Rozmowa z ZOFIA KOMEDA

Transkrypt

Rozmowa z ZOFIA KOMEDA
1
Komeda, Zośka i inni
Z Zofią Komeda-Trzcińską rozmawia Marek Różycki Jr.
Zofia Trzcińska. Wieloletnia działaczka jazz-klubu krakowskiego, Polskiej
Federacji Jazzowej i Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego; impresario wielu
jazzowych zespołów, a przede wszystkim – menager własnego męża. Bardziej
znana jako żona KRZYSZTOFA KOMEDY - legendy polskiego jazzu.
Krzysztof Komeda, w swoim krótkim życiu, skomponował muzykę do ponad
50 filmów, w tym 10 zagranicznych. Największą sławę przyniosła mu kołysanka
do „Dziecka Rosemary”, która nominowana była do światowej nagrody Złotego
Globu w 1969 roku.
- Dlaczego spośród wielu znanych Ci fascynujących i utalentowanych
mężczyzn wybrałaś Krzysztofa Komedę na męża?
- Wzruszył mnie swoją wielką pasją, konsekwencją i uporem w tym co robił,
a jednocześnie wielką bezradnością. Jako astrologiczny Skorpion lubię
drobnych, małych blondynków, którymi trzeba się opiekować…
- Jesteś bardzo zaborcza, zastanawia mnie więc jak udało się Wam
stworzyć harmonijne małżeństwo?
- Byłam nadopiekuńcza. Ja Krzysia nawet strzygłam, bo jemu wciąż szkoda
było czasu; albo komponował, albo coś mu się dobrze grało, albo ćwiczył
palcówki. Szyłam mu nawet bardzo modne, piękne i kolorowe koszule. Ludzie
się zachwycali. To dawało mi ogromne zadowolenie, że sprawiam mu
przyjemność i że tak ładnie wygląda. Tak się nim opiekowałam, że nawet przy
wyrywaniu zęba stałam za fotelem dentystycznym i trzymałam go za skronie.
Tego sobie życzył, bo przyzwyczajony był do mojej troskliwości. On nigdzie,
bidak, nie mógł beze mnie być, ani poflirtować sobie za bardzo, bo już trzask
prask…, patrzą – Zośka jest przy nim… Ja sobie z tego nie zdawałam sprawy.
Wiele lat po jego śmierci zrozumiałam, że nie dawałam mu odetchnąć. Toteż jak
się czasami wyrwał i dopadła go jakaś piosenkarka – korzystał z tego. Nigdy w
życiu sam nie atakował kobiet, ale jak dziewczyna była zaborcza – to on
poddawał się…
2
- A czy z powodu tej zaborczej miłości do Krzysia nie cierpiało Twoje
dziecko z pierwszego małżeństwa?
- Ja taka sama byłam dla mojego dziecka. Z tym, że dla Krzysia byłam
łagodniejsza, a dla syna bardziej wymagająca i szorstka.
- Czy jako żonie, która – jak sądzę – wolałaby mieć stabilny dom, nie
przemknęła Ci przez głowę myśl, że lepiej byłoby mieć za męża lekarzalaryngologa ze stałymi dochodami (bo takie wykształcenie miał Krzysztof
Komeda) , niż kompozytora, „pędziwiatra” wiecznie z głową w chmurach?
- Bardzo dobre pytanie. Nigdy w życiu o tym nie pomyślałam. Właśnie ja mu
pomogłam przestać być laryngologiem, zostawić medycynę. On wszystko co
robił, starał się wykonać perfekcyjnie i był bardzo dobrym laryngologiem. Robił
już nawet operacje. Ale tak strasznie cierpiał i tęsknił za muzyką, że jak chodził
na poranki filharmoniczne w Poznaniu, to płakał z tęsknoty i radości, że w ogóle
słucha muzyki. On nie tylko uznawał i kochał jazz, ale także muzykę poważną;
zawsze miał karnet na Festiwal Szopenowski i Warszawską Jesień.
Mało tego, że mnie wcale nie zależało na tym, żeby on był regularnie
zarabiającym mężem, opiekunem domu na posadzie. Nigdy w życiu, żeby była
nawet jakaś największa potrzeba finansowa dla domu, nie namówiłam go na
pisanie piosenek, bo on tego nie cenił.
- Zosiu, ale chyba byłaś zmęczona takim życiem u boku wybitnego
kompozytora, będąc jego menagerem, żoną, opiekunką, muzą?...
- Fakt, bardzo byłam zmęczona, z czego nie zdawałam sobie sprawy.
