneutralizowanie
Rolanda.
Rośnie
we
mnie
gniew.
Ledwie
go
powstrzymuję. Krew mnie zalewa, gdy pomyślę, co skurwiel wyczynia.
Muszę się uspokoić.
Schodzimy na parter i wydostajemy się na dziedziniec. Poranne słońce
jest za ostre. Razi mnie w oczy.
– Z drogi – rozkazuje gruby głos.
Zerkam przez ramię. To Mahon do nas idzie.
Curran oddaje kluczyki Derekowi.
– Zabierz ją do auta.
– Zabijemy go – obiecuje Mahon.
– Zabijemy – zgadza się Curran.
– Przez to, że mieszkacie w mieście, jesteście narażeni na większe
niebezpieczeństwo. Możecie przenieść swoich ludzi – wszystkich,
zmiennokształtnych i nie – do domu klanu Ciężkich. Jeśli nie, chciałbym
wysłać naszych, by pilnowali waszych domów. Nie mówię o strażniku na
każdym rogu, ale paru ludziach do ochrony. Tak na wszelki wypadek.
Curran rozważa opcje.
– Dziękuję. Przyda nam się pomoc.
– Opiekuj się małą – zwraca się do mnie Mahon. – Jim oprzytomnieje.
Niedźwiedź ściska ramię Currana, po czym odwraca się i odchodzi.
Idziemy do auta. Będę kierować, ponieważ Curran w swojej postaci
bojowej nie zmieści się za kółkiem.
– To wszystko przeze mnie.
– Nie. To wszystko przez Rolanda – nie zgadza się Curran. – To nie ty
porwałaś Saimana. Nie zleciłaś zabójstwa noworodka. Ty i my chcemy
tylko żyć w pierdolonym spokoju.
Jest taki kochany.
– Dziękuję, ale nie to miałam na myśli. Jak dotąd każda kotwica jest
jakoś związana ze mną. Gdybym nie wiedziała o przepowiedni, nie
przyjechałabym do Twierdzy.
– Tak. Dlatego od tej chwili nie rozstajemy się ani na chwilę.
Unoszę brew.
– Mówię zupełnie serio. Zrobiłem to, o co poprosiłaś. Wyciągnąłem dla
ciebie Saiman z pierdla. A ty… Zrobiłaś, co było konieczne. Od tej chwili
nie ruszasz się nigdzie beze mnie.
– Dobra.
Wchodzę do auta i wyjeżdżam na drogę. Julie zaczyna szlochać tuż po
wyjeździe z dziedzińca Twierdzy. Derek obejmuje ją ramieniem.
Dziewczyna łka w nieskończoność. A ona prawie nigdy nie płacze.
Jeśli Dali umrze… Nawet nie chęć o tym myśleć. Gdybym miała wybór,
zaatakowałabym Rolanda już dziś. Niestety muszę czekać, bo nie mamy
szans wygrać. Trzeba najpierw obmyśleć, jak go pokonać.
– Nie wiedziałam – chlipie Julie. – Opiekowała się mną tyle czasu, a ja
nie wiedziałam.
– Nikt nie wiedział – pociesza ją Curran.
– Zmarnował jej życie. Ot tak. Bez wyraźnej potrzeby.
Prawie mówię „Przecież próbowałam ci wyjaśnić, jaki on jest”, ale gryzę
się w język. To nie jest odpowiednia pora na wyrzuty.
– Ale dlaczego akurat ona? Dlaczego? Była taka sympatyczna.
– Ponieważ była blisko ciebie – odpowiada Derek.
Julie chowa twarz w dłoniach i znowu szlocha.
– Przykro mi, kochanie. Zapłaci mi za to. Obiecuję.
– To nie wróci jej życia – pojękuje Julie.
Serce mnie boli. Co za pierdolony skurwysyn.
– Wiem. Przykro mi.
Drzewa migają za oknami. Przez kilka następnych minut nikt się nie
odzywa.
– Dokąd jedziemy? – pyta Derek.
– Do Gildii. Musimy wziąć się do roboty.
– Dlaczego?
– Saiman musi odczytać, co Roland jeszcze przed moim narodzeniem
wypisał mi na skórze. Im wcześniej Erra powie mi, co to jest, tym szybciej
go zabijemy.
Zapada milczenie.
– No – odzywa się Curran. – Przynajmniej zbok nie jest bezużyteczny.
KONIEC Rozdziału 13
Rozdział 14
Telefon do Kate | Koorgahn
Gildia mieści się w pozostałościach po starym hotelu na skraju Buckhead.
Gdy Curran, Barabas i ja przejęliśmy ją, wieżowiec był ruiną – częściowo
dlatego, że oszalały olbrzym zerwał z niego dach, żeby wyżreć pysznych
ludzi ze środka. Budynek pokryty jest już nowym dachem. Ma dwa nowe
parkingi. Z czego ten na tyłach otoczony jest solidnym murem i
zmieniony w podwórze do ćwiczeń. Barabas próbuje uzyskać pozwolenie
w urzędzie miasta na wybudowanie wysokiego muru wokół całego
budynku.
Curran, gdy tylko gdzieś osiądzie, chce otoczyć to miejsce murem. Ze
względów bezpieczeństwa. Miał też zamiar odgrodzić naszą ulicę.
Musieliśmy kolektywnie wybić mu to z głowy.
Gildia prezentuje się nieźle. Wciąż jesteśmy dwieście kawałków do tyłu,
ale powoli inwestycja się zwraca.
Zatrzymuję się na parkingu. Wysiadamy i wchodzimy do środka. Wnętrze
także zostało odnowione. Wróciła stołówka, tym razem ze samczymi
posiłkami. W sumie to dość oczywiste – zmiennokształtni są
przewrażliwieni na punkcie jedzenia. Barabas nalegał na przywrócenie
karpi koi. Pierwotnie przez parter płynął strumień zbierający się w staw.
Barabas nie chciał strumyka, ale wynalazł kasę na staw. Stwierdził, że ma
działanie terapeutyczne, w czym poparło go dwóch psychologów
Gromady. Ów staw sąsiaduje obecnie z jadalnią. Ma nawet mostek. W
płytkiej wodzie pływa pięć tłustych koi: trzy złociste i dwa białe.
Najemnicy karmią karpie bez opamiętania. Niedługo biedne zwierzątka
umrą z przeżarcia.
W tej chili około dwadzieścioro najemników posila się tam, wymienia się
historyjkami ze zleceń, czy też konserwuje sprzęt. Czekają na przydział
albo odpoczywają przed pójściem do domu. Wita nas kilkanaście głosów.
Uświadamiam sobie, że Curran jest wciąż w swej pełnej chwały (czyli
gołej) postaci bojowej.
– O matko!
– Zakryj się!
– Miałeś ciężki poranek, Curran?
Lew szczerzy się wielkimi zębiskami.
– Hej, Daniels, weź go ogarnij, bo tu dzieci są! – woła Juke.
– Niby gdzie? – pyta Collins.
– Ma na myśli ciebie, baranie – odpowiada mu Santiago.
– Podejdź no tu i powiedz mi to prosto w oczy.
– Tak bym zrobił, gdyby nie był z ciebie taki brzydal.
Czuję, jak z każdym krokiem opada ze mnie napięcie. To znajomy teren.
Mój świat.
Barabas macha do nas zza szyby.
Poprzedni zarządca Gildii miał korporacyjne zapędy, a co za tym idzie
biuro, kosztowne garnitury oraz zastęp sekretarek. Barabas na wstępie
wybebeszył tamto biuro. Sprzedał jego luksusowe wyposażenie i zamiast
na trzecim piętrze ulokował się na parterze. Zajął najmniejszą salę
konferencyjną i oddzielił ją od reszty pomieszczenia wielką szybą.
Siedzi tam teraz za biurkiem zasłanym dokumentami. Ma na sobie zwykłe
jeansy i koszulkę z długim rękawem. Nie zamyka się u siebie jak w
twierdzy. Najemnicy często do niego zaglądają, by o coś zapytać. Zwykle
towarzyszy mu też Christopher. Ten ostatni lubi czytać książki przy
stawie koi lub rozmawiać z Asystentem, gdy czuje się lepiej.
Maggie śpi na posłaniu w biurze Barabasa, ale nigdzie nie widać
Christophera. Gdzie ma miejscówkę skrzydlaty bóg trwogi?
Wiodę spojrzeniem do góry. Wysoko nad nami, na grubej belce
wspornikowej, siedzi człowiek. Prawą nogę ma zgiętą w kolanie, a lewa
zwisa swobodnie. Trzyma książkę. Nie ma skrzydeł, ale znajome, białe
włosy. Barabas opiekował się nim przez ostatnie miesiące, a teraz to
Christopher strzeże mangustołaka.
– Jak się miewa nasz gość honorowy? – krzyczy na cały głos Curran.
– Świetnie odpowiada Keana, szczupła, ciemnoskóra najemniczka po
trzydziestce. – Godzinę temu otrzymaliśmy zapłatę.
– Ile zgarnęliśmy? – pyta Curran.
– Gildia zarobiła 2.958.633,60 dolarów! – odpowiada głośno Barabas.
– Jest! – Curran wykonuje gest zwycięstwa.
Gildia wybucha okrzykami radości. Dołączam do reszty. Dzięki niemu
pracownicy odczuwają to jako wspólny sukces. Curran przekształca ich w
ten sposób w zjednoczoną siłę, a oni nawet się nie domyślają.
– Dlaczego kwota nie jest równa? – szepczę.
– Wystawiliśmy mu rachunek opiewający na jego wagę w złocie. Po
przeliczeniu na gotówkę, wyszło tyle. Dostalibyśmy więcej, ale Roland
upuszczał mu krew i głodził go. Saiman musi teraz dobrze się odżywiać,
żeby jego ciało nie zaczęło pożerać własnych tkanek.
– Gdzie go upchnąłeś?
– Na drugim piętrze, w starym archiwum. Barabas powiedział mi rano, że
Saiman odmawia jedzenia i picia. Musieli podłączyć go do kroplówki.
Polimorf spala kalorie jak ogień suche siano.
Kiwam głową na Julie.
– Chodź ze mną.
Gdy chodzimy po schodach, pytam ją cicho:
– Czujesz się siłach?
Dziewczyna spogląda na mnie. Gdyby takie spojrzenie rzucił mi
nieznajomy, zeszłabym mu z drogi.
– Jeśli to pomoże w pozbyciu się Rolanda, to tak.
– Dobrze. Kiedy będę rozmawiała z Saimanem, przypomnij mi, żebym
poprosiła o jego pomoc, ale nie mów, o co dokładnie chodzi.
***
Przed wizytą olbrzyma stare archiwum nie posiadało okien. Po tamtym
zdarzeniu pomieszczenie zyskało spore, okratowane okno na wypadek
następnego ataku jakiegoś potwora.
Saiman leży na łóżku przy tym właśnie oknie, skąpany w promieniach
słońca. Jest blady i wychudzony. Obciągnięty luźną skórą szkielet
podłączony do kroplówki. Zwykle zachowuje neutralną postać –
mężczyzny w nieokreślonym wieku, łysego, o przeciętnych rysach.
Spoczywająca na łóżku istota jest o kilkadziesiąt centymetrów za wysoka
na człowieka. Twarz Saimana okalają jasne, niebiesko-zielone włosy. Ma
bladoniebieskie oczy niczym lód przysypany świeżą warstwą śniegu. To
co zrobił mu Roland było na tyle traumatycznym przeżyciem, że musi
pozostawać w swojej naturalnej postaci.
Patrzy przez okno z dziwnym wyrazem twarzy. Na tacy przy łóżku stoi
nietknięty posiłek: rosół i świeży chleb.
Calhoun, niski najemnik z grzywą rozczochranych blond włosów, podnosi
się ze swojej miejscówki przy drzwiach.
– Powiedz, że przyszłaś mnie zmienić. Umieram z głodu.
– Idź coś zjeść – mówię. – Ja z nim posiedzę.
Calhoun wychodzi. Biorę krzesło i siadam przy Saimanie. Polimorf
ignoruje mnie. Julie zajmuje krzesło w rogu.
Oświetlają nas promienie słoneczne, nadając pościeli ciepły odcień. W
świetle płynnie poruszają się drobinki kurzu.
– Było tam okno – odzywa się Saiman. – Cela była ciemna, ale miałem
okno. Zbyt wąskie, by się przez nie przecisnąć i okratowane, ale
widziałem nieduży skrawek nieba.
– Nadzieja to straszna jędza – mówię filozoficznie. – Trzyma człowieka
przy życiu, choć ten chce umrzeć.
Saiman odkręca głowę i patrzy na mnie zimowymi oczyma.
– Wytaczał mi krew. Tak szybko, jak pozwalał na to organizm. Po takim
zabiegu moje ciało konsumowało siebie, żeby nadrobić straty.
– Co z nią robił?
– Nie wiem.
– W zamku była jeszcze jedna istota z boską krwią – mówię. – Zwierzę.
Tygrys szablozębny.
– Słyszałem, jak ryczał.
– Do czego może mu się przydać boska krew?
– Nie wiem – wzdycha głęboko. – Łamali mi nogi. Każdego ranka przed
wschodem słońca przychodzili i roztrzaskiwali mi kości młotem.
Saiman przeraża ból fizyczny.
– Dlaczego?
– Przez taką ilość bólu nie mogłem spowalniać regeneracji. Ciało leczyło
się samo i nie potrafiłem powstrzymać tego procesu.
Drży.
– Już po wszystkim. Jesteś bezpieczny.
– Czy wiesz, dlaczego gromadziłem majątek?
– Bo myślałeś, że cię ochroni. Niestety nie wszystko da się kupić.
Odwraca spojrzenie.
– Wiedziałem, że nikt nie przyjdzie mi na ratunek.
Jego głos zdradza całą historię. Tkwił w celi z połamanymi nogami,
patrzył na niebo i rozpaczliwie pragnął wybawienia, ale nikomu nie
zależało na tyle, by go uratować.
– My to zrobiliśmy.
– Dlaczego mnie ocaliłaś?
– To nie ja.
Na jego twarzy pojawia się cień dawnej niecierpliwości.
– Curran to zrobił, ale tylko dlatego, że go o to poprosiłaś. Pieniądze,
które wpłaciłem Gildii, to czysta formalność. Rekompensata za fatygę.
Oddałbym Curranowi wszystko, co posiadam, ale za dobrze go znam.
Pamiętam historię naszych stosunków. Za żadne skarby świata nie
ruszyłby palcem w mojej obronie. Zrobił to dla ciebie. Dlaczego go o to
poprosiłaś?
– Chcesz prawdziwą odpowiedź, czy taką, która nie wprawi cię w
zakłopotanie?
– Wolę prawdę.
– Ponieważ jesteś moim znajomym. Pomagałeś mi. Zawsze za opłatą, ale
jednak.
Jesteś
samolubnym
dupkiem,
narcystycznym
egoistą
przekonanym o własnej wyższości, a jednak nadal moim znajomym. Nie
mogłam zostawić cię w rękach Rolanda.
Znowu odwraca wzrok.
– Dla otuchy dodam, że gdybym cię tam zostawiła, przyzwoliłabym w ten
sposób ojcu na porywanie moich ludzi, kiedy mu się żywnie podoba. Poza
tym to co z tobą robił, pewnie go wzmacniało, a to źle dla nas, skoro
Wyrocznia Czarownic przewidziała, że Atlanta niedługo spłonie. Łatwiej
przełknąć taką wersję?
Milczenie.
– Odpoczywaj – nakazuję. – I jedz. Musisz dojść do zdrowia. No i jeszcze
jedno…
Wstaję, unoszę okiennicę, ciągnę metalowe pręty zabezpieczające kratę i
przesuwam je na bok.
– Nie jesteś więźniem. Możesz odejść, gdy będziesz gotowy – informuję.
Kiwam głową na Julie.
– Chodź.
– Ale przecież go nie zapytałaś – mówi Julie.
Dzięki, mała.
– Wiem. Jest za słaby, żeby to zrobić. Chodź.
– Na co jestem za słaby? – woła za nami Saiman.
– Odpoczywaj – nakazuję i wychodzę.
Julie drepce za mną. Schodzimy razem po schodach.
– Dlaczego go nie zapytałaś?
– Ponieważ rozmyśla o przeżytej traumie i nie chce jeść. Teraz wie, że
czegoś od niego chcę i będzie go skręcało z ciekawości, aż w końcu zje,
ubierze się i przyjdzie do mnie sprawdzić, co było takie ważne.
Chętnie zamieniłabym się miejscami z Saimanem. Niech on lata jak kot z
pęcherzem, a ja poleżę w miękkim łóżeczku.
Przetacza się fala magii. Żarówki w lobby gasną, zapalają się i powoli
rozjaśniają niebieskie lampy magiczne.
– Kate! – woła Asystent zza swojego kontuaru. – Telefon do ciebie.
Może to z Twierdzy w sprawie Dali. Zbiegam jak szalona na dół i
podnoszę słuchawkę.
– Witaj, sharrim – odzywa się damski głos. – Łączę cię z ojcem.
– Powiedz mu, żeby się pierdolił.
Rozłączam się i odwracam.
Magia za mną dziwnie chlupie.
– WITAJ, CÓRKO.
Niemożliwe.
Odwracam się. Ściana światła przedziela Gildię, a na niej widać ojca z
założonymi do tyłu rękami. Możliwe. No to się przejedzie. Wybrał zły
moment na drażnienie mnie.
Magia wydziera się ze mnie. Kipi cały gniew, który do tej pory trzymałam
pod kontrolą.
– Powiedziałam ci już, żebyś się pierdolił.
Jego moc jest burzą ognia.
– JESTEM TWYM OJCEM. JESTEM SHARRUM. MASZ
OKAZYWAĆ MI SZACUNEK!
–
Szacunek?
Wysłałeś
na
moją
ziemię
zabójczynię, która miała zamordować noworodka!
Mówisz o szacunku? Jesteś mordercą dzieci.
– TO BYŁA TWOJA WINA. PRZEZ SWÓJ UPÓR
PRZYSPIESZYŁAŚ BIEG WYDARZEŃ.
Borze szumiący, mam ochotę go zamordować.
– Jesteś nikczemny. Wstyd mi, że jestem twoją
córką. Powinnam wyjść na ulicę i przepraszać
wszystkich, którzy mieli okazję cię poznać, za to
że w ogóle istniejesz.
– POCZĄŁEM CIĘ. NIE ISTNIAŁABYŚ BEZE MNIE.
MOGĘ
PSTRYKNIĘCIEM
PALCÓW
ZGASIĆ
PŁOMIEŃ TWEGO ŻYCIA, A POTEM SPŁODZIĆ
TUZIN PODOBNYCH TOBIE.
– Zrób to – rozkładam ręce. – No dawaj. Czekam.
W kąciku jego ust drży gniew. Tym razem nieźle go wkurzyłam. Świetnie,
niech poczuje, jak to jest.
– NIE KUŚ MNIE.
–
Dlaczego
jeszcze
mnie
nie
zabiłeś?
wymordowałeś wszystkich innych. Moich braci i
siostry. Dlaczego się ociągasz?
– TOLERUJĘ CIĘ ZE WZGLĘDU NA PAMIĘĆ TWOJEJ
MATKI,
ALE
MOJA
CIERPLIWOŚĆ
JUŻ
SIĘ
KOŃCZY.
Aha.
– Moja też. Zmusiłeś opiekunkę mojej córki, żeby
ją zdradziła. Julie byłą świadkiem jej śmierci.
Nienawidzę cię.
–
WŁAMAŁAŚ
SIĘ
DO
MOJEGO
DOMOSTWA.
ZDENERWOWAŁAŚ BABKĘ. USZKODZIŁAŚ MOJE
WIĘZIENIE.
SKRADŁAŚ
MOICH
ZWRÓĆ, CO DO MNIE NALEŻY.
Więźniów. Nie wie, że Curran pożarł kotka.
WIĘŹNIÓW.
– Nie zrobiłam niczego takiego. Nie byłam w
twoim domu. Twój więzień – obywatel mojego
miasta, którego bezprawnie porwałeś i trzymałeś
w
niewoli
–
wynajął
najemników,
żeby
go
uratowali, co im się powiodło. Wyślę ci kontrakt,
żeby
twoi
prawnicy
wytłumaczyli
ci,
jak
się
sprawy mają. Masz kiepską ochronę. Na twoim
miejscu najpierw zajęłabym się właśnie tym.
–
JESTEM
KRWI
SHARRUM
SIĘGA
STU
SZINEARU.
POKOLEŃ
MOJA
LINIA
WSTECZ.
NIE
BĘDZIESZ MNIE ZNIEWAŻAĆ!
– Ty mnie też nie! – moja magia burzy się. Gildia trzęsie się w
posadach. – Jestem księżniczką Szinearu, wnuczką
Semiramis – Tarczy Asyrii, bratanicą Pożeraczki
Miast, córką Budowniczego Miast. Moje drzewo
genealogiczne jest większe o jedno pokolenie!
Przez chwilę na jego twarzy widać szok, który po chwili zmienia się we
wściekłość. Właśnie. Począłeś mnie, to się teraz z tym bujaj.
– Masz respektować moje granice. Przyczaiłeś się
na
skraju
mojej
sprowokować.
Nie
ziemi
i
złamałam
próbujesz
danego
mnie
słowa.
Pilnowałam pokoju.
–
KRADNĄC
MOJĄ
WŁASNOŚĆ
NICZYM
POSPOLITA ZŁODZIEJKA. WSTYD MI ZA CIEBIE,
CÓRKO.
Jego magia za bardzo naciska, ale jestem za bardzo wkurwiona, żeby się
wycofać.
– Nie było mnie tam. Znajdowałam się w tym
czasie
w
Mishmarze.
Rozmawiałam
z babcią.
Zresztą, sam ją spytaj, jeśli mi nie wierzysz.
Jego magia uderza mnie.
– ZWRÓĆ MI PÓŁBOGA!
Przyciągam do siebie magię i oddaję uderzenie. Podłoga pod moimi
stopami aż podskakuje.
– Nie.
Magia oplata mnie bardzo ciasno. Odpowiada na każdy mój oddech.
– MARNA Z CIEBIE CÓRKA.
Jego magia ściera się z moją. Mam wrażenie, że powietrze wokół nas
rozpada się.
– Kate! – krzyczy ostro Curran.
Rozglądam się wokoło. Najemnicy kulą się przy ścianach, ale mam to
gdzieś. Nawet gdyby zarwał się cały dach i ich zmiażdżył, mało by mnie to
obeszło. Nie cofnę się. Nie tym razem. Unoszę brodę.
– Zabiłeś własną rodzinę. Nawet teraz próbujesz
sięgnąć przez czas i własnymi rękami zadusić jej
przyszłość. Przez ciebie żadnego członka naszej
rodziny nie ma już wśród żywych. Zbierasz owoce
swego trudu. Jestem dokładnie taką córką, na
jaką zasługujesz.
Ojciec wpatruje się we mnie przeszywającym wzrokiem. Nagle zaczyna
się śmiać.
– ZAISTE, JESTEŚ MOJĄ NIEODRODNĄ CÓRKĄ.
Światło drga, zasysa się do własnego środka i znika.
Odwracam się. Asystent wytrzeszcza na mnie oczy. Krew leci mu z nosa.
Po prawej stronie mam wystraszonych na śmierć najemników. Zerkam w
górę. Na balkonie drugiego pietra stoi blady z przerażenia Saiman. Nad
nim Christopher przyciska się do belki i wpatruje w miejsce, gdzie „stał”
Roland. Rubinowe skrzydła ma szeroko rozłożone, a twarz wykrzywiona
gniewem.
Juke wyciera krew spod nosa i przygląda się jej.
Znowu to zrobiłam. Niech to kolczaste jeże ścisną! Magia zagłuszyła moje
prawdziwe ja.
– Co to było? – pyta Juke. Brzmiało jak jakiś dziwny, syczący język.
Rozpoznałam tylko jedno przekleństwo.
Atmosfera jest napięta. Muszę ją złagodzić.
– To jeszcze nic. Żebyście widzieli, jak się tata naburmuszył, gdy
powiedziałam mu, że nie odwiedzimy go z Curranem na Gwiazdkę.
Barabas wybucha śmiechem.
Najemnicy patrzą na niego, a potem znowu na mnie.
– Rodzina – mówi Curran i obejmuje mnie ramieniem. – Z nią źle, bez
niej jeszcze gorzej. Jedziemy do domu, mała?
– Jasne.
Zatrzymuję się, gdy już jesteśmy na zewnątrz.
– Znowu to zrobiłam.
– Wiem.
– Staram się.
– Wiem.
Muszę starać się mocniej.
– Saiman jest potrzebny Rolandowi do czegoś ważnego.
– Mówił o tygrysie?
– Myśli, że go gwizdnęliśmy. Na pewno dobrze się czujesz?
– Tak.
Zerkam na niego.
– Dlaczego zeżarłeś kuzyna?
Wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Wewnętrzny przymus. Zobaczyłem go i musiałem
wyrugować z tego świata.
– To niepokojące.
Curran wskazuje kciukiem budynek Gildii.
– Przyganiał kocioł garnkowi.
Ależ z nas udarzona para. Wypada tylko wrócić do domu. Przyda mi się
spokojne popołudnie i wczesna kolacja przed obmyśleniem następnego
ruchu.
***
– Możemy porozmawiać? – pyta mnie Julie, gdy zatrzymujemy się przed
domem.
– Tak.
Znam ten ton głosu. Zwiastuje kłopoty. Na przykład „rozwaliłam auto”
albo „przypadkiem podpaliłam szkołę”. Mam na dziś dosyć złych
wiadomości.
Curran i Derek wchodzą do domu. Opieram się o bagażnik.
– O co chodzi?
Julie przysuwa się i szepcze:
– Adora mieszka u Eduardo i George.
– Co?
Julie idzie do jeepa, którym zwykle jeździ z Derekiem do Cutting Edge,
wyciąga plecak, podbiega do mnie i grzebie w nim.
– Roland wysłał za nią ludzi kilka godzin po twoim wylocie do Mishmaru.
Musiałam ją przenieść. Szpital chciał ją wyrzucić. Masz, zrobili zdjęcia do
celów ubezpieczeniowych. Dostałam kilka.
