Pobierz PDF
Transkrypt
Pobierz PDF
Piszą : • Mirosława Michalska-Suchanek - O Dostojewskim • Grzegorz Musiał - o T. Łempickiej, fragment powieści • Janusz Wałek – O sposobie na Wyspiańskiego • Kazimierz Sopuch - O stanie wojennym (prywatnie) • poezja: Maciej Bieszczad, Adam Buszek, Anton Nesterov, Andriej Korwin • Agnieszka Tomha - O Wawrzkiewiczu • Aneta Kwiatkowska - O język handlu w Gdańsku • Hanna Dyktyńska - O W. Neumann, aktorce Nr 3 (52) 2016 kwartalnik cena 15 złotych w tym VAT 8% „Nie należy przydawać życiu śmiertelnej powagi” Adam Buszek (Miasto Północ) KONGRES KULTURY POLSKIEJ 2016 ...mnie ucieszyła wiadomość, jaką otrzymałem od organizatorów Kongresu Kultury 2016, że przyjęto zgłoszony przeze mnie temat „Polityka historyczna jako zagrożenie dla kultury”. Nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że polityczne formatowanie historii – a o to przecież w tym wszystkim chodzi, stanowi dla kultury, a więc działalności z zasady wykraczającej poza wszelkie formaty i je rozsadzającej - zagrożenie realne i bolesne... cd.str. 56 Leszek Szaruga „Wyprasowanie” W numerze rysunki prezentuje Marek Przybyła Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk Gazeta 2016 Literacka 1 FELIETON FELIETON Skoki na główkę Piotr Gajda W poglądach filozoficznych uważny czytelnik natrafi na trzy kategorie bytów: istnienie otaczających nas rzeczy, bytujących w przestrzeni i czasie, które możemy poznać zmysłowo; istnienie Boga, który nie istnieje ani w czasie, ani w przestrzeni, zatem nie rozpoznamy go za pomocą zmysłów, oraz istnienie dzieła literackiego, które jest bytem w świadomości i nie istnieje nieskończenie, ponieważ stanowi wytwór kreacji. Poeta kreatywny to taki, który tworzy nowe wiersze po to, żeby je opublikować. To szczególnie ważne dla literatury pragnienie nazwiemy intencjonalnym. Intencją autora zbioru wierszy – jeśli chwilowo utracił zdolność racjonalnego pojmowania rzeczywistości – jest nadzieja na przyszłą sławę i kasę. W wersji minimum poeta zgodzi się na kilka zaledwie spotkań promujących nową książkę, na których pojawią się organizatorzy, znajomi poety (inni poeci) oraz pałająca chęcią konfrontacji lokalna grafomania. Pies z kulawą nogą nie przyjdzie, jeśli w tym konkretnym przypadku mamy na myśli udomowioną formę wilka szarego, a konkretnie jedną z kończyn „lokalnego udomowienia”, czyli miejscową prasę. Nie wspominając już o tak zwanej „elycie”; swojskich notablach ustawowo odpowiedzialnych za prowadzenie i organizację działalności kulturalnej oraz klanie polonistów ze szkół wszelkiej maści, zatrzaśniętym od wewnątrz w dusznych klasach na podobieństwo aktorów z telenoweli Klan, „zbitych w kupkę” w klaustrofobicznym studio udającym przytulne domostwo, skazanych na odgrywanie przydzielonych im ról „do końca świata i o jeden dzień dłużej”. Widok nauczyciela języka polskiego, który zachęca, ba!, przyprowadza uczniów na spotkanie z poetą, jest porównywalny do spotkania z Yeti. Promocja się jednak odbędzie. Na zasadzie antyreklamy, skoro jej podmiotem jest autor prezentujący współczesną polską poezję, którą prawie nikt się nie interesuje, a przedmiotem tom wierszy, dla którego nie ma miejsca na półce, bo w domach z IKEI (na regale z IKEI) stoją na niej: Trylogia, książki kuchar- skie, przewodniki, poradniki oraz co najmniej jedna z dostępnych w ofercie „sieciówek” wampirycznych sag. Twój księgarz, do którego niewielkiej księgarni za zgodą wydawcy wstawiłeś dziesięć egzemplarzy własnej książki, też nie wpadnie, gdyż przez miesiąc sprzedało się pięć, które „rozeszły się” na zasadzie „fetysza”; kupili je znajomi i sąsiedzi, żeby sprawdzić, co też człowiekowi na stare lata tak odbiło z tą poezją? Koleżanki i koledzy z pracy też nie przyszli, a mieli przyjść (chociaż, jak mówią, nie pojmują „ni w ząb”, o co chodzi?). Skoro promocję masz już poniekąd „z głowy”, nadszedł czas na wymiar literacki. Ten zaś przypomina rozmiar przyrodzenia u impotenta, ewentualnie u Eskimosa sikającego na lód. Wydałeś kolejną książkę, chcesz ten ogromnej wagi fakt świętować, celebrować. Jeśli bezrefleksyjny (en masse) lud najwyższą formę mowy wiązanej ma w głębokim poważaniu, a więc tam, gdzie „nawet słońce nie zagląda” (nie domyślając się, że w ten sposób ujęta dupa to w końcu metafora jest), „łakniesz jak kania dżdżu” przynajmniej fachowego opracowania; recenzji, esejów odnoszących się do tej nowej pozycji w twojej bibliografii, omówienia choćby cytatów z wierszy. A tu nic, głucha cisza, za każdym razem ta sama, jeżeli „rejwach” czynią wyłącznie koledzy wobec kolegów (w tym środowisku, tak jak w każdym innym, liczą się znajomości), ewentualnie krytycy postawieni pod ścianą zawodowych uzależnień. Lecz jest wreszcie! Pierwsza recenzja napisana przez znajomego (jaki ten „światek” jest mały!), który akurat nie jest znajomym tamtych, ale twoim (literacka centrala zaś nadal milczy, zresztą nie dawała znaków istnienia od bardzo dawna). Wobec czego własnoręcznie, za pomocą mediów społecznościowych, ogłaszasz światu, co nieco wcześniej spisano czarno na białym; że twoja poezja jest ponadczasowa, niesłusznie pomijana i nienagradzana. Twój news otrzymuje sześć polubień, natomiast informacja mało sprawnej lirycznie poetki, profesjonalnie promowanej przez znane na rynku i prężne wydawnictwo, o tym, że chciała zjeść jajka na miękko, a ugotowała wszystkie na twardo, ma tych polubień czterysta czterdzieści cztery. Wydałeś więc książkę, którą ze względu na istnienie dwóch, maksymalnie trzech recenzji w mało poczytnych periodykach literackich będzie się w przyszłości opisywać jako „pozycję dobrze przyjętą przez krytyków i czytelników”. W nakładzie pięciuset egzemplarzy, z jakich przez rok (o dziwo!) sprzedało się kilkadziesiąt, kolejną setkę wydawca rozesłał do pism literackich, fundacji zajmujących się promocją literatury i krytyków, co zaowocowało wspomnianymi powyżej wyimkami w powszechnej medialnej głuchocie. Kolejne kilkadziesiąt zostało wysłane do kapituł poszczególnych nagród literackich. Bez echa, dlatego że echo meandruje i rozchodzi się własnymi ścieżkami. Całą setkę, jako honorarium za swój trud, otrzymał autor i z miłością własną rozprowadził pośród legionu poetów, rodziny oraz czytelników przypadkowo obecnych na jego nielicznych wieczorach autorskich. Sto pięćdziesiąt sztuk nadal dojrzewa w magazynie wydawnictwa (z szansą na rozprowadzenie / rozdanie w ciągu następnych dwóch lat), co zresztą nie stanowi żadnej ujmy. Nawet rekiny wydawnicze, gdy skończą już publicznie „ściemniać” o niebywałym sukcesie swojego autora, wyprzedają z magazynów „topowe” tytuły za przysłowiową „złotówkę” – widok takiej pozycji w markecie lub w sklepie „Wszystko po 4, 2,50 i 1,50” nie jest, wbrew pozorom, tożsamy z „literaturą, która trafiła pod strzechy”. Co dalej, poeto? Znów to samo, ponieważ literatura niczego nie powinna ułatwiać, a więc przeciwnie. „Człowieka, który czyta poezję, jest trudniej złamać niż tego, który jej nie czyta” – powiedział Josif Brodski. A tego, co ją tworzy? Jego nic nie złamie, skoro dobry wiersz ma szansę połączyć wszystkie trzy wymienione na samym początku kategorie istnienia bytów, jeśli tylko, zgodnie ze słowami Juliana Tuwima, przypomina skok. „Skok barbarzyńcy, który poznał Boga”. PIOTR GAJDA Dedykacje (6) Marek Wawrzkiewicz M Michał oja pamięć płata mi figle. Tym razem jest to figiel podwójny. Po pierwsze: wydawało mi się, że od śmierci Michała Sprusińskiego minęło ćwierć wieku, ale okazało się, że to już trzydzieści pięć lat! Po drugie: byłem przekonany, że tę dedykację napisał w przeddzień swojego wyjazdu do Grecji, gdzie tragicznie umarł, a to było rok wcześniej. Owszem, dzień przed jego wyjazdem spotaliśmy się w warszawskim Grand Hotelu (był wtedy z nami macedoński tłumacz polskiej literatury Petre Nakovski), ale dedykacja datowana jest na 3 IV 1980. A zmarł 31 maja 81 roku w Porto Heli. Yannis Ritsos Sonata księżycowa. Poematy i wiersze. Tłumaczył Michał Sprusiński. „Markowi z przepustką do Grecji – i serdecznością od żytniówki do rachunku – Michał”. Początek każdego obiadu z Michałem – a jadaliśmy je często – był za każdym razem koszmarem. Udawaliśmy się w promiennych nastrojach do którejś z warszawskich restauracji, a po przekroczeniu jej progu nastrój pryskał. Michał miał pretensje o wszystko: o sztućce położone nie z tej strony, o plamkę na obrusie, o niedostatecznie wyziębioną żytniówkę. Wzburzenie graniczące z furią skupiało się na kelnerze. Potem, w miarę spożycia, gniew opadał i wszystko kończyło się pokaźnym napiwkiem. Ale kończyły sie też fundusze. I wtedy Michał komenderował: „idziemy do Zosi”. Zosia, która zawsze miała coś w barku, to Zofia Brezowa, wdowa po Tadeuszu, mieszkająca wówczas w Domu Literatury. Urodzony i zakamieniały Krakus, już doktor nauk filologicznych, już bardzo znany, choć bardzo młody krytyk, przeniósł się do Warszawy, gdzie objął niebotyczną funkcję redaktora naczelnego Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik, stanowisko przeznaczone raczej dla ludzi po pięćdziesiątce. Mówiliśmy o nim: myśliwiec pionowego startu. Zasłużył na to miano: niebywale uzdolniony, erudyta, poliglota, błyskotliwy mówca - taki był Michał. Nie byłem na jego pierwszym ślubie. Wysłałem mu telegram gratulacyjny, którego treść wprawiła w konsternację pocztową 2 urzędniczkę: A więc i Ty odchodzisz w te mroki złowieszcze Swobodę swoja tracąc jak klon liście traci. Odchodzisz...Never, never, zostań chwilę jeszcze, Zobacz - płaczą po Tobie koledzy żonaci. Byłem świadkiem na jego drugim ślubie z aktorką Małgosią Załuską, a na skromnym weselu wygłosiłem toast, o którym Michał powiedział, że zdobył on drugie miejsce na ogólnopolskim festiwalu toastów. Pierwsze miejsce według niego zdobył toast na cześć Edwarda Gierka. Jego listy ze Stanów Zjednoczonych, gdzie przebywał na długim stypendium (przekazałem je do Biblioteki Narodowej) były perełkami mądrego dowcipu, 2 Migotania 52 Rys. Marek Przybyła zachwytu nad tym krajem. Prawdopodobnie o to właśnie śmiertelnie się pokłóciliśmy; byłem przekonany, że rozstaliśmy się na zawsze. Ale już następnego dnia goniec z Czytelnika przyniósł mi do domu tom przekładów z Eliota z dedykacją: „Marku Drogi, spokojna głowa, o polityce ani słowa”... Na jego pogrzebie w Krakowie było nas, warszawiaków, tylko trzech: Jurek Górzański (Michał go ogromnie cenił), Waldek Kasprzyk i ja. Nie mogłem się oprzeć zdziwieniu, że trumna jest taka niewielka i płaska. Podobno upadł na płaskie i śliskie nadmorskie skały i uderzył w nie tyłem głowy. Zmarł w karetce, która go wiozła do ateńskiego szpitala. Jerzy Niemojowski poeta i tłumacz, z którym Michał sie przyjaźnił, przeprowadził prywatne śledztwo, twierdził, że było zupełnie inaczej. Ale czy to ważne? U Ritsosa w tłumaczeniu Michała znalazłem taki fragment: Musimy strzec naszych umarłych. Nasi nieprzyjaciele mogliby ich odgrzebać,wykraść... MAREK WAWRZKIEWICZ Maciej Bieszczad Granice Piotr Gajda - Skoki na główkę/Felieton .................1 To czego nie powiedziałem tamtemu chłopcu klęczącemu przed Lidlem zbierającemu na operację dla swojej siostry chorej na raka krwi To co nie mogło mi przejść przez gardło co gdzieś się zapadło zawieruszyło wyjaśniało jego i mnie kupujących i sprzedających wsiadających i wysiadających w pośpiechu Kroki Marek Wawrzkiewicz - Michał/Felieton ..................1 Maciej Bieszczad - Poezja ........................................2 Janusz Wałek - Sposób na Wyspiańskiego/Esej.....3 Małgorzata Wątor - Poezja ......................................5 Katarzyna Lisowska - Poezja .....................................6 Mirosława Michalska-Suchanek - Absurd ateizmu... /Esej .............................................................................6 Aneta Kwiatkowska - Reklama żydowska .... /Esej Historyczny ..........................................................8 Grzegorz Musiał - Nowi skazańcy nowe katusze/ Fragment powieści ...................................................10 Agnieszka Tomha - Demaskowanie iluzji w twórczości .../Esej ..................................................14 Krystyna Śmiechowicz - Marina Iwanowna .... /Esej .............................................................................16 Adam Buszek - Poezja .............................................19 Kazimierz Sopuch - Stan wojenny – pierwsze tygodnie / Wspomnienia .............................................................20 Tatjana Jamnik - Agata /Proza ..............................23 Andriej Korowin - Poezja ..........................................24 Anton Nesterov - Poezja ..........................................25 Adam Buszek - Krajobraz w świetle błyskawicy ... /Esej...............................................................................26 Zbyszek Ikona-Kresowaty - Maszkow malarz kolorysta ..../ Piórem malarza...........................................................28 Paweł M. Wiśniewski - Poezja .................................29 Małgorzata Dorna-Wandrychowska - Ucieczka do miejsc ..... /Esej Estetyka ..........................................30 Renata Paliga - Wróżba z trzech kart /Proza.......33 Eugeniusz Kurzawa - Zostawił trwały ślad /Sztuka....34 Katarzyna Zwolska- Płusa - Poezja..........................35 Paweł Marciszewski - Tryptyk Sofoklesowy /Esej....36 Janina Barbara Sokołowska - Poezja.....................37 Mateusz Wabik - Poezja............................................37 Hanna Dyktyńska - Wandy Neumann .../Esej.......38 Grzegorz Musiał - Dziennik Włoski. Sycylia /Dzienniki Podróże........................................................................40 Janusz Wałek - Błąd /Proza......................................41 Adam Świeżyński - Poezja ........................................41 Sławomir Majewski - Cholernie prosta sprawa /Proza .......................................................................................42 Basha Maryanska - Międzynarodowy Plener ..../ Korespondencja .........................................................44 Marcin Balczewski - Tatek /Proza.............................45 Andrzej Wołosewicz - Żulińskiego prześwietlanie mroku /Książka Kwartału........................................................46 Andrzej Wołosewicz - Triada Cezarego Sikorskiego ...../ Esej o esejach..............................................................47 Leszek Szaruga Rękopis znaleziony w kiblu /Satyra.....54 RECENZJE Piotr Gajda - Wiersze podlewającgo pelargonie 47; Katarzyna Wójcik - In varietate concordia 50; Beata Dorosz - Mieszkam na wyspie 50; Mateusz Wabik – Malarskość kontra autobiografizm 52; Ewa Kazula – O wierszach na kartki... 53; Barbara Anna Dominik – OB wg Łucji Dudzińskiej... 53; Rzeczy syna marnotrawnego Poza domem nikt o nie dbał, powoli się unicestwiały. Książki traciły stronice. Fotele rozmówców. Stoły biesiadników. Gasły lampy ograbione z abażurów. Krople rozmazywały litery, znikała niegdyś wyczuwalna treść. Dom z kolei przenikało oczekiwanie. W przestronnych pokojach czekały czyste ubrania, obok łóżek stały najwygodniejsze buty. W kuchni pachniało świeżo upieczone ciasto kruche ze śliwkami. Codzienne, niezawodne, niewidzialne. Tyle o was wiem. Pierwsze dni lata Osiemdziesięciolatek po trzech zawałach podnoszący się z ławki w parku Obok niego na równie drżących nogach jego żona Ośmielili się wyjść na spacer po trzech tygodniach spędzonych w szpitalu w zaduchu bez siebie Szelest A gdy usłyszeli szelest Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie w powiewie dziennym, skrył się Adam z żoną swoją przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu. 1 Księga Mojżeszowa 3,8 Cisza uczy słuchać Pamiętam z jaką niepohamowaną wyższością patrzyłem na starców Wydawało mi się że ich czymś przewyższam że jestem od nich sprawniejszy mogę więcej niż oni pozostawieni coraz bardziej w tyle Z ciszy wyłania się uważność. W niej rodzi się mowa, jest dla niej naturalnym środowiskiem. Komu mam to wyznać? Kto dziś wysłucha mojej skargi? Powinienem był przede wszystkim dogonić tych ostatnich Świst odjeżdżającego pociągu to jeszcze jeden sygnał dla podróżnych. przyłączyć się do ich szeroko otwartych oczu Ostatnie pożegnanie Przechodzę przez cmentarz z trzyletnią córeczką. Niedawno zaczęła mówić. Jest zimne przedpołudnie. Wybraliśmy tę drogę na skróty z zamiarem wcześniejszego powrotu. Huk silników na lotnisku nie dodaje nikomu skrzydeł. Polityczna debata oczywiście stara się coś powiedzieć, tak jak mechaniczna wrzawa w godzinach szczytu. Mijamy nowe groby, usypane wczoraj. Tam nikogo nie ma - raz patrzy na mnie, raz na grobowce wokół. Przykładowo słowo „szelest” posiada pełno synonimów, tyle że szept, poszept, poszum, szum, szmer chybiają celu. Prawie nic nie mówią. Ciągle pokazuje paluszkiem dużo nowych kwiatów. Tu są i tam i tu - powtarza zachwycona.. Nic tak nie przykuwa jej uwagi jak wielobarwne wiązanki. Mowa należy do przechadzającego się po ogrodzie, do tego, który do nas przyszedł. Zdanie Spadł śnieg przeczytane w książce Charlesa Simica: „Są poeci, którzy traktują cię jak imbecyla, i są poeci, którzy traktują cię jak poetę.” Zdanie ganiące małostkowość, po bliższym z nim zetknięciu, jest zdaniem o relacjach. Są ludzie, którzy traktują cię przedmiotowo, i są ludzie, którzy traktują cię jak człowieka, po ludzku – można powiedzieć, parafrazując Simica. Zamiast spodziewać się najgorszego wyszedł na otwartą przestrzeń w dniu kiedy spadł pierwszy śnieg Zamieć i niska temperatura zaprowadziły go do kryjówki wroga Druga Księga Samuela opisuje ten czyn zdawkowo: 3 pewnego razu spadł śnieg zstąpił do dołu i zabił tam lwa Nie podaje: chodził po jego śladach poznawał jego zwyczaje Benaja mało wiedział o drapieżnych kotach Nie potrzebował wiedzy na temat ich siły Znał tylko miejsce gdzie lew wykopał jamę i tylko czekał aż się zrobi zimno Gazeta Literacka 3 POEZJA Spis treści ESEJ Janusz Wałek Sposób na Wyspiańskiego J ak ukazać Stanisława Wyspiańskiego, jednego z najbardziej wszechstronnych artystów wszystkich czasów, malarza i poetę obdarzonego niezwykłą wyobraźnią, by jego twórczość objawiła się w pełnym wymiarze, jak przekonać współczesnego odbiorcę kultury, tak Polaka jak cudzoziemca, że dzieło Wyspiańskiego należy do szczytowych osiągnięć europejskiego Modernizmu. Liczne prace plastyczne tego artysty, w większości wykonane techniką pastelową, na papierze, nie mogą być - ze względu na możliwość ich uszkodzenia przez nadmierne naświetlenie – udostępniane publiczności na stałych ekspozycjach. Oglądamy je więc na wystawach czasowych lub rotacyjnie zmieniających się pokazach. Pamiętać też musimy, że malarskie i rysunkowe prace Wyspiańskiego to tylko część jego obszernego dzieła. Teatry rzadko dziś grywają Wyspiańskiego, rzadko też zapewne sięgają po jego teksty, niełatwe, pisane dość skomplikowanym, młodopolskim językiem, czytelnicy. Znamy więc Wyspiańskiego, czy nie znamy? Warto się nad tym zastanowić. Jak również warto się zastanowić nad sposobami jego poznawania. Wiele lat temu oprowadzałem pewnego Amerykanina, zainteresowanego środkowoeuropejskim modernizmem, po galerii obrazów krakowskiego Muzeum Narodowego i po Muzeum Stanisława Wyspiańskiego. Młody człowiek przyglądał się ze szczególną uwagą dziełom tego artysty, o którym już co nie co wiedział, jego pejzażom , portretom i autoportretom, wizerunkom dzieci, wreszcie projektom polichromii i witraży, spośród których największe zaciekawienie wzbudziły w nim nigdy nie zrealizowane „śmiertelne” kartony wawelskie z biskupem Stanisławem, Henrykiem Pobożnym i Kazimierzem Wielkim. Kiedy po wizytach w muzeach usiedliśmy w kawiarni, młody Amerykanin , nieco zakłopotany, powiedział: owszem, ten wasz Wyspiański robi wrażenie, chociaż nie wydaje mi się, by był lepszy od Degasa czy Toulouse -Lautreca. Na pewno jest godzien, by umieścić go w pierwszym szeregu europejskich malarzy owego czasu ale to przecież nie oznacza jeszcze ,że jest on jakoś szczególnie „great”. A tak przecież o nim piszecie i mówicie. Wielki Wyspiański. Pokazałem mu wtedy jeszcze witraż „Bóg OjciecStań się” u Franciszkanów i opowiedziałem o teatrze Wyspiańskiego, o którym Amerykanin nic nie wiedział, a widząc jego wyraźnie rosnące zaciekawienie różnymi dziwnymi pomysłami Wyspiańskiego zaciągnąłem go na Wawel, gdzie, w Katedrze, niemal scena 4 4 Migotania 52 po scenie zobrazowałem mu „Akropolis”, sztukę, w której jako personae dramatis występują postacie z katedralnych nagrobków i rozwieszonych w katedrze gobelinów. – Przecież to nieomal jak ready- mades Marcela Duchamp – zawołał, może nieco naiwnie, zatrzymując się chwilę przy posągu Włodzimierza Potockiego dłuta Thorvaldsena, artysty, którego specjalnie nie cenił. – I co, czy udało się tej pannie ( figurze z nagrobka Kajetana Sołtyka) wlać trochę krwi w ten biały marmur- zapytał z uśmiechem. – Udało się. Długo stawiał opór ale w końcu uległ roznamiętnionej dziewczynie i pobiegli się kochać do jakiejś ciemnej kaplicy. Uświadomiłem sobie wtedy, że dzieło Wyspiańskiego, obfite i niełatwe do ogarnięcia, do tego zrealizowane tylko po części i w znaczącym stopniu istniejące w sferze zamysłów i projektów , wymagałoby jakichś specjalnych środków do jego pełnej i właściwej prezentacji. Ale wówczas kiedy spotykałem się z Amerykaninem środkami takimi jeszcze w Polsce nie dysponowaliśmy. W 2007 roku, w stulecie śmierci artysty, w krakowskim Muzeum Narodowym przygotowałem wraz z kolegami wystawę pod tytułem „Stanisława Wyspiańskiego Teatr Ogromny”, stanowiącą próbę spojrzenia na Wyspiańskiego z szerszej niż dotąd pespektywy, wykorzystując różne nowe techniczne rozwiązania. Zofia Gołubiew, ówczesny dyrektor Muzeum Narodowego tak pisała o tej wystawie w katalogu: „… Muzeum poważyło się na podjęcie ekspozycyjnego eksperymentu, prezentując po raz pierwszy wystawę bez oryginalnych dzieł (z dwoma jedynie wyjątkami), czyniąc tworzywem pokazu myśl Artysty. Zastosowane narzędzia, właściwe naszym czasom – projekcje filmowe, pokazy multimedialne, specjalne nagrania dźwiękowe – a także aranżacja wystawy wykorzystująca elementy scenografii kilku dramatów mistrza, wszystko to złożyć się ma na swoistą narrację czy raczej widowisko, które – mamy nadzieję – zostanie zaakceptowane przez publiczność epoki telewizyjnokomputerowej. Posługując się tą nietypową metodą, Muzeum pragnie przedstawić Wyspiańskiego jako wielkiego wizjonera, który widział świat w duszy teatrze (…) Ufamy, że dzisiejsze środki techniczne pozwolą na pobudzenie wyobraźni widzów i na zobaczenie przez nich spektakli Artysty” Możliwości techniczne, jakimi dzisiaj dysponujemy pozwalają na bardzo wiele i w przypadku twórczości Stanisława Wyspiańskiego mogą być bardzo przydatne. Podajmy kilka przykładów możliwości ich wykorzystania. Posługując się różnymi technicznymi rozwiązaniami można na przykład zobrazować jedno z najważniejszych przedsięwzięć artysty, nigdy nie zrealizowany cykl historycznych witraży, zaprojektowanych do prezbiterium Katedry na Wawelu. Tylko trzy z nich wykonane zostały techniką pastelową, w formatach przeznaczonych do odtworzenia w szkle, natomiast pozostałe to niewielkich rozmiarów projekty rysunkowe. Na wystawie w Muzeum Narodowym symulacja wawelskiego prezbiterium z witrażami Wyspiańskiego robiła wielkie wrażenie. Drugim, również niezrealizowanym projektem jest opracowana przez Wyspiańskiego, wspólnie z architektem Władysławem Ekielskim, okazała zabudowa wzgórza wawelskiego, gdzie, po opuszczeniu Wawelu przez Austriaków, w wolnej Polsce, której Wyspiański nie doczekał, miały powstać reprezentacyjne budynki polskiego parlamentu i Muzeum Narodowego. W sposób wirtualny, wykorzystując liczne rysunki i fotografie można to wszystko, bardzo efektownie pokazać. Nowoczesne środki pozwalają na wprowadzenie odbiorcy w specyficzne klimaty niektórych dramatów Wyspiańskiego, spośród których na szczególną uwagę zasługują Noc Listopadowa , przywołująca warszawskie Łazienki , gdzie pośród jesiennych drzew i spiskujących powstańców toczy się wspaniały dialog Demeter i Kory, oraz wspomniany już wyżej dramat Akropolis, rozgrywający się w Noc Zmartwychwstania w wawelskiej Katedrze. Posługując się zdjęciami posągów wawelskich i gobelinów, fotografiami łazienkowskiego parku i wnętrz Pałacu na Wodzie oraz nagranymi przez aktorów recytacjami tekstów z tych sztuk oraz stosowną muzyką można wykreować bardzo atrakcyjne dla widza, także tego, który nigdy tekstów Wyspiańskiego nie czytał, i nie przeczyta, sytuacje. Za pomocą nowoczesnych technik można bardzo efektownie przedstawić niektóre zupełnie niezwykłe pomysły sceniczne Wyspiańskiego. Podajmy kilka przykładów. W Legendzie I miejscem akcji staje się dno Wisły, gdzie „z pośród zasnutych piaskiem głębin sterczą opłukane wodą złomy kamienne , przypominające kształtami ludzkie wyogromniałe postacie, jakby śpiące”. W Legionie oglądamy wnętrze kopuły bazyliki św. Piotra W Rzymie, do którego wjeżdża na koniu król litewski Mendog, a w dramacie Bolesław Śmiały chodzi po scenie barokowa srebrna trumna biskupa Stanisława Szczepanowskiego z jego konfesji w Katedrze Wawelskiej, pomysł, którego mogliby pozazdrościć Wyspiańskiemu surrealiści z Wydaje się, że najbardziej odpowiednim miejscem na urządzenie w Krakowie takiego nowoczesnego ośrodka Wyspiańskiego mógłby być stary, nieużywany od kilku lat Dworzec Główny, zabytkowy budynek w samym środku miasta. Próbowałem jakiś czas temu zainteresować tym pomysłem krakowskie władze od kultury ale ,niestety, bezskutecznie. W ostatnich dniach natomiast zainstalowano w budynku krakowskiego dworca „Multimedialną Wystawę Vincenta van Gogha”. Może zobaczymy też tam niedługo podobne multimedialne pokazy innych artystów, jak na przykład cieszące się ostatnio dużym powodzeniem wirtualne prezentacje dzieł Hieronima Boscha. Najważniejsza z nich, towarzyszyła niedawnej wielkiej wystawie oryginalnych dzieł tego artysty w madryckim Prado, zorganizowanej z okazji 500 rocznicy jego śmierci. Dwie inne urządzono z tej samej okazji w Berlinie i w Moskwie. Pamiętajmy jednak, że tak Van Gogh, jak Bosch, byli tylko malarzami i jakiej by nie zastosować do ich prezentacji techniki, dotyczyć ona będzie tylko ich dzieł malarskich, które możemy oglądać także na żywo w muzeach. W przypadku Wyspiańskiego użycie nowoczesnych technik medialnych pozwoliłoby ukazać go jako artystę totalnego, operującego obrazem i słowem, dźwiękiem głosu ludzkiego i instrumentów muzycznych, gotowymi dziełami sztuki i konkretnymi budowlami oraz obszarami miejskimi, tworzącego nieprawdopodobne i fascynujące sytuacje sceniczne oscylujące pomiędzy historią, mitem, legendą, halucynacją a także realną, niekiedy bardzo dosadnie – jak w Weselu – ujętą rzeczywistością, użycie tych środków pozwoliłoby odkryć całe bogactwo, oryginalność i w wielu przypadkach nowatorstwo tego wielkiego artysty. Siedem dni umierania Pierwszego dnia – jest dźwięk Błyszczący jak echo długotrwały jak szczekanie psa. Małgorzata Wątor Jego natarczywość budzi W ludziach konsternacje Stawia na nogi pierwotny lęk Anatomia Miazga kostna zaczęła zgrzytać i strzelać. Niczym zaczepka z plastiku na pranie. POEZJA Salvadorem Dali na czele. Przy pomocy nowych środków technicznych można by też stworzyć coś w rodzaju spaceru po Krakowie, posługując się zdjęciami miasta z czasów Wyspiańskiego oraz jego malarskimi widokami. Widoki te ukazują miasto zupełnie puste, na ulicach nie ma przechodniów, dorożek, koni, Kraków Wyspiańskiego żyje tylko swoją architektoniczną i roślinną substancją. Obrazy te, szczególnie widoki z okna pracowni na Kopiec Kościuszki i bajeczny widok nocny Plant z osłoniętymi słomianymi chochołami krzewami róż, mają podobny klimat jak słynne „metafizyczne” pejzaże Giorgia de Chirico. By podjąć się takiego zadania trzeba oczywiście dysponować odpowiednim miejscem, w którym można by takie multimedialne pokazy zorganizować. W miejscu tym powinny być dość duże przestrzenie, o stosownej wysokości, łatwo dostępne dla publiczności. Oprócz multimedialnych pokazów, łączonych z dźwiękiem ludzkiego głosu (cytaty z Wyspiańskiego) i muzyką, w miejscu tym powinny się też znaleźć dwie osobne sale, sala Malarza i sala Poety, przeznaczone na czasowe pokazy oryginalnych prac plastycznych Wyspiańskiego ( wypożyczanych ze wszystkich polskich muzeów) i okazjonalne działania teatralne , próby i ćwiczenia z Wyspiańskiego, np. w wykonaniu studentów szkół teatralnych. Powinny też być tam dostępne dla publiczności pokazy nagrań przedstawień teatralnych i filmów, pośród których np. spektakl telewizyjny Andrzeja Wajdy Noc Listopadowa i jego film Wesele szczególnie się wyróżniają. W Krakowie Wyspiański jest dzisiaj wielkim nieobecnym. Witraże i polichromia u Franciszkanów, witraż „Apollo” w trudno dostępnym Domu Towarzystwa Lekarskiego, wreszcie kilkanaście dzieł malarskich w muzeum, na uboczu którego stoi okazały, ale dla nie znających twórczości Wyspiańskiego zupełnie niezrozumiały jego pomnik, to za mało, by przekonać kogokolwiek, że ten tak bardzo krakowski artysta naprawdę był „great”. Na dodatek otwarte w tym mieście, w roku 1983 Muzeum Stanisława Wyspiańskiego- stanowiące oddział krakowskiego Muzeum Narodowego,od czterech lat już nie istnieje. Jest w Krakowie Dom Jana Matejki (nauczyciela Wyspiańskiego) i Dom Józefa Mehoffera (jego przyjaciela), istnieje Cricoteca, ośrodek Tadeusza Kantora- w pewnym sensie spadkobiercy autora Wesela- i brak odpowiedniej placówki poświęconej Wyspiańskiemu, prezentującej jego dzieło w pełny i właściwy sposób, stanowi jedną z najpoważniejszych luk w kulturalnym pejzażu Krakowa. Drugiego dnia Umiera ciało. Obudziły się w niej Haki mięśni porośnięte skórą. Trzeciego dnia Nie wolno zatrzymać duszy. Pora wyłączyć zegary Prześcieradłem nakryć lustra W swojej prostocie Zaczęły tworzyć wystające pnie Czwarty i piąty dzień Jest dla Ciebie Dla Twojego smutku Które jak się zetnie To mogą zabić. Szóstego dnia Trzeba zorganizować pochówek Wiatr Mogłam bardzo długo cofać się w przeszłość. Wędrować przez pięćdziesiąt godzin Rozładowania się temperatury słońca. Siódmego Zakopać ciało. Pogranicza Śniłam, o tej podróży Śniłam, na styku lądu i morza Wcześniej Układałam ciało równolegle do linii brzegowej. Powstały z wysiłku wyobraźni. Przeszły przez Otwarte dusze Nie z tego świata. Po to aby zgnić W duchu i w ciele Tego świata. Na otwartej przestrzeni Mogłam pokonywać maksymalnie Kilkanaście kilometrów w głąb. Zatrzymując wiatr. Grabarz Na Pomorzu, Grzebałam zwłoki wśród niżów barycznych. Ciśnienie samo rozsadzało czaszkę A ja kaleczyłam trupa, wiązałam go sznurem Krępując go przed pochówkiem. Miałam zwyczaj wkładania kości Do skrzynki zbudowanej z kamienia Z wizerunkiem twarzy ludzkiej. Epigrafika Nieistniejące cywilizacje przetrwały Jak zapiski na korze brzozowej. Inskrypcje powleczone woskiem Przetrwały do naszych czasów. Pod warunkiem, że mądrość Utrwalimy inaczej niż w pamięci. Na niekonwencjonalnych nośnikach danych. Inaczej było po drugiej stronie Bugu Tam, upychałam rękoma prochy zmarłych Do specjalnie wcześniej wykopanych jam. Rys. Marek Przybyła 5 JANUSZ WAŁEK Gazeta Literacka 5 ESEJ POEZJA Katarzyna Lisowska Absurd ateizmu Sierpień Ciszej już się nie da oddychać w stronę słońca, by zatrzymać dojrzałe lato, które chyli się do ziemi i pozostaje tam coraz dłużej. Nie, już nie kwitną białe róże w ogrodzie nad ranem, które następuje z wolna. Mgły na wsi srebrzą się potokami milczenia. Rozmawiam ze swoimi cieniem w blasku bladego księżyca wędrującym po chropowatym murze wraz ze mną szepczemy tylko o przemijaniu. A w oknie stuka starość... Ach, więc to tak, nic się w ciąż nie dzieje. Ach, więc to tak, to tylko wiatr kradnie z drzew czereśnie. Ach, więc to tak więdnie kwiat nieużywany na parapecie... Mona Mona Liza z długimi kruczoczarnymi włosami wyczesanymi do kolan w różowej sukience przejeżdża tramwajem czytając powieść bestseller w życiu gumy wszystkie osiedlowe przystanki. Wyraz twarzy ma podłużny, oczy szczupłe, palce grube... Ironicznie uśmiecha się do brudnej szyby, w jakiej widzi postać dziecka. Kocimi nogami przeczesuje grzbiet bez ciszy. Idzie na oślep w tłum i oczywiście znika ja jawo sen. Na cmentarzu żywych Wolniej, ciszej głośniej. Zamknij się lub zamilcz na zawsze. Nie odzywaj się do mnie więcej skorupką ciszy. Naucz się milczeć wymownie i patrzyć mi w oczy swoimi zamkniętymi. Patrz na mnie, kiedy mnie nie widzisz. Módl się do mnie jak komary do nocy, kiedy siadają ci na powłoce gardła, a ty nie możesz obudzić się ze snu. Wiesz, że zawsze boli, że nawet sen przynosi ulgę nie inną niż stado gwoździ jeżące ci się na powłoce nie dłoni, a serca. Tylko silniejszy ból osłabia swojego poprzednika. A jakby tak napisać piękny wiersz o niczym ku pokrzepieniu czyjejś radości... *** Nie udaj już takiego głupiego. Nie ma pokolenia porno, nic nie ma. My tylko jesteśmy, skóra, kość. Nicość. Nie udaj wariata, skoro nim jesteś to bądź. To jest prosta recepta na życie. Nie wymyślać tyle... To jest prosta recepta na życie... Nie wymyślać tyle. Skóra, ząb, życie... 