trzeba lubić to, co się robi

Transkrypt

trzeba lubić to, co się robi
międzynarodowy festiwal producentów filmowych regiofun
studencka gazeta festiwalowa
21 października 2015
trzeba lubić to, co się robi
Stworzyliśmy taką atmosferę w studiu, że
filmowcy dobrze się tam czują i chcą wracać, aby znowu współpracować – mówi
Piotr Dzięcioł, producent oscarowej „Idy”
i laureat Borderd Gate Award
Kasia Siewko: Zawodowo osiągnął Pan najwyższy pułap.
W czasie Regiofunu odbierze Pan Border Gate Award, czyli
nagrodę dla wybitnych producentów. Co oznacza dla Pana to
wyróżnienie?
Piotr Dzięcioł: Cieszę się, że jest to nagroda właśnie tego festiwalu. Bardzo cenię sobie Regiofun ze względu na to, że aż taką
wagę przywiązuje do roli producenta i to producenta kreatywnego. Cieszę się również z powodu zeszłorocznego laureata,
duńskiego producenta, założyciela Zentropy, którego kiedyś
poznałem i przez długi czas był dla mnie wzorcem jeśli chodzi
o rozwój studia. Cieszę się, że zostałem podobnie doceniony.
Opus Film powstał w dosyć trudnych czasach, kiedy firm producenckich przybywało i przybywało. Wiele z nich upadło,
a Opus ma się świetnie. Co kryje się za tym sukcesem?
Rynek na pewno nie jest łatwy. Na sukces składa się kilka czynników. Przede wszystkim są to ludzie. To, kto z nami pracuje.
Jakich mamy producentów, kierowników produkcji, jacy reżyserzy chcą z nami pracować. Chyba najistotniejsze jest, żeby
do tego, co robi producent podchodzić z sercem. Trzeba lubić
to, co się robi. Nie traktować tej pracy jedynie jako formy zarabiania pieniędzy, ale robić coś, co po nas zostanie. Taką zawsze
miałem filozofię i myślę, że efekt jest widoczny.
Mówi Pan, że najważniejsze to robić dobre filmy i takie niewątpliwie wychodzą spod Pana ręki. Czy ma Pan intuicję do
dobrych projektów?
Na to, czy chcę robić jakiś film składają się dwie rzeczy. Pierwsza z nich to scenariusz. Moja praca zawsze rozpoczyna się od
przeczytania scenariusza, z kolei druga to osobowość reżysera.
Muszę powiedzieć, że dosyć uważnie obserwuję rynek szkół
filmowych w Polsce. Oglądam to, co młodzi ludzie robią i w tej
chwili już nawet po festiwalu gdyńskim na podstawie pokazów
studenckich filmów krótkometrażowych wytypowałem sobie
dwa, trzy nazwiska młodych reżyserów, z którymi chciałbym
porozmawiać i ewentualnie zaprosić do współpracy. Drugą
sprawą jest to, że ludzie, którzy u nas debiutowali, chętnie do
nas wracają. Stworzyliśmy taką atmosferę w studiu, że filmowcy dobrze się tam czują i chcą wracać, aby znowu współpracować. Takie jest zarówno moje podejście, jak i mojego syna oraz
Ewy Puszczyńskiej, która z nami współpracuje.
Praca wielu producentów zaczyna się i kończy za biurkiem.
A jak to jest w Pana przypadku, jaki jest Pana styl pracy?
Moim zdaniem w momencie kiedy film już ruszy, zaczynają się
zdjęcia, miejscem producenta jest plan zdjęciowy. Producent
po prostu musi być na planie, aby współpracować z reżyserem,
przekazywać swoje uwagi, wspierać reżysera w jego słusznych
wyborach czy też odwodzić od tych niesłusznych. To jest najważniejszy etap filmu. Oczywiście uczestniczę również w castingach, śledzę postępy prac nad scenariuszem, bardzo często
jest bowiem tak, że to, co czytamy na początku w trakcie pracy
bardzo się zmienia. Bardzo lubię uczestniczyć również w tym
fot. Przemek Piekarski
etapie. Kolejnym jest postprodukcja, czyli głównie montaż,
gdzie film się domyka. W tych wszystkich miejscach producent
musi być obecny, jeżeli zależy mu, aby film, który robi, był
filmem dobrym. Jeżeli wierzę w reżysera, a z reguły z takimi
pracuję, chcę wspierać ich w podjętych przez nich decyzjach.