Wpycha mi plik polaroidów. Pierwsze przedstawia zachlapaną krwią
ścianę. Wielki rozprysk jaskrawej czerwieni i charakterystyczny falisty
wzór pozostawiony przez osuwającą się na podłogę ofiarę. Krew, która
wytrysnęła z tętnicy. Na następnym też krew. Przeglądam pobieżnie
fotografie. Krew na podłodze. Na ścianach. Bezgłowe ciało. Bezwładne
ciało. Zwiotczałe ciało w kącie. Krew. Pochlapana krwią pościel. No i w
końcu Adora. Klęczy we krwi, oparta na piętach. Trzyma przed sobą broń.
Ma rozanieloną minę.
Za jakie grzechy?
– Powiedziała, że ludzie Rolanda chcieli ją zabrać, ale im odmówiła.
Przynajmniej dokonała samodzielnego wyboru.
– I po tym zabrałaś ją do domu George?
– Nie wiedziałam, gdzie ją skitrać. Gdybym ulokowała ją w pustym domu,
Curran wyczułby jej zapach. U George przewijają się ludzie naprawiający
dach, więc cały czas dochodzą tam nowe zapachy.
– A dlaczego nie w moim starym mieszkaniu?
Julie rozdziawia buzię.
– Ooo. O tym nie pomyślałam.
– Powiedziałaś chociaż George, czym jest ta kobieta?
– Tak. George to nie przeszkadza. Powiedziała Adorze, że jeśli będzie
sprawiać problemy, usiądzie na niej.
Licząca się groźba z ust półtonowej kodiaczki.
– Adora spisała informacje, o które ją poprosiłaś. – Julie grzebie w
plecaku. – Kartki są zachlapane krwią, ale część da się odczytać… Kate?
Obejmuję ją.
– Jutro się tym zajmiemy. Dzisiaj musimy wypocząć. Potrzebny nam
czas, żeby przejść żałobę po Jezebel, bo potem może go nam nie starczyć.
– Dobrze.
Wchodzimy do domu.
Erra przenika przeze mnie wściekle jak huragan,
– Zostawiłaś mnie.
– Tak.
– Nie rób tego więcej.
– Zrobię, jeśli będzie trzeba. Sprowadzenie cię do siedziby Gromady
skończyłoby się naszą śmiercią.
Ciotka mruży oczy z niedowierzaniem.
– Co się wydarzyło?
– Kiedy mieszkałam w Twierdzy, pewna zmiennokształtna opiekowała się
Julie i była moją ochroniarką. Ufałam jej całkowicie i zawierzyłam życie
swojego dziecka. Dziś Roland zmusił ją do zamordowania noworodka,
córeczki mojej najlepszej przyjaciółki. Nie udało jej się, ale poważnie
zraniła Towarzyszkę.
Erra wpatruje się w Julie.
– Powiedziałaś mi, że ta mała nie żyje.
– Udawałam, żebyś jej nie zabiła.
Ciotka przygląda się bacznie mojej córce.
– Dałaś jej naszą krew?
– Długo by o tym opowiadać.
– Lubisz konie, prawda, dziewczyno?
Julie patrzy na mnie pytająco.
– Możesz odpowiedzieć – mówię.
– Tak.
– Jaki kolor posiada magia mojej bratanicy?
– Trudno go opisać.
Erra zerka na mnie.
– Masz tu dziecię Koorgahnów. Genetyczny powrót do czystej krwi.
Popatrz tylko na te włosy.
Koorgahnów? Zapewne ma na myśli kurhan. To pagórki cmentarne
rozsiane po starym rosyjskim stepie, Azji i południowej Syberii. Chowali
w nich swych zmarłych Scytowie, a najwcześniejsze datowane są na
dziewiąte stulecie przed naszą erą… Byli blondynami. Starożytni Grecy
opisywali ich jako rudowłosych lub jasnowłosych oraz niebiesko- lub
szarookich. Wydobyte z kurhanów mumie potwierdziły ten fenotyp.
– Kim jesteś, dziecko? – pyta Erra.
– Jestem emisariuszką Strażniczki Atlanty.
– Przynajmniej masz emisariuszkę. Udało ci się zrobić jedną rzecz jak
należy. Muszę pomówić z bratanicą na osobności. Tobą zajmę się później.
– Julie patrzy na mnie. Kiwam głową i dziewczyna znika w głębi domu.
– Rolland rozmawia z nią za moimi plecami – mówię.
– To oczywiste. Zawsze pragnął mieć jedno z nich, ale to był dumny lud.
Nie mógł kupić dziecka królewskiej krwi ani zaaranżować małżeństwa z
jednym ze swoich potomków. Po pierwsze, dlatego że znali jego
reputację, a po drugie, obawiali się utraty daru widzenia magii.
Wierzono, że połączenie dwóch potężnych rodów magicznych, może
zaowocować przyjściem dzieci pozbawionych owych zdolności. Kiedy
stało się jasne, że magia odejdzie na dobre, jej przodkowie popełniali
grupowe samobójstwa, ponieważ tracili magiczny wzrok.
Ależ ona jest przygnębiająca.
– Połączenie sią więzami z dzieckiem Koorgahnów to niebezpieczna
zagrywka, wiewiórko.
– Ratowałam jej życie. Umierała na loupizm.
– A tak, są na to podatni. Wilki, konie, drapieżne ptactwo – to jej
domena. Tak stawali do walki: na koniach, strzeżeni przez wilki i
latających drapieżców. Twój pradziadek toczył z nimi krwawe boje przez
trzydzieści lat, żeby tylko utrzymać ich z dala od naszej doliny, gdy
nadchodzili z zachodu. To czysta ironia, że znalazłaś jedną z nich w tej
nowej epoce, w nowym świecie, a nie masz pojęcia, jak ją wykorzystać.
– Nie chcę jej wykorzystywać. Jest moją córką.
Erra wzdycha.
– Porozmawiamy o tym oraz wydarzeniach dzisiejszego dnia później.
Teraz sprawdzę, czy ta twoja „córka” zna zakres swoich możliwości.
– Powodzenia. Mnie nie udaje się zmusić je do posprzątania własnego
pokoju.
Odwracam się i idę na górę. Zamykam drzwi sypialni i idę do łazienki.
Curran jest już pod prysznicem. Zdejmuję ubrania i wchodzę do niego.
Gapi się na moje ciało. Wyglądam jakby skopał mnie uliczny gang w
butach ze stalowymi noskami. Wchodzę pod strumień i przytulam go.
***
Coś natrętnie dotyka mojego ucha. Otwieram w końcu oczy i widzę
Currana, który trzyma słuchawkę przy moje głowie. Jeżu, litości.
– Tak? – mówię do słuchawki.
– Czego potrzebujesz? – pyta Saiman z drugiego końca linii.
Nie wytrzymał długo.
– Moment, zrobię ci listę…
– Oszczędź sobie przemądrzałych odzywek. Co mam zrobić?
– Znaleźć sposób na zabicie lub uwięzienie Rolanda. A jeśli nie, to muszę
zapisać tekst, który wpisał w moją skórę.
– W twoim biurze za dwie godziny.
Rozłącza się.
Otwieram szerzej oczy i pytam Currana:
– Którą mamy godzinę?
– Szóstą.
– Spałam całe cztery godziny?
Teraz będę plątać się przez całą noc po domu.
– Szesnaście. Jest szósta rano. Potrzebowałaś wypoczynku.
Curran bierze mnie na ręce i zanosi na dół do Nellie, medmagiczki.
Inkantuje od jakichś piętnastu minut, gdy zjawiają się Andrea, Raphael
oraz Robert.
– Moglibyście pukać – wkurzam się.
– Mogłabyś zamykać drzwi – odpiera Andrea i podaje mi Małą Be. –
Potrzymaj ją.
Jejciu. Maleństwo spogląda na mnie i ziewa.
Raphael stara się na mnie nie patrzeć i idzie do kuchni.
– Pierwsza rzecz: Dali żyje, więc nie musisz już wariować – mówi Andrea.
– Poza tym nie musisz czuć się niezręcznie ze względu na to, co tam
zaszło.
– Ale przecież nie jest różowo – oponuje Robert. – Twój ojciec zlecił
zabójstwo dziedziczki klanu Bouda, a jego skrytobójczyni zraniła
Towarzyszkę.
– Zrobione – wtrąca Nellie. – Wystawię ci rachunek.
Czekam, aż medmagiczka wyjdzie, oddaję małą Andrei i wciągam
koszulkę i szorty.
– Wszystko dobrze? – pytam.
– Zabroniono mi o tym mówić – odpowiada Robert.
– Jak to zabroniono? – pyta Curran mało przyjaznym tonem.
Robert prostuje się.
– To znaczy, że Jim dostał bzika – Raphael kradnie plasterek boczku z
talerza. – Wy dwoje oraz wszyscy, którzy z wami odeszli, znaleźliście się
na liście osób, z którymi reszta Gromady ma nie rozmawiać. Nie może
zabronić wam odwiedzać Twierdzy, bo to wbrew prawu, ale nie możecie
wpadać bez uprzedzenia i ważnego powodu. Poza tym zabronił
przekazywania
informacji
wszystkim
oficjalnie
zatrudnionym
w
strukturach Gromady, jak na przykład Robertowi. Na szczęście w
przeciwieństwie do Roberta, ja nie sprawuję funkcji administracyjnej
poza moim klanem, więc Jim może mi naskoczyć.
Andrea szczerzy się do niego. Chyba zarobiła parę punktów.
– Jim myśli sercem, zamiast mózgiem – ciągnie Raphael. – Nikt nie
wiedział, że Jezebel jest agentką Rolanda, więc według niego może się
nim okazać także ktokolwiek inny. Instynkt podpowiada mu, żeby
zamknąć przepływ informacji, okopać się i…
– Dokonać akcji odwetowej – kończy za niego Curran z ponurą miną.
[Jejciu, ktoś „zaatakował” Towarzyszkę… Gdzie był Jim, gdy Kate musiała
samotnie odpowiadać na wyzwania? :P]
– Nie może tego zrobić – mówię.
– Nie mogę odpowiadać na pytania – mówi Robert. – Ale mogę słuchać i
doradzać. Nie zabronił mi słuchać.
– Czy istnieje dowód, że Jezebel działała z rozkazu Rolanda? – pyta
Curran.
Robert milczy.
– Pewnie nie – odpowiada Andrea. – A jeśli jest takowy, nie
powiadomiono nas o tym.
– Z braku dowodu – ciągnie myśl Curran – dla osób z zewnątrz to
wygląda jakby jeden członek Gromady zaatakował drugiego, czyli jest to
wewnętrzna sprawa Gromady.
– Jeśli Jim zaatakuje Rolanda, będzie oznaczało to wypowiedzenie wojny
– mówię. – On i Gromada rezydują na mojej ziemi, Roland chce wojny,
ale woli sam nie łamać traktatu. Wykorzysta okazję. Działania Jima
zostaną uznane za niesprowokowany atak.
– To nie ma znaczenia – mówi Curran obserwując Roberta. – Jim już
postanowił.
– A co ty byś zrobił, gdyby ktoś dźgnął twoją partnerkę nożem o
posrebrzanym ostrzu? – pyta szczurołak.
– Poczekałbym do momentu, w którym miałbym bezwzględna pewność,
że jestem w stanie zniszczyć przeciwnika – odpowiada Curran. – Nie
marnowałbym życia moich ludzi. On nie da rady wykończyć Rolanda. Nie
ma do tego odpowiednich środków. Może jedynie zabić trochę ludzi
Rolanda i sporo swoich. O ile żołnierze Rolanda są do zastąpienia, o tyle
nasi ludzie, Gromada, już nie.
– Przyszłość jest samospełniającą się przepowiednią – wtrącam.
Spoglądają na mnie.
– Tak bardzo się staraliśmy nie sprowokować go, ale to i tak nie ma
znaczenia. Bitwa się wydarzy. Nie możemy temu zapobiec.
Curran zwraca się do Roberta:
– Powiedz Jimowi, że po jego ataku Roland będzie się mścił. Powiedz mu,
że wie, gdzie nas znaleźć. Czekamy.
– Powiedz mu jeszcze, że naraża życie wszystkich mieszkańców Atlanty –
dodaję.
– Hipotetycznie mówiąc, jeśli Jim zaatakuje, a Roland odpowie tym
samym, co zrobicie? – pyta szczurołak.
– Ona jest księżniczką Szinearu – Erra zjawia się pośrodku salonu. –
Oddychacie wyłącznie dzięki łasce jej miłosierdzia.
Robert cofa się chwiejnie. Raphael kładzie dłonie na nożach. Andrea
obnaża zęby i mocniej przytula Małą Be.
Zapada taka cisza, że słychać jak się nam zmarszczki robią.
– Rodzina przyjechała na wesele – odzywam się w końcu. –
Przedstawiam wam moją ciotkę, Eahrratim, Różę Tygrysu.
Curran kładzie dłoń na twarzy.
– Wasz żałosny zameczek leży w jej królestwie – fuka Erra. – Może
zrównać go z ziemią jedną myślą. Jeśli wasz Władca Zwierząt rzuci się na
mojego brata, jak przeżyjecie bez jej ochrony?
– Będziemy walczyć – odpowiada Robert, gotowy do ataku.
– A kiedy spadnie ognisty deszcz, a ziemia rozewrze się, by was
pochłonąć, z kim będziecie walczyć? Jaką szkodę wyrządzą wasze pazury
powodzi? Powiedz to swojemu królowi, mieszańcu.
Ciotka znika.
– Andrea obraca się do mnie z otwartą buzią i w milczeniu wskazuje
miejsce, gdzie stała Erra.
– To długa historia – wyjaśniam.
– Powiedz Jimowi, że gdy już zaspokoi swe instynkty, będziemy tutaj –
kończy rozmowę Curran. – Pomoc leży na wyciagnięcie ręki. Wystarczy
poprosić.
KONIEC Rozdziału 14
Ilona:
„Nekromantom wydaje się, że nieśmiertelność jest darem, którym
obdarza się kogoś świadomie i celowo, używając specjalnej
procedury, czy też rytuału. Sprawa ma się inaczej. Roland
wyjaśnia to pośrednio, kiedy mówi Kate, że światło daru
d‘Ambraya nie jest już dla niego cenne. To miłość. Jeśli Kate
kogoś kocha – jako przyjaciela, dziecko, kochanka, jeśli zależy jej
na kimś, jej magia zapobiegnie śmierci tej osoby – chyba że
zostanie użyta bezpośrednio przytłaczająca siła fizyczna.
Jeśli przejrzycie serię, natkniecie się na przypadki osób, które
Kate lubiła, a które były bliskie śmierci, czy wręcz umierające, i
które
Kate
utrzymała
przy
życiu,
choć
wydawało
się
to
niemożliwe. Nie udało jej się to jedynie dwa razy [?], a w
przypadku Cioteczki B. niechcący przedłużyła jej agonię. Poza tym
to działa też w tę mniej przyjemną stronę – Hibla umierała długo,
ponieważ Kate nie była gotowa je odpuścić.”
Rozdział 15
Magia łączy
Na parkingu przed Cutting Edge stoją auta.
– Czyli mamy umowę? – pytam tkwiącą w sztylecie Errę.
– Dobrze, mamy – zgadza się ciotka.
– Bardzo cię proszę, nie ukazuj się. Błagam.
– Nie jestem głucha.
– Straszysz ludzi – dodaje Curran. – Poza tym chcemy utrzymać element
zaskoczenia. Jeśli Roland dowie się, że tu jesteś i pomagasz Kate, zniknie
nasza przewaga.
– Nie dowie się, o ile wasi ludzie będą trzymać gęby na kłódkę –
odpowiada Erra. – Nie wyczuje mnie, chyba że sama będę tego chciała.
To jeden z plusów śmierci. A jeśli się w końcu nie zamkniecie, to
poczujecie na własnej skórze, jak to jest być martwym.
Walę czołem w deskę rozdzielczą.
– Zaparkuję – proponuje Curran.
Sprawdzam, czy sztylet ciotki tkwi bezpiecznie w osłonie, wysiadam z
wozu i wchodzę do swojego biura.
Wszystkie biurka zostały przesunięte pod bok. Ascanio siedzi na moim.
Zadzwonił do mnie stąd zanim jeszcze zanim wyszłam z domu z
pytaniem, czy ma wpuścić Saimana. Pozwoliłam mu.
Na krześle siedzi młoda kobieta sporych rozmiarów. Czarne kędziory ma
zaczesane do tyłu. Odwraca się, gdy wchodzę. Jej podbródek pokrywa
tradycyjny tatuaż „ta moko”. Maoryska. Tatuaż nie jest gładki, wykonano
go specjalnym dłutkiem.
Pośrodku pomieszczenia stoi podwyższenie, a pod ścianami kilka
zwierciadeł.
Saiman też się odwraca, gdy wchodzę. Spodziewałam się, że będzie już w
swojej neutralnej postaci, ale tak nie jest. Wciąż wysoki i wątły polimorf
wspiera się na lasce. Twarz należy do lodowego olbrzyma. Upodobnił ją
do ludzkiej na tyle, żeby ludzie na ulicy nie gapili się na niego.
Obok niego znajdują dwie szafki nocne i duża drewniana skrzynia.
– Jadłeś coś? – pytam.
– Tak. Rozbierz się i stań na podwyższeniu.
Ściągam buty i ubrania. Zostaję w samej bieliźnie.
Akurat wchodzi Curran. Spogląda na mnie, potem na Saimana i staje pod
ścianą z rękami założonymi na piersi.
Wdrapuję się na podwyższenie.
– Zoe, możemy zaczynać.
Maoryska bierze spory szkicownik i podchodzi bliżej.
– To Zoe. Posiada umiejętność zapamiętania krótko widzianego obrazu i
bezbłędnego odwzorowania go. Wziąwszy pod uwagę, jak zadziałały na
mnie słowa ujrzane na twoim ciele, należy przedsięwziąć środki
ostrożności.
Saiman kiwa głową Zoe i kobieta staje za mną.
Saiman daje Ascanio znak ręką. Bouda zeskakuje z biurka i też
podchodzi.
– Weź lustro i ustaw je tak, by Zoe widziała odbicie Kate.
Ascanio bierze taflę i ustawią ją przede mną.
– Trochę bardziej na lewo – instruuje chłopaka Zoe.
– Lustro ma jakoś w tym pomóc? – pytam.
– Tak. Pismo traci na sile dzięki odbiciu.
– Skąd to wiesz?
– Kiedy spojrzałem bezpośrednio na ciebie, gdy w Gildii Najemników
wchłaniałaś słowo mocy, omal mi głowa nie wybuchła. Gdy odwróciłem
wzrok i przypadkowo zerknąłem na twoje odbicie w szybie, bolało
znacząco mniej.
Saiman podnosi szafkę nocną i idzie z nią do prawego rogu
podwyższenia. Potem odmierza sześć kroków po przekątnej.
– Pamiętasz Davida Millera?
– Tak.
Facet miał magiczny zespół sawanta. Nikomu nie udało się nauczyć go
używać przepastnego zasobu posiadanej przez niego mocy, ale po jego
śmierci odkryto, że otaczające go za życia przedmioty zyskały przedziwne
moce. Jego potomkowie sprzedali je różnym kupcom, umyślnie starając
się rozproszyć je po świecie, ale Saiman wyszukał i wykupił je wszystkie.
Użył na przykład kuli do kręgli Millera, by uzyskać wizję mojej ciotki,
kiedy próbowaliśmy ustalić, kto szaleje w Atlancie.
Saiman robi jeden krok w prawo i stawia szafkę. Idzie po drugą, bierze ją
i wraca po swoich krokach do pierwszej, odwraca się i odmierza osiem
kroków.
– Nie byłoby łatwiej tego zmierzyć miarką? – pyta Curran.
– Taki pomiar nie działa – odpowiada polimorf.
– Dlaczego? – pyta lew.
– Nikt tego nie wie. Liczenie kroków to część rytuału.
Saiman otwiera drewniany kufer i wyciąga różowy wazonik z trzema
sztucznymi różami. Idzie prosto do pierwszej szafki i ustawia tam
wazonik. Potem wyciąga lawową lampę w odcieniach błękitu oraz różu i
umieszcza ją na drugiej szafce. Trzeci przedmiot to syntetyczny, futrzany,
i oczywiście różowy dywanik, który Saiman pieczołowicie rozkłada przed
platformą.
– Kate, stoisz na scenie, którą Dave Miller zbudował dla swojej córki,
kiedy była mała – informuje Saiman, po czym wyciąga różową, tiulową
spódniczkę baletową.
– Nie.
– Tak.
– Nie zmieszczę się.
– Ma gumkę w pasie – przekonuje Saiman. – Wciśniesz się.
Curran szczerzy się podle.
– Milcz – nakazuję mu.
– Szkoda że magia jest w górze – odpowiada mi na to. – Zrobiłbym
pamiątkowe fotki.
– Odwal się.
– Nie lękaj się, alfo – pociesza mnie Ascanio. – Nie piśniemy o tym
nikomu ani słowa.
No ja pierdolę.
Saiman podaje mi spódniczkę.
– Może zadziała bez niej.
– Nie wygłupiaj się.
– Będzie mi głupio dopiero, kiedy ją włożę.
Saiman macha mi kiecuszką przed twarzą. Dobra. Wyrywam mu ją z ręki
i wciągam na tyłek.
Ascanio wyje ze śmiechu.
– Co dalej?
– Poruszaj się wokół sceny. Najlepiej byłoby, gdybyś tańczyła.
Curran umiera ze śmiechu.
– Robisz to celowo – oskarżam Saimana.
– Tak. A celem jest odczytanie wpisanych w twoją skórę słów w taki
sposób, żeby przy tym nikogo nie zabić. Ascanio, gdy Kate już skończy
tańczyć, nie patrz bezpośrednio na nią. Może ci to zaszkodzić na zdrowiu,
a nie mam ochoty mieć na karku zdenerwowanych rodziców z Gromady.
– Tak – popieram go. – Obaj powinniście odwrócić wzrok.
– Według mnie twojemu narzeczonemu nic nie grozi. – Saiman
podchodzi do szafki z wazą. – No tańcz.
Robię parę kroków. Saiman patrzy na lapę lawową.
– To nie wystarczy.
– Skąd wiesz?
– Lampa powinna się jarzyć. Trzeba czegoś więcej. Musisz się wczuć i
włożyć w to wysiłek, podobnie jak dziewczynka, która tańczyła na tej
scenie jako pierwsza. Spróbuj zrobić to zgrabnie. Jesteś szermierką. Na
pewno potrafisz zrobić kilka eleganckich kroków.
W dupę jeża.
– Rzuć mi skarpetki.
Curran zwije je razem i rzuca do mnie. Wkładam je, unoszę ręce i
przyjmuję klasyczną pozycję czwartą. Biorę głęboki wdech, skupiam
wzrok na wąskim oknie na wprost i rozpoczynam podwójny piruet, żeby
nabrać szybkości. Jeden, dwa, obrót fouetté, następny, i jeszcze, i dalej,
piruet, piruet, a co mi tam, niech będzie osiem, fouetté, fouetté, siedem,
osiem, piruet, pozycja czwarta, ramiona rozwarte. Ten ostatni piruet nie
wyszedł idealnie. Dawno nie ćwiczyłam.
Saiman i Curran gapią się na mnie.
– Zatkało?
Saiman pierwszy budzi się z letargu, bierze róże z wazonu i rzuca je do
mnie. Pojawia się znikąd sceniczne światło. Zoe krzyczy. Światło znika.
Odwracam się. Maoryska leży na podłodze i zakrywa dłońmi oczy.
Saiman podchodzi do niej, podpierając się laską.
– Balet? – dziwi się Curran.
– Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz.
Voron był Rosjaninem. Trzy lata torturował mnie baletem.
– Można już patrzeć? – pyta Ascanio.
– Tak.
– Potrzebujemy więcej luster – woła Saiman. – Wpływ tej magii jest zbyt
silny. Odbicie w kilku zwierciadłach powinno go osłabić.
Trzeba siedem luster. Gdy Zoe udaje się odwzorować pierwszą część,
Saiman przynosi mi kartkę. Tak, to język mocy, ale nie umiem go
odczytać. Rozumiem kilka pojedynczych wyrazów, ale większość nawet
nie trochę nie przypomina słów, które już znam.
Ciągniemy ten cyrk, aż kręci mi się w głowie od obrotów, a mięśnie nóg
bolą.
Balet jest okrutny dla osób, które nie ćwiczą go regularnie. I tak się
dziwię, że jeszcze pamiętam, jak to się robi. Voron twierdził, że to pomaga
wzmocnić siłę i równowagę. Nienawidziłam tych treningów.
– Muszę zrobić sobie przerwę – mówię Saimanowi.
– Jesteśmy dopiero w połowie.
Nagle ktoś puka do drzwi.
– Widzisz? Zrządzenie losu.
– Masz na myśli przypadek.
Ascanio otwiera i wpuszcza Romana. Ten widzi mnie na scenie, staje i nie
wie, co powiedzieć.
– Ymm…
– Cicho.
Unosi ręce.
– Nie osądzam.
Curran rzuca mi ubrania. Wciągam koszulkę i zakładam jeansy. I
zdejmuję tę durną spódniczkę.
Romanowi towarzyszy Mary Louise Garcia, cukierniczka z piekarni klanu
Ciężkich. Przyniosła próbki tortów, spośród których mam wybrać ten
weselny. To chyba jakieś jaja.
– Zanim zapomnę – mówi Roman. – Sienna kazała powiedzieć ci, żebyś
uważała na… – wyciąga z kieszeni karteczkę. – …„Crocuta crocuta
spelaea”, bo spróbuje cię zabić. Może masz ochotę spróbować pysznego
tortu przed tak straszliwą śmiercią?
Siadam na scenie i chowam twarz w dłoniach.
– Curran kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Wszystko dobrze?
– Nie. Daj mi chwilkę.
– To się rozumie – mówi Roman. – Nie spiesz się…
– Mówiłeś, że co ma mnie zamordować?
– „Crocuta crocuta spealea”.
– „Crocuta” zwykle odnosi się do hieny, ale nie przypominam sobie
żadnej odmiany „spelaea”.
– Hiena jaskiniowa – przychodzi z pomocą Ascanio. – Z epoki
lodowcowej. Wymarły gatunek.
Gapimy się na niego.