6 Migotania 52 Mirosława Michalska-Suchanek 6 a solipsyzm Dostojewskiego T wórczość Fiodora Dostojewskiego określona jest przez jego antropologizm i antropocentryzm. Człowiek i jego los stanowią oś wszechświata, jednostka to — jak powiada Nikołaj Bierdiajew — „mikrokosmos, centrum bytu, słońce, wokół którego wszystko krąży. Wszystko w człowieku i dla człowieka. W człowieku zagadka istnienia świata. Rozwiązanie problemu człowieka oznacza rozwiązanie problemu Boga”. Autor Braci Karamazow opisuje podziemie ludzkiego wnętrza — tę część duszy (psychiki, świadomości, podświadomości czy nieświadomości), w której rodzą się motywy działań, gdzie mają swój początek pragnienia, iluzje, namiętności, i gdzie ostatecznie dokonywane są wybory między dobrem i złem. Dociera do tych pokładów, które determinują psychiczne, moralne i duchowe życie bohaterów. Dzieła Dostojewskiego są traktatami filozoficznymi, które dotykają spraw człowieka w sytuacjach granicznych. Przedstawiane idee pisarz personifikuje, w jakimś sensie nadając swoim utworom ideologiczną formę religijno-moralnego dramatu, rozstrzygającego zagadnienia związane z tajemnicą człowieka i jego relacji z transcendencją. Interesuje go zwłaszcza jednostka, której życiowym drogowskazem stała się ciemna strona „ja” — człowiek wplątany w sieć „przeklętych problemów”, zanurzony w grzech, opętany ideą, odrzucający Boga. Postaci wykreowane przez autora Zbrodni i kary funkcjonują w rzeczywistości społecznej, jednocześnie jednak jakby całkowicie poza jej bezpośrednimi wpływami, gdyż to nie środowisko w świecie Dostojewskiego wypacza człowieka. Ludzka myśl, nie skrępowana racjami o charakterze pragmatycznym, krąży swobodnie, próbując znaleźć odpowiedzi na „pytania przeklęte”. W październikowym rozdziale Dziennika pisarza z roku 1876 Dostojewski pomieszcza ważną miniaturę literacką pod tytułem Wyrok (sam pisarz mówi o artykule, jednak walory artystyczne tekstu zdecydowanie sytuują go poza publicystyką). Utwór stanowi zapis w konwencji z lekka ironicznej rozumowania niejakiego anonimowego NN, które przywiodło go do decyzji o samobójstwie, gdy tylko uświadomił sobie bezsens własnej egzystencji. Dostojewski rzecz nazywa spowiedzią samobójcy, jego ostatnim słowem, spisanym tuż przez wystrzałem w celu pouczenia wszystkich tych, którzy zechcą wysłuchać jego głosu. Wyrok w zamierzeniu pisarza miał odzwierciedlić światopogląd współczesnych mu Rosjan, wyrosły na fascynacji radykalnymi i destrukcyjnymi ideami zachodniej rewolucyjnej myśli, które znajdowały ujście w ideologii szybko rozpowszechniającego się nihilizmu. Rosję czasów Dostojewskiego cechowały elementy niezmiennie towarzyszące radykalnym zmianom: zamęt i chaos, a także samowola i upadek moralności, znajdujące skrajny wyraz w szerokiej skali przestępstw i perwersji. Wiek dziewiętnasty przyniósł Rosji próby tworzenia świata bez Boga, a religijną dezintegrację Dostojewski postrzegał jako jeden z głównych powodów wzrostu liczby samobójstw. Na narastający kryzys wiary autor Braci Karamazow reagował twórczością, w której występował z pozycji demaskatora ateizmu i jego nieprzejednanego przeciwnika. Stanowiący oś kompozycyjną Wyroku wywód NN jest konsekwencją odrzucenia Boga, a człowiek, który przeciwko Bogu się zbuntował, pełnię swojej wolności pragnie zamanifestować poprzez logicznie umotywowany akt śmierci dobrowolnej. Główne myśli zawarte w spowiedzi bohatera sprowadzają się do następującej tezy. Podczas stworzenia przyroda (u Dostojewskiego tożsama z naturą) obdarzyła człowieka świadomością, za pośrednictwem której nieustannie przypomina, że nie jest on bytem samodzielnym, lecz zaledwie częścią harmonijnej całości, maleńkim ogniwem potężnego, spójnego mechanizmu. Natura z punktu widzenia jednostki poraża amoralnością, gdyż jej istotę, zamiast dobra i piękna, wyznacza niedorzeczny kołowrót narodzin i śmierci. Zatrważa także niesprawiedliwością, bowiem powołuje do życia świadomość, aby po jakimś czasie, bez żadnych wyższych racji, ją unicestwić. Prawa rządzące przyrodą całkowicie wymykają się zwyczajowemu (ludzkiemu) pojmowaniu świata, są bezlitosne i nieubłagane. „Natura cię nie pyta; jej nie obchodzą ani twoje pragnienia, ani to, czy ci się jej prawa podobają, czy nie podobają. Musisz przyjmować ją taką, jaka jest” — już ponad dziesięć lat wcześniej Dostojewski pisał w Notatkach z podziemia. Człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak się ukorzyć i poddać autorytarnie objawianym rygorom i w sposób upokarzający podporządkować swoje „ja” materii, w której jest uwięzione. Aby nie zakłócić harmonii świata, godzi się na cierpienie. Oznacza to, że wobec narzucenia mu wbrew jego woli celu nadrzędnego, zmuszony do wpisania się w odgórny porządek wszechistnienia, czy chce tego, czy nie, wyraża zgodę na życie. NN ma wątpliwości, buntuje się, szuka powodów, dla których ludzi powinny zajmować prawa wszechświata oraz harmonia bytu. Niestety na swoje pytania nie znajduje odpowiedzi. Człowiek — jak logicznie rozumuje NN — pragnie szczęścia dla siebie, tylko tu i teraz, w krótkiej chwili własnego istnienia, przecież i tak wkrótce jego czas przeminie, a on sam odejdzie w niebyt. Świadomość, na obdarowanie którą nikt nigdy zgody nie dawał, nie niesie — NN kontynuuje swój wywód — harmonii istnienia, przeciwnie — rodzi poczucie egzystencjalnego dysonansu. Szczęśliwi ci, których świadomość jest ograniczona. Takich ludzi nie męczą wątpliwości, chętnie, a nawet z radością wyrażają zgodę na życie. Cóż jednak potem? Żyją na podobieństwo zwierząt — jedzą, piją, śpią, urządzają gniazdo i płodzą potomstwo, i tak aż po kres swoich dni. Bez jakiejkolwiek refleksji, całkowicie bez potrzeby definiowania sensu własnej egzystencji. Żyją zatem czy wegetują? — zdaje się pytać Dostojewski. W przypadku człowieka, obdarzonego pełną świadomością, rzecz wygląda inaczej. Demotywację istnienia generują proste pytania, które sobie zadaje: Po co to wszystko? W jakim celu? I wreszcie pytanie kluczowe: jaki jest sens uporczywej dbałości o to, aby żyć moralnie, przykładnie, praworządnie, w miłości i szczęściu? Być może czynić tak należy dla zwykłej, ludzkiej przyjemności — zgaduje. Jednak nie, gdyż zaraz pojawia się wątpliwość: jak można z życia czerpać szczęście, zdając sobie sprawę, że człowiek nie jest wieczny, wkrótce odejdzie, a wraz z nim wszystko obróci się wniwecz, zamieni w chaos, w jedno wielkie nic. Stąd już blisko do konkluzji. Oto NN oświadcza: Dost […] za nic na świecie nie mogę przyjąć żadnego szczęścia — nie z niechęci, z niezgody na przyjęcie go, nie z jakiegoś uporu zasadniczego, lecz po prostu dlatego, że nie będę, nie mogę być szczęśliwy pod warunkiem grożącej jutro nicości […] planeta nasza nie jest wieczna i ludzkości sądzone jest takie samo chwilowe trwanie, jak mnie, i choćby nie wiem jak mądrze, radośnie, sprawiedliwie i świątobliwie urządziła się ludzkość na ziemi — to wszystko też stanie się jutro tą samą nicością. Pochodną takiej postawy jest sytuowanie się postaci Dostojewskiego ponad moralnością. Zdaniem Hipolita Terentiewa — bohatera Idioty — perspektywa rychłego zgonu (był śmiertelnie chory na gruźlicę) sankcjonuje bezkarność. Wyraża on przekonanie, że dokonanie morderstwa, nawet wielokrotnego czy popełnienie innej dowolnej zbrodni, nie może w przypadku osoby nieuleczalnie chorej skutkować jakąkolwiek karą. Jak bowiem można skazać osobę wcześniej skazaną? I to na karę śmierci? W Śnie śmiesznego człowieka narrator w obliczu decyzji o materialistycznej wizji świata. Bunt w takim kontekście stanowi (w jakimś sensie) przejaw pychy świadomości i zostaje doprowadzony do, co prawda logicznego, niemniej pełnego absurdu. Zbuntowane „ja” nie daje zgody na nic: ani na istniejące systemy wartości, normy, prawa, ani na konkretny porządek społeczny, ani nawet na własne ciało. Świadomość pragnie usytuować się poza przestrzenią, przeciwko której się buntuje. Takie odcięcie osobowości mentalnej człowieka poprzez zabicie własnego ciała mogłoby stać się drogą do pełni wolności, niestety nie jest osiągalne. Logiczna myśl, będąca zaczątkiem oraz kierunkowskazem działań, nie stanowi nic innego, jak pochodną tej samej materii, którą samobójca pragnie unicestwić. Dostojewski w spowiedzi NN zawarł sens dla niego fundamentalny: odrzucenie nieśmiertelności duszy, niezależnej od ciała, skutkuje pełnym uwięzieniem własnego „ja” w materii, a ujmując precyzyjniej — wtopieniem „ja” w materię. Wskutek zabicia ciała, w całości unicestwieniu ulega rzeczona materia, a więc również ludzkie „ja”, co powoduje, że jednostka podlega całkowitej anihilacji. Współczesna Dostojewskiemu pisarka Ludmiła Simonowa-Chochriakowa próbowała przewidzieć charakter odbioru czytelniczego Wyroku. Jej pogląd był skrajny, twierdziła mianowicie, że nawet jeśli ktoś dotąd nie myślał o samobójstwie, lektura spowiedzi NN może zrodzić w jego umyśle podobną ideę. A nawet więcej, uświadomiwszy sobie logiczną konieczność unicestwienia świata, może zechcieć nie tylko skończyć ze sobą, ale również ze swoimi bliskimi, w pełnym przekonaniu, że czyni to dla ich szczęścia. Zważywszy, że niegdyś Cierpienia młodego Wertera Goethego rzeczywiście sprowokowały falę samobójstw, nie da się podważyć zasadności obaw rosyjskiej pisarki, co do równie silnego wpływu utworu Dostojewskiego. Niezależnie jednak od jej subiektywnej oceny recepcji Wyroku prawda okazała się inna. Większość czytelników w ogóle nie odczytała sensu tekstu, część zaś jego ideę zrozumiała opacznie. W związku z tym Dostojewski, który utwór uważał za ważny, w grudniowym numerze Dziennika pisarza z 1876 roku zamieścił szczegółowe jego omówienie. NN — wyjaśniał pisarz — stał się urzeczywistnieniem formuły logicznego samobójcy, a za wykładnię jego spowiedzi należy przyjąć następującą tezę: „bez wiary we własną duszę i w jej nieśmiertelność życie człowieka jest nienaturalne, niezrozumiałe i nie do zniesienia”, gdyż tylko przekonanie o nieśmiertelności duszy ludzkiej jest „źródłem żywego życia na ziemi — życia, zdrowia, zdrowych idei i zdrowych przekonań i wniosków”. Narrator Wyroku cierpiał, ponieważ zdał sobie sprawę, że bycie-w-świecie na poziomie świadomości zwierząt jest dla niego niewystarczające, nie potrafił jednak wykreować idei wobec Boga alternatywnej. Bolesne poczucie bezsensu dalszej, pustej egzystencji sprawiło, że samobójstwo stało się dla niego jedynym rozsądnym wyjściem, a nawet więcej — absolutną koniecznością. Dostojewski pisał: ESEJ Dostojewsk samobójstwie również uwalnia się od empatii wobec świata i tym samym, w sposób jego zdaniem naturalny i uzasadniony, lokuje się poza dobrem i złem. Symptomatyczne jest przy tym, że Hipolit-ateista rozważa wyłącznie potencjalną ewentualność kary ustanowionej przez sąd. Rozumowej analizie poddaje wszelkie za i przeciw, całkowicie pomijając wymykający się logice aspekt moralny. Wróćmy jednak do wywodu NN. Życie pojedynczego człowieka jest ułudą, wielkim udawaniem, spektaklem, który musi wybrzmieć do końca, bo takie jest prawo wszechświata (przyrody). Skoro więc nie można przerwać „komedii życia” niszcząc przyrodę, która daje ludziom świadomość, i tym samym „bezceremonialnie wydaje ich na cierpienie”, pozostaje samobójstwo. Jest to jedyna dostępna człowiekowi forma zachowania godności. Spróbujmy przyjąć zasady logiki bohatera i podążyć za jego tokiem myślowym. Jednostka jako ciało wyposażone w świadomość stanowi określone ogniwo bytu, które jest maleńką, jednakowoż niezbędną, cząstką przyrody. Człowiek, zabijając się, dokonuje anihilacji ciała, ale jednocześnie i własnej świadomości, co skutkuje pozbawieniem wewnętrznie spójnej machiny, jaką jest natura, ogniwa składowego. Przyroda funkcjonuje wedle precyzyjnego kalendarza, który wyznacza początek i koniec każdego ludzkiego istnienia. Samobójstwo stanowi śmierć samowolną (poza ustalonym wyższym porządkiem), naruszającą rytm naturalnego biegu świata — cykl życia i śmierci. Człowiek poprzez samounicestwienie nie jest w stanie przyrody zniszczyć, ale decydując się na tę samowolę zakłóca jej misterną, stabilną (jak się okazuje tylko pozornie) konstrukcję. Samobójstwo tym samym pełni rolę manifestacji buntu wobec natury, wyrazu niezgody na ubezwłasnowolnienie i jednocześnie jest ostatnim (zresztą jedynym możliwym) demonstracyjnym przejawem wolnej świadomości. Chcąc dokonać destrukcji natury, pragnąc wyzwolić swoją osobowość mentalną od jej despotycznej dominacji, jednostka unicestwia siebie. Motyw oskarżenia w stosunku do materialistycznie rozumianej natury, która działa przeciwko człowiekowi, będąc tym samym kwintesencją nielogiczności bytu, pojawił się już kilka lat wcześniej w Idiocie. Przyroda (natura), rozumiana jako rodzaj absolutu, wyznaczającego porządek istnienia świata, legła u podstaw fundamentu pojęciowego wspomnianego już Hipolita Terentiewa. Bohater w malignie widzi ją jako „olbrzymią i obrzydliwą tarantulę”, uleganie której odbiera jako bolesne upokorzenie. Bezwzględna natura wydała na niego wyrok śmierci, postanowił więc, że sam zdecyduje przynajmniej o miejscu i czasie jego wykonania. Samobójstwo traktował jako jedyny możliwy sposób przeciwstawienia się „bestii”, która samowładnie chce decydować o jego życiu, jako rodzaj buntu i jedyny możliwy przejaw czynnej władzy nad sobą, wykorzystanie pokusy ostatniego, wymiernego i definitywnego zamanifestowania własnej wolności. Akt samobójczy był dla bohatera ostatnim wyborem w sytuacji, w której wyboru już właściwie nie ma. Bunt Terentiewa napędzało poczucie godności własnego „ja”, które sprzeciwia się pozostaniu przy życiu na uwłaczających warunkach: nią, a przynajmniej zniknie określona odsłona świata, którą określone „ja” powoływało do życia. Tak właśnie rozumował „śmieszny człowiek”: […] wystarczy, bym się zastrzelił, a świata nie będzie, przynajmniej dla mnie. Nie mówiąc już o tym, że może istotnie dla nikogo nic już nie będzie po mnie, i cały świat, ledwo zgaśnie moja świadomość, też zgaśnie od razu jak mara, jak coś, co przynależy tylko do mojej świadomości i przestanie istnieć, albowiem może cały ten świat i ci ludzie — to tylko ja jeden. Akt definitywny zostaje dokonany — główny jego aktor przekracza granice doczesnego świata i przechodzi w niebyt, jednocześnie decydując o tegoż świata nieistnieniu. Wyraźnie rezonuje tu idea solipsyzmu (choć nie wydaje się żeby Dostojewski czynił to umyślnie), głosząca, że niemożliwe jest poznawanie rzeczywistości poza konkretną (własną) świadomością, gdyż jest ona dostępna tylko poprzez subiektywne percypowanie zjawiska. W konsekwencji wszystko co istnieje poza umysłem jednostki, jako jedynego konkretnego podmiotu, pozostaje układem zjawisk istniejących zaledwie potencjalnie, jest projektem świata, któremu dopiero czyjaś (konkretna) świadomość nadaje realną formę. George Berkeley w swojej sztandarowej pracy z 1710 roku pod tytułem Traktat o zasadach poznania ludzkiego stwierdza: Niektóre prawdy są dla ludzkiego umysłu na tyle bliskie i oczywiste, że wystarczy otworzyć oczy, aby je dostrzec. Za taką uważam tę istotną prawdę, że cały chór niebiański i wszystko, co wypełnia Ziemię, słowem wszelkie ciała składające się na potężną budowlę Wszechświata, nie mają żadnego samodzielnego istnienia poza umysłem. Swój pogląd Berkeley zawarł w twierdzeniu esse est percipi („istnieć to znaczy być postrzeganym”). Odmawiał bytowej niezależności materii, która nie jest treścią bezpośredniego subiektywnego doświadczania. Na rzeczywistość składają się — w jego pojęciu — elementy, będące tylko ideami (postrzeżeniami), trwałość zaś i jedność zapewnia im nieprzerwane postrzeganie wszystkiego przez Boga. Rozumowanie Dostojewskiego w jakimś sensie rozwija pogląd irlandzkiego filozofa. Świat istnieje jako byt powoływany przez świadomość (Berkeley mówi o umyśle) człowieka, który ów świat postrzega, natomiast świat jako całość (wszechistnienie) konstytuuje postrzeganie go przez Stwórcę. Ateistyczne założenie nieistnienia Boga odrzuca nadrzędnego „obserwatora”, co oznacza, że obraz realnego świata powstaje poprzez jednostkowe jego postrzegania. Śmierć jednostki z kolei (nieważne czy w czasie wyznaczonym przez przyrodę, czy przedwczesna — samobójcza) stanowi anihilicję ciała, ale i świadomości. W rezultacie rzeczywistość przestaje istnieć, gdyż ulega unicestwieniu to, co ją do życia powołuje. Jest to definitywny, nieodwracalny koniec wszystkiego. Jedynym ratunkiem przed pogrążeniem się w niebycie pozostaje wiara w Jedynego Boga i istnienie nieśmiertelnej duszy. Takie przekonanie głosił Berkeley — zaprzysięgły wróg ateizmu, głęboko w to wierzył również Dostojewski. Przywołane wyżej postaci autora Zbrodni i kary wskazują na paradoks dziewiętnastowiecznej Rosji — reprezentują ogromną rzeszę bluźnierców-ateistów, którzy z jednej strony nie wierzą w nieśmiertelność, z drugiej zaś kompletnie nie odnajdują się w świecie bez Boga. Ludzkie życie bez wyższej idei przeobraża się w absurd — dowodzi Dostojewski. Idea nieśmiertelności duszy jest bowiem jedyną wyższą ideą istniejącą na ziemi, jako że jedno jest tylko źródło wzniosłości, wszystkie idee, którymi człowiek żyje, z tej jednej wypływają. Tylko ona nadaje istnieniu znaczenie i rodzi pragnienie życia. Bez odniesienia do Absolutu ludzka egzystencja zamienia się w absurd ateizmu — bezsensowne trwanie w oczekiwaniu na pogrążenie się w nicości. Wartości 7 — punktuje Dostojewski — konstytuują się zawsze wobec kogoś (lub czegoś), kto (lub co) stanowi punkt odniesienia, to jest Wartość Najwyższą. Jeżeli jej brakuje, świat w sposób naturalny pogrąża się w Chaosie. Przeszłość znika w zapomnieniu, a przyszłość, pozbawiona zdefiniowanych celów, rozmywa się. Pozostaje teraźniejszość, która wyzuta z wiary w nieśmiertelność duszy, nawet nie może stać się czyśćcem na ziemi, choćby zakopconą wiejską łaźnią pełną pająków z wizji Swidrygajłowa. tojewski […] przyroda tak dalece ograniczyła moją działalność swoimi trzema tygodniami wyroku, że samobójstwo jest bodaj jedyną czynnością, którą jeszcze mogę zdążyć zacząć i skończyć podług własnej woli. Ano, może zechcę skorzystać z tej ostatniej możności czynu?. W cytowanej myśli rezonuje ten aspekt filozofii Feuerbacha, w którym myśliciel za jeden z najważniejszych atrybutów wolności człowieka uznaje samobójstwo. Podąża tu za Heglem, przekonującym, że ludzi od zwierząt różni przede wszystkim to, że zwierzę nie jest w stanie się zabić ani okaleczyć. Odzwierciedla jednocześnie myśl Fichtego, głoszącego, że przyjęcie śmierci dobrowolnej, już w momencie podjęcia decyzji, staje się manifestowaniem panowania nad przyrodą. Posłużmy się słowami Andrzeja Walickiego: „Przyroda zna tylko potrzebę samoochrony, decyzja śmierci jest przeciwieństwem tego dążenia. Każde samobójstwo dokonane z chłodnym spokojem… jest urzeczywistnieniem tego panowania”. Bohdan Urbankowski podkreśla gnoseologiczny wymiar buntu świadomości. Jest to już negacja totalna, wyzwanie, jakie jednostkowa świadomość rzuca otaczającej rzeczywistości, w której nie jest w stanie (nie może, nie chce) się odnaleźć. Nie istnieje żadna zadowalająca formuła pojednania ani NN, ani Terentiewa ze światem. Ich intencje samobójcze należy postrzegać jako sprzeciw wobec apodyktyczności Dostojew […] tylko przy wierze w nieśmiertelność człowiek pojmuje celowość swego istnienia na ziemi. Natomiast bez przekonania o nieśmiertelności związki człowieka z ziemią rozluźniają się, a utrata wyższego sensu życia (doznawana choćby tylko w postaci nieświadomej udręki) niechybnie prowadzi do samobójstwa. Autor Biesów starał się ujawnić luki w logice ateizmu. Otóż zgodnie z prawami owej logiki musi się przyjąć, że wraz z odrzuceniem idei nieśmiertelności duszy, śmierć stanowi absolutny kres wszystkiego. Jakie więc uzasadnienie może mieć odczuwanie szczęścia (czymkolwiek by ono nie było) na ziemi, gdy posiada się świadomość nadchodzącej nicości? Dlaczego ziemski świat nie przypomina raju, skoro z toku logicznego rozumowania wynika konkluzja, że powinien. Pytania te, uznane przez Dostojewskiego za wyjątkowe bluźnierstwo nowych czasów, pojawiają się nie tylko w wyznaniach samobójcy NN, i postawie Hipolita Terentiewa, dręczyły także Kiryłłowa (Biesy) i powtórzy je narrator Snu śmiesznego człowieka. Jedynym wyjściem w takiej sytuacji — odsłania absurd ateistycznej myśli Dostojewski — pozostaje to, co jawi się jako konkretne i definitywnie rozstrzygające, mianowicie unicestwienie własnego życia, a wraz z nim całego brudnego świata. Istotę tej myśli wiele dziesiątek lat później Jean-Paul Sartre ujmie w fundamentalnym dla ateizmu twierdzeniu: „świat istnieje tylko za pośrednictwem ludzkiej realności”. Rzeczywistość trwa jako sui generis byt intencjonalny, czyli dopóty, dopóki aktualizuje ją czyjaś świadomość, gdy ta ulegnie unicestwieniu, świat rozpłynie się wraz z MIROSŁAWA MICHALSKA-SUCHANEK Gazeta Literacka 7 ESEJ HISTORYCZNY Aneta Kwiatkowska Żydzi stanowili przed wojną około dwóch i pół procenta wszystkich mieszkańców Wolnego Miasta Gdańska. Rodziny zamieszkujące miasto nad Motławą od pokoleń czuły się Niemcami żydowskiego pochodzenia. Choć modlono się w synagogach, to równie chętnie świętowano Boże Narodzenie i bawiono się w sylwestrową noc. Żydowskie gazety wydawane były po niemiecku, a jidysz wśród liberalnych wyznawców judaizmu zapomniano. Prowadzone przez Żydów sklepy wydawały foldery i ulotki reklamowe. Analizując ich treść – język, ilustracje można wywnioskować, że środowisko to miało indyferentny stosunek do tradycji judaistycznych. Źródła „Encyklopedia współczesnego bibliotekarstwa polskiego”, Wrocław 1976 podaje, że druk ulotny to „druk najczęściej anonimowy, nie przekraczający czterech stron objętości, przeznaczony do szerokiego Odrębną grupę stanowili Ostjuden, którzy napłynęli do Gdańska w latach 20. z Rosji i Polski czasem pogardliwie nazywani Kaftanjuden czyli chałaciarze od tradycyjnego płaszcza noszonego przez ortodoksyjnych Żydów. Wśród dziesiątek mniejszych i większych sklepów znajdujących się na terenie Wolnego Miasta Gdańska, wiele z nich należało do gdańszczan wyznania mojżeszowego. Niektóre założone jeszcze w XIX wieku cieszyły się wielką popularnością. Wśród jubilerów prym wiodła firma rodziny Stumf. Założona w 1804 r., pod kierownictwem Ericha Alberta Moritza Stumpf’a przeżywała swój rozkwit. Handel prowadziła aż w trzech miejscach - Langgasse 29/30 (dziś ul. Długa), Langfuhr Hauptstr. 23 (dziś Aleja Grunwaldzka) i w Zoppot. Mniej popularna była firma jubilerska J. Neufeld & Sohne wraz z trzema sklepami na Langgasse i Gr. Wollwebergasse (dziś ul. Tkacka). Ulubionym ,do wybuchu drugiej wojny światowej, domem towarowym w Gdańsku był sklep braci Freymann. Otwarty w 1905 r. w kamienicy przy Kohlenmarkt 29 (Targ Węglowy) oferował odzież, bieliznę, wyposażenie wnętrz. Ponadto do gdańskich Żydów należały sklepy meblo- adres klienta w formie kart pocztowych. Dodatkowo stosowano na nich czcionkę stylizowaną na pismo ręczne, stwarzając tym samym charakter intymności i bezpośredniości, co powoduje, że klient czuje się wyróżniony. Dotyczy to zwłaszcza ludzi samotnych. Zupełnie inne środki perswazji niewerbalnej wykorzystuje reklama prasowa, co wynika oczywiście z ograniczeń jakie stwarza prasa. Są to – różne rozmiary reklamy, mniej lub bardziej ozdobne ramki, a przede wszystkim wielość wykorzystywanych rodzajów czcionek, nawet kilka w jednej reklamie. Ważniejsze komunikaty, nazwy firmy pogrubia się lub stosuje się druk rozstrzelony. Rzadziej w reklamach pojawiają się rysunki lub logo firmy. Mimo, że „Jüdisches Gemeindeblatt” było czasopismem żydowskim, w przekazie niewerbalnym znajdujemy niewiele cech, które nawiązywałyby do kultury, tradycji żydowskiej, jakich można by się ewentualnie spodziewać np. przy reklamie świec chanukowych, reklamie świeczników firmy ”Neufeld & Sohne”. Nieliczne reklamy, które zawierają symbole żydowskie to sklepy, które sprzedawały masło, mięso, mace. Posługują się one gwiazdą Dawida, aby podkreślić, że sprzedawane produkty są koszerne. Rysunek macewy z gwiazdą Dawida wykorzystała firma Passamonik Reklama żydowska w przedwojennym Gdańsku na wybranych drukach ulotnych i prasie jako przykład akulturacji Żydów gdańskich i szybkiego rozpowszechniania (…); ma przeważnie znaczenie doraźne, informacyjne i propagandowe. Do druków ulotnych zalicza się ogłoszenia, wywieszki, afisze, plakat, katalogi, cenniki i prospekty handlowe. Znaczenie tego rodzaju dokumentów było i jest ogromne. Niosą ze sobą olbrzymią ilość informacji o wielu aspektach życia codziennego. Stanowią cenne, dotychczas mało eksplorowane źródło badań dla wielu dziedzin nauki. Analizie poddany zostanie materiał badawczy z okresu 1925-1935. Ulotki i foldery handlowe pochodzą z drugiej połowy lat 20. Reklamują towary – futra, biżuterię, wyroby srebrne, węgiel - sklepów należących do gdańszczan żydowskiego pochodzenia. Reklamy prasowe pochodzą { zaczerpnięto} z „Jüdisches Gemeindeblatt”. Było to najdłużej ukazujące się żydowskie czasopismo w Gdańsku. Od początku (1928 r.) dotowane było przez Gminę żydowską, ale źródło dochodów stanowiły również reklamy i ogłoszenia. Wszystkie omawiane obiekty pochodzą ze zbiorów PAN Biblioteki Gdańskiej. Żydzi w Gdańsku Liczba ludności żydowskiej w drugiej połowie lat dwudziestych wynosiła ok. 10 000 osób, połowa mieszkała w samym Gdańsku. Tylko trzydzieści procent z nich miało obywatelstwo Wolnego Miasta Gdańska i do nich przede wszystkim odnosi się niniejszy tekst. Rodziny te zamieszkiwały miasto nad Motławą od pokoleń. Były mocno zlaicyzowane, nie znały nawet jidysz. Jak ujął to Samuel Echt, gdański pedagog w swej książce Dzieje Żydów gdańskich - My, Żydzi, byliśmy wolnymi obywatelami liberalnego miasta, stanowiliśmy część jego duchowego i kulturalnego życia, które z kolei stanowiło część kulturalnego życia Niemiec. Ta wypowiedź stanowi dobry przykład, w jaki sposób żydowska mniejszość postrzegała swą rolę podlegając przez wieki adaptacji kulturowej, przyjmując zwyczaje, ubiór, zachowania i wzorce większości. 8 8 Migotania 52 we, księgarnie, drukarnie, piekarnie, sklepy z odzieżą, restauracje i składy węgla. Reklama Rzeczownik reklama i czasownik reklamować pochodzą od łacińskiego słowa „reclamare” – krzyczeć, głośno się sprzeciwiać. „Uniwersalny słownik języka polskiego PWN” (Warszawa 2008) podaje, że reklama to „działanie polegające na zachęceniu potencjalnych klientów do zakupu określonego towaru lub usług”. Towarzyszy naszej przestrzeni publicznej od czasów antycznych. Niesamowity rozwój reklamy przynosi wiek dziewiętnasty i dwudziesty.. Wzrost znaczenia prasy, liczby tytułów, powstanie specjalistycznych agencji reklamowych, urbanizacja, upowszechnienie oświaty, zwiększanie dochodów klasy robotniczej to zaledwie kilka czynników, które wpłynęły na to zjawisko. Reklama jest aktem komunikacji, w którym język jest podstawowym środkiem perswazji, ale istotne role pełni także perswazja niewerbalna. Dobór środków zależny jest od wykorzystywanego medium. Perswazja niewerbalna w reklamie Wszystkie ulotki i foldery analizowane na potrzebę tego artykułu cechuje wysoki poziom artystyczny. Co jest tym bardziej istotne, że jak wiemy do dziś, wadą ulotki, folderu reklamowego jest to, że zostaną przez klienta zignorowane, bez oglądania wyrzucone. Z pewnością ich projekt i druk nie był tani dla właściciela sklepu. Posiadają rysunki, zdjęcia - kolorowe lub czarno-białe, co oczywiście zwiększa ich atrakcyjność i przemawia do wyobraźni. Na żadnej z ilustracji, czy zdjęciu nie ma nic, co mogłoby sugerować, że klientem jest osoba wyznania mojżeszowego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że odbiorcy tych ulotek i folderów zachowywali je dłużej, być może pokazywali rodzinie, znajomym. Układanie niektórych z nich w serie wręcz zachęca do kolekcjonowania, czy późniejszej wymiany. Podobnie jak dziś popularne były druki wysłane bezpośrednio na wykonująca nagrobki, a flagę biało-czarną z gwiazdą Dawida biuro podróży reklamujące wyjazdy do Palestyny. Wizerunek gwiazdy Dawida wykorzystał także w reklamie właściciel zakładu fryzjerskiego „Jossy”, który znajdował się w Sopocie na Seestr. 