Pamiętam, kiedyś leżeliśmy sobie z Krzysiem wieczorem, przebrani już w
piżamy i słuchaliśmy jakiejś muzyki jazzowej. I w pewnym momencie
powiedziałam do niego: Mój Boże, jak ja bym chciała już Krzysiu, żebyśmy tak
mieli po siedemdziesiąt lat i mogli spokojnie, kiedy chcemy, pójść sobie do
parku, do Łazienek, karmić kaczki, łabędzie; żebyśmy sobie spacerowali i nie
musieli się nigdzie spieszyć, coś ciągle załatwiać. I wtedy on się przeraził.
Powiedział: Jak ja ciebie nie rozumiałem i nie znam; nie wiedziałem, że jesteś
już tak bardzo zmęczona. Miałam wówczas najwyżej 31 lat i byłam potwornie
wyczerpana tą nieustającą walką z opornym życiem, istnieniem, bo byłam
wszystkim dla niego: krawcową, fryzjerką, menagerem, prowadziłam dom,
wychowywałam dziecko, pracowałam zawodowo jako impresario jazzowych
zespołów w nieustalonych godzinach. Nieraz największa praca była w dni
świąteczne, soboty i niedziele, i całe noce zarywałam. A jeszcze dokształcałam
się, bo zawsze ciągnęło mnie do ludzi inteligentniejszych ode mnie. Może to jest
3
rodzaj jakiegoś snobizmu, ale jeżeli tak – to bardzo dobrze na tym wyszłam, bo
dużo więcej dowiedziałam się z życia i o kondycji ludzi.
- Życie towarzyskie, „otwarty dom”, wielość różnorodnych znajomości –
to chyba również męczyło?
- Nie, wręcz dawało mi ulgę; nawet piłam wtedy alkohol i pozwalało mi to
rozładować napięcia. Gdy Krzysio już za bardzo pracował, to specjalnie
nakłaniałam go i nie umówieni z nikim szliśmy do SPATIF-u. Gdzie był
najmilszy stolik z jakimiś najsympatyczniejszymi znajomymi – tam się
przysiadaliśmy i bawiliśmy się, pili wódkę, jedli, gawędzili dotąd, aż nas ze
SPATIF-u nie wyrzucono. Wtedy szliśmy jeszcze do „Melodii”, przeważnie z
Tadziem Konwickim, który też był bardzo wytrwałym kompanem, wspaniałym
umysłem do towarzystwa i też lubił popijać. W „Melodii”, która była
naprzeciwko KC, portier zwykł mawiać: Znowu pan Konwicki ze swoim
towarzystwem… Panie Tadeuszu, ile razy mam panu mówić, że ta speluna nie
jest dla takich ludzi, jak pan…
- Kto jeszcze towarzyszył Wam w tych nocnych eskapadach?
- Zbyszek Cybulski się przewijał, Adaś Pawlikowski, Kostenko, Andrzej
Kondratiuk, Janek Himilsbach, i wielu, wielu innych. Kilka razy widzieliśmy
Hłaskę, ale wówczas jeszcze nie byliśmy przyjaciółmi.
- Twoja i Krzysia znajomość z Markiem Hłasko przerodziła się w
przyjaźń dopiero w Ameryce?
- Hłasko też został ściągnięty do Los Angeles przez Polańskiego. Przyjechał z
Paryża, gdzie już zdobył sobie pewną pozycję. Miał być Romka scenarzystą, ale
on odrzucał scenariusze Hłaski twierdząc, że są za bardzo europejskie lub
słowiańskie. Twierdził, że Marek nie umie pisać dla Amerykanów. Hłasko był
czuły, wrażliwy, wielki polski patriota i bardzo nieszczęśliwy, tęskniący za
ojczyzną, do której nie mógł wrócić. Został zgnojony przez Polańskiego. Sam
Marek mi powiedział: „Romek wykopał mnie jak psa na zbitą mordę i
zmarnował mi życie”.
Przyjaźń między nami a Hłaską – to było za mało powiedziane; to była
miłość. Krzysio go kochał całym sercem i on Krzysia. Dlatego odebrał sobie
życie, jak Krzysio umarł. I ja go pokochałam, choć poznałam Marka, gdy
Krzysio był już bardzo chory, a ja przyjechałam do Ameryki. Zadzwoniłam do
niego, przedstawiłam się i powiedziałam: panie Marku, tutaj cała Polonia usiłuje
mi wmówić, że gdyby nie pan, nie byłoby wypadku. A ja pana o nic nie winię,
bo Krzysztof był nawet starszy od pana i obaj byliście urżnięci. Ostatnią
Wielkanoc w swoim życiu Hłasko spędził ze mną. Trzy doby byliśmy razem.
4
Jeździliśmy tylko do Krzysia na kilka godzin do szpitala i znów wracaliśmy do
rozmów. On wówczas wiele opowiedział mi o sobie.
