kraków lekarski

Transkrypt

kraków lekarski
S ocie ta s Me dic a Polono r u m
WIEŚCI PTL
Półrocznik Polskiego Towarzystwa Lekarskiego – wrzesień 2007
Polskie Towarzystwo Lekarskie - wiosna 2010
Od redakcji.
W bieżącym numerze „Wiesci” dominuje Kraków, w którym od 144 już
lat działa jedno z najstarszych i najbardziej zasłużonych polskich towarzystw lekarskich. Dalej – o palących problemach środowiska medycznego mówić będzie nowo wybrany prezes NRL
dr Maciej Hamankiewicz. A oprocz tego – c.d. wspomnień Sybiraka,
dr. Romualda Pruszyńskiego, fragment wznowionej książki „Którędy
do medycyny” J. Woy-Wojciechowskiego, porcja bieżących wiadomości
i relacji oraz lista 10 laureatów Gloria Medicinae. Zapraszamy.
KRAKÓW LEKARSKI
Wczoraj
z prezesem Towarzystwa Lekarskiego Krakowskiego prof. dr. Igorem Gościńskim rozmawia Andrzej Korman
AK. Panie profesorze, będąc w Krakowie wypada zacząć od historii…
IG. Mamy już wprawdzie 144 lata, ale z istniejących do dziś na terenie Polski lekarskich towarzystw naukowych nasze jest drugie. Chociaż bowiem
zabór austriacki miał reżim dużo łagodniejszy niż rosyjski, to paradoksalnie
Towarzystwo Lekarskie Krakowskie powstało kilkadziesiąt lat później niż
warszawskie. Za słaby był widać wewnętrzny impuls, aby z zasłużonego dla Krakowa Towarzystwa
Naukowego wyodrębnił się byt samodzielny. Trzeba
przy tym pamiętać, że wielu tutejszych lekarzy studiowało w Wiedniu i należało do tamtejszych towarzystw, no a poza tym niedaleko był Lwów, wówczas
znaczący ośrodek naukowy i medyczny, a zarazem
siedziba namiestnictwa cesarskiego.
Wreszcie jednak w r.1866 grupa medyków doprowadziła do powołania samodzielnego Towarzystwa
Lekarskiego Krakowskiego. Głównym inicjatorem
i pierwszym prezesem był Aleksander Kremer (18131880) lekarz, przyrodnik i działacz społeczny.
AK. Cele, jakie wyznaczyło sobie Towarzystwo
są dziś równie aktualne, jak kiedyś. Chodziło
w nich m.in. o „utrzymanie się na równi z dzisiejszym stanem nauki lekarskiej, zbliżanie do
siebie osób tego zawodu, a także obrona godności i interesów stanu lekarskiego”.
IG. W tamtych czasach można to było osiągnąć przy
pomocy publikacji naukowych i spotkań, na których
m.inn. omawiano ciekawsze przypadki, demonstrowano chorych, rozważano wyniki badań, prowadzono gorące dysputy. Ważną rolę odegrał też wychodzący nieprzerwanie do dziś nasz periodyk „Przegląd
Lekarski”. Przy Towarzystwie zaczęły działać rozmaite komisje, w tym: higieniczna, sądowo-lekarska,
statystyczna czy terminologiczna, której zawdzięczamy wkład do ujednolicenia polskiego słownictwa
medycznego. Bardzo wiele zrobiono również dla
podniesienia poziomu sanitarnego i świadomości
zdrowotnej społeczeństwa Galicji; ważną rolę odegrał m.in. alarm podniesiony z powodu złej jakości
używanej w domach wody. Pisano w nim m.in. „Towarzystwo uznaje zaprowadzenie wodociągów i ka-
nalizacji za niezbędne dla poprawienia niekorzystnych warunków zdrowotnych miasta”. Był to okres burzliwego rozwoju Krakowa. Pierwszy prezydent,
znany lekarz i naukowiec dr. Józef Dietl energicznie zaczął porządkowanie
spraw miasta; uregulowano Wisłę, ukończono kanalizację, wybrukowano
większość ulic, rozpoczęto prace restauracyjne przy Sukiennicach itd. W tym
ożywieniu miało też swój udział TLK.
AK. Słyszałem też o pomyśle na coś w rodzaju prapogotowia ratunkowego ?
IG. Tak, mówimy o czasach, kiedy nie było jeszcze
taksówek, telefonów ani tramwajów. A w medycynie
przecież zawsze liczył się czas. Otóż w 1873 roku były
prezes TLK, który w ramach praktyki lekarskiej wiele
razy przemókł i zmarzł w drodze do pacjenta – zgłosił
na forum TLK wniosek, przesłany następnie do władz,
aby w nocy, w określonym miejscu czekała zawsze
dorożka do dyspozycji spieszących z pomocą lekarzy.
Innym spektakularnym pomysłem w tym kierunku
była propozycja, aby jadący do wezwania w terenie lekarze mogli korzystać także z pociągów towarowych.
AK. Towarzystwo w pierwszych 40 latach działania korzystało z wynajmowanych pomieszczeń, ale
intensywnie rozwijając swoją działalność musiało
stanąć wobec problemu budowy własnej siedziby.
IG. Jeszcze pod koniec 19 w. zawiązał się komitet
budowy Domu TLK. W r.1903 uzyskano parcelę przy
nowo wytyczonej ulicy Radziwiłłowskiej (dziś jest to
świetna, śródmiejska lokalizacja) i ówczesny prezes
prof. Julian Nowak mógł przystąpić do realizacji projektu. Dziś jest to nasz cenny klejnot rodowy.
AK. No i tu wkracza sam Wyspiański!
IG. Projekt architektoniczny wykonał J. Sowiński.
Nawiązywał on do wywodzącego się jeszcze z XVIIwiecznej Anglii schematu budynku klubowego. który
miał zwykle okazałą klatkę schodową z westybulem,
dużą salę zebrań, bibliotekę z czytelnią i pomieszczenia służące rozrywce wraz z kuchnią. Wykonanie
kompletnego projektu wnętrza w nowo wybudowanym Domu Lekarza prof. Nowak zlecił swemu przy-
2
Wieści PTL
jacielowi, uznanemu już artyście Stanisławowi
Wyspiańskiemu. Dzięki temu wystrój wnętrz ma
oryginalny, jednolity, młodopolski kształt. Dominują w nim ulubione przez Wyspiańskiego motywy
roślinne, kwiaty: róże i pelargonie, a także liście
i kwiaty kasztanowca. Warto wiedzieć, że nie tylko
elementy czysto zdobnicze, ale też meble, żyrandole, balustrady, drzwi, kilimy i portiery są dziełem
Wyspiańskiego. No i wspaniały witraż „Apollo
Spętany” górujący nad okazałymi schodami!
Uroczyste otwarcie i poświęcenie Domu miało
miejsce 2 marca 1905 roku. Dwa lata później Wyspiański zmarł.
AK. Od 1905 roku Towarzystwo mogło więc
w swojej własnej siedzibie swobodniej rozwinąć skrzydła.
IG. Oprócz wspomnianych już wydawniczej prowadzono pilnie tzw. środy naukowe. Te szeroko
znane i cenione spotkania zaczynały się dopiero
o godz. 19., a nawet 20., co było niekiedy uciążliwe, bo w ich trakcie odbywały się często demonstracje chorych. Ale frekwencja była zawsze duża.
AK. Międzywojenny stan normalności
w działaniu TLK skończył się jednak wraz
z wybuchem II Wojny Światowej, którą Kraków szczęśliwie przetrwał bez zniszczeń.
IG. Niestety, nasza siedziba nie miała tyle szczęścia co reszta miasta. W styczniu 1945 roku wycofujący się Niemcy wysadzili pobliski wiadukt,
co spowodowało poważne zniszczenia budynku,
no i przede wszystkim utratę wspaniałego witrażu
Wyspiańskiego.
Towarzystwo musiało przenieść się do wynajętych
pomieszczeń. Budynek zaś, po pewnym czasie
przekazany został w użytkowanie Akademii Medycznej, która umieściła w nim bibliotekę, a także
swoje Studium Wojskowe.
Wieloletnie starania o odzyskanie naszej własności
pełnym sukcesem zakończyły się dopiero w 1991
roku. Pewne elementy dawnej świetności udało
się przywrócić wcześniej (w 1972 r. odtworzony
został wspaniały witraż), ale brak prawowitego
gospodarza nie służył dobrze Domowi. Dopiero
jednak groźba zawalenia stropu pod ciężkimi regałami spowodowała przeniesienie biblioteki, a sam
budynek mógł wreszcie wejść w fazę wieloletniej
odbudowy.
wówczas bardzo ożywioną i różnorodną działalność; tematyka wykraczała często poza problematykę ściśle medyczną poruszając kwestie filozoficzne, etyczne, społeczne. Ilość członków zbliżyła
z czasem do tysiąca.
