15. Byra Diana, LO im. ONZ w Biłgoraju, reportaż literacki

Transkrypt

15. Byra Diana, LO im. ONZ w Biłgoraju, reportaż literacki
REPORTAŻ LITERACKI
Diana Byra
Liceum Ogólnokształcące im. ONZ
ul. Kościuszki 41/43
23-400 Biłgoraj
Opiekun: Magdalena Żurawicz
Kamień za kamień
Klęczałam na zimnej posadzce. Moja pochylona głowa nikła wśród
gąszczu innych setek głów. W nosie poczułam zapach kadzidła. Całym moim
ciałem wstrząsały dreszcze z zimna, ale przede wszystkim, z emocji
i wzruszenia.
Na środku sanktuarium ustawiono podwyższenie przykryte białym
obrusem, a na nim – Najświętszy Sakrament. Jego piękno i niezwykły blask
raził oczy. Kazał odwracać wzrok. Wydawał się niegodny, by na niego patrzeć.
Panował półmrok. Setki głów oświetlał tylko padający na centralną część
kościoła – Jezusa w Najświętszym Sakramencie, snop światła.
Na stojącą obok ambonę wyszedł ojciec Piotr. Jego poważny, skupiony
wzrok, jakże odmienny od wiecznie rozbawionego, w tym momencie nie dziwił.
Oczy spod okularów uspokajały i jakby zachęcały: „Otwórz się, wywnętrz,
oddaj swoje najgorsze przeżycie, pozwól, by Jezus cię uzdrowił”. Pozwoliłam.
Błagałam, by przyszedł. Piotr zszedł z ambony. Znowu kadzidło. Duszące
i obezwładniające, ale co dziwne, nie męczące. Zespół zaczyna grać. Najpierw
gitara. Pod palcami młodego chłopaka drżały struny. Wprawiał je w ruch,
stwarzał, kontrolował muzykę. Potem delikatny głos Karoliny połączył się
z gitarą, przenikał muzykę, jednoczył się, spajał. Słucham, ale nie słyszę słów.
Odurza mnie biel obrusa, blask złota, dźwięk gitary, dym kadzidła. Czuję, że
jestem tak blisko Boga.
„Oddajcie Mu swoje grzechy, piętno, upodlenie. To kamienie, brudne,
wyciągnięte z piachu, chropowate, raniące. Oddajcie Mu je. On je weźmie. Będą
Go kaleczyły, przygniatały i miażdżyły. Jednak On je weźmie i was wyzwoli.
Będzie krwawił, Jego dłonie, nadgarstki, łokcie, kolana, stopy, twarz,
ale je weźmie i was ocali. Tak wielka jest Jego miłość.” Znowu ten spokojny
głos ojca Piotra – nie ma takiego na co dzień. Zawsze z ironicznym uśmiechem
błąkającym się na ustach i figlarnymi oczami.
Do Najświętszego Sakramentu podchodzą trzej inni ojcowie: Bartosz,
Michał i Grzegorz. Stają twarzami do nas. Są skupieni i bardzo spokojni. Każdy
z nich trzyma w dłoni małe pudełko. Ustawia się kolejka. Jedni do nich
podchodzą, inni już wracają. Dalej klęczę. Przecież już się nie boję. Czego mam
się bać? Jednak wciąż klęczę na lodowatej posadzce. Nie ma kolejki. Wstaję.
Podchodzę do Michała. Patrzę mu w oczy. To spojrzenie pali. Jakby Jezus
ukryty za jego plecami, patrzył na mnie oczami zakonnika. Pochylam głowę.
Włosy opadają mi na twarz. Olej krzyżma zostawia tłusty ślad na czole. Wracam
na miejsce. Znowu klękam. Patrzę na Chrystusa. „Jezu, zabierz ode mnie ten
kamień. Ty wiesz, że sama nie dam rady. Weź go! Jezu! Boże mój! Weź go!” krzyczę w swojej głowie. Mój głos rozsadza mi czaszkę. Mam ochotę krzyczeć,
krzyczeć i płakać. Jednocześnie. Krzyczeć na tyle głośno, by usłyszał. Niech
mój głos odbija się od ścian. Niech usłyszy mnie cała Kalwaria Pacławska. Oczy
napełniają się łzami. Z bezsilności, żalu, nicości. Widzę wszystko jak przez
mgłę. W końcu łza spada, prosto na jeansy. Znowu widzę. Łzy płyną, coraz
częściej i w większej ilości. Są ciepłe i słone. Słono mi w ustach. Katar leje mi
się z nosa. Nie mam chusteczek, wycieram o rękaw. Mokro mi od niego. Znowu
dreszcze.