34 (dziś Monte Cassino). Jej tekst znajduje się w numerze z 1934 r. Być może wykorzystanie symbolu właśnie w tym roku, a nie wcześniej, związane było z narastającym terrorem nazistowskim wymierzonym w handel, rzemiosło i usługi wykonywane przez gdańszczan żydowskiego pochodzenia. W obliczu bojkotu, do którego nawoływali naziści, ostatnią deską ratunku wydawało się odwołanie się do solidarności wyznaniowej. Na dowód integracji i zlaicyzowania gdańskich Żydów mogą także posłużyć reklamy zabaw sylwestrowych. Na jednej z nich widać rysunek pary w strojach karnawałowych. Z pewnością więc musieli hucznie świętować Nowy Rok. Dodam, że żydowskie święto Rosz Haszana, czyli początek roku obchodzone jest w okresie sierpień-październik. Perswazja werbalna Slogan w reklamie, pełni poza ilustracją, kluczową rolę. Rysunek, zdjęcie przemawiają do naszej wyobraźni, a slogan nosimy w pamięci, mówimy nim, poprzez niego identyfikujemy się z marką. Bez wątpienia hasła, „Jüdisches Gemeindeblatt” również anonse J. Neufeld & Sohne korespondują z kalendarzem świątecznym. Z okazji świąt Bożego Narodzenia hasłem – Das schöne praktische Geschenk (piękne, praktyczne prezenty) firma poleca wybór kolczyków, biżuterii (Juvelen) i innych wyrobów ze złota (Goldwaren). Pretekstem do kupowania prezentów jest też święto Chanuka. W gazecie poświęconej temu świętu znajdziemy reklamę sklep, który zadowoli każdego poszukującego „modne” kapelusze. W ofercie znajdziemy – Klapphüte, Rauhhaarhüte, Reisehüte, Reisemützen und Sportmützen (cylindry, kapelusze, czapki podróżne, sportowe) . Nie ma natomiast jakiejkolwiek wzmianki, czy w sprzedaży były także jarmułki, czy inne tradycyjne żydowskie nakrycia głowy. Wnioski W żadnym z analizowanych druków ulotnych ich właściciele nie odwołują się do swych żydowskich korzeni. W „Judisches Gemeindeblatt”, gdzie można by się spodziewać takiego trendu, jest to rzadkie. Mimo, że była to żydowska gazeta w treści nielicznych anonsów znajdziemy jakiekolwiek podkreślenie żydowskości. Najprostsze oczywiście było to w reklamach restauracji, sklepów kolonialnych, piekarni itp. Przy większości z nich pojawia się napis w jidysz „koszerne”. Nieliczne nawet podkreślają – Unter Aufsicht des Danziger Rabbinats (pod nadzorem gdańskiego rabinatu). Wydaje się, że trudno odwołać się do przynależności religijnej, kulturowej w przypadku księgarni, producentów mebli, ubrań, butów itp. Udało się to jednak szewcowi z Langfuhr. W „Judisches Gemeindeblatt” z lipca 1931 r. zamieścił anons o treści – Tüchtiger, jüdischer Schuhmacher (solidny, żydowski szewc) oraz księgarni Frau R. Warschawzik, która reklamowała się – Bücher aller Art, auch Judaica und hebräische Literatur (wszelkiego rodzaju książki, judaica i hebrajska literatura). Wszystkie hasła mają uniwersalny charakter. Kierowane są do każdego potencjalnego klienta bez względu na wyznanie. Ponadto ulotka Kleine Geschenke… drukowana była w okresie przedświątecznym. Tradycja wręczania prezentów z okazji Świąt Bożego Narodzenia doskonale koresponduje z tym sloganem reklamowym. W „Jüdisches Gemeindeblatt” jest zaledwie kilka reklam firmy Stumpf & Sohn i mają charakter czysto informacyjny – nazwa firmy, wymienione miejsca gdzie znajdują się sklepy oraz co oferuje – Juweliere, Kunstgeweberhaus, Jüdische Kultursgeräte (biżuteria, rzemiosło, przedmioty kultu religijnego). Tym samym dopiero z prasy możemy się dowiedzieć, że firma miała również w swej ofercie przedmioty związane z judaizmem. Bogactwem haseł charakteryzują się reklamy kolejnej jubilerskiej gdańskiej firmy J. Neufeld & Sohne. Folder z zegarami niemalże na każdej stronie przekonuje klienta - Pünktlichkeit ist Sieg! (punktualność to zwycięstwo) - Unsere Wanduhr geht immer richtig! (nasza zegary ścienne chodzą zawsze dobrze) - Eine schöne gut gehende Uhr ist das vollkommenste Geschenk! (ładny zegar jest idealnym prezentem) - Welche reizende überraschungen! (jakie piękne niespodzianki) - Nun aber rasch! (ale teraz szybko) Podobnie w „Jüdisches Gemeindeblatt” nie znajdziemy reklamy tej firmy, która by w jakiś sposób nawiązywała do tradycji, świąt żydowskich, czy w inny sposób próbowała nakłonić klienta odwołując się do solidarności wyznaniowej. I tak np. w numerze I Jahrgang Nr. 6 Februar 1929 znajdziemy slogan – Wenn Sie Gesellschaft geben wünschen Sie Feststimmung und Elegant (jeśli chcesz wprowadzić świąteczny nastrój). W numerze z kolejnego miesiąca – Die schönsten Geschenke finden Sie in reichster Auswahl bei… (najpiękniejsze prezenty w najbogatszym wyborze znajdziesz…). Podobnie jak wiele innych reklam w ESEJ HISTORYCZNY teksty w analizowanych materiałach były układane przez profesjonalistów. Cechuje je duża finezja, idealne dopasowanie do reklamowanego towaru i profesjonalizm. Zgodnie z trendem panującym w reklamie w USA w latach 20., również w Gdańsku autorzy sloganów zaczęli się bardziej skupiać na kliencie niż na samym produkcie. Niestety nie pozostawili na ulotkach swych znaków firmowych, czy nazwisk. Danziger Einwohnerbuch z 1934 r. podaje, że w mieście działało osiem Reklamebüros i trzy firmy pod hasłem Reklamezeichner. Być może, że właściciele sklepów zamawiali projekty folderów poza Gdańskiem. Tym bardziej, ze część z nich została wydrukowana w Berlinie, Lipsku, Dreźnie itd. Hasła reklamowe Moritz Stumpf & Sohn na drukach ulotnych i folderach: - Nur echte Silberbestecke haben bleibenden Wert (tylko prawdziwe srebrne sztućce mają trwałą wartość) - Nur echt Silber (tylko prawdziwe srebro) - Kleine Geschenke Machen große Freude! (małe prezenty tworzą wielkie przyjaźnie) - Es ist ohne Zweifel Zeit (bez wątpienia już czas) z hasłem – Zum Fest emppfehlen wir besonders unsere große Auswahl an Chanuka-Leuchtern in Silber, Alpaka, Messing (na święto polecamy szczególnie duży wybór chanukowych świeczników). Jak widać, oba święta – chrześcijańskie i żydowskie były pretekstem do kupowania prezentów, co potwierdza dość swobodne podejście do tradycji religijnych. Ortodoksyjni Żydzi nie dawali prezentów nawet z okazji Chanuki, a tym bardziej na Boże Narodzenie. Sklep Bruno Berendt’a, który znajdował się na Kohlmarkt 1/2 (dziś Targ Węglowy), w swych folderach reklamuje się hasłem – Der moderne Hut (nowoczesne kapelusze). Podobnie jest w omawianym czasopiśmie, choć dodatkowo pojawiają się w niektórych anonsach hasła typu - Nur das Spezialgeschäft befriedigt Sie stets! (tylko wyspecjalizowany sklep zadowoli cię zawsze). Ze sloganów wynika, że z pewnością jest to Treść wielu reklam w omawianej żydowskiej gazecie uwarunkowana jest kalendarzem świąt zarówno żydowskich jak i chrześcijańskich. Jak widać wyżej, święta Bożego Narodzenia, czy Wielkanocy są dla gdańskiej społeczności żydowskiej okazją do dawania prezentów, świętowania przy stole przy ciastach specjalnie zamawianych na stół wielkanocny. Świadczy to o dość niefrasobliwym, a być może nawet obojętnym podejściu do wszelkich tradycji religijnych. Symptomatycznym jest, że na początku lat 30. w „Jüdisches Gemeindeblatt”, nie tylko wzrasta liczba reklam, szczególnie tych drobniejszych, ale pojawia się więcej krótkich napisów w jidysz w anonsach firm, sklepów, które we wcześniejszych latach tak się nie reklamowały np. dom towarowy Rudolfa Brzezisnkiego („Judisches Gemeindeblatt” VI. Jahrgang Nr. 6, 1 Dezember 1933 s. 54). Może być to związane z coraz agresywniejszą działalnością ruchu nazistowskiego na terenie Gdańska i terrorem wymierzonym w handel żydowski. Pod jego wpływem gdańszczanie o żydowskich korzeniach zmuszeni byli szukać klienteli w swojej grupie wyznaniowej, stosując jidysz odwoływali się też do solidarności w ramach mniejszości wyznaniowej, wspólnoty coraz bardziej zagrożonego świata. Wszystkie cytaty pochodzą z czasopisma „Jüdisches Gemeindeblatt” oraz druków ulotnych ze zbio9 Biblioteki Gdańskiej z zakresu sygnatur Od rów PAN 11480-11483, 4°, Od 11490, 4° ANETA KWIATKOWSKA PAN BIBLIOTEKA GDAŃSKA Gazeta Literacka 9 FRAGMENT POWIEŚCI Grzegorz Musiał (Rozdział powieści Tamara, oparty na życiu Tamary Łempickiej) Nowi skazańcy, nowe katusze C zasu na sielankę małżeńską nie mogliśmy wybrać gorszego. Pewnie znasz słabo historię Rosji, mój Pablo, no bo czego was tam uczą, na tej drugiej półkuli? Amerykańskiej wojny secesyjnej? i gąszczu waszych własnych powstań meksykańskich. Pod tym względem, jesteście podobni do Polski. To chyba los wszystkich katolickich krajów: mamy wciąż cierpieć, upodabniać się do owiec, do samego Chrystusa. Ale rzeź, jaka spadła na Rosję, przekracza wszystko... żelazna szarańcza runęła z piekła na ten kraj, mordując jego najlepsze dzieci, rujnując muzea i świątynie, przetapiając dzwony… łamiąc życiorysy mego pokolenia, w tym mój… choć w porównaniu z innymi, i tak miałam sporo szczęścia. Nie nawleczono mnie na bagnet, nie przybito do wrót stodoły… Uciekłam. Potem ratował mnie Paryż… i sztuka… to prawda. No i inteligencja, brak złudzeń… oraz finanse mojej rodziny. W czasie, gdy inni w rozpaczy miotali się po Rosji, jak po krwawej klatce zatrzaskiwanej ze wszystkich stron, my szliśmy już po nowe, darowane nam życie, ulicami Sztokholmu, Kopenhagi, na końcu - Champs Élysées... Ale po, kolei. Jest koniec 1916 roku. W kominku, w kącie sali restauracyjnej buzuje ogień, a my prosto z dworu, zmarznięci po spacerze, raczymy się gorącym barszczem w Dworze Komediantów na Sadowej - modnej knajpie artystycznej, która o tej popołudniowej porze jest pustawa. Tylko młody mężczyzna z długimi włosami i papierosem przyklejonym do wargi, brzdąka na pianinie jakieś kakofoniczne dzieło, w którym można by dopatrzyć się nieudolnej aluzji do Skriabina. Wojna obraca się na niekorzyść Rosji. W Petersburgu znikają z piekarń złote kołacze i bułki, pustoszeją cukiernie, zaczynają robić bokami do niedawna zatłoczone restauracje, w których jeszcze wczoraj jadało się czerwony kawior z Uralu, niedźwiedzie łapy w śmietanie, jesiotry i raki przywożone w koszach znad Oki czy Wołgi. Rozglądam się po tym miłym wnętrzu, które przypomina niektóre kawiarnie artystyczne na Montmartrze: długi bar, proste sprzęty, wyfroterowana podłoga z desek, zarzucona uzbeckimi i turkmeńskimi kobierczykami, na ścianach, od sufitu do podłogi obraz przy obrazie, a co jeden, to piękniejszy. Pismo „Mir Iskusstwa” właśnie wypuszcza w świat swe najbardziej utalentowane pokolenie: z Wróblem i tym zrusyfikowanym Polakiem, Kazimierzem Malewiczem na czele. Ich geniusz niebawem rzuci Paryż na kolana, a i w moim życiu odegra wielką rolę, o tym potem. Na razie, siorbiąc barszczyk, wpatruję się w 10 10 Migotania 52 wiszący naprzeciw mnie piękny akt kobiecy, inspirowany formami geometrycznymi i nawet wychyliłam się, aby odcyfrować nazwisko autora: Władimir Tatlin. Nic mi to nie mówi i już chcę spytać o to mego męża, bo Tadeusz bardziej jest bywały wśród tych rozpijaczonych, zrewoltowanych geniuszy, gdy wtem, z sapaniem, stokrotnym izwinitie, pażałujsta i szuraniem krzesłem, dosiada się do nas gość nieproszony: pulchny, łysawy jegomość z monoklem w oku, niejaki Apraksin, znam go, to znajomy Stifterów, nudziarz, któremu miałabym do powiedzenia tylko jedno: że najzupełniej nic a nic nie mam mu do powiedzenia. Wylewnie uścisnął dłoń Tadeuszowi, do mnie uśmiechnął się zalotnie i zamachał tłustymi paluszkami, po czym wyjął spod pachy pękaty foliał na papiery i rozłożył go przed sobą. - Cher monsieur… droga Tamaro – zagaił uroczyście – ja wierzę, bezgranicznie wierzę w pani gust artystyczny. Niech mi pani wyświadczy tę łaskę i przeczyta rękopis mej powieści. Pani bywała w Wenecji, w Paryżu, przyjaźni się pani z Misią Sert… mąż pani też ma, jak wiem… - skłonił się Tadeuszowi – …wysokie parantele literackie w Polsce… we Francji… A ja jestem… hm, przedsiębiorcą… nie mam tych koneksji… - Powieść?!... - przerwałam mu tyradę - …drogi hrabio, niech pan mi coś namaluje, pójdzie nad Newę, jakiś widoczek mi wyrysuje, ale proszę nie pytać mnie o powieść. Ja nie jestem krytykiem literackim! - Powinien pan zwrócić się do Mereżkowskiego – Tadeusz z powagą zmarszczył czoło, widocznie „wysokie parantele” zadziałały. - Bywa pan w salonie Zinaidy Gippius, to tam się spotyka literacki Petersburg. - Hm… Zinaida Gippius…. ja już im, prawdę powiedziawszy, przeczytałem fragmenty, ale mnie skrytykowali. Mereżkowski odmówił recenzji, mówi, że czas takiej literatury minął… ale wie pan, gdyby szepnąć mu słówko… Jesteśmy wszyscy ludźmi z towarzystwa, co mu szkodzi…wydaje mi się, że oni nie pojmują prorockiej złożoności mego dzieła. To jest powieść owszem, w stylu Tołstoja, ale wyjątkowa, o błogosławionej rosyjskiej duszy i jej posłannictwie dla świata.... - My jesteśmy Polakami. - No właśnie! Wy macie to, czego brakuje Rosjanom. Odwagę chłodnej oceny, w was jest wiele zachodniego racjonalizmu. I tego mi potrzeba, a poza tym, pani zna biegle francuski język literacki. Mógłaby pani zerknąć na to kobiecym oczkiem, podpowiedzieć mi, jaką domieszkę dodać tu i tam, może nawet, pod paryski gust, trochę perwersji, pardon le mot… Znowu puścił w ruch swe paluszki i zachichotał obrzydliwymi małymi usteczkami. Przypominał mi jeden z tych ukwiałów, które oglądałam w Aquarium w Monte Carlo. - A cóż do rosyjskiej powieści ma mój francuski? - Bo ja tę powieść napisałem po francusku, madame. I zależy mi też, żeby rozpropagować ją we wpływowych kręgach we Francji… - Polka ma recenzować rosyjską powieść, napisaną po francusku! Ależ to absurd. To mógł wymyślić tylko rosyjski inteligent! - Ja nie jestem rosyjski inteligent, madame! – obruszył się Apraksin - Ja jestem hrabia! - Och, Petersburg! – parsknął śmiechem Tadeusz - Tylko tutaj powieść o duszy rosyjskiego ludu pisze po francusku hrabia, który oburzy się, kiedy go nazywać inteligentem! Chciałabym już skończyć tę rozmowę, ale Apraksin stawał się natarczywy. Dopiero teraz zauważyłam, że jest podpity, a w jego oczach - zarówno w tym nieosłoniętym, jak i w drugim, ukrytym za szkłem mo- FRAGMENT POWIEŚCI nokularu - zapaliły się te znane mi złe ogniki, które pojawiają się u podpitych Rosjan, gdy coś nie idzie po ich myśli. Choćby przedtem godzinami zapewniali cię o dozgonnej przyjaźni, nagle z gołębi przemieniają się w węże, zwłaszcza, jeśli po drugiej stronie stołu siedzi Polak. Prawie siłą zaczął mi wpychać maszynopis do ręki. - Może pani podsunie to Misi Sert?… – bredził. - Albo Irinie Jusupow? Zapewniam panią, że moja proza przewyższa tego waszego Conrada! To miernota, prawdę powiedziawszy, rozreklamowana przez Anglików. Te jego „W oczach Zachodu” to brednie, łaskawa pani, znam Szwajcarię, jak własną kieszeń… To jest polski stek antyrosyjskich bredni… Wasz katolicyzm was zaślepia… Ten wasz okcydentalny nalot… nic niewarta polewa, błyszczycie tym, a pod spodem płytko, płytko… gdy my, nasza mądrość jest pierwotna, bliska Boga… Och, gdyby Polacy nie stali nam na drodze do zjednoczenia wszystkich Słowian, pod berłem Świętej Rusi, droga pani… pani to na pewno rozumie… pani jest kosmopolitką, damą, wszak mieszka pani tu już tyle lat… pani ma rosyjską duszę, n’est ce pas? Miałam tego dosyć. Odsunęłam od ust kubek z barszczem, chwilę ważyłam go w powietrzu, a potem wąską czerwoną strużką wylałam go na manuskrypt Apraksina. Powiedzieć, że oniemiał, byłoby za mało. Zbladł, w nieopisanym zdumieniu rozchylił swe usteczka we wstrętny ryjek i wybałuszył oczy, aż wypadł mu monokl i smętnie zadyndał nad stołem. - Ależ, madame… - wykrztusił. Jego drobne paluszki, ozdobione sygnetami, coraz szybciej odpinały i przypinały do kamizelki łańcuszek monokla. Patrząc na wściekłe migotanie tych klejnotów, pomyślałam, że gdyby teraz miał przy sobie rewolwer, już bym nie żyła. - To za Conrada… – starając się zachować spokój, otworzyłam papierośnicę i postukałam papierosem o wieczko. - Głupia Polka! – wrzasnął, ocknąwszy się z hipnozy. Zaczął zbierać drżącymi rękoma papiery i otrzepywać przemoczone kartki. Myślałem, że pani jest damą. Wy zawsze nienawidzicie Rosjan! To wasza obsesja. Miał rację Dostojewski, że was nazywał Polaczkami. Na nic więcej nie zasługujecie! Próbowałam spokojnie zapalić, ale ręka mi drżała, aż musiałam przytknąć zapałkę do papierosa. Nie, drugi raz już bym tego nie zrobiła. - Monsieur – odezwałam się. – Przykro mi, ale ja wtedy byłam u Zinaidy Gippius, na jej obiedzie artystycznym, kiedy pan czytał ten swój stek szowinistycznych bredni. Był pan jednak nazbyt zajęty sobą, by mnie dostrzec. I teraz proszę, aby pan nigdy więcej nie ośmielił się porównywać siebie do wielkiego Konrada… tych swoich rojeń o świętej Rusi, która zabierze się za zbawianie Zachodu, ale po trupie katolickiej Polski! Tak jak Conrad, jestem Polką, trzeźwą polską dziewczyną, a nie nawiedzoną nihilistką, czekającą z utęsknieniem w jakiejś spelunie w Zurychu czy Berlinie na koniec Europy. Ja kocham ten świat, jakikolwiek jest i nie zamierzam mu dosypywać arszeniku do herbaty. - Na razie to mnie go pani nasypała, nie światu – żałośnie zaskrzeczał Apraksin. Nadszedł moment, aby po awanturze, Rosjanin zamówił stakanczik wodki i jesiotra, a potem wszyscy rozstali się w zgodzie. Ale ja musiałam trzymać styl, a Apraksin sam przypominał jesiotra, ale dwudniowego, w rozpływającej się galarecie. Wstał, skłonił się Tadeuszowi, mnie omijając wzrokiem i powędrował do wyjścia. - Nie za ostro, kochanie? – odezwał się wreszcie mój mąż. Przez cały czas patrzał na nas, jakby siedział w loży w teatrze, a teraz rozdaje nam laurki za role: dobry, bardzo dobry, dostateczny. - Spotykałam tych Rosjan w Szwajcarii. To nihiliści. Czepiają się różnych sztucznych wiar, bo już Boga w swym sercu uśmiercili. Słyszałeś o Bakuninie? Kropotkinie? Jeśli w Rosji wybuchnie rewolucja, to przez tych przeżartych kawiorem kłamczuchów, pyszałków z popsutymi zębami i piętnaściorgiem nieślubnych dzieci, narobionych ze służącymi, które potem kazali zasztyletować albo wepchnąć pod pociąg; inteligentów o mrocznym umyśle, których dusze błąkają się po przedsionkach piekła… Widziałeś jego oczy? To nie oczy, to dwa martwe szkiełka, jak u lalki. Tadeusz patrzył na mnie rozkochanym wzrokiem. Mój Boże, jak ja też go kochałam! Nie było nikogo piękniejszego! Nawet car Mikołaj II, który do niedawna budził we mnie niejedno wstydliwe pragnienie, nie mógłby się z nim równać, ani pod względem męskiej urody, ani porywającej wzgardy okazywanej małym ludziom, ani wielkopańskiego gestu, zupełnie pozbawionego sztuczności, z jakim robił nawet coś tak zwykłego, jak pukanie palcem o wieko mej papie- rośnicy, bo sam nie palił. No i ta sprężysta sylwetka, cudowny płaski brzuch ze strużką najpiękniejszych ciemnoblond włosków, biegnących w dół od pępka… I to coś w jego oczach, szklane i stalowe, co przywodzi na myśl młodych rzymskich patrycjuszy z obrazu Davida „Przysięga Horacjuszy”… A zarazem był żywy, pachniał potem i coś było w nim drażniącego zmysły: kocia leniwość, zmysłowość, jakieś zawahanie w drżeniu górnej wargi, gdy chciałby coś powiedzieć, ale zmieniał zdanie i tylko uśmiecha się, pokazując najpiękniejsze białe zęby pod płowym wąsikiem i delikatnymi nozdrzami, które też były moje, wszystko moje… mogłabym pławić się w moim mężu, zarzucać sobie jego ręce, jego nogi na szyję, jak etolę, oplatać się nim, całym jego ciałem, jak najkosztowniejszym futrem… mój, mój… Uścisnęłam jego palce, a on puścił do mnie oko. Oj, będzie się działo dziś w nocy… będzie się działo… - Jesteś niebezpieczna... – powiedział. - Dlatego tak cię kocham. - A ja ciebie… - odparłam - …bo nie uciekasz przed tym pożarem. I właśnie zamierzaliśmy zacząć się całować, kiedy drzwi baru otwarły się z trzaskiem i do wnętrza wpadł zimny podmuch, a za nim trójka rozwrzeszczanych młodzieńców w baranich kożuchach i studenckich kaszkietach na głowach. Towarzyszyła im mała, tłusta garbuska z gitarą na ramieniu i głową owiązaną chustką, malowaną w róże. Oczy miała wyłupiaste, ciemne i wyglądała jak cygańska wersja ropuchy. Na ich widok, chłopak przy pianinie wstał i zniknął w drzwiach kuchni. Niestety, podobnie ulotnić się nie zdołał biedny Apraksin, który nadal marudził przy drzwiach, porządkując pozlepiane kartki. Prosto na niego wpadł najwyższy drab, obrócił się z hrabią jak w oberku, aż wiekopomne dzieło rozsypało się na podłogę, a za nim poleciał monokl – widocznie łańcuszek był odpięty. - Moja książka! – z płaczliwym krzykiem Apraksin rzucił się na kolana. W tej chwili but jednego z oprawców zmiażdżył mu monokl, a drugi kopnął papiery, które pofrunęły w powietrze. Jeszcze jeden kopniak sięgnął Apraksina w siedzenie, aż hrabia rozpłaszczył się na podłodze i wtedy ten wysoki, z twarzą obrośniętą rzadką bródką i małymi czarnymi ząbkami, które ukazywał w drapieżnym uśmiechu, przyłożył mu do szyi ostrze noża. Apraksin zakrył oburącz łysinę i skamlał jak kocię, zaciskając oczy i nie widząc, że jego kat tymczasem wyprostował się i z politowaniem złożył ostrze. - Nu chwatit’, Aleksji, zostaw go, bo się zaraz zesra – zarechotała garbuska. Patrzałam na nich z namysłem i przerażeniem, bo jeśli hrabia był współwinny obecnego najazdu demonów na Rosję, to ja też nie byłam bez winy. Ale zamiast sama zmierzyć się z tym problemem, postanowiłam przerzucić go na Tadeusza. - No zrób coś! – warknęłam. - Nie patrz na nich – odpowiedział. Wyczułam w nim lęk. - Mówiłam, żeby tu nie przychodzić. - To najlepsza knajpa artystyczna w Petersburgu – rzekł ponuro. Byłby bez szans wobec tej trójki, a poza tym, to ja byłam dla niego najważniejsza, a nie strzelanie pustymi nabojami w obronie Apraksina. Jednak zanim otworzyłam usta do kolejnej reprymendy, nagle wszystko, ale to wszystko, ruszyło z kopyta i zawirowało, jak szpula z poszarpanym filmem w jakimś podłym iluzjonie. Zostały mi w pamięci tylko pojedyncze kadry, które postaram się posklejać… „Won, gadzie!” wrzasnął najniższy, pękata kluseczka o grubych szkłach i wąskich bladych ustach histeryka. Takim zawsze najmocniej pocą się ręce, tacy najgłośniej krzyczą w pochodach, ukryci za cudzymi plecami, i tacy pierwsi pękają na przesłuchaniach. - Poczekaj… poczekaj… – odezwał się trzeci. Wydawał się z nich najinteligentniejszy, a zarazem najbardziej zepsuty. Nie mówił, ale cedził słowa, manierą tych wszystkich krwawych zbirów, smagłolicych Żydów lub Gruzinów, których potem widywałam w Czeka… Cedzili 11 słówka, świdrując cię na wylot oczami ukrytymi za wąziutkimi binoklami, które od czasu do czasu zdejmowali i powoli, z namysłem przecierali szkła batystową chusteczką. W firanach ich długich rzęs i niezłej francuszczyźnie można było się zakochać, jak w Ramonie Novarro, choć każdy z nich był sadystą, kokainistą i pewnie miał syfilis. - …Czy to nie papcio Apraksin?... we własnej osobie? – zmrużył oczy, wpatrując się w leżącego na brzuchu grubasa, który dłońmi wciąż zakrywał sobie twarz i pół głowy. Na jego słowa, ciało męczennika literatury przestało drgać i ciekawe oko błysnęło cd. str.12 Gazeta Literacka 11 FRAGMENT POWIEŚCI cd. ze str.11 znad krawędzi dłoni. Student zniżył twarz i odchylił rękę Apraksina. Kiwnął głową i pomógł mu wstać. Kobieta z gitarą uderzyła w struny. Papciu, gapciu, po coś tu wlazł? Papciu, gapciu, przyszedł twój czas! – zaśpiewała pięknym altem, obchodząc hrabiego, który patrzał na nich załzawionymi, źle widzącymi oczami. Nucąc swą piosneczkę, kobieta wysuwała koniuszek języka spomiędzy grubych warg, naśladując język żmii. - Zjeżdżaj! – powiedział do Apraksina student w binoklach. - Co ty! – obruszył się wysoki drab, którego kobieta nazwała Aleksym. - Dopiero zaczęliśmy! – zapiszczała kluseczka. - Znamy się z Zurychu… papciu, czyż nie?… - student spojrzał nad binoklami na hrabiego i dałabym głowę, że puścił do niego oko. - Pan hrabia ma niebagatelne zasługi dla naszej sprawy… – surowym spojrzeniem uciszył Aleksieja, który chciał coś wtrącić. Dał znak małemu, który posłusznie zaczął zbierać papiery z podłogi i po jednym wręczać autorowi. - Zasługi? Dla naszej sprawy? Jakie zasługi może mieć taka burżuazyjna gnida… – burknął Aleksy. - Mało wiesz, to siedź cicho! – warknął student i na chwilę zapadła cisza. - Widzisz? To wszystko jedna sitwa – mruknęłam do Tadeusza, który spuścił twarz i ponuro wpatrywał się w swe splecione dłonie. Apraksin porwał z wieszaka palto, bobrową czapkę i wymknął się na ulicę. Pewna byłam, że teraz nadszedł czas na nas i rzeczywiście, zbójeckie oczy Aleksego przylgnęły do mnie. Wyciągnął przed siebie palec. - A tu… kogo my mamy? Spójrzcie no na tych Amerikańcew!… - Kapitalistyczne świnie! – wrzasnęła kluseczka i zbliżyła się do nas. Wstałam, a Tadeusz poderwał się za mną i sięgnął po mój wiszący na oparciu płaszcz. Grubasek był szybszy: skoczył jak pchła i z siłą, o 12 12 Migotania 52 którą trudno go było posądzić, pchnął Tadeusza na ławę. - Siadać! - zaryczał Aleksy, zbliżając się do naszego stołu i znacząco bawiąc się nożem sprężynowym. Mój mąż poderwał się znowu, gotów do walki, ale teraz to ja go ściągnęłam w dół, bo znów błysnęło ostrze, tym razem przyłożone do jego szyi. Widocznie był to ulubiony trick zbira, który skłonił się, jak artysta na występie. - Prosimy zostać na koncercie – powiedział. Palce garbuski przebiegały w arpeggiu po strunach gitary. Obchodziła nasz stolik i uśmiech dziwki nie znikał z jej twarzy. - Nie wykupiliśmy biletów – powiedziałam, i w tej samej chwili tłusta łapka najniższego przywarła do mego nadgarstka. Podciągnął mi mankiet bluzki, aby przyjrzeć się bransolecie i w półmroku naszego zakątka sypnęły iskry z brylantów, które na przemian z szafirami otaczały krawędź klejnotu. Na ich widok, zbliżył się również student w binoklach. Rozpiął kożuch, spod którego wyjrzała tołstojowska rubaszka z surowego jedwabiu, opinająca muskularną pierś. W milczeniu patrzał, jak grubasek ściąga mi bransoletę z ręki. - Oż, ty chuju! – syknął Tadeusz i poderwał się z miejsca, ale mocno uszczypnęłam go w bok. W pierwszej chwili nie chciałam, aby Tadeusza, lub mnie, a może nas oboje, wyniesiono stąd z poderżniętymi gardłami, choć w brew temu, w następnej sekundzie, jakaś inna kobieta we mnie zapragnęła, aby mój mężczyzna wdał się jednak w bój z napastnikami. - Czego od nas chcecie? – zapytałam. - Waszych łez – warknął student w binoklach. Spodobała mi się ta odpowiedź. Była jak on: mroczna i pełna poezji, niby kręta kreska Piranesiego w jego wizjach rzymskich kazamatów. Aleksiej splunął na podłogę, roztarł to podeszwą i oddalił się do baru. Wziął z półki butelkę śliwowicy, pociągnął łyk i dał też napić się garbatej, która znowu zaczęła brzdąkać niepokojącą, smutną melodię. Drabowi oczy zaszkliły się od wódki, rozpiął swój jasny kożuch wozaka, odsłaniając ciemną baranicę nagiego torsu i zrzuciwszy z głowy kaszkiet, spod którego wysypała mu się na ramiona gęstwina czarnych loków, zaczął krążyć pośrodku sali jak ogromny kruk z rozpostartymi połami futra, śpiewając tenorem posępną pieśń, której dotąd nie słyszałam. Możliwe, że była jego własnego wyrobu: Mój tata rujnuje się na kokoty A mama lubi, gdy się ją bije Zostawią mi rubla na saboty A ja poderżnę im szyje I anioł nasz wtedy zapłacze Ach, patrz, wasze ręce we krwi! W mogiłach toniemy rozpaczy I diabeł co dzień z nas drwi. Gdy skończył, w drzwiach kuchni nagle ukazał się właściciel. Dotychczas siedział cicho i dopiero butelka wódki, zgarnięta przez klienta, który nie kwapił się do zapłaty, zmusiła go do działania. Przepasany fartuchem, dzierżąc tasak w dłoni, spojrzał na nas pytająco. Uczyniłam uspokajający gest, więc cofnął się z powrotem za drzwi, zostawiając je uchylone. Tymczasem drągal kończył występ, przy wtórze oklasków swych kompanów. Ja też uderzyłam parę razy w dłonie i mimowolnie skrzyżowałam wzrok z parą ciemnych źrenic, śledzących mnie za binokli. Student przysiadł na krawędzi stołu i w świetle kolorowych szkieł lampy, które rzucały na jego twarz mieniące się cienie, wyglądał mrocznie i pięknie, jak Runicz w filmie Poslednieje tango. Spokojnie brnęłam, krok po kroku w to zdarzenie, czując, że ma ono, jak w filmie, swą własną dramaturgię. Nie zdziwiłabym się, gdyby nagle wszystko zaczęło się dziać od nowa: znów siedzimy w niszy popijając barszcz, zbliża się do Apraksin, ja wylewam barszcz na jego manuskrypt, i tak dalej. Płonące spojrzenie mężczyzny w binoklach, które Ech szaraban moj, Amerikanka Ja nie artistka, ja szarłatanka…! Ten stary romans śpiewała czasem babka Klementyna, najczęściej wtedy, gdy nie miała weny, a musiała napisać list. Siadała do sekretarzyka i maczając pióro nuciła, rozmyślając nad pierwszym zdaniem. Zapięłam futro i w następnej chwili, nie zatrzymywani przez nikogo, znaleźliśmy się na zewnątrz. Sadowa była ciemna, smagana mokrym śniegiem. Nieliczne gazowe latarnie płonęły w kulach z mgły, otaczającej ich szklane klosze i nawet tu docierał ostry, morski podmuch znad Newy. Zawisłam na szyi Tadeusza, szepcząc mu do ucha „dziękuję, dziękuję”. - Za co? – zdziwił się. - Że mnie posłuchałeś… nie wdałeś się w tę burdę. - W burdę? To by była rzeź! Kobieto, byłabyś teraz wdową… – odparł chwacko, ale jakby niepewnie. Po chwili dodał: - To ty byłaś mężczyzną. Ty mnie broniłaś, nie ja ciebie. Powinienem się czuć urażony. - Pokaż mi rękę, gołąbeczko… – nagle wyrosła przy nas mała Cyganicha o nalanej gębie: prawie bliźniaczka tamtej, ale nie garbata. Tylko tej tu brakowało! Czy są jeszcze w Petersburgu normalni ludzie? – przemknęło mi przez myśl. - Łap dorożkę i zabierajmy się stąd! – prychnęłam do męża, ale on obrócił się do tej diablicy i uprzejmie powiedział: - Powróż mi. Wyciągnął dłoń, ale ona ją odtrąciła. - Chcę zobaczyć jej rękę! Tadeusz chwycił mnie za ramię i przemocą wyciągnął mą rękę w kierunku baby. Chwyciła ją jak sęp i nie zważając na mój opór, zaczęła w świetle latarni studiować wnętrze dłoni. Po chwili uniosła oczy. - Dawno takiej ruki nie widieła. Masz duszę ze stali, gołąbko. Ciebie nikt nie zniszczy. Tylko ty siebie, kochaneńka, oj, ty siebie… Mój sprzeciw osłabł, nawet pozwoliłam jej bardziej przybliżyć moją rękę do latarni. - Wielkie miasta widzę… - mruczała. – Ile pięknych miast! I ludzi…! Bogatych. Bardzo bogatych. I ocean… ale to jest ocean łez. Oj, gołąbeczko… twoich łez i łez tych, których ty pokochasz… Niebezpiecznie jest kochać ciebie! – spojrzała szyderczo na Tadeusza. - Dość! - wyrwałam rękę i mimowolnie sprawdziłam, czy mam na palcach wszystkie pierścionki. Baba spojrzała na mnie ze złością. Nie, to nie była złość. Jej oczy iskrzyły mrocznym światłem, tak, tu konieczny jest oksymoron… jakby wrogi promień wędrował po wnętrzu ciemnego diamentu, oświetlając teksty na jego ścianach, wyryte dziwnym, nieznanym mi szlifem. Mruczała groźnie pod nosem i potrząsała głową. Przeszył mnie dreszcz. Tadeusz wyciągnął banknot. - Idź już. Pokręciła głową: nie, nie chce zapłaty. Patrząc złośliwie na niego, zaśmiała się i owinęła szczelnie grubą kraciastą chustą. - Oj, zapłacisz ty, gałubczyk, zapłacisz... – zaczęła się oddalać - Nie dziś, to kiedy indziej, zapłacisz… Tamten wieczór zakończył nasze szczęśliwe pożycie. Trójka zdeprawowanej młodzieży, Apraksin z rozdeptanym monoklem, ja, wylewająca barszcz na dzieło życia biednego grafomana, dwie straszne baby, jedna z gitarą, druga bez, jak czarownice Szekspira warzące zioła i pochylone nad kotłami naszego życia - to była parada