Warto przypomnieć, że właśnie z inicjatywy prof.
Bogusza przez 31 lat prowadzono wszechstronne
badania byłych więźniów Auschwitz-Birkenau. Co
roku w styczniu, w rocznicę wyzwolenia obozu,
ukazywał się specjalny numer „Przeglądu Lekarskiego” z referatami przygotowanymi na styczniowe, oświęcimskie posiedzenie. W skład zespołu redakcyjnego, oprócz prof. Bogusza wchodzili m.in.
były więzień dr Stanisław Kłodziński i znakomity psychiatra prof. Antoni Kępiński. Przez 31 lat
„Zeszyty Oświęcimskie” opublikowały teksty 470
autorów podejmujących tę problematykę. Artykuły były tłumaczone i wywoływały szeroki odzew.
Wyrazem uznania dla tych niezwykłych prac było
na początku lat 90. dwukrotne nominowanie tych
„Zeszytów” do pokojowej Nagrody Nobla.
AK. Jednak nawet w tym lokalowo gorszym
okresie aktywność Towarzystwa była imponująca. Zaczęła się tzw. era Bogusza.
AK. I tak doszliśmy do współczesnej działalności TLK, której charakter kształtuje już
Pan Profesor wraz ze współpracownikami.
IG. Tak, w 1959 roku prezesem wybrany został
prof. Józef Bogusz, który funkcję tę sprawował
przez 34 lata. Towarzystwo nasze prowadziło
Dzisiaj
z sekretarzem TLK dr. med. Adamem Wiernikowskim rozmawia Andrzej Korman
AK. Panie doktorze, Towarzystwo Lekarskie Krakowskie ma bardzo piękną, bogatą
historię. Ale jak daje sobie radę w zderzeniu
ze współczesnością mając głównie do dyspozycji tak tradycyjne środki jak spotkania naukowo-dydaktyczne czy naukowy periodyk?
AW. To prawda, że nie mamy już pozycji głównego „dostawcy” najnowszej wiedzy w rozwoju
i kształceniu podyplomowym. Ale tak jak kino nie
anulowało teatru, a płyta fonograficzna nie zastąpiła koncertu, tak i nasza, może trochę staroświecka formuła polegająca na osobistych spotkaniach,
bezpośredniej wymianie opinii jest ciągle dla wielu
lekarzy atrakcyjna. Zwłaszcza starszych.
Coraz wyraźniej też odczuwana jest potrzeba sięgania poza praktyczną medycynę, do pewnych tematów z filozofii, etyki, nauk społecznych. To zadanie dla nas, towarzystwa interdyscyplinarnego.
AK. Oznacza to zatem, że tak jak 144 lata
temu spotykacie się Państwo co środę ?!
AW. Tak jest, staramy się kontynuować tę tradycję.
Są to zebrania o charakterze naukowym i edukacyjnym, ale nie wyłącznie. Dużym wzięciem cieszą
się np. wieczory z udziałem ludzi kultury i sztuki;
koncerty czy spotkania ze znanymi artystami.
A czasem gościmy po prostu ludzi ciekawych.
Kraków ma tu z czego czerpać. Dzięki inwencji,
pozycji i konsekwencji naszego prezesa prof. Igora
Gościńskiego ta nasza działalność ciągle ma zwolenników w niemałej części środowiska. Mieliśmy
np. niezwykle ciekawe spotkanie z prof. Zdzisławem Rynem, psychiatrą, specjalistą medycyny
wysokogórskiej, ale jednocześnie byłym ambasadorem w Chile i poszukiwaczem poloniców w tym
kraju (Domeyko). Prof. Ryn prowadził badania na
Wyspie Wielkanocnej i o nich podczas spotkania
z nami fascynująco opowiadał.
Inny ciekawy temat to przedstawienie wniosków
z niedawnej ekshumacji szczątków gen. Sikorskiego. Przy pełnym audytorium mówili o tym eksperci
medycyny sądowej i radiolodzy.
Od lat organizujemy też co roku konferencję poświęconą bólowi i cierpieniu. Ten temat dotyka
przecież każdego z nas.
AK. Panie doktorze, ilu właściwie członków
liczy sobie dziś Wasze Towarzystwo?
AW. Mamy w tej chwili ok.1200 członków w Krakowie i 10 kołach terenowych. Koła mają dużą
autonomię, ale staramy się je wspierać jak możemy. Bardziej aktywnych kolegów uhonorowaliśmy
naszymi odznaczeniami, bądź też występowaliśmy
z odpowiednimi wnioskami do ZG PTL. W samym
Krakowie organizujemy rocznie ponad 30 spotkań;
w zeszłym roku przedstawiono na nich 74 referaty
i prelekcje. Rozrzut tematyczny jest dość duży, ale
uważamy to za atut. Natomiast w terenie dominują raczej tematy „praktyczne”. Oprócz tego mamy
sekcje specjalistyczne, z których najaktywniejszą
jest sekcja… geriatryczna. Żartujemy sobie czasem
z wigoru jej członków mimo dojrzałego wieku.
AK. Coraz dotkliwszym problemem interdyscyplinarnych towarzystw medycznych jest
małe zainteresowanie młodzieży?
AW. Niestety, te zmartwienia nie są nam obce.
Staramy się np. pewne tematy planować wspólnie
z krakowską OIL, zwłaszcza dotyczące problematyki prawnej czy administracyjnej. To zawsze
interesuje młodych. Oprócz tego przyjmujemy także chętnych studentów ostatniego roku mając nadzieję, że wytworzy się wśród nich grupa nowych
uczestników naszych spotkań. Chcemy też znaleźć
formułę, aby przyciągnąć do nas pielęgniarki (dziś
– osoby z wyższym wykształceniem) i pracowników medycyny ratunkowej.
AK. Towarzystwo za aktywność przyznaje
także medale…
AW. Staramy się w ten sposób podziękować naszym członkom za aktywność i inwencję.
Mamy cztery medale, którym patronują czterej
byli, zasłużeni prezesi. Im starszy patron, tym
cenniejszy medal, choć wszystkim odznaczonym
jesteśmy jednakowo wdzięczni za ich pracę.
AK. Dziękuję Panu za to spotkanie.
AK. Dobrze, ale jak udaje się finansować tę
dość rozległą działalność naukowo-edukacyjną i wydawniczą, nie mówiąc już o kosztach utrzymania okazałej siedziby?
AW. Nie jest to łatwe, bo oczywiście składki członkowskie są tu jedynie symbolicznym wsparciem.
Wobec tego część powierzchni w naszym Domu
podnajmujemy Uniwersytetowi Jagiellońskiemu,
co przynosi niezbędne, skromne środki, z których
finansujemy statutową działalność.
Prof. dr I. Gościński - prezes TLK
i sekretarz dr A. Wiernikowski
Wieści PTL
Podstawowym podmiotem Izb jest pojedynczy lekarz
Z przewodniczącym Naczelnej Rady Lekarskiej, długoletnim działaczem i członkiem ZG PTL
dr. Maciejem Hamankiewiczem rozmawia Andrzej Korman
AK. Panie prezesie, zarówno lekarze jak i pacjenci są już bardzo zmęczeni trwającym od
wielu lat reformowaniem służby zdrowia. Jak
Pan ocenia, w jakim punkcie dziś jesteśmy?
MH. Obserwując przez lata wielokrotne rozpoczynanie reformowania naszego systemu opieki
zdrowotnej, z przykrością konstatuję, że ciągle
jesteśmy właściwie w punkcie wyjścia. Ba, jeśli
się uwzględni trendy światowe, to kto wie, może
nawet trochę się cofnęliśmy.
cjalistów internistów. Takich absurdalnych sytuacji
mamy dużo więcej. Coraz bardziej przypomina to
węzeł gordyjski…
AK. …który należy?
MH. Przeciąć!
MH. Lokalnie podejmowane są takie akcje i uczestniczą w nich także Izby. Ale na pewno warto jest
tego rodzaju pomysły szerzej wypróbować.
AK. To bardzo surowa ocena. Ale dlaczego
tak się stało?
MH. Wydaje mi się, że przede wszystkim zabrakło
woli politycznej i dlatego ta najcenniejsza rzecz,
jaką jest zdrowie jest u nas najgorzej wyceniana
w Europie (ok.4% PKB). My uważamy, że o skutecznym funkcjonowaniu publicznej służby zdrowia można mówić dopiero przy 6% PKB łożonych
na te cele. Mamy więc olbrzymią przepaść finansową, bez zasypania której reformowanie systemu
opieki zdrowotnej ma po prostu charakter wirtualny.