Należy nie przeszkadzać, a pomagać.
A więc to okres zdjęciowy jest Pana ulubionym etapem produkcji?
Pewnie wszystkich, którzy robią filmy okres zdjęciowy najbardziej wciąga i pociąga. To tam wszystko realnie powstaje,
realizują się wcześniejsze pomysły.
Nie mogę pominąć tematu „Idy”, czyli największego sukcesu
w dorobku Opus Film, jak również w polskiej kinematografii.
Czy przeczuwał Pan, że będzie to film przełomowy?
Od początku wszyscy czuliśmy, że robimy dobry film, kino artystyczne. Skala sukcesu na pewno nas zaskoczyła. Zarówno sukcesu komercyjnego jak artystycznego. Nie przypuszczaliśmy,
że tak daleko z tym filmem zajdziemy, że zdobędziemy pięć
nagród europejskich, BAFT-ę, a w końcu, że będzie to pierwszy
polski film, który zdobędzie Oscara. Myśleliśmy, że będzie to
film dystrybuowany w kinach studyjnych, a nie multipleksach.
Stało się jednak inaczej i pozostaje tylko się z tego cieszyć.
Czy może Pan zdradzić najbliższe plany Opus Film?
Jeszcze w tym roku kończymy nowy film Adama Guzińskiego,
który był zresztą realizowany na Śląsku przy wsparciu Śląskiego
Funduszu Filmowego. To jest drugi film Adama, poprzednio
robił u nas swój debiut. Myślę, że to będzie dobry film z bardzo
dobrym scenariuszem. Za tydzień zaczynamy zdjęcia do filmu
izraelskiego „Past Life”. Oni mają do zrobienia w Polsce zdjęcia,
a my je organizujemy. Z kolei na początku listopada ruszają
zdjęcia do polsko-amerykańskiego filmu „True Crimes”. Jest to
thriller kryminalny dziejący się w Krakowie, realizowany w języku angielskim. Główną rolę zagra Jim Carrey, a więc jest to
typowo amerykańska produkcja. My jesteśmy koproducentem
tego filmu. Na ten moment mogę powiedzieć, że w pierwszej
połowie przyszłego roku chcemy zrobić dwa filmy. Pierwszy
z nich to „Ja teraz kłamię” w reżyserii Pawła Borowskiego,
z którym wcześniej robiliśmy „Zero”. Domykamy różne sprawy
w związku z tą produkcją, ale mamy już dofinansowanie z PISF-u i holenderskiego koproducenta. W pierwszej połowie 2016
roku chcemy także realizować zdjęcia do fabularnego filmu
Urszuli Antoniak. W tym przypadku jest to koprodukcja polsko-niemiecko-holenderska. To są najbliższe plany, a co będzie
w drugiej połowie roku, tego jeszcze nie wiemy.
Pozostaje zatem trzymać kciuki za przyszłe produkcje.
Rozmawiała Kasia Siewko
księżniczki z betonowych pałaców
Céline Sciamma w „Dziewczynach z bandy” zgrabnie łączy elementy
filmu młodzieżowego z aktualnymi tematami społecznymi. Temat
bolesnego dorastania na francuskich przedmieściach przefiltrowany jest tutaj przez świeżą ścieżkę dźwiękową i atrakcyjne zdjęcia.
Dziewczyny z bandy, reż. Céline Sciamma, Francja 2014, 113’
20.10 | wt | światowid ms | g. 17.00
21.10 | śr | kosmos ms | g. 12.00
23.10 | pt | kosmos ds | g. 12.30
Pamiętacie „Wredne dziewczyny” z Lindsay Lohan? To ten film, w którym nastolatka nieświadoma brutalnych praw rządzących amerykańskim liceum, wpada w towarzystwo tak zwanych
„popularnych dziewczyn”. Przyswaja reguły obsadzenia stolików na przerwach lunchowych,
poznaje przystojniaka, a po przebytej już obowiązkowej metamorfozie wizerunku, przechadza
się korytarzem z resztą szkolnych piękności, trzepocząc włosami w slow motion. Wszystko po,
by ostatecznie odkryć, że nie liczą się łatki czy podziały, lecz autentyzm i bycie sobą.
