O prawdziwej przyjaźni
Transkrypt
O prawdziwej przyjaźni
Autor: Olivia Wachowiak 6c O prawdziwej przyjaźni Jeszcze raz dokładnie przejrzałam listę uczestników obozu. W tym roku było ich wyjątkowo dużo, bo aż piętnaścioro. Po raz pierwszy miałam się zająć tak dużą grupą dzieci. Próbowałam nauczyć się ich imion. Powtarzałam je po kolei. Zawsze przed obozem musiałam to robić, bo nieśmiałe, pozbawione pewności dzieci trudno zmusić do przedstawienia się, nie wspominając już o wielokrotnym przypominaniu swojego imienia. Jak mawiało wiele osób, ten obóz był jedyny w swoim rodzaju. Nic tak nie otwiera wrażliwych, wstydliwych dzieci, jak kontakt ze zwierzętami. Ania, Franek, Dominik, Ula... Miałam już bardzo mało czasu, żeby nauczyć się wszystkich imion dopasowanych do zdjęć uśmiechniętych buzi. Jutro zaczyna się pierwszy turnus. Nazajutrz, po upewnieniu się, że wszystkie pokoje są gotowe na przyjęcie gości, zrobiłam sobie chłodną lemoniadę i usiadłam na bujanej ławce, oczekując pierwszych obozowiczów. „Ostatnia mała chwila spokoju”- pomyślałam. Musiałam się nią nacieszyć, bo czekały mnie dwa tygodnie ciężkiej pracy. Mimo że było to trudne zadanie – zintegrować nieśmiałe dzieci i otworzyć je na świat, to ja i tak bardzo kochałam swoją pracę. Od tych nicponi wiele się w życiu nauczyłam. Moi obozowicze nie są zwykłymi dzieciakami. Każdy z nich żyje we własnym, zamkniętym świecie i ma swój niezwykły światopogląd. Już od dziecka wiedziałam, że chcę pomagać takim osobom. Kiedy miałam dziewięć lat, poznałam Franię. Była nową uczennica naszej klasy. Nikt nie chciał się z nią zaprzyjaźnić i wszyscy się z niej wyśmiewali. „Frania, bania, proszek do prania.”- takie słowa dziewczyna słyszała codziennie setki razy. Na pewno zostawiły one w jej sercu głęboką ranę, która już nigdy się nie zagoi. Nikt z rówieśników nie wiedział, że Frania przeżyła kila miesięcy wcześniej ogromną tragedię i trudno jej było poradzić sobie w wielu sytuacjach. Po tym, jak straciła w wypadku tatę, stała się nieufna i bojaźliwa. Do tego zupełnie zmieniła otoczenie. Ze spokojnego miasteczka przeprowadziła się do dużego, głośnego miasta, rozpoczęła naukę w nowej szkole. Gdy poznałam Franię, postanowiłam, że pomogę jej i będę ją zawsze wspierać, bez względu na opinie innych. Niełatwo było się z nią zaprzyjaźnić. Była nieufna, wystraszona i bardzo nieśmiała. Postanowiłam podarować jej prezent. Ale nie jakąś zwykłą piłkę, lalkę lub skakankę, lecz prawdziwy podarek od serca. Kupiłam Frani małego kotka. Powiedziałam jej, że musi o niego dbać lepiej niż o siebie i nigdy nie może o nim zapomnieć. Na początku dziewczynce nie spodobał się pomysł opieki nad zwierzęciem. Patrzyła na nie ze strachem. Bała się także mnie, nie ufała przecież nikomu. Zachęciłam ją, aby spróbowała pogłaskać kotka, ale Frania bała się, że ten coś jej zrobi. Po pewnym czasie moja towarzyszka delikatnie dotknęła mięciutkiego futerka kociaka, a on spojrzał na nią z wielką miłością. Wzrok zwierzęcia mówił: „Tylko ty będziesz dla mnie dobrą panią i tylko ciebie będę naprawdę kochał”. Od tamtej chwili Leo, bo takie imię wymyśliła dla kota Frania, stał się oczkiem w głowie dziewczynki, jej najlepszym przyjacielem. Oczywiście Franciszka polubiła i mnie, i tak już zostało do dzisiaj. Dzięki Leonowi i naszej przyjaźni Frani łatwiej było zaklimatyzować się w nowym miejscu, zapomnieć o przykrych wydarzeniach z przeszłości. Wówczas postanowiłam, że w dorosłym życiu będę pomagać dzieciom tak, jak pomogłam Frani. Wszak nieśmiałość to stan psychiczny, uznany wręcz za chorobę, fobię społeczną. Moje rozmyślania przerwało głośne trąbienie. W końcu zjawił się pierwszy obozowicz. Czarny Jeep podjechał pod bramę agroturystyki i wysiadła z niego