Bouda przewraca oczami.
– Jestem z klanu Boud. Znam nasze drzewo genealogiczne.
– Duża? – pyta Curran.
– Dosyć. Polowała na dzikie konie. Średnio ważyła jakieś sto kilogramów.
Jasne. W mojej przyszłości brakuje jedynie wściekłej, prehistorycznej
hieny.
– Co muszę zrobić, żebyś dał mi spokój? – pytam Romana.
– Podjąć wszystkie decyzje dotyczące ślubu. Wybrać tort, kolory na
ceremonię, kwiaty do bukietu, a jutro o ósmej masz stawić się na drugą
przymiarkę sukni. Musisz zatwierdzić listę gości oraz ich usadzenie.
Patrzę na Currana.
– Zajmę się gośćmi – proponuje.
– Dzięki. – Patrzę na Romana. – I potem przestaniesz wiercić mi dziurę
w brzuchu?
– Tak.
– Dobra.
– Świetnie – zaciera ręce wołchw i w każdym calu wygląda jak zły
pogański kapłan. – Uwielbiam, gdy wszystko się układa.
***
Rejestracja słów dobiega końca. Tort wybrany; w sumie dwa:
czekoladowy i malinowy. Kolory to zieleń, róż i lawenda, ponieważ
przypominają mi kwitnące w Wodnych Ogrodach lotusy, co kojarzy mi
się z miłym, spokojnym miejscem. Na bukiet chcę polne kwiaty. Roman
skrupulatnie wszystko zapisuje.
– Dziękuję – zwracam się do Saimana, gdy ten pakuje rzeczy Dave’a
Millera.
– Jesteśmy kwita - mówi pilimorf.
– Tak.
Kiwa głową i wychodzi.
Roman i Mary też odjeżdżają. Po ustawieniu biurek na miejscu daję
Ascanio wolne. Czekam, aż wyjdzie poza zasięg słuchu.
– Już pojechał – informuje Curran.
Rozkładam kopie tekstu na podłodze.
Pojawia się ciotka i przygląda się im.
Marszczy brwi.
– To dialekt królewski. Dlaczego… Zamień te dwie strony.
Przestawiam dwie kartki, które wskazuje.
Ciotka wpatruje się w tekst.
– Dureń – Erra odchyla głowę i śmieje się w głos. – Co za sentymentalny
głupiec! To się właśnie dzieje, gdy mężczyzna myśli fiutem.
Spoglądamy po sobie z Curranem.
– To wiersz. Przepiękny poemat miłosny dedykowany twej matce i tobie,
napisany w starym języku i godny króla. Uczeni Szinearu płakaliby z
radości, a poeci popełnialiby samobójstwa z zazdrości. Im mówi twej
matce, że jest jego zżyciem, słońcem i gwiazdami, życiodajnym światłem
jego wszechświata. Przetłumaczyłabym, ale wasz język jest zbyt
prymitywny. Mówi o poświęceniach, jakie gotów jest dla niej uczynić, jak
bardzo uwielbia ukochaną i że jesteś najwyższym wyrazem ich miłości.
– Ale ją zabił – wtrącam.
– Owszem. Zakochany, czy nie, nie zmienia zasad. – Erra kręci głową. –
Wpisał go, gdy byłaś jeszcze w łonie matki. Umiejętności, jakie są
potrzebne, żeby nie wyrządzić szkody dziecku i zrobić to tak idealnie…
Twój ojciec był zaprawdę klejnotem naszej epoki. Jest straszliwy, ale
bezcenny. Tutaj jest ważny fragment.
Ciotka wskazuje jedną z kartek.
– „Książęta tej krainy będą całować ziemię, po której stąpa”. Mowa o
tobie, Kate. „A jeśliby zginęła, wieści to i mój upadek, jako żeśmy jednym,
a rozpacz wyssie ze mnie siłę życia”. Czy ty to rozumiesz? Jesteście ze
sobą połączeni. On nie może cię zabić. Jeśli to zrobi, sam też zginie.
Mózg mi się lasuje. Niemożliwe.
Curran śmieje się.
Patrzymy na niego.
– To wcale nie jest śmieszne – karcę go.
– Przezabawne.
– Przestań.
Siadam przy biurku i próbuję to wszystko ogarnąć umysłem. Trudno mi
to przychodzi.
Curran uśmiecha się podle.
– Zastanawiałem się, dlaczego wyrzucił d’Ambraya jak śmiecia, choć
zainwestował w niego tyle środków, czasu i wysiłku. Hugh niemal cię
zabił. Twój stary siedział sobie w swoim Łabędzim Pałacu, z każdą
godziną bliższy śmierci, bo ty umierałaś z głodu, wychłodzenia i
zmęczenia. Tak się wystraszył, że pozbył się d’Ambraya, żeby to się nie
powtórzyło. Reakcja bezwarunkowa.
– To nie może być. Byłam bliska śmierci wiele razy.
– Nie. Byłaś wielokrotnie ranna – poprawia Curran. – Wtedy w
Mishmarze znalazłaś się najbliżej krawędzi. Nasrin uważała, że nie
przeżyjesz. Kazała mi się z tobą pożegnać.
– Prawie wykrwawiam się na śmierć w klatce u rakszasów.
– Nie. Straciłaś przytomność, ale Doolittle orzekł od razu, że się z tego
wyliżesz. Mishmar był najgorszy.
– Będzie jeszcze gorzej, jeśli nie opanujemy mojego brata – wtrąca Erra.
– Czy umrze, jeśli się zabiję? – pytam.
– Nie zabijesz się – oponuje Curran.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić.
Curran nachyla się do mnie, patrzy złocistymi oczyma i powarkuje:
– No to patrz: rozkazuję ci nie zabijać się.
– Zamknijcie się oboje – ucina Erra. – Gdyby to miało miejsce w
dawnych czasach, to owszem, umarłby. Ale dziś… Sama nie wiem. Magia
jest słabsza, a jego wola życia niezwykle silna. Gdybyś została zgładzona,
a on akurat przebywał poza swoją ziemią, miałby większy kłopot z
utrzymaniem się przy życiu.
– Czyli to nic pewnego? – pytam.
– Nie.
– Ale zaszkodziłabym mu poważnie?
– Tak.
– Wiem, że próbował mnie zabić w łonie matki, ale mu się nie udało.
Twierdzi, z zmienił zdanie, ale pewnie zrobił to dlatego, że odczuł na
własnej skórze efekty swoich czynów.
– Czy jeśli Roland umrze, to Kate też? – pyta Curran.
– Tak. Raczej tak. Jej magia może stać się równa jego, ale Kate nie ma
przygotowania. Zależy to od miejsca pobytu oraz tego, czy magia jest w
górze. Im jest najsilniejszy na zajętej przez siebie ziemi, a ona na swoim
terytorium. Tu ma większe szanse na przetrwanie.
– Czyli nie możemy go zabić? – dopytuje Curran.
– Nie, jeśli chcesz, żeby Kate żyła.
Curran klnie.
Spoglądam na Errę.
– To jak go mamy powstrzymać?
– Wszystko po kolei – odpowiada ciotka. – Najpierw musimy wygrać
bitwę, a dopiero potem wojnę.
***
Zadzwoniono z Gildii, więc Curran pojechał tam „na parę minut”. Erra
wróciła do sztyletu. Choć tego nie przyznaje, ukazywanie się bardzo ją
męczy. Pojawia się na krótko i znika.
Siedzę sama w Cutting Edge. Nikt nie dzwoni z pilną sprawą lub
straszliwymi przepowiedniami. Otwieram drzwi wejściowe, żeby wpuścić
lekki wietrzyk. Powinnam wrócić do domu i potrenować kontrolowanie
mojej ziemi. Erra ma dla mnie ćwiczenia. Nie chce mi się wychodzić.
Nie pragnęłam wojny, władzy, ziemi, a jedynie własnej firmy, dzięki
której mogłabym pomagać ludziom. To biuro to moje Wodne Ogrody. Za
każdym razem, gdy używam swej mocy, ryzykuję, że zapędzę się w
ciemne miejsce, z którego już się nie wydostanę. Czasem balansuję na
krawędzi, a czasem ratuję się w ostatniej chwili. Jest mi coraz trudniej
trzymać się wytyczonych zasad.
Gdy już przekroczę tę granicę, pozbędę się wszelkich wątpliwości. Zrobię
to co konieczne bez sprawdzania, czy każdy malutki kroczek jest moralny.
Nie będzie miało znaczenia, komu to się nie będzie podobać. Nie będę
musiała przekonywać ani prosić ludzi. Nie będę musiała błagać ich, aby
troszkę się wysilili i zapewnili sobie kolejny dzień życia. Będę mogła
zacząć działać. Nienawidzę oczekiwania i wszystkich tych politycznych
rozgrywek. Nie urazić Gromady, nie zdenerwować czarownic, nie
nastąpić na odcisk Zakonowi, magom, czy ludziom. Jakby mnie ktoś
wepchnął na matę z zawiązanymi rękami. Da się walczyć, ale jest
trudniej.
Jeśli pozbędę się człowieczeństwa, Curran mnie zostawi. Julie też
odejdzie, bo ją to prosiłam. Derek…
Voron powtarzał mi na okrągło, że związki osłabiają człowieka, czynią go
podatnym na zranienie. Dają innym moc sprawczą. Miał rację. Siedzę po
uszy w tym bagnie, ponieważ chciałam ocalić wszystkich. To oni spychają
mnie w ciemność. Żeby ich chronić, muszę mieć więcej mocy oraz
autonomii w podejmowaniu decyzji. Koniec końców, to wyłącznie ode
mnie zależy, kim się stanę. Nawet jeśli najbliżsi odwrócą się ode mnie,
przynajmniej przysłużę się dobrej sprawie. Ocena tego, co jest dobre, a co
złe, nie należy wyłącznie do Currana, Julie i Dereka. Sama mogę o tym
decydować. Mam swoje zasady i nimi się kieruję. Są podstawą mojej
osobowości. Nie mogę o tym zapominać.
Muszę powiedzieć Curranowi o Adorze. O tym, że kiedy magia za mocno
na mnie wpłynie, zaczynam się bawić ludzkim życiem.
Wietrzyk tasuje kartki na biurku Julie. Podchodzę do niego i porządkuję
dokumenty.
– Losem rodziców jest naprawiać szkody poczynione przez ich
potomstwo – odzywa się znienacka mój ojciec.
Odwracam się. Stoi przy drzwiach. Ma na sobie płaszcz, który upodabnia
go do mnicha. Kaptur zarzucony na głowę. Kostur w dłoni.
– Wyglądasz jak wędrowny czarownik ze starej książki.
– Czyżby?
– Mhm. Albo bóg incognito.
– Odyn Wędrowiec. Tylko nie mam kapelusza z szerokim rondem i
kruka.
– I tylko jedno oko.
– Próbowałem już tego. Nie wyglądam dobrze.
Rozmawiamy już całą minutę i jeszcze nie wrzeszczy na mnie za
wskrzeszenie jego siostry. Może rzeczywiście nie może jej wyczuć.
– Po co tu przyjechałeś?
– Chcę porozmawiać.
Wzdycham i przynoszę dwie butelki piwa z lodówki. Idziemy do
wiszącego u sufitu sznura, którym wyciąga się drabinę na strych.
Przechodzimy przez poddasze. Otwieram ciężkie, metalowe drzwi i
wychodzimy na balkon. Ma zaledwie metr szerokości i półtora długości.
Akurat na dwa krzesła. Z tego punktu widać miasto. Gwar ulicy, ruch na
Ponce de Leon, wypalone skorupy wieżowców.
Siadamy. Podaję mu butelkę.
– Amerykańskie piwo jest jak uprawianie miłości w kanoe. Woda wlewa
się do ust – ojciec rzuca żart.
Dowcipniś.
– Miło tu – dodaje i popija piwo.
– Podam mi się tu. Lubię obserwować miasto. Jak wyglądał Szinear?
Roland stawia butelkę na drewnianej poręczy i wyciąga do mnie rękę.
Dotykam jego dłoni. Nad miastem przetacza się złociste światło.
Spodziewałam się niewyszukanych budynków w kolorze piasku i gliny. A
tu proszę, widzę przed sobą piękne, białe wieże zatopione w zieleni.
Wygodne chodniki wiodą do obfitujących w kwiaty i drzewa tarasów.
Otwarte przestrzenie usiane są sadzawkami i strumykami. W oddali
widać potężną budowlę. Piramidę lub świątynię. Pierwsza kondygnacja
pomalowana jest na biało, druga na niebiesko, trzecia na zielono.
Wieńczy ją błyszczący, złocisty symbol słońca. Ludzie o różnych kolorach
skóry spieszą ulicami. Kobiety w barwnych, zwiewnych sukniach,
prostych tunikach, uniformach wojskowych, dzierżące broń oraz
prowadzące dzieci za rękę. Starsze dzieci biegają i machają na siebie
workami. Mężczyźni w zbrojach z metalu i skóry, w szatach podobnych
do dzisiejszego stroju ojca, z ozdobami oraz dwóch nagich z jaskrawymi
zawijasami czerwonej i błękitnej farbki do ciała, niektórzy ogoleni, część z
kilkudniowym zarostem.
– A gdzie brody? – pytam.
Cywilizacja sumeryjska jest najstarszą, o której wiemy. Mężczyźni
przedstawieni na ocalałych przedmiotach zawsze mają długie, kręcone
brody.
– Ta moda przyszła znacznie później.
– Spodziewałam się czegoś innego.
– Nie bez powodu nazywano go klejnotem Edenu. Pamiętam noc zagłady.
Tamta wieża z czerwonym dachem zawaliła się pierwsza. Wybiegłem na
ulicę i próbowałem ją podtrzymać, ale nie mogłem. Nie było magii.
Budynki zawalały się jeden po drugim na moich oczach. Zginęły tysiące
ludzi.
Pierwsza Zmiana, w czasie której fala techniki zalała planetę.
– Winisz się za to?
– Nie. Nikt nie wiedział, że coś podobnego może nastąpić. Nie istniały na
ten temat żadne teorie, nie było znaków ostrzegawczych, przepowiedni.
Nic
oprócz
przypadkowych
doniesień
o
nieprawidłowym
lub
niewystarczającym działaniu urządzeń magicznych. Nie wiem, czy
postąpilibyśmy inaczej, gdybyśmy wiedzieli, co się święci. Kierowały
nami takie same pobudki co współczesnymi ludźmi: uczynić ziemię
wydajniejszą, życie bezpieczniejszym, społeczeństwo rozwijającym się.
Wizja znika i znowu pojawia się Atlanta.
– Mogę to wszystko odbudować – mówi ojciec.
– Wiem. Ale czy powinieneś?
Spogląda na mnie. Odsuwam rękę i wskazuję nią ujście ulicy.
– Kilka lat temu zjawił się tam człowiek, który zażądał od wszystkich, by
okazali żal za popełnione grzechy w imię jego boga. Ludzi zignorowali go,
więc spuścił na nich deszcz ognistych meteorytów. Cała ulica została
zniszczona. Patrząc na nią teraz, nawet byś nie poznał. Ludzie
dostosowują się do warunków.
– Warsztat mechanika i tamte brzydkie, kanciaste sklepiki? Ten tu
reperuje garnki i ostrzy noże. A tamten drugi?
– Szyją tam buty.
– Druciarz i szewc.
– Ludzie potrzebują garnków i butów.
– To jest nieestetyczne – stwierdza Roland. – Brak w tym piękna.
Prymitywne i brzydkie zabudowania. W prostocie jest pewna elegancja,
ale nawet człowiek o tysiącu oczu i w biały dzień, nie dostrzegłby w tym
nic zgrabnego.
Tatuńcio jest mistrzem dowcipnych, antycznych powiedzonek.
– Tak.
– Mogę nauczyć ich piękna.
– Sami muszą się nauczyć – wyciągam zapasowy nóż. – Wojskowy nóż
typu Bowie. Ręcznie kuty ze stali węglowej 5160, hartowanej sposobem
przerywanym, chłodzonej w kąpieli solnej w celu utwardzenia przed
dalszą obróbką cieplną.
Głownia o długości dwudziestu siedmiu
centymetrów i trzech milimetrów, oksydowana na czarno. Długi, wąski,
szybki.
Ujmuję palcami grzbiet od strony rękojeści.
– Redukcja końcowa. Głownia jest grubsza u nasady niż na sztychu. U
nasady ma sześć i pół milimetra – przesuwam palce na koniec. – A na
sztychu trzy i pół. Nóź jest dzięki temu łatwy w operowaniu. Broń bez
takiego zwężenia jest nieporęczna. – Dotykam grzbietu w miejscu, w
którym głownia opada łukiem. – Spadek głowni. Wygląda normalnie, jak
nóż z uszczypaną głownią. Ta krzywizna jest naostrzona. Używa się go do
walki w ograniczonej przestrzeni. Profil głowni zapewnia większą
precyzję pchnięć. Jest niezły do cięcia, ale sztychy wychodzą perfekcyjnie.
Wykonano go z jednego kawałka stali. Rękojeść, jelec, głownię; wszystkie
te elementy. Na uchwyt wykorzystano zwykły sznur spadochronowy.
Chciałeś prostoty i elegancji, no to masz.
Podaję mu nóż.
Bierze go i ogląda.
– Prosty nóż z krzemienia i tę broń dzielą niezliczone pokolenia. Mamy tu
metalurgię; lata eksperymentów, żeby uzyskać odpowiedni rodzaj stali,
niezbyt kruchej i nie za miękkiej. Jeszcze więcej lat, żeby odpowiednio ją
zahartować. Chemię. Rzemiosło. Sekrety wykuwania stali, przekazywane
z rodziców na dzieci, wyczytane w książkach, wypróbowane. Geometrię
noża zmieniała też ludzka śmierć, która pomogła przemienić go w broń
idealną. Ten nóż reprezentuje bogactwo wiedzy. A ty chcesz zrobić wielki
krok naprzód i obejść proces nauki. Gdybyś dał ten nóż człowiekowi z
Cro-Magnon, z pewnością by go docenił, ale nie wiedziałby, dlaczego tak
dobrze się sprawdza. Nie byłby w stanie go skopiować. Nawet gdybyś ty
go nauczył tej sztuki, wykonałby tylko poślednie imitacje. Nikt nie
zdobyłby tego bogactwa wiedzy.
– Potrafię zrobić lepszy nóż.
Wzdycham.
– Nie trzeba go poprawiać. Dobrze mi służy. Zresztą, nawet gdybyś
spróbował, nie byłby doskonały.
– A to dlaczego?
– Ponieważ nie zabijasz na co dzień ludzi przy pomocy noża.
Pięknie. Jestem najlepsza. Kiedy znowu odwiedzę go w zamku, pewnie
będzie dźgał ludzi, żeby nauczyć się, jaka jest idealna budowa noża.
– Korzystasz z samochodów. Czy wiesz, jak się je produkuje?
– Nie, ale znam ludzi, którzy się na tym znają. Mówimy o zbiorowej
wiedzy ludzi; tej, z której wyrasta następna wiedza. – Popijam piwo. –
Założę się, że gdybyś umiał zrobić lepszy nóż, kazałbyś skonfiskować
wszystkie pozostałe i zastąpić je twoim modelem, ponieważ jest
najdoskonalszy.
– No i byłby.
– Ale wszyscy mieliby takie same, niewymagające poprawy noże.
Zniknęłaby potrzeba postępu.
– Wolisz zatem, skazać tych ludzi, by przez wieki uczyli się czegoś, co ja
już umiem?
Wzdycham.
– Czy ty chcesz zostać źródłem wszelkiej mądrości?
– Pragnę, by ludzie wiedli dobre życie w pięknym otoczeniu. I chcę, żeby
mieli to już teraz. Nie jutro, nie w przyszłości, ale teraz, ponieważ mają
krótkie życie.
– Usunięcie przeciwności losu oznacza pozbycie się pomysłowości,
kreatywności. Nie ma po co pragnąć lepszych i piękniejszych rzeczy,
skoro wszystko już jest doskonałe.
– Życie jest przepełnione nieskończonością tajemnic. Zawsze znajdzie się
coś, do czego potrzebna jest pomysłowość.
– A nie chcesz, żeby byli z dumni ze swoich osiągnięć? Starzec pamięta
swój pierwszy nóż i przyrównuje go do tego, który wykonał jego syn. Ma
powód do dumy widząc, jak daleko zaszliśmy.
– Jesteś naiwna, kwiatuszku. Zbuduję dom na tej ulicy. Spytaj potem
pięćdziesięciu przechodniów, czy woleliby mieszkać w swoim domu, czy
tym, który ja stworzyłem. Każdy udzieli ci tej samej odpowiedzi.
– Nic do ciebie nie dociera.
– Jesteś trudnym dzieckiem. Zadajesz niełatwe pytania.
– Moim zdaniem jestem bardzo łatwym dzieckiem.
– Jak to? – popija piwo.
– Nie musiałeś wpłacać za mnie kaucji, wypędzać chłopaka z mojej
sypialni, pocieszać mnie, bo mi się okres spóźnia i ryczę. Sąsiedzi nie
wezwali glin, bo zrobiłam wielką balangę w domu. Nie ukradłam twojego
wozu…
Roland śmieje się.
– Prawie zniszczyłaś więzienie, które budowałem dziesięć lat. I
rozzłościłaś babkę.
– A ty nakazałeś skrytobójczyni zamordować noworodka. Córeczkę mojej
najlepszej przyjaciółki.
– Jeśli to cię pocieszy, wahałem się przed wydaniem tego rozkazu.
Jejciu, on się wahał.
– Wahałeś się, ponieważ zabijanie dzieci budzi w tobie wstręt?
– Nie. Zawahałem się, ponieważ tobie by się to nie spodobało. Byłabyś
niepocieszona i uważała mnie za okrutnika. Dlatego nie byłem pewien.
– Jesteś okrutny.
– Tak, ale nie chcę, żebyś tak o mnie myślała.
Kręcę głową.
– Powiedziałaś mi kiedyś, że jesteśmy potworami. To prawda – uśmiecha
się do mnie. – Wszystko jest dla ciebie trudne, ponieważ zaprzeczasz swej
naturze.
– Tylko nie praw mi kazania o wartościach zła.
– Zło i dobro zależą od punktu widzenia i sytuacji oceniającego. To, co na
dłuższy dystans służy dobru ogółu, nie jest złem.
– Jest, jeśli wynika z cierpień innych.
– Ludzie cierpią, kwiatuszku. To definiuje ich życie.
Teraz zaprzecza sam sobie. Poza tym przeinacza każdy argument.
– Przez ciebie straciłam dziesięcioletnią przyjaźń.
– Dziesięć lat. Mgnienie oka.
– Ponad jedna trzecia mojego życia.
– Ach – odchyla się. – Wciąż zapominam. Taka jeszcze jesteś młoda,
kwiatuszku. Zadaję sobie pytanie, czemuś urodziła się w tej nieszczęsnej,
epoce, w której istniej kulawa magia. Dlaczego nie mogłaś się urodzić
tysiące lat temu? Osiągnęłabyś wyżyny.
– Nie. W żadnym razie.
– A to dlaczego?
– Zabiłbyś mnie.
Śmieje się chicho.
– Możliwe.
– Bądźmy szczerzy, tato. Zabiłeś całe moje rodzeństwo i resztę rodziny.
Mnie też byś ukatrupił, gdyby cię coś nie powstrzymywało. Dowiem się,
co to jest.
– Gdybyś umarła, opłakiwałbym cię tak samo, jak pierwsze moje dziecko.
Tamta śmierci niemal złamała mego ducha.
– Trudno jest z tobą rozmawiać, ponieważ jesteś osią, wokół której kręci
się twój świat.
– To chyba normalne u wszystkich ludzi.
Wygina brew. Zupełnie jak ja. Kurwa. Robiłam to od zawsze. Pieprzone
DNA.
– U ciebie to wybitne – tłumaczę.
Kończymy piwo i siedzimy w milczeniu wpatrzeni w miasto.
– Naprawdę chcesz kontynuować ten cyrk ze ślubem?
– Tak. Możesz odetchnąć z ulgą. Goście nie wyjdą głodni.
– Kwiatuszku, wróć ze mną.
Odwracam się do niego. Jego twarz wykrzywia ból.
– Wróć ze mną. Zostaw to wszystko. Wróć ze mną do domu. Zapłacę
każdą cenę. Kończy się nam czas, ale sprawy mogą jeszcze potoczyć się
odmiennym
torem.
Wróć
do
domu.
Mamy
tyle
spraw
do
przedyskutowania.
Wystarczy wstać i odejść z nim. Nie zabije mojego syna, jeśli go nie
spłodzę. Byłoby o wiele łatwiej. Zniknęłaby cała presja. Mogłabym
wyprosić życie Currana i mieszkańców miasta, a potem zająć miejsce
Erry. Stać się spełnionym potworem.
Przełykam niespodziewaną gule w gardle.
– Nie mogę.
W jego oczach pojawia się smutek.
– Nie możesz uratować wszystkich, kwiatuszku.
– Chodzi o ratowanie siebie, a nie ludzi. Odchodząc z tobą, będę musiała
porzucić swoje zasady. Nie chcę być potworem. Nie chcę mordować
dzieci, czy całych populacji miast. Nie chcę, by ludzi kulili się na dźwięk
mojego imienia. Pragnę żyć normalnie.
Roland krzywi się.
Ujmuję jego dłoń.
– To co robisz, jest złe. To co robiłeś przez ostatnie lata, co uczynisz po
przywróceniu Szinearu, jest złe. Przynosisz ból i cierpienie. Chcesz
wskrzesić stare królestwo zapominając, że świat ruszył naprzód. To nie
jest miejsce dla Szinearu. Tamta domena umarła i nie powróci do życia.
Jeśli uda ci się zmusić świat do posłuszeństwa, nowe, czarodziejskie
królestwo upadnie na wzór starego. Zamieszkaj w mieście. Zasmakuj
prostego życia przez jakiś czas. Przyjedź na wesele. Bądź dziadkiem dla
moich dzieci. Żyj, ojcze. Spróbuj żyć bez rządzenia.
– Wybaczyłabyś wszystkie moje zaszłe postępki, gdybym został?
– Tak. Przecież jesteś moim ojcem.