Wracają ojcowie. Dwóch staje po dwóch stronach Monstrancji.
Jak strażnicy. Czarne habity kontrastują z rażącą bielą obrusa. Podchodzę do
nich. Patrzę zaszklonymi oczami na Najświętszy Sakrament. Widzę w tym
złocie, w każdym szczególe twarz Jezusa. Widzę Jego oczy, brodę, każdą
zmarszczkę, czoło poorane zmarszczkami. Jest doskonały. Moje kolana same się
uginają. Dotykam obrusu. Jezu, ściskam w dłoni kawałek Twojej szaty.
Miękka bawełna. Wstaję. Drżą mi ręce. Składam je jak do modlitwy. Skostniałe
z zimna i spocone. Słyszę chropowaty, trochę zachrypnięty głos brata Tomka.
Znowu padam na kolana. Oblizuję usta. Wciąż są słone. Wycieram nos o rękaw
swetra. Nie ma już na nim żadnego suchego miejsca. Wpatruję się w Jezusa.
Nie widzę nikogo innego. Jakby cały kościół opustoszał, chociaż wiem, że jest
pełny. Jezu, patrząc w Twoje oczy, wiem, że zabrałeś moje grzechy, oczyściłeś
mnie, podniosłeś z błota. Chcę położyć się na posadzce i Ci dziękować. Bierzesz
mój kamień, on Cię upodli. Bierzesz go, a mnie pozostawiasz lekką i szczęśliwą.
Jakbym urodziła się przed dziesięcioma minutami.
Znowu kadzidło. Teraz ma przyjemny, słodki zapach. Czuję go w nosie,
oczach, ustach. Włosy przesiąkają jego zapachem. Muzyka milknie. Sześciu
ojców wspólnie wynosi Jezusa. Słychać tylko ich kroki. Spokojne i miarowe.
Chlupot wody. Wracają. Stawiają na stoliku miskę z wodą, jeszcze jeden
pojemnik i ręcznik. Ten obrazek wyrywa mnie z transu. Podchodzimy po kolei.
„Chrystus was oczyścił. Na znak tego oczyśćcie się zewnętrznie. Umyjcie ręce.
Potem weźcie kamień. Oszlifowany i kolorowy. On będzie dla was symbolem
nowego talentu, który Jezus wam da w zamian za cierpienie.” Zanurzyłam rękę
w ciepłej wodzie. Obmyłam łzy, pot, brud. Wytarłam końce palców w miękki
i już trochę wilgotny ręcznik. Sięgnęłam ręką do dzbanka ze szklanymi
kamykami. Nie wiedziałam, jaki wybrać. Kwadratowy, okrągły, owalny. Śliskie
i zimne. Mój był zielony. I piękny. Ściskałam go w dłoni, jakby bojąc się, żeby
Jezus nie zechciał się ze mną zamienić. Uklęknęłam, odwróciłam się i wyszłam
z kościoła. Odprowadził mnie znajomy zapach kadzidła i dźwięk gitary Tomka.
Pchnęłam ciężkie dębowe drzwi. Wrzuciłam kamyk do kieszeni kurtki.
Wyszłam na zewnątrz. Uderzył mnie mróz. Wciąż jeszcze wilgotną twarz
wysuszył zimny wiatr. Śnieg skrzypi pod butami na grubej podeszwie.
Dochodzę do Domu Pielgrzyma. Popycham drzwi i wchodzę do środka.
Tu znowu uderza mnie ciepło i intensywny zapach kawy z kawiarenki.
Wkładam rękę do kieszeni. Muszę sprawdzić czy dalej go mam. Wyciągam
kamień i się mu przyglądam. Jak pięknie wygląda w świetle żarówki. Mieni się
wtedy wszystkimi odcieniami zieleni.