- Zosiu, jesteś rówieśniczką pokolenia, z którego wywodzi się Osiecka,
Nasierowska, Pola Raksa, Cybulski, Polański, Łomnicki, a które
identyfikujemy dzisiaj – jako szalone, zwariowane i piękne czasy. Z tego zaś
co mówisz, nie wynika wcale, że jesteś typową dziewczyną lat 50., tylko taką
trochę cura domestica, mamuśką, która jak kwoka roztaczała opiekę nad
Krzysiem i synem.
- Nieprawda, cieszyłam się życiem! Ale jak ja mam ci to opowiadać?
Bawiłam się, wykorzystując każdy moment. Były wspaniałe jazz-campingi,
bardzo często chodziliśmy do przeróżnych knajp, urządzaliśmy wspaniałe
sylwestry, a sam fakt, że Krzysio nazwał kompozycję dla mnie „Crazy girl”
(„Szalona dziewczyna”) – to najlepiej o tym świadczy. Właśnie byłam szaloną
dziewczyną, bo mówiłam ludziom prawdę w oczy i bali się mnie. A jak
tańczyłam – to tańczyłam do upadłego; a jak piłam… Wszystko robiłam do
końca. Całą siebie wkładałam w każdą czynność, której się podejmowałam.
- Czy możesz powiedzieć - dlaczego po śmierci Krzysia nie związałaś się
już z żadnym innym mężczyzną?
- Związałam się kilkakrotnie, ale nie dochodziło do ślubu, bo zawsze w
ostatniej chwili porównywałam go z Krzysiem i robiłam rejteradę, uciekałam.
- Po sześciu latach od śmierci Krzysia pojechałaś w Bieszczady i osiedliłaś
się tam na wiele lat. Skąd ta decyzja?
- Bieszczady – to była moja samoobrona przed „warszawką” i „Księstwem
Warszawskim”. Ja pochodzę z kresów – co prawda bliskich, znad Buga, ale już
etnicznych ziem ukraińskich, gdzie ludność wiejska była Ukraińcami, gdzie
były cerkwie i pięknie śpiewano msze gregoriańskie. Nie mogłam wrócić w
moje strony rodzinne, więc pojechałam w Bieszczady, bo częściowo
przypominało mi to majątek Dryszczów. Dziwny zbieg okoliczności, że
osiedliłam się w tym miejscu w Bieszczadach, gdzie mój ojciec przyjeżdżał na
polowania i mam z nim zdjęcie z tego okresu.
- Powróćmy jeszcze do ludzi, którzy swoją osobowością wywarli piętno
na całym pokoleniu, a których znałaś i kochałaś.
- Zbyszek Cybulski. On nigdy nie powinien się ożenić, bo nie dawał
gwarancji ani stabilności rodzinie przez swój charakter i sposób bycia. W życiu
osobistym ten wybitny aktor nie był szczęśliwy. Ale był to szlachetny, bardzo
5
wartościowy, wrażliwy człowiek i przyjaciel. Bardzo serdecznie lubiłam
Kobielę – ceniłam go i szanowałam. Współczułam temu utalentowanemu
aktorowi – czego mu nigdy nie powiedziałam – że miał taki piskliwy głosik i nie
był za piękny. Kobiela był z tego powodu mocno zakompleksiony. Zbyszek
Cybulski z kolei cierpiał strasznie z powodu krótkich nóg…
Bardzo ceniłam i lubiłam Antoniego Słonimskiego, Adama Ważyka,
profesora Kotta, wspaniałego pisarza i gawędziarza – Stryjkowskiego oraz
bardzo zacnego człowieka, Stefana Staszewskiego, wyklętego na wieki przez
towarzyszy, komunistę. Wiele intelektualnie zyskałam na tych znajomościach i
przyjaźniach.
- Powiedz, dlaczego tak ceniłaś i przyjaźniłaś się z dość przecież
kontrowersyjnymi w życiu prywatnym – Iredyńskim, Hłaską, Dymnym,
Himilsbachem?
- Ja w ludziach, którzy uchodzili w tak zwanym środowisku za brutalnych,
wulgarnych czy prostackich – niczego takiego nie dostrzegałam. Nigdy nie
miałam z nimi żadnych spięć. Dochodziłam z nimi do wielkiej przyjaźni i
zażyłości. Tak było z Himilsbachem, Iredyńskim i tak samo było z Markiem
Hłasko. Ja nawet kiedyś powiedziałam Iredyńskiemu: Stary, ty mnie wpędzasz
w kompleksy. On się okropnie zdziwił i spytał dlaczego. A ja mu
odpowiedziałam, że każda babka skarży się, że albo je gwałci, albo namawia do
gwałtu, bije po mordzie, mówi o nich, że są spluwaczkami itd., a dla mnie jesteś
kumpel i jeszcze zaprosiłeś mnie do węgierskiej knajpy na obiad. Czyżbym nie
była kobietą?... Albo Wiesio Dymny. Bywał groźny po alkoholu, ale ja z nim
nigdy nie miałam problemu. Myśmy sobie mówili – „kumie” i „kumo”. Był
moim kumplem od serca. Podobnie było z Jankiem Himilsbachem.