Jeśli oznaczałoby to ochronę miasta, przebaczyłabym mu. Odłożyłabym
te wszystkie dręczące wspomnienia na bok – wyraz twarzy Andrei, łzy
Julie, bezosobowe spojrzenie Jima, nóż w sercu Dali i wiele innych – i
żyła dalej.
Ojciec delikatnie głaszcze moją dłoń.
– Nie mogę. To przeciw mojej naturze. Może, gdyby to było zaraz po
moim przebudzeniu… Teraz jest już za późno. Podążam wytyczoną już
drogą.
– Mam rację. W głębi serca wiesz, że tak jest. To jednorazowa propozycja.
Nie zamordujesz mojego ukochanego ani mojego synka. Nie masz
pojęcia, do czego mogę się uciec, by cię powstrzymać. Nie pozwolę ci
narzucać siłą swej woli mieszkańcom Atlanty.
– Ludzi trzeba prowadzić.
– Ludzie powinni być wolni.
Roland kręci głową i wzdycha.
– I co ja mam z tobą zrobić, kwiatuszku?
– Zastanów się jeszcze.
– To oznacza wojnę, córko. Bardzo cię kocham, kwiatuszku.
– Ja ciebie też, ojcze.
Siedzimy jeszcze trochę w milczeniu i obserwujemy miasto, aż w końcu
ojciec wstaje, zaciąga kaptura na głowę i wtapia się w ruch uliczny.
Erra pojawia się u mego boku w postaci tak przejrzystej, że zdaje się być
duchem.
– Żegnaj, bracie – szepcze.
KONIEC Rozdziału 15
Rozdział 16
Crocuta crocuta spelaea
Słońce właśnie zachodzi. Stoję na naszym podwórku i szarpię otaczający
mnie niewidzialny ocean magii.
– Chwyć i trzymaj – instruuje Erra.
Magia rozciąga się, posłuszna mej woli. W całej zajętej przeze mnie ziemi
magia zatrzymuje się.
Sztywnieje, jakby plastyczna, miękka woda
stwardniała do konsystencji nieprzeniknionego lodu. Przypomina to
ćwiczenie mięśnia. Magia ciotki roztrzaskuje mój lodowy mur i cofa się.
Ćwiczymy to od kilku godzin.
– Puść. Chwyć i trzymaj. Puść. Idzie ci lepiej, ale przy tym nie można się
zastanawiać. Magia tej ziemi jest tarczą. Unosisz ją. To ma być odruch,
bo inaczej nie zdążysz.
Chwycić i trzymać. Puścić.
Chwycić i trzymać. Puścić.
– Włóż w to serce! – wkurza się ciotka.
Magia wali mnie przez łeb. Aż mi się w głowie kręci.
– Ała.
– Czego się lękasz?
– Że wezmę za dużo.
– Za dużo czego?
– Magii. Walczyłam kiedyś z djinnem i użyłam przeciwko niemu słowa
mocy...
Erra wznosi oczy do nieba.
– Dodaj mi sił, Matko. Czemu zrobiłaś taką głupotę?
– Nie wiedziałam, że płynie w nas krew djinnów.
Nozdrza Erry poruszają się. Jakby oddychała. Jej klatka unosi się i opada.
Nie ma powodu, by to robić, przecież nie żyje. Może to siła nawyku.
Dzwoni mi w uszach.
– Ała.
– Skup się! Co się wtedy stało?
– Głowa próbowała mi wybuchnąć. Umierałam, ale nie w sensie
fizycznym, a umysłowym. Nadeszła fala techniki i medmag nie mógł nic
poradzić. Leżałam nieruchomo w łóżku, czując jak umieram, więc
sięgnęłam do magii tej ziemi i uszczknęłam jej odrobinę, żeby
podtrzymać się przy życiu. Ziemia ucierpiała na tym.
Nagle twarz ciotki zjawia się tuż przed moim nosem.
– Słuchaj mnie uważnie. Nie rób tego więcej. Jeśli to będzie się
powtarzać, staniesz się „akillu”, pożeraczką, paskudztwem. Jesteś
królową. Twoim obowiązkiem jest bronić tej ziemi, a nie na niej
pasożytować.
– Nie planuję powtórki.
– To dobrze, bo sama cię ukatrupię, jeśli to się powtórzy. To uświęcona
zasada. Nie posuwałam się do tego nawet w najgorszych chwilach. A gdy
ukochane wieże Ima zaczęły się walić, nie skradł magii ziemi, by je
podtrzymać.
– Rozumiem – odwarkuję.
– Nie winię cię za tamtą sytuację. To spada na Ima. Nie daje się dziecku
kawałka ziemi, by błądziło po omacku i samo uczyło się, co z nią należy
robić. Nauczył cię w ogóle czegoś?
– Zaproponował, ale warunkiem była przysięga lojalności.
– Zupełnie tego nie rozumiem. Im uwielbia uczyć i był nauczycielem dla
wszystkich swoich dzieci, nawet tych, które niespecjalnie lubił. Nauczał
też te, które nie były na tyle mądre lub utalentowane, by zagrażać sobie
bądź innym. Ty jesteś inteligentna, zdyscyplinowana i masz moc. Jesteś
jego najsilniejszym potomkiem. Dlaczego to robi?
– Też się nad tym zastanawiałam. Chyba dlatego, że nie jestem ważna.
Ciotka mierzy mnie wzrokiem.
– Co masz na myśli?
– Nie muszę wiedzieć, jak się rządzi zajętą ziemią. Roland postanowił, że
mam zastąpić ciebie.
Erra wzdraga się.
– Postrzega mnie jako żołnierkę, a nie władczynię. Cokolwiek by nie
mówił, nie powierzy mi kluczy do swego królestwa. Mam dla niego
zabijać, w najlepszym razie poprowadzić armię lub zginąć. Nie wiem, czy
to dlatego, że jestem za stara albo zbyt uparta, ale tak to już jest. Jeśli
przypadkowo zabiję ziemię, tym lepiej. Będę na tyle zdesperowana, że
posunę się do błagania o jego mądrość i będzie mógł ustawić mnie na
zawczasu wybranej pozycji. Jeśli wszystko zawiedzie, to przynajmniej
urodzę mu wnuka. Wiem, że przepowiednia mówi, że Roland zabije
mojego synka, ale według mnie w sprzyjających okolicznościach weźmie
go pod swoje skrzydła. Ojciec lubi nowe, błyszczące zabawki, a mój syn
będzie błyszczał.
Erra wpatruje się we mnie z odmalowanym na twarzy szokiem.
– Nie jesteś żołdakiem – mówi w końcu. – Jesteś dzieckiem królewskiego
pochodzenia. Z jego rodu. Z mojego. Twoim prawem jest wiedzieć o tych
sprawach. Jego rodzicielskim obowiązkiem jest przekazać ci ową wiedzę.
Rozkładam ręce.
Ciotka zamyka mocno oczy i chowa twarz w dłoniach.
– Ty, nasza matka… Nie poznaję go. Nie ma w nim już nic z tego
cudownego dziecka, którym niegdyś był. Czy to dlatego, że spałam, gdy
on jeszcze przez millenium chodził po świecie, czy może byłam ślepa za
życia?
– Trudno odmówić mu racji – dodaję. – Lepsza ze mnie zabójczyni niż
władczyni.
Na mojej piersi eksploduje magia. Ląduję na czterech literach.
– Nie umniejszaj swojej osoby – powarkuje Erra. – Jesteś wszak moją
bratanicą. Jeśli on nie chce cię uczyć, ja dopełnię tego obowiązku! Nie
zajęłam królestwa dla siebie, ale wcale nie dlatego, że nie wiedziałam jak
lub co z nim potem począć. Wstawaj. Musimy potrenować.
Podnoszę się.
– Ona stawia mi wyzwanie – wyjawiam.
– Jak ona?
– Ziemia. Shar. Gdy używam tej magii, odczuwam pokusy.
Ciotka mruży oczy.
– Pragnienie, by mieć więcej mocy?
– Nie. Pragnienie, by już nigdy nie być za nic odpowiedzialną, by przestać
troszczyć się o wszystko co jest ważne, jak rodzina, przyjaciele…
– Shar naciska, abyś zdobywała ziemię oraz jej broniła. Podsyca też twój
konflikt z ojcem. I na tym polega jego działanie. Natomiast to, czego
doświadczasz, to trochę inna sprawa. W jaki sposób odczuwasz tę ziemię?
– Jako ocean.
– Teraz jesteś nagą skałą w tymże oceanie. Wewnętrznie zdajesz sobie
sprawę z istnienia leżącej tam wielkiej mocy i pragniesz stać się jednością
z tą potęgą. Jest tam tyle magii, a ty jesteś tylko człowiekiem. Jednak
właśnie dlatego, że jesteś człowiekiem, narzucasz sobie ograniczenia. Nie
posuniesz się do pewnych rzeczy, choćby się waliło i paliło. Ograniczenia
mają dobry wpływ, gdyż nie pozwalają się rozpaść twojej jaźni. Bez nich
złączyłabyś się z tymi wodami.
– I co by się stało?
– Przeistoczyłabyś się w to, czego tak bardzo się obawiasz. Tyrankę,
demonicę, boginię. Nazwa nie ma znaczenia. Rozwiązaniem jest znaleźć
sposób na wessanie tego oceanu w siebie, żeby nie stało się na odwrót. Ty
go masz pochłaniać, a nie on ciebie, co jest oczywiście o wiele trudniejsze,
niż zjednoczenie się z nim.
Gapię się na nią bezrozumnie.
– Nie siłujesz się ze swoją ziemią! – mówi rozdrażniona. – Walczysz sama
ze sobą. Magia tej ziemi jest o wiele potężniejsza od ciebie, ale nie
posiada świadomej woli. Wchodzenie w kontakt z nią jest przerażające,
ponieważ instynkt ostrzega cię o ogromnej nierównowadze sił pomiędzy
wami. Ten strach zmusza cię, byś podporządkowała ją sobie. Ten sam lęk
podpowiada ci, że gdy już narzucisz ziemi swą wolę, stanie się ona twą
niewolnicą i nie będzie stwarzać zagrożenia. Właśnie tej jedne rzeczy nie
wolno ci uczynić. Możesz odczuwać to jako wygraną, ale tak naprawdę
przegrasz siebie. Należy znaleźć równowagę oraz miejsce wewnątrz mocy
ziemi. To znacznie trudniejsze zadanie, więc naturalne jest, że się
buntujesz w głębi duszy przeciwko ciężkiej pracy, jaka cię czeka. Tak,
będziesz miała wrażenie, że naciska na ciebie jakaś obca siła. Znałam
osoby, które twierdziły, jakoby słyszały głos ziemi. Niektóre z nich
oszalały. Jednak to tylko ty. Musisz pokonać samą siebie. Łatwiej by było
zmagać się z rzeczywistą, obcą siłą; wystarczyłoby by ją zmiażdżyć i po
kłopocie. Jednak walczysz sama ze sobą.
– Jak mam wygrać?
– Sama musisz do tego dojść. Albo to zrobisz, albo zawładnie tobą ta
brzydsza część twojej osoby. Teraz to nieistotne. Twój ojciec gotuje się do
walki. Ty masz przygotować się do obrony swej ziemi i jej mieszkańców.
To, co teraz trenujemy, jest czymś odmiennym od tego, co zrobiłaś, żeby
utrzymać się przy życiu. Nie pobierasz żadnej magii, a jedynie
kształtujesz ją jak garncarz glinę i wypuszczasz. Nie czynisz żadnej
szkody. Poczuj magię. Włóż w to serce. Zanurz się, ale nie daj rozerwać
swojego jestestwa.
Zanurzam się nieco w oceanie magii.
– Głębiej – poucza ciotka. – Nie dopuszczę, żebyś kogoś skrzywdziła.
Opuszczam zasłony i ocean połyka mnie.
– W końcu – cieszy się Erra. – Chwyć i trzymaj. Puść. Jeszcze raz. I
jeszcze. Jeszcze…
***
Leżę na trawie i obserwuję wschodzące gwiazdy. Jestem taka zmęczona.
Pojawia się nade mną cień Currana. Nie słyszałam, jak podchodził. Ma
pochmurną minę.
– Co jest? – siadam.
– Kazałem Derekowi przyjechać tu o dziewiątej, a jest już dziesiąta.
Derek jest punktualny i nie rzuca słów na wiatr. Można nastawiać według
niego zegarek. Czuję ukłucie niepokoju.
– Może coś go zatrzymało?
– Zadzwonił, powiedział, że załatwią szybko z Julie jeszcze jakąś sprawę,
a potem przyjadą prosto tutaj. To było dwie godziny temu. Julie miała
spotkać się z Romanem w sprawie sukienki dla Dali, a wołchw od pół
godziny siedzi w naszym salonie.
Coś się stało.
Wstaję.
– Odpalę auto - mówię.
Kwadrans później ruszamy w ciemną noc wioząc ze sobą czarnego
wołchwa.
– Derek powiedział, dokąd jadą? – pytam.
– Gdzieś w okolice ulicy Gryphon.
Moje stare mieszkanie mieści się na Kraken, dochodzącej do Gryphon.
Kurwa.
– Mamy dziś silną magię – rzuca z tyłu Roman.
Też to czuję. Wypełnia mnie mocą. Ulice migają za szybą.
– Wiesz może, po co tam pojechali? – pyta Curran.
Pewnie przeprowadzają skrytobójczynię, która sądzi, że jestem jej
kluczem do zbawienia, do mojego mieszkania.
– Mniej więcej.
– Powiesz mi?
– Nie teraz.
– Kate, mam już tego powyżej uszu. Odpuściłem z Mishmarem, nie
wkurzyłem się za przyprowadzenie czarodziejskiego ducha ciotki, ale
mam dość tych tajemnic. Wiesz dobrze, co się dzieje, a nie chcesz nic
powiedzieć, choć dzieciakom coś zagraża.
– Powiem ci po wszystkim. To skomplikowane, a pewnie się wkurzysz.
– Już jestem wkurwiony – odpowiada ostro Curran.
Tylko trochę. Kiedy będzie na serio zły, zmieni się w górę lodową.
– Posłuchaj, spieprzyłam coś, a Julie wzięła na siebie naprawienie
sytuacji. Proszę cię, znajdźmy najpierw dzieciaki, a potem możesz
wrzeszczeć na mnie do woli.
Oczy Currana stają się złociste. Kierownica trzeszczy w uścisku jego dłoni.
Odejdzie ode mnie. Wiem to ponad wszelką wątpliwość. Kiedy dowie się
o wszystkim, odejdzie. Miarka się przebrała.
– Kate ma rację – staje po mojej stronie Roman. – Najpierw trzeba ich
uratować.
– Nie wtrącaj się – odwarkujemy wspólnie.
Roman unosi pojednawczo ręce.
Curran skręca. Wjeżdżamy na ulicę wiodącą do wiaduktu Berkins, który
tworzy masywny, kamienny pomost nad gruzowiskiem utworzonym z
kilku zawalonych biurowców leżących na zapadniętej połaci miasta.
Po prawej stronie widzimy klęczącą na moście Julie. Wokół niej migocze
słabo czerwony okrąg. Ustawiła pole ochronne z krwi. Wewnątrz zaklęcia
ochronnego drepcze w tę i z powrotem Derek. Adora klęczy z pochyloną
głową przy Julie.
Za okręgiem czatuje kilkanaście osób. Stojąca z tyłu dwójka wyróżnia się
na tle grupy: bliźnięta po dwudziestce, rudowłose, oboje w barwach
sahanu. U stóp kobiety siedzi pięć hien uwiązanych na długich
łańcuchach.
– Bliźnięta to zabójcy od Rolanda – mówię.
Kobieta sięga do szyi hieny i zdejmuje obrożę.
– Mój bóg jest dziś dla mnie łaskawy – Roman uśmiecha się od ucha do
ucha.
– Że co?
– To most – wołchw zaciera ręce. – Uwielbiam mosty!
W auto wybijają się strzały. Brzęczy magia i szyba wozu rozpryskuje się.
Curran skręca gwałtownie w prawo i hamuje. Samochód zatrzymuje się
lewym bokiem do mostu. Metal zgrzyta. Drzwi zostają oderwane od auta.
Curran trzyma je przed sobą jak tarczę. Jego ciało zmienia się, rośnie i
pokrywa futrem. Szczęki i kły powiększają się. Pazury wyrastają z lwich
łap. Zmiana zajmuje ułamek sekundy. Curran w postaci bojowej prycha i
wskakuje na most.
– Rozproszyć się! – woła bliźniak. – My go przejmujemy.
Żołnierze Rolanda schodzą Curranowi z drogi dając dostęp do bliźniąt.
Wyskakuję z samochodu i chowam się za drzwiami, bo wielkie odłamki
ostrego lodu bombardują pojazd.
Magowie. Kurwa.
– Roman! – krzyczę nagląco.
– Zajmę się tym.
Roman prostuje się niepomny na lód i stuka dołem laski o most. Oczy mu
jaśnieją. Końcówka kostura upłynnia się i przeistacza w wielki ptasi łeb.
Drewniany dziób skrzeczy. Spod stóp Romana wypływa ciemność, wiruje
wokół niego i rozdziela się na tysiąc wron. [Pewnie powinny być kruki, ale
Amerykanom czasem wsio rawno.] Stado wznosi się nad most niczym
poziome tornado i blokuje lód.
Biegnę po moście do dzieciaków.
Derek potrząsa Julie, ale dziewczyna nie otwiera oczu. Wilk nie może się
wydostać, bo pewnie zamknęła pole ochronne z obu stron. Są uwięzieni.
Słowa mocy nie wchodzą w grę. Marnowanie ich na pojedynczych
żołnierzy nie jest warte ryzyka. Posiadam tylko dwa słowa, które mogą
zadziałać na wszystkich przeciwników: ahissa – uciekaj oraz osanda –
klękaj. Tyle że dosięgły by również naszych. Poza tym nie wiem, jak pole
ochronne z krwi utworzone przez Julie na nie zareaguje. Zresztą wcale
nie chcę, żeby ludzie Rolanda klękali lub uciekali. Zatłukę ich wszystkich.
Curran dopada bliźniąt sahanu. Bliźniak uśmiecha się szeroko. Jego usta
rozciągają się w nieskończoność. Z dziąseł wysuwają się kły. Ubrania rwą
się i pojawia się olbrzymi hienołak. To nie bouda. Jest za wielki, niemal
tak duży jak Curran, a jego futro jest gęste i ozdobione długimi,
brązowymi łatami.
„Crocuta crocuta spelaea”. Kurwa. Sienna nigdy się nie myli.
Już prawie jestem przy Julie i Dereku.
Bliźniaczka rechocze, a stado hien u jej stop odpowiada tym samym.
Kobieta ściąga ostatnią obrożę i puszcza łańcuchy.
– Dostrzeż nas, sharrim! – woła bliźniaczka. – Też się przemienia, a
towarzyszące jej bestie rechoczą. – Zauważ nas! Pobłogosław nas swą
krwią, gdy się w niej skapiemy!
Ojciec nie może więcej bezkarnie hodować skrytobójców. Trzeba
skończyć z tym pseudo religijnym bełkotem.
Bliźniaczka powarkuje, a na ten znak stado hien rusza przez most.
Curran ściera się z jej bratem. Hienołak wyprowadza cios w szyję, ale
Curran unika go i rozszarpuje pierś przeciwnika. Jego siostra rozdziera
pazurami plecy lwołaka.
Nie mają pojęcia, do czego zdolny jest porządnie wkurzony Curran.
Wkrótce się dowiedzą.
U moich stóp upada strzała. Łucznicy w końcu się ocknęli i zajarzyli, że
mają mnie w zasięgu strzału.
Rzuca się na mnie pierwsza z hien. Uchylam się przed potężnymi
szczękami i rozpruwam bok jej szyi. Zwierzę atakuje jeszcze raz, więc je
kopię, a ono chwieje się. Zaraz dopadnie mnie reszta stada.
Wpycham dłoń w pole ochronne i je detonuję. Roztrzaskuje się jak
czerwona szyba, a odłamki rozpływają się w powietrzu.
Julie otwiera nagle oczy. Krzyczy, gdy chłoszcze ją sprzężenie zwrotne
magii.
Prowadząca hiena wgryza się w moje udo niczym wnyki na niedźwiedzie.
Dźgam pionowo w dół i przerywam jej kręgosłup.
Drugie zwierzę skacze na mnie. Zderza się w powietrzu z wilkołakiem,
który odtrąca je na bok. Hiena upada ze złamanym karkiem.
Kątem oka dostrzegam atakującą z lewej strony kobietę. Robi zamach
toporem. Także upada, tym razem ścięta błyskawicznie przez katanę.
– Sharrim! – uśmiecha się do mnie Adora.
Derek wyje. Dwie pozostałe hieny zwracają się ku niemu.
Jedenaścioro przeciwników pomiędzy mną a Curranem.
Maczam dłoń w spływającej po udzie krwi i formuję z niej sztylet.
Ruszam.
Po drugiej stronie mostu dwa potwory walczą z Curranem. Kości chrupią.
Lewe ramię hienołaczki zwisa bezwładnie. Jej bratu brakuje sporego
kawałka prawego boku. Futro Currana przesiąknięte jest krwią. Trudno
orzec, kto jest górą, ale wiem, kto ostatecznie wygra. Jeśli się pospieszę,
może też będę miała okazję im dokopać.
Oskrzydlają mnie dwie uzbrojone kobiety. Szabla z lewej strony, katana z
prawej. Dalej na lewo facet z wielką maczugą rusza na Adorę.
Szabla i Katana okrążają mnie. Jeśli zwrócę się do jednej, wystawię plecy
do drugiej. Szabla wymachuje bronią, którą wykonano w staroświeckim
stylu; jest większa i cięższa, niż nowoczesne modele.
Katana obserwuje mnie jastrzębim wzrokiem. Ustawiła się w pozycji
„seigan kamae”: prawa noga wysunięta do przodu, ciężar ciała oparty
głównie na stronie prowadzącej, katana przed sobą, ręce lekko zgięte w
łokciach; „kissaki”, czyli czubek ostrza, wymierzony w moje oczy.
Harmonia ataku i obrony.
Szabla będzie fechtować, a Katana poczeka na dogodną okazję do
pojedynczego, ale decydującego pchnięcia. Jedno doskonałe cięcie. Tak
walczą samurajki. Najefektywniejsza strategia, jaką mogą obrać, to
atakująca Szabla i czekająca na okazję Katana.
Nie mam czasu na zabawy. Zwracam się delikatnie bardziej w stronę
Katany i przenoszę ciężar ciała na prawą nogę. Szabla wyprowadza
pchnięcie z oszałamiającą szybkością. W tym samym czasie naciera
Katana,
wykonując
poprzeczne
cięcie.
Chwila
rozciąga
się
do
nieskończoności. Cofam się, blokuję katanę, a szabla przesuwa się o włos
od mojego brzucha. Wbijam Szabli w szyję sztylet z krwi, wyciągam go,
odpycham Katanę i dźgam ją sztyletem w brzuch. Czas wraca do
normalnego tempa, jak zwolniona gumka. Przeciwniczki upadają.
Klękam i przebijam je obie, po czym idę dalej. Dziewięcioro.
Wrony znikają. Na drugim końcu mostu leży wykończona magiczka.
Zerkam za siebie. Roman opiera się na swym kosturze i dyszy jak po
maratonie.
Rzuca się na mnie mężczyzna. Odsuwam się spod jego pięści, obracam i
walę łokciem w pierś. Robi chwiejny krok do tyłu. Podcinam mu gardło.
Ośmioro.
Następna jest szybka kobieta z dwoma mieczami. Blokuję pierwsze cięcie.
Drugie lekko mnie rani. Kopię ją w głowę. Upada. Wpycham jej Sarrat
pomiędzy żebra i rozrywam płuca i serce. Siedmioro.
Curran ryczy. Hienołak trzyma w szczękach jego bok. Jego siostra rani
rękę, którą Curran trzyma ją za gardło. Słychać trzask gruchotanych
kości. To jego żebra łamią się pod uściskiem hieny.
Mężczyzna, maczuga, głowa tocząca się po moście. Adora. Sześcioro.
Zbyt wolna kobieta lancą. Brzuch rozpłatany od boku do boku. Dźgam ją,
kiedy nie umiera od razu. Pięcioro.
W lewe ramie wbija mi się strzała. Ból. Nic poważnego. Łucznik naciąga
cięciwę i upada, gdy Derek gruchocze mu czerep. Czworo.
Curran ryczy. Po jego łbie spływa krew – któreś rozorało mu pysk.
Hienołaki okrążają go powoli. Walka z nimi jest dość męcząca. Curran
utyka na lewą nogę. Znam ten podstęp. Nazywa się „wabienie jelenia”.
Złapałam się na niego trzy razy – dwa na nogę i raz na „uszkodzony”
bark. To zaproszenie do ostatecznego ataku. Hieny podchodzą
wyczuwając pewną wygraną.
– Dla ciebie, sharrim! – Adora rzuca katanę i biegnie do Currana.
– Nie!
Pędzę za nią.
Adora bierze zwój łańcuchów, które służyły jako smycze dla hien. Owija
jeden wokół nadgarstka i bierze zamach. Łańcuch owija się wokół szyi
hienołaczki. Bliźniaczka chwieje się. Andora wskakuje na niski murek
zabezpieczający brzeg mostu, plecami do ponad dwudziestometrowej
przepaści.
Hienołaczka obrywa słowem mocy. Traci przytomność. Adora uśmiecha
się do mnie i skacze z mostu, zabierając za sobą przeciwniczkę.
Borze szumiący.
Splątane łańcuchy ześlizgują się. Rzucam Sarrat i chwytam je. Łańcuch
szarpie niemal wyrywając mi ramię ze stawu. Adora wisi na łańcuchu, jej
nadgarstek wciąż jest nim owinięty. Hienołaczka leży w dole.
– Zdrajczyni! – wyje za mną nieludzki głos.
– Chcę umrzeć! – Adora próbuje uwolnić się z łańcucha. – Sharrim,
pozwól mi służyć ci śmiercią. Błagam!
Czuję pieczenie w plecach. Ktoś próbuje przeciąć mi kręgosłup. Formuję
tryskającą z rany krew w pas zbroi, który ma chronić krzyż.