wysoka, bardzo elegancka kobieta o blond włosach i niebieskich oczach. Mimo upału była ubrana w szykowną garsonkę i kremowe szpilki. Kobieta podeszła do tylnych drzwi i z trudem udało jej się namówić dziewczynkę siedzącą w samochodzie, jak się domyśliłam jej córkę, do opuszczenia auta. Dziewczynka była bardzo podobna do mamy - tak jak ona miała blond włosy i duże oczy w kolorze nieba. - Dzień dobry, nazywam się Justyna Nowacka - podałam rękę kobiecie- jestem organizatorką tego obozu. A ty, jak masz na imię? - zwróciłam wzrok na dziewczynkę. Dziecko jeszcze bardziej się zawstydziło i szybko schowało się za mamę. - Kaja, nie bój się, ta pani jest naprawdę bardzo miła i będzie się tobą opiekować z pewnością tak dobrze jak ja - kobieta porozumiewawczo spojrzała na mnie - Witam, jestem mamą Kai Kowalskiej. Naprawdę przepraszam za zachowanie córki, ostatnio jest coraz ciężej… - Jestem tu po to, żeby pomóc Kai rozwiązać jej problemy - uśmiechnęłam się - pokażę pani pokój córki. Kaju, chodź, zobaczysz, gdzie będziesz mieszkać! Po południu przyjechali już wszyscy obozowicze i rozlokowali się w pokojach. No, prawie wszyscy, bo o ile dobrze sprawdziłam, na mojej liście figurowała jeszcze dotąd nieobecna Julka Głowacka. Dziewczyna miała 14 lat, jak większość uczestników obozu. Już dawno powinna być! Czułam się zaniepokojona. Musiałam zająć się dziećmi, które były już na miejscu – pierwsze zajęcia z jazdy konnej trwały od piętnastu minut, a Julki wciąż nie było. Niespokojnie kręciłam się po padoku, nie wiedząc, czy zostać i pilnować dzieci, czy pójść zatelefonować do rodziny Głowackich. Wybrałam drugą opcję. Poprosiłam panią Rozalię, instruktorkę jazdy, by przez chwilę sama została z dziećmi, a ja w tym czasie poszłam na kamienną drogę zobaczyć, czy nie błądzi tam przypadkiem jakiś samochód. Zdążyłam dojść do betonowego podjazdu, gdy zauważyłam, że stoi na nim nieznane mi auto, a z niego wysiada właśnie wysoka nastolatka. Dziewczyna była bardzo ładna - miała gęste, ciemne włosy, zielone, wręcz szmaragdowe oczy i piękną, niezwykle kobiecą figurę. Jeszcze nigdy nie widziałam tak ślicznej dziewczynki! Domyśliłam się, że to właśnie jest Julka. Obozowiczka wyjęła z bagażnika swoje walizki, samochód odjechał, a ona stanęła na podjeździe zmieszana i zagubiona, nie wiedząc, co robić. - Dziwne – pomyślałam - bez żadnego pożegnania z rodzicami, nawet zwykłego „pa”? Czyżby rodzice Julki nie poświęcali jej uwagi? To niespotykane, bo zwykle dzieci nieśmiałe, zagubione, potrzebują więcej poświęcenia i uwagi rodziców niż te pewne siebie! - Witaj, jestem organizatorką obozu, mam na imię Justyna - przywitałam Julkę - pokażę ci pokój, w którym będziesz mieszkać. Pomóc ci zanieść bagaż? Dziewczyna nie odpowiadała. Patrzyła na mnie zdziwiona i wystraszona. Chwyciłam ją za rękę i zaprowadziłam do pokoju. - Rozpakuj się ze spokojem, zawołam cię na zajęcia - uśmiechnęłam się i udałam na padok, aby zobaczyć, jak dzieci radzą sobie w jeździe konnej. Szkoda, że Julka nie zdążyła przyjechać na początkową jazdę. Ciekawe, jak by jej to wychodziło? Minęły już trzy dni od przyjazdu dzieci. Wszyscy bardzo się zmienili, byli już dużo odważniejsi niż przedtem. Liczne zajęcia i prowadzona terapia powoli przynosiły rezultaty i obozowicze zaczęli się ze sobą zaprzyjaźniać. Wszyscy oprócz Julki. Była wyjątkowo nieśmiała. Gdy wszystkie dzieci bawiły się wspólnie, ona zamyślona siedziała na huśtawce z dala od nich. W jej oczach było widać smutek. Nie uśmiechała się wcale. Nie chciała zapoznać się z nikim. Widocznie nie znalazła wśród nastolatków bratniej duszy. A może po prostu nie próbowała poznać żadnego z nich bliżej? Pani Liliana, właścicielka agroturystyki, mawiała, że Julka charakterem