okropności, coraz potworniejsza rewia kukieł z teatru Grand Guignol, które ożyły, zaczynały łomotać do naszych drzwi i wprowadzać się w nasze dni. Byliśmy piękni, młodzi, ustosunkowani, przyszłość słała nam do nóg swe kosztowne kobierce… a tu nagle wszystko zaczęło się rozpadać, jak źle ustawiona dekoracja. Ja okazałam się żmiją, Tadeusz – może nie tchórzem, to za mocne słowo, ale w mym sercu zalągł się żal, że nie wstał z ławy i po porostu nie dał im wszystkim po mordzie, choćbyśmy mieli za to zapłacić. W końcu był jeszcze - spekulowałam - ten właściciel z tasakiem… a poza tym, mężczyzna w takiej chwili nie ma myśleć, on ma się bić. Kogoś takiego kobieta pokocha bez pamięci – kiedy spokojnym żarem swej męskości rzuci wyzwanie jej strategiom. Sam przyznał: to ja byłam mężczyzną tego wieczoru, nie on. Jeśli tak, to ta dodana do mego charakteru męskość, tym bardziej domagała się, aby nie utwierdzać jej, a odwrotnie: zmiażdżyć ją, zmiąć, zdominować tą męskością prawdziwą, którą wtedy my, kobiety, bez pamięci pokochamy. Siedzieliśmy w milczeniu we wnętrzu dorożki, czując, że te same myśli nas trawią, odbierając ostatnią być może szansę, aby w ten rozstrzygający o naszym życiu wieczór zjawiło się wreszcie coś, co da nam siłę na dalsze lata wspólnego życia… aby pogodził nas jeden słodki, serdeczny pocałunek przyjaciół, a może nawet wspólny płacz w mrocznym, przytulnym wnętrzu dorożki, które powinno stać się naszym konfesjonałem... Zamiast tego, przez okna dryndy patrzeliśmy na dalszy rozwój spektaklu, który oferowało nam dziś chylące się do upadku miasto. Znów ujrzeliśmy Apraksina, jak na rogu ulicy, oddalonej o kwartał od Dworu Komediantów, nieporadnie broni się przed dwiema okładającymi go pięściami ulicznicami. Gdy dorożka zwolniła przed skrzyżowaniem, jedna z bab obróciła się do nas i próbowała wskoczyć nam na stopień, ale była zbyt była pijana, więc tylko zawisła na klamce i zaraz odpadła w rozmokłą, brudną zaspę. Papiery wiekopomnego dzieła znowu fruwały wokół głowy nieboraka, lecz były to tym razem białe ptaki śmierci, kończące lot pod kołami pojazdów. Coraz ich więcej pojawiało się na ulicy, pędzących chmarami skądś dokąd, jak trojki, za których oknami widać jednak było przerażone twarze pasażerów, a woźnice dziko krzyczeli i okładali konie biczami. Coraz głośniejszy zbliżał się warkot werbli i nadciągał ryk jakby potwornych wojennych tub, tych samych, które w wojskach Japonii niesie się na czele armii, aby wzniecić panikę w szeregach wroga. To był pomruk nadciągającego tłumu – teraz wiem, jak on brzmi, choć wtedy nie miałam pojęcia, że oto na naszych oczach podnosi się z piekieł gigant rebelii, okrutny i ślepy potwór z obrazu Kubina. Nasz woźnica klął, pokazując do innych dorożek, że chce zawracać. Wychyliwszy głowę, ujrzałam maszerujące przed nami w poprzek jezdni wielkie ciemne zwierzę: masę ludzką o tysiącach głów, z których jedne były okutane chustkami, inne w kaszkietach, wszystkie gniewnie rozwrzeszczane. Nad nimi łopotały sztandary, a u ich stóp rozpierzchał się i gromadził z powrotem rój rozbawionych dzieci, nieświadomych, że za chwilę legną od szabel i kul szykującego się do szarży szpaleru jazdy kozackiej. Nasze konie rżały, gdy woźnica z całych sił okładał je batem i ściągał lejce, zawracając nasz pojazd. Dosięgnął nas kamień, rzucony z tłumu: wpadł przez okno dorożki i prawie dostałam nim głowę. Jakiś umorusany i niezrozumiale krzyczący podrostek zawisł nam na resorze, jego zezowate oczy pojawiły się za szybą i znikły. Pędziliśmy w dół Piterską, jak w starej rosyjskiej pieśni, śpiewanej przez chór Skrjabina na płytach Stefy, ale zamiast dziarskiego brzęku bałałajek, towarzyszył nam huk kanonady. Rano przeczytałam, ile trupów padło. Może i to dziecko, szukające ratunku w naszej dorożce? Nagle głośnio zapłakałam, bo we wnętrzu czarnego diamentu ujrzałam to, co nadchodzi… I nareszcie, w tej chwili doczekałam się tego, czego od wielu godzin pragnęła moja dusza: Tadeusz objął mnie ramieniem, mocno przytulił do siebie i drugą ręką głaszcząc po włosach, szeptał mi do ucha słowa otuchy i miłości. Parę miesięcy później, siedzieliśmy otuleni w futra w zimnym i ogołoconym z mebli salonie u Stifterów. Kominek był wygaszony, a po niegdyś wspaniałym, dębowym parkiecie, walały się sznurki, trociny i szczątki potłuczonej porcelany. - Nie! Nie chcę wyjeżdżać! To miasto to jest mój dom! - twarz mojej matki była skurczona złością i strachem, gdy to mówiła, bardziej do filiżanki trzymanej w zmarzniętych dłoniach, niż do wujostwa, którzy z ponurymi minami siedzieli na ostatnich, wciąż jeszcze będących w użyciu krzesłach. Stałam oparta o framugę okna, skąd było widać zasypaną śniegiem Mochową. Jej widok częściowo mi zasłaniała łopocząca na wietrze czerwona flaga - jedna z kilku, które wuj Maurycy kazał wywiesić w oknach, licząc, że nas uchronią od nieszczęścia. Od początku nie miał wątpliwości, że ta rewolucja to jest kolejna masońska awantura, mająca na celu zniszczenie monarchii w Europie. Byłam za młoda i za trzeźwy miałam umysł na tę mroczną wiedzę, którą próbował podzielić się ze mną, odsłaniając mi wizje losów świata, których nie powstydziłby się Hieronimus Bosch albo Kubin. Niewiele mi z tego w głowie pozostało, dzielę się tym teraz z tobą, mój Pablito, choć wy też w Meksyku doświadczyliście niezgorszej krwawej łaźni, parę lat po Rosji. Ci szaleńcy zbrodni muszą przecież co jakiś czas upuszczać pary ze swoich machin zła, zgromadzonych w ich podziemnym królestwie, a wtedy na powierzchni, w różnych miejscach świata, wulkany ludzkich serc wybuchają i rzeki krwi podnoszą swoje fale. - Kiereński to marionetka, zero - powiedział Maurycy. - Prawdziwe diabły dopiero nadejdą. Jusupowowie, Stifterowie, a także spora część rosyjskiej arystokracji i burżuazji – przynajmniej ci, którzy, jak wuj Maurycy bywali od lat w Sztokholmie, Frankfurcie czy Paryżu, gdzie tamtejsze „prawdziwe diabły” w porę informowały ich o kolejnym końcu świata - byli już po pakowaniu swych dóbr i spieniężeniu nieruchomości. Takich ludzi, świadomych nieodwołalnego kresu epoki i walki demonów, która rozpętała się nad naszymi głowami, paplanina Malwiny mogła doprowadzić do szału. - O jakim mieście ty mówisz?! – wrzasnął. – O Sankt Petersburgu, czy o Piotrogrodzie? Jeśli o Petersburgu, to wbij sobie wreszcie do głowy, że to miasto już nie istnieje! Zerwał się i nerwowo chodził po swym spustoszonym królestwie. Potem znów usiadł. Choć „wtajemniczony”, ale i on nie wszystko rozumiał – bo każdy „prawdziwy diabeł” odsłania przed swymi śmiertelnymi jedynie refleks prawdy, lub jej karykaturę: tylko tyle, ile trzeba dla wypełnienia zamiarów. Patrzałam w kanion ulicy, jeszcze niedawno takiej ruchliwej, radosnej. Sypał mokry śnieg, tu i tam żarzyły się latarnie, a środkiem jezdni, którą tylko z rzadka przejeżdżał jakiś spłoszony powóz lub automobil, ciągnęły czeredy ludzi, z których prawie każdy coś wlókł na saniach: krzesło, kufer, lampę, lustro, stertę futer; jeszcze inni, zamiast przedmiotów, ciągnęli swe przestraszone i okutane kocami dzieci albo starców, którzy nie mogli już chodzić. Skąd i dokąd ciągnęli? Był to widok rozpaczliwej ucieczki resztek żywej krwi z przeciętych arterii miasta, w które demony wlewają płyn zastępczy: truciznę, zbrodnię, rabunek, donos, przemoc… Odwróciłam się od okna, bo zdawało mi się, że zemdleję. Dziecko w moim brzuchu chyba poczuło me wzburzenie, bo poruszyło się nerwowo i może coś w swym języku zakwiliło. Wzięłam głęboki wdech i położyłam otwarte dłonie na brzuchu: od dotyku matki, dziecko się uspokaja. - To koniec, mamo! Zabawa się skończyła. - powiedziałam. - Teraz pomyśl o swoim wnuku. Niedługo będziesz mu bardzo potrzebna. Malwina parsknęła. - A skąd ty wiesz, że to jest on?! - Bo ja tak chcę. - Acha – mruknęła. Zapadła cisza, nagle przerwana głosem Stefy. - Malwino, błagam cię, jedź z nami! Nie chcę cię stracić, siostrzyczko! Jakieś wielkie i groźne wydarzenia musiały zawisnąć nad nami, skoro Stefa zdecydowała się nazwać Malwinę „siostrzyczką”! - Och… Wszystko będzie dobrze…- płaczliwie odpowiedziała Malwina. - Jest przecież w piwnicy parę skrzyń szampana, mamy beczki kawioru… Jakoś to przeczekamy… - Kawior, szampan! - Stefa odstawiła herbatę i poderwała się z krzesła. - Idiotko, idiotko! Czy ty nie widzisz, że giniemy? - Nie mów tak, Stefo! To wszystko minie, prawda? Nagle się skończy, tak, jak się zaczęło. To już w Rosji bywało... Tylu mamy wpływowych przyjaciół… w ministerstwach, na Dworze… po co ten pośpiech? Jej słowa przerwał hurgot kufra, ciągniętego po podłodze przez dwie służące i zostawiającego głębokie rysy na parkiecie. - Patrz, co one ci robią z podłogą! - krzyknęła Malwina, ale Stefa zachowała lodowaty spokój i znów sięgnęła po herbatę. Znacząco spojrzała na mnie, a ja uniosłam brew, jakbym za babką Klementyną powtarzała tytuł jej ulubionej komedii „Mądremu biada”. Więcej nie zdołałam uczynić, bo w tej chwili drzwi salonu otwarły się z hukiem i wpadł Tadeusz. Był trupioblady, piękne faliste włosy sterczały mu nad czołem, oczy miał błędne i wodził nimi po suficie, jakby bardziej go obchodziły stiuki, niż to, że stoi przed nim jego ciężarna żona. - Wszystko skończone… – zabełkotał i zapadła cisza, w której słychać było, że komuś spadła łyżeczka na podłogę. - Wszyscy ministrowie... cały rząd uwięziony… w Pałacu Zimowym… – zaszlochał. - Gmachy publiczne zajęte przez bolszewików! Osunął się na podłogę, jakby stracił władzę w kolanach i dłońmi zakrył twarz. Jeszcze zdążyłam dostrzec, że trzęsie się broda mojej matki, a w następnej chwili pochyliły się nade mną twarze Stefy i wuja Maurycego, który sam wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. Bo ja też już 13 leżałam na podłodze. Skurcze wstrząsały moim brzuchem i robiło mi się czarno przed oczami. Przez mgłę w uszach słyszałam krzyk Stefy: - Anfisa! Praskowia! Szybko! Zaczęło się. Gorąca woda! Ręczniki! A potem zapadł zmrok, aż ocknęłam się w potwornym bólu podbrzusza, gardła, zlana potem, we łzach i z dzieckiem popiskującym w mych ramionach. Tak oto, na parkiecie ogołoconego z mebli salonu, w ostatnich sekundach istnienia naszego świata, dołączyła do nas Kizette. FRAGMENT POWIEŚCI przywarło do moich źrenic, było elementem popychającym akcję do przodu. Oddaj bransoletkę! - odezwał się cicho, przed siebie. Wstał i nie patrząc na mnie, zaczął zapinać kożuch. Grubasek otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale zaraz je zamknął i posłusznie wyjął swój łup z kieszeni. Zdążył już go owinąć w brudną chustkę i tak zapakowany, położył obok mego łokcia. Jakby pchnięta ręką reżysera, zbliżyła się do nas kobieta z gitarą. Wstałam i zaczęłam ubierać płaszcz. Zbliżyła do mnie wstrętną twarz, na której zobaczyłam czarne zaskórniaki i zaczęła grać, nucąc i patrząc mi szyderczo w oczy: GRZEGORZ MUSIAŁ Gazeta Literacka 13 ESEJ Agnieszka Tomha Demaskowanie iluzji w twórczości Marka Wawrzkiewicza tego, analizując kolejne jego tomy wierszy, można zauważyć, jak przechodzi on od prób formulistycznych, charakterystycznych również dla hybrydowców, do kształtowania indywidualnego języka i wytworzenia własnych intymnych figur autobiograficznych. Zanim to nastąpiło, posługuje się jednak wspomnianymi już, typowymi wówczas figurami werbalnymi, symbolicznie nacechowanymi, choćby takimi jak: „ryba” czy „ptak”, co szczególnie wymowne jest w zbiorze Przed sobą (1973): Jesteś ptak W złotym ognia środku Zbierasz mnie pazurami Masz krew moją w dziobie (Ptak, ogień i śmierć – Przed sobą) „Skoro wszystko jest iluzoryczne, to rzeczywista jest właśnie iluzja” (Emil Cioran, Zeszyty 1957-1972) W utworach poetyckich Marka Wawrzkiewicza uchwycić można pewne iluzje, którym poet ulegał, szczególnie we wczesnym okresie twórczym. Mam na myśli te iluzje, które w efekcie gromadzenia doświadczeń życiowych przez autora uległy zdemaskowaniu, a konsekwencją tej demaskacji było przeformowanie sposobu pisania oraz uzmysłowienie sobie daremności wszelkich działań człowieka w obliczu przemijania. 2 Marek Wawrzkiewicz to poeta w dwójnasób „warszawski”, bo urodzony w 1937 roku w Warszawie i tu mieszkający po powrocie z Łodzi, gdzie wiele lat mieszkał i pracował w Redakcji Literackiej Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia. Zmiana sytuacji życiowej i propozycja objęcia działu w redakcji miesięcznika „Scena” zdecydowały o przeprowadzce do Warszawy w 1974 roku. Odkąd pojawia się w stolicy, wchodzi w krąg towarzyski poetów Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, których poznał dużo wcześniej, bo już w końcu lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pracuje z nimi1, próbuje debatować o wierszach, nawet poetyzować w ich tonacji. Spędzają wspólnie wiele czasu, biorą udział w konkursach poetyckich, bardzo wiele czytają i piją. Łączy ich nie tylko literatura, ale i wielka przyjaźń (szczególnie z Krzysztofem Gąsiorowskim i Jerzym Górzańskim). Trzeba przypomnieć, że Orientacja Poetycka „Hybrydy” została formalnie rozwiązana w 1971 roku, jednak nadal toczyła się batalia o jej „unieważnienie” w historii literatury polskiej, co zresztą trwa do dzisiaj. Grupie tej zarzucano przede wszystkim tak zwany formulizm (autorem nazwy jest Zbigniew Bieńkowski, a propagatorem Andrzej K. Waśkiewicz), czyli pisanie estetyzujące, niezrozumiałe z powodu łączenia ze sobą nietypowych wyrażeń słownych, w którym dominowały słowa nazbyt frekwencyjne, jak drzewo, ptak, ryba, kamień. Młodzi formuliści14pisali – w ocenie Adama Zagajewskiego czy Stanisława Barańczaka – ekscentrycznie, a ich metafory nie były sprawdzalne (oczywiście perspektywa dzisiejsza w dużej mierze rewiduje te przekonania). Co prawda, Marek Wawrzkiewicz nie należał do Orientacji poetyckiej „Hybrydy”, ale jej towarzyszył i w jakimś sensie początkowo pozostawał pod jej wpływem twórczym, jak wielu innych poetów „pokolenia 60”. Jednak autor Późnego popołudnia dość szybko uświadomił sobie, że wzniosłe formuły metaforyczne2 są przesadne dla jego własnej dykcji poetyckiej. Dla- 14 Migotania 52 Tutaj pylny krajobraz Ryby gniazda wiją Wśród okolicy gdzie żółty dym stoi Trującym lasem Tutaj tak bezbrzeżnie Że ptaki białe w przerażeniu niemym Zagrzebują się w piasek Stąd tylko horyzont Odleciał tak daleko że go wcale nie ma (Okolica – Przed sobą) To, co Adam Zagajewski negatywnie wartościuje jako „niesprawdzalne metafory” w odniesieniu do poetyki lat 603 , zaś Hugo Friedrich, określa „magią języka”4 i wyznacznikiem prekursorstwa w nowoczesnej liryce – u wczesnego Wawrzkiewicza nazwiemy estetyzującą „grą słowną”, upięknioną metaforami, ale pozbawioną autentycznego przeżycia, której zwyczajny czytelnik po prostu nie uwierzy5 : Zgliszcza traw Trupy kwiatów Wątły szkielet chwastu Martwe słońce wisi nad tą okolicą Wysuszoną jak chusta Do sypkości piasku (Romans – Jeszcze dalej) Więc gdy się nie zbudzi będzie leżał cichy w strzelistym lesie płaczu nawleczony w pierścień z krwawnikowym okiem które w blasku świeci (Epika – Orzech i nimfa) Te wymyślne zestawienia przenośne – odczytywane jako „granie słowami” – zostają z czasem wyparte przez logiczne obrazowanie. W myśl zasady Umberto Eco, że nikt nie pisze dla siebie – autor Smutnej pogody zaczyna budować swe monologi liryczne zgodnie z zasadą komunikacji. Innymi słowy, stara się pamiętać o czytelniku i jego możliwościach interpretacyjnych. Traktuje swe wiersze jako listy do anonimowych odbiorców, w których najważniejsze okazują się emocje6 . Wiersz staje się kanałem przekazu, rodzajem nadajnika dla odczuć, opisów zdarzeń i sytuacji, dlatego – w rozumieniu poety – nie powinien być „zakłócony” wymyślną formą. Z czasem daje się zauważyć, że autor Światełka, staje się poetycko „inny” od rówieśników z „Hybryd”, dominuje u niego lekkość przekazu, rzeczowe ujęcie problematyki, klasyczna budowa wierszy. Jednocześnie pojawia się intymna transformacja – poeta staje wobec własnego autobiografizmu, zachowuje się jakby „spisywał własne życie” (na przykład wiersze: Stara kobieta imieniem Róża, Ciotka Anielka, Dzieciństwo, Lato, Rozwody, a szczególnie poemat Dolina). Była wojna. Pamiętam. Jadłem kiedyś na wsi krupnik z prawdziwą śmietaną. I chyba tylko wtedy nie byłem dorosły. (Dzieciństwo – Aż tak) Ciotki Anielki nie zna wielka ludzkość A ona Zmazuje winy ludzkości jak się zmywa naczynia Powoli wschodzi w strome niebo Tam gdzie Uśmieją się do rozpuku Ze wszystkich jej grzechów. (Ciotka Anielka – Serce przepiórki) Jasność przekazu poetyckiego staje się dla poety priorytetem, co dość mocno objawia się już w Sercu przepiórki z 1977, gdzie tworzywo poetyckie nie wytrąca się w dążeniu do jakiegoś nowatorskiego dysonansu, lecz klaruje się w neutralizacji emocji empirycznego „ja”. Celem poety nie jest wabienie czytelnika i dezorientowanie go, ale ukazanie ważności wszystkich przejawów życia w sposób możliwie uchwytny. Nie interesują go zapatrywania programowe, nie snuje własnych wizji wersologicznych, nie osadza siebie wewnątrz jakiejkolwiek mody7 . Najważniejsze zdaje się być odzwierciedlenie konstrukcji psychicznych człowieka w zastanej rzeczywistości, nie zaś jej tworzenie, jak dzieje się u niektórych poetów Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, choćby u Macieja Bordowicza czy Jerzego Górzańskiego. „Tylko poprzez poezję – powiada Wawrzkiewicz – można ocalić ulotność ludzkich wzruszeń8 ”. Z pewnością tomik Serce przepiórki dobrze ten stan ucieleśnia. Odbiorca w końcu czuje wagę losu człowieka, nie tylko literacki zachwyt nad „koronkową” robotą w słowie. Właśnie owo odejście od „szydełkowania przenośni” jest ważnym krokiem w kształtowaniu się poetyki Wawrzkiewicza. „Można by rzec – powiada Wyrwa-Krzyżański – że słowa napełniły się ciałami, myślami i zmysłami…9” : „Jest noc / I krew śpiewa cicho swą ciemną piosenkę” (Jest noc – Serce przepiórki). Potęga słowa znalazła sobie sposobniejsze miejsce – nie na krawędzi znaczeń, ale właśnie w przeżyciu i wadze tego przeżycia. Począwszy od Serca przepiórki Wawrzkiewicz nie alarmuje czytelnika, ponieważ siła tej poetyki umiejscowiła się w jej liryczności i łączności autora z wytworem jego refleksji i doznań. Poeta jest świadomy swojego postępowania twórczego, nie można mu zarzucić żadnego pisania „tajemnicami”, pisania pretensjonalnego. Wiersze są ludzkie i literackie, a sytuacje i słowa wiarygodne10 . Marek Wawrzkiewicz zyskuje świadomość, że ewolucja jego liryki poszła w kierunku autobiograficznym, że stworzył sobie własny sposób zapisywania życia w poezji, dzięki czemu pozbawił się iluzji bycia „programowym” poetą, bliskim poetyce kolegów z „pokolenia 60”. 3 W twórczości poety uderzają lejtmotywy miłości i śmierci11 , ale przede wszystkim motyw przemijania będący najważniejszym punktem odniesienia dla czytelnika. Przemijanie tworzy dla Wawrzkiewicza pretekst do rozmyślań o sytuacji starzejącego się mężczyznypoety. Trzeba pamiętać, że wiersze liryka bardzo często nawiązują do jego życia, są niejako lirycznym pamiętnikiem. Świadczą o tym daty umieszczane pod utworami oraz wypowiedź samego autora: Nigdy nie pisałem dziennika czy pamiętnika. Takim dziennikiem mojego życia są wiersze. Zapomniałem o wielu ludziach i zdarzeniach. Ale […] kiedy czasem przeglądam swoje stare wiersze – czynię to niezbyt często i zawsze z poczuciem pewnego zdziwienia i niedowierzania – przypominam sobie o bardzo wielu sprawach. Wiem wtedy dokładnie, kiedy i w jakich warunkach wiersz powstał i komu go zawdzięczam. Na podstawie wierszy potrafię sobie odtworzyć pewne zapomniane fragmenty własnego życiorysu, ustalić datę jakiegoś wydarzenia. Wiersz więc staje się czymś w rodzaju świadka na rozprawie, którą sam przeciwko sobie prowadzę12. Nie ma ratunku. Odejdź. Za węgłem Czeka czas, nasz codzienny morderca. Dopadnie cię. Dopadnie. Zwapni Jedną żyłę. Zamęczy kilka tkanek. Zaśniesz spokojniejszy. (Monolog kobiety, która kiedyś mnie kochała – Aż tak) Poeta rozumie, że wszystko jest chwilowe i ulotne, ale w gruncie rzeczy czasami opowiada się na powrót po stronie nadziei i czyni to z łagodną ironią. Przykładem niech będzie wiersz Dziesięć rad dla facetów po sześćdziesiątce: Kiedy ją całujesz na pożegnanie, Pomyśl, że może to ostatni raz. […] Otwórz oczy, zobacz las. Pomoże ci pojąć Daremność przemijania. Porozmawiaj z dziećmi i wnukami. Może nareszcie zrozumiesz. Zamyśl się raz dziennie. To nic, że wyglądasz wtedy idiotycznie. Można powiedzieć, że w pewnym momencie twórczym Marek Wawrzkiewicz „autoryzował” w swojej artykulacji poetyckiej własną postać mówiącą. Ta nowa „uzmysłowiona” postać liryczna jest dość dosłowna – nie chowa się w symbolach, nie wbiega w metafory, eksponuje się raczej poprzez prostotę, intymność i oczywistość, a jej obecność i działania definiuje Stefan Jurkowski jako tak zwany „męski liryzm”. Powołanie odautorskiej postaci mówiącej jest niezwykle ważnym ruchem ku deziluzji rodzącej się na płaszczyźnie „ja-poeta” – „ja śmiertelnik”. Poeta wiedział wprawdzie, że w miarę upływu czasu człowiek się starzeje, ale ocala w sobie jakąś wartość. Po wielu latach przekonuje się, że nie pozostaje nic: „Wiedziałem, że to wszystko mija – pisze w wierszu Aż tak – ale nie sądziłem, że aż tak”. „Zdałem sobie sprawę – mówi – z ostateczności mijania pewnych rzeczy. Wydawało mi się przedtem, że chociaż czas mija, to coś zostaje, potem się okazuje, że nic nie zostaje. Pustka zupełna, co jest przerażające13” . „Ja-poeta” relacjonuje działania i przekonania „jaśmiertelnika”, informuje o daremności ochronienia rzeczy najważniejszych wobec mijającego czasu. Przywołany w motcie Emil Cioran sądzi, że największą wartością jest dla człowieka on sam. W tej odsłonie Wawrzkiewicz nie uznaje siebie za najwyż- Myśl o nieodwracalnym odejściu budzi niepokoje, że niczego z życia doczesnego nie sposób ochronić. Mimo wszystko poeta próbuje nieustannie „ocalać” i czyni to pod wpływem uaktywniających się nadziei, że jednak warto, szczególnie gdy zjawia się miłość. Można by rzec, że od debiutu Marek Wawrzkiewicz oswaja śmierć14 , ale nie rezygnuje z miłości; jako liryk wierzy marzeniu, że zdoła coś ważnego ocalić poprzez uczucia. „Miłość daje mu siłę, opóźnia nieuchronny proces biologiczny, przestawia akcenty ze sfery cielesnej w rejony duchowe15” . Życie nie miałoby sensu, gdyby nie możliwość kochania ze wszelkimi możliwymi konsekwencjami. Jednak uleganie złudzeniu miłosnemu zawsze prowadzi do jakiś rozczarowań16. Afekty są „warunkiem istnienia”, nieodzowną przyczyną bycia, podmiot przeżywa „wszystkie rodzaje erotycznych wtajemniczeń: od fascynacji do rozczarowania” . Prawda o uczuciach jest jednak bolesna, bo miłość 1 W latach siedemdziesiątych z K. Gąsiorowskim napisał scenariusze dwóch widowisk plenerowych – „Gołębie warszawskie” wystawione na Rynku Starego Miasta i „Polegli – niepokonani” na warszawskiej Woli pod pomnikiem o tej samej nazwie. 2 Zob. A. Waśkiewicz, Tendencja formulistyczna, [w:] Modele i formuła, Wrocław – Warszawa – Kraków – Gdańsk 1978, s. 53-74. Wcześniej tekst był drukowany w Za progiem wyboru, red. J. Leszin-Koperski, publikacja środowiska warszawskiego, Warszawa 1969, s. 50-56. Waśkiewicz podkreśla, że nazwę „formulizm” zaczerpnął z wypowiedzi Zbigniewa Bieńkowskiego, który w 1964 roku wypowiedział się słowami: „Młodzi poeci jak gdyby zaniechali zmagania się ze światem. Nie przedmiot ich interesuje, ale jego wyznacznik pojęciowy, nie świat – ale jego formuła. Jest to tendencja – wydaje mi się – wysuszająca. […] Co jest źródłem tych tendencji, nietrudno odgadnąć. Wpływ, surowy wpływ poezji anglosaskiej. Istnieje współcześnie zafascynowanie Eliotem. […] Poezja jako zjawisko kulturowe, jako suma aluzji i formuł ogólnych – oto ideał świecący najmłodszym” (por. Z. Bieńkowski, Posłowie, [w:] Łódzka Wiosna Poetów 1963, Warszawa 1964, s. 104). 3 A. Zagajewski, Stracone pokolenie, [w:] J. Kornhauser, A. Zagajewski, Świat nie przedstawiony, Kraków 1974, s. 96. „Model wiersza »pokolenia 60« – mówi A. Zagajewski – zaciążył na rozwoju najmłodszej poezji w ostatnich dziesięciu latach, zaważył na całym stylu życia poetyckiego. Doprowadził do poezji niesprawdzalnych metafor, ryb i ptaków, poezji konkursowej, okolicznościowej wbrew zastrzeżeniom, poezji tysiąca zjazdów literackich i wzajemnej kokieterii, zmęczonego uśmiechu niezasłużonej porażki”. 4 H. Friedrich, Struktura nowoczesnej liryki, Warszawa 1978, s. 47. 5 T. Wyrwa-Krzyżański, Sekundzie pęka serce, „Pismo literacko-artystyczne” 1989, nr 2, s. 57. 6 „Często na spotkaniach z młodymi poetami – mówi we wstępie do Światełka M. Wawrzkiewicz – powtarzam, że każdy wiersz jest w istocie listem wysłanym do anonimowego adresata. Wysłany z nadzieją, że przeczyta ten list i powie: to jest moje, bo to przeżyłem, tak czułem, tak myślałem”, por. tegoż, Światełko. Wiersze wybrane, Warszawa 2007, s. 8. 7 J. Zacharska, Pamiętnik miłości, „Literatura” 1977, nr 34, s. 10 „[…] w pracach syntetyzujących dorobek współczesnej poezji – mówi Zacharska – nie pojawia się nazwisko autora Serca przepiórki, tak jak nie pojawiały się nazwiska Śliwonika, Śliwiaka, Stachury. Jest to konsekwencją pozostawania poza programami i szkołami poetyckimi, w przypadku Wawrzkiewicza dodatkowo – kameralnego charakteru jego liryki, zawierającej bardzo osobiste, a jednocześnie uniwersalne refleksje”. 8 M. Wawrzkiewicz, Rodzaj intymnej rozmowy, „Nowa wieś” 1981, s.12, (podaję według wycinka prasowego umieszczonego w teczce zawierającej materiał prasowy na temat M. Wawrzkiewicza zdeponowanej w Bibliotece Domu Literatury w Warszawie, nie podano numeru). 9 T. Wyrwa-Krzyżański, Sekundzie pęka serce, „Pismo literacko-artystyczne”…, s. 61. 10 Tamże, s. 61. 11 „uważam, że są to – mówi M. Wawrzkiewicz – najważniejsze sprawy w życiu człowieka. Dlaczego miłość, nie muszę nikomu tłumaczyć, a śmierć… bo nikt w nią nie wierzy!” (por. L.M. Szwajkowska, Wstydliwa profesja, „Zarzewie”, 1974, nr 3, s. 21). 12 M. Obarski, Daremna próba nieśmiertelności. Rozmowa z poetą Markiem Wawrzkiewiczem, redaktorem naczelnym miesięcznika „Poezja”, „Nurt” 1989, nr 1, s. 17. 13 Z mojej rozmowy z Markiem Wawrzkiewiczem 23 lipca 2014 roku (nagranie rozmowy o tytułach tomików, których wiersze znajdują się w Światełku, przechowuję w moim archiwum). 14 „Może wynika to [pisanie o śmierci – przyp. A.TH.] stąd – mówi M. Wawrzkiewicz – że dość wcześnie uzmysłowiłem sobie i uwierzyłem w to że – umrę”: wywiad, M. Obarski, Daremna próba nieśmiertelności. Rozmowa z poetą Markiem Wawrzkiewiczem, redaktorem naczelnym miesięcznika „Poezja”, „Nurt” 1989, nr 1, s. 17. 15 S. Jurkowski, Nić wrażliwości lirycznej, „Dziś – przegląd społeczny”, 2005, nr 11, s. 149. 16 K. Nowicki, Moment decyzji, „Fakty” 1977, nr 9, s.7. 17 Z nagrania mojej rozmowy z M. Wawrzkiewiczem: „Potem, Uściskaj wroga, przebacz przyjacielowi. Już nie będziesz miał takich jak oni. […] Spaceruj po cmentarzach, przywykaj. (Późne popołudnie) ESEJ szą wartość, szczególnie teraz – pod koniec życia, kiedy deklaruje znudzenie egzystencją i wszystkim, czego wcześniej dokonał na polu zawodowym i literackim. Najpierw anonsował: „Poeta ma być wyższy ponad wszelki płacz”, by po latach skonstatować, że „pisanie jest daremną próbą nieśmiertelności”. Przemijanie demaskuje głęboką bezcelowość wszelkich działań poety-śmiertelnika, w wierszach wybrzmiewa wszechobecna daremność we wszystkich obszarach życia: osobistego, zawodowego i twórczego. Nic bowiem nie powstrzyma czasu: jest „wielka” jak serce przepiórki, a więc nietrwała i wciąż trzeba jej szukać i doświadczać na nowo17 , popadając w kolejne iluzje. Zatem największą wartością w życiu i twórczości Marka Wawrzkiewicza jest odradzająca się nadzieja, która pozwala odbudowywać autorowi te same iluzje i w nie wierzyć. „Jeśli się ona spełnia mimo wszystko – powiada Stanisław Nyczaj – to w tych przebłyskach szczęścia, jakie czyni miłość i w tej jedynej możliwości opowiedzenia o niej”18 . Szczególny wydaje się pod tym względem przywoływany już zbiór wierszy Serce przepiórki – tom napisany pod natchnieniem Margot Matlińskiej – drugiej żony poety – ukazujący ogrom miłości, jaką pomieścić może serce przepiórki, maleńkie jak paznokieć, ale wielkie dla tego ptaka. Marzenie o trwałej miłości dewaluuje się w obliczu rozdzielenia: Jest noc. Śpisz jak gałązka w wąskiej strudze wiatru. A sen jest białym obłokiem popiołu Nad pochyłością wzgórza, stromą ścianą lasu. (Jest noc – Serce przepiórki) Właściwie nic. Odblask snu. Próba wyobraźni, Bardzo wiele nadziei, że przyjdzie ten potop Który nas – nawet nas nie ocali w sobie. I tych lat kilkunastu. Odwykam od ciebie. (Odwykam od ciebie – Serce przepiórki) 4 Bohater wierszy Marka Wawrzkiewicza, podobnie jak on sam, przechodzi od iluzji do deziluzji: przeżywa metamorfozy, roztrząsa swe emocje, przeciwstawia się, buntuje, by z czasem spokornieć wobec postmodernistycznej prawdy o niemożności zmiany „centrum losu”. Poeta porusza się od wzniosłych formuł hybrydowców do wierszy osobistych, od usiłowania ocalenia jakichkolwiek wartości w miarę mijania czasu do deziluzji „pustki”, od uniesień miłosnych do rozczarowań i daremności, od bezsensu tworzenia do celowości nadziei. Łatwo te transpozycje prześledzić w wierszach z jego dwudziestu jeden książek poetyckich19 . Miejsce Wawrzkiewiczowskiego „ja” w literaturze jest odrębne i osamotnione20 , ale samodzielne w codziennych kreacjach autobiograficznych. Towarzyszy mu urojenie niezmienności otaczającej go materii; dzięki sinusoidalnym doznaniom emocjonalnym bohater Wawrzkiewicza demaskuje iluzje, jakim ulega i zyskuje głęboką samoświadomość – dokładnie wie, co go pogrąża i nęka, a jednak podlega tej destrukcji, bo wierzy, że jedynym wyjściem jest odważnie żyć, a nie uciekać, kochać, a nie unikać miłości. Bo „skoro wszystko jest iluzją, to rzeczywista jest właśnie iluzja”. AGNIESZKA TOMHA po paru latach wydałem Serce przepiórki – tomik, który uważam za najlepszy z tych wszystkich poprzednich, wydany w Czytelniku, bodajże w ‘76 roku. I tam jest właśnie wiersz Serce przepiórki; większość zamieszczonych tam wierszy była wywołana, inspirowana przez moją zmarłą żonę – Małgosię. Napisałem wiersz pod tytułem Serce przepiórki, gdzie jest fragment: »Widzisz, jak się tłucze miłość nasza – ogromna jak serce przepiórki«, co ma znaczenie podwójne, bo w gruncie rzeczy serce przepiórki ma wielkość paznokcia małego palca, jest malutkie, jadłem przepiórkę i widziałem jej serce; a przecież dla tej przepiórki to jest coś bardzo wielkiego. Miłość więc może być wielka dla kogoś, kto ją przeżywa i bardzo mała dla otoczenia, dla historii, może nawet dla tej drugiej osoby” (23 lipca 2014). 18 S. Nyczaj, „Późne popołudnie” Marka Wawrzkiewicza, „Ikar” 2001, nr 9, s. 31. 