Romek Polański, gdy byli w ciężkiej sytuacji z Basią Kwiatkowską w Paryżu,
gdy walczył o to, żeby się wybić – statystował i pisał za pół darmo sceny do
scenariuszy, to właśnie ze mną korespondował i zawsze znajdowaliśmy wspólny
język. Opisywał – co zrobił, komu jakiś kawałek scenariusza napisał za grosze,
gdzie statystował itd. Zupełnie jak dwie bliskie sobie dziewczyny, które rozstały
się na jakiś czas, pisaliśmy do siebie obszerne listy.
- Jak określiłabyś fenomen Polańskiego, który z tego pokolenia wybił się
najbardziej?
- Dlatego, że on był bardzo konsekwentny i niejednokrotnie potrafił być
okrutny, żeby tylko osiągnąć sukces za wszelką cenę. Absolutnie bez
sentymentów odrzucił Hłaskę, którego przecież sam ściągnął do Ameryki.
Potrafił deptać ludzi! Ale Krzysio pracował dla niego z wielką radością
- Jak Ty odebrałaś Hollywood?
6
- Nigdy w życiu nie zaakceptowałam tego towarzystwa. Cała ta pompa była
mi obca. Zawsze na przyjęciach pokazywałam im „gest Kozakiewicza”… Na
największych przyjęciach, jak patrzyłam na te sztuczne kobiety ze sztucznym
uśmiechem, które nie mogły normalnie utrzymać szklanki, bo miały
podolepiane szponiaste pazury, zalecające się do różnych starych, obleśnych,
opasłych producentów i reżyserów, żeby tylko jakąś rólkę czy epizodzik dostać
– gardziłam nimi. Albo ci rozpirzeni młodzi filmowcy z rozchełstanymi
koszulami, odkrytymi torsami, poobwieszani świecidełkami, krzyżami na
złotych, grubych łańcuchach, albo gwiazdami syjonu… To było okropne!
Ja zazwyczaj występowałam w skandynawskich drewnianych chodakach,
dżinsach i starym, powyciąganym swetrze Krzysia o takim miodowym
kolorze… Nie znosiłam tej pompy i nie znoszę. Pojechałam w Bieszczady i tam
mam przyjaciół – prostych chłopów i umiem z nimi rozmawiać. Równie
świetnie towarzysko bawiłam się pijąc wódkę z chłopami, góralami
bieszczadzkimi, jak z inteligencją. Ale tak jak nie cierpiałam miałkiej
intelektualnie „warszawki”, tak nie uznawałam „śmietanki” Hollywoodu, gdzie
liczył się tylko szmal, seks i wszystko było robione pod kątem pokazania się na
tym targowisku próżności.
- Na koniec powiedz kilka słów o swojej pasji społecznikowskiej, która
przerodziła się w politykę.
- Włączyłam się w politykę między innymi organizując Komitet Obywatelski,
zakładając pierwszą w Polsce Solidarność Rolników Indywidualnych w 1981
roku w Bieszczadach; współorganizowałam pierwszy strajk chłopski w
Ustrzykach, który tak długo trwał – nie nagłaśniany przez wiele miesięcy – a
który teraz nazywają strajkiem Ustrzycko-Rzeszowskim. A Rzeszów poparł nas
dopiero po dwóch miesiącach…
- Dlaczego to wszystko robiłaś?
- Z potrzeby serca. Tak jak pokochałam jazz, bo był zakazany. Ja jestem z
rozparcelowanych ziemian. Gdyby nie komuna – nie zamieszkałabym w
mieście. Na pewno wyszłabym za ziemianina, albo gospodarowałabym na
Dryszczowie. Odebrano mi moją osobowość, moją największą miłość – ziemię i
skazano na życie w mieście. Przed kilkunastoma laty znów, niestety, wróciłam
do Warszawy – do mieszkania, w którym zaczynałam życie z Krzysiem. W
śladowym nakładzie wydałam biograficzną książkę pt.: „Komeda, Zośka i inni”.
Pierwotnie chciałam dać tytuł książce „Oj, Zośka”. Taki tytuł, bo zawsze byłam
i jestem skandalistą, i żyłam tak jak chciałam.
[email protected]
kom.: 0-503 340 846

Podobne dokumenty