Jeśli puszczę łańcuch, nie będzie niewygodnych pytań. Będę mogła
skłamać. Julie i Derek mnie nie wydadzą. Curran nie odejdzie ode mnie.
Nie będę musiała chować Adory, być za nią odpowiedzialna, niszczyć jej
życia prawdą.
„Puść ją”, nalega moja magia. „Puść. To mądre posunięcie. Dobre.”
Czuję nacisk, jakby moja dusza rozszczepiła się na dwoje. Jedna łaknie
mocy, a druga wie, jak należy postępować. Obie pragną Currana, a ja
tkwię rozdarta pośrodku.
„Puść ją i wszystko będzie dobrze. Ona tego chce.”
„Puść ją.”
„PUŚĆ JĄ.”
„…”
Nie.
Czuję, jak cos w mej duszy pęka i przesuwa się, wpada w odpowiednie
miejsce. Brutalnie uciszam ów wewnętrzny głos.
– Nie puszczaj! – krzyczę ostro. – To rozkaz.
– Puść mnie – łka Adora. – Pójdę do nieba. Będę ci służyć wiecznie w
zaświatach.
– Nie jestem boginią. Nie ma żadnego pierdolonego nieba, w którym
możesz mi służyć. Roland to zmyślił. Nie puszczaj.
Futrzasta ręka chwyta łańcuch pod moim ramieniem i napręża muskuły.
Olbrzymi, ciągnący mnie w dół ciężar znika. Curran ciągnie łańcuch, dłoń
za dłonią. Ma zupełnie lwi łeb i płonące oczy.
Most zaściełany jest trupami. Łeb hienołaka spoczywa przy jego ciele.
Szyja jest postrzępionym kikutem, bo odgryzły ją kły lwołaka. Derek
spływa krwią. Julie leży na kamieniach. Roman jest blady.
Curran wyciąga łkającą Adorę na most i zdejmuje z niej łańcuch. Sahanu
chowa twarz w dłoniach.
– Przepraszam, sharrim. Bardzo mi przykro.
Po wzroku Currana poznaję, że miarka się przebrała. To koniec.
– Pakuj dzieciaki do samochodu – mówi.
– Mogę…
Wyraz jego twarzy zatrzymuje mnie w pół słowa.
– Wsiadajcie do samochodu.
Ładuję Adorę do jeepa. Curran bierze na ręce Julie i wkłada ją do środka.
– Jak się czujesz? – pytam ją.
– Jestem zmęczona – odszeptuje. – Bardzo.
Roman bierze się w garść i wsiada do wozu. Derek kuśtyka jego śladem.
– Jedźcie do domu.
– Curran…
– Jedźcie do domu – powtarza z kamienną twarzą.
Odpalam silnik, cofam i zawracam. W lusterku wstecznym widzę, że most
jest już pusty.
– Czy on wróci? – pyta szeptem Julie.
– Jasne, że tak – odpowiadam.
Nie mam wątpliwości, że nie opuści mnie bez wcześniejszej rozmowy.
– Musi tylko ochłonąć – dodaję.
– Przepraszam – powtarza Adora.
– Nie ma za co – odpowiadam. – Naprawdę. Niczym nie zawiniłaś.
To wyłącznie moja wina.
***
Nie pozostaje mi nic innego, jak zawieźć wszystkich do domu.
Dzieciaki zostały napadnięte podczas przeprowadzania Adory do mojego
starego mieszkania. Derek chciał walczyć, ale Julie zrobiła podwójne pole
ochronne z krwi, żeby zatrzymać go w środku. Wykonanie jednego
wymaga wiele mocy. Zrobienie dwóch wykończyło ją, ale bariery
wytrzymały ataki ludzi Rolanda.
Hienołaki paplały. Julie była celem. Wyśledziły ją do naszej dzielnicy, ale
było tam zbyt wielu ludzi Mahona. Muszę mu za to podziękować. Zamiast
więc wkraczać, zostawiły tam zwiadowcę i dopadły dzieciaki na moście.
Zabrałam Rolandowi Saimana i Adorę. I kota. W akcie zemsty próbował
odebrać mi córkę. Tym samym spalił wszystkie mosty.
Erra chciała, żeby zdać jej pełny raport. Stwierdziłam, że Julie jej o
wszystkim opowie. Nie chciało mi się z nikim gadać.
Obrażenia Dereka nie były poważne. Obficie krwawił, ale szybko się goił.
Moje też nie były ciężkie. Zadzwoniłam do Nellie i obiecałam góry złota za
usługi. Przystała na to i połatała nas wszystkich. Zaleciła też mnie i
Adorze środek nasenny. Nie zażyłam go.
Nellie odjeżdża. Zadzwoniłam po posiłki i czekam teraz na nich na
werandzie.
Z mroku wyłania się czwórka ludzi. Zadzwoniłam po niedźwiedzie, które
Mahon przydzielił do ochraniania naszej ulicy.
Niski, szeroki w barach Raoul zatrzymuje się przy mnie.
– Nie ma sprawy. Zaopiekujemy się nimi przez noc.
– Dzięki. W razie czego pola ochronne wokół domu zatrzymają magię.
– Jak przyjdzie jakieś paskudztwo, wyrwiemy mu nóżki – klepie mnie po
dłoni Lilian.
– Dzięki.
Idę do stajni i siodłam swoją oślicę. Cuddles wyczuwa, że to nie czas na
dąsy i nie sprawia problemów. Odjeżdżam.
Atlanta pogrążona jest w magii. Oddycham głęboko i wyczuwam jej smak
na języku. Jesteśmy dziwnie spokojne – magia i ja.
W odległych oknach migoczą światła magicznych lamp, zaczarowane,
błękitne iskierki rozjaśniające ciemność. Jadę. Nie wiem dokąd, ale nie
chcę siedzieć w domu. Wypełnia go zbyt wiele wspomnień wspólnych
chwil. Miałabym poczucie, że wszystko to zniszczyłam. Potrzebuję
samotności, żeby wszystko przemyśleć i sobie poukładać. Nie dałabym
rady tego zrobić w naszym domu, sypialni, czy na werandzie. Potrzeba mi
powietrza. Curran wróci. Będzie stał u mego boku, bez względu na
wszystko, a ja odpłacę tym samym. Tak bardzo chcę uciec od swego życia.
Szkoda, że nie mogę wyczołgać się ze swojej skóry.
Cuddles kluczy na własne kopyto ulicami, aż w końcu unoszę głowę i
widzę, że jesteśmy przed kamienicą, w której kiedyś mieszkałam.
Wpatruję się w niego. Za czasów pracy w Gildii właśnie tak wracałbym do
domu, tyle że na Marigold. Ciotce jeszcze się dostanie za zabicie mojej
mulicy. Szkoda, że nie czuje bólu. Chyba podświadomie dawałam Cuddles
wskazówki co do kierunku.
Niech i tak będzie. Zostawiam Cuddles w stajni przy kamienicy, wchodzę
na górę i otwieram drzwi. Od czasu remontu nie postawiłam nowej
bariery ochronnej, ale przynajmniej wstawiliśmy nowe drzwi.
Wchodzę, zamykam drzwi i siadam przy stole kuchennym.
To było kiedyś mieszkanie Grega, a teraz należy do mnie. Zebrało się w
nim wiele wspomnień, ale większa część należy tylko do mnie.
Próbuję za bardzo nie rozmyślać. Jestem poobijana na duszy. Odrętwiała.
Tutaj wszystko się zaczęło. Przybyłam do Atlanty, żeby złapać mordercę
Grega i wylądowałam w tym mieszkaniu. Życie było o wiele prostsze,
kiedy była zwykłą najemniczką. Nawet praca dla Zakonu nie była taka zła.
Zlecenia nie zawsze mi pasowały, ale raczej pomagałam ludziom, niż im
szkodziłam.
Pieprzyć to.
Wstaję i przechodzę do salonu. To mieszkanie z jedną sypialnią i nawet
teraz należy ona do Grega i jest formą pamięci o nim. Gdy tu mieszkałam,
sypiałam na kanapie w salonie. Dlatego Curran w trakcie remontu
postawił tu nowe łóżko. No i oczywiście, ma ono ponad metr wysokości i
potrzebna jest drabina, żeby na nie wejść.
Bardzo bym chciała, żeby tu był i wyśmiewał się ze mnie z tego powodu.
Otwieram okna, kraty i wpuszczam noc do środka. Czemu by nie. I tak
nikt tu nie zajrzy. Ściągam skórzaną uprząż z Sarrat i odkładam na szafkę
nocną. Zdejmuję buty i siadam na łóżku. Cały czas myślałam, że to ojciec
zniszczy mi życie, a stało się inaczej. Sama tego dokonałam.
Jakaś dłoń chwyta framugę okna.
Chyba mam przywidzenia.
Do pokoju wskakuje Curran – w ludzkiej postaci i ubrany. Podchodzi i
siada obok.
– Byłeś w domu?
– Śledziłem was, żeby mieć pewność, że nic się wam nie stanie.
Rozmawiałem z dzieciakami po twoim odjeździe. Myślałem, że będziesz w
Cutting Edge, ale nie trafiłem. To kolejne logiczne miejsce. Następny
byłby dom w Savannah.
– Profesjonalna robota detektywistyczna.
– Żebyś wiedziała.
Siedzimy tak sobie. Gwiazdy za oknem do nas mrugają.
– Zostałem, żeby rozjaśniło mi się w głowie, a ty już uciekłaś.
– Wcale nie uciekłam.
Ależ tak.
Siedzimy przez chwilę w milczeniu.
– Chciałam powiedzieć ci o Adorze.
– Rozumiem, dlaczego nie wyrywałaś się z tym. Oboje mamy na co dzień
do czynienia z paskudnymi rzeczami i staramy się chronić siebie
nawzajem przed nimi. Nie podoba mi się to, ale rozumiem, bo sam tak
robiłem i pewnie będę robił. Nie pojmuję jednak, dlaczego ją ukryłaś.
Derek i Julie próbowali mi to wyjaśnić, ale nic z tego nie miało sensu.
Myślałaś, że cię nie wysłucham? Jestem w porządku. Może nie aprobuję
pewnych
rzeczy,
ale
zawsze
wysłuchuję
pomyślałaś, że tym razem będzie inaczej?
twoich
racji.
Dlaczego
Wzdycham.
– Ukryłam ją, żeby nie musieć tłumaczyć, dlaczego jej nie zabiłam.
– A dlaczego?
– Ponieważ jej istnienie doprowadziło mnie do szału. Ale wcale nie
dlatego, że wyrządzono jej krzywdę. Byłam zła, bo ojciec ośmielił się
przysłać ją na moje terytorium, żeby zabrała coś, co należy do mnie.
Chciałam go zranić. Gdyby akurat był pod ręką, posiekałabym go na
kawałki. Nawet nie masz pojęcia. Odebrałam ją Rolandowi, żeby go
wkurzyć. Nie liczyło się jej życie. Nie mało znaczenia, że jest człowiekiem.
Była rzeczą. Zabawką ojca. Więc odebrałam ją, żeby go rozdrażnić.
Niemal zrobiłam z niej niewolnicę. Powstrzymała mnie myśl, że tobie by
się to nie spodobało. Nienawidzę niewolnictwa. Nie takie wartości
wyznaję. I dlatego powinnam się powstrzymać. Nie chciałam ci tego
tłumaczyć. Wolałam, żebyś tego o mnie nie wiedział.
Nie patrzę na niego. Załatwione. Cała prawda o mnie.
– Dlaczego nie puściłaś jej tam na moście? Ominęłabyś niewygodne
pytania.
Wzdycham.
– Bo to byłoby złe. Jak wszytko, co ją spotkało. Kupowanie dzieci,
umieszczanie ich w fortecy, żeby przerobić je na zbójców, obiecywanie, że
pójdą do nieba, jeśli będą posłuszne, nakazywanie, żeby zabijały ludzi,
wiązanie ich krwią, wmawianie im, że ta krew jest święta, łamanie owej
więzi, tylko po to, żeby wkurzyć ojca – to wszystko jest złem. To człowiek.
Jest mną. Albo przynajmniej osobą, na którą chciał mnie ukształtować
Voron. Roland nie wziął tego pomysłu z powietrza. Widział, jak Voron
szkoli Hugh, udoskonalił pomysł i wdrożył na dużą skalę.
Curran milczy.
– Adora chciała poświęcić dla mnie życie, ale ja na to nie zasługuję. Ani
na jej lojalność. Stałam się za nią odpowiedzialna, gdy odebrałam ją ojcu.
Sam widziałeś. Była wypuszczana na świat tylko z treserem u boku lub
żeby kogoś zamordować. Zasługuje na życie i wolność. Gdyby właściwie
pojmowała świat, nie oddałaby dla mnie życia. Naplułaby mi w twarz.
Chcę dać jej szansę. Jestem jej to winna. Nawet gdybyś kazał mi wybierać
pomiędzy nami, a jej życiem, ocaliłabym ją. Tak należało postąpić. Taka
jest moja natura. Nie mogłam jej puścić.
– Jasne że nie mogłaś.
– To skomplikowane.
Curran kręci głową.
– Nie. To bardzo proste. Nie puściłaś jej, bo nie jesteś taka. Bo chcesz
walczyć o jej przyszłość i wolność. Tak, musisz to naprawić. Uciekanie i
dąsy w samotności nie są dobrym rozwiązaniem.
Dąsy? Patrzę na niego.
– Dlaczego tu jesteś? Miałeś odejść.
– Zostawiłem cię tylko na chwilę, żeby się uspokoić. Byłem bardzo zły i
nie myślałem jasno. Chciałem dalej mordować. Gniew nie wyparował.
Ochłonąłem, porozmawiałem z Adorą oraz młodymi i zrozumiałem, że
dziś po
raz pierwszy od wielu dni byłaś sobą. Znalazłaś następnego
wyrzutka i zostałaś jego obrończynią.
– Ja nie…
– Ależ tak. Jesteś jak zwariowana kociara, tyle że zamiast kotów
przygarniasz zabójców.
– Nie zbieram zabójców.
– Zbierasz. A ci, którzy nimi nie są, zmieniają się w nich przy tobie.
Zobacz, co zrobiłaś z Julie. Ta dziewczyna nosi przy sobie więcej noży, niż
oddział WAN-u. Christopher był jedynym przybłędą, który nie potrafił
walczyć i okazało się, że jest bogiem trwogi. Żadna niespodzianka.
– Odwal się.
Mam go dosyć.
Curran wzdycha dramatycznie.
– I co ja mam z tobą zrobić? Co krok to wpadka.
– Won z mojego mieszkania!
– Dlaczego? Żebyś mogła siedzieć w samotności i się nad sobą użalać?
– Nie użalałam się.
Curran uśmiecha się szeroko.
– Biedna, smutna Kate, taka samiutka ze swoją samotnością…
– Przestań, dopóki możesz, albo wylecisz przez okno.
Skacze na mnie. Próbuję go walnąć, ale nie mam dość siły. Przygarnia
mnie do siebie.
– Idź sobie!
– Kocham cię.
Przestaję się szamotać.
– I co ja bym bez ciebie zrobił? Gdybym odszedł i tak byłabyś przez cały
czas w mojej głowie. Tęskniłbym za tobą bez ustanku.
– Tęż bym za tobą tęskniła.
Przytula mnie mocniej. Oczy mu się śmieją.
– Coś ci przyniosłem.
Wyciąga z kieszeni kartkę i podaje mi ją.
„NOWY PLAN
1. Zdobyć Zajebiaszcze Moce Kosmiczne
2. Rozdupczyć tatusia
3. Dać sobie na luz z tym całym ochranianiem miasta.”
Pod spodem dopisał kilka linijek:
„4. Pobrać się i założyć rodzinę
5. Mieć dzieci i nie rozpuścić ich za mocno
6. Wieść życie, z którego będziemy dumni.”
Przytula mnie.
Nie ma tu nic o Gildii. Nic o władzy i pieniądzach. Tylko my.
– Czy jestem tego warta? – pytam
– Bezsprzecznie. Chodź, maleńka, idziemy do domu. Już późno.
– A musimy teraz?
– Nie musimy. Ale jest tu łóżko i nie ma dzieci, więc nie mogę
zagwarantować ci bezpieczeństwa.
Spoglądam na niego.
– A myślisz, że jestem w wielkim niebezpieczeństwie?
W jego oczach rozpalają się maleńkie, złociste iskierki.
– Nie masz pojęcia.
– Już długo jesteśmy razem, więc chyba jakieś mam.
[Kate właśnie odniosła poważną ranę pleców ^^]
Pochyla się i całuje mnie. To coś więcej niż pocałunek. To obietnica, którą
składamy sobie wzajemnie. Curran ściska mnie mocniej, chwyta dłońmi.
Rozdzielamy się i widzę jego spojrzenie rozpalone wewnętrzną dzikością.
Klękam na łóżku i całuję go raz za razem.
– Kocham cię – szepczę.
Curran przywiera ustami do mojej szyi. Zna moje wrażliwe miejsca. Drżę.
– Jeszcze…
Powtarza pieszczotę. Drażni skórę zębami, a lekkie ukłucie bólu sprawia
mi ogromną przyjemność. Bierze mnie w ramiona, pewny, że mu nie
odmówię. Ręką sięga pod koszulkę. Wyginam plecy. Rozpina stanik,
przesuwa mnie i ląduję na plecach.
– Moja.
– Zawsze.
Podciąga moją koszulkę. Próbuję się z niej wydostać, a on łapie ją i
unieruchamia mi ręce w górze. Całuje mnie wygłodniałymi ustami.
Oblewa mnie fala gorąca. Tak bardzo go pragnę. Jego zarost drapie mnie,
jego dłonie pieszczą moje piersi, boki i unoszą mnie ku niemu. Drażni
językiem sutek. Świat kurczy się do nas dwojga.
Puszcza mnie. Spycham go na bok. Przekręcamy się i ląduję na górze.
Zdejmuję koszulkę, ściągam stanik. Rozbieram Currana. Cały mój.
– Twój ruch – zachęca mnie ochrypłym głosem.
Całuję jego usta i pierś. Przesuwam rękę niżej i pieszczę go przez jeansy.
Curran oddycha gwałtownie. Rozsuwam rozporek i wsuwam dłoń do
środka. Jęczy. Oczekiwanie staje się torturą.
Zsuwam się z niego i zdejmuję spodnie.
Curran łapie mnie, chwyta za włosy i przyciska do łóżka. Obejmuję go
nogami, ale on odsuwa je i ześlizguje się w dół. Pieści mnie ustami. Każde
muśnięcie języka daje mi rozkosz. Przyspiesza, aż zatracam się w
orgazmie. Curran wsuwa się we mnie mocnymi pchnięciami. Kochamy
się, a gdy nadchodzi następny orgazm, przeżywamy go wspólnie.
***
Otwieram oczy. Z ulicy dochodzi hałas. Pazury drapiące ścianę. Curran
leży nieruchomo, ale oczy też ma otwarte. Moja głowa spoczywa na jego
piersi, a on obejmuje mnie ręką.
Pazurzasta łapa chwyta futrynę i do pokoju wskakuje szczupła, pokryta
sierścią postać. Twarz przybysza jest koszmarnym połączeniem człowieka
i gryzonia.
Ostatnim razem wampiry, tym razem szczurołak.
Gość skłania głowę.
– Były Fłatco Swiesząt, była Tofaszyszko.
Znam ten głos. To ulubiony wywiadowca Roberta.
– Witaj, Jardin – odzywa się Curran spokojnym głosem.
– Ojciec byłej Tofaszyszki wyjechał se sfej bazy. Gdy pofróci, zastanie
tylko zgliszcza.
– Jim spalił bazę Rolanda?
Jardin przytakuje.
– Fidać pośfiatę na fschodzie.
Kurczę, Jim. Rozumiem powody. Dali zostałą ranna, a ona jest całym jego
światem. Chciał się zemścić. Tego też spodziewała się po nim Gromada,
ponieważ to właśnie zrobiłby silny przywódca. Curran pewnie postąpiłby
tak samo.
– Mam wam przekazać, sze będziemy mieli fojnę. To niebespieczne czasy.
Pszyjaciele fspierają się fsajemnie, szeby pszetrfać.
– Rozumiemy wiadomość – mówi Curran.
Jardin jeszcze raz kiwa głową i wyskakuje przez okno.
– Robert się boi – mówię.
Curran kiwa głową i głaszcze mnie po ramieniu.
– Pewnie ponieśli duże straty.
– Jim nie poprosi o pomoc?
– Nie.
– I tak musimy bronić Gromady. To mieszkańcy mojej ziemi.
– Możesz zablokować jego magię?
– Erra twierdzi, że tak. Wyjdzie w praniu.
– Ufasz ciotce?
Patrzę na niego.
– Ciotka kieruje się żelaznymi zasadami. Na nich zbudowane było jej
dzieciństwo. Czcić i kochać rodziców. Chronić zajętą ziemię. Posiadać
potomstwo, nauczać je i prowadzić, by rodzina przetrwała. Ojciec
przejechał po nich jak buldożer. Zapłaci jej za to. Nie sądzę, żeby nas
zdradziła, a jeśli tak się stanie, poradzimy sobie z tym.
– Ale dzięki niej stajesz się silniejsza?
– Tak, ale sama magia nie wystarczy.
– Potrzebujemy armii.
KONIEC Rozdziału 16
Rozdział 17
The Power of Love
– Potrzebna jest wam armia – Erra chodzi w tę i z powrotem po naszej
kuchni.
– Jest już rano i dopiero piję pierwszą filiżankę kawy. Głowa mnie
pobolewa.
– Jak możesz nie mieć sali tronowej? – dziwi się ciotka. – Gdzie
przyjmujesz wznoszących prośby?
– Tutaj albo w biurze.
Podchodzę do blatu i funduję sobie dolewkę kawy. Curran wyszedł na
poranną przebieżkę po lesie. Powiedział, że musi spalić nadwyżkę energii
z ostatniej nocy. Tymczasem ja marzę jedynie o pełnej dobie snu. Nie
wiem, skąd u niego tyle werwy, też by mi się przydało. [Zeżarł kota-boga
:P]
Julie siedzi przy stole, obserwuję Errę z kwaśną miną i sączy kawę.
– Czy biuro to tamten budynek, w którym wykonywałaś ów idiotyczny
taniec?
– Tak.
– I nie posiadasz innego domostwa? Pałacu albo fortecy?
– Nie.
– Chyba cię zaraz zdzielę.
– Wszyscy tak mają.
– Że ty jeszcze żyjesz.
– Niełatwo mnie ubić.
– Wcale nie.
– Ty nie dałaś rady.
– Nie przykładałam się za bardzo.
Spoglądam na nią znad brzegu filiżanki.
– Nie wciskaj mi kitu. Starałaś się.
Julie się krzywi.
– A tobie co? – pytam.
– Cioci-babci nie podoba się mój sztandar.
Za jakie grzechy? No za jakie? Liczę w duchu do pięciu.
Curran zjawia się w drzwiach.
– A co jest nie tak ze sztandarem? – pyta.
– Jest błękitny – wyjaśnia Julie.
– Dlaczego błękitny? – przyciska ją Erra.
– Ponieważ to kolor ludzkiej magii – odpowiada dziewczyna.
– To kolor każdego ludzkiego maga – mówi ostro ciotka. – Nie nadaje się.
Unoszę ręce.
– Mam w dupie sztandar.
Ciotka wyciąga rękę i wali mnie przez łepetynę.
– Zrób to jeszcze raz, a wrzucę twój sztylet na kilka dni do ścieków –
grożę.
– Czcze pogróżki – odpiera Erra. – Beze mnie nie przeżyjesz kilku
następnych dni. A jak komuś grozisz, to na poważnie.
– To jest na poważnie.
– Przypominasz mi mnie samą – jęczy Erra. – Jesteś karą za wszystkie
grzechy przeszłości.
Uśmiecham się do niej.
– Pamiętaj, że jesteś królową – wydusza wściekle Erra. – Sztandary są
ważne. To symbol. Kiedy na pole bitwy wstępuje przerażony młodzik,
który ma walczyć za ciebie, pierwszą rzeczą, jaką widzi, jest twój sztandar.
Jest też ostatnią, gdy umiera wpatrzony w błękit w nieba. Twój sztandar
mówi mu, za co umiera.
– Dobra, jaki powinnam mieć sztandar?
– Jesteś jedyną żyjącą kobietą w naszym rodzie. Dziedziczysz po mnie
tytuł Bogini Szinearu, tak jak ja po swojej matce. Twój ojciec posiada
tytuł Boga Szinearu. Najstarsza kobieta z rodu zawsze dziedziczy i
posługuje się zielonym sztandarem. To twoje prawo.
– Nikt nie wie, co to jest Szinear – oponuje Julie.
– Jej ojciec wie.
– Na pewno rozpozna sztandar? – pyta Curran.
– Tak.
Ojciec ujrzy sztandar swojej rodziny po przeciwnej stronie. To uzmysłowi
mu jedno: wywołał wojnę domową.
– Podzielmy go na pół – proponuję. – Zielony dla Szinearu i błękitny dla
Atlanty.
– Zielony z błękitnym paskiem – kłóci się ciotka.
– No dobra – mamrocze Julie.
– Idź do George – komenderuje Curran. – Jej kuzynka ma pasmanterię.
Zobacz, jaki mają wybór. Potrzebujemy dużych sztandarów. Dużo dużych
sztandarów. Wiele wielkich. Ogrom ogromnych :D
– No w końcu – mówi Erra. – Ktoś, kto rozumie. Przynieś mi próbki,
dziewczyno. To musi być ten sam odcień zieleni.
Julie wstaje i wzdycha znacząco, dając nam znać, jaki to jej żywot jest
straszny i wychodzi.
– To wciąż nie rozwiązuje kłopotu z wojskiem – mówię.
– Jaką zwykle strategię przyjmuje Roland? – pyta Curran.
Erra wzdycha.
– Zbierze silną grupę i uderzy szybko i mocno w fortecę Gromady.
Frontalny atak przeważającymi siłami. Im uczył się strategii wojennych,
ale ten temat nie interesował go za bardzo. Dlatego polega na innych w
sprawie prowadzenia żołnierzy i zjawia się na polu walki tylko wtedy, gdy
jest to konieczne.