19 Tytuły wszystkich książek poetyckich M. Wawrzkiewicza i rok ich wydania: Malowanie na piasku (1960), Orzech i nimfa (1963), Ultima thule (1967), Jeszcze dalej (1968), Przed sobą (1973), Serce przepiórki (1977), Wybór wierszy (1982), Aż tak (1984), O miłości. Liryki z trzydziestu lat (1990), Późne popołudnie (2001), Każda rzeka nazywa się Styks (2003), Eliada i inne wiersze (2003), Smutna pogoda (2003), Coraz cieńsza nić (2005), Dwanaście listów (2005), Ostateczność (2006), Światełko. Wiersze wybrane (2007), Dawne słońca (2010), Epizod (2011), na który składają się wiersze z tomików: Każda rzeka nazywa się Styks, Eliada i inne 15 wiersze, Smutna pogoda, Dwanaście listów, Coraz cieńsza nić, Ostateczność, Dawne słońca oraz Wiersze nowe – jedenaście nowych wierszy; 15 listów (2013), Nawet Ty (2014). Niektóre z nich zawierają „kalki”, czyli utwory przedrukowywane w różnych tomikach, na przykład 15 listów (2013) zawiera w sobie listy z Dwunastu listów (2005). W ten sposób poeta utrwala – jak sam twierdzi – wiersze godne zauważenia. 20 „Bohater tej poezji – powiada M. Piasecka – nie jest samotny dlatego, że brakuje mu drugiego, bliskiego człowieka, lecz dlatego, że nie może w nikim potwierdzić własnego istnienia. Określić jego tożsamość mogłaby miłość rozumiana jako zatrzymanie czasu”, M. Piasecka, Umieram, więc jestem, „Twórczość”, 1978, nr 8, s. 129. Gazeta Literacka 15 ESEJ Tragiczne, poemigracyjne losy poetki i jej najbliższych. Krystyna Śmiechowicz Pod takim nieszczęściem i góry się ugną… 1 Anna Achmatowa MARINA IWANOWNA CWIETAJEWA – powrót do Rosji (część pierwsza) B yła dumna, ambitna, nieopanowana i egocentryczna. Wcześnie straciła matkę, a ojciec pochłonięty pracą, nie bardzo umiał zająć się córkami. Według statusu; córka profesora wyższych uczelni (moskiewskiej, kijowskiej, warszawskiej), tajnego doradcy przy dworze, założyciela i przez dwadzieścia osiem lat dyrektora Muzeum Sztuki2 w Moskwie. Według zasobów materialnych i stylu życia - mieszkanie w centrum Moskwy, niańki, służące, kucharki, także długa podróż poślubna po Europie (Włochy, Francja, Niemcy), po powrocie kupno własnego domu - była damą! Ale Rosja w której przyszło żyć dorosłej Cwietajewej w niczym nie przypominała tamtej z dzieciństwa i lat młodzieńczych. Jesienią 1927 roku we Francji powstaje film Madonna spalnych wagonow. W tym filmie Siergiej Efron zagrał rolę więźnia, po którego do więziennej celi przychodzą czekiści i przerażonego wloką na egzekucję. Na ekranie Efron pojawia się na dwadzieścia sekund i tych dwadzieścia sekund będzie prorocze. Kto wtedy mógł przypuszczać, że minie tylko czternaście lat i w podziemiach więzienia Lefortowo po Efrona pojawią się czekiści. Całe życie rodziny Efronów3 to właśnie te „konieczności”, których nie dało się uniknąć. Rewolucja 1917 roku zabiera Marinie dom, męża, majątek, poczucie bezpieczeństwa. Siergiej Efron bierze udział w walkach z bolszewikami. Marina zapisuje w dzienniku: „Jeżeli Bóg sprawi cud i zachowa Pana przy życiu będę za Panem szła jak pies”. W głodującej, zamarzającej Moskwie pozostaje sama z dziećmi; córkami, Ariadną i młodszą Iriną, ponieważ Siergiej Efron, oficer Białej Armii, musiał uciekać z kraju. Absolutnie niezaradna, 16 16 Migotania 52 stara się sprostać sytuacji. Pracuje, zajmuje się dziećmi, nie ma czasu na pisanie. Ariadna jest nad wiek dojrzała, bardzo inteligentna, wszyscy zachwycają się jej urodą i talentami (mając cztery lata umiała pisać i czytać, a w wieku pięciu lat prowadziła korespondencję ze swoją matką chrzestną, Eleną Ottobaldowną Wołoszyną )4, natomiast maleńka Irina nie spełniała wymagań matki, była dzieckiem słabym, opóźnionym, prawdopodobnie nie mówiła i nie słyszała, późno zaczęła chodzić. Marina jedno dziecko kochała nad życie, dla drugiego miłości zabrakło, później był jeszcze syn Mur, ale nie miał konkurencji, bo Ariadna w tym czasie zdążyła dorosnąć. „Dla Iriny - miłości zabrakło”, to słowa matki, a biografowie chętnie omijają ten nieprzyjemny temat. Niewiele znajdujemy w dzienniku Ariadny, we wspomnieniach siostry Cwietajewej - Anastasji, czy wspomnieniach współczesnych. Nie mając czym wykarmić dzieci w głodującej Moskwie, w 1919 roku Cwietajewa decyduje się oddać dziewczynki do sierocińca, gdyż tam przysyłana była pomoc żywnościowa z Ameryki. Dzieci miały być lepiej karmione, ale niestety, nie w Kuncewskim Domu Dziecka, gdzie wszystko rozkradali pracownicy. Oddając dzieci przykazała Ali (tak zdrobniale nazywano w domu Ariadnę): „…jedz ile możesz, nawet zabieraj innym, nie wstydź się, a jeżeli będą ciebie bić – oddawaj”. Ala z sierocińca pisze do matki: „Marina, tutaj jest strasznie, szukam gwoździa, gdybym znalazła…” Ala - szukająca gwoździa - miała tylko sześć lat. I tak motyw gwoździa, podobnie jak motyw sznurka, będzie się pojawiać w ich życiu. (Po wielu latach - w roku 1940. - Marina Cwietajewa napisze: „Nikt nie wie, ale ja, co najmniej od roku wzrokiem szukam gwoździa”). Gdy Ala pod koniec roku zachorowała na tyfus, matka zabrała ją do domu, obiecując sobie, że gdy tylko Ariadna będzie zdrowsza, wróci po Irinę. O śmierci córeczki, która niewątpliwie umarła z głodu, jak wiele dzieci w Kuncewie, Marina dowiedziała się przypadkowo, dwa miesiące później. Po wielu latach Ariadna powie – „…matka musiała dokonać wyboru, wtedy wiele rodzin takiego wyboru dokonywało”. Czy tak musiało się stać? Siostry Siergieja Efrona proponowały wielokrotnie, że zabiorą Irinę do siebie i zajmą się nią. Nie wiadomo dlaczego Cwietajewa nie wyrażała zgody. Ośmioletnia Ariadna, która do matki zwracała się po imieniu, zapisała w swoim dzienniku „Matki zawsze uwielbiają swoje dzieci, ale Marina nie lubi dzieci i nigdy nie ma dla mnie czasu”. Wojna domowa skończyła się, a Siergiej nie wracał i przez cztery lata nie było żadnych wiadomości. Cwietajewa pisze „Uważam, że lepiej jest umrzeć… Jeżeli Sierioża nie żyje, wszystko mi jedno, żyć już nie dam rady”5 . W 1921 roku pisarz Ilja Erenburg przypadkowo spotyka Siergieja Efrona w Pradze i pisze o tym do Cwietajewej. W maju 1922 roku Cwietajewa wyjeżdża razem z Ariadną do Berlina i tam czeka na przyjazd męża z Pragi. Żyła emocjami i z emocji powstawały wiersze. Pracować twórczo mogła tylko w stanach zakochania, więc zakochiwała się bez ustanku. Była zakochana w Błoku, chociaż Błoka widziała jedynie z daleka. To, że kogoś nie znała osobiście nie znaczyło, że nie mogła go pokochać (Rainer Maria Rilke, Aleksandr Bachrach; do których pisze płomienne listy, Aleksandr Błok). Zakochana była w Piotrze Efronie bracie swojego męża, w mężu swojej siostry (jemu dedykowała jeden z najbardziej znanych wierszy)6 . Kochała Mandelsztama, Sofię Parnok, Pasternaka, Annę Andriejewą - żonę Leonida Andriejewa, Sonię Hollidey, Erenburga, ale romanse jej były bardzo często romansami korespondencyjnymi. Oczekując na męża w Berlinie wdała się romans z założycielem wydawnictwa Gielikon7 Abrahamem Wiszniakiem. Miał on reputację bogacza i wielkiego estety. Ilja Erenburg pragnąc pomóc Cwietajewej polecił ją Wiszniakowi. W jego wydawnictwie ukazał się w 1922 roku tom wierszy Razłuka8 , później tom Riemiesło9. Od Abrahama Wiszniaka otrzymała propozycję tłumaczeń z języka niemieckiego (H. Heinego Noce florenckie). Zainteresowany był także wydaniem prozy, w skład której wchodziłyby dzienniki poetki z lat 1919-1920 i krótkie eseje o życiu w Moskwie i moskiewskim świecie artystycznym. Cwietajewa nie byłaby Cwietajewą, gdyby współpraca z przystojnym wydawcą nie zakończyła się romansem. Trwał on przez kilka tygodni, aż do przyjazdu Efrona. Po spotkaniu z żoną Efron pisze do Maksa Wołoszyna; „Ona żyje namiętnościami, ona żyje jak huragan, gdy zobaczyłem ją na dworcu w Berlinie, wiedziałem, że nic już jej dać nie mogę. Ona szuka śmierci, a ja jestem jej kołem ratunkowym”. Z Berlina Cwietajewa przenosi się z mężem do Pragi, a Praga to nowa miłość, miłość fatalna, której skutki będą, jak sugeruje wielu biografów, rozstrzygające dla całej rodziny. „Maleńki Casanova” - tak nazywano Konstantina Rodziewicza (lub Radziewicza, tak nazywała go Cwietajewa) byłego oficera Białej Armii – to jej najbardziej rzeczywisty i najdłużej trwający (dwa lata) romans. Po wielu latach Rodziewicz napisze do Ariadny - „Byliśmy wtedy młodzi i byliśmy zakochani w sobie, ale wiedziałem, Marina miała wielu, i była z wieloma, nie tylko ze mną”. Tak pisał do córki Mariny, a w listach do znajomych zwierzał się, że nie jest w stanie sprostać takiej eksplozji uczuć, że to ona jest stroną kochającą bardziej, i że przeraża go jej zaborczość. W biograficznym filmie Mariny Migunowej Zierkała10 , w części drugiej nazwanej „Siergiej i Marina”, jest scena w której mąż dostaje do rąk listy przeznaczone dla kochanka (Konstantego Rodziewicza). Pewnie i tak bywało. Efron próbował zerwać, ale zerwanie się nie powiodło, bo Marina bez niego żyć nie umiała. Po Berlinie i Pradze następny etap, to Paryż. W Paryżu poetka zapisuje w dzienniku – „Jest mi całkowicie obojętne gdzie mam być, wszędzie jestem samotna - w Berlinie, Paryżu, w Meudon”. W Paryżu, podobnie jak w Berlinie i Pradze, przez cały czas mieli kłopoty finansowe. Marina próbowała zarabiać tłumaczeniami. Jej własnych utworów nie chciano drukować. W środowisku emigrantów nie była lubiana, niezależny charakter nie przysparzał jej sympatyków (później doszły jeszcze sprawy Efrona, na skutek których rosyjscy emigranci odsunęli się od nich). Efron znajdował dorywcze prace, na przykład statystowanie w filmach, ale najczęściej znikał gdzieś na całe dnie. Ala, próbując pomóc rodzinie szyła zabawki, robiła na drutach czapki, zarabiając pięć franków dziennie. Przez pewien czas z tego utrzymywała się cała głodująca rodzina. Poza tym zajmowała się domem; naprawiała ubrania, sprzątała, gotowała (nie chodziła do szkoły – taka wersja krążyła wśród emigrantów), zajmowała się bratem, matka pisała wiersze, ojciec chorował, nikt nie próbował zrozumieć potrzeb dorastającej dziewczyny. Ze wspomnień Ariadny – „…w dzieciństwie czułam się bezgranicznie kochana, teraz wszystko minęło”. Cwietajewa była przeciwna nauce, później, także pracy córki, potrzebowała jej w domu ESEJ - „Ala ja potrzebuję tych porannych godzin na pisanie. Ty mi je zabierasz!” Ariadna czuła się w tym czasie pomocą domową, niańką i pomywaczką. Matka i córka coraz bardziej się od siebie oddalały. Ariadna nie widząc wyjścia z sytuacji próbowała otruć się gazem – uratował ją ojciec. W opowieściach o losach tej rodziny mamy wiele przemilczeń i półprawd11 . We wspomnieniach często powtarza się ubolewanie nad sytuacją Ariadny, ale w tym czasie zdążyła jednak w Paryżu ukończyć szkołę sztuki użytkowej Arts et Publicité, w której uczyła się oprawy książek, grawiury i litografii, a także L’École du Louvre (specjalność – historia sztuki), pracowała we francuskojęzycznej gazecie Russie d’Aujourd’hui12 . Tymczasem do Paryża przyjeżdża Rodziewicz. Czy to za jego sprawą dalsze nieszczęścia spadły na rodzinę? W 1931 roku Siergiej Efron zostaje zwerbowany przez NKWD, a ściślej przez Rodziewicza, z którym współpracuje i który agentem był już wcześniej. W domu pojawiają się pieniądze. Pozwala to na długi wielotygodniowy wyjazd Mariny z synem nad morze. W tym czasie Ariadna bardziej zbliża się do ojca, jest zachłyśnięta Rosją, tym, co ojciec opowiada o ojczyźnie. W domu pojawiają się propagandowe materiały, czasopisma i książki. Marina Ariadnę „przegrała”, walczy jeszcze o syna, który jest ciągle pomiędzy sceptyczną, niechętną Rosji matką, a bezkrytycznym, „chorym na Rosję” ojcem. Rok 1936 – to okres wojny w Hiszpanii, a do Rosji zaczynają powoli powracać emigranci (emigranci pierwszej emigracji), ale ci, którzy chcieli powrócić do kraju, musieli na to „zapracować” – takie krążyły pogłoski – zapracować, czyli zgłosić się na ochotnika, by pomagać hiszpańskim bojownikom i dopiero po takim sprawdzianie powinni ubiegać się o wizę. Z ramienia NKWD powstaje organizacja - Związek na Rzecz Powrotu do Ojczyzny, na jej czele staje Siergiej Efron. Jest jednym z tych, którzy werbują ochotników na wojnę w Hiszpanii. Werbowanie odbywało się w wielkiej tajemnicy - dlaczego? Nie wiadomo. Efron coraz bardziej się pogrąża. Czy mogła Marina nie wiedzieć, że zabójstwo agenta Ignacego Reissa, posądzonego o zdradę na rzecz Francji (zdrada polegała na tym, że były współpracownik NKWD ośmielił się we francuskiej gazecie krytykować Stalina i pisać o represjach w Rosji Sowieckiej ), to dzieło Efrona? I, że w następne – generała Millera – też jest zamieszany. Weronika Łosska, która mieszkała wtedy we Francji i była w centrum wydarzeń pisze, że we Francji krążyły bardzo skrajne opinie, jedni twierdzili, że nie ma człowieka bardziej szlachetnego od Siergieja Jakowlewicza, inni byli absolutnie przekonani o jego powiązaniach z NKWD i obciążali go kolejnymi morderstwami. „Niedawno w Paryżu spotkałem Dimitrija Sezemana13 , przyjaciela syna Efrona i bez szczególnych wstępów zapytałem, jak to było naprawdę; czy nie było im wstyd? Zaśmiał się tylko! - Ależ skąd! Oni byli z tego dumni! A czy mogło być tak, że Marina nie wiedziała o jego sprawach? Na to pytanie Sezeman znowu się roześmiał, mówiąc, że jego zdaniem, nie mogła nie wiedzieć. No cóż, szkoda! Natomiast zupełnie niedawno w moskiewskim czasopiśmie Litieraturnaja gazieta zostały opublikowane listy córki Efrona, z których wynika, że także i ona miała w tym swój udział”14. Dziś, gdy archiwa więzienne w dużej części są już dostępne, wiadomo bez wątpliwości, że Siergiej Efron takim współpracownikiem był, a przypisywane „przewinienia” nie są czczą gadaniną emigrantów. By uniknąć aresztowania przez władze francuskie, w związku z zabójstwem Ignacego Reissa15 Siergiej Jakowlewicz był zmuszony uciekać i przyjaciele – czekiści, potajemnie wywożą go z Francji. W samochodzie wiozącym Efrona w kierunku granicy była także Marina Iwanowna, więc nie mogła nie znać powodu nagłej ucieczki męża. „Cały emigracyjny Paryż, wiedział o współpracy Efrona z rosyjskimi służbami, wisiało nad nim piętno mordercy!” Emigracja odsunęła się także od Cwietajewej, nikt nie wierzył w to, że nie była świadoma działalności męża. Nie drukowano jej wierszy, bojkotowano sporadyczne wystąpienia. Nina Berberowa, kronikarka emigracyjnych losów inteligencji rosyjskiej, uczestnicząca w uroczystościach pogrzebowych księcia Siergieja Wołkońskiego pisze, że w trakcie uroczystości Cwietajewa stała samotnie poza ogrodzeniem cerkwi i nikt z uczestniczących nie poprosił by do nich dołączyła, a po ceremonii nikt do niej nie podszedł – „ja także ją minęłam”- napisze Berberowa. Ariadna wyjechała do Moskwy jeszcze przed ojcem, decyzję podjęła pod wpływem jego opowieści o szczęśliwym Kraju Rad. Do kraju wraca w 1937 roku i wszystko tam się jej podoba. Dostaje pracę w sowiecko-francuskiej gazecie, jest zakochana, entuzjastycznie przyjmuje wszelkie zmiany. Jej ukochany, którego poznała w Moskwie Samuił Guriewicz (to on będzie namawiał Marię, żeby pozostała w Moskwie i nie wyjeżdżała do Jełabugi) po aresztowaniu Ariadny nieustannie pisze listy do więzienia, wysyła paczki na zesłanie, pomaga Marinie. Według wspomnień współczesnych Guriewicz był czekistą, a tacy właśnie czekiści - jego koledzy bili Ariadnę podczas przesłuchań, by wymusić zeznanie na niekorzyść ojca. W Paryżu zostaje tylko Marina z Murem, znowu, podobnie jak kiedyś, w głodującej Moskwie, zostaje sama, tym razem odpowiedzialna za życie syna. Czy ma jeszcze wybór? „Wszystko wyrzuca mnie do Rosji - tutaj jestem niepotrzebna, tam mnie być nie powinno”. Przed wyjazdem, robiąc porządki w archiwum znalazła zapis z 1917 roku, gdy Efron zaginął… to słynne zdanie…„będę szła za Panem jak pies”, teraz dopisuje na marginesie –„Oto i jadę - jak pies”. W ostatni dzień przed wyjazdem z Paryża, spotyka przypadkowo Irinę Odojewcewą i Gieorgija Iwanowa, u wspólnych znajomych; Aleksandra Gingera i Anny Prismanowej, do których przyszła na pożegnalną kolację. Niewątpliwie było to przypadkowe spotkanie, gdyż Irina Odojewcewa i Iwanow należeli do ludzi bardzo nieprzychylnych Cwietajewej. Na pytanie Odojewcewej, czy cieszy się z powrotu do Rosji, poetka odpowiada: „Rosja teraz jest dla mnie obca, wszystko jest mi tam obce. Wyczuwam tam wrogość. Nawet ludzką. Tam dla wszystkich jestem obca…” Dalej wspomina Odojewcewa –„ I nagle jak we śnie przypominam sobie, że kiedyś, w podobnie jasną i ciepłą, księżycową noc, przed wielu laty, tak samo szłam przez opustoszały, śpiący Petersburg z Anną Achmatową; jeden jedyny raz w życiu. Ale wtedy to nie Achmatowa wyjeżdżała, lecz ja – i wyjeżdżałam pełna radosnych nadziei. A teraz wyjeżdżam nie ja, lecz Marina Cwietajewa, i wyjeżdża pełna beznadziejnego smutku. Serce mi się ściska gdy patrzę na tę bladą, zmęczoną i smutną twarz. Jest mi strasznie z jej powodu, bardzo mi jej żal. Ona nie powinna jechać. Tam może ją czekać tylko śmierć i zginie tak, jak zginął Mandelsztam i tylu innych. Żegnamy się –« Życzę szczęścia! – A mi proszę nie życzyć; ani szczęścia, ani szczęśliwej drogi…. To na nic».” Rozmowa miała miejsce (podobno), gdy wspólnie z Gieorgijem Iwanowem odprowadzali Cwietajewą do stacji metra. Podobno jednak takiego spotkania nigdy nie było16. Zdaniem wielu Odojewcewa, nie znała osobiście Cwietajewej, więc jeżeli nawet doszło do spotkania, nie mogło być mowy o takiej otwartości. Więc jednak mity i legendy. Weronika Łosska wspomina pożegnalne spotkanie, które odbyło się na Montparnassie. „Zaprosiła nas (mnie i A.S. Gołowinę), byli także Sasza Ginger i A. Prismanowa. Cwietajewa była wyjątkowo wesoła. Smukłe ręce miała całe w bransoletach i pierścionkach. Jak zawsze przekarmiała Mura. Grała cygańska orkiestra, wszyscy byliśmy w wesołym nastroju, było nam wyjątkowo dobrze.” Łosska opisując pożegnalne spotkanie w kawiarni wspomina, że Cwietajewa mówiła o wyjeździe na wakacje. Prawdziwy cel podróży trzymała w tajemnicy, więc opowieść o pożegnalnych spotkaniach u Gingera lub w kawiarniach, chyba musi pozostać legendą. Prawdą jest, że spotkała się z przyjaciółmi, ale czy stać ją było na przyjmowanie ich w kawiarni, przekarmianie ciastkami Mura, przecież na bilety do Rosji pieniądze pożyczała. Żyła za ostatnie grosze, wyliczając by wystarczyło do odjazdu. A dalej, skoro wyjazd nie był tajemnicą - Łosska pisze o pożegnaniu przed wyjazdem na wakacje, nic nie wspomina o Rosji, przecież taki wyjazd wywołałby niemałe poruszenie, wręcz sensację wśród emigrantów. I dlaczego na dworcu Saint Lazare nikt ich nie żegnał, nie odprowadzał i nie pomagał z bagażami. Chyba nie bez powodu nazywano Marinę wróżką, jeszcze na statku zapisuje w dzienniku „…teraz już nie ma dla mnie ratunku, zginęłam”. Z portu w Hawrze, przez Leningrad dotarła do Moskwy. W Paryżu nikt jej nie żegnał, w Moskwie powitała tylko córka „Moskwa mnie nie przyjęła”. 19 czerwca 1939 roku, wysiadając z pociągu, na moskiewskim peronie, Marina dowiaduje się od Ariadny (niewiele osób wiedziało o jej powrocie, wiedział na pewno Boris Pasternak, który dowiedział się o tym jeszcze w Paryżu17 , inni informację przekazywali sobie w wielkiej tajemnicy) o chorobie Siergieja Efrona, który przebywa w podmoskiewskim Bolszewie, w budynku NKWD, praktycznie w areszcie domowym, dowiaduje się także o aresztowaniu siostry Anastasji i jej syna Andrieja, rówieśnika Ariadny. Anastasję aresztowano w 1937 roku i po 5 miesiącach moskiewskiego więzienia z wyrokiem 10 lat, zesłano na Daleki Wschód. Dom w Bolszewie, w którym wspólnie zamieszkali, to typowy letniskowy dom i nadawał się do mieszkania jedynie latem. W drugiej części domu też mieszkali emigranci z Paryża. Byli to Nina i Wasilij Klepininowie, ich także jeszcze we Francji Siergiej Efron zwerbował do pracy w sowieckim wywiadzie. Nie było żadnego kontaktu z dawnymi znajomymi i przyjaciółmi. Jedyną osobą przychodzącą w odwiedziny była przyjaciółka Ariadny, Nina Gordon18 . Niepełne trzy miesiące po przyjeździe Mariny, 27 sierpnia w nocy przyszli po Alę (w więzieniu przeżyła 8 lat, na zesłaniu sześć), wyprowadzono ją nad ranem, płaczącą, po całonocnym przeszukiwaniu mieszkania. W trakcie śledztwa, chcąc wymusić na niej zeznania przeciwko ojcu, od samego początku stosowano bicie. Dwa miesiące później, 10 października 1939 roku, aresztowano Siergieja, nakaz aresztowania, podobnie jak w przypadku Ariadny, wydał osobiście Beria. Aresztowany 17 został pod zarzutem współpracy z francuskim wywiadem, a przecież kilka miesięcy wcześniej, właśnie na polecenie rządu radzieckiego, by ratować go przed francuskim wymiarem sprawiedliwości, ukradkiem, wywieziono do Rosji. Widać już wcześniej były takie plany, należało tylko sprowadzić Efrona do kraju. (Poddany torturom podczas śledztwa nikogo nie wydał, niczego nie podpisał.) Wiadomo także, że biciem usiłowano wymusić na nim zeznanie o antysowieckiej działalności żony. Był przekonany, że ona także została aresztowana, za ścianą z sąsiedniej celi słyszał jej głos (były to często stosowane sposoby „łamania” więźnia), ale takiego oświadczenia nie złożył, twierdząc, że „ona tylko pisała cd. str.18 Gazeta Literacka 17 ESEJ cd. ze str.17 wiersze”. Natomiast ciągle pamiętać należy, że biografia Efrona nie jest jednoznaczna, że był żołnierzem Białej Armii (wielokrotnie odznaczanym za odwagę), że brał udział w słynnym Wielkim Syberyjskim Marszu Lodowym, a odznaczenie, które otrzymał, najwyższe odznaczenie za odwagę można zobaczyć na zdjęciu, które zrobiono pięcioletniemu Gieorgijowi - synowi Efrona. Na stronę bolszewików przeszedł dopiero na emigracji, rozczarowany działaniami białych. Marina w Bolszewie zostaje z Murem sama. „Jaka jestem maleńka, jak ja nic nie mogę”. Bała się, że i ją zaaresztują, ze syn pozostanie sam, ciągle zdawało jej się, że jest śledzona. Bała się nocnych pociągów, a była zmuszona nimi jeździć dwa razy w tygodniu do Moskwy, do więzienia na Łubiance i więzienia Lefortowo, by przekazać paczki dla córki i męża. To że przyjmowano paczki, dawało nadzieję, że obydwoje jeszcze żyją. W notatkach Cwietajewej z 1940 roku jest zdanie „Nie znam człowieka bardziej nieśmiałego i lękliwego ode mnie, boję się wszystkiego; cudzego spojrzenia, ciemności, kroków za sobą, ale najbardziej – boję się swojej <<głowy>> , która z takim oddaniem służy mi podczas pisania, i tak niszczy moje życie”. Po aresztowaniu sąsiadów – Klepininych - aresztowani zostali prawie równocześnie z Siergiejem Efronem (i wkrótce rozstrzelani), Marina ucieka z letniska. Zezwolenia na zamieszkanie w Moskwie, żona i matka „wrogów ludu” nie otrzymuje. Zaczynają się mrozy, ciepłe ubrania, cały paryski bagaż; w tym książki, rękopisy, wszystko pozostaje w punkcie celnym. Marina nie może odebrać bagażu, ponieważ nie ma zaświadczeń zezwalających na pobyt. Załatwić tego bez Efrona, lub Ariadny (oni takie dokumenty posiadali) nie jest w stanie. Rozgoryczona pisze w dzienniku – „Dla mnie, której rodzice i dziadek oddali swoje wspaniałe księgozbiory jako zaczątek największej państwowej biblioteki19 , dla mnie, której ojciec był założycielem i przez 28 lat dyrektorem największego moskiewskiego muzeum, dla mnie nie ma miejsca w tym mieście”. Początkowo mieszka u siostry męża, ale w domu stara się przebywać jak najmniej, by nie narażać stałych mieszkańców. Wkrótce musi szukać nowego mieszkania. Nikt nie może jej zameldować. Nie ma stałych dochodów, na życie zarabia tłumaczeniami, które czasami udaje jej się zdobyć. Boris Pasternak zabiega o przyjęcie Cwietajewej do Związku Pisarzy, bez rezultatu, obiecany tomik wierszy po miażdżącej krytyce Kornielija Zielinskiego, zostaje wycofany z druku. Nie ma warunków na pracę twórczą „…bez Rosji dam sobie radę, bez zeszytów (bez papieru) nie. A tak bardzo chcę pisać”. Gdy zaczęło się bombardowanie Moskwy Mur prawie każdego dnia pełnił dyżur na dachu domu. Wystarczający powód by chcieć wywieźć ukochanego syna jak najdalej od stolicy. Z pamiętnika Gieorgija Efrona, z dnia 2 lipca 1941 roku: „Teraz prawie każdego dnia od godziny szóstej do dwunastej, dyżuruję na dachu. To dosyć parszywe zajęcie.”. A tak wspomina to zaprzyjaźniona Nina Gordon; „Zaczęła się wojna. Mur tak jak wszystkie dzieci dyżurował na dachu, gasząc bomby zapalające, tak zwane <<zapalniczki>>. To było dla niej nie do zniesienia, obłąkańczo bała się, że odłamek wybije mu oko. Nie bała się niczego innego, na przykład tego, że podobnie, jak każdy z nas, może być zabity, bała się tych odłamków.” Uciekała z Moskwy by ratować syna, ale trzeba było jeszcze stoczyć walkę z władzami, gdyż dzieci w wieku Mura ewakuowano bez rodziców, dzięki wstawiennictwu Konstantego Fiedina nie zabrano jej syna. Z Moskwy wywiozła go wbrew jego woli. Czy nie miała wyboru! To są te nie zawsze uświadomione konieczności, które popchnęły ją za mężem do Berlina i przez Pragę, i Paryż, znowu do Moskwy. Nagły zryw, by jechać do Jełabugi, chociaż kilka godzin wcześniej w rozmowie z Guriewiczem i Gordon przyznaje, że rozsądniejsze jest pozostanie w Moskwie. 18 sierpnia Marina odpływa statkiem do Jełabugi. Odprowadzają ją; Boris Pasternak i poeta Wiktor Bokow. W przeddzień Boris Pasternak pomaga Cwietajewej pakować bagaże, a przewiązując paczki sznurkiem, który przezornie przywiózł ze sobą z Pieriediełkina, żartuje: „Taki mocny, że można się na nim powiesić”20 . Na Dworcu Rzecznym, gdy czekali na załadunek, Bokow zauważył, że na bagażach nie ma żadnych oznakowań, poprosił u kobiety handlującej lodem o kawałek lodu, zmoczył nim bagaże i ogryzkiem kopiowego ołówka napisał... Cwietajewa - Jełabuga , Jełabuga – Cwietajewa. Jeszcze w trakcie podróży sprzedawała kłębki wełny przywiezionej z Paryża, wszystkie pieniądze odkładając 18 na pierwsze dni pobytu w Jełabudze. Współpasażerowie wspominają, że na statku była czynna restauracja, gdzie posiłki wydawano w umiarkowanych cenach, ale ani Cwietajewa, ani Mur, w ciągu dwóch tygodni podróży, ani razu tam się nie pojawili, co jedli nikt nie wiedział, ale też nikogo szczególnie to nie interesowało. „Stopniowo wszyscy nawiązywaliśmy znajomości, wychodziliśmy na pokład popatrzeć na brzegi i pooddychać świeżym powietrzem. Pojawiała się i Cwietajewa, ubrana bardzo skromnie, lecz gustownie. Im bardziej oddalaliśmy się od Moskwy, tym bliższe były nasze kontakty, dzieliliśmy się swoimi lękami, planami… ale Cwietajewa zawsze 18 Migotania 52 sama, milcząca i zamknięta w sobie spacerowała po pokładzie paląc”. W Jełabudze wysiadło trzynaście osób, w tym dwóch chłopców w wieku Mura, więc nie była jedyną osobą, która tam musiała pozostać. Aleksiej I. Sizow, mieszkaniec Jełabugi opowiadał, że enkawudziści przekonywali mieszkańców (nie zabraniając), by nie wynajmowali pokoju Cwietajewej. Jego sąsiadka zgodziła się wynająć, później zmieniała zdanie, a gdy zapytał dlaczego, stwierdziła; „Nie miała kartek na żywność, a jeszcze przychodzili pod jej nieobecność „ci z Nadbrzeżnego Bulwaru”21 , przeglądali rzeczy i pytali kto do niej przychodzi, i co mówi. Cały czas strach!” Zamieszkała w jednoizbowej chacie, jej część oddzielało przepierzenie…Ciągle powtarzała „wszyscy tam chodzą głodni”. Z Jełabugi popłynęła statkiem do Czystopola złożyć podanie o pracę, sprzedać srebra stołowe, poprosić o zezwolenie na przeniesienie do Czystopola. Stamtąd wróciła rozdrażniona. Z notatek w dzienniku Mura dowiadujemy się, że 20 sierpnia wezwano ją do NKWD i zaproponowano pracę tłumacza (w Rosji było wtedy wielu niemieckich więźniów i poszukiwano tłumaczy), ale Cwietajewa odmawia, odmawia, bo obawia się, że z czasem będą od niej wymagać donosów na znajomych i przyjaciół. Pracownik NKWD ma jednak argumenty nie do odrzucenia – mówi - „ córkę i męża już mamy, ale pani ma jeszcze syna”. Potwierdza to Irma Kudrowa, która śladami poetki jeździła do Jełabugi i Czystopola szukając informacji w archiwach miejskich i policyjnych, wspomina także o wizycie w NKWD w Czystopolu „ …tam rozmowa z pracownikiem miała bardziej konkretny charakter, upomniano ją, że córkę i męża już mają u siebie, a na wolności pozostał jeszcze syn, w ten oto sposób nie zostawiono poetce wyboru”. Tymczasem, Związek do spraw Wysiedlonych wydaje zgodę na przeniesienie do Czystopola. I nagle Marina odmawia, czego nikt z jej znajomych nie potrafi zrozumieć, wszyscy są zszokowani. Na zebraniu w Czystopolu siedziała obok Lidii Czukowskiej, która trzymając ją za rękę uspokajała i tłumaczyła, że wszystko się ułoży, że znajdą i mieszkanie, i pracę. Lidia Korniejewna Czukowska wspomina to spotkanie. „Było to (prawdopodobnie) 28 sierpnia, wtedy odbyło się zebranie w sprawie Cwietajewej. Gdy zapadła decyzja – zezwolenie na osiedlenie w Czystopolu - razem z Mariną Iwanowną szukałyśmy mieszkania”. Czukowska wiedziała o wolnych pokojach, ale gdy tam dotarły Marinie nie spodobała się ulica na peryferiach miasta, niewielkie, nędzne domki, brak chodników i ogólne zaniedbanie. Postanowiła, że po przyjeździe, razem z Murem poszukają mieszkania i wspólnie zdecydują. Natomiast po powrocie do Jełabugi Murowi oświadczyła, że nie wyjadą, że się rozmyśliła. Być może po raz kolejny poczuła się odrzucona, inni od razu dostali skierowanie do Czystopola - ona musiała zabiegać, a być może zrozumiała, że sama spowodowała takie odtrącenie, i że tutaj, podobnie jak w Paryżu, winne jest nie otoczenie, wina jest w niej samej. „Niedziela 31 sierpnia, (kończy się najgorszy - najbardziej niebezpieczniejszy zdaniem Anny Achmatowej - miesiąc roku). „Para gasit’ fonar’”22. – to słowa Mariny Cwietajewej. Została w domu sama, pierwsza wróciła gospodyni, Marina miała pętlę na szyi. Gwóźdź był na tyle nisko, że gdyby była w niej wola walki, mogła opierając stopy wyswobodzić się, ale nic na to nie wskazywało, żeby próbowała się ratować. Poetkę pochowano w Jełabudze na Cmentarzu Piotra i Pawła, z prawej strony pod samym murem – tak pisze Wadim Sikorski, starszy kolega Mura, i dalej… „Po dwóch dniach, to znaczy 2 września, została pochowana. Długo czekano na konie i trumnę. W pogrzebie uczestniczyli tylko; Mur, Sakońska z synem, Rżanowska, małżeństwo Zagorskich i ja”. Taką informację podaje Sikorski, który był obecny na pogrzebie. Wadim Sikorski we wspomnieniach zaznaczył, że na policję i lekarza, także długo czekano. Po latach okazało się; że i lekarz, i policja – to byli obcy ludzie, nie było jednej znajomej twarzy, przecież w tak małej miejscowości wszyscy się znają. Natomiast gospodyni została ostrzeżona, że nie powinna „rozpowiadać” co się stało w ich domu. Starzy mieszkańcy Jełabugi, tak twierdzi Sizow, mówili mu, że na godzinę przed śmiercią przyszli do Mariny Cwietajewej ubrani w cywilne ubrania pracownicy NKWD. Tamci mieszkańcy nie żyją, pamięć jest zawodna… a być może to nowy wątek (niewyjaśnione śmierci już były; Majakowski, Jesienin, Wampiłow… ). W miejscu, w którym, Anastasja Iwanowana w 1960 roku postawiła krzyż, od 1970 roku znajduje się kamień nagrobny, ale z powodu niedbałości miejscowych władz nie skorzystano z napisu umieszczonego przez Anastasję Cwietajewą, informującego, że „W tej części cmentarza…”, więc wygląda to tak, jakby rzeczywiście była to mogiła Cwietajewej. W Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej msza żałobna za samobójców jest zabroniona. W roku 1990 patriarcha moskiewski Aleksiej II wydał pozwolenie na odprawienie mszy żałobnej w intencji Mariny Cwietajewej. Stało się to na prośbę wiernych, w tym siostry Anastasji 31 sierpnia, każdego roku, w Jełabudze odbywają się Dni pamięci o Marinie Cwietajewej. KRYSTYNA ŚMIECHOWICZ Dedykacja z poematu Requiem Muzeum Rumiancewa - dziś Muzeum im. Puszkina w Moskwie. Rodzina Cwietajewych wielokrotnie swoje zbiory dzieł sztuki przekazywała w darze muzeum. 