AK. Te 2% PKB trzeba by wziąć z publicznych pieniędzy. Tylko czy nasze społeczeństwo jest gotowe zaakceptować zubożenie
innych przestrzeni życia publicznego dla
wzmocnienia opieki zdrowotnej?
MH. Jestem przekonany, że ludzie chcą inwestować
w swoje zdrowie. Stawiają je przed pracą, karierą
czy zasobnością portfela. A tymczasem ostatnio np.
znów bardzo pogorszyła się dostępność do poradni specjalistycznych. Uważam, że wobec takiego
rozwoju sytuacji większość społeczeństwa skłonna
byłaby zaakceptować podwyższenie składki w zamian za skrócenie kolejek, upowszechnienie nowoczesnych procedur medycznych i uporządkowanie
całego procesu diagnozowania i leczenia.
Jest też kwestia podstawowego poczucia sprawiedliwości czyli nierozwiązany od lat problem KRUS-u, gdzie można by znaleźć większą część środków potrzebnych na racjonalizację naszej służby
zdrowia. Jestem pewien, że Polacy powiedzą „tak”,
jeśli przedstawi im się uczciwy rachunek.
AK. Ale NFZ narzeka na nieelastyczność publicznej służby zdrowia i na to, że niektóre
usługi medyczne kosztują taniej prywatnie
niż publicznie.
MH. W jakichś pojedynczych przypadkach mogło
się tak zdarzyć. Gąszcz nieprzejrzystych przepisów
i zarządzeń jakie „produkuje” NFZ prowadzi nie
raz do absurdów. Nikt nie jest dziś w stanie tego
ogarnąć. A wymagania NFZ nierzadko daleko odbiegają od polskiej rzeczywistości.
Na przykład wymóg, aby w Poradniach Lekarza
Rodzinnego pracowali wyłącznie specjaliści medycyny rodzinnej. Łatwo policzyć, że musielibyśmy mieć wtedy w Polsce minimum 20 tys. lekarzy
o tej specjalizacji, a mamy ich zaledwie 7,5 tysiąca.
Jednocześnie Fundusz nie akceptuje angażowania
do tych przychodni nawet najwyższej klasy spe-
sprostowań na dalszych stronach.
A może we współpracy z wybranymi mediami Izby byłyby w stanie zainicjować bardziej pozytywne zainteresowanie się służbą
zdrowia? Wiem, że wielu pacjentów miałoby
dużo dobrego do powiedzenia o swoich lekarzach, a wiele placówek robi dużo ponad
polskie standardy. Może jakiś ranking szpitali czy przychodni? Może wspólny wybór
„lekarza roku”?
AK. Ale dlaczego tak trudno jest z tym mitycznym Funduszem porozumieć się i harmonijnie współpracować?
MH. Niestety, w opinii środowiska lekarskiego
Fundusz mniej nastawiony jest na zabezpieczanie
potrzeb pacjentów, a bardziej zajmuje się bilansowaniem własnej działalności. Funkcje księgowoadministracyjne przesłoniły zasadniczy cel, dla
którego instytucja ta została powołana: usprawnienie opieki zdrowotnej w Polsce.
Nadal bez odpowiedzi pozostaje też kluczowe „polityczne” dla każdej reformy pytanie: ile rynku,
a ile państwa ma być docelowo w ochronie zdrowia obywateli. Bo ani jeden, ani drugi filar sam nie
udźwignie całości.
AK. Panie doktorze, środowisko lekarskie
jest coraz bardziej znękane nieustanną kampanią medialną, która nagłaśniając pojedyncze przypadki błędów lub niedociągnięć
stawia pod pręgierzem cały lekarski stan. Co
Izby mogłyby zrobić dla odbudowania bardziej rzetelnej opinii o polskich lekarzach?
MH. Podmiotem Izb Lekarskich jest zawsze pojedynczy członek, którego w razie pomówienia
zamierzamy bronić. Niedawno powołaliśmy przy
NIL Biuro Praw Lekarza, które będzie monitorować tego typu sprawy i elastycznie reagować.
Mamy już zresztą na koncie szereg wygranych procesów m. in. z tyg. Wprost, który twierdził, że lekarze uśmiercają w Polsce ok. 30 tys. ludzi rocznie.
Chodzi też o szersze uświadomienie społeczne, że
porażka lekarza w walce z chorobą najczęściej nie
wynika z lekarskiego zaniedbania, ale związana
jest z ogólnym poziomem możliwości medycznych. Nierzetelne artykuły niszczą fundament, jakim jest wzajemne zaufanie lekarza i pacjenta.
AK. Niestety, redakcje potrafią bronić się
sprytnie przed niekorzystnymi werdyktami sądowymi: małą czcionką i ukrywaniem
AK. Kolejna sprawa, to kwestia zainicjowania Muzeum Medycyny. PTL stara się o to
od prawie 40 lat. Niestety, ciągle bez skutku.
A czas ucieka. Rozproszone w prywatnych
rękach dawne narzędzia, dokumenty, zdjęcia za 10-15 lat będą nie do odzyskania. Jest
jedyne w Polsce Muzeum Medycyny w Krakowie, ale jest to niewielka placówka dydaktyczno-pomocnicza UJ i raczej niemająca
już możliwości dalszego rozwoju. Może Izby
poparłyby tę ideę?
Na razie chodziłoby o apel do lekarzy i ich
rodzin w całej Polsce o zgłaszanie eksponatów oraz o znalezienie jakiegoś miejsca i formy ich gromadzenia.
MH. Jest stuprocentowe nasze poparcie dla tej sprawy. Dziś sytuacja dojrzała już do tego, aby także
centralnie spróbować zmierzyć się z tym wyzwaniem. Ze swej strony deklaruję, że podczas przewidywanej niebawem wizyty u ministra Kultury
i Dziedzictwa Narodowego podniosę tę kwestię.
AK. Na koniec; granice są otwarte. Czy jesteśmy w stanie się w ogóle policzyć?
MH. Obliczamy, że mamy w Polsce ok. 170 tys.
lekarzy, z tym, że duża część z nich osiągnęła już
wiek emerytalny. Oznacza to w praktyce, że na 10
tys. mieszkańców przypada u nas ok. 200 lekarzy
tj. o połowę mniej niż w większości krajów Europy. Po wejściu do Unii wyjechało z Polski ok. 7,5
tysiąca lekarzy, w tym ponad 4,5 tysiąca to specjaliści w najlepszym okresie swojej kariery. Jest to
strata, którą nieprędko odrobimy, zważywszy że
z naszych uczelni wychodzi rocznie zaledwie 2,5
tysiąca młodych lekarzy. Na to nakłada się odchodzenie z przyczyn biologicznych, a do tego średnia
życia polskiego lekarza wynosi u nas 68 lat, grubo
poniżej przeciętnej życia współczesnego Polaka.
AK. Dziękuję za rozmowę.
Maciej Hamankiewicz (ur.1954); dr nauk med., specjalista chorób wewnętrznych.
Jest absolwentem AM w Katowicach (1979).
Laureat plebiscytu „Najlepszy Lekarz Śląska 2000”.
Wieloletni, aktywny działacz samorządu lekarskiego
i towarzystw naukowych (m. in. członek prezydium
ZG PTL). Od 29 stycznia br. piastuje godność prezesa Naczelnej Rady Lekarskiej. Troje dzieci (jedno
na medycynie). Lubi czytać dobrą literaturę, słuchać
muzyki operowej i operetkowej.
3
4
Wieści PTL
felieton
Żelazowa Wola a nieistniejące Muzeum Medycyny
Kiedy 23 października ub. roku wdrapałem się na
schody prowadzące do kościoła św. Krzyża przy
Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, w którym miało się odbyć poświęcenie płyty pamiątkowej prof. Rytla (czytaj poniżej!) – okazało się,
że drzwi są zamknięte. Ogłoszenie informowało,
że trwa remont wnętrza, a wszystkie celebracje
odbywają się zastępczo w bardzo skromnym pod
każdym względem tzw. dolnym kościele.
Na podeście, przed głównym wejściem, stała rozczarowana i zdenerwowana japońska wycieczka.
Trzeba bowiem wiedzieć, że dwoma obowiązkowymi dla każdego Japończyka miejscami odwiedzin w Polsce są; kościół św. Krzyża, gdzie
wmurowane jest serce Chopina i Żelazowa Wola.