– Na pewno walczył z babcią – myślę na głos. – Byłą niezadowolona, więc
pewnie dała mu popalić. Wydawał się ostatnio zmęczony. A teraz wróci
do bazy i zastanie pogorzelisko. Wścieknie się. Erra ma rację. Będzie
chciał zmiażdżyć Gromadę jednym ciosem.
– Potrzebujemy żołnierzy – mówi Curran.
– Gildia nie będzie walczyć bez zapłaty – mówię. – Nie stać nas.
– Zapłać im z wiana – radzi ciotka.
– Nie ma wiana.
– Ojciec da ci posag.
– Właśnie szykujemy się do walki przeciwko sobie.
– To dwie zupełnie różne sprawy – stwierdza ciotka. – Księżniczka
Szinearu nie wychodzi za mąż bez posagu.
– Nawet gdybyśmy mieli te pieniądze, – wtrąca Curran – moi najemnicy
nie są wyszkoleni do wspólnej walki. Można z nich zrobić zgrane oddziały
w pół roku, ale teraz będą mięsem armatnim. Da się wybrać trochę
dobrych, pojedynczych żołnierzy, ale będzie ich niewielu.
– Dobrze. Kogo jeszcze mamy? – pyta Erra.
– Boga trwogi oraz czarnego wołchwa – odpowiadam.
– Tego przystojniaka z wczoraj?
– Tak.
Romanowi to się spodoba. Tak go mitygowała obecność Erry, że
zapomniał
rzucać
zabawnymi
tekstami.
Siedział
cichutko
z
wybałuszonymi ślepkami, gdy Erra dopominała się o wdrożenie ją w
plany walki. Poczekam na odpowiednią chwilę, żeby mu to powiedzieć.
– Nieźle, ale to nie armia. Twoi przyjaciele-mieszańcy przegrają tę bitwę,
jeśli nie wyślesz do walki wojska, bo twój ojciec przyprowadzi duże siły.
– Może Zakon nam pomoże – mówię. – Pewnie zechcą walczyć z
Rolandem.
– Ilu żołnierzy?
– Dwunastu – odpowiada Curran. – To elitarny oddział, nie armia.
– Kogo możesz jeszcze zmusić do służby? – dopytuje Erra.
– Nie zamierzam nikogo zmuszać. Mogę poprosić o pomoc, ale to
wymaga czasu i dyplomacji.
Czarownice pomogą. Szkoła Magów będzie się za długo zastanawiać.
– Nie mamy czasu – mówi Curran. – Możesz zabrać wampiry Korporacji
i użyć ich na polu walki?
– Tak. To będzie tylko biegnąca horda, ale tak.
– Chcesz powiedzieć, że Im pozostawił w mieście swoich nekromantów?
W tym obrzydliwie zdobnym pałacyku?
Tak.
Erra odchyla głowę do tyłu i patrzy w sufit.
– Bogowie, litości. Ilu?
– Setka, plus minus trzydzieści, pilotów, w zależności od tego, jak
zaawansowani są czeladnicy. I około czterysta wampirów.
Tyle ostatnio naliczyłam. Zwyczajowo przejeżdżam koło Kasyna i
sprawdzam stan.
– I to jest twoja armia.
– Są lojalni ojcu. Boją się go jak ognia.
– Nie – zaprzecza Erra. – Są lojalni krwi oraz obietnicy, która ona ze sobą
niesie. Kiedy wróci tu twoja emisariuszka ze sztandarami, pójdziesz
przejąć swoją armię. Zmusisz ich do posłuszeństwa.
Niby racja. Potrzebujemy tych pilotów oraz wampirów. Inaczej nie
przetrwamy. Wątpię, żeby Ghastek zechciał mi służyć.
– Jak? Mogę im czymś zagrozić, ale potem i tak zwrócą się przeciwko
mnie w trakcie bitwy.
– Dlaczego ludzie służą twemu ojcu?
– Ponieważ… – Zjawia mi się przed oczami Landon Nez, legat Złocistego
Legionu. Co on takiego powiedział… – Ponieważ przebywanie w jego
obecności porównać można do łaski boga. Gdy się uśmiecha, to jakby
słońce wstawało. Gdy przestaje kochać, nadchodzi sroga zima.
– Właśnie tak. Pójdziesz do tego białego obrzydlistwa i pokażesz im, że
kochasz ich najbardziej na świecie, i zagarniesz legion. Raz podbiłam
miasto z pięcioma ludźmi i kulawą kozą. Jeśli mnie się udało, tobie
powiedzie się przekonanie nekromantów, by oddali się pod twoje
dowództwo.
Spoglądam na Currana.
– Potrzebujemy żołnierzy – mówi. – Jeśli nie zdobędziesz ich lojalności,
nie wiadomo, co zrobią. Opuszczą miasto, żeby wzmocnić siły Rolanda
albo zaatakują od tyłu.
– Jeśli nie możecie ich zablokować, trzeba będzie ich zabić – stwierdza
Erra.
Mierzę ją wzrokiem.
– To wojna – mówi ciotka. – Jeśli nie przeciągniesz ich na swoją stronę,
to masz zabić wszystkie znajdujące się w tym kiczowatym pałacyku
wampiry.
– Co usmaży mózg każdego aktywnego nekromanty.
– Idealnie – cieszy się Erra.
– Ja tak nie postępuję.
– To zmuś ich do posłuszeństwa. Nie możesz unikać trudnych decyzji. Im
nie będzie się wahał.
Przekabacić grupę panów umarłych, którym zdaje się, że są panami
świata. Bułka z masłem.
Adora schodzi z piętra. Ma na sobie moje jeansy i koszulkę. Julie pewnie
dała jej wczoraj te ubrania.
Zwracam się do Currana:
– Najpierw chcę zajechać do Zakonu. Pojedziesz ze mną?
– Jasne.
Odwracam się do Adory.
– Ty też ze mną jedź.
Godzinę później Curran, Adora i ja wkraczamy do Zakonu Miłosiernej
Pomocy. Wnętrze bardzo się zmieniło. Nie ma szarej farby ani
wykładziny. Ściany korytarza pomalowano na beżowo, a na podłodze
wylano beton. Nawet Maxine ma lepsze biurko: nowiutkie i w parze z
wysokiej klasy ergonomicznym fotelem. Starsza, zadbana sekretarka
uśmiecha się do mnie.
– Przyszliśmy spotkać się z rycerzem-obrońcą.
– Proszę – zaprasza Maxine.
Wchodzimy do gabinetu Nicka. Gdy zajmował je Ted Moynohan, było
udekorowane w stylu teksańskim. Zniknęły burgundowe zasłony, potężne
biurko z drzewa wiśniowego i drut kolczasty ze ścian. Teraz to duża,
dobrze oświetlona przestrzeń, z kwiatkami i cienkimi, płowymi
zasłonkami. Nick siedzi za biurkiem z jasnego drewna. Unosi głowę, gdy
podchodzimy.
– Tak?
– To jest Nick Feldman, rycerz-obrońca – wyjaśniam Adorze. – Kieruje
odziałem Zakonu Miłosiernej Pomocy w Atlancie. Wiesz, czym zajmuje
się Zakon?
Kobieta przytakuje.
– Nick pracował dwa lata pod przykrywką w bliskim otoczeniu
d’Ambraya.
Zwracam się do Nicka.
– To jest Adora. Sahanu.
Rycerz prostuje się. Nazwa wywarła wrażenie.
Wydawało mi się, że najlepiej będzie przystosowywać Adorę powoli.
Myliłam się. Jeśli nie wyłoży się jej jasno wszystkiego na starcie, znowu
się będzie dla mnie poświęcać.
Biorę głęboki wdech i spoglądam Nickowi w oczy.
– Chciałabym, żebyś wyjaśnił Adorze, kim oraz czym Roland i ja
jesteśmy.
Feldman uśmiecha się bez cienia wesołości.
***
Nick nawija przez niemal trzy kwadranse. Czasem Curran lub ja
dodajemy coś od siebie. Feldman nie owija niczego w bawełnę. W ciągu
dwóch lat pracy pod przykrywką był świadkiem działań, które gwałciły
jego poczucie moralności. Teraz sobie odbija.
Adora siedzi cicho, ze stoickim wyrazem twarzy. Od czasu do czasu zerka
na mnie lub Currana, byśmy potwierdzili prawdziwość słów rycerza. Gdy
ten kończy, sahanu mówi zwykłe „dziękuję”. Trudno wyczuć, czy wywarło
to na niej jakiekolwiek wrażenie.
Nick mierzy mnie spojrzeniem.
– Gromada spaliła bazę Nimroda.
Zakon ma niezłą siatkę szpiegowską.
– Tak.
– Nie puści tego płazem.
– Nie puści.
– Kiedy i gdzie? – pyta Feldman.
– Pod Twierdzą – odpowiada Curran. – Bezpośredni atak dużymi siłami,
przy następnej fali magii, za dnia.
– Krwawe widowiska najlepiej ogląda się, gdy jest jasno – komentuje
Nick.
Kiwam głową.
– Roland chce, żeby zmiennokształtni wyraźnie widzieli śmierć swoich
bliskich.
– Przyda nam się pomoc – mówi Curran.
– Stawimy się – obiecuje rycerz. – Jako niezależna siła.
– Dziękuję – mówię.
– To nie znaczy, że cię lubię – odpiera Nick.
– Nie musisz mnie lubić. Ważne żebyś zjawił się na polu bitwy i
unieszkodliwił tylu żołnierzy Rolanda ilu się da.
Feldman uśmiecha się.
Kiedy jesteśmy już poza budynkiem Zakonu, Adora zwraca się do mnie:
– Czy ten człowiek mówił prawdę?
– Tak.
– A twój ojciec. Sharrum. Kłamał?
– Tak.
– Czyli niebo nie istnieje?
– Tego nie wiem – odpowiadam. – Ale na bank nie można się tam dostać
dzięki służbie mojemu ojcu. Są różne odmiany zła. Niektórzy lubią
zadawać ból. Inni są samolubni o troszczą się wyłącznie o siebie. Ojciec
jest z nich wszystkich najgorszy. Uważa, że zna jedyny słuszny sposób na
stworzenie lepszej przyszłości i będzie szedł po trupach, niezmordowanie
naprzód, żeby zrealizować swój cel. Nie ma ograniczeń. Zrobi wszystko,
żeby dopiąć swego.
– A ty? – kobieta mruży oczy.
– Próbuję nie być zła. Zwykle mi się udaje, choć nie zawsze.
– Jesteś taka sama jak on?
– Tak. Kiedy za pierwszym razem uratowałam ci życie, zachowałam się
dokładnie jak mój ojciec.
– Ale za drugim razem też mnie ocaliłaś.
– Niewolnictwo nie powinno mieć miejsca. Ludziom należy się wolność i
możność dokonywania wyborów, nawet tych niefortunnych. Masz przed
sobą całe życie, o którym możesz niezależnie decydować. Nie chciałam,
żebyś umarła nie zaznawszy wolności. Koniec ze słuchaniem rozkazów.
Zniszczyłam niewidoczne kajdany, w których więził cię Roland. Jestem za
ciebie odpowiedzialna. Spróbuję ci pomóc, na ile się da.
– Z poczucia winy?
– Ponieważ tak trzeba – wyjaśnia za mnie Curran.
Adora niedowierza.
– Skąd mam wiedzieć, że wy i tamten facet nie kłamiecie?
– Tego nie będziesz wiedziała – odpowiadam.
– Rozpatrz, co poszczególne osoby na tym zyskają – doradza Curran. –
Kate twierdzi, że Roland jest podłym oszustem. Natomiast Roland chce,
żebyś wierzyła, że płynie w nim boska krew, a służba jemu zapewni ci
życie po śmierci. Jedno z nich bez dwóch zdań kłamie. Załóżmy, że to
Roland łże. Co z tego ma?
Adora marszczy czoło.
– Moją lojalność.
Curran kiwa głową.
– Może wykorzystywać ciebie oraz twoje umiejętności. A jeśli to Kate
oszukuje?
– Nie korzysta na tym – odpowiada Adora. – Jeśli jej uwierzę, nie będę
jej służyć.
– Tak. Nie ma motywu, by zatajać prawdę. Ludzie zadają sobie trud
tworzenia sieci kłamstw tylko wtedy, gdy chcą zdobyć coś, czego pragną.
Kate niczego od ciebie nie chce, jakkolwiek czuje się za ciebie
odpowiedzialna. Woli, żebyś była niezależna.
Sahanu duma nad tym.
– Będę uważa cię za swoją przywódczynię, Kate. Muszę mieć taką osobę.
Nie przestawię się na nowe tory tak od razu. Zastanowię się jeszcze nad
tym wszystkim i poszukam informacji, żeby ostatecznie zdecydować, kto
kłamie. Jeśli uznam, że nie nadajesz się na przywódczynię, odejdę.
– Pasuje mi – odpowiadam.
– Nie będę się już do ciebie zwracać per „sharrim”. Nie jesteś moją
księżniczką.
– Spoko.
– Poza tym, jeśli będziesz czegoś ode mnie chciała, musisz poprosić.
– Czy pojedziesz ze mną do Kasyna, żeby zaimponować panom
umarłych?
***
Zajeżdżamy do Gildii. Curran idzie porozmawiać z najemnikami, a ja
udaję się prosto do gabinetu mangustołaka.
Barabas wywiesił kartkę z ogłoszeniem o bitwie, gdzie mogą zapisywać się
chętni. Widnieje już na niej siedem nazwisk. Wisi sobie pomiędzy menu
na przyszły tydzień, a petycją o dodanie ciężarków na plac ćwiczebny.
Jest w tym jakaś znacząca lekcja na temat ludzkiego życia, ale nie mam
teraz ochoty jej zgłębiać.
– Jak im zapłacimy? – pytam.
– Łupy wojenne – odpowiada Barabas.
Gapię się na niego.
– To stara tradycja – szczerzy się mangustołak.
– Chciałabym pomówić z Christopherem.
– Jest już samodzielny.
Ściszonym głosem pytam:
– Jak wam się układa?
– Okropnie niezręcznie. Wszystko się poplątało. Pilnowałem jego
posiłków i kąpieli. A teraz on pilnuje terenu. Tej nocy omówiliśmy
kwestię twego ojca. Christopher jest najbystrzejszym człowiekiem,
jakiego znam.
– Czy to źle?
Barabas wzdycha.
– To skomplikowane.
– Zdawało mi się, że lubisz inteligentnych?
– Owszem. Jak mówiłem, to nie takie proste.
Wychodzę z gabinetu i macham do siedzącego na podsufitowej belce
Christophera.
Bóg trwogi spada jak kamień. Jego skrzydła otwierają się w ostatniej
chwili i opada łagodnie na podłogę.
– Ale się popisuje – mruczy Barabas.
– Jadę do Kasyna – oświadczam. – Chcę ich przekonać, żeby walczyli po
naszej stronie.
Christopher marszczy brwi.
– To nie będzie łatwe.
– W innym wypadku wzmocnią siły Rolanda.
– Możesz ich zabić – przygląda mi się uważnie.
– To najrozsądniejsze rozwiązanie, ale tego nie zrobię. Jeśli nie uda mi
się namówić panów umarłych, puszczę ich wolno.
– Dlaczego?
– Wojna i morderstwo nie są tym samym. Zabicie ich teraz byłoby
morderstwem.
– Potrzebujesz mojej pomocy?
– Tak. Ale nie naciskam. Zrozumiem, jeśli odmówisz.
Christopher spogląda na swoje gołe stopy, znoszone jeansy i biały
podkoszulek.
– Nie mogę tak pojechać. Potrzebny mi garnitur.
– Załatwi się.
– No dobra – kończy rozmowę i rusza do wyjścia.
Zaglądam do gabinetu Barabasa:
– Chcesz pomóc wybrać garnitur dla Christophera?
– Nie – stanowczo odmawia mangustołak i wyrównuje plik kartek o blat.
– Dlaczego?
– Wolę nie oglądać go w garniturze.
Curran podchodzi do mnie:
– Park wrócił właśnie z Kasyna. Mówi, że nie przyjmują klientów.
Dostali rozkaz ewakuacji. Musimy dobrać się do nich jak najszybciej.
***
Siedzę w aucie i obserwuję, jak Julie podchodzi do Kasyna. Biały,
nierealny pałac niemal unosi się nad parkingiem. Dziewczyna kroczy
pomiędzy prostokątnymi fontannami niosąc zielono-błękitny sztandar.
Curran przygląda się jej w milczeniu. Kładzie mi rękę na dłoni.
– Zdenerwowana, twardzielko?
– Nie. Wolałabym ich nie zabijać.
– Dasz radę. Wejdziesz tam jak do siebie i ich zmotywujesz. Nie mogą się
za długo zastanawiać ani wątpić w twe słowa. Idź tam i pokaż, co
potrafisz.
W myślach przeglądam listę kierownictwa tutejszej filii Korporacji.
Hierarchia zmieniała się przez ostatnie lata. Obecnie jest tu ośmioro
panów umarłych. Pierwsi są Ghastek Stefanoff i Rowena Bez Nazwiska.
Orlando Beasley – szczupły i niski, o bystrym spojrzeniu na ciemnej
twarzy i cichym głosie osoby z wykształceniem. Constance Hyde – starsza
kobieta o platynowych włosach, która zawsze wygląda na lekko
niezadowoloną. Ryan Kelly – wysoki, dobrze zbudowany, zadbany,
dyrektorek w każdym calu nie licząc fioletowego irokeza. Filipa Bez
Nazwiska – latynoska w moim wieku, która nosi okulary w czerwonej
oprawce i jeszcze nie odezwała się w mojej obecności. Toakase Kakau –
czarnooka Tongijka po czterdziestce, o bielutkim uśmiechu i rozumnym
spojrzeniu. Dennis Pillman – wysoki i chudy facet we fryzurze za dwa
tysie, noszący zawsze przyduże garnitury.
Julie znika w wejściu Kasyna.
– Już czas – odzywa się w moim uchu ciotka.
Wychodzę z wozu i idę śladem Julie. Obok kroczy Curran. Adora
maszeruje nieco z tyłu, po prawej stronie. Przebrała się w swój strój
sahanu, ale zamiast fioletowej, ma błękitno-zieloną apaszkę. Ja sama
darowałam sobie strojenie się w nasze barwy. Christopher idzie na lewo
od Currana. Barabas nie ma pojęcia, jaki widok go omija. Czarny garnitur
w połączeniu z białymi włosami wygląda zabójczo. Szwaczka w sklepie aż
się jąkała, kiedy robiła w marynarce rozcięcia na jego skrzydła. Mieliśmy
mało czasu, ale garnitur jest konieczny. Panowie umarłych muszą od razu
go rozpoznać.
– Poczuj tę ziemię – szepcze mi Erra. – Jej oddech.
Czuję się dziwnie od ostatniego wieczoru. Przedtem moja ziemia była
oceanem, pośrodku którego stałam samotnie niczym skała. Teraz ocean i
ja jesteśmy połączeni. Już nie jestem samotną skałą. Jestem… Nie wiem,
jak to opisać. Plątaniną wodorostów, prądem, czymś co sięga do samych
krańców tej ziemi. Kiedy technika jest w górze, nie mam dostępu do tej
magii. Nawet niewielkiego. Ciotka bardzo przy tym obstaje.
„To twoja ziemia”, powiedziała mi. „Strzeżesz jej. Zasila ją twoja krew.
Przez ostatnie miesiące łączyłyście się. Sięgnij w głąb siebie i poświęć coś
dla jej dobra.”
Budynek jest coraz bliżej, a wampiry w jego wnętrzu tworzą konstelację
jaskrawoczerwonych światełek. Dwaj wartownicy patrzą wprost przed
siebie i udają, że nas nie widzą.
Wystarczy przekonać Ghasteka i pozostałych panów umarłych, a reszta
pójdzie w ich ślady. Czas żeby zobaczyli we mnie córkę Nimroda.
Wchodzę do głównej sali na parterze, która zwykle rozbrzmiewa
dźwiękami hazardu, ale dziś jest zupełnie pusta. Czeladnicy chodzą w tę i
z powrotem przenosząc pudła. Julie stoi pośrodku otwartej przestrzeni i
trzyma swój sztandar. Mój sztandar. Czeladnicy ignorują dziewczynę.
Z bocznego wejścia wyłania się Rowena i podchodzi do mnie.
– Sharrim, zaszczycasz nas swą obecnością. Niestety jesteśmy w tej chwili
bardzo zajęci.
– O?
„O” to takie fajne, neutralne słowo.
– Otrzymaliśmy rozkazy z kwatery głównej.
Rowena podchodzi bliżej i szepcze naglącym głosem:
– Wyjdź, Kate. Nie jesteś tu bezpieczna.
– On zabiera ich z miasta – komentuje Christopher.
Rowena zerka na niego i zakrywa usta dłonią. Wytrzeszcza oczy.
Wycofuje się do klatki schodowej i niemal wpada na schodzącego
Ghasteka. Pozostała szóstka panów umarłych idzie za Stefanoffem.
Wszyscy na miejscu. Tym lepiej dla mnie. Chyba mieli właśnie naradę.
Ghastek dostrzega nas. Skupia wzrok na Christopherze.
– Ładnie się postarałaś, Kate. Ale to nie jest prawdziwy Christopher Steed
– mówi donośnym głosem. – To Saiman. A tamta kobieta to nie sahanu,
choć jest w ich stroju. Łatwo dostać takie ubrania.
Zdobywa przewagę.
– Dziesięć kilometrów i pięćset czterdzieści jeden metrów – mówi
Christopher.
Ghastek się krzywi.
– Co to za liczba? – pyta Ryan.
– Jego prawdziwy zasięg – odpowiada Christopher. – Na taką odległość
może wysłać wampira nie ryzykując utraty połączenia z jego umysłem.
– Mylisz się – odzywa się Filipa.
O proszę, nie jest niema.
– Nie – odpiera Christopher. – To dlatego pominąłem cię przy awansach,
Matthew.
Ghastek cofa się o krok.
– Nie chodziło o politykę, czy ten żałosny konflikt z Kowalskim. Nie
awansowałeś, ponieważ podczas oficjalnych testów skróciłeś swój zasięg o
dwieście metrów. Nie chciałeś, bym znał pełną potęgę twojej mocy.
Potrzebowałem kogoś, kto nie będzie niczego ukrywał.
Curran uśmiecha się.
– Doskonale – stwierdza Ghastek. – Macie Steeda. To niczego nie
zmienia.
Ha!
– Czy Adora również ma zaprezentować swoje umiejętności? – pytam
słodkim głosem. – Zechcesz wybrać cel?
– Nie. Skoro przedstawienie skończone, może łaskawie powiesz mi, czego
chcesz? – pyta Stefanoff.
No to jedziemy.
– Mój ojciec ma zamiar zaatakować Twierdzę wraz z początkiem
następnej fali magii. Będę bronić Atlantę przed tą inwazją. Dołączcie do
mnie.
– Mamy walczyć? – dziwi się Constance.
– Tak.
– Przeciwko twemu ojcu? – dopytuje Ryan.
– Tak.
Toakase kręci głową.
Ghastek unosi dłoń.
– Nie.
– Zastanówcie się nad tym, a zrozumiecie – prosi Curran.
Ghastek mruży oczu. W głowie rozpatruje możliwe scenariusze zdarzeń
starając się wypatrzeć ewentualny błąd w swym rozumowaniu.
„Sięgnij głęboko w siebie i poświęć coś”. Żebym tylko wiedziała, co ciotka
miała na myśli, bo kiepsko mi tu idzie.
Dennis zerka na zegarek.
– To idiotyczne. Po tym porannym telefonie nie musimy jej już dogadzać.
Wyrzućmy stąd ją i tego jej emerytowanego króla.
Erra objawia się gwałtownie tuż przed nosem Pillmana i wali go na
odlew. Dennis zostaje odrzucony do tyłu i spada na zadek.
– Pokłoń się, robaku! – magia ciotki jest zagniewana. – Pokłoń się mej
bratanicy. Niegodzien jesteś butów jej całować.
Panowie umarłych zamieniają się w słupy soli. Rowena jest blada jak
płótno. Adora dobywa Katanę. Christopher rozkłada krwistoczerwone
skrzydła.
Ghastek obmyśla plan. Wampiry u góry biegną ku nam, przyciągane na
jego rozkaz. Julie stoi jakieś sześć metrów ode mnie. Będzie jatka.
Teraz albo nigdy.
„Pokaż im, że kochasz ich najbardziej na świecie.”
Kocham tę ziemię, miasto i jego mieszkańców. To dlatego tak zacięcie
walczę w jego obronie. Mogę poprosić, by ziemia oddała mi swą magię,
ale mogę też oddać nieco swojej. Sięgam w głąb siebie i zaczerpuję magię,
tak samo jak niegdyś wzięłam ją z tej ziemi – ale tym razem pochodzi ona
z mojej duszy.
Boli.
– Nie ma powodu, by krzyczeć – podchodzę do Dennisa.
Ciotka usuwa mi się z drogi.
Pillman gapi się na mnie. Źrenice ma rozszerzone. Wyciągam do niego
dłoń. Moja skóra jaśnieje jakby obsypana złotym pyłem.
– Nic ci nie jest? – pytam go.
– Dennis ostrożnie wyciąga do mnie rękę. Ujmuję jego palce.
– Wstań.
– Ty… – Dennis wstaje ze zdumioną twarzą.
– Oto i Bogini Szinearu – intonuje Julie. – Córka Budowniczego Wież,
bratanica Pożeraczki Miast, Strażniczka Atlanty.
Spalanie własnej magii ogromnie boli. Ukrywam to przed nimi.
– Nie lękaj się – zwracam się do Pillmana. – Nie jestem taka jak mój
ojciec. On was nie ceni, natomiast ja tak. Roland jest daleki i
nieprzystępny, a ja jestem przy was.
Pillman przełyka ślinę. Trzyma mocno moją dłoń. Ruchem ręki odsyłam
go do pozostałych. Dennis odsuwa się z wahaniem o krok. Pragnie być jak
najbliżej mnie.
– Mój ojciec nie poznał się na was – patrzę Ghastekowi w oczy. – Nie
popełnię tego samego błędu. Wiem, co potraficie.