przypomina Burzana, jednego z koni w stadninie. Burzan nie mógł przebywać w towarzystwie innych koni, nie akceptował ich. Jego boks był umiejscowiony z dala od innych, a koń zawsze pasł się na osobnym pastwisku. Pani Rozalia wiele razy próbowała ujeżdżać Burzana, jednak zawsze kończyło się to upadkiem. To oczywiste, że nikt na nim nie chciał jeździć! W dodatku jedno oko miał pokryte bielmem, sierść mu lekko posiwiała, a grzywa była splątana. Burzan był samotny i, jak się wszystkim wydawało, nieszczęśliwy. Każdy z koni w stadninie przywiązywał się do jednego z instruktorów lub pracowników agroturystyki. Rosa była ulubienicą pani Rozalii, z kolei serce Zefira należało do pani Liliany. Dumka najbardziej lubiła pana Romana opiekującego się tutejszą stajnią i byli oni przykładem przyjaźni do grobowej deski. Tylko Burzan nie był przywiązany do nikogo. Pewnego dnia, gdy wszystkie dzieci bawiły się wspólnie, Julka gdzieś zniknęła. „ Pewnie zaraz wróci, jak zawsze” - pomyślałam i wróciłam do przeglądania gazety. Minęła godzina, dwie, a dziewczynki wciąż nie było. „Gdzie ona jest?” -zaczęłam się niepokoić. Jeszcze nigdy w całej mojej karierze wychowawcy nie zdarzyła mi się sytuacja, żeby ktoś zaginął! Musiałam jej poszukać, tylko gdzie? Przeszukałam cały ośrodek. Ani śladu. Postanowiłam rozejrzeć się po okolicy. Agroturystyka była okrążona gęstym lasem. Wąską ścieżką podążyłam do furtki wyjściowej. Następnie, niemal biegiem, udałam się do zagajnika. Nie wiedziałam, gdzie biec, gdzie mam jej szukać. Nagle ujrzałam w oddali jakieś zwierzę. Najpierw się wystraszyłam, ale szybko przypomniałam sobie, że tutaj swoje pastwisko ma Burzan. Coraz bardziej zdenerwowana, nie wiedząc już, co robić, podeszłam bliżej i ujrzałam coś niezwykłego. Przy koniu stała dziewczyna o zgrabnej, szczupłej sylwetce, szmaragdowych oczach i ciemnych, gęstych włosach. Widać, nasza obozowiczka wybrała się na spacer, gdy ja tak się o nią zamartwiałam! Julka palcami wygładzała poplątaną grzywę konia, a on lekko trącał ją nosem. To był najpiękniejszy widok w całym moim życiu. Nareszcie i Julka, i Burzan odnaleźli swą bratnią duszę. Po raz pierwszy widziałam, jak dziewczyna się uśmiecha! Po jakimś czasie siedzenia za drzewem i obserwowania z ukrycia tej uroczej sytuacji, postanowiłam wyjść i zawołać Julkę na kolację. Nie chciałam odbierać jej przyjemności spędzenia czasu z jedynym przyjacielem, ale w ośrodku panowały określone zasady. Posiłki zawsze odbywały się w wyznaczonych porach. Nagle Julka zaczęła płakać. Odeszła od Burzana i patrząc na swój kolorowy zegarek, usiadła na kupce siana. Następnie ukryła twarz między rękami. Coś podpowiadało mi, że mam nie podchodzić i nie reagować. Po chwili koń zbliżył się do Julki i przyjaźnie trącił ją nosem, lecz ta nie drgnęła. Burzan powtórzył ruch i podszedł do bramy padoku, dając do zrozumienia, że chce ją otworzyć. Nastolatka odwróciła się, podbiegła do konia i przytuliła się do niego, a na jej twarzy znowu pojawił się uśmiech. Julka otworzyła furtkę. Koń wyszedł, a ona za nim, trzymając go mocno za grzywę. Dyskretnie podążałam za niezwykłą parą przyjaciół, aż w końcu doszłam do wejścia agroturystyki. Zrozumiałam wszystko – Julka zgubiła drogę powrotną, a koń pomógł jej wrócić do obozu. Nastolatka odprowadziła Burzana do boksu i udała się na kolację. Od tego czasu w jej oczach można było zauważyć radość. W końcu z jej twarzy zniknął grymas, a Julka zaczęła uczestniczyć w organizowanych zabawach. Dziewczyna okazała się pierwszą osobą, której Burzan pozwolił dosiąść swojego grzbietu. Nastolatka przypominała mi trochę Franię, bo tak jak moja przyjaciółka z dzieciństwa, dzięki zwierzęciu zaczęła powoli wygrywać walkę z własnymi słabościami!