Jednego z nich Japończycy czasowo zostali pozbawieni. Ale zdałem sobie wówczas sprawę, jak
niewiele brakowało, żeby nie przetrwało to, co dla
melomanów całego świata jest prawdziwym sanktuarium: muzeum w Żelazowej Woli.
***
Stosunkowo skromna posiadłość w Żelazowej
Woli nie była rodowym majątkiem hrabiego Skarbka. Osiadł w niej ok. roku 1800, a za nim, dwa
lata później przybył jako wychowawca młodych
Skarbków Mikołaj Chopin, który tu właśnie poznaje swoją przyszłą żonę. W r. 1810, jako drugie
dziecko, przychodzi tu na świat Fryderyk.
Cóż to była wówczas Żelazowa Wola? Kilkanaście
domów, 140 dusz. I dworek. Wszystko. Zresztą w tamtych latach ten dzisiejszy dworek wcale
dworkiem nie był. Był zabudowaniem pomocniczym przy właściwym, nieistniejącym już dworku.
Bardzo skromnie mieszkali tam ludzie zatrudniani
przez hrabiego. Dzisiejsze wnętrze nawiązuje raczej do stylu bogatszych mieszkań z tamtych lat
i nie odzwierciedla konkretnej sytuacji z okresu
pobytu Chopinów w roku 1810.
Zresztą Fryderyk wraz z rodziną mieszkał tu zaledwie przez pierwsze trzy miesiące życia
Czy mogło to zatem mieć w ogóle wpływ na jego
twórczość?
Tak, bo choć rodzina Chopinów przenosi się do
Warszawy, gdzie ojciec Fryderyka otrzymuje posadę w liceum, więzi z Żelazową Wolą nie zostały
nigdy zerwane. Wakacje Fryderyk spędza przeważnie właśnie w Żelazowej Woli, albo w innych
mazowieckich dworkach. To właśnie te pobyty natchnęły go tym wszystkim, co później zaowocowało formą mazurka. Jeszcze dwa lata po wyjeździe
Fryderyka z Polski, w r. 1832 właśnie w Żelazowej
Woli odbył się ślub jego siostry Ludwiki.
***
Ale życie biegnie dalej. Po śmierci Michała Skarbka, w połowie lat 30. XIX w. mająteczek przechodzi z rąk do rąk; nabywają go Szubertowie, Peszlowie… Nie jest wówczas jeszcze żadnym muzeum
czy sanktuarium, tylko po prostu nieruchomością
na sprzedaż. Dostał się m. in. w ręce sławnego
w 19 w. mistyka Towiańskiego, który dokonał
w nim wielu oszpecających przeróbek. Wreszcie,
ponad 100 lat temu właścicielem stał się niejaki
Pawłowski, który nie tylko nie wiedział, że kupuje
miejsce narodzin Chopina, ale nie miał nawet pojęcia, kim on był.
I prawdopodobnie na miejscu dzisiejszego parku
i dworku mielibyśmy dziś pole i zabudowania rolnicze, gdyby nie… Mili BAŁAKIRIEW, rosyjski
kompozytor, pianista i matematyk, inicjator niezwykle ważnej dla rosyjskiej muzyki grupy zwanej
„potężną gromadką” („maguczaja kuczka”).
Otóż Bałakiriew w r. 1891 odwiedza Żelazową
Wolę szukając śladów uwielbianego Chopina i…
nie znajduje niczego. W prasie warszawskiej podnosi się alarm, zaczyna działać Towarzystwo Muzyczne Warszawskie, którego, niestety, po prostu
nie stać na wykupienia pozostałości po dworku.
Zdecydowano się (1894) tylko na postawienie pomnika, pod którym zagrali ówcześni wirtuozi: Kleczyński, Michałowski i Bałakiriew.
***
Pierwsza wojna – to kolejna ruina Żelazowej Woli,
okopy biegną przez park… W r. 1918 posiadłość
rozparcelowano. Nowy właściciel część pomiesz-
czeń przeznacza dla trzody. Nie remontowany
budynek ulega kompletnej dewastacji. I dopiero
w r. 1926, w roku odsłonięcia pomnika Chopina
w Warszawie, kiedy wybucha skandal wśród zagranicznych gości przybyłych na uroczystość, zaczyna się coś zmieniać. Dwa lata później domek
w Żelazowej Woli staje się wreszcie własnością
Towarzystwa Przyjaciół Domu Chopina. Dzieło
rekonstrukcji, a także projekt parku zaczyna być
wcielany w życie.
Niestety, dzieła nie dokończono – kolejna wojna
zrujnowała zabytek, zniszczyła budynek pozostawiając dla potomnych jedynie fortepian z wybebeszonymi strunami. To, co zostało, upaństwowiono
w r. 1946, czyniąc w ten sposób odbudowę dworku
sprawą całego narodu. Po kilku latach (1949) budynek przybrał kształt dzisiejszy.
***
Jak wielka jest waga symboli, pamiątek, jak trzeba o nie dbać dopóki nie jest za późno zaświadcza
dziś, w Roku Chopinowskim dramatyczna historia
Żelazowej Woli. Czy naprawdę nie stać nas na to,
aby poważnie pomyśleć o Muzeum Medycyny,
którego Polska jakoś nie może się doczekać? Póki
jeszcze nie rozpierzchły się bezpowrotnie najważniejsze eksponaty i dokumenty?!
Andrzej Korman
Pamięci dr. Aleksandra Rytla ambasadora polskości w Ameryce
23 października 2009 roku w bazylice św. Krzyża
w Warszawie odbyła się skromna uroczystość poświęcenia tablicy upamiętniającej postać i działalność dr. Aleksandra Rytla, którego całe niebanalne
życie wypełniała medycyna i Polska.
Urodzony w r.1896 uczęszczał do szkół w Warszawie i Homlu, medycynę zaś zaczął studiować
w Charkowie. Niestety, wojna studia przerwała.
W r. 1918 Aleksander Rytel wraca do Polski, gdzie
jakiś czas służy w armii, a następnie kontynuuje
studia medyczne. Potem szuka swojego miejsca
w medycynie, zaczyna publikować, nawiązuje
kontakty w kraju i za granicą. W r. 1938 jest już dyrektorem Szpitala Wolskiego w Warszawie. Kolejna wojna zastaje go za granicą, co w ostatecznym
rachunku uratuje mu życie. W pierwszych dniach
Powstania bowiem hitlerowcy bestialsko rozstrzelali cały personel Wolskiego Szpitala.
Po wojnie Aleksander Rytel osiedla się na zachod-
niej półkuli i tu, oprócz działalności lekarsko-naukowej wykazuje niezwykłą aktywność w rozpowszechnianiu wiedzy o kulturze, historii i nauce
polskiej. Współtworzy i przez wiele lat prezesuje
Związkowi Lekarzy Polskich w Chicago.
Jest niezmordowanym działaczem, propagatorem i ambasadorem polskich spraw w Ameryce.
W uznaniu zasług naukowych i społecznych w r.
1976 otrzymal od warszawskiej AM doktorat honoris causa. Zmarł w r. 1984 na Florydzie.
W okolicznościowej mszy św. celebrowanej
przez kapelana środowiska medycznego, ks. J.
Jachimczaka wziął udział prezes PTL prof. WoyWojciechowski i liczni członkowie Zarządu.
Wieści PTL
6 lat na Syberii
Romuald Pruszyński
Dr med. Romuald Pruszyński - lekarz, społecznik, epidemiolog i specjalista chorób zakaźnych, aktywnie zaangażowany w działalność PTL; członek
Pomorskiego i Głównego Zarządu, przewodniczący gdańskiego Zarządu Sekcji Medycyny Komunikacyjnej PTL (1972-2000). Dyplom w gdańskiej AM
(1957). Praca doktorska (1963) i specjalizacja II st. (1965) dotyczyły problematyki chorób zakaźnych. Był ordynatorem Oddz. Zakaźnego w Łasinie k.
Grudziądza, a od 1970 r. pracował jako epidemiolog i specjalista chorób zakaźnych w kolejowej służbie zdrowia. Lekarz Sybiraków. Odznaczony m.inn.medalem GLORIA MEDICINAE), a także ZKZ i Krzyżem Zesłańców Sybiru.
Jest już rok1941. Docierają do nas wieści, że gen. Anders
będzie organizować polską armię.