A teraz wyobraźcie sobie zbliżony fabularnie schemat filmu młodzieżowego, którego akcja rozgrywa się gdzieś we Francji. Nie tej Francji z pocztówek czy folderów turystycznych, ale pełnej
ponurych imigranckich blokowisk, gdzieś na obrzeżach miasta zakochanych. Główna bohaterka,
czarnoskóra Marieme (Karidja Touré) nie będzie mogła walczyć o koronę królowej na swoim
balu maturalnym, bo ma za słabe oceny, żeby dostać się do liceum. Zahukana córka sprzątaczki
swoją klikę poznaje na osiedlu, na którym wredne dziewczyny z amerykańskiego ogólniaka
umierałyby ze strachu. Tutaj agresywne i pewne siebie nastolatki z bandy są trochę w typie
dresiar (choć noszą się niemal rockowo), a ich butny styl bycia jest rodzajem barw ochronnych
w środowisku smętnych, francuskich falowców.
Céline Sciamma w „Dziewczynach z bandy” bierze na warsztat swoją ulubioną tematykę kobiecego dorastania (rozwijaną już we wcześniejszych „Liliach wodnych” i głośnej „Chłopczycy”),
kładąc jednak silniejszy nacisk na klasowy wymiar przejść swojej protagonistki. Film nie jest
jednak z gatunku tych, które opowiadają o „prawdziwym życiu” surowym, naturalistycznym językiem, pozostawiając widza wymęczonym. Staranna kompozycja kadru, dbałość o kolorystykę,
a szczególnie tchnący świeżością elektroniczny soundtrack, wywołują całą gamę sympatycznych
skojarzeń dotyczących przyjemnych w odbiorze filmów o dorastaniu. Reżyserka bierze gatunek
pod włos, bawi się kolejnymi wyimkami ze znanej konstrukcji fabularnej, tworząc dzieło o silnej wymowie społecznej. Oczekiwane przez nas przeobrażenie wyglądu Marieme z chłopczycy
w ghetto chick, zgodnie z regułą opowieści, zapewni jej iluzoryczny awans społeczny i pozwoli
symbolicznie wyrwać się z ubóstwa. Wszystko to, co w kontekście amerykańskich wyobcowanych nerdów i cheerleaderek wydaje się tylko fraszką, zabawą służącą zabiciu licealnej nudy,
dla ich biedniejszych blokerskich rówieśniczek jest prawdziwą walką o przetrwanie, w której
doczepiane włosy i kradzione ciuchy z sieciówek pełnią rolę oręża. Nietrudno być sobą, kiedy
jest się Lindsay Lohan. Tym ciekawiej oglądać drogę Marieme!
Karolina Kostyra
wolontariusze polecają:
szatańska wiewiórka
Temat żałoby pojawia się w kinie na tyle często, że stracił już siłę
wyrazu. Zwykle pogrążona w niej postać wpada w teatralną rozpacz, rzuca się w wir pracy czy alkoholizm. Zupełnie inaczej zachował się bohater krótkometrażówki „Szatan ma krzaczasty ogon”,
który po stracie żony wypowiada wojnę pewnej wiewiórce.