3 Marina Cwietajewa nigdy nie używała nazwiska męża, tylko jeden raz on w ten sposób zaadresował list - Marina Efron 4 Elena Ottobaldowna Wołoszyna - matka Maksimiliana Wołoszyna, poety, malarza. 5 Marina i Siergiej zginęli w tym samym (1941) roku. Siergiej Efron został rozstrzelany 16. września (dwa tygodnie przed śmiercią Mariny). 6 *** „Podoba mi się, że nie na mnie pan jest chory/ Podoba mi się, że choruję nie na pana” 7 W Berlinie Gielikon koncentrował się na wydawaniu współczesnej literatury rosyjskiej. W tamtych latach takich wydawnictw drukujących dzieła pisarzy emigracyjnych było bardzo wiele, były w Pradze, Paryżu, Habrinie, Sofii, lecz wydawnictwo Wiszniaka miało wysokie notowania wśród twórców, gdyż należało do najbardziej wysmakowanych, a nad bogatą szatą graficzną pracowali doskonali graficy i malarze (Natan Altman, Ferdynand Leger, EL Lisicky). 8 Rozłąka 9 Rzemiosło 10 Rolę Siergieja Efrona w tym filmie powierzono młodemu aktorowi Romanowi Polanskiemu - jest to jedynie zbieżność imienia i nazwiska. 11 Boris Nosik „…więc jeżeli nie zawsze zgadzają się informacje podawane przez współczesnych (wspomnienia najczęściej spisywane po latach, a pamięć zawodzi) lub Ariadnę Efron, córkę Mariny Cwietajewej, to przecież w historii podawanej przez Ariadnę Siergiejewnę, mamy wiele niedopowiedzeń, także w innych sprawach, zwłaszcza gdy rzecz dotyczy ukochanego ojca”. 12 Dzięki wykształceniu zdobytemu we Francji, po powrocie do kraju pracowała we francuskojęzycznym czasopiśmie Revue de Moscou. Pisała artykuły, reportaże, robiła ilustracje, pracowała także jako tłumacz. 13 Przybrany ojciec D. Sezemana przyjaźnił się z Siergiejem Efronem 14 Boris Nosik 15 Prawdziwe nazwisko Porecki 16 Irina Odojewcewa wśród badających memuary nie uchodzi za osobę wiarygodną. 17 W 1935 roku Boris Pasternak przyjechał do Paryża na Kongres i zdecydowanie odradzał powrót. 18 Odwiedzała Marinę i po aresztowaniu Ali, a także po aresztowaniu Efrona, aż do wyjazdu Cwietajewej do Jełabugi i podobnie jak S.Guriewicz odradzała wyjazd. 19 Prywatne zbiory rodziny Cwietajewych; dziadka, ojca i matki M. Meyn, były zaczątkiem słynnej Biblioteki im. Lenina (a od 1992 roku Rosyjskiej Biblioteki Państwowej). 20 Marina Cwietajewa powiesiła się na tym właśnie sznurku, Pasternak przez lata nie mógł darować sobie tamtego żartu, pisał w Dzienniku: „Muszę z tym żyć”. Do Czystopola Pasternak przypłynie z następną grupą ewakuowanych, ale będzie to już po śmierci Mariny Cwietajewej. 21 Tak mieszkańcy nazywali pracowników NKWD 22 Pora gasić światło 1 2 Adam Buszek Tren na pamięć Wyplatacz koszy 1 Zapomniałem pożegnać twój głos. Za karę pieszczę pod powiekami zimny popiół słowa j e s t e ś. Wiolinowy klucz twego ciała – żadnej melodii nie przebudzę. Nie będzie ognia z chrustu naszych dni. To był może najlepszy z moich czasów przyszłych. Rzęsiste światło włosów krzesało poranki. 2 Nie potrafię zamienić cię w podmuch. Nie potrafię żegnać. Nie ma czasu, tylko skłony światła. Nie ma czasu, tylko wsiąkanie w horyzont. I w mokrej ziemi suche ćmy palców. (Jeśli wspominam cię nazbyt ciepło, odetnij mi głowę. Odetnij z gracją, którą wspominam ciepło). Pamięć ma twarz czułego zabójcy. – Wszystko sobie przypomnisz – mówi łagodnie i bez przekonania Hermes. – To ładnie, że mnie pocieszasz – mówi Eurydyka. Zbigniew Herbert, H. E. O. 3 Sypki uśmiech. Wdzięk pioruna. Krew i złoto na czole wyplatacza koszy. To oznacza gorzki zachód, śmiech zapachów, wiosnę wszystkich chórów trawy. * Genno leniwie pogania owce. Za chwilę z omszałej harmonii wydmucha piosenkę o dawnej. Julio słucha aż purpurą zajdzie czoło. Na pożegnanie łamią się machorką. 1 Podejrzany o próbę gwałtu na młodej kobiecie zbierającej zioła w dolinie Tempe, zbiegł z miejsca zdarzenia. Nie znamy miejsca jego pobytu, ale nasze służby pracują nad sprawą. 2 Lubiłem go, bo nie zdążył pokochać, więc został skazany na wzmiankę. Miał czułe uszy. Słyszał szemranie potu na szyi driady. W drodze do domu mija Julio czerwone ogniska rybaków. Słyszał ruch jego głowy, kiedy się odwracał, i szelest cienia na ręce Hermesa. Dolina paruje. Już czeka na noc. Brał w siebie pszczoły. Chronił palce od powidoków. Wraca z targu ruda sprzedawczyni lim. Czuł, że z każdym dotknięciem to, co ukochane, umiera jeszcze bardziej. * Kiedy Julio kładzie dłoń na brzuchu Alby, wie już wszystko. POEZJA Aristajos 3 Piękna jesteś w ubywaniu. Nam każda opowieść umiera w pół słowa. Miasto. Północ Pianissimo Pamięci Mariana Ośniałowskiego List malarza Hendricka Avercampa do widzów potomnych 1 Kroczy żwirową aleją, porą rdzaworzadką. Rytm zstępujący w szarawarach z krat. U szyi krawat koniecznie zbyt ciasno I sweter na nim kapryśnie niechlujny: Źle zawiązana suita pod niedobranym bemolem warg. Żeby słońca nie było. Żeby nie dął wiatr. Ale pewnie zmierzał nie tasując kart. Krwawo myśląc, dostrajając puls I było to srogie ćwiczenie stylu: Ostateczne jak sznyt, dumne jak noc przed zamachem I wzdłuż ciszy blady skurcz. 2 H. Avercamp, Krajobraz zimowy z łyżwiarzami Naprawdę mówię palcami. Oto sypkie powietrze: stugłowa melodia tłumu, tłuste cirrusy oddechów, stroma, śnieżna podróż światła. Ulepię wam kościół z ciepłego turkusu. 1 Na początku jest dworzec, są oczy przed randką jak skulona mapa w porannych palcach. Nie wierz łatwym porównaniom. Pierwsza w lewo, druga w prawo. Powtarzaj, powtarzaj podróż we wszystkich językach pożegnań. Zdejmij zegarek, zatrzymaj kobietę, która może być twoją babcią i nigdy nie będzie. Patrz wielokrotnie i smakuj zbyt wolno, bo każde życie potrzebuje legend. 2 Nie ma alei prowadzących do rąk ciepłych, do warg twoich. Zasadzę drzewa prawdziwe jak szron. Sznur, którym motorniczy owija miasto, jest początkiem balonika. Przypomnij godzinę w serdecznym miasteczku, kiedy myliły się wszystkie zegary. I kwitną domy jak lity dreszcz ziemi. Ptaki skubią plecy mrozu. Nie należy przydawać życiu śmiertelnej powagi. Na harmonii gra kaleka. O snu zachodzie. O dziewczynie. Mylą się zegary, a wszystkie kształty są w porę. 3 W kieszeniach niebo, garść zapałek, Jeden biały kruk: kraj niedośpiewany. Taki odlew bezpowrotu jak w bursztynie owad I jeszcze medalion z palonych łez. Za ciężki ten świat na skroń podmokłą. Powietrze nabrzmiałe od samotnych warg I oddech jak wyrzut, oddech jak nawis eteru – 4 Czy wiesz, jak się umiera? Jak by się zasypiało. Piano – Pianissimo – Do powiek – Do strun – * Nie prosiłem nigdy o wiszące ogrody snów, o wrzące dary wyobraźni. Modliłem się chciwie o zakochaną czułość ślepca. O lepkie mgły kształtu. O słone przełęcze koloru. Dotkliwe i piękne - jak łuna uśmiechu. - jak oddech pioruna. - jak tęcza palców. - jak rzęsa światła. Malarz karykatur ma wyleniałą brodę i uśmiech znad kufla. Jest wieczór przed deszczem, kiedy trzykrotnie kłamie na korzyść modelki. Patrzę i chciałbym widzieć lipcowy jazz. Ale nie umiem wywołać legendy. 3 Jak ja cię poznam, miasto? Po jakim horyzoncie? Pod którą latarnią śpiewa twoje ciało? 19 Poznaję swoje ślady. Są ślepe jak zarośnięty dworzec. Nie wierz łatwym porównaniom. Pierwsza w lewo, druga w prawo. Pod kloszem latarni tka zimny pająk siwą pułapkę na erotyk. 4 Gazeta Literacka 19 Stan wojenny – pierwsze tygodnie /Fragmenty „Dziennika pokładowego”/ 26.11.81 Kończy się listopad – wielu wierzy, że w tym miesiącu spotka Polskę i Polaków coś dobrego, wielkiego. Jak na razie cisza, bo trudno uznać, że jest tym czymś fakt spotkania się „wielkiej Trojki”: Partii, „Solidarności” i kard. Glempa. Osobiście sądzę, że kard. Glemp daje się wmanewrować przez partię w sytuację akceptacji „ustalonego zła”. Obym się mylił – może z Papieżem wymyślili coś chytrego, ale jak na razie trudno to dojrzeć. O 18. spotykam się ze strajkującą młodzieżą akademicką. Będę mówił na temat „Pisarz a region”. Później mogą być wiersze lub czego sobie zażyczą. jestem partyjny. Towarzyszy mi uczucie ulgi, ale i zawodu – jeszcze jedno niespełnienie w życiu, jeszcze jedno odejście. A było ich parę: od kościoła rzymsko-katolickiego i jednocześnie PAX-u / to się działo razem na przełomie lat 60-siatych/, potem krótki okres bezpartyjności, potem 12 lat PZPR-u, a teraz ... chyba już do końca bezpartyjność, bo „Solidarności” nie traktuję jako partii, choć ma ona sporo znamion partyjności. Były też odejścia od miejsc i ludzi – to i tutaj zatrzymało mnie najdłużej i oby już do końca. Wczoraj przyleciał Jurek Afanasjew ciekawy, jak mi poszło na zebraniu POP. Opowiedziałem, a on na to, że Twerdochlib do niego dzwonił i stwierdził, że Sopuch odszedł z organizacji zachowując się histerycznie. Gdzie ta „Kozia bródka” wyczuła u mnie histerię? Byłem najspokjojniejszy w świecie, a motywy decyzji podałem rzeczowe. Tylko Kosiarz, jak to zwykle on / „Młotek”, jak go określa Furmaga/, nie zgadzał się z moimi argumentami. Twierdził, że odejście z partii teraz to tchórzostwo, dezercja z pola walki. Odpowiedziałem, że nie wierzę w to, iż moja walka znaczy cokolwiek, a i cele walki, jakie proponuje nam KC, a raczej BP, też mi nie odpowiadają, nie mogę tego moralnie akceptować. W podobnym stylu jak Kosiarz wystąpił Milewski, choć nieco łagodniej, podnosząc tylko motyw ucieczki. Jacek Kotlica był wyjątkowo powściągliwy, natomiast Furmaga i Sierecki poparli moje argumenty, a fakt, że jeszcze nie oddają legitymacji, świadczy tylko o tym, że nie stracili wiary w sens swojej walki. Na zarzut tchórzostwa odpowiedziałem, że nie uciekam, a wybieram moralne rozwiązanie, gdyż to, co się dzieje w BP, jest niemoralne, antynarodowe. Najciekawiej wypowiedział się Lewandowski, kierownik działu nauki KW, który ubolewał, że źle się dzieje w partii, skoro odchodzą z niej intelektualiści. Martwił się również tym, że jestem wykładowcą uniwersyteckim, na co mu odpowiedziałem, że jak wykładałem, m. in. marksizm, tak będę go wykładał – w moich argumentach za odejściem nie wspominam o teorii. Martwił się również tym, że fakt mojego odejścia wykorzysta „Solidarność” i wrogowie partii. Odpowiedziałem, że brałem i to pod uwagę, ale to nie może wpłynąć na moją decuzję, bo nie ja zawiniłem, a KC – nie wierzę, że kierunek polityki KC się zmieni. Dyskutując o moim 4.12.81 Dzisiaj zebranie naszej POP – wiozę na nie moją rezygnację z partii. Wyszła strona, chyba jasno tłumaczę, dlaczego odchodzę. A mimo to jest we mnie pewien lęk– ten 12-letni okres w partii poczynił w mojej psychice pewne spustoszenia. Nocą mówiłem Teruszce /o czym to rozmawiają nocą kochający się małżonkowie!/, że czuję się podle psychicznie, bo oto nie ma siły, do której mógłbym z czystym sumieniem przystąpić i oddać jej swoją wiedzę i, sądzę, pewne umiejętności społecznego działania. Oto pełny tekst mojej rezygnacji: Podstawowa Organizacja Partyjna Pisarzy Gdańskich Proszę o skreślenie mnie z listy czlonków PZPR. Wielka jest rozbieżność między teorią partii a praktyką jej działaczy. Sądziłem, pełen nadziei,że po Sierpniu 80 zmienione kierownictwo partii pojęło ogrom zła i będzie konsekwentnie zmierzać do pojednania z narodem. Wierząc w to wyrażałem otwarcie pogląd, że zrealizować odnowę mogą tylko ludzie nowi, nie pełniący dotychczas podstawowych funkcji w aparacie władzy – w przeciwnym wypadku będzie to tylko „od nowa – to samo”. Niestety – jak dotychczas kierunek działania nadają ludzie, uwikłani w „minione zło” i za nie odpowiedzialni, a partia zmierza w niebezpiecznym kierunku jedynowładztwa, które nigdy nie przyniosło jej chwały. Władze centralne partii, zamiast skupić wszystkie siły na wyprowadzeniu Polski z kryzysu i podjęciu dialogu ze społeczeństwem, zamiast wypracować rzetelną diagnozę minionego zła, osądzić winnych przestępstw gospodarczych i politycznych, a w systemie zarządzania noweczesnym państwem przyjąć jedynie słuszny kierunek na policentryzm, na demokrację – wikłają się w nieistotne spory dogmatyczne, gubią się w doktrynerstwie, zamiast stać się rzeczywistą siłą narodu, a nie grozić użyciem siły. Informacja, szczególnie w dzienniku TV, przekazywana jest bądź nierzetelnie, w sposób wypaczony, bądź przemilcza się fakty ważne dla społeczeństwa, decydujące o wyrobieniu sobie prawdziwego sądu o rzeczywistości. W polemice z narodem używa się chwytów ogranych, dawno ośmieszonych, mówi się o kontrrewolucji i siłach antysocjalistycznych wtedy, gdy ludzie, oburzeni niesłusznym działaniem przedstawicieli władzy, domagają się sprawiedliwości społecznej właśnie w imię socjalizmu. Potem trzeba się ze wstydem wycofywać, uznając słuszne postulaty strajkujących. Postępując w ten sposób władze partii wytrącają szeregowym jej członkom wagę argumentacji i sprawiają, że argumentacja ta, opierając się o 20 podstawowe pryncypia humanizmu socjalistycznego, zostaje pozbawiona siły oddziaływania i jest przyjmowana jako werbalizm, bez pokrycia w praktyce społecznej. Ponieważ nie mogę akceptować takiego kierunku działania kierownictwa partii podjąłem decyzję opuszczenia jej szeregów. Ideały socjalizmu zawsze były mi bliskie i takimi pozostaną. 7.12.81 Więc „już po wszystkiem” jak powiada lekarka wiejska w radiu. Jeszcze się oswajam z tym, że nie 20 Migotania 52 Rys. Marek Przybyła WSPOMNIENIA Kazimierz Sopuch odejściu dyskutowali jednocześnie o sytuacji w partii – właściwie to potwierdzili moje zarzuty. Idzie ku konfrontacji, te dwa dni o tym świadczą. Wczoraj w ostatnim momencie „Studia 2” dziennik poprosił o kilka minut i „dziecię socjalizmu”, Woźniak, wygłosił „uzupełnienie” do oświadczenia KK „Solidarności”, podając w sposób oszczerczy fragmenty wystąpienia Wałęsy i innych członków KK, z których niedwuznacznie wynika, że to „Solidarność” zmierza do konfrontacji. Teruszka twierdzi, że obie strony tego pragną, każda z innego powodu. Być może. Jeżeli się przekonam, że „Solidarność” przekształca się w partię, opuszczę ten związek. Na razie jest to związek zawodowy i ruch społeczny, załatwiający te sprawy, których nikt w Polsce nie załatwi, bo nikt nie dysponuje taką siłą. Wracając do Afanasjewa: powiedział, że przenosi się do POP przy TV i że nie będzie pisał żadnego oświadczenia o sytuacji w kraju, na które namawiał go „Koza”. Oświadczenie to, które ma być umieszczone w „GŁ.Wybrzeża”, napiszą na pewno: „Koza”, Jacek, Milewski, Kosiarz, może Sławek i Furmaga. Wydaje mi się także, że i Stolz, chociaż tak krzyczy. Jest ich więc dosyć, aby utrzymać POP. Myślę, że Twerdochlib, Jacek i pewnie w KW raczej ucieszyli się z mojego odejści, bo już nikt się im nie przeciwstawi. Skutnik napisał w „GŁ.Wyb.” dobry artykuł „Dlaczego tak, dlaczego nie”, w którym uzasadnia swoje odejście z partii. Ja nie mam zamiaru tego rozgłaszać, to moja sprawa. Chyba że ktoś będzie mnie publicznie szarpał. 10.12.81 Zadano nam w SKBPOGr. napisanie apelu poległych -ma być wygłoszony 17. grudnia. Biedzę się z tym od paru dni i nic nie mam, a właśnie jadę na zebranie. Jednak w drodze wydusiłem z siebie coś w rodzaju apelu: Polacy! Oto mija 11 lat od chwili, gdy nasi bracia polegli idąc w pochodzie ku nadziei. Oni polegli, ale my idziemy w tym pochodzie nadal i chcemy wierzyć, 14.12.81 Rys. Marek Przybyła mamy prawo wierzyć, że żadna polska ani obca siła nie zdoła nas zatrzymać. Nie chcemy rozlewu krwi bratniej, nie chcemy rozlewu niczyjej krwi – chcemy sprawiedliwości społecznej, chcemy zlikwidowania przemocy. Mamy do tego prawo jako suwerenny naród. Niech wszyscy, którym jest bliskie słowo – Polska – idą z nami bez względu na przekonania polityczne i religijne. Polska jest jedna dla wszystkich – wykarmi nas i przygarnie, a gdy będzie trzeba, utuli snem wiecznym. Jak utuliła i przygarnęła tych, w imię których tu się zgromadziliśmy. Uczcijmy ich chwilą milczenia i nieśmy na wszystkie strony świata hasło: oby już nigdy nikt nie ginął od bratobójczej kuli! Apel ten odczytałem na zebraniu, odczytali też swoje Afanasjew, Semka i Puzdrowski. Przewodniczący zebrania uznał, że trudno tu dyskutować, które lepsze, więc zgodnie wybór zostawiliśmy Olbrychskiemu, który ma apel odczytać pod pomnikami. Na pewno wybierze na ranny apel tekst Puzdrowskiego, a na popołudnie Afanasjewa choćby dlatego, że się dobrze znają. Mój apel jest najkrótszy, Jurka bardzo podobny, a zbyt długi i miejscami nawet rozwlekły – Semki. W poniedziałek wybieramy kolejny pomnik do realizacji, oby się udało. Podobno jest sporo dobrych projektów wśród około 50-ciu nadesłanych. Wczoraj od 16-ej zaczęła się zadymka, gdy wychodziliśmy z zebrania świat był cały w kurzawie. Doktór Okuniewski podwiozł mnie do Wielkopolskiej, ale na przystanku sterczałem coś ok. 30 minut. Dzisiaj się wypogodziło, świeci słońce, mróz 4 stopnie. Dzisiaj, po dość ruchliwym tygodniu, „chwyciłem oddech” , idzie mi dobrze. Jak na razie wszystkie plany z mieszkaniem Marka wychodzą, jest już gotowe, podłogi są bardzo ładne, tapicer uporał się z oporną materią. Kosztowało to nas 15 tys. zł, ale co dzisiaj znaczą pieniądze? Właśnie przyniosłem wczoraj 15 tys. pożyczki z pracy, a dowiedziałem się, że z ZLP też otrzymam 40 tys. i to w tym roku, jeżeli zdołam szybko załatwić formalności. Alina zrobiła mi wczoraj na oczach wszystkich członków Komitetu „owidę” – gdy wszedłem, rzuciła się na mnie i zaczęła obcałowywać i obłapiać z wielką radością wołając: „No proszę, zupełnie inny czlowiek, oczy mu się świecą wewnętrzną głębią” i takie tam bzdury. Odpaliłem jej, że w moich oczach zawsze była głębia, tylko jej nie dostrzegała. Z tej radości dała mi nawet dwa cukierki, a Jurkowi nie tylko nie dała, ale go wyzwała od najgorszych, że nie ma odwagi oddać tej czerwonej książeczki. Biedny Jurek, ma za swoje. 12.12.81 Jestem pusty, potwornie pusty. Siedzę przy biurku i niczego nie widzę, niczego nie czuję. A pracy jest tak dużo! Trzeba wreszcie zabrać się za liczenie ankiet, czytanie literatury o wartościach, trzeba również przygotować tomik dla WM. Ta robota fizyczna tak mnie wyjałowiła. Znów wydaje się, że jest jakieś odprężenie w polityce. PZPR nie może przepchać w sejmie ustawy o stanie wyjątkowym – wypowiedziały posłuszeństwo i SD i ZSL, a nawet, o dziwo, wielu posłów partyjnych. Mamy więc wreszcie opozycję! Również ta szczekaczka TV A wię stan wojenny! Uderzyło to w nas jak obuchem w łeb. W pierwszej chwili zamroczenie, a dopiero później stopniowe uświadamianie sobie, co to znaczy. Wieczorem już wiedzieliśmy. Koniec z pomnikiem, jury się nie zbierze, może kiedyś. Internowano przywódców „Solidarności”, którzy akurat byli w Gdańsku na KK, ale Wałęsa jest w Warszawie i jakoby pertraktuje. Również wśród internowanych, zgarniętych w czasie obrad Kongresu Kultury Polskiej, są literaci. Sytuacja ekonomiczna Polski jest rozpaczliwa – może rzeczywiście stan wojenny to jedyny sposób na wyjście z kryzysu? Zobaczymy. Jadę na uczelnię zgłosić się, bo telefony nie działąją. Wprawdzie zajęcia odwołane, premier ogłosił ferie /uporał się w ten sposób ze strajkiem/, ale ja mam dyżury, a poza tym to stan wojenny, trzeba się zgłosić do miejsca pracy. 15.12.81 Trzeci dzień stanu wojennego – pozornie wszystko w porządku, tylko na ulicach spotyka się często trójki milicjantów lub dwójki żołnierzy, uzbrojonych w broń automatyczną. Wczoraj rano pojechałem na uczelnię, studenci się likwidują, ale nie zdołałem się dowiedzieć, czy jest to likwidacja jednego strajku a wprowadzenie drugiego, czy też zupełna likwidacja. Podobno ostateczna decyzja wczoraj nie zapadła /rano/, nie zapadła też decyzja co do strajku członków „Solidarności”. Jutro jadę, więc się dowiem. Część studentów podobno przeniosła się do Stoczni Gdańskiej. Gdy wracałem z instytutu, spotkałem Pyrza, który szedł do rektoratu złożyć legitymację PZPR w komitecie zakładowym. Powiedział mi, że zawiódł się na Jaruzelskim, o którym sądził, że to nasz człowiek. Mam dla Pyrza coraz więcej szacunku, natomiast trudno mi zrozumieć Maroszka, który jest jakiś dziwny, milczący, prawie nieprzyjemny. Może żałuje, że dał się wybrać do władz? Wracając wpadłem na Skwer Kościuszki aby sprawdzić, czy jury konkursu na pomnik obraduje – zgodnie z przewidywaniem zastałem drzwi zamknięte na kłódkę, a w środku pusto. Tylko projekty pomników stoją samotne, niektóre nawet sugestywne, ale niewiele można o nich powiedzieć patrząc przez okna. Jutro wpadnę do Jurków i Leweków. Strajkują obie stocznie, w Warszawie największe zakłady łącznie z „Ursusem”, wiele kopalń, podobno nawet huta Lenina. Jak ci ludzie wytrzymają w tym zimnie? Straszną odpowiedzialność wziął na siebie Jaruzelski i sztab. Znów robotniczy rząd i robotnicza partia, o zgrozo! – walczy z robotnikami. Pojutrze rocznica Grudnia 70 – boję się, że znów krew się poleje, a nasze projekty pomników będą symbolizowały podwójną pamięć. Oby nie! 16.12.81 Kalejdoskop wydarzeń w tym przedziwnym stanie wojennym rozwija się też przedziwnie: z radia i TV płyną pokrzepiające wieści o spokoju i pracy, ale nie mówi się o wielkich zakładach /oprócz huty „Katowice” i Stoczni Warskiego/, lecz o małych. W tych dużych, które się wymienia, jakoby stłumiono „próby” oporu „Solidarności” / nie używa się określenia – robotników/, ale i tu informacja jest niepełna. Wczoraj w nocy „wygarnięto” załogę stoczni Komuny. Wiem o tym od naocznego świadka, który był w stoczni i o wszystkim opowiedział Teruszce w Wydz. Oświaty. Otóż nocą / słyszeliśmy szum czołgów, które szły na stocznię/ otoczono ten zakład czołgami i kordonem wojska oraz MO i wezwano załogę do wyjścia. Zastępca przewodniczącego „Solidarności” wzywał do pozostania, bo bał się aresztowania siebie i członków rady. Kierujący akcją w sposób grzeczny i kulturalny wzywał do wyjścia tłumacząc, że to stan wojenny, że oni rozkaz wykonać muszą i wykonają go, bo w przeciwnym wypadku oni staną pod murem. Przyrzekł też, że nikomu nic się nie stanie, jeżeli wyjdą dobrowolnie. Gdy „Solidarność” mimo to upierała się przy oporze i kontynuacji strajku, wtedy zebrało się paru starych mistrzów, pamiętających Grudzień, i zapytali vice, czy „Solidarność” pytała ich, robotników, o zdanie na temat strajku. A skoro nie, to jakie on ma prawo wzywać do strajku? Oni dokładnie pamiętają Grudzień i nie chcą, aby się powtórzył. Wtedy vice, że jego zaaresztują i może stracą. Więc ci mistrzowie wynegocjowali, że nikomu, łącznie z przywódcami „Solidarności”, nic się nie stanie – i opuścili w spokoju stocznię śpiewając „Rotę”, „Boże coś Polskę” i chyba hymn. Kilkunastu młodych ukryło się w stoczni, szybko wojsko i MO ich wyłuskało, ale podobno grzecznie. Nikt nie był lżony, kopany, bity. W Gdańsku podobno jest inaczej – W stoczni „Lenina” są: Gwiazda, Lis i Rulewski, organizują opór, wzywają do strajku generalnego, a w stoczni zakładają główną kwaterę. Ukryła się też tam chyba część studentów. Wojsko odcięło im wodę, ciepło, gaz, dowóz żywności – może dzisiaj i ich wygarnięto? Ten opór, moim i Teruszki zdaniem, jest bezsensowny. Zachowują się jak dzieci, w ten sposób nie robi się powstania ani rewolucji. Ich nieudolność i brak umiejętności, taktyki, rozsądku wreszcie – przeraża i przywołuje różne myśli o prowokatorach. Doprawdy nie wiem, co o tym sądzić. Wałęsa podobno w dalszym ciągu pertraktuje ze sztabem, ale wszystko to jest prawdopodobne – na razie nie pojawił się w TV i nie wzywa do zaprzestania oporu, a właśnie to sztab chce na nim wymóc. Natomiast pojawił się, jak zawsze usłużny, Żukrowski, któremu tym razem rozporek zapięto /gdy przemawiał w obronie Gierka latem 1980 r. miał rozpięty/ i wypowiedział swoją płomienną obronę poczynań Jaruzelskiego. Sekundował mu Przymanowski opowiadając dyrdymały o młodym Jaruzelskim. Dzisiaj pewnie przemówi w TV Kazio-Kozia / Koźniewski/, a może i Putrament. „Filary” myśli narodowej! W niedzielę aresztowano Wajdę i Małcurzyńskiego oraz wielu innych – jakoby na skutek interwencji Prymasa uwolniono ich. Podobno strajkują studenci UG – wydział humanistryczny i mat.fiz.chem, jakoby jest z nimi rektor i dodaje im ducha. Jeżeli to prawda, to uważam, podobnie jak Teruszka, że źle czyni. Nie ma prawa narażać młodych, zapalonych ludzi na najgorsze, bo może to kosztować, w najgorszym wypadku, głowy ich i jego. A przecież rację ma Prymas, że teraz te głowy są dla rządu tanie, będzie on miał podstawę oskarżenia rektora i narzucenia nam jakiejś szui, ot chociażby Lebiedzińskiego – i wtedy cześć, żegnaj uczelnio! Powiedziałem Markowi i Teruszce, że oczekuję i na takie rozwiązanie. Wszystko zależy od tego, jak daleko pójdzie Jaruzelski i czyj on scenariusz realizuje oraz jak dokładnie. Bo być może, że po zlikwidowaniu stanu wojennego ruszy do akcji SB – i dopiero wtedy zacznie się polskie piekło. Ale też być może, że się tak nie stanie, że będzie względna swoboda, będzie istniała „Solidarność”, ale przekształcona, pokorna, działająca zgodnie z zaleceniami partii – ludzie się znajdą! Rząd może nawet w niektórych sprawach pójść dalej niż proponowała „Solidarnośc”, aby udowodnić swoją dobrą wolę. W każdym razie ma teraz szansę pokazać, że bez „Solidarności” potrafi wyjść z kryzysu, boć przecież ona mu „przeszkadzała”. Póki co Jaruzelski wsadza do ciupy tych wszystkich, o zdjęcie których walczyła „Solidarność” – okazuje się, że są winni. Jeszcze wielu poleci. Tylko w Gdańsku spokój, cisza o Fiszbachu i Kolodziejskim, czyżby i tym razem wyszli cało? Teraz wiemy, po co Jaruzelskiemu były potrzebne „trójki” wojskowe – wie gdzie jak jest i kto winien. Tyle informacji o sytuacji, gdy odcięte są wszelkie od niej źródła – to dużo. Ten zeszyt chowam na noc w specjalnym schowku, poprzednie też ukryłem – mogą i do mnie przyść, chociaż podejrzewam, że jeżeli, to raczej w drugim lub trzecim rzucie. Jadę na uczelnię– dzisiaj mój dzień dyżuru. WSPOMNIENIA stonowała – podobno Olszowskiego wreszcie wywalą z politbiura. Niechby znów posiedział w Szwajcarii czy innym Luksemburgu, dobrze by mu to zrobiło. Inna wiadomość z Radomia, gdzie zebrała się Komisja Krajowa, którą podało radio i TV, że działacze „Solidarności” głoszą, iż zacznie się „targanie po szczękach”. Oczywiście natychmiast te rewelacje odwołało prezydium KK, że to pic i fotomontaż, bo zapomniano dodać, że takie propozycje padły, ale że były one tylko na wypadek, gdyby partia i rząd wprowadziły stan wyjątkowy. Słowem – postraszono się i przy okazji zorientowano, że obie strony są silne, jedna siłą czołgów, druga siłą i wolą Narodu. Czy ten rząd stanie się wreszcie polskim? 17.12.81 Wczoraj pacyfikowali Gdańsk, dzisiaj Gdynię. Nie wiem jeszcze, co działo się w Gdańsku, wiem tylko, na co się zapowiadało: tłumy jechaly na godz. 17. na uroczystą mszę i poświęcenie Placu Solidarności. 21 Już w nocy zaatakowano stocznię: czołgi wjechały od strony Stoczni Północnej, część załogi wygarnęli i wywozili sukami, oddzielając studentów od pracowników. Czołgi stanęly także w bramie Nr 2. Pracowników wygarnialo ZOMO, żolnierze zachowywali się spokojnie, byli głodni i wyziębieni, ludzie dawali im ciepłą herbatę i jedzenie. Na niektórych czołgach były nalepki „Solidarność”, w lufach biało-czerwone goździki. Żołnierze, w rozmowie ze stoczniowcami, twierdzili, że nie będą strzelać. Na Placu Solidarności gromadził się tłum, ciągle rozpędzany przy pomocy cd. str.22 Gazeta Literacka 21 WSPOMNIENIA cd. ze str.21 Rakowski na IX zjeździe powiedział:”Kolejnej tragedii ta gazów łzawiących i petard, także byli polewani wodą. partia już nie przetrzyma” – i tak się pewnie stanie. ZaDo wczoraj do godz. 16. część załogi była w stoczni. czyna się mowić o likwidacji PZPR. Rosja jest skłonna do Podobno siedzą w acetylenowni i grożą, że ją wysawszystkiego. Mogą dojść do wniosku, że w tej partii jest dzą. Teruszka przyniosła informację, że jakoby siedzą w zbyt wielu rewizjonistów, więc trzeba ją rozwiązać, a do acetylenowni stoczni Komuny, ale nie jest to informacja nowej przyjmować samych swoich. Jest to więc tragedia pewna. Wiadomości o Stoczni Lenina znam z relacji kodla partii, która miała bronić interesów narodu. Wielu z legów z instytutu, którzy byli przed stocznią, a także od tej partii zachowało się godnie, jak chociażby Fiszbach, Aliny i Jurka Afanasjewów. oddając legitymację – tak mówią, ale czy to prawda? O Na uczelni cisza, studenci sami zwinęli strajk, wychoFiszbachu cisza, tylko Kołodziejski działa, a Krzeczkowski w dzili ostatni. Strajkowało też niewielu pracowników nauki, Gdyni wreszcie jest w swoim żywiole. Podnoszą głosy różni głównie mlodych. Część studentów pojechała wieczorem szuje, jak chociażby dyrektor jednej ze szkół, Ludwiczak, do stoczni. We wtorek wieczorem na wiecu na uczelni który doniósł na Hankę Leweków, że po ogłoszeniu stanu był rektor i poparł studentów i strajk pracowników, co wojennego, gdy wchodziła do klasy, powiedziała „Heil wielu ma mu za złe, głównie Maroszek, którego syn nie Hitler”, co jest, oczywiście bzdurą. Nie lubili się, ona była pojawił się na noc, pewnie poszedł z innymi do stoczni i tam został zwinięty. Rozmawiałem z Bolkiem wraz z Ireną przewodniczącą „Solidarności” w szkole, on przewodniZakidalską, byliśmy zgodni, że rektor nie powinien zachęczącym ZNP na Gdynię. Zaś Janczyszyn na jednym z cać do strajku, nie jest dzieckiem. Powinien zachować zebrań wykrzykiwał: się jak Doerfer, rektor Politechniki, który, popierając ideę, „Jakich mamy nauczycieli! Witają młodzież na lekcji hitlerowskim pozdrowieniem” i wymienił numer szkoły, powiedział studentom, aby nie strajkowali, bo to nie ma w której pracuje Hanka. Teruszka ostrzegła Leweków, sensu i że on ich prosi, jeżeli maja do niego zaufanie, aby Hanka się ukryła, ale gdzie tu się ukryć? Na dobrą aby opuścili budynek. sprawę i ja powinienem się ukryć, ale co to da? – tylko Zaczyna się również krytyka „Solidarności”: postępopogorszy moją sytuację, choć nie sądzę, aby teraz przyszli. wali jak zaczadzeni, zbyt zaufali społeczeństwu i tym 10. Mogą postraszyć, zrobić rewizję, ale to dopiero SB, gdy się milionom, które rzekomo były z nimi. Postępowali jak w amoku, szli „na całość”, więc stracili wszystko. Osobiście do dzisiaj nie rozumiem ich taktyki. Albo rzeczywiście uwierzyli w siłę własną i słabość rządu, albo sądzili, mieli pewność, że zachód ich poprze. Historia niczego ich nie nauczyła – zachód raczej wykorzystywał naszą krew w swojej obronie, ale nigdy nas nie poparł. Co dla nich znaczy taka Polska, na skraju kultury zachodniej. Czy warto za nią nadstawiać karku, tracić swój dobrobyt, stabilizację? Wracam do faktów: zdjęto rektora AMG Żydowo, zdjęto rektora PWSMorskiej i jego zastępcę / nie wiemy, co z Jasiem Stankiewiczem, on był szefem „Solidarności”/, pewnie zdejmą / albo już zdjęli/ naszego rektora. Z wczorajszej listy, ogłoszonej w TV i radio, wynika, że zdjęto również tych wszystkich, którzy byli z wyboru, w sposób demokratyczny osiągnęli swoje stanowiska. Podobno również zdjęto Fiszbacha – jakoby przyszli do niego i stwierdzili, że muszą go „zabezpieczyć”. Wtedy on oddał legitymację stwierdzając, że skoro partia musi zabezpieczać swoich działaczy przy pomocy siły, to on nie chce takiej partii / czy coś takiego powiedział, przecież nikt przy tym nie był, ktoś to Rys. Marek Przybyła mówił Teruszce/. Jakoby KW zawiesił działalność – wygląda to na prawdę, gdyż koledzy z uczelni uczynni. Jesteśmy i na to przygotowani, każdego ranka widzieli na budynku KW flagę biało-czerwoną i dziwili się, budzę się dziękując losowi, że to jeszcze nie teraz. co by to mogło oznaczać. A mróz się wzmaga, jakby przyroda pomagała złoPodobno zgarnięto również księdza, który odprawiał czyńcom. Więc jakby i Bóg milczał, jak milczy „nasz wieczorem mszę św. przed pomnikiem w Gdańsku we człowiek w Watytkanie”, jedynie woła o spokój i niewtorek. przelewanie krwi. Kto go słucha? Syty zachód, który drży Ludzie, ci wartościowsi, oddają legitymacje, mimo tero swoje prosperiti? Znów powtarza się sytuacja sprzed II roru. I tak oddała Irena Zakidalska, oddał wreszcie Jurek Wojny Światowej, gdy Hitler poczynał sobie jak chciał, a Afanasjew, z czego bardzo się cieszy Alina. Aresztowano nie było siły, która by go powstrzymała przewidując to, również Winiarską i Kiszkisa, aktorzy i artyści podpisali proco się stanie. Teruszka uważa /oby nie miała racji!