***
Baraki były usytuowane w pobliżu dworca, gdzie znajdowała się siedziba dyrekcji budowy wodociągu kolejowego, którego naczelnym dyrektorem był inżynier polskiego
pochodzenia o nazwisku Orłowski. Jego dziadkowie byli
zesłańcami, ale matka zachowała dobrą znajomość języka polskiego i nadała wnukom imiona swoich rodziców:
Jacek, Izabela, niespotykane u Rosjan. W czasie przeprowadzanej inspekcji zauważył on moją siostrę stojącą
w wodzie po kostki w wykopanym rowie, który przy pogłębianiu łopatą i kilofem, pomimo zamarzającej ziemi był
nadal zalewany i polecił zgłosić się jej do biura. Po stwierdzeniu jej dobrej znajomości rosyjskiego i faktu ukończenia szkoły średniej od razu zatrudnił ją w biurze, co
całkowicie odmieniło naszą sytuację. Wkrótce Irena stała
się głową rodziny. Brat Stefan – jako pierwszy z Polaków
w Jesilu – postanowił wyruszyć do organizowanej przez
Andersa armii polskiej – do Buzułuku za Uralem – oddalonego o kilka tysięcy kilometrów! Ale była to już w pełni
syberyjska zima, listopad 1941 roku. Widziałem nieopisaną rozpacz matki i siostry, gdy nas opuszczał w mroźną
noc dekując się w wagonie załadowanym węglem.
W momencie pożegnania wręczyłem mu obrazek, przedstawiający Chrystusa pukającego do zamkniętych drzwi.
Na odwrotnej stronie napisałem: „na pamiątkę dla Stefana” i podpisałem: „Romek, Jesil, 21.XI.1941 r. Syberia,
ZSRR. Z tym obrazkiem Stefan przeszedł cały szlak bojowy z armią gen. Andersa, walcząc pod Tobrukiem i pod
Monte Cassino.
Pomimo odniesionych dwukrotnie ciężkich ran - ocalał.
Ożenił się z Włoszką polskiego pochodzenia i po zakończonej wojnie osiadł w Anglii. Nigdy już nie zobaczył rodzinnego kraju, ale gdy odwiedziłem go w 1965 roku od
razu pokazał mi obrazek z Chrystusem.
Ulgowy okres pobytu na Syberii dla Polaków nie trwał
długo. Gdy Anders wyprowadził swoją armię, wróciły represje dla polskich zesłańców i obowiązek ciężkiej pracy
fizycznej od świtu do nocy. Nie stawienie się do pracy było
karane sądem wojennym, którego wyrok brzmiał zawsze
jednakowo: aresztowanie i wieloletnia praca w łagrze.
Pomocnik tokarza – w 1942 roku, gdy ukończyłem 12
lat, inż. Orłowski uprzedził siostrę, że jestem na liście do
pracy w łagrze dla młodocianych w kopalni węgla w Karagandzie. Jedynym ratunkiem było dla mnie podjęcie
pracy pomocnika tokarza w nadzorowanym przez inż. Orłowskiego przedsiębiorstwie na kolei. W ten sposób znów
stałem się kolejarzem (nie przewidując, że w dorosłym
życiu losy mnie rzucą ponownie do pracy na kolei).
Warsztat tokarski w wagonie nie bardzo zasługiwał na tę
nazwę. Warunki pracy były okropne. Przewody elektryczne, bez żadnej izolacji pałętały się wszędzie, nadto w bliskiej styczności z kubłami z wodą do chłodzenia wierteł.
Praca polegała na spełnianiu poleceń tokarza, który, będąc
inwalidą – wysoka amputacja kończyny dolnej z prymitywną drewnianą protezą – miał duże trudności w poruszaniu się. Co kilka minut wykrzykiwał, często z wulgarnymi
urozmaiceniami: „podaj, przynieś, wynieś, pozamiataj”
itd… Moim zadaniem było chłodzenie rozgrzanych wierteł. Zdarzyło się kiedyś, że mokrą ręką dotknąłem prze-
wodów i doznałem oparzenia III stopnia. Wylądowałem
w szpitalu, gdzie dobry, stary felczer nie tylko się mną
profesjonalnie zaopiekował, ale i orzekł dyskwalifikację
do pracy pomocnika tokarza. Co więcej, zatrudnił mnie
w szpitalu, jako chłopca do pomocy…
Praca w bolnicy (szpitalu). Bardziej odpowiadało to
miejsce lazaretowi niż szpitalowi, dominowały bowiem
choroby zakaźne, jak tyfus, głównie plamisty, czerwonka
bakteryjna, zakaźne żółtaczki, malaria, zapalenia opon
i mózgu, gruźlica oraz liczne choroby gorączkowe w przebiegu niedoborów witamin, wyniszczenia głodowego lub
opuchnięcia z głodu z licznymi powikłaniami: ślepotą,
czyracznością, objawami neurologicznymi. Nie widziałem natomiast w ogóle tzw. chorób cywilizacyjnych, typowych chorób psychicznych lub złośliwych nowotworów.
Nie widziałem żadnego przypadku napadu kamicy żółciowej lub nerkowej. Nie tylko profil chorób w tym lazarecie był całkowicie inny, niż ten, który obserwowałem
po latach, będąc już lekarzem Kliniki Chorób Zakaźnych,
ale i przebiegi tych chorób były często bardzo powikłane.
Ciężka postać czerwonki dopadła też moją mamę. Felczer,
już jako mój szef, powiedział mi, że uratować ją może
tylko opium, które wyhamuje ruchy jelit. Ale opium nie
było. Miał je kolega felczera w Karagandzie. Z duszą na
ramieniu – bo nikomu nie wolno było opuszczać miejsca
osiedlenia – w pustej węglarce pojechałem do Karagandy.
Do dziś mam w oczach całe kilometry drutów kolczastych
otaczających tamtejsze łagry w pobliżu kopalni węgla.
Dobroć starego felczera pozostanie na zawsze w moim
sercu i pamięci - zawdzięczam mu tak wiele – ocalenie
życia matki.
Z ofiarnym niesieniem pomocy chorym z troskliwą opieką
i pielęgnacją, niejednokrotnie w wielkim poświęceniem
stykałem się na co dzień ze strony wielu osób: pielęgniarek, sanitariuszy w szpitalu, choć sami byli niedożywieni
i wyczerpani fizycznie i psychicznie niezwykle ciężką
pracą i trudną do opisania egzystencją, nie mówiąc już
o warunkach sanitarnych. Nieraz i oni zapadali na liczne
infekcje.
Szczególnie ciężka była zima 1942/43, gdy zapanował
głód, powszechna wszawica i nastąpiła wielka epidemia
tyfusu plamistego. Chorzy leżeli pokotem w każdym
wolnym miejscu, tak jak w wojennym szpitalu. Czeczeni
i Ingusze deportowani na początku roku 1943 z Kaukazu
masowo zapadali na tyfus plamisty, ale na ogół nie trafiali do szpitala, ponieważ nie mogliby tam wykonywać
rytualnych ablucji narządu płciowego. Nie rezygnowali
z tego nakazu religijnego nawet będąc w gorączce tyfusowej i czynili to także na dużym mrozie. Wskutek choroby, mrozu i głodu prawie wszyscy umierali i niemal
codzienne można było oglądać smutny widok: korowód
odprowadzający owiniętego w białe prześcieradło zmarłego zesłańca z Kaukazu.
Odwilż wiosenna również występowała nagle i zazwyczaj
powodowała wielkie powodzie. Wiązało się to zawsze
z dużymi zniszczeniami, zwłaszcza w obrębie magistrali
kolejowej, na której w tym czasie wstrzymywano ruch pociągów. Gwałtowny przyrost wody w rzece Iszym zagrażał też potężnym mostom kolejowym, na których, dla zabezpieczenia, ustawiano ciężkie lokomotywy. Po krótkiej
wiośnie – w ciągu jednego tygodnia było już wszędzie zie-
lono i następowało upalne lato. Jesieni prawie nie było.
Wymiana towarowa ratunkiem przed głodem
W okresie bitwy stalingradzkiej (lipiec 1942 – luty 1943)
wszystkie zapasy żywnościowe odsyłano na front, a przydział kartkowy chleba i kaszy zredukowano do porcji
głodowych. Pomysłowość dla ocalenia od głodu – w tak
okrutnym i zakłamanym systemie – nie tylko wymagała
ryzykownego działania, ale i finezyjnego postępowania,..