Na ich twarzach maluje się nadzieja przemieszana z trwogą. Technika jest
w górze, a ja emanuję magią. Nie wiedzą, ile kosztuje mnie każda
sekunda tego pokazu. Robię to dla dobra mieszkańców Atlanty. Panowie
umarłych rozpoznają tę magię. Z ekscytacji niektórych wnioskuję, że
doświadczyli jej już wcześniej. Lgną do niej. To zawarta w mej krwi magia
życia, która umożliwia istnienie wampirów, a teraz jest skierowana na
nich. Pragną mnie zadowolić. Wyczuwam to. Wstrząśnięci czeladnicy
stoją nieruchomo z tyłu. Twarze obecnych wyrażają uwielbienie.
Rowena klęka. Filipa modli się gorączkowym szeptem.
Ghastek podchodzi do mnie, przyklęka i spogląda w górę.
– Co ty wyprawiasz? – szepcze.
– Ratuję wszystkich przed morzem naszej krwi i ogniem ojca –
odpowiadam cicho. – Rozkaże wam i waszym wampirom zaatakować
Twierdzę. Zostaniecie zdziesiątkowani. Twoje wampiry rozstaną się z
nieżyciem, a ty stracisz pozycję. Jeśli przeżyjesz, będziesz musiał
zaczynać od zera.
Po jego minie poznaję, że nie uśmiecha mu się taki scenariusz wydarzeń.
– Nie znajdujesz się w najbliższym kręgu poddanych Rolanda. Będziesz
czekał latami na kolejne awanse. Wszystko, co możesz osiągnąć u jego
boku, to zostać legatem, ale wtedy nie pożyjesz długo. Jemu nigdy nie
będzie na tobie zależało, a mnie tak. Jesteś moim dobrym znajomym.
Sprawdzasz się w tej pracy. To twoja wielka szansa. Nie rób tego ze
względu na sytuację, ale dlatego, że to ma sens.
– Wiesz, czego pragnę w zamian – szepcze Ghastek.
– Wiem.
Ghastek nie jest świadomy, że już ma to, o co prosi. Zależy mi na jego
losie. Nie pozwolę mu umrzeć.
– Przysięgnij – domaga się Stefanoff.
Uśmiecham się do niego. Mój głos rozbrzmiewa:
– Powstań, legacie mojego legionu. Pracuj ze mną, doradzaj mi, bądź mi
przyjacielem, a będziesz żył wiecznie.
KONIEC Rozdziału 17
Rozdział 18
Bitwa o Twierdzę
Dobrze jest odetchnąć pełną piersią.
– Jak to zrobiłaś? – indaguje Curran.
– Spaliła własną magię – wyjaśnia Erra. – Gdyby była zwykłym
człowiekiem, bardzo by to ją postarzyło.
Curran przybiera nieodgadniony wyraz twarzy.
– Spokojnie, mieszańcu – studzi go ciotka. – Kate ma więcej niż jedno
życie w zapasie. Nieźle ci poszło jak na pierwszy raz, wiewiórko. Z czasem
nabierzesz wprawy.
– Nie nabiorę.
– A to dlaczego?
– Nie mam zamiaru podbijać następnych ziem. Nie potrzebuję więcej
wojska. Nie chcę już nikogo przekonywać w podobny sposób.
– Teraz tak mówisz.
Odwracam się do niej.
– Zajrzyj w moje serce.
Erra mruży oczy.
– Mówisz szczerze. Zupełnie brak ci ambicji.
– Tak. Nie chcę podbijać i rządzić, a jedynie zneutralizować ojca.
– To będzie ciekawe – komentuje ciotka.
Za naszymi plecami na iglicy Kasyna powiewa nowa flaga: pojedynczy
błękitny pas na szmaragdowozielonym polu – barwy Bogini Szinearu.
***
Przedstawiciele Gromady zjawiają się w porze kolacji. Curran i ja w ciszy
przygotowujemy posiłek, a Julie czyta starożytny tekst zadany przez Errę.
Kuchnia zapełnia się zmiennokształtnymi: Andrea, Raphael, Dali, Jim
oraz Robert. Jim ma nietęgą minę. Wyraźnie widać, że nie przyjechał tu,
żeby się pogodzić ze mną. Przyparto go do muru i nie ma wyboru. To
koniec przyjaznych stosunków.
– Gdzie mała? – pytam.
– W domu klanowym, z dziesięcioma nianiami – odpowiada Andrea. –
Już mnie nie kochasz, chcesz tylko wąchać moje dziecko.
– Tu mnie masz.
– Gałązka oliwna – mówi Robert i podaje Julie kopertę.
– Co to? – pyta dziewczyna.
– Przyznanie się do winy Jezebel. Znalezione w jej pokoju. Część
skierowana jest do ciebie.
Julie chwyta kopertę i daje nura na kanapę.
– Możemy poprosić o streszczenie? – pytam.
– Jezebel miała piętnaście, a Salome siedemnaście lat, gdy wraz z nibymatką dołączyły do Gromady. Klan Boud niestarannie sprawdził ich
przeszłość.
– Proszę cię – mówi Andrea. – Nie można zwalać wszystkiego na nas.
– Klan był wtedy nieliczny – usprawiedliwia się Raphael. – Ta kobieta
pokazała się w dogodnym momencie, sprzedała mamie ckliwą historyjkę
o ucieczce przed maltretowaniem. Trzy dodatkowe żołnierki spadły jej jak
z nieba.
– A on zaaprobował tamtą decyzję – Andrea wskazuje palcem Currana.
Lew tylko wzrusza ramionami.
– Veronica, która podawała się za ich matkę, opuściła Gromadę cztery
lata po przystąpieniu do niej – informuje Andrea. – Z zapisków Cioteczki
B. wynika, że poznała jakiegoś faceta z Montany i z nim wyjechała.
Zostawiła tu córki.
– Jezebel opisała swoje życie przed przystąpieniem do Gromady – dodaje
Robert. – Czy mówi wam coś słowo „sahanu”?
– Julie? Czy możesz przyprowadzić tu Adorę?
Dziewczyna wstaje i wychodzi.
Idę do korytarza, zdejmuję ze ściany fotografię i przynoszę do kuchni. Na
zdjęciu są Julie i Maddie robiące dziubki. Za nimi, w głębi, stoi Jezebel.
Julie wraca z Adorą. Pokazuję jej fotografię.
– Rozpoznajesz tę kobietę?
– Isabel – odpowiada Adora. – Ona i jej siostra, Leanna, były w forcie
przede mną. Przemieniają się w hieny.
– Co się z nimi stało?
– Zniknęły któregoś dnia. Powiedziano nam, że są potrzebne gdzie
indziej.
– Dziękuję. – Odwracam się do Roberta. – Sahanu to zakon skrytobójców
utworzony przez Rolanda.
– Przerwał szkolenie i umieścił je w Gromadzie – ogłasza oczywisty
wniosek Curran.
– Na to wygląda – potwierdza Robert.
– Napisała, że zrobiła to dla mnie – odzywa się cicho Julie.
Dziewczyna bierze kartki idzie z nimi na górę.
– Zadaniem Jezebel było dotrzeć jak najbliżej Władcy Zwierząt – dodaje
Robert. – Gdy Kate zjawiła się na scenie, Jezebel dostrzegła okazję.
Razem z Salome odegrały scenkę na użytek Cioteczki B., po czym ta druga
zasugerowała, żeby oddelegować siostrę. Potem jej priorytety się
zmieniły. Pokochała też Julie. Chciała odejść z wami, ale nakazano jej
pozostać. W końcu otrzymała rozkaz zamordowania Małej Be. Odmówiła,
ale powiedzieli jej, że jeśli tego nie zrobi, skrzywdzą Julie.
– Gdzie jest Salome? – pyta Curran.
– Nie żyje – odpowiada Jim. – Kto tknie Dali, jest trupem. Podobnie
wszyscy zamieszani.
Dali wzdycha.
– Nic mi nie jest. Stoję tu cała i żywa. Byłoby miło, gdybyś przestał robić z
tego wielkie halo.
W końcu to rozgryzam. Jim jest doskonałym Władcą Zwierząt: bystrym,
skutecznym i sprawiedliwym do bólu. Choć podziwiany i szanowany,
nigdy nie będzie darzony uwielbieniem jak Curran. Mój przyszły mąż
pragnął być kochany – potrzebował tego, ponieważ trafił do Gromady
jako sierota. Jim pragnie jedynie uczucia ze strony Dali. Nie potrzebuje
niczego oprócz niej.
– Po co przyjechaliście? – przechodzi do sedna Curran.
– Wiesz po co – odpowiada skwaszony Jim. – Przejęliście tutejszą filię
Korpo. Jesteśmy w stanie wojny?
Borze szeleszczący, ależ z niego pacan!
Dali szturcha go w żebra.
– Jim chce przez to powiedzieć, że przykro mu, ponieważ zobowiązania
wobec podwładnych oraz własna, zbytnio podejrzliwa natura sprawiły, że
zareagował zbyt emocjonalnie.
Jim wygląda, jakby ktoś trzepnął go po nosie zrolowaną gazetą.
– Tak.
– Poza tym jest świadom, że ma niewielu przyjaciół, a ty przez wiele lat
wiernie go wspierałaś. Wie, że nigdy nie skrzywdziłabyś nas ani Gromady
i pamięta, że kilka razy stanęłaś w naszej obronie, na skutek czego
odniosłaś poważne rany.
– Tak – powtarza jak papuga Jim.
Dali spogląda na niego wymownie. Widać to nie wszystko.
Jim odwraca się do mnie.
– Przepraszam.
– Spoko – odpowiadam.
Władca Zwierząt odwraca się do Currana:
– Byłbym zaszczycony, gdyby wciąż mógł być twoim drużbą.
Jim jest jaki jest. Nie ma co liczyć, że się bardziej pokaja. Gdyby nie Dali,
nie szarpnąłby się nawet na te skąpe przeprosiny.
Curran uśmiecha się jak zawsze, gdy chce oczarować wszystkich wokoło.
To sygnał, że wszystkie winy zostały wybaczone. Jim rozluźnia się trochę.
Znam Currana lepiej niż on. Mój narzeczony nigdy mu tego nie zapomni.
– A któż inny miałby być moim drużbą?
Atmosfera robi się od razu lżejsza.
– Spaliłeś zamek Rolanda. Weźmie odwet następnego ranka po
najbliższej fali magii – dodaje Curran.
– Staniemy do walki, ponieważ mieszkacie w granicach naszego
terytorium – obiecuję.
– Będziemy tam, czy tego chcesz, czy nie – ciągnie Curran. – Bez ochrony
Kate Roland zniszczy Twierdzę przy pomocy magii.
– Możesz go powstrzymać? – pyta mnie Jim.
– Mogę zapobiec atakowi przeciwko samej ziemi. Nie powstrzymam go
przed osobistym pojawieniem się na polu bitwy i mordowaniem ludzi za
pomocą magii.
– Roland przybędzie z dużymi siłami – przewiduje Curran. – To ma być
pokaz siły. No i jest wkurzony. Chce was zmiażdżyć.
– Uda mu się najwyżej zburzyć mur – oświadcza Jim.
– No to niech go niszczy – podpowiada Curran.
Jim zastanawia się nad tą taktyką.
– Tak. Niech tak będzie.
Curran bierze kartkę i idzie do telefonu.
– Do kogo dzwonisz? – pyta jaguar.
– Do Ghasteka i Romana. Powinni być obecni przy układaniu planu.
***
Pięć dni później stoję na szczycie głównej wieży Twierdzy. Słońce wznosi
się nad horyzontem i przegania resztki świtu. Nad nami rozciąga się
bezchmurne, lazurowe niebo. W lesie wokół Twierdzy nie porusza się
żadna gałązka. Ptaki śpiewają. Tak tu spokojnie.
Od ataku Jima na przygraniczny zamek Rolanda mija prawie tydzień.
Pierwsza fala magii nie przyniosła działań ze strony ojca. Tej nocy magia
objawiła się z dużą siłą, a zwiadowcy Jima dostrzegli duże siły
przemieszczające się w naszym kierunku. Czas na bitwę.
Gdzieś w tym lesie chowa się Curran wraz z większością naszego wojska.
Christopher czeka tutaj wraz ze mną. Za moimi plecami stoi ośmioro
panów umarłych. U ich stop sadowią się wampiry – po jednym na głowę.
Strzegą nas renderzy pod dowództwem Desandry. Nie wejdziemy do
głównego budynku Twierdzy, ale jeśli mój ojciec zaatakuje przy pomocy
magii, a mnie jakimś cudem uda się odeprzeć ów atak, ważne jest, żeby
ludzie to widzieli. Panowie umarłych muszą być tego świadkami.
Pod Twierdzą roją się zmiennokształtni. Na ich czele stoją Jim i Dali.
Jaguar podzielił się danymi wywiadowczymi. Roland nie mógł w tak
krótkim czasie sprowadzić całego Złocistego Legionu, ale udało mu się
zebrać dwustu nieumarłych. Taka liczba wystarczy, żeby zdziesiątkować
pięć razy większą armię. Jego rezerwy stacjonowały w Wirginii – o czym
nikt z nas nie wiedział – i owe siły dołączyły tej nocy. Zwiadowcy
Gromady ustalili, że ojciec ma łącznie ponad trzy tysiące zbrojnych.
Jim ogłosił powszechną mobilizację. Każdy powyżej osiemnastego roku
życia ma walczyć. Osoby powyżej szesnastego mogą zgłosić się na
ochotnika. W sumie zebrał sześćset osób. My przyprowadziliśmy sto
dwadzieścia wampirów. Ghastek dał zajęcie wszystkim choć odrobinę
uzdolnionym czeladnikom.
Stefanoff stoi obok. Twarz ma napiętą. Wróg przewyższa nas liczebnością
kilka razy.
– Zastanawiasz się, czy nie lepiej byłoby zaryzykować? – pytam.
– Nie. Za późno na to.
Na horyzoncie pojawia się czerwony blask przypominający drugi wschód
słońca. Z lasu wybiegają wilki i kryją się w Twierdzy.
– Zaczyna się – szepcze mi ciotka do ucha.
Jeśli dziś zawiodę, nie będzie drugiej szansy.
W oddali widać przewracające się drzewa – jakby zmiecione tornadem o
średnicy kilkuset metrów. Kłębi się gęsty, biały dym, a w jego wnętrzu
trzaska błyskawica. Ojciec nadchodzi.
– Chwyć i trzymaj – przypomina Erra szeptem.
– Pamiętaj, Kate, że nikt nie będzie tobą pomiatał – motywuje mnie
Desandra.
Jeden z pilotów bierze gwałtowny oddech.
Dym jest niemal przy granicy. Majaczy rozwścieczona potęga Rolanda, a
magiczna burza pożera wszystko na swojej drodze.
Wyczuwam każdą najmniejszą iskierkę życia w zajętej przeze mnie ziemi.
Normalny człowiek postradałby od tego zmysły.
Burza przetacza się, przybliżając gwałtownie do magicznej linii.
Sto metrów.
Osiemdziesiąt.
Sześćdziesiąt.
Rozlega się ryk przypominający odległy wodospad.
Czterdzieści.
Chwycić…
Dwadzieścia metrów.
Zmiennokształtni zastygają.
Drzewa na skraju lasu łamią się jak zapałki i odlatują wessane w tornado.
Trzymać!
Magia przesuwa się niczym wielka góra. To nie jest pojedynczy strumień
ani erupcja. Zmienia się cała magia wokół nas i wszyscy to wyczuwają.
Burza Rolanda rozbija się o niewidzialną granicę i zatrzymuje. Kłębi się
dym. Błyskawica liże granicę jarzącymi się, wężowymi językami, ale burza
nie posuwa się dalej.
Niemniej naciera.
Trzymam.
Burza rozwiewa się.
Ghastek wybucha śmiechem.
Puszczam magię.
Podłoże drży.
Trzymać.
Rodzące się trzęsienie ziemi zamiera.
Na niebie pojawia się kula ognia. Leci ku nam rozpalony płomień
czerwieni i żółci, który niszczy wszystko na swojej drodze.
Trzymać.
Drżę od wstrząsu. Kula ognia wyparowuje.
Ghastek uśmiecha się szeroko.
– Moja królowo, wielce mnie zainspirowałaś. Zrobię teraz to, co należy do
zadań legata.
– Tylko się nie nadwyręż – droczę się.
– Ależ skąd.
Jego wampir podnosi go, łapie metalową rurę umocowaną przy ścianie i
ześlizguje się zgrabnie. Jego śladem ruszają pozostali panowie umarłych.
Tylko Pillman się ociąga.
– Tak? – pytam
– Ja… – waha się.
– Boisz się?
– Nie.
– Ja zawsze się boję. Przed każdą walką. Wykorzystaj ten strach. Niech
wyostrzy ci zmysły.
Dennis kiwa głową i jego wampir zabiera go z wieży.
– Niedługo zacznę się ciebie bać – obwieszcza Desandra.
– Mamy jeszcze jedną rzecz do odhaczenia. – Nabieram powietrza w
płuca i krzyczę z całych sił. – Czernobogu! Żyjąca ciemności, ojcze
potworów, proszę o twą pomoc w tej bitwie. Wzywam twe imię. Użycz
nam swej mocy. Niech strwożeni wzniosą do ciebie swe modły i niech
zostaną one wysłuchane.
No dobra. Inwokacja z głowy.
– Nadchodzi – oznajmia Erra.
Drzewa w oddali padają. Z lasu wybiega pięć zwalistych, kudłatych
stworzeń. Na potężne kły mają nałożone metalowe osłony. Za nimi
galopują krzywo wampiry oraz biegnie piechota.
– Czy to są pierdolone mamuty? – niedowierza Desandra.
– Tak.
Zwierzęta są ogromne. Większe, od zwyczajnych rekonstrukcji. Skąd
ojciec je wytrzasnął?
Oczy Desandry rozświetlają się.
– Kate, zejdźmy z wieży. Jeszcze nie miałam okazji zabić mamuta.
– Christopher? – proszę.
Mój
przyjaciel
odchyla
się
nieco.
Z
jego
pleców
wyskakują
krwistoczerwone skrzydła.
– O mamuniu – Desandra odsuwa się.
Christopher bierze mnie na ręce i zeskakuje z wieży. Szybujemy i
skręcamy w prawo. Wyciągam szyję. Ziemia zapada się pod prowadzącym
mamutem i wielki zwierz wpada do zamaskowanego dołu. Rozchodzi się
chór przeszywającego rechotu. Jim umieścił w dołach boudy.
Oczy Christophera zmieniają barwę na krwistoczerwoną.
– Wszystko w porządku? – pytam.
– Czuję zew pola bitewnego – odpowiada zmienionym głosem.
– Wytrzymasz jeszcze trochę?
– Postaram się.
Spływamy w pobliże dużego dębu. Christopher obniża lot, ląduje i stawia
mnie obok Barabasa i Julie. Mangustołak wygląda, jakby uciekł z RPGa o
złodziejach i zabójcach. Ma na sobie skórzaną zbroję i przypasany nóż.
Dolną połowę twarzy zakrywa czarna chusta. Nad nią widać rozświetlone
na czerwono, demoniczne ślepia z poprzecznymi źrenicami. Julie trzyma
wodze naszych koni. Będzie jechać na dereszowatej klaczy. Uznałyśmy
zgodnie że za bardzo lubimy Peanut, żeby ciągnąć ją na wojnę. Sama
dosiądę wrednego fryzyjczyka, który pozostał nam po d’Ambrayu. Nie
dorówna mu żaden koń.
Wokoło czeka morze wampirów. Każdy z krwiopijców siedzi przykucnięty
w
idealnym
bezruchu,
niczym
posąg.
Ich
grzbiety
oznaczono
jaskrawozieloną farbą.
Christopher zasłania się skrzydłami i chodzi niespokojnie. Ściska lewe
ramię tak mocno, że aż kostki mu bieleją. Barabas podchodzi do niego i
przemawia kojącym głosem.
Rozlega się niski dźwięk rogu bitewnego.
Podbiegam do dębu i wspinam się po sznurkowej drabince na platformę.
Wampir przykuca u mego boku.
– Ghastek?
– Oczywiście – odpiera oschle pilot krwiopijcy. – A kogo się
spodziewałaś? Dziadka Mroza?
Rzucam mu karcące spojrzenie i odwracam się do błoni. Znajdujemy się
w lesie po południowej stronie. Twierdza stoi trochę na lewo od nas, a
nacierające siły ojca są po prawej stronie. Daleko na prawo czeka w
ukryciu wojsko Currana.
Bitwa toczy się zaledwie kilkaset metrów od nas. Dwóm mamutom udało
się ominąć wilcze doły, a teraz taranują mury Twierdzy w towarzystwie
nacierających żołnierzy Rolanda. Wampiry wspinają się po ścianach, ale
na górze oczekują na nie niegościnni zmiennokształtni. Forteca nie
poddaje się.
Ani śladu ojca.
– Erra?
Ciotka pojawia się obok mnie.
– Trudno opisać słowami, jakie to jest przerażające – komentuje jej
obecność Ghastek.
– No ba. Wiesz, że ona zabiła moją ulubiona mulicę? – odpowiadam.
– A ty zabiłaś mnie. Chyba jesteśmy kwita – ripostuje ciotka.
Roland nie zjawi się na polu bitwy, dopóki nie będzie w miarę pewien
zwycięstwa. A stanie się dopiero, gdy wrota Twierdzy staną otworem.
Ciała zmiennokształtnych spadają z murów. Kurwa.
– Twój lew za dobrze ją zbudował – stwierdza Erra.
– Jasne. To wszystko moja wina.
– Co się dzieje ze Steedem? – pyta Ghastek.
– Ma mały kłopot z pohamowaniem żądzy krwi.
– To naprawdę on?
– Tak.
– Niezbadane są ścieżki losu.
Mamuty raz po raz rzucają się na mur, rozsmarowując krew na szarych
kamieniach. Lewa strona muru drży, kołysze się i zapada. Żołnierze
Rolanda wpadają przez wyrwę i łamią jak fala na pazurach obrońców.
No dalej.
Ciała fruwają w powietrzu. Ludzie krzyczą.
No dawaj.
Mijają minuty.
Coraz więcej ciał.
Nowy szereg żołnierzy wysypuje się na pole bitwy, a wśród nich centralne
miejsce zajmuje błyszczący rydwan, ciągniony przez cztery rogate rumaki.
– Czy twój ojciec powozi złoty rydwan? – niedowierza Ghastek.
– Urodził się w innej epoce. To dla niego normalne.
– Nie ma nic niestosownego w złotym rydwanie – oburza się Erra. – To
symbol.
Przyglądamy się, jak nowo przybyłe siły posuwają się wypierając
odosobnione grupki zmiennokształtnych. Ludzie Jima powoli wycofują
się do Twierdzy.
Jeszcze nie.
Wilcze doły pustoszeją. Boudy pospiesznie cofają się ku fortecy. Żołnierze
Jima uciekają za mur pozostawiając poległych za sobą.
Teraz.
Spoglądam w dół.
– Christopher! Teraz!
Steed wzbija się błyskawicznie w powietrze i okręca wokół własnej osi
wznosząc coraz wyżej. Barabas macha do mnie i biegnie przez las do
miejsca, gdzie ze swoimi siłami czeka Curran.
Drzewa na przeciwległym krańcu błoni czernieją. Zbiera się tam zimna i
straszliwa mroczna magia. Drzewa szeleszczą i wyłania się spomiędzy
nich olbrzymia, ciemna smocza głowa. Roland unosi rękę. Wypływa z niej
złociste światło i osłania najbliższych jemu żołnierzy.
Aspid prześlizguje się po polu bitwy. Na jego łbie jedzie Roman. Ma
rozpostarte ramiona, a głowę ozdobioną czarną koroną. Za jego plecami,
niczym niemożebnie długa peleryna, rozciąga się czarny dym. Po
przejściu żmija pozostaje pas czarnych płomieni o szerokości sześciu i
wysokości dziesięciu metrów, który przecina miejsce walki na dwie części.
Złażę z dębu. Dwa wampiry podchodzą bliżej i rozkładają na trawie
płachtę czystej folii, po czym klękają na niej. Czuję, że piloci opuszczają
głowy wampirów, więc chwytam ich prymitywne umysły. Krwiopijcy
jednocześnie podcinają sobie gardła, a ja gaszę iskry ich nieżycia.
Nacinam przedramię i wpuszczam swoją krew do wampirzej. Magia
działa. Czerwień wspina się po moich nogach, udach, talii i formuje
zbroję. Niezbyt wygodną.
– Okropna – orzeka ciotka. – Jak ty się w tym pokażesz. Nie ruszaj się.
Erra obchodzi mnie inkantując w dawno zapomnianym języku. Mam
wrażenie, że to trwa wieczność, choć mija zaledwie kilka chwil. Oglądam
siebie. Spowija mnie zbroja z krwi. Ciotka staje przede mną i ujmuje
fantomowymi palcami pod brodę.
– Idź, uwolnij się od ojca.
– Tak uczynię – obiecuję jej.
Wskakuję na fryzyjczyka. Ten grzebie kopytem w ziemi. Przestraszona
Julie siedzi na swej klaczy.
– Unieś sztandar.
Dziewczyna podnosi chorągiew w moich barwach.
Spinam konia i po chwili galopujemy na pole bitwy. Po prawej stronie
wznosi się mur czarnych płomieni. W jego wnętrzu czają się potworne
paszcze i pazury, które rozrywają na strzępy tych, którzy podejdą za
blisko.
Rozdzieliliśmy wojsko ojca na dwie części. Julie i ja znajdujemy się od
strony Twierdzy, a Curran i jego najemnicy, Zakon oraz rezerwowi ludzie
Jima po przeciwnej.
Z drugiej strony lasu nadciągają nowe zastępy wampirów. Wrogie siły
nacierają na Twierdzę nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje.
W górze Christopher wynurza się z chmur z szeroko rozpostartymi
skrzydłami. Z jego ust dobywa się krzyk.
Ciżba ludzi kłębi się niespokojnie. Setki osób i stworzeń próbuje uciec od
Twierdzy w stronę dymu. Christopher krzyczy ponownie i nawet mnie, z
tak daleka, strach chwyta za gardło. Ofensywa nieprzyjaciół łamie się.
Żołnierze biorą nogi za pas. Christopher daje nura, chwyta szamoczące
się ciało, unosi wyżej i zatapia kły w szyi ofiary.