/, że test, żądając uwolnienia, Michalski podjął się załatwić u Breżniew dogadał się ze Schmidtem i że za cenę zjednojakiegoś generała. czenia Niemiec uzyskał wolną rękę w sprawie Polski. Więc Niedobitki Zarządu Regionu i KK wydają ulotki i koSchmidt pokrzykuje, woła że jest z polskimi robotnikami – i munikaty, wzywające do oporu i informujące, że oni ponic. Również członków konferencji w Madrycie nie było dejmują walkę. Może więc o to chodziło – o zejście do stać, by podjąć choćby jakąś potępiającą rezolucję w podziemia? Ale dlaczego dali się tak wybrać jak pisklęta z imieniu EWG. Rada Bezpieczeństwa też milczy, zajmuje gniazda? Zabierali ich z ciepłych łóżek, jednego to nawet się Izraelem i Wzgórzami Golan – wiadomo, tam jest niez „późnej kolacji”, suto zakrapianej. Tylko niektórzy uciekli, daleko ropa, a tu co? sądzono, że Rulewski, Lis i Gwiazda, tymczasem wczoraj- tylko cierpiący Naród. sza lista zawierała nazwisko Gwiazdy i Rulewskiego, nie Jedynie Raegan trochę głośniej krzyczy, ciekawe było Lisa, także Kozickiego, ale Alina twierdzi, że Kozicki jak daleko się posunie. Na razie głosi, że nie da Polsce aresztowany. Aresztowano też paru ze stoczni Komuny, w żywności i paszy dla drobiu – to się dopiero nasz reżim tym dwóch z naszego Komitetu: Pawła Marczewskiego i ucieszy, że naród będzie głodował. Tak więc „...wśród jeszcze kogoś, nie zapamiętałem. Inni się ukrywają serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”. A najbardziej /m. in. Szmaciński i Gottner/. W Komitecie zabezpieohydne jest to, że grzebiemy nadzieję na lepsze czasy czono nasze papiery, dokumenty, a projekty pomników własnymi, polskimi rękami. Węgierski i czeski reżim pozostały zamknięte – może się doczekają lepszych czasłużył się rosyjskimi wojskami, my musimy być i w tym sów? lepsi. „Głos Ameryki” podał, że Kulikow siedział w Polsce Dzisiaj w kościele u ks. Jastaka msza o godz. 20,30, już od 3. grudnia i osobiście doglądał procesu realizacji którą celebruje biskup Kaczmarek, zaś pod krzyżem na stanu wojennego. Czołgistów, jeżeli kto chce i może, powinien złożyć kwiaA dzisiaj podano treść listu wiernopoddańczego, jaki ty indywidualnie, nie w grupach. Wątpię, aby i to było nasi wodzowie wysłali na 75. urodziny Breżniewa. możliwe, gdyż słyszeliśmy w nocy czołgi, które wracały z Przedwczoraj w Gdańsku zabito dwie osoby, rannych Gdańska. Podobno też nie kursują kolejki między 22 Gdańjest ponad trzysta. W kopalni „Wujek” zginęło 7 górników, skiem i Gdynią. Marek poszedł na zwiady. inne kopalnie jeszcze się trzymają, może też dojdzie do Boję się, czy w następnej kolejności nie ptrzyjdą zgarrozlewu krwi. Prymas podobno internowany, nikt się już na nąć mnie. Wszystko co mogliśmy, pochowaliśmy, po co jego autorytet nie powołuje. Aresztowano jakoby biskupa mają zabrać. Kaczmarka i księdza Jastaka. Do czego to doszło? Totalitaryzmy wszędzie są do Wielka jest wina przywódców „Solidarności” /oczywisiebie podobne. ście poza bezsprzeczną winą Jaruzelskiego i jemu podobŻaden z naszych literatów nie jest jeszcze aresztowany, nych/, że nie umieli być solidarni, że żarli się o władzę, nawet Bądkowski i Skutnik. jeszcze jej nie mając. Poczynali sobie jak pijane dzieci, myśleli, że to państwo to kolos na glinianych nogach, tymczasem ma ono jeszcze tyle siły, by ich powsadzać do I znów tragedia narodowa, znów władza, niby ludowa „internatów”. Należało zjednoczyć wszystkie siły postępoi robotnicza, strzelała do robotników w kopalni „Wujek”! 19.12.81 22 Migotania 52 we w partii i związkach zawodowych, a wtedy powstałby rzeczywisty front narodowy. A oni poszli na rozdział „my – oni”. Komu były potrzebne te pokrzykiwania o mordowaniu komunistów? Fiszbach osobiście mi mówił przed stanem wojennym, że już są listy, kogo z PZPR-u będą wieszać. Po co była propaganda antyradziecka? Trzeba było działać chytrze, lisio – krzyczeć jedno, robić drugie, bo tylko taką metodą zwycięży się ten reżim. Jakoby Wałęsa się załamał, jest w areszcie domowym. Jedynie on wołał o jedność, ale nikt go nie słuchał.. Podobno aresztowano połowę Biura Politycznego, m. in. Kubiaka, Michałka i jeszcze paru. Plotki chodzą o rozwiązaniu Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale to nie do wiary. Wojskowi sadowią się wszędzie, będą rządzić również nauką i szkolnictwem. Strach o tym myśleć. Zgarnęli pozostałą część Zarządu Regionu i KK, m.in. Pawlickiego, Waszkiewicza, Dowgiałłę. Podobno tylko Rafineria się trzyma – głoszą, że jeżeli będą ich atakować, wszystko wysadzą. Podobno mają wysiedlać Nowy Port i Brzeźno, aby Rafinerię otoczyć czołgami. Mój poemat „Wiosna” będzie musiał mieć dalszy ciąg – tylko kto to teraz wyda? A projekty pomników stoją, oby ich nie zniszczono. Jeżeli uda się kiedyś wybrać jakiś do realizacji, to będzie on symbolem i obecnych wydarzeń. Wątpię tylko, czy to szybko się stanie. Może znów przyjdzie poczekać lat parę, a artyści będą musieli odtwarzać makiety wg zachowanych projektów. Wigilia 1981. Najtragiczniejsza wigilia od rozpoczęcia Drugiej Wojny Światowej. Wtedy wiedzieliśmy, w tych czarnych dniach okupacji, kto jest naszym wrogiem, z kim wojna. A teraz? Marionetkowy generał, Owsik, jak go ochrzcił Marek, chce odegrać rolę w historii, podobną do roli Piłsudskiego! To jego, generała, tragiczna pomyłka, mało – to jego świadoma olbrzymia wina wobec Narodu – musi za to ponieść stokrotną karę. Chyba jeszcze nigdy – rząd przeciwko narodowi – nie ogłaszał wojny. Były rokosze, były Targowice, ale nie było otwartej wojny. On i ta jego WRONA, kraczą nad krajem, niszcząc perfidnie wspaniały ruch, wielką nadzieję Narodu. Choć, gwoli prawdy, trzeba przyznać, że ruch ten najpierw sam się wewnętrznie rozbił, podzielił, zwaśnił. Daremnie Wałęsa nawoływał do jedności, do pojednania. Wiedział, że zdobyli już wiele, a utracić mogą wszystko. I utracili, a właściwie utraciliśmy, my, wszyscy Polacy, oprócz zdrajców oczywiście. Więc czy należy się dziwić, że serce mu pęka i że, podobno, zaczął głodówkę? Przychodzi mi do głowy myśl szalona: robotnicy, gdy się rozniesie, że Wałęsa głoduje, pójdą przez Polskę do Warszawy z czerwonymi sztandarami / i biało-czerwonymi/ i, śpiewając Międzynarodówkę /”Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których gnębi głód” – jakie to dla nas aktualne!/ , wejdą do stolicy żądając uwolnienia Wałęsy i krzycząc „Śmierć grabarzom Nadziei!” I jeszcze wydaje mi się, że nikt do nich nie ośmieli się strzelić. Ale to tylko tak wydaje się mnie, marzycielowi – ten „Owsik”, realizujący z premedytacją plan zniszczenia „Solidarności”, przygotowany mu przez Moskwę, nie cofnie się przed niczym. Wczoraj generał spotkał się z uczonymi – nie musiało to być po jego myśli, bo informacji mało, tyle co nic. Również nie słychać, by się spotkał z kard. Glempem i delegacją z Rzymu. A plotka / i podobno „Deutsche Welle”/ niesie, że Rosjanie nie są zadowoleni z akcji, że trwa to zbyt długo, za wolno, więc w drugi dzień świąt jakoby nas odwiedzą, przyjdą do nas z tragiczną kolędą. Wczoraj przyjechał do nas Władek Perkowski, ze zmartwionej miny poznałem, że coś się wydarzyło. I rzeczywiście – zmarła Aida, jego żona. Byli bezdzietni, został sam. Dała się ona jemu we znaki, to prawda, ale przecież ją kochał i robił wszystko, aby przedłużyć jej życie. Wypłynął tylko na tydzień, zostawił osobę do pomocy, ale śmierć wybiera moment najtragiczniejszy – za godzinę miał wrócić Władek, właśnie jechał do domu z portu. Ona nawet obrała ziemniaki na obiad i przygotowała galaretkę z nogi wieprzowej na święta, coś tam pichciła na maszynce, gdy, najprawdopodobniej, zrobiło jej się duszno / pewnie atak serca, była chora na niewydolność krążenia/, chciała pewnie otworzyć okno, weszła na coś tam i spadła, może ze słabości, a może właśnie nastąpił atak – kto to wie . Dość że Władek zastał ją już martwą na podłodze, zimną, z pełną buzią krwi /pewnie w czasie spadania ugryzła sobie kawałek języka /. Biedny on, nieszczęśliwy, ale znosi to mężnie. Dzisiaj jest pogrzeb, jadę za chwilę. Teruszka też wczoraj miała atak serca, brała leki, dzisiaj taka słaba poszła do pracy. Przez ten głupi, idiotycznie tragiczny stan wojenny nie otrzymała wolnego przed świętami, ja nie daję rady, dlatego nic nie zrobione, jedynie postawiłem choinkę i zawiesiłem świeczki. Ale to nic – bylebyśmy tylko byli razem i zdrowi! KAZIMIERZ SOPUCH A Tatjana Jamnik nowu w drodze. Kurczowo ściskam kierownicę i stoję. Na szczęście stoję. Nic nie widzę. Nie płaczę, tylko łzy mi ciekną. Początkowo leje jak z cebra. Jakieś pół godziny, przynajmniej mnie się wydaje, że to było pół godziny. Potem kurczę się z bólu, zginam wpół. Odczuwam to jako ulgę. Dopiero to rozluźnia moją przeponę, moje płuca, moją tchawicę, aż z gardła wydobywa się przeciągły dźwięk. Jakby był obcy. Krzyk zwierzęcia. Samicy widzącej postrzelone młode. Kobiety, która właśnie niespodziewanie poroniła i straciła mocno oczekiwane dziecko. Gdy czuje, jak płód odrywa się od ścianki macicy i jak macica w skurczu wyrzuca go na zewnątrz. Mam wrażenie, że rozerwie mi macicę. Czasami życzyłam sobie, żeby nie był aż tak odpowiedzialny, żeby tak nie uważał. Gdybym zaszła w ciążę, wybrałabym ojca dziecka. A tak musiałam postępować według innych reguł. Z tym mężczyzną mam ślub. Co Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela. Prócz tego mnie prosił. On! Prosił! I obiecał mi, że będzie się bardziej starał. Przyniósł mi kwiaty. Kiedy rozmawialiśmy faktycznie uciekał wzrokiem, pewnie po to, żeby ukryć, jak bardzo mu przykro. Bolało go, jasne. Że po prostu odeszłam. Zniknęłam bez wyjaśnienia. I odebrałam telefon dopiero po jakimś tygodniu, bo zadzwoniła siostra, że w domu jest cały rejwach, gdzie ja jestem, a potem jeszcze ojciec, który nigdy do mnie nie dzwoni, jedynie na urodziny, żeby mi życzyć z okazji mojego święta. Wręcz ich widziałam, jak stoją pośrodku salonu, on z komórką w dłoni, mama tuż za nim, żeby wszystko słyszeć, trzyma go pod rękę, na wszelki wypadek - ściśnie go, jak będzie zbyt ostry, zbyt surowy, żeby nie osiągnął wręcz odwrotnego skutku: żebyśmy się nie pokłócili jeszcze my i żebym nie odsunęła się również od rodziców. Krótko mnie trzymają. Moi rodzice zawsze byli dostatecznie życzliwi i wyrozumiali i postępowi, żebym nie musiała się nigdy buntować. Mogłam być grzeczną dziewczynką. I nadal jestem grzeczna. Studia ukończyłam w terminie, zaraz potem podjęłam pracę w laboratorium, jeszcze w tym samym roku wyszłam za Adama, byliśmy na jednym roku, po studiach nasze drogi mogłyby się rozejść, nawet nie chodziliśmy ze sobą zbyt długo. Adam zaprosił mnie do kina, potem na kolację. Ta kolacja była już dostatecznie jasnym sygnałem – bardzo czytelny znak w kodzie symbolicznym wyższych sfer klasy średniej, z której pochodzę. Skąd wiesz, że facet cię podrywa? Zaprasza cię na kolację. Dobrze się rozumieliśmy już na studiach, wymienialiśmy się notatkami, pożyczaliśmy sobie książki wymagane w programie studiów, razem uczyliśmy się do trudniejszych egzaminów. Wszyscy nas pytali czy jesteśmy parą, rodzina i przyjaciele puszczali oko, że dobrze razem wyglądamy. Dlatego nie wzbraniałam się, gdy zaczął mnie zapraszać do kina, na wystawy, do restauracji. Dlatego też nie powiedziałam nie, gdy przyszedł z pierścionkiem zaręczynowym i prosił mnie o rękę. Przed całą rodziną na niedzielnym obiedzie, nawet nie mogłam inaczej, za bardzo bym się skompromitowała, a już zupełnie ośmieszyłabym jego. Oczywiście, on z rodziny lekarskiej, moi to też stara mieszczańska rodzina, ojciec jest prawnikiem, tak jak był nim dziadek, mama też pochodzi z krakowskiej rodziny z tradycjami. Jak to dobrze, że się odnaleźliśmy, zachwycali się wszyscy. Mama miała łzy w oczach, jak widziała pierścionek zaręczynowy z prawdziwym brylantem. Jaki piękny! Ojciec nic nie mówił, tylko obrał taką postawę, że z daleka było widać, jaki jest dumny, jaki zadowolony, że jego córka wyjdzie za mąż stosownie do pozycji społecznej. Będzie kontynuować rodzinną tradycję. A teraz sztywno trzyma komórkę w ręce i słowa z trudem wydobywają się z jego ust. A co jeśli bym mimo wszystko spróbowała do niego wrócić. Szuka mnie, martwi się, co mi się stało, gdzie jestem, jest całkiem skruszony. Sratatata, myślę. Chociaż nie lubię myśleć tak wulgarnie. Jest dobrym człowiekiem, naprawdę nie powinnam go tak traktować. A co, jakbym mu przynajmniej powiedziała, gdzie jestem. T A A Agata palca, z oka, z pochwy, z szyjki macicy. I budzisz się w nocy z powodu przychodzących w snach scen, niczym z filmów Cronenberga. Trup leży, mięso w nim bulgocze, same guzy, same nowotwory, long live the new flesh! Long live the flesh, wcale nie chcę żyć zamknięta w pudełku, wideodrom, wideodrom, piszę wstecz, życie płynie wstecz, znów mam pięćdziesiąt lat i patrzę wstecz, jeszcze bardziej wstecz, w biały punkt, puszystą, miękką, drobniutką mgłę. Na początku było słowo i rok ‘77. W ‘77 już od roku płakałam na tym świecie, wyszłam za mąż, drugi raz albo trzeci, już nie pamiętam, z miłości, a trochę też z praktycznych powodów, we dwoje jest lżej, to pewne. Zwłaszcza wobec całej tej grozy, gdy nie da się inaczej, gdy widzisz, jak wypełzają z ciemności, jak śledzą, jak puszczają trujące błyskawice, strzały o trujących ostrzach, już mnie trafili, już zachorowałam, jestem pełna wątpliwości i wystraszona, co nastąpi, jaki lincz, jakie męki, na jakim sprzęcie do tortur? Niestety nie zauważyłam na czas, że sondują, że sprawdzają, co jest moim słabym punktem, i teraz go znają, teraz wiedzą, że to moja psychika, że nie wytrzymuję żadnego przymusu, że szlag mnie trafia, jeśli mnie zaczepiasz nawet raz, że wariuję jak byk przed czerwoną płachtą, dlatego machają przede mną czerwienią i mącą mi w głowie. Czuję, że to pułapka, wiem, że to pułapka, dlatego stoję, nie ruszam się, nie przemieszczam się z miejsca, czekam i obserwuję, próbuję widzieć, próbuję przewidzieć, ale nic nie widzę, ale nie mogę nic wiedzieć. Nie wiem skąd nadejdzie cios. Nie wiem, co byłoby najlepszym wyjściem. Ogarnia mnie panika, totalna panika, co mam robić, jak mam się ratować? Mam stąd biec, mam uciekać? Mam ich atakować i ich rozwalić? Mam się zapaść pod ziemię? Stać nie mogę, już celują we mnie. Celują. Nie chcę umierać! Upadłego narodu upadła córa. Jakoś muszę się z tego wyplątać, dopiero teraz cię rozumiem, Vito, dopiero teraz widzę jak to jest, gdy stwierdzasz, że chcesz żyć, a jesteś w niebezpieczeństwie. Kiedy cię ciągną z celi na przesłuchania. Natychmiast znikają myśli samobójcze. Myśl o przeżyciu. Złap mnie, proszę, obejmij mnie, ochroń, co mam robić. Zdeptają mnie. Ja nie jestem bykiem, to oni są bykami, szalejącymi po ulicach i rozdeptującymi wszystko, co żywe przed sobą. Tłum oszalałych, rozwścieczonych byków. Nie reagować, nie dawać znaku życia. Im mniej wiedzą, tym łatwiej im się wymkniesz. Zadzwoniłam więc do niego i, jak sugerował ojciec, spotkaliśmy się na neutralnym gruncie, w pijalni czekolady przy Rynku. Gdy mnie prosił, żebym wróciła, patrzył w dół. Sąsiedzi już pytają, gdzie jestem, nie może ich w nieskończoność kłamać, że jestem za granicą na ważnej konferencji – ile czasu może trwać taka konferencja? Rzadko dłużej niż tydzień, gdy oferują przy okazji również wycieczki. Poczułam do niego litość, pomyślałam też o rodzinie, o obu rodzinach, które spotkał taki wstyd. I o Bogu, przeciw którego przykazaniom zgrzeszyłam. Wszystko jest jasne, proste, wszystko jak na dłoni. Nie ma najmniejszej wątpliwości, co jest właściwe, co jedynie jest właściwe. Przecież mu dałam przyrzeczenie, jemu przyrzekałam do końca życia! Przed Bogiem! Jednak nie jest to łatwe. Siedzę i ściskam kierownicę, dopóki nie złamię się wpół, dopóki nie przeszywa mnie ból brzucha, aż muszę otworzyć drzwi. Rzygam. Chciałabym wszystko wyrzygać, każdy okruch jedzenia z jego rąk, każdą filiżankę herbaty, którą przygotował dla mnie z tą szczególną troską, uwagą, jakiej nie widziałam jeszcze nigdzie indziej. A już najmniej u mężczyzny. W rodzinie mojej i Adama herbatę przygotowywały zawsze kobiety. Zwłaszcza mama. Płaczę, żeby wypłakać najmniejszą odrobinę miłości, wymazać ze swojej głowy, wymyć każde przychylne słowo, każde pieszczotliwe słowo, każdy jego oddech tuż przy mojej skórze, ciepły oddech, który powodował, że z rozkoszy dostawałam gęsiej skórki – i nadal dostaję. Żeby wyrzucić z siebie tę pamięć zmysłów, spowodować zupełną amnezję, pranie mózgu, reset twardego dysku, trwałe usunięcie, żadnej drogi z powrotem, niech zniknie, jakby nigdy wcześniej nie istniało. Niech się stanie, że nigdy już nie będzie istnieć, niech utonie w zapomnieniu, tak jak utonęło tysiące łodzi z amforami, które na Adriatyku rybacy każdego dnia łowią w sieci, i jest ich tyle, że nikogo już nie interesują. Czuję, jak uchodzi ze mnie z każdym oddechem. Odkąd się spakowałam i odeszłam bez słowa. Opuściłam sypialnię, gdzie po siedmiu latach związku z Adamem odkryłam, dlaczego ludzie chcą spać w tym samym łóżku, co znaczy kochać się i omdlewać z rozkoszy, gdy seks nie jest jedynie małżeńską powinnością, z której bez większych kłopotów się wykręcasz. Gdy czujesz, jak mężczyzna może cię wypełniać, co kryje się pod tym ludowym porzekadłem o drugiej połowie. Gdy w końcu pojmujesz, co oznaczają jako całość pierwiastki jin i jang. Pierwszy raz w życiu czuję się kompletna – znalazłam swoją drugą połowę. Tylko, że za późno. Agata Jakoś trzeba funkcjonować. Tyle grzechów mam na sumieniu. Tyle śmierci. Śmierć jednej redaktorki, która mnie w pewnym sensie przygarnęła, a mimo to jakoś ciągle o niej zapominam. Z Mój Boże, pozwól, żebym zachowała z tego jeden skrawek, zamknę go w tajemniczym zakątku serca, wszystko zniosę, tylko zostaw mi ten skrawek. To wspomnienie. Tę prawdę. JĘZYKA SŁOWEŃSKIEGO PRZEŁOŻYŁA MONIKA GAWLAK Prolog coraz bardziej realne ruchy a jeśli czas i przestrzeń są początkowo nierzeczywiste, to ma miejsce w przyszłości, w roku 1977 stają się coraz bardziej realni – świat sprzysiągł się przeciwko mnie i nikt mnie nie może ochronić, nikt mi nie może pomóc, zdecydowali zlikwidować najsłabsze ogniwo. nie reagować, nie reagować, a z drugiej strony reagować tylko tyle, by wyrzucić to z siebie, żebym nie była podatna na zranienie. nie jest dobrze powstrzymywać się, jakaż proza, jakaż groza, wszystko dosłownie wypływa ze mnie, gdy struktury cię dopadają, z zamiarem zmiażdżenia. czają się z zarazkami za krzakiem z pałami w rękach, jeśli przekroczysz granicę, hukną cię, przywalą w głowę, trzepną z całej siły (z zapisków bez cenzury) Najlepiej jest żyć wirtualnie, być przypiętym tylko cienkim czerwonym sznurkiem, strzępiącym się na końcach – na biało. Potem zaczyna kapać krew, ale nie stamtąd, skąd można by się spodziewać, z Agata 23 Rys. Marek Przybyła Z G PROZA Agata Gazeta Literacka 23 drzewo deszczu pamięci Aleksieja Parszczykowa wyjdziesz ku słońcu nie wiedząc sam jak żywe eksponaty są tam gdzie łąka rozśpiewana, gdzie plaża gdzie dziewczyna pływa nago gdzie wysuszone wersety na piasku i w lustrze międzyżebrowego spojrzenia gdzie widać tylko serce i powietrze nagle dostrzeżesz litery żagli regaty słów i wszechświatową frazę a przecież żywych ani martwych nie obrażę od śmierci lekarstwo nazbyt zuchwałe zgniecione jagody jak przybite dłonie i operowe drzewo deszczu pewnego razu zjadłem ziarnko kawy i od tej pory nie jestem taki jak wy ze światem zaczęły dziać się dziwne rzeczy po nocach przez otwarte okno słyszę krzyki małp tygrysy w moich snach polują na koczkodany a do łazienki wprowadziły się nietoperze za moim oknem zamiast jesieni rosną palmy a wódz sąsiedniego plemienia chce za mnie wydać swoją piękną córkę ponieważ uważa mnie za bogacza a to z powodu mnóstwa długopisów które noszę w kieszeniach o porządku świata w tym zielonym pudełeczku dojrzewa młoda kawa tu w drewnianym pudełeczku z bergamotką herbata oto w pudełeczku szklanym z radością życia mate w starodawnym pudełeczku mieszka człowiek całkiem sam nie jest to pustelnik stary ani zapomniany gość on tu z całych sił się stara zmysłów do cna nie stracić miesza za dnia i wieczorem nocą, rankiem – cały rok ona uczy hiszpańskiego szedłem nad rzekę ale zawsze wychodziłem nad morze wsiadałem do pociągu aby przejechać jedną stację a przejeżdżałem wszystkie i wysiadałem gdzieś na końcu świata a za rogiem zawsze znajdowałem swój dom jedyne, czego nie rozumiem to co wspólnego mają z tym kobiety po co się pojawiły na tym świecie i dlaczego zostały mam zresztą niewyraźne podejrzenia 24 łyżką do herbaty w szklance gdzie się parzy cały świat w Hiszpanii rybaków morze wyrzuca po sztormie w pancerzach krabów wypełzają na brzeg w swe wielkie szczypce chwytają rozbiegających się z piskiem chłopców podnoszą ich ku maleńkim słabo widzącym oczkom później nadgryzają kęsik a w pudełku z tajemnicą zamieszkuje mądry Bóg on jest tutaj najważniejszy jeśli wciąż nie odgadł ktoś a ty uczysz hiszpańskiego hiszpańskiego hiszpańskiego marzysz że wyjdziesz za rybaka-marynarza-kapitana dalekich nie kończących się rejsów że będziesz żyć w willi na brzegu oceanu jeść winniczki i maleńkie dziewczynki-ostrygi wysyłać listy do mamy i taty pocztą elektroniczną mówią że Kolumb nie mógł usiedzieć na starych śmieciach my tu Nowego Świata nie widzimy i chwała Bogu sam Papież wysyła do nas listy szczegółowo opisuje co się obecnie dzieje ile jeszcze zostało do końca świata zamawia wino z ostatniego zbioru coś tam dostają rybacy-kraby którzy kradną naszych chłopców ale my ich łowimy i odbieramy szczypce a chłopców tu i tak mnóstwo namnożyło się w winnicach minionego lata mocnych szczupłych z chrupiącą skórką pycha ANDRIEJ KOROWIN ona uczy hiszpańskiego Hiszpania buduje nowe statki kiedy jej syn wyrośnie obowiązkowo odkryje jakąś Amerykę Andriej Korowin – poeta rosyjski, wydawca, organizator i animator kultury. Autor siedmiu książek poetyckich. Wiersze publikował w antologiach i w periodykach literackich Rosji, Ukrainy, Niemiec, Danii, Finlandii, USA i innych krajów, przekładany na angielski, ormiański, białoruski, gruziński, niemiecki, serbski i rumuński. Kieruje wieloma projektami, m. in. Międzynarodowym Festiwalem Literackim «Wołoszynski wrzesień» oraz literackim salonem w teatrze-muzeum «Dom Bułhakowa» w Moskwie. Migotania 52 słyszę twój dzwonek nie przestaje dzwonić widzisz ukochana życie zwycięża śmierć lustro i woda drewniane strzałki czasu i rozmaryn moje sny stają się coraz bardziej abstrakcyjne wysłałem list do znajomej wróżki ale mi odpisali że takiej wróżki nie ma a pod tym adresem mieszka Bóg dni przyjęć – wtorek i piątek od trzeciej do szóstej 24 najważniejsza u kobiety jest historia jej duszy nie oczy i nie pupa nie usta i nie piersi a ile tysięcy przeszła jej dusza aby cię spotkać wystarczy że nadgryziesz brzoskwinię a zobaczysz jakiegoś romeo w zakazanej postawie zastygłego nad julią hej, a czego ty tutaj szukasz, chłopie najpewniej powie odrywając się od wiecznych zajęć a ty odpowiesz po prostu lubię brzoskwinie, mój miły romeo proszę kontynuować i nie zwracać na mnie uwagi dziś taki piękny dzień kto tam kto tam będzie z nich spływał sok nektar ambrozja będą mruczeć w naszych rękach łasić się do naszych palców łaskotać nas szorstką skórką ustępować pod lekkim naciskiem palców jak kobieta wychodzi naprzeciw ukochanemu obejmując go całym swym ciałem wpuszczając w swe życie w całości i bez udawania rozpuszczając go w sobie i rozpływając się w nim stając się jednym ciałem i duchem koncentracją czułości dusze wchodzą jedna w drugą jakby były wyposażone w takie instrumenty jak ciała brzoskwinie to także wieczni nierozdzielni kochankowie każdy romeo i każda julia każdy petrarka, każda laura i wszyscy kawalerowie-des-grieux po śmierci stali się brzoskwiniami to coś w rodzaju pośmiertnego raju i dalej gdzie wznoszące się niebo spotyka się w nielotną pogodę patrz, do ciebie prowadzi je za rękę niebieskooki chłopiec-samolot nocami tropikalne ulewy szumią w mojej dżungli a ja po całym domu rozstawiam miednice dlatego że przecieka mi dach jeśli ktokolwiek mnie słyszy proszę się odezwać oceniam kobiety po chińskich dzwoneczkach jak wiele ich zadzwoni kiedy idziemy razem chińskie dzwoneczki to najlepszy sposób dzwonią nie z nudów a tylko wówczas gdy jest o czym opowiadać ukochana jeśli będziemy kiedyś przy forsie pójdziemy na rynek i kupimy niebiańskie brzoskwinie Andriej Korowin Rys. Marek Przybyła POEZJA chińskie dzwonki niebiańskie brzoskwinie PRZEKŁAD K. SZATRAWSKI POEZJA Anton Nesterov Wikingowie (Jesienny brzeg) Powoli znikając we mgle gęstej i białej mgle tłumiącej głosy tłumiącej krzyki mew (ognisko na brzegu nie doglądane dopalone tylko ciepłe węgle) powoli znikając i szybciej zapominając i znikając z oczu jeszcze wcześniej zanim dosięgnie linii horyzontu statek odpływa aby się stać ciemnym punktem na siatkówce skrzydłem mewy szmerem otoczaków na brzegu wszystkim co się nie staje oczekiwaniem Cieszył się sławą słynnego podróżnika, potwierdzoną przez palaczy opium w spelunkach Xiao i delikatne, jak księżyc Li Bai, ślicznotki z wesołych kwartałów Południowej stolicy, jak również przez buddyjskiego mnicha, który pielęgnował go po ataku febry złapanej na bagnach. W pamięci zachował dotyk setek żetonów z kości słoniowej, porcelanowych filiżanek z winem i starych pergaminów, których stronice są twarde, jak opuszki palców nadwornej lutnistki. I widział Wielki Mur i tysiąc pagód, i Ogród Cesarza – ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że zapach tuszu w podziemnych skryptoriach Lhasy przypomina zapach krwi zmieszanej z dymem sziszy i wiatrem pustyni za Wielkim Murem – Tym samym, rozciągniętym z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód: czyje usta są suchsze i gorętsze, niż usta najukochańszych kobiet – gdzie do umierającego z pragnienia przychodzą anioły lub gejsze – i gdzie znaleziono jego ciało – ale bez żadnych zapisków z podróży… *** W godzinie przebudzenia dozorców, w półślepej mgle poranka, gdy skrobie po jezdni łopata, i awanturują się śmieciarze, chwiejący się na brudnym lodzie – ocknąć się i widzieć, widzieć, nie podnosząc powiek: jak w jakimś śnie, – że twój pancernik „Potiomkin” z filmu eisensteina – odpływa dalej i dalej by rozpłynąć się na horyzoncie – pozostawiając tylko smugę zacierającą się w pamięci. Gorzki bełkot Raju. Rys. Marek Przybyła ExOrienteLux *** Pocałunki i lotniska a dlaczego by nie, mój aniele, a dokładniej – dlaczego by tak? Poranne wychłodzenie, pustka terminali, całkiem bezludnych – pokrewnych salom operacyjnym, gdzie amputacja odbędzie się prawie bezboleśnie: tylko smuga kondensacyjna w pamięci, tylko smuga, lekką szramą na pustym niebie. A dlaczego by nie, mój aniele? *** Deszcz nie zmywa – raczej, nawija się, jak dźwięk na szpulę magnetofonu: wystaw twarz na tę muzykę, odrzuć głowę – widzisz – niebo? Choćby nawet nie całkiem – czy to nie wszystko jedno: w słocie łatwiej przekroczyć granicę. *** Uśmiechamy się z lekka: kącikiem ust. Zdecydowanie nie tak szeroko, jak na fotografii, Gdzie – ciągłe luki: ruch powietrza, dziwne białawe wypełnienia, jak na rentgenowskich zdjęciach… Jak to, co w pamięci, tak i tam – białe jest, w ogóle wszystko: szpitalno-białe. ANTON NESTEROV, PRZEKŁAD K. SZATRAWSKI Anton Nesterov (ur. 1966 r.) filolog, autor prac poświęconych literaturze i sztuce epoki elżbietańskiej. Przekładał poezję i prozę, m.in. Johna Donna, Tibora Fishera, Raymonda Carvera i Raya Bradburyego. Pracował jako robotnik budowlany, przewodnik, dziennikarz radiowy i 25 tłumacz przy wydobywaniu ropy na Syberii. Jako poeta zadebiutował w 1990 w emigracyjnym Nową Żurnale w Nowym Jorku. Pierwsza książka poetycka Sen ryby pod lodem ukazała się w 2002 r. – był to wspólny projekt z moskiewską artystką Iriną Gurową, z którą współpracuje do chwili obecnej. Kilka lat później do projektu dołączyli muzycy – grupa Igra v kortasiki. Wspólnie wydali dwie płyty CD. Gazeta Literacka 25 ESEJ Adam Buszek Na zdjęciu Adam Buszek „Krajobraz w świetle błyskawicy”. Zbigniewa Herberta przygody z ekfrazą (część I) 1 wiedzie wprost w mikroświaty pozostałych zmysłów. Retor zwraca przy tym uwagę na wybrane obiekty, sytuacje, zjawiska i zagadnienia, zachowując wierność antycznej zasadzie głoszącej, że na opisanie zasługuje tylko to, co budzi podziw i zdumienie. Najstarszy model ekfrazy powiązany ze sztuką retoryczną zaanektują później badacze literatury, historycy sztuki, teoretycy kultury, ingerując głęboko w jej pierwotny charakter i uświęcone tradycją pole znaczeniowe. Pomijając dzieje przekształceń pojęcia odnotować warto te składniki starożytnego rozumienia, które przetrwały zamęt historycznych sporów badaczy i artystów, jawią się zatem jako rdzenne w międzyznakowej gramatyce spotkania. Miejscem wspólnym wydaje się tu formuła zaproszenia jako otwarcie świadome odrębności idiomów, ale i ufające w komplementarność ich potencjałów: otwarcie zapatrzone w różnorodność świata i z niej wywodzoną różnorodność metod wyrażania. Fundatorami pojęcia ekphrasis byli greccy mistrzowie ars bene dicendi. Funkcjonowało ono zatem pierwotnie jako składnik sztuki oratorskiej: nie tylko jako „opis”, ale i określony „sposób opisu”. Wygłosić dobrą ekfrazę oznaczało ożywić przestrzeń wizualną, przetworzyć ją w sugestywną strukturę dramatyczną zjednującą sobie wyobraźnię słuchacza: Jeżeli, chłopcze, wszystko to oglądać będziemy jak sztukę sceniczną, mamy tu do czynienia z wielką tragedią opowiedzianą w skrócie, a jeśli – jak malowanie, to dostrzeżesz w nim dużo więcej. – powiada dawny autor. Postulat podszyty był dyskretnym cieniem rywalizacji poety i malarza: ten pierwszy mógł odnieść zwycięstwo ukazując słowami wydarzenia w ruchu. Triumf fundować miały dwa naczelne przymioty ekfrastycznej prezentacji – sapheneia (jasność, dokładność i wyrazistość) oraz enargeia (namacalność, realność, żywość wyrazu). Okoliczności narodzin terminu ukazują znamienne przekonanie starożytnych o zasadniczej bliskości światów słowa i obrazu. Właśnie to fundamentalne zawierzenie leży u podstaw ekfrastycznej obietnicy. Była ona czymś więcej niż słownym przewodnikiem po przedmiocie, stymulowała polisensoryczną rejestrację elementów rzeczywistości, odsyłając nie tylko do artystycznych przedstawień wizualnych, ale i przestrzeni pozakulturowej: figurą przybliżenia może być miejsce (np. ogród, łąka, miasto, wyspa, pustynia), pory roku, osoby czy zdarzenia (wojna, głód, trzęsienie ziemi). Usłyszane natychmiast przegląda się w zobaczonym, zobaczone 2 26 Rys. Marek Przybyła 26 Migotania 52 Literatura jest szczególną przestrzenią spotkania. Sięga bowiem po język jako artystyczne medium i to zapośredniczenie reprezentuje poprzez iluzję spisanego słowa. Sztukę malarską funduje reprezentacja analogiczna. Między światem i artystą negocjuje znak umowny: materialny obraz osadzony w czterech ramach płótna. Siła złudzenia wspiera się na sugestii odpowiedniości, potędze plastycznego wmówienia, które insynuuje faktyczność wyobrażonych elementów. Obie gałęzie sztuki wyróżnia zatem pośredniczący substrat, występujący w roli tłumacza pomiędzy stronami. Gdzie w tej formule mieszka adresat artystycznego przekazu? Przemawia do niego ekfrastyczna „reprezentacja reprezentacji”. Obraz i słowo zwracają się osobno do odbiorcy w swoich indywidualnych językach, ale to sprzymierzenie znaków zdaje się przekształcać patrzącego z chłonnego „obserwatora” w aktywnego „uczestnika”. Pomiędzy niemym kodem wizerunku a nieszczelnością narzędzi mowy czytelnik-widz składa rozproszone głosy w jeden, tknięty jego subiektywną wrażliwością komunikat. Warunkiem efektywności spotkania jest aktywna uważność lektury, rozstrzygająca ostatecznie kształt świadomej odpowiedzi. Zaproszenie, jakie wysyła autor ekfrazy, jest zakładnikiem czytelniczej odpowiedzialności, porządkującej tekstowe sygnały, rozpoznającej miejsca tajemnicze i strefy niewymówione, obrazy naoczne i obrazy domyślane. Nie chodzi przy tym o wysiloną imitację „jedności w różnorodności”, raczej o sprzymierzoną wędrówkę znaków, alchemię pragnienia i poczucie obecności. Ekphrasis daje wrażenie przepływu szyfrów artystycznego przedstawienia i percepcyjnych realizacji, podsuwa oczom wymowną czystość obrazu i plastyczny puls słowa w skoncentrowanym tekstowo zbliżeniu. Zawieszając teoretyczną kontrowersję warto przyjrzeć się tekstowym wariantom słowno–plastycznej koegzystencji, które w odmiennych formach wypowiedzi sygnalizują to samo pragnienie spotkania. Rola przewodnika w tej krótkiej prezentacji przypada Zbigniewowi Herbertowi, który paradoks literackiej translacji znaków ikonicznych sygnuje na wskroś obrazowym przybliżeniem metaforycznym: (...) literacki opis podobny jest do mozolnego przesuwania ciężkich mebli, wolno rozwija się w czasie, podczas gdy wizja malarska jest nagła i dana jak krajobraz ujrzany w świetle błyskawicy. 