Polscy zesłańcy po 2 latach na ogół już pozbyli się rzeczy,
które miały wartość wymienną. Ale ci, którzy jeszcze coś
zachowali na tzw. „czarną godzinę” – biżuterię lub inne
kosztowności – znaleźli nielegalną możliwość ich wymiany na kartkę żywnościową u prowadzącej jedyny sklep
niezwykle urodziwej kierowniczki. Z kartek rozliczała się
ona u tzw. męża zaufania, funkcjonariusza NKWD. Był
on inwalidą wojennym, a wieść niosła po całym Jesilu,
że dzięki jego względom piękna i sprytna szefowa sklepu
gromadzi coraz większe dobra materialne…
Ona zaś była żoną oficera politycznego, który po powrocie
z frontu, w tajemnicy przed „mężem zaufania” z NKWD
zabrał nie tylko swą uroczą żonę, ale i pełne walizki. Następnego dnia porzucony enkawudzista powiesił się, osierocając dzieci, w tym córkę w moim wieku, której przeraźliwy krzyk rozpaczy do dziś słyszę.
Pomimo groźby surowej kary kradzież resztek żywności
była powszechnie praktykowana, a mieszkańcy Jesilu,
również zesłańcy z poprzedniego okresu, opanowali tę
sztukę do perfekcji. Szczególnie cenna była znajomość
z tymi, którzy mieli dostęp do magazynów, transportów,
stołówek, piekarni itd. Właściwie tylko u nich można było
zdobyć żywność. Gdy więc i nas już objął głód zmuszeni
byliśmy pozbyć się wszystkich cenniejszych rzeczy przewiezionych jeszcze z kraju; za zegarek kieszonkowy ojca
u kierownika piekarni dostaliśmy kilkanaście kilogramów
mąki, którą po kryjomu, w nocy przenieśliśmy z mamą
pod kufajkami do domu. W ten sposób ratowali się też
inni, jeśli posiadali cokolwiek cennego do wymiany.
Niestety, w 1943 r. utrzymujący się głód pozbawił nas już
wszystkich nadających się do wymiany rzeczy.
Chodząc do pracy wzdłuż torów kolejowych dość często
mijałem transporty z jeńcami wojennymi błagającymi
o kawałek chleba. Ogarniało mnie wtedy zawsze współczucie. Mając kiedyś przy sobie przygotowane na śniadanie do pracy kromki chleba rzuciłem je przez okratowane
okienko jeńcowi, który w odpowiedzi odrzucił mi koc. Zabrałem go do lazaretu i okryłem nim młodą Kazaszkę, która przechodziła atak malarii z dużymi dreszczami. Jakiś
czas po tym pojawiła się ze swoją matką w naszym baraku
i oddając koc dodała, że w ich osiedlu można by za niego
dostać pół worka mąki. Nie namyślając się zgodziłem się
na tę „transakcję”.
Tak rozpoczęła się moja wędrówka z odzieżą do kazachskich aułów, oddalonych co najmniej kilkadziesiąt km od
Jesilu. Jechałem tam w pustej węglarce, wysiadałem na
najbliższej stacji, gdzie parowóz pobierał wodę i dalej
piechotą wędrowałem kilkanaście km do osiedla, gdzie
zwykle docierałem przed samą nocą. Korzystałem z ich
serdecznej gościnności, byłem też zwykle zapraszany do
wspólnej kolacji. Zazwyczaj częstowano mnie fermentowanym mlekiem kobylim, od którego – jak pamiętam
kręciło mi się w głowie i stawałem się senny. Później na
podłodze, na rozłożonych matach, układali się wszyscy
do spania – jeden obok drugiego i ja wśród nich. Potem
podróż z powrotem. Mojego powrotu z niepokojem oczekiwały mama i siostra,bo zimą często powstawały nagłe
zamiecie śnieżne. Tzw. „buran” unosił i wzbijał tumany
śniegu i w ciągu kilkunastu minut zasypywał drogę, powodując zupełną dezorientację .W „buranie” często ginęli
ludzie i zwierzęta pociągowe. Po takiej burzy wioska była
zazwyczaj zasypana śniegiem, a jej istnienie zaznaczały
jedynie smużki dymu. W tych wędrówkach obawiałem się
jeszcze funkcjonariuszy milicji kolejowej, dlatego zawsze
miałem z sobą zaświadczenie z pracy w szpitalu, położonym na obszarze kolejowym. Natomiast nie słyszałem
nigdy o napadzie rabunkowym, a wśród Kazachów czułem się całkowicie bezpieczny i zawsze będę wspominał
ich autentyczną serdeczność i gościnność. Te wędrówki
kontynuowałem aż do wyjazdu do kraju w czerwcu 1946
roku.
(w następnym, ostatnim już odcinku – powrót do Polski)
5
6
Wieści PTL
W trosce o naszych seniorów
Podczas pażdziernikowego posiedzenia prezydium ZG PTL odwiedzili nas niecodzienni goście;
przedstawiciele koreańskiej firmy CERAGEM
oferującej w Polsce supernowoczesne, elektronicznie programowane i sterowane łóżka do masażu
leczniczego. Po krótkiej demonstracji i wymianie
podziękowań łóżko zostało przekazane do dyspozycji prezydium. Od razu zdecydowano, żeby przeznaczyć je dla Domu Lekarza Seniora, nad którym
PTL od dwudziestu lat sprawuje patronat.
Okazja do przekazania łóżka masującego Domowi
trafiła się niebawem, podczas spotkania wigilijnego 15 grudnia ub. roku w świetlicy Domu Lekarza Seniora. Prezes PTL prof. dr Jerzy Woy-Wojciechowski złożył wszystkim serdeczne życzenia
Wieści z “WIEŚĆI”
W Częstochowie, jak zwykle, ciekawie. Kolejna,
siódma już Konferencja Naukowa Towarzystwa
Lekarskiego Częstochowskiego zorganizowana
wspólnie z Okręgową Izbą Lekarską i Urzędem
Miejskim składała się z dwóch części: sesji historycznej i naukowej.
Główny temat historyczny brzmiał: „Szkoła
Lwowska i jej wpływ na rozwój medycyny polskiej”. Natomiast sesja naukowa poświęcona była
pamięci prof. Religi i obrała temat „Postępy i dylematy w kardiologii”.
Na konferencję przyjechało blisko 100 lekarzy
i prezesów polskich towarzystw medycznych
z różnych krajów. O tragicznych losach Lwowskiej
Szkoły Lekarskiej przejmujący wykład wygłosiła
dr Helena Tarnawiecka ze Stowarzyszenia Lekarzy Polskich we Lwowie, otrzymując owacje na
stojąco. Został też pokazany film o prof. Rudolfie
Weiglu.
Niezwykle udana okazała się też część naukowa
konferencji przedstawiająca najnowsze osiągnięcia w kardiologii i kardiochirurgii. Została ona
zadedykowana profesorowi Zbigniewowi Relidze.
Na spotkanie do Częstochowy przyjechała najbliższa rodzina, a także uczniowie i przyjaciele prof.
Religi z całej Polski i kilku krajów świata. Moderatorami w poszczególnych blokach wykładów
kardiologicznych i kardiochirurgicznych byli: prof.
Związki muzyki i medycyny są serdeczne
i sprawdzone przez czas. Odnotujmy dziś kolejny
przyczynek dobrze je ilustrujący.
13 marca 2010 w auli Uniwersytetu. im. Adama
Mickiewicza w Poznaniu odbył się uroczysty Koncert Charytatywny Fundacji Pomocy Humanitarnej
„Redemptoris Missio”, który uświetnił występ chóru Uniwersytetu Medycznego im. K. Marcinkowskiego w Poznaniu pod dyrekcją profesora Przemysława Pałki oraz Orkiestry Reprezentacyjnej Sił
Powietrznych pod dyrekcją majora Pawła Joksa.
Chór Uniwersytetu Medycznego im. K. Marcinkowskiego, który wystąpił w pierwszej części kon-
certu, został założony w 1959 roku przez lekarza
i dyrygenta Jerzego Fischbacha. Tworzą go studenci i absolwenci poznańskiej medycyny oraz innych
wyższych uczelni tego miasta. Zespół nie tylko
uświetnia uroczystości w macierzystej uczelni, ale
też koncertuje na licznych poznańskich estradach
kulturalnych z sakralnymi i świeckimi utworami
m.inn. Haendla, Vivaldiego, Zwierzchowskiego,
Mozarta, Beethovena, Verdiego, Kilara, Moniuszki, Czyża, Dębskiego i Stalmierskiego.
Wieczór poświęcony był idei propagowaniu działalności humanitarnej na rzecz ośrodków misyjnych w kraju i za granicą.
świąteczne i noworoczne, podzielił się opłatkiem
i przekazał wszystkim mieszkańcom indywidualne prezenty. Wzruszający wieczór zakończył się
wspólnym odśpiewaniem kolęd. Akompaniował
na fortepianie prof. Woy-Wojciechowski.
Paweł Buszman, prof. Stefan Grajek, prof. Tadeusz
Maliński i prof. Adam Styś.