Szatan ma krzaczasty ogon, reż. Louis Paxton, Wielka Brytania 2014, 16’
I BLOK FILMÓW KRÓTKOMETRAŻOWYCH
21.10 | śr | kosmos ds | g. 13.00
22.10 | cz | kosmos ds | g. 15.15
23.10 | pt | światowid ms | g. 20.00
Gdy poznajemy Dereka (Richard Durden), wydaje się nobliwym starszym panem, a całość filmu zapowiada się na psychologiczny dramat, jednak ścieżka dźwiękowa wprowadza tu pewien
dysonans. Muzyka rodem z thrillera czy horroru sprawia, że widz nabiera podejrzeń. Tu nic nie
jest takie, jakim wydaje się na pierwszy rzut oka. Przygnębiony staruszek staje się sarkastyczny
i żądny krwi, urocza wiewiórka przeistacza się w pomiot szatana, a melancholijna atmosfera
pryska w perfekcyjnie stopniowanym napięciu niczym w „Psychozie”. Całość okraszono czarnym humorem, co dodaje historii groteskowego wydźwięku. Poruszając się między absurdem
rodem z Monty Pythona a nietuzinkowymi gagami reżyser w oryginalny sposób próbuje ukazać
kruchość ludzkich relacji oraz trudy żałoby, które ubrane w kostium wielu gatunków wywołują
2
oczyszczający śmiech zamiast łez. „Szatan ma krzaczasty ogon” jest perełką wśród tegorocznych
krótkometrażówek. To istny majstersztyk zabawy kinem i grą konwencjami. Doskonale odnaleźli
się w tym Richard Durden i Tom Bennett, którzy stworzyli fenomenalny duet aktorski, nadając
filmowi lekkości, ale i dozy ironii. Najmocniejszą stroną tego dzieła jest owa przewrotność,
kontrastowe zestawienia rekwizytów, scen, gatunków, nastrojów. A pomysł, żeby katalizatorem
wydarzeń była nawiedzona wiewiórka zasługuje na Oscara. John Cleese byłby dumny.
Patrycja Gut
21.10.2015
dulszczyzna według bajona
Jakkolwiek można czuć przesyt adaptacjami lektur szkolnych, zdarzają się perełki, które nie tylko stają się pomocami dydaktycznymi
dla uczniów, ale wychodzą poza dobrze znane książkowe schematy
i zaczynając żyć własnym życiem. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego filmu Filipa Bajona „Panie Dulskie” – wariacji na temat
ponadczasowej „Moralności pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej.
Panie Dulskie, reż. Filip Bajon, Polska 2015, 91’
21.10 | śr | kosmos ds | g. 20.30
Tragifarsa Zapolskiej to wiecznie aktualna historia o obłudzie i pozorach. Uosabiana przez tytułową bohaterkę „dulszczyzna” zostaje przekazywana z pokolenia na pokolenie również w filmie
Bajona. Reżyser nie byłby sobą, gdyby do dzieła Zapolskiej podszedł bez wyobraźni, realizując
scenariusz kropka w kropkę zgodnie z oryginałem. Pokusił się więc o spore modyfikacje, wprowadzając na ekran nowe wątki. Bajon posunął się krok do przodu, przypisując „dulszczyznę” nie
tylko tendencyjnie głównej bohaterce, ale i kolejnym generacjom kobiet w rodzinie Dulskich.
I tak oto na ekranie przeplatają się wątki trzech reprezentantek rodu: Anieli Dulskiej (Krystyna Janda), której reżyser nie odebrał wiele z kanonicznej postaci znanej z literatury, jej córki
(Katarzyna Figura), której dorosłe życie przypada na czasy PRL-u oraz Melanii Dulskiej (Maja
Ostaszewska), która choć może być nazwana „czarną owcą” w rodzinie, swoim sposobem bycia
na nowo definiuje pojęcie „dulszczyzny”. Wątek Melanii – debiutującej reżyserki, która chce
tworzyć kino prawdziwe, bezkompromisowe, a tym samym przekazać prawdę o swojej rodzinie
w filmie dokumentalnym – stanowi ramę narracyjną całego filmu i prowadzi widza po najciemniejszych zakątkach historii familii Dulskich.
egocentryzm nasz powszedni
Nanni Moretti jest egocentrykiem i głośno to manifestuje. Nie
inaczej jest z „Moją matką”, w której sam obsadza się wprawdzie
na drugim planie, ale daje zarazem do zrozumienia, że główna rola
kobieca jest inkarnacją jego osoby.
Moja matka, reż. Nanni Moretti, Francja, Niemcy, Włochy 2015, 102’
21.10 | śr | światowid ds | g. 20.30
Dwa tytuły wczesnych filmów Morettiego: „Jestem samowystarczalny” oraz „Dziennik intymny”,
wyznaczają reżyserowi metodę pracy i pole zainteresowań twórczych. Moretti, filmowiec samowystarczalny, Autor przez duże A pisze scenariusze, gra, reżyseruje i produkuje własne filmy. A te
najbardziej znaczące w dorobku włoskiego reżysera mają wymiar konfesyjny. Reżyser w „Pokoju
syna” czy „Cichym chaosie” zderza swych bohaterów z sytuacjami granicznymi w życiu, ucząc ich
jak godzić się ze śmiercią bliskich i jak żyć na nowo. Siła tych filmów polega na zbilansowaniu
poważnej tematyki subtelnym humorem i lekkim prowadzeniem historii.