Galopujemy wprost na żołnierzy w odwrocie. Macham Sarrat, tnę,
odcinam głowy, kaleczę plecy. Wampiry wokół mnie tłoczą się bezgłośnie
i bezlitośnie mordują wszystko na swojej drodze.
Na polu bitwy panuje chaos. Ludzie, monstra, zmiennokształtni oraz
zwierzęta ścierają się krzycząc, parskając i atakując zaciekle. W powietrzu
unosi się zapach posoki.
Z nieba zlatują harpie. Jedna kieruje się do mnie, ale z chmur opada na
nią coś uskrzydlonego i rozcina na pół ognistym mieczem. Teddy Jo. Nie
sądziłam, że się pokaże.
Pędzi do mnie wampir. Nie nasz. Rozjeżdżam go. Ogier z wyraźną
przyjemnością depcze truposza, a ja miażdżę jego czerep.
Wszędzie dokoła zielone oraz nieoznakowane wampiry prowadzą
bezgłośne pojedynki.
Skacze na mnie potężne zwierzę podobne do leoparda, ale dwukrotnie od
niego większe. Jego ciężar zwala mnie z siodła. Pazury drapią zbroję z
krwi. Dźgam Sarrat pomiędzy jego żebrami, przekręcam ostrze, spycham
zwierza z siebie i podnoszę się na nogi.
Otacza mnie krąg wrogich żołnierzy.
Nacierają i zaczyna się piękna walka, malowana krwią, stalą oraz
skracanymi żywotami. Oddech mi się wyrównuje. Świat staje się
krystalicznie wyraźny, barwy żywe, odgłosy dźwięczne. Wszystkie moje
ciosy kończą się powodzeniem. Uderzenia znajdują cel, cięcia ranią ciała.
Przeciwnicy wyprowadzają sztychy, ale nie nadążają za mną. Zatracam
się w prostym rytmie.
Przybyli tu, żeby mnie zabić, a sami kończą martwi. Truchła leżą na
kupce u moich stóp. Ciotka śmieje się serdecznie. Resztka oddziału łamie
szereg i ucieka.
Spoglądam w górę. Ściana czarnego ognia rzednie, jest prawie
prześwitująca.
– Odwrót! – krzyczę. – Natychmiastowy odwrót!
Wampiry z zielonymi paskami chronią się w Twierdzy. Gdy magia
Czernoboga opadnie, Roland będzie mógł przejąć kontrolę nad naszymi
nieumarłymi. Wampiry umrą masowo, a ich piloci z nimi.
Odwracam się. Czarny dym rozwiał się. Cała czołówka armii Rolanda
zginęła. Mamuty leżą niczym kudłate groby, a trawa usiana jest ludzkimi
trupami i wampirzym ścierwem.
Większość pozostałej części wrogiego wojska skupia się wokół Rolanda,
tworząc masę ciał. Widzę jak demoniczny Curran z rykiem rozszarpuje
przeciwników. Najemnicy idą w jego ślady.
Ojciec zastyga w rydwanie z pobladłą twarzą. W jednej chwili zniknęła
awangarda jego sił. Nie patrzy na mnie, spogląda nieco w lewo.
Odwracam głowę w tamtą stronę i widzę morze błękitno-zielonych
chorągwi, które nasi krwiopijcy powtykali w ziemię przed odwrotem.
– Chwała Bogini Szinearu!
Aż mi się włos jeży na głowie.
Okręcam się szybko.
Julie siedzi na klaczy i trzyma mój sztandar. Jej napełniony mocą głos
rozbrzmiewa na całych błoniach.
– Chwała Bogini Szinearu!
Powietrze
rozdziera
pierwszy
wystrzał
z
czarodziejskiej
balisty
obsługiwanej przez Andreę. Zielone pociski przelatują mi ze świstem nad
głową i wbijają się w przednią część ocalałej armii Rolanda.
Ojciec unosi ręce. Pojawia się przed nim świetlista czasza, która osłania
żołnierzy. Następne pociski walą w nią, ale ich magia rozbija się o światło
i opada nie wyrządziwszy szkody.
Roland składa dłonie. Znajdujące się dwieście metrów ode mnie truchła
mamutów drgają. Magia buduje się w nich i wydobywa w postaci
zielonego dymu. Sięgam do magii wokół i zatrzymuję ją, ale dym wciąż
gęstnieje. Nie da się tego powstrzymać dzięki tarczy ziemi. Ruszam w
tamtą stronę przedzierając się przez stygnące ciała.
Ścierwo mamuta wybucha. Wyłaniają się z niego trzy postaci odziane w
poszarpane szmaty. Otacza je zgniła magia.
Zdarzało mi się już wyczuwać nieźle spaczoną magię, ale to przekracza
wszelkie granice. To kroczy sama śmierć. Instynkt podpowiada mi, żeby
zawrócić i brać nogi za pas.
– Siewcy zarazy – podpowiada ze wstrętem ciotka.
– Zmiennokształtni są odporni na choroby.
– Nie w tym przypadku.
Rzucam się biegiem.
Siewcy zarazy ruszają w stronę Twierdzy.
Pocisk z balisty uderza pomiędzy tę trójkę. Dalej idą. Kurwa. Magia
ofensywna im nie szkodzi. Trzeba ich zwyczajnie, po staroświecku, usiec
szablą.
Z dziury w murze wysypują się zmiennokształtni. Pierwszy z nich, smukły
wilk w postaci bojowej, dobiega do prowadzącego siewcy zarazy. Wilk
upada trzy metry przed potworem i rozdziera sobie pysk pazurami.
Doskakuje następny żołnierz Jima i też pada.
Gdzie jest ten jebany koń?
Siewcy zarazy prą naprzód. Z fortecy spada na nich grad strzał, ale to ich
nie spowalnia. Jak tak dalej pójdzie, wkroczą do środka.
Z szeregów zmiennokształtnych wyrywa się ogromny kodiak. Wiodący
potwór unosi rękę.
Słyszę ryk Currana.
Na bokach Mahona pojawiają się lezje. Wciąż biegnie, jest zbyt masywny
i rozpędzony, by go zatrzymać. Z ran leje się ropa.
Biegnę najszybciej, jak potrafię.
Niedźwiedź wpada pomiędzy monstra Rolanda. Jego potężna łapa
miażdży czaszkę pierwszego. Znika cała niedźwiedzia sierść, a skóra jest
zalana ropą. Mahon obraca się i rozwala głowę drugiego przeciwnika.
Trzeci siewca zarazy ponownie unosi ręce. Wypływa z nich strumień
zgniłej magii. Tkanki na ciele kodiaka gniją i odpadają, aż widać gołe
kości.
Borze szumiący.
Mahon rzuca się na niego, ale nie trafia i upada na ziemię. Wpadam
pomiędzy niego, a potwora, który wpatruje się we mnie jarzącymi się
zielono w zgniłej twarzy oczami.
Cięcie. Siewca zarazy odsuwa się zwiewnie, jakby był zrobiony z
powietrza.
Zbroja z krwi czernieje i zaczyna miejscami odpadać.
Pcham Sarrat prosto w serce przeciwnika. Spływa z niej paskudny śluz,
gdy ją wyciągam, ale to za mało żeby go zabić.
Curran ląduje na siewcy śmierci i łapie go za ramiona. Stwór wrzeszczy.
Dłonie lwołaka pokrywają się pęcherzami. Z rykiem rozdziera monstrum
na pół.
Pierwszy trup z wrogiej trójki zaczyna się formować na nowo.
– Curran! – krzyczę i wskazuję go szablą.
Mój narzeczony okręca się.
Siewca zarazy wstaje jak zombie z horroru.
Niespodziewanie dołącza do nas biała tygrysica. Dali otwiera pysk i ryczy.
Emanuje z niej magia, czysta i chłodna niczym źródlana woda. Fragmenty
potworów unoszą się i rozpływają, jakby pożerało je samo powietrze.
Oczyściła ich.
Klękam przy Mahonie. Niedźwiedź przemienił się na powrót w człowieka.
Na twarzy i dłoniach ma wrzód na wrzodzie. Borze iglasty, dopomóż.
Curran, wciąż w postaci bojowej, przytula umierającego. Mahon widzi go
i drżącymi ustami szepce:
– Jesteś… Najlepszym synem… O jakim mógłbym marzyć.
– Cicho bądź – karci go Curran. – Zostajesz z nami.
– Najlepszym… – naciska niedźwiedź cicho.
Uklęka przy nim Nasrin i inkantuje.
Curran wstaje. Wzrok ma skupiny na rydwanie Rolanda.
Ojciec musi umrzeć.
– Spróbujemy! – krzyczę do narzeczonego.
Ten wpatruje się we mnie złocistymi oczyma.
– Jestem na mojej ziemi. Nigdzie indziej nie będę silniejsza. Zakończmy
to tu i teraz!
Delikatne światło przesuwa się po jego ciele. Opada na cztery łapy i
rośnie. Znikają ludzkie elementy budowy, pozostaje jedynie czysty lew.
Najokazalszy jakiego do tej pory widziałam. Złożony z kości, mięśni oraz
magii. Nie jest człowiekiem ani zwierzęciem, ale siłą natury nie
podlegającą naszemu ułomnemu ludzkiemu zrozumieniu.
Chwytam grzywę lwa i wskakuję na jego grzbiet. Nawet tego nie zauważa.
Pędzi przez pole bitwy wprost do rydwanu, w którym stoi Roland.
Wpadamy pomiędzy jego zbrojnych niczym kula armatnia. Curran
rozszarpuje, a ja tnę i w ten sposób torujemy sobie przez ciało i krew
drogę do Rolanda.
Ojciec odwraca się w naszą stronę.
Dostrzega nas.
Nasze spojrzenia krzyżują się.
Curran skacze i płynie w powietrzu ponad ludzkim kłębowiskiem. Unoszę
Sarrat. Wykończymy go.
Ojciec dostrzega w moich oczach ową obietnicę śmierci. W jednej chwili
pojmuje, iż wiem o naszej magicznej więzi oraz że jestem gotowa umrzeć,
byle się go pozbyć.
Lądujemy w pustym rydwanie.
Ojciec zniknął.
Curran ryczy. Zatykam uszy dłońmi. Rydwan aż się trzęsie.
Lew zeskakuje z rydwanu i miota się po błoniach, a ja wraz z nim, aż nie
zostaje tu ani jedna żywa wroga dusza.
KONIEC Rozdziału 18
Epilog
– Co jest w tym wianku? – Fiona, moja krawcowa obwąchuje mnie.
– Dziwnie pachnie, nie? – pyta Andrea.
– Same dobre rzeczy – odpiera Evdokia.
– Kate później nam podziękuje – puszcza do mnie oczko Sienna.
Znajduję
się
w
olbrzymim
namiocie
rozstawionym
w
naszym
Dwustumilowym Lesie. Julie dokonuje ostatnich poprawek w moim
wyglądzie. Zapadła już noc, magia jest w pełni. Namiot jest oświetlony
jasnymi, złocistymi kulami, które skądś wyczarował Roman. W powietrzu
unosi się woń kapryfolium. Jest tu grono moich znajomych. Mam pietra.
Trzy wiedźmy z Wyroczni Czarownic przyniosły mi przepiękny wianek, w
który wpleciono konwalie, i już nie wyszły. Dali, moja druhna, też tu po
coś zajrzała i została. Desandra przynosi owoce i rozsiada się w kącie.
Adora czuwa przy wejściu. Martina odpycha się ciastkami.
Poła namiotu odchyla się i wchodzą Martha oraz George.
Za nimi słychać grzmiący głos Mahona:
– Napiję się cydru, skoro mam akurat ochotę!
Martha wzdycha.
– Siedzi toto na wózku inwalidzkim. Waży połowę siebie. Łyse jak kolano.
I tylko cydr by żłopał.
– Niech się napije – mówi George. – Zasłużył.
– Bedzie miał kaca.
George uśmiecha się szeroko.
– Proszę, Kate, masz tu lampkę wina na odwagę.
Od bitwy upłynęły zaledwie trzy dni. Zaproponowałam przełożenie
wesela, ale Curran chciał wziąć ślub bez żadnej zwłoki.
Martha podchodzi do mnie i głaszcze po policzku.
– Wyglądasz prześlicznie. Curranowi bardzo się poszczęściło.
– Przepraszam. Powinniśmy zaczekać.
– Nie – w jej oczach pobłyskuje przez chwilę ognista furia. – Przestań się
tym zamartwiać. Ten drań omal nie zabrał mi męża, więc nie damy
odebrać sobie radości ze ślubu syna. Będziemy świętować. Taka jest wola
nas obojga.
W namiocie zapada cisza.
– No dobra – woła George. – Skoro mama skończyła nas straszyć, możesz
wypić wino.
– Czerwone? – Fiona o mało nie dostaje ataku serca.
– Może to nie był najlepszy pomysł – mityguje się George.
Ależ skąd. Biorę kieliszek i odróżniam go jednym haustem.
Babeczki chichoczą.
Do namiotu wślizguje się Rowena i uśmiecha do mnie.
Julie osusza mi usta chusteczka.
– Trzeba poprawić pomadkę – narzeka.
– Starczy już tego – marudzę.
– Cicho bądź – karci mnie Andrea. – Jeszcze nie skończyłyśmy cię
upiększać.
– Tyle mi wystarczy.
– Jasne. Jesteś najpiękniejsza. Nie ruszaj się, to poprawię ci usta.
– Tylko nie zasłabnij – doradza Desandra. – Mało nie zemdlałam na
moim ślubie. Jasne, to nie była miła impreza, ale i tak wrażenie było
kiepskie.
– Co będzie, jeśli Roland się pojawi? – pyta Julie.
Znowu zapada ciężka cisza.
– Nie zrobi tego – zapewniam ją. – Ale jakby co, zajmę się nim.
– I już – odsuwa się Andrea. – Idealnie.
– Czy Kate ma już wszystko? – dopytuje George. – Coś starego, coś
nowego…
– Suknia jest nowa – podpowiada Fiona.
– Coś niebieskiego – Sienna wskazuje pojedynczy, błękitny kwiatuszek w
wianku.
Martha uśmiecha się do mnie. Od niej mam coś starego.
– Coś pożyczonego? – Andrea rozgląda się dokoła.
Rowena odpina małą, bursztynową broszkę od swojej sukni i przypina do
mojej.
– Proszę, możesz ją pożyczyć.
– Puk-puk! – woła Ascanio z dworu. – Wszyscy ubrani?
– Tak – odpowiada Martina.
– Jaka szkoda – bouda wtyka głowę do środka. – O, cześć, mamo.
Rodzicielka przewraca oczami.
– Wszyscy są gotowi. Poza tym Curran kazał przekazać Kate, że jeśli chce
dać z nim nogę i wziąć ślub potajemnie, to jeszcze jest czas.
– Kate wcale nie chce uciekać, tylko pokazać się w sukni mojego projektu!
– woła Fiona.
– Roman prosi, żebyście panie zajęły miejsca – dodaje Ascanio.
– No już dobrze, spadamy – Desandra wstaje. – Niech się ten Rusek tak
nie gorączkuje.
Ascanio mruży oczęta.
– Wyglądasz zabójczo, alfo – zwraca się do mnie.
– Zmiataj – przegania go Martina.
Kobiety opuszczają namiot gęsiego.
– Młodzieniec ma rację – odzywa się obok Erra. – Dokonał się cud i
wyglądasz zadowalająco.
– Dzięki.
Trzy czarownice, które jeszcze nie wyszły, wpatrują się w moją ciotkę. Po
bitwie zabrałam ją do nich. Przeprowadziłyśmy dyskusję. Poczyniłyśmy
plany. Nie spodobają się Curranowi, ale czasem właściwa jest tylko ta
najtrudniejsza droga.
– Rozmawiałyśmy z naszymi – mówi Evdokia.
– Twoja propozycja jest możliwa do zrealizowania – dodaje Sienna.
– Potrzebna będzie osoba, która odegra rolę kanału przesyłowego –
wtrąca Maria.
– To ją znajdźcie – rzuca ostro ciotka. – Kate już i tak dużo robi.
– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – martwi się Evdokia. – To bardzo dużo
mocy do przekierowania. Zwykły człowiek nie podoła temu zadaniu.
– Czyli tak czy nie? – ucinam.
– Tak – Evdokia chyba zaraz się rozpłacze. – Chyba że znajdziemy inny
sposób.
– Nie ma innego – oponuje Erra.
– Poprosimy Białą Czarnoksiężnicę – proponuje Sienna.
Dwie pozostałe wiedźmy odwracają do niej głowy.
– Postradałaś rozum – wyrokuje Evdokia.
– Ją? Chcesz poprosić tę ohydę? – Maria ma wyraźną ochotę splunąć
przez ramię, ale się opanowuje.
– Posiada odpowiednią moc – przekonuje Sienna.
– Chodźmy już – wyprowadza je z namiotu Evdokia. – Kiedy indziej to
przedyskutujemy.
Zostaję sama z ciotką. Spoglądam w lustro. Mam rozpuszczone włosy.
Suknia okala ramiona białym haftem, który skrzy się srebrzyście.
Wzorzysty materiał opina pierś oraz talię i spływa wokół bioder. Lśniący,
śnieżnobiały dół składa się z przezroczystych warstw, które są tak
cieniutkie, że poruszają się przy najlżejszym powiewie powietrza. Suknia
powinna wyglądać ciężko i przytłaczająco ze względu na zdobny haft, ale
sprawia wrażenie leciutkiej, jakby utkanej z obłoków.
Odwracam się i podchodzę do wyjścia. Na dworze huczy ognisko.
Pomiędzy nim a namiotem stoją uginające się od poczęstunku stoły. Na
krzesłach zasiadają goście. Gromada, panowie umarłych, Luther i Adib,
Zakon, sabaty, Teddy Jo, Beau ze swoimi zastępcami…
Wszyscy się zjawili. Serce mi wali.
Przy ognisku stoi Roman, odziany w czarną szatę ze srebrzystą
oblamówką. Obok czeka Curran. Ma na sobie smoking. Po jego prawej
stronie stoi Jim, a po drugiej Dali.
Curran pochyla się i szepcze coś Romanowi, a ten kiwa głową.
Biorę ślub. Borze szeleszczący.
– Czy on jest tego wart? – pyta jeszcze Erra.
– Bezsprzecznie.
Zaczyna grać muzyka. To znak dla mnie, żebym wyszła.
Magia jest dziś wyjątkowo silna. Rozwieszone na drzewach kwiatowe
pnącza lśnią słabo czarodziejskim, złocistym światłem, podobnie jak
umieszczone ponad stołami magiczne latarnie. Las wygląda jak nie z tej
ziemi.
Pójdę do ołtarza i chajtniemy się. Wystarczy zrobić pierwszy krok.
Przełykam ślinę i wychodzę. Wszyscy milkną. Curran odwraca się.
Troszkę opada mu szczęka – jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu.
Krok z krokiem.
Podchodzę do ołtarza. Zjawia się dziewczynka z obrączką na poduszce. U
boku Currana staje chłopczyk z drugą. Mój przyszły mąż zamyka w końcu
buzię.
Roman coś mówi. Słyszę jego głos, ale patrzę na Currana, a on na mnie.
– Miłość jest skomplikowana – mówi Roman. – Dla jednych to przelotny
romans. Zakochują się i odkochują szybko. Dla innych to zobowiązanie
na całe życie. Uczucie czyni człowieka bezradnym lub darowuje mu siłę.
Sprowadza spokój lub nieszczęście. Niemniej ta prawdziwa miłość –
która przetrzyma próbę czasu, której nic zniszczyć nie zdoła – ta jest
rzeczą rzadką. Tych dwoje młodych spotkało owo szczęście. Walczyli o
nią, wytrwali w niej i zasłużyli na nią. Przypada nam dziś zaszczyt
uczczenia z nimi tej miłości.
Curran szczerzy się jak wilk. Odwzajemniam się tym samym.
– Powtarzaj za mną, Ja, Curran Lennart…
– Ja, Curran Lennart, biorę sobie ciebie, Ekaterinę Voronovną Daniels,
za przyjaciółkę, kochankę, matkę mych dzieci oraz żonę. Ślubuję pozostać
z tobą w zdrowiu i chorobie, w bogactwie i biedzie, w radości u smutku, w
porażce z zwycięstwie. Przyrzekam kochać tylko ciebie, troszczyć się o
ciebie i chronić cię oraz stać u twego boku po wsze czasy.
Wysuwam rękę, a Curran wsuwa obrączkę na palec.
– Twoja kolej – zwraca się do mnie Roman. – Ja, Ekaterina…
– Ja, Ekaterina Voronovna Daniels, biorę sobie ciebie, Currana Lennarta,
za przyjaciela, kochanka, ojca mych dzieci oraz męża. Ślubuję pozostać z
tobą w zdrowiu i chorobie, w bogactwie i biedzie, w radości u smutku, w
porażce z zwycięstwie. Przyrzekam kochać tylko ciebie, troszczyć się o
ciebie i chronić cię oraz stać u twego boku po wsze czasy.
Biorę obrączkę z poduszeczki i wkładam mu na palec.
– Ogłaszam was mężem i żoną – mówi Roman. – Niech wam się szczęści,
niechaj omijają was kaprysy losu. Obyście wnuków doczekali. Życzę wam
mało kłótni, wielu okazji do śmiechu oraz namiętnych chwil. Żyjcie długo
i odejdźcie szczęśliwi. Możecie sobie teraz dać buzi.
Curran nachyla się do mnie. Całuję go i świat znika.
Odsuwamy się od siebie, odwracamy i dostrzegam wtedy mojego ojca,
który osłonięty płaszczem stoi za stołami. Uśmiecha się do mnie i znika.
Roman macha ręką i z lasu wylatuje stado wron, i szybuje wysoko.
– Gołębie nie są w moim stylu – tłumaczy.
Potem następują toasty i prezenty. Skaczemy nad ogniskiem, bo przecież
to Noc Kupały.
Przyjęcie robi się coraz głośniejsze. Ludzie się śmieją. Płynie wino.
Tańczymy, goście idą za naszym przykładem. Gromada pokazuje, co
umie. Korpo bije brawo.
W pewnym momencie Curran mnie przytula.
– Hej.
– Hej.
– Chodź ze mną. Chcę ci coś pokazać…
Udaję się z nim za namiot.
Podnosi mnie i niesie do lasu. Śmieję się i go obejmuję.
– Co ty wyprawiasz?
– Porywam żonę.
Brniemy głęboko w las.
– Wiesz chociaż, dokąd idziesz?
– Tak.
Skręca i zatrzymuje się. Stoimy przy potężnym drzewie. Wąski strumyk
płynie tu leniwie. Pod drzewem leży koc i stoi chłodziarka.
– Zaplanowałeś to sobie.
– Owszem. – Klęka nie wypuszczając mnie z objęć. – Wyglądasz dziś…
Wyglądasz.
Wybucham śmiechem.
– A poza tym zapach tych cholernych kwiatów doprowadza mnie do
szaleństwa. – Zdejmuje mi wianek i spogląda w oczy. – Nie, to nie przez
kwiatki. [Jak działa zapach konwalii na ssaki? ;)]
Całuję go gorączkowo, a on odpowiada chętnie i czule. Mam ochotę
zedrzeć z siebie ubranie.
– W końcu cię złapałem – mówi. – Już mi się nie wymkniesz. Kocham
cię, Kate Lennart.
– Ja ciebie też, Curranie Lennart – szepczę i znowu go całuję. – Po wsze
czasy.
***
Życie po ślubie nie różni się specjalnie od tego wcześniejszego –
stwierdzam w myślach, sięgając do piecyka. Od naszego wesela minęło
kilka tygodni. Wracamy do obowiązków dnia powszedniego. Jak chce się
jeść, trzeba robić śniadanie.
Uczestnicy bitwy liżą rany. Gromada utraciła sześćdziesięciu dwóch
zmiennokształtnych.
Dziewiętnaścioro
z
nich
nie
miało
jeszcze
dwudziestu lat. Alfa Szakali owdowiał. Desandra straciła betę. Alfy klanu
Zwinnych opłakują najstarszą córkę.
Barabas miał połamane obie nogi. Czarodziejski byk zaszarżował na
niego, a potem jeszcze startował. Christopher doznał wtedy załamania
nerwowego i niemal rozwalił resztkę muru Twierdzy. Szczęściem
Doolittle zdołał go przekonać, że Barabas nie zejdzie z tego świata. Mur
jest w trakcie odbudowy.
Z pola bitwy nie wróciła dwójka rycerzy Zakonu i czwórka naszych
najemników. Rydwan Rolanda został rozebrany na części. Złociste panele
okazały się być rzeczywiście wykonane ze złota. Tatko poszedł na całość.
Pozostali najemnicy zabrali złoto jako łup wojenny, co nieźle wzbogaciło
Gildię. Nie zabraknie nam ochotników do następnej bitwy.
Zginęła
jedna
czwarta
wampirów
z
Kasyna.
Co
dziwniejsze,
nieszczególnie zmartwiło to Ghasteka. Kiedy o tym rozmawialiśmy, na
jego twarzy gościł dziwny uśmiech. Gdy skończyłam mówić, nachylił się
do mnie i powiedział:
– Roland zrejterował.
Odnoszę wrażenie, że tylko to się dla niego liczyło. Kiedy już sądziłam, że
go rozgryzłam, Stefanoff dał mi nową zagwozdkę. Ma rację. Co by nie
mówić, fakt jest faktem, pokonaliśmy Rolanda. Wygraliśmy bitwę. Nie
wojnę, bo ta nas jeszcze czeka. Niemniej pogoniliśmy go tym razem.
Przegrał.
Otwieram piecyk. Bucha z niego zapach pieczonego boczku. Ratunku.
Wybiegam z kuchni do łazienki i wymiotuję.
Och.
Przykładam dłoń do brzucha i sięgam w głąb magią. Robię to delikatnie i
wyczuwam tycią iskierkę.
– Kate? – pyta Curran zza drzwi. – Dobrze się czujesz?
– Tak. Zaraz wyjdę.
Płuczę usta i spryskuję twarz chłodną wodą. Otwieram drzwi.
– Jesteś chora? – pyta Curran.
– Jestem w ciąży.
KONIEC
Przekład: Afrit Tenk
Następny tom w okolicach maja 2018. Mają być śmieszne sceny z
dzidziusiem.

Podobne dokumenty