Wykład prof. Malińskiego, biochemika zajmującego się nanomedycyną, o roli tlenku azotu w patogenezie i leczeniu schorzeń kardiologicznych
bardzo wzbogacił dyskusję informacjami na temat
leków, które należy stosować u chorych na cukrzycę, u których zaburzona jest funkcja śródbłonka.
Organizatorka sesji, prezes Towarzystwa Lekarskiego Częstochowskiego dr Beata Zawadowicz
zapowiada kolejną konferencję na listopad 2010
roku, a jej część historyczna ma być tym razem poświęcona „szkole wileńskiej”.
�
W 70 rocznicę zbrodni katyńskiej Polskie Towarzystwo Lekarskie postanowiło wmurować w kościele św. Krzyża specjalną tablicę ku czci pomordowanych w r. 1940 oficerów-lekarzy. Odsłonięcie
tablicy nastąpi w dniu wręczania odznaczeń Gloria
Medicinae tj. 5. listopada 2010 r.(patrz także: lista
wyróżnionych tym medalem na ostatniej stronie
„Wiesci”).
Wieści PTL
„Którędy do Medycyny”
fragmenty wznowionej, autobiograficznej książki
Jerzego Woy-Wojciechowskiego
Na oddziale urazowym przyjęło się nazywanie chorych
przydomkami, ktore zawdzięczali oni swoim dolegliwościom. Tak jegomość z siodemki, ktory miał wypadek na
dworcu, nazywany był Kolejarzem, młody chuligan, który
roztrzaskał skuter kolegi i samego siebie, dostał miano
Skutenera, zaś młodą dziewoję spod trójki, przywiezioną
przed dwoma miesiącami z Zakopanego po wypadku narciarskim – nazywano po prostu Tą, co upadła. Oczywiście
chorych nazywano jak najróżniej, np. Pani z łapką, Bioderko, Kikucik itd. Niektorych nawet znano z nazwiska, ale
chorzy tak często się zmieniali, że pamiętanie wszystkich
było możliwe tylko z historią choroby w ręku. Nazwiska
można było nie pamiętać, lecz to, z czym chory przybył,
jaki miał wypadek i jakie leczenie mu zasądzono – każdy
znał na wyrywki. Jedynie Chrapowicz tytułował chorych
pełnym imieniem i nazwiskiem, kontrolując wiele razy
grupę krwi i czy mu chorego przed uśpieniem nie zamienili. Kiedy się słyszało: „Panie, jak się pan nazywasz?”,
„A imię?”, „Na operację się pan zgadzasz?” – krzyczane
głosem ochmistrza cierpiącego na przewlekłe zapalenie
zatok obocznych nosa, to było wiadomo, że Chrapowicz
upewnia się, czy właściwą osobę narkotyzuje.
Obejmowałem dyżur z uczuciem lęku. Tyle ciężkich stanów na oddziale, że mrówki po krzyżu chodzą na samą
myśl o tym. Taki Skoczek, Tramwajarz zupełne klopsy,
a Chromowa… Lepiej nie mowić. Eugenia Chromowa.
Tyle z niej zostało. Eugenia Chromowa, wypisane drapiącą stalowką na karcie gorączkowej, a pod spodem czerwoną kredką rozpoznanie w języku Latynów: złamanie
kręgosłupa, pęknięcie podstawy czaszki, wstrząs mózgu,
odleżyny… Ten martwy język łaciński pasował w sam
raz do stanu Chromowej. Życie w niej kołatało się jeszcze
chyba z przyzwyczajenia. Staruszka 77 lat, wyniszczona,
została przywieziona z powiatowego szpitalika już z odleżynami i z zakażeniem dróg moczowych. Każdy dyżur
to było pytanie: Chromowa przetrzyma czy nie. Raz się
czuła lepiej, wołała o picie, jedzenie, basen, innym razem
wodziła po sali nic niewidzącymi oczami. Wtedy bardziej
dowcipni koledzy składali życzenia lekarzowi dyżurnemu: „No stary, szykuj kartę zgonu. Chromowa się o ciebie
pyta”. Żeby tylko przetrzymała do jutra. Przyspieszyłem
kroku, chcąc dogonić czołówkę obchodu. Opuścił właśnie oddział kobiecy i zbliżał się uczonymi krokami do
sal męskich. Ładnego będę miał Sylwestra – pomyślałem
gorzko na wspomnienie chorych z sali pooperacyjnej.
Skoczek i Tramwajarz zostali przyjęci na tym samym
dyżurze i prawie o tej samej godzinie. Obaj leżeli na tej
samej sali pooperacyjnej, obaj byli w stanie bardzo ciężkim i obaj od dziesięciu dni nieprzytomni. Skoczek miał
trzydzieści trzy lata, był murarzem i od trzech miesięcy po
ślubie. Spadł z rusztowania z wysokości piątego piętra. Aż
dziwne, że skończyło się to tylko powikłanym złamaniem
kręgosłupa. Dyżur, ktory pełniłem nazajutrz po przyjęciu
Skoczka na oddział, był normalnym tępym dyżurem, ale
raczej należałoby go nazwać dyżurem otępiającym, biorąc
pod uwagę mój stan.
Przez całą noc nie odchodziłem od łóżka Skoczka. Krew,
glukoza, tlen, odsysanie, krew, odsysanie, tlen, odsysanie
– i tak w kółko. Żona Skoczka przez cały dyżur tkwiła
pod drzwiami pokoju przeciwwstrząsowego. Zaczerwienione od płaczu oczy odwracała w moją stronę za każdym
razem, gdy tylko przechodziłem. Wystarczyło wyjść na
chwilę z pokoju, a wracając przyłapywałem ją zaglądającą
do separatki. Na mój widok cofała się w cień, patrząc na
mnie pełna bólu i wyczekiwania. Bez słowa – bez płaczu.
Krąży i patrzy. „Lepiej?”. „Oddycha?”. „Lepiej?…”. Nie
miałem siły jej odpędzać. O dziesiątej wieczorem przyszedł Chrapowicz. Podłączyliśmy automatyczny respirator. O drugiej w nocy wysiadło światło. Chory zaczął
się dusić. Zacząłem go odsysać dużą strzykawką. Mimo
ciemności czułem na sobie gdzieś w ciemności wzrok
żony Skoczka. Gdy naprawiono bezpieczniki, spojrzałem
w kierunku drzwi. Przez matową szybę zobaczyłem zieleń
jej sweterka. Gdy schodziłem rano z dyżuru, uśmiechnąłem się do niej, chcąc powiedzieć coś pokrzepiającego. Pokręciła głową przecząco, jak gdyby mowiła: „Nie, nie, nie
trzeba. Wiem. Rozumiem”. Teraz też stała w hallu. Stała
tak od dziesięciu dni. W ręku trzymała termos, a w nim na
pewno bulion z żółtkiem dla Skoczka. W milczeniu odbierała codziennie całą białą defiladę: docent, dwie uczone,
pięciu usłużnych, gość z Jugosławii, magister rehabilitacji, oddziałowa, cztery sikorki w czepkach, Jasio gipsiarz
i ja. Piętnaście osob. W bieli… Skoczek miał otwarte oczy
i dzisiaj patrzył nieco przytomniej. Za to stan Tramwajarza był nadal ciężki. Chwilami zdawało się, że wraca mu
świadomość, ale kontakt słowny z powodu założonej rurki
tracheotomijnej był i tak bardzo utrudniony. W dniu wypadku przechodził przy czerwonym świetle. Potrącił go
tramwaj. Przywieziono go ze złamaniem obydwu podudzi,
obojczyka, kilku żeber i podstawy czaszki.
***
Cała kawalkada przesunęła się do następnej sali. Podczas
gdy docent stał przy łożku Hutnika, Jasio gipsiarz dopiero
zabierał się do opuszczenia poprzedniej sali. Hutnik był
nadal w czarnym nastroju. Ten młody chłopak pracujący
w Hucie Warszawa chciał skoczyć na pętli tramwajowej
do przedniego wozu. Skoczył pod tramwaj. Nie czuł bólu
zmiażdżonej stopy, lecz krzyczał jak na torturach: „Nie
obcinajcie nogi! Jezus, Maria! Nie obcinajcie! Zawołajcie
Helę! Zlitujcie się. Zapłacę, odwdzięczę się, nie obcinajcie”. Tętna na tętnicy grzbietowej stopy nie było. Przodostopie zmiażdżone. Przyjechała Hela. Wśrod wybuchów
płaczu oświadczyła, że za dwa tygodnie mieli się pobrać.
Już wszystko do wesela przygotowane, goście zaproszeni,
suknia uszyta…
– I po co sobie buty kupował? Ślubne buty? – załkała głośniej Hela.