W najnowszym dziele, „Moja matka”, twórca idzie wydeptaną przez siebie ścieżką. Margherita
numer 2
Film ma wiele wątków rozgrywanych w kilku epokach, tym samym na ekranie przewija się wielu
bohaterów, zagranych przez plejadę gwiazd. Obok genialnej Krystyny Jandy królują temperamentna Katarzyna Figura i zarysowana grubą kreską Maja Ostaszewska. Choć scena bezdyskusyjnie należy do nich, role epizodyczne nadają tempo i dodają filmowi kolorytu. Świetny w roli
Felicjana Dulskiego Olgierd Łukaszewicz, mimo lakonicznych wypowiedzi, daje popis aktorstwa
z wyższej półki. W pamięci pozostaje intrygantka Jasiewiczowa zagrana przez Katarzynę Herman,
która razem z Jandą stworzyła na ekranie wyborny duet.
Zabawa formą, wariacje na temat głównego wątku dramatu Zapolskiej, a przede wszystkim
aktorstwo i humor są siłą „Pań Dulskich”, które po prostu trzeba zobaczyć.
Kasia Siewko
(Margherita Buy) jest reżyserką filmową, która przechodzi ciężki okres w życiu. Ma problemy
ze snem, praca na planie idzie jak po grudzie, a jej matka jest śmiertelnie chora. Bohaterka
stara się zachować fason, ale jej akuratność tylko pogarsza kiepską sytuację. Jest w filmie scena, która pełni rolę zgrabnej metafory załamania nerwowego. Mieszkanie Margherity zostaje
całkowicie zalane przez niedokręcony w łazience kran. Kobieta, brodząc po kostki w wodzie,
stara się wysuszyć bajoro przy pomocy kilku nędznych gazet. Przegrana, wyciska jeszcze wodę
do wiadra, ale te desperackie próby ratunku są z góry skazane na porażkę. Nad całością mimo
wszystko góruje komizm i coś z włoskiej pogody ducha. Twórca nie pastwi się nad swoją heroiną,
ta nawet w momentach kryzysu nie wydaje się nam żałosna. Załamania nerwowe u Morettiego
są niezwykle eleganckie.
W dzienniku intymnym Morettiego zachowane zostało też miejsce na typowe dla twórcy autotematyczne inklinacje. Obsadzenie bohaterki w jego własnym fachu pozwala mu spojrzeć
z refleksją na środowisko filmowe. Grubą kreską rysuje postać Barry’ego (John Turturro) – aktora z Ameryki, który nie potrafi zapamiętać dialogów, ale po pijaku fantazjuje, że kiedyś grał
u Kubricka. Barry, pajacowate duże dziecko, wykrzykuje głośno „Ciao, Roma! Rossellini, Antonioni, Petri, Fellini”. Tęsknota za Wielkim Kinem? A może wręcz przeciwnie – planowe strącanie
pomnikowych postaci z cokołów?
W zasadzie to nieistotne. Moretti serwuje psychoterapeutyczny seans, który powinien udzielić
się widzom przychodzącym do sali kinowej z zupełnie różnych światów, w myśl zasady, że nie
ma tragedii ani komedii, tylko po prostu życie. Propozycja w sam raz na festiwal, na którym
potrzeba nieco wytchnienia pomiędzy rozbuchanym Greenaway’em a cyklem dokumentów
poruszających ważne tematy.
Karolina Kostyra
3
wolontariusze polecają:
smak słów ostatnich
mistrzowskie lekcje
Już nigdy nie spojrzę na lody waniliowe w ten sam sposób. Zwykłe,
nudne, oklepane, najbardziej pospolite na świecie lody waniliowe
nabrały po tym seansie znaczenia, którego nigdy wcześniej nie
miały.