Stopa, początkowo blada, zrobiła się z czasem czarna
i martwa. Wykonano oszczędną amputację w stawie Choparta.
– Siostro, kartę zleceń. Utrzymajcie meprobamat. Poproście psychologa. Pani magister, co z chodzeniem?
– Chodzi, panie docencie. Wczoraj pół godziny chodził.
Więcej nie miałam dla niego czasu. Tylu chorych leży…
***
Jontek, czyli Jasio Koza miał 12 lat i pochodził z Bieszczad. Niezagojone złamanie podudzia z martwiakiem
kostnym. Czekał na operację. Był na pewno najweselszym
chorym w całej klinice. Śpiewał cienkim, melodyjnym
głosikiem piosenkę za piosenką. Gdy się zmęczył, brał
organki i grał na nich godzinami. Zmęczył się organkami,
zaczynał od nowa piosenki. A jaki repertuar, ho, ho… Od
dziadkowych pieśni z 63 roku i matulinych przyśpiewek
aż do twistów, hully-gully i innych „majtańcow”. Cały oddział przepadał za nim, a za wiecznie uśmiechniętą twarz
i rozśpiewaną buzię dostawał bardziej namacalne dowody
przyjaźni w postaci łakoci.
– No, Jasiu, pojutrze operacja. Zgoda?
– Ojejku, boję się.
– Nic się nie bój. Nawet nie poczujesz. Duży chłopak jesteś, co to dla ciebie?…
Jasio klęczał na łóżku, przysiadając na piętach. W lewym
ręku trzymał organki, a prawą dłonią pocierał sobie bezradnie policzek.
– No, Jontek, głowa do góry. To naprawdę nic strasznego.
Klepnąłem Jasia po plecach, a chłopak mrugnął do mnie
porozumiewawczo obojgiem oczu naraz.
***
– Proszę panów, szybko na wstrząsowy. Ze Studentem
niedobrze!
Na korytarzu zawirowało od białych fartuchów. Student
właśnie kończył uniwerek. W nagrodę dostał od ojca motocykl. Na kask zabrakło pieniędzy. Od wypadku leżał nieprzytomny. W zielonym gabinecie jego twarz wydawała
się trupio biała. Do żyły lewej nogi sączyły się krople dextranu. Ciszę mącił jednostajny szum poliomatu. Wdech,
szszsz, ptyk. Wydech – szszsz, pk. Wdech – szszsz, ptyk.
Wydech – szszsz, pk… dzień i noc, rano i wieczorem niezmiennie od tygodnia. Chwyciłem za przegub dłoni.
– Panie docencie, brak tętna.
– Kroplówka z lewofedem! Jakie ciśnienie?
– Sześćdziesiąt.
Chrapowicz włączył ssak. Motor zajazgotał nieprzyjemnym chrzęstem. Warczy jak motocykl – pomyślałem.
Z ust i nosa chorego wydzielała się pienista, brunatna
wydzielina. Biel bandaża opasującego czoło niby kask,
założony o wiele za poźno, tylko nieznacznie odcinała
się od bladości twarzy, ktora teraz wydawała się obrzękła
i jak gdyby odlana z tworzywa sztucznego. Ssak zanosił
się warkotem jak podwórkowy pies. Po każdej serii hałasu
dodawał już od siebie, z rozpędu, trzy uderzenia pompy,
ktore brzmiały jak śmiech. Wrrrr, wrrrr, wrrrrii, ha, ha, ha.
Sapnięcie. I znów: wrrrr, wrrrr, wrrrrii ha, ha, ha, ufff…
Było mi strasznie nijako. Tyle lat po dyplomie, a stale się
rozklejam – strofowałem sam siebie. Bez skutku. Gdy
przypomniałem sobie ojca tego Studenta, przygryzłem
wargi. Twarz przesłonił dziesięcioma żylastymi palcami,
ktore trzymał w napięciu tak silnym, że wydawało się, że
to nie łzy wypływają pomiędzy nimi, ale deszcz spływa po
kamiennej masce.
– Więcej tlenu.
– Jeszcze!…
– Dawajcie zerówkę – szybko! Ile jest.
Poliomat nie odpoczywał. Szszsz, ptyk, szszsz, pk. Szszsz,
ptyk, szszsz pk, Szszsz, ptyk, szszsz pk.
– Ciśnienie nieoznaczalne.
– Przygotować adrenalinę dosercowo.
– Zwiększyć kroplowkę.
– Fonendoskop!
Słuchawka przytknięta do piersi Studenta przewodziła
do uszu już tylko ciszę. Ciszę śmierci. Nikt się nie pytał.
To było widać. To się czuło. Znów uczucie bezradności
i wstydu.
7
8
Wieści PTL
Gloria Medicinae 2009
Uroczystość wręczenia odznaczeń Gloria Medicinae za rok 2009 będzie miała miejsce w piątek 5 listopada 2010
roku, wcześniej niż zazwyczaj, bo o godz. 14.30 w Sali Balowej Zamku Królewskiego w Warszawie.
Kapituła medalu na swym posiedzeniu w dniu 26 marca 2010 r. przyznała odznaczenie następującym osobom:
• Dr med. Stanisław Bajcar – Rzeszów, specjali zacja: dermatologia
• Prof. dr hab. med. Antoni Gabryelewicz –
Białystok, specjalizacja: choroby wewnętrzne
a w szczególności gastroenterologia
• Dr Barbara Karpińska-Kurek – Otwock, spe cjalizacja: pediatria
• Prof. dr hab. med. Jan Lubiński – Szczecin,
specjalista w dziedzinie patomorfologii oraz ge netyki klinicznej
• Prof. dr hab. med. Andrzej Łępkowski – Za brze, specjalizacja: laryngologia
• Prof. dr hab. med. Marek Nowacki – Warsza wa, specjalista w dziedzinie chirurgii onkolo gicznej
• Dr hab. med. Jacek Wojciech Puchała – Kra ków, specjalizacja: chirurgia dziecięca i chirurgia
plastyczna oraz rekonstrukcyjna
• Prof. dr hab. med. Janina Suchorzewska –
Gdańsk, specjalizacja: chirurgia, anestezjologia
i intensywna terapia
• Prof. dr hab. med. Franciszek Walczak – War szawa, specjalizacja: choroby wewnętrzne, kar diologia
• Dr med. Maciej Zarębski – Staszów, specjaliza cja: choroby wewnętrzne, diagnostyka laborato ryjna, pisarz, publicysta, fotografik
�
•••Uśmiechnij sie˛•••
Pacjent w szpitalu do pielęgniarki;
— Co za niedobre lekarstwo! Obrzydliwość!
— Ale to nie jest lekarstwo, to obiad!
Dowcipy o lekarzach i pacjentach
�
Dwaj emerytowani lekarze wspominają na
ławeczce w parku dawne czasy. Nagle zbliża się
w ich kierunku facet, który ma ugięte i złączone
kolana, ramiona przyklejone do tułowia, zaciśnięte i wyciągnięte do przodu dłonie.
— Myślisz, że umiałbyś go zdiagnozować? Ja
zakładam, że jest to stan po wylewie.
— A ja stawiam, że to artretyzm. Zapytajmy go.
Zanim jednak zdążyli podejść, facet sam pyta:
— Przepraszam, czy tu jest gdzieś toaleta?!
�
Do apteki przychodzi mężczyzna po lekarstwo na
porost włosów.
— Niech pan weźmie ten płyn, to najlepsza rzecz
na rynku — mówi farmaceuta.
— A jest pan pewien, że podziała?!
— Widzi pan tego gościa z wąsami, który siedzi
w kasie?
— Owszem, widzę.
— To moja żona. Oblała się tym płynem, gdy
chciała otworzyć butelkę zębami.
�
Lekarz radzi pacjentce:
— Ma pani jeść witaminy, mikroelementy, ciepło
się ubierać.
— Co ci zalecił lekarz? — pyta mąż po wyjściu
żony z gabinetu.
— Mam jeść dużo kawioru, łososia, sałatki
z krabów i nosić ciepłe futro z norek.
Humor z „Kalendarza Lekarskiego”
rys. Henryk Sawka
rys. Henryk Sawka
Wydaje Polskie Towarzystwo Lekarskie, 00-478 Warszawa, Al. Ujazdowskie 22, tel. 022 628 86 99, e-mail: [email protected], www.ptl.org.pl
Opracowanie całości i redakcja: Andrzej Korman, opracowanie graficzne i przygotowanie do druku: Andrzej Mazur KA JAK STUDIO, zdjęcia: Andrzej Korman i archiwum.

Podobne dokumenty