Vainilla, reż. Juan Beiro, Hiszpania 2015, 10’
II BLOK FILMÓW KRÓTKOMETRAŻOWYCH
21.10 | śr | kosmos ds | g. 15.30
22.10 | cz | kosmos ds | g. 13.00
23.10 | pt | światowid ms | g. 15.00
Chciałabym, żeby „Vainilla” był zwykłym filmem. Filmem, w którym ostatnie słowa zawsze mają
znaczenie. Filmem, w którym na końcu bohaterowie mówią „kocham Cię” i nie rozmawiają o wizycie u dentysty. Filmem, który jest „tylko filmem”. Niestety (a może na szczęście?) „Vainilla” to
coś więcej. To fragment codzienności, na którą zazwyczaj nie zwracamy uwagi i zwracać jej nie
chcemy. „Vainilla” to sprawy, o których nie chcemy myśleć i o których nie myśleli też bohaterowie zwierzający się widzowi. „Vainilla” to nośnik znaczenia dla słów i spraw bez znaczenia,
takich pozornie bez smaku. „Vainilla” to smak słów ostatnich. Jakie by one nie były. I czy tego
chcemy, czy nie ten film dotyczy każdego z nas. „Jak dobrze, że nigdy nie jem lodów waniliowych” – pomyślałam w trakcie oglądania. Pół godziny po seansie znalazłam w szafie niebieskie,
puste pudełko po lodach. Zgadnijcie o jakim smaku.
O tym, że film musi mieć reżysera nie trzeba nikogo przekonywać. Ale w procesie realizacji
filmu niezbędna jest także wiedza ekonomiczna czy prawnicza, którą dysponują specjaliści
z dziedzin niekojarzonych zwykle z kinem. Dwa spotkania z cyklu „Masterclass dla studentów”
mają przybliżyć nieznane, ale niezwykle istotne aspekty pracy w branży kinowej oraz zachęcić
studentów do poszukiwania nowych dróg kariery w kulturze.
Pierwsza lekcja już dzisiaj o godzinie 10.00 w Kinie Kosmos. Poprowadzi ją Wojciech Kabarowski,
ekonomista i producent, który pracował przy produkcjach takich filmów jak „Jesteś Bogiem”,
„Carte Blanche”, „Baby są jakieś inne” czy „Sala Samobójców”. Specjalista opowie o pracy kierownika produkcji i producenta oraz o tym, jakie znaczenie ma w tym zawodzie wiedza ekonomiczna.
Spotkanie kierowane jest do wszystkich studentów Uniwersytetu Ekonomicznego.
Jutro o tej samej porze w Kinie Kosmos o pracy prawnika w procesie produkcji filmowej opowiedzą mec. Tomasz Rytlewski z Kancelarii Porwisz i Partnerzy oraz Alicja Grawon-Jaksik, Dyrektor
Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych, przy której działa Sąd Arbitrażowy Rynku Audiowizualnego. Spotkanie kierowane jest do studentów Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego. Udział w „Masterclass dla studentów” nie wymaga wcześniejszych zapisów.
Natalia Gruenpeter
KALENDARIUM SPOTKAŃ Z GOŚĆMI MFPF REGIOFUN
21 października (środa)
g. 13.00 | kino kosmos ds
Spotkanie z Alejandrem Suárezem Lozano, reżyserem filmu „Rybak” pokazywanego w I bloku
filmów krótkometrażowych
Anna Proksa
g. 17.00 | kino kosmos ms
Spotkanie z Martą Dzido i Piotrem Śliwowskim, twórcami filmu „Solidarność według kobiet”
Spotkania w Ogrodzie Gwiazd:
STOPKA REDAKCYJNA
wydawca
34 film!
Joanna Malicka
redaktor naczelna
Natalia Gruenpeter
zespół redakcyjny
Katarzyna Siewko
Karolina Kostyra
Natalia Grabka
Aleksandra Kazimierska
Sara Nowicka
korekta
Natalia Kalarepa
fotografie
Przemek Piekarski
projekt i skład
Jakub Lehmann
g. 18.00 | kosmos galeria przed seansem
Spotkanie z Józefem Skrzekiem
prowadzenie: Anita Skwara, wstęp wolny
g. 19.00 | kosmos ds
Spotkanie z Krystyną Jandą połączone z pokazem filmu „Panie Dulskie” w reżyserii Filipa Bajona
prowadzenie: Anita Skwara, wstęp za okazaniem biletu/wejściówki na film

Podobne dokumenty