3 Esej Martwa natura z wędzidłem jest próbą uchylenia zagadki jednego z najbardziej tajemniczych malarzy w dziejach sztuki. Rozeznaniu umyka zarówno powikłana, naznaczona mrocznymi epizodami biografia artysty, jak i jedyne ocalałe dzieło – inspirujące wyzwanie dla komentatorów, przedmiot utrapień historyków sztuki, badaczy alegorii i kulturowych tropów. Spotkanie z płótnem rozpisuje poeta na przemyślnie skomponowane etapy. Prologiem jest zapis olśnienia, dojmującego przeczucia wyjątkowości doznania, odróżnionego wyraźnie od „przypadkowych spotkań w tłumie arcydzieł”. Tekstowy kadr bezradnej ekscytacji w obliczu dzieła przechodzi natychmiast w skrupulatne, rzeczowe sprawozdanie z samego wnętrza przestrzeni malarskiej. Zwięzłą enumerację wyobrażonych elementów – dzbanka, kielicha, zapisu nutowego, fajansowych fajek, wreszcie fascynującego przedmiotu rozpoznanego później jako wędzidło – kończy znamienne wyznanie: Najbardziej fascynujące było tło. Czarne, głębokie jak przepaść, a zarazem płaskie jak lustro, dotykalne i gubiące się w perspektywach nieskończoności. Przezroczysta pokrywa czeluści. Poetykę eseistycznej migawki przecinają dyskretnie jakby nagłe skoki w przepaść: oto wspomnienie estetycznego wstrząsu przechodzi nieoczekiwanie w pozornie stonowany inwentarz wyobrażonych na płótnie rekwizytów, wreszcie uroczysty spokój cierpliwego wyliczenia zostaje zagłuszony przez odurzający nacisk zagadkowego tła. Tak spotykają się starożytne wsporniki autentycznej ekphrasis: sapheneia (sugestywna precyzja wyliczenia) i enargeia (nieprzeparta realność, fizyczna nieomal pochwytność malarskiego tła), a wszystko poddane starannej kompozycji słownego zbliżenia. Perspektywę płótna zastępują dalej w tekście spekulacje osnute wokół nielicznych zachowanych tropów biograficznych, po czym następuje kolejny nieoczekiwany przeskok w świat obrazu, niejako powrót do przerwanej kontemplacji. Znaczące przywołanie motywu odbicia jest jakby śródtekstową sygnaturą ekfrastycznej formuły reprezentacji reprezentacji , modułu podwójnej mediacji: <Martwa natura z wędzidłem> ma formę koła lekko spłaszczonego <na biegunach> i sprawia wrażenie nieznacznie wklęsłego zwierciadła. Za sprawą lustra przedmioty nabierają spotęgowanej, nabrzmiałej realności. Wyrwane z otoczenia, które mąci ich spokój, wiodą życie majestatyczne i samowolne. Nasze codzienne, praktyczne oko zamazuje kontury, dostrzega tylko mętne, splątane smugi światła. Nieuprzedzone oko poety rejestruje zatem zimne, okrutne, chciałoby się rzec – kliniczne – światło płótna, by ponownie obwieść misternym spojrzeniem linie przedmiotów zamykające płaszczyznę, otchłanny miąższ tła. Powtórny tekstowy rentgen malarskiego mikroświata odznacza się już plastycznym rozwinięciem, pogłębionym rzutem przestrzeni, odtwarza zastygły puls martwej natury. Ma wszelkie cechy rytualnego wtajemniczenia w intymny półmrok wizualnej obietnicy. Ekfrastyczna reprezentacja uwolniona od mimetycznego dyktatu nie musi już zastępować, ale przywołuje i w częściowej choćby skali uobecnia to, co nieobecne. Jej obietnica obecności zakłada stałą, nieusuwalną i twórczą ambiwalencję między tym, co przedstawione, a tym, co przedstawić się nie daje. ESEJ (część II) 4 Jeśli tożsamość ekphrasis jako międzyznakowej figury uobecnienia ma zostać zachowana, to tylko w niezbywalnym modusie przywołującego ożywienia, w nasyceniu literackiego studium krwią realności. Obraz jest zatrzymaną w malarskim kadrze opowieścią, swoistym „dzianiem się” w domyślanym ruchu, poprzez sugerujący nacisk gestu, teatr walorów, kolorystyczną narrację. Taką właśnie propozycję składa nam autor „Struny światła” w zachowanym fragmencie nieukończonego eseju Mistrz z Delft, a także w wierszu opatrzonym tytułem słynnej rzeźbiarskiej sceny – Wit Stwosz: Uśnięcie NMP. mechanizmów percepcji dzieł plastycznych. Siłą artystycznego przetworzenia symuluje wizualne wmówienie. Relacjonuje, w jaki sposób odbiorca przechodzi od wrażeń zmysłowych po pozaobrazowych (gdy widzeniu towarzyszy muzyka), by wreszcie dostąpić przeżycia religijnego.3 Tym razem dramat obywa się bez wprowadzenia, a temat zostaje przedstawiony już z pierwszą inwazją literackiej metafory. Korpus zdarzenia budują poetyckie figury ekspresji, tkanej burzliwymi animizacjami, poetyckim rzeźbieniem w barwach i kształtach, obrazującym rozdarciem przestrzeni i zamętem gorączkowych gestów: Wczesne płótno Vermeera Scena u kuplerki z muzeum drezdeńskiego jest jedynym dziełem mistrza z Delft, jakie autor Napisu zdołał eseistycznie nawiedzić. Początek przypomina wyimek z krytycznego komentarza historyka sztuki. Uwagi nad możliwymi źródłami inspiracji, sugestie warsztatowe sąsiadują z syntetyczną dokumentacją kolorystycznej organizacji obrazu. Stateczną poetykę rzeczowej analizy narusza retrospektywny zwrot wywodu: Jak namioty przed burzą marszczą się złote opończe przybór gorącej purpury odsłania piersi i stopy cedrowi apostołowie unoszą ogromne głowy nad wysokością zawisa broda ciemna jak topór4 Średniowieczny poliptyk przemawia językiem pełnym wzruszenia i grozy. Za chwilę poeta wyszepta pozdrowienie cudu. Dramatyczne przedstawienie przekształca się w ożywione misterium: Ale zanim moje oko powędrowało w stronę dramatu, co wydaje się przecież naturalne (zaspokoić przede wszystkim ciekawość tym, co się dzieje w obrazie ), uwagę moją pochłonął znajdujący się na pierwszym planie stół przykryty wzorzystym dywanem. Zajmował on niemal połowę obrazu.1 Kwitną snycerskie palce. Cud się dłoniom wymyka więc kładą je na powietrzu – powietrze się burzy jak struny Gwiazdy się mącą na niebie z gwiazd jest także muzyka lecz nie dosięga ziemi i trwa wysoko jak luna. Perspektywę naukową wypiera zatem niespieszny, niepodległy szlak widzenia amatora–miłośnika. Zatrzymanie uwagi na malarskim detalu uprzedza w jednym zdaniu późniejszą „rekonstrukcję dramatu”. Otwiera więc wyobraźnię widza–czytelnika na timbre sceny utrwalonej na płaskiej powierzchni malarskiego płótna. W następnym tekstowym zbliżeniu eseista odwija dramaturgiczną ekspozycję tematu: przedstawienie bohaterów, sygnał wydarzenia, szkic scenografii. Tkanką literackiej wędrówki w głąb obrazu jest napięcie utrwalone w trójkącie postaci, oddane przez poetę surowym i dobitnym tętnem zdań. Ekfrastyczny „retor” nawet nie próbuje uciszyć wzburzonych emocji. Oddaje im głos w samym nurcie opisu, ale niekiedy jakby „na stronie”, pod osłoną nawiasu. A Panna Maria usypia. Idzie na dno zdziwienia trzymają ją w wątłej siatce umiłowane oczy upada coraz wyżej jak strumień przez palce przenika a oni schylają się z trudem nad wstępującym obłokiem Między „dnem zdziwienia” a zenitem wniebowstąpienia wątłe wyznanie umiłowanych oczu. „Upadać coraz wyżej” oznacza przeniknąć fenomen widzącej wyobraźni. Na jeden moment znakowego zbliżenia wstrzymana rzeźbiarskim dłutem wędrówka kształtu oddaje swój niemy głos mowie poetyckiego wglądu. Milkną otchłanie między formami artystycznego wyrazu, gramatykami lektury, zapisu i widzenia. Ekfrastyczna obietnica obecności spełnia się pod powiekami, snując opowieść zobaczoną, to znaczy: przeżytą. 6 W nieukończonej serii Mali mistrzowie pojawia się malarz zwany „niemową z Kampen”. Portrecista zim niderlandzkich miasteczek przemawia cicho jak śnieżynka na ustach. Krajobraz zimowy z łyżwiarzami Hendricka Avercampa autor ekfrazy omawia z baśniową czułością. Wszystko, co możliwe, a niekoniecznie prawdopodobne, ma tu prawo do istnienia. Wsłuchajmy się w przytulną bryłę miejskiego browaru: … bursztynowo ciepły, z zaciekami czerwieni, rozłożysty, twór raczej piekarza niż architekta, malowany z wyraźną predylekcją do asymetrii, browar – rzekłbyś – stojący dęba, bo linia szczytowa budowli prowadzi do nieba.5 Kolory malarza mają „świetlistość minerałów”, kościół jest „zielony jak turmalin”. Warto, a niekiedy wręcz niezbędnie należy, lekceważyć sobie wszelkie logiczne prawidła budowania malarskiej przestrzeni. Po to, aby powołać świat dla bezkarnej współpracy wyobraźni i oka. Świat, który można zmieścić w dłoni i obracać niczym kalejdoskopową kulę. Bo wszystko, co pod dotykiem światła, rzuca swój cień. Bo między okiem a przedmiotem miliardy strun gotowe są przyjąć nasze palce. Bo kresem jego obrazów nie jest linia horyzontu, ale delikatne, prawie niewidoczne zetknięcie błękitnozielonych szarości.6 * Jeśli istniała kiedyś – jak twierdzą niektórzy – „mowa stwarzająca”, to artyści słowa i obrazu noszą pod powiekami powidoki jej głosek. 1 Zbigniew Herbert, Mistrz z Delft, Warszawa 2008, str. 71-72. 2 zob. tamże, str. 72. 3 Por. Maria Berkan – Jabłońska, Wizje sztuki w twórczości Zbigniewa Herberta, Łódź 2008, str. 119. 4 Zbigniew Herbert, Wiersze zebrane, Kraków 2008, str. 556. 5 Zbigniew Herbert, Mistrz z Delft, dz. cyt., str. 46. 6 Tamże, str. 47. Za dziewczyną stoi żołnierz w kapeluszu o miękkim szerokim rondzie, spod którego opadają na ramiona gęste włosy. Ma na sobie czerwony kaftan (symbolika kolorów jest tu banalnie jednoznaczna). Lewą ciężką łapę położył na piersi dziewczyny posesyjnym gestem; prawą ręką odlicza monety, które rzuca na wyciągniętą dłoń wybranki – to spotkanie rąk odbywa się w samym środku obrazu (...) Za plecami pary – stręczycielka w czarnej chuście wysoko upiętej na głowie, o twarzy brutalnej, lustruje świdrującym spojrzeniem transakcję. Jest to zupełnie wyjątkowy w całej twórczości Vermeera portret, tak jakby w nagłym porywie gniewu i rozpaczy ów malarz cichego liryzmu postanowił ukazać twarz Zła.2 Komentarz etyczny przenika twarze i gesty postaci. Obraz jest opowieścią w ruchu, tylko pozornie zatrzymaną w malarskim kadrze. Nie musimy oglądać drugiej strony zawiązywanej transakcji. Narratormówca unaocznia: „wszystko jest tutaj, popatrzcie”. Kolory, cienie, plamy światła, rysy twarzy i linie sylwetek przedmiotów czy ubrań – oto, powiada poeta, ruchome figury erotycznego zawłaszczenia. Twarzą do widza toast za powodzenie procederu wznosi oślizgłym uśmiechem osobliwy muzykant. I tylko wzorzysta opowieść, jaką snuje dywan, pozostaje niedostępna ludzkiej mowie. Rąbka tajemnicy uchyla poeta, sugerując, że wnikliwe lata jego śledztwa przyniosły bezcenne odkrycie: (Dopiero znacznie później zrozumiałem, dlaczego Vermeer wznosi przed widzem te swoje barykady przedmiotów). 27 5 Jeśli wizyta złożona Vermeerowi przypominała szkic malarskiego dramatu, to poetycka transpozycja słynnej rzeźby z ołtarza Wita Stwosza zdaje się jego ekspozycją spotęgowaną do granic możliwości słowa. Wiersz jest spektakularną próbą odtworzenia Rys. Marek Przybyła Ekfraza jest drogą wtajemniczenia. Gazeta Literacka 27 PIÓREM MALARZA Zbyszek Ikona - Kresowaty W ielu z nas kocha się w malarstwie rosyjskim w jego kolorystyce i wierności obyczajowej… Rosyjski artysta malarz Ilia Maszkow urodzony 29 lipca 1871 we wsi Michajłowskiej nad – Donem jest twórcą oryginalnym - takim okazał się od samego początku, zaistniał jako wyjątkowytytaniczny gigantoman , dlatego po studiach został od razu wziętym członkiem grupy „Bubnowyj Walet” w Moskwie. A trzeba powiedzieć, że należało wtedy pokazać nie lada co i być ciekawym - Najciekawszym z jego życia twórczo - artystycznego jest fakt, że w okresie najtrudniejszym: totalitarnej transformacji porewolucyjnej, udało się jemu jako znanemu artyście, utrzymać w środowisku, nie będąc nękanym przez bolszewików i pozostać na czele najważniejszych awangardowych malarzy rosyjskich aż do końca swego okresu twórczego. Zatem wspomnijmy fakty: naukę i drogę twórczą rozpoczął w 1890 roku na moskiewskiej Szkole Malarstwa Rzeźby i Architektury, terminując pod kierunkiem Walentina Sierowa i Konstantina Korowina. Ilia uczył się malarstwa także w pracowni Apolinarego Wasniecowa. W czasie studiów wyróżniał się zamiłowaniem do jaskrawej kolorystyki i osadzania tej ory- łem- Ilia Maszkow nigdy nie wzorował się na malarzach okresu z tzw. „Bud Paryskich”, gdzie wielu migrowało po szkołach, nie komunikował się z tamtą mekką sztuki, a jednak doszedł do podobnych imaginacji i technik dorównując ówczesnym imaginacjom całej awangardowej sztuki europejskiej – Wracając do innych tematów artystycznych, zwłaszcza do malowanych scen – trzeba powiedzieć, że budował on bardzo oryginalnie ekspansywne kompozycje ... Malował, być może jak wielu wybranych charakterystycznych przyjaciół, choć czasem analogicznie - wydaje mi się, w stylu nie co odbiegającym od Marca Chagalla, który także był kolorystą. Postacie u Ilii Maszkowa rzadko lewitują, ale są jakby związane z sobą emocjonalnie, związane na żywo – W pewnych cyklach obrazów przejawiały się inspiracje folklorem i bardzo oryginalnym wyraźnym wystrojem malowanych wnętrz, obrusów (pod martwymi naturami), czy faktur na tłach, gdzie np. w centralnej części malowanych drugoplanowo postaci pojawiają się dodatkowe tła, lub kurtyny, współgrające z postaciami pierwszoplanowymi, np. w towarzystwie koni – Pojawiają się też w tle okna jako kolejne mniejsze tła… co w efekcie tworzy wielowymiarowość całej perspektywy, a nawet sceny teatralne – To bardzo ciekawy niepowtarzalny charakter metafizyczny danej chwili i miejsca, taki stan rzeczy dobarwia i dopowiada o niesamowitej namiętności i pasji tego twórcy... I tu jeszcze raz trzeba zawrócić do początków, kiedy patrzymy na ten pierwszy Maszkow malarz kolorysta – nie komunista ginalnej formy kolorystycznej w swoich różnych cyklach malarskich. Jeżeli wziąć pod uwagę wszystkie martwe natury artysty, od których zaczynał także portrety i malarstwo sytuacyjne oraz pejzaże obdarzone słońcem, są one od samego początku malowane bardzo soczystymi barwami. Były przecież malowane ekspresyjnie i łączone pogrubionymi finezyjnymi ciemnymi liniami, co stwarzało niesamowity kontrast - obrazy te, jak na ówczesny okres, bardzo epatowały - „świeciły” i przyciągały oko widza. Tak zakomponowane cale cykle wspaniale harmonizują z sobą w dalszym okresie twórczym - Pokazują jak powstawały poszczególne etapy twórcze artysty i choć to bardzo różne tematyki, jak: (wspomniane) natury, pejzaże i krajobrazy czy nawet akty, są one niezwykle kreowane osobowo. Wiemy, że sztuka nie zna granic i szybko rozprzestrzenia się wokół, o ile przemawia werbalnym charakterem do widza, to Ilia Maszkow, wiedzący czego chce, stawiał przede wszystkim na odrębność. Wiemy dziś, że wówczas zamierzył on taką formę, jakby wręcz zapożyczył z mekki malarstwa z Paryża, ale to nie prawda – On sam stworzył swój styl zarażając obszary wolne w malarstwie rosyjskim do zagospodarowania... Jak patrzymy dziś, nawet po tak długim czasie, malowane obiekty są wciąż bardzo świeże, a przecież to co najmniej sto lat wstecz – Jak wspomnia- 28 28 Migotania 52 okres twórczy Ilii Maszkowa zauważamy jak sukcesywnie stopniowo ekspresyjne smugi farb wibrują, a nawet eksplodują, są zawrotne dla tych wyważonych, zdawałoby się spokojnych, kompozycji gdzie dominują jasne zielenie i przejrzyste błękity, ugry, pomarańcz… To widać, znów przy naturach martwych np.: z arbuzami czy dyniami, a także w tych specjalnie zestawionych kompozycjach, o których napomykam, celowo zakomponowanych, czy choćby w sportretowaniu samego aktu. Farby są tu nakładane uderzeniami pędzla w stylu zbliżonym do abstrakcji podświetlonej światłem: iluminacyjnie cienie są wtedy konkretne, ale co ciekawe harmonijnie współgrają i spływają z obiektu to znów nawracają wzrok na siebie i współpracują z sobą tworząc efekty iluminacji trój-wymiaru całej perspektywy na danym obrazie. Jest to wręcz ważną kwintesencją każdego dzieła tamtego okresu awangardy. Zdarzało się tak, że malowane „ludowe” rzeźby rosyjskie w tych martwych naturach pojawiają się na pierwszym planie i w ich tłach drugoplanowo, wibrują (wspomniane już) sylwetki na obiektach lub zwierzętach – To odrębność… odrealniony widok – świat nowej wizji kompozycyjnej, czasem z pogranicza cyrku, czego nie brakowało artyście. Główną gamę barwną olejów na płótnach wyznaczały same tony (kolorów) mówiące przede wszystkim o nastroju medium artysty, to tony przede wszystkim „niezabrudzone” brązem lub czernią. Pojawiały się one jednak oszczędnie np. obok czerwieni czy ultramarynu... Jednakże dalszą materię malarską tworzyły wciąż warstwy nałożone na siebie bezpośrednio na płótnie i ekspresyjnie rozprowadzane... Wydaje się, że trzeba było do takiego stylu odwagi, ale ta ekspresja była zapisana w cechach artysty. Twórczość Ilii Maszkowa zaliczana jest dziś do bardzo ważnej – przełomowej transformacji artystycznej jaka następowała w całym nowym malarstwie rosyjskim. Jest wręcz łącznikiem malarstwa wywodzącego się z Ważnych Szkół Rosyjskich prącego ku malarstwu europejskiemu. Malarstwo rosyjskie we wszystkich swoich okresach było i jest jak wiemy bardzo namiętne i zmysłowe… Jest bardzo bogate i jedyne w swoim rodzaju. A malarstwo Ilii Maszkowa to twórczość szczególna nasączona nie tylko tematyką refleksyjną budowaną na imaginacjach burzliwego czasu w Rosji, ale i danego okresu… Okres tworzenia Ilii Maszkowa to czasy pozornie napawające wzniosłością i nadzieją oraz swobodą i nowym oddechem... Maszkow doświadczony artysta wchodząc później siłą rzeczy w okres po rewolucyjny społecznie nie malował socrealistycznych scen i postaci, unikał kontaktu z decydentami… unikał po prostu… sierpa i młota… Pokazywał jedynie nastroje i zew ducha oraz stan bystrości społecznej… Twórczość Ilii Maszkowa to przede Grosz szczęśliwy grosz plącze się po kieszeni zaczepnie puszcza oko potajemnie obserwuje POEZJA Paweł M. Wiśniewski czuje się nieswojo w jego towarzystwie podpatrywany pozbawiony drogi ucieczki grosz wybity w 2012 roku 21 grudnia wykorzystał nieuwagę wyskoczył podskakując krzyczał wolność, wolność Krzesło krzesło nie czuje się dobrze boli prawa frontalna noga po wczorajszym bożonarodzeniowym balu nie pomaga ibuprofen wszystkim transformacja ideowa i estetyczna ukazująca jędrność społeczną i bunt... Należy zatem wrócić i wspomnieć, że Ilia Maszkow zaraz po ukończeniu studiów założył własną pracownię, chcąc być odrębnym malarzem, wykształcił wielu uczniów, a kilku z nich zaistniało szerzej i na stałe weszło jak on do malarstwa rosyjskiego. Wspomnieć należy, że do jego uczniów zaliczali się m.in. Wiera Rochlina, Paweł Sokołow-Skala i Magdalena Werigo. Dziś Jego obrazy znajdują się m.in. w zbiorach Galerii Trietiakowskiej i Muzeum Rosyjskiego w Petersburgu i wielu zbiorach prywatnych za granicą. Działał prężnie i nie poddawał się celom rewolucji 1917 r. Stawał się już bardzo znanym malarzem, choć nie politykował, ale jakby „na odczepnego” popełnił zaledwie kilka obrazów symbolizujących epokę bolszewicką w Rosji, ale kiedy żyje się w oku nowej władzy która rządzi bezgranicznie… chcąc mieć wpływ na wszystko - artysta musiał chronić siebie oraz swoje środowisko – Owszem! popełnił później kilka dzieł hołdujących bolszewizm – A to zdarzało się artystom wszelkiej maści, gdy byli pod presją psychiczną i fizyczną, kiedy stawiani wobec trudnych wyborów i ich skutków musieli wciąż wybierać – My jako Polacy dobrze ten stan rzeczy znamy, kiedy w sztuce panował socrealizm? Reasumując można powiedzieć: malarstwo Ilii Maszkowa jest niesamowite estetycznie… oryginalne i bardzo kolorystyczne, szczere, a tym samym bardzo osobliwe... Twórca cały czas malował intensywnie, ale i dawał do rozumienia wszem i wobec, że to jego malowanie nie jest aż tak ważne dla dysydentów systemu bolszewickiego czyli politycznego – a taki zawsze pozyskuje dla siebie twórstwo wszelkich artystów. Dzięki temu jego styl pozostaje czysty - raczej pokazuje obyczajowe elementy, energię duchową, pokazuje podskórnie ludowość i charakter ludzi, nie jest skalane socrealistycznymi symbolami i komunistycznymi gwiazdami co bardzo nastraja… – Pytanie: jak malarstwo to przetrwało? – Nie jest wiadomo do końca, ale jest ono jak inne dzieła pewnego rodzaju dokumentem ukazującym wigor artysty i odbiorcy w tamtym surowym i siermiężnym okresie nieustającej filozofii możnowładztwa … - Artysta zmarł 20 marca 1944 w Moskwie, jako wielki znany twórca nie zarażony choroba komunizmu... ZBYSZEK IKONA - KRESOWATY diagnoza – obumarcie rdzenia skutek – agonia do spalenia Mechanicznie, fizycznie dwa obroty w prawo powinny wystarczyć postępując zgodnie ze wskazówką przekręcam srebrną gałkę pomoc nie była niezbędna bliskość na wagę złota przypatruje się człowiekowi myjącemu okna Wierszmetelion czasami słowa nie przychodzą od razu nie maszerują gromadami jak na wojskowej paradzie czasami widok nieba okrytego znakami smak gorzkiego piwo w przydrożnym barze nie przywołuje melancholii czasami obawa o samych siebie zmusza do refleksji dryfuje poprzez czas biec tam i z powrotem bez przyczyny bez rutyny iść na skróty śmiesznie bezbarwnej rzeczywistości powtarzać czyjeś nieznane zdania zaczerpnięte z powieści przełomu wieków uciekać przed nieznanym uciekać w nieznane tak szybko, tak szybko czasami jest to błahostka niczym jesienią liść spadający z drzewa kawałki szkła z rozbitej filiżanki Punkt informacyjny różane sztylety sprawiają cierpienie 29 boleśniej zabliźniają rany jeśli na pewno, po długim oczekiwaniu w kolejce wiara wypełnia gliniane naczynia sprinterzy krzyczą na całe gardło wzajemne informowanie kto komu jest podległy marginalizowanie oczywistości każdorazowo powtarzane pozbawione rzetelnej otoczki Gazeta Literacka 29 ESEJ, ESTETYKA Małgorzata Dorna - Wendrychowska P Ucieczka do „miejsc autobiograficznych” w malarstwie isząc na temat miejsc autobiograficznych często używa się terminu „pakt autobiograficzny”. Pakt to coś więcej, niż tylko umowa, pakt to porozumienie tajemne, skierowane zazwyczaj przeciwko komuś lub czemuś. Pakt można zawrzeć nie tylko z odbiorcą dzieła sztuki, ale i (jak uczy tradycja literatury romantycznej) nawet z diabłem. Awangardziści i prowokatorzy, owi wielcy buntownicy, eksperymentujący z tworzywem, materią obrazu i formą – zawierali tajemne pakty z zaskoczonym i obowiązkowo, zbulwersowanym odbiorcą. Twórcy skazani (ostatecznie i dożywotnio) na rolę „Mistrzów” – z dobrze poinformowanym o ich zamierzeniach i intencjach – krytykiem. Młodzi adepci akademii – ze swymi profesorami, a pozostający zwykle w tle, traktowani z lekką pogardą, nieprofesjonaliści – z kręgiem znajomych i przyjaciół. Zawsze jednak sam fakt zawarcia paktu – pozostawał warunkiem zaistnienia dzieła, zamanifestowania obecności artysty. Decydując się na osobisty, zazwyczaj bardzo intymny kontakt z dziełem sztuki – podpisujemy szczególny rodzaj paktu, podobnego do tego, jaki zawiera autor powieści autobiograficznej z czytelnikiem. Podczas jednak, gdy tekst literacki poznaje się powoli, studiując kolejne rozdziały lub sceny, wchodząc coraz głębiej w świat wykreowany przez pisarza - obecności dzieła sztuki doświadcza się w nagłym akcie iluminacji, objawienia. Zarówno jednak wybór wystawy plastycznej, jak i wybór książki wymaga od odbiorcy szczególnego przygotowania, wiedzy. Do galerii (podobnie jak niegdyś do teatru) chodzi się przede wszystkim „na nazwiska” i wydaje się, że podobnie miłośnik „dobrej” literatury nie zdecyduje się, w sposób pochopny na zakup książki nieznanego sobie lub „wątpliwego” autora. Tak, więc zawarcie paktu z odbiorcą, w takim rozumieniu jakie proponuje współczesna teoria literatury - to (na gruncie sztuk wizualnych) podjęcie pewnej gry z widzem, której celem staje się ujawnienie psychologicznego portretu artysty, portretu który (podobnie jak w tekście literackim) można odczytać ze struktury kompozycji, z doboru motywów i typowych rozwiązań, metaforyki, obrazowania i stylu. Podobnie jak w literaturze, która stanowi w istocie formę rozmowy, dyskursu i której dialogiczny charakter nie budzi dziś wątpliwości - mamy wielość portretów nadawców i odbiorców (immanentnie zawartych w dziele) – tak samo dzieje się w plastyce. Inny bowiem będzie „autoportret ukryty” malarza realisty, inny kogoś, kto czując się członkiem artystycznej awangardy pozwala sobie na szkicowość, chropawość formy, na zaskakiwanie odbiorcy konceptem i niezwykłą, celowo bulwersującą metaforyką, jeszcze inny – świadomego teatralności gestów, przedstawiciela niegdysiejszej Bohemy. Przyjmując punkt widzenia współczesnej teorii literatury, w której poczesne miejsce zajmują rozważania poświęcone analizie cech „dokumentu osobistego” lub „formy autobiograficznej” – nie sposób oprzeć się pokusie spojrzenia z tej właśnie perspektywy, z perspektywy dziennika lub pamiętnika na dzieło sztuki. Podejmując niełatwą próbę zdefiniowania perspektywy autobiograficznej - Małgorzata Czermińska, we wstępie do zbioru, poświęconego rozważaniom na temat gatunków dokumentu osobistego, zastrzega: „Niezbędne jest tu jednoczesne uwzględnienie 30 elementu niewątpliwej obecności w tekście jednostkowego podmiotu, nawet jeżeli ta obecność jest celowo dyskretna. Dopiero równoczesna obecność perspektywy indywidualnej i dokumentarnej autentyczności (która niekoniecznie jest równoznaczna z faktograficzną prawdziwością) przesądza o autobiograficznym charakterze tekstu.” Istnieją zatem artyści, dla których pejzaż okazuje się pretekstem dla snucia opowieści na swój własny temat. Pretekstem dla pokazania (za sprawą powracających symboli i metafor, a nawet za sprawą określonej planety barw, czy świadomych odwołani do 30 Migotania 52 konwencji i stylów, kanonów, utrwalonych na gruncie estetyki i historii sztuki) owego autoportretu ukrytego, który tak bardzo intryguje badaczy i teoretyków literatury. Wypowiada się na ten temat Małgorzata Czermińska, wprowadzając termin „miejsca autobiograficznego”, a więc punktu w którym zbiegają się drogi biografii, wyobraźni twórcy i malarskiej konkretyzacji, dzieła, miejsca wyraźnie odróżnionego od przestrzeni geograficznej, czy punktu zaznaczonego na mapie. „Sądzę, że miejsca autobiograficzne można doskonale wyróżnić również w dziełach innych dziedzin sztuki” – pisze M. Czermińska – „zwłaszcza malarskiej, fotograficznej i filmowej, i w związku z tym zaproponowaną kategorię dałoby się przenieść na teren historii sztuki i kulturoznawstwa.” Tak, więc to właśnie współcześni pejzażyści zasługują na miano kreatorów przestrzeni wewnętrznych, owych „miejsc autobiograficznych”, wprowadzających odbiorcę w świat daleki od realistycznych, czy „fotograficznych” odwzorowań tego, co widoczne i oczywiste także dla zwykłego miłośnika przyrody, turysty, czy mieszkańca Trójmiasta poszukującego w rytmie kaszubskich pagórków, sosnowych lasów i mrocznych, polodowcowych jezior - okazji do odpoczynku, wytchnienia. To właśnie (zbyt często oskarżani o podejmowanie tematów zbyt prostych i oczywistych) pejzażyści, szukający inspiracji w urokliwym krajobrazie Chmielna, czy w jakże kameralnych, położonych nad taflą spokojnego jeziora, Kartuzach - otwierają przed naszymi oczami bramy ku światom „osobnym”, ku owym onirycznym, wymarzonym i wyśnionym obszarom, zwykle wyidealizowanym, wspominanym ciepło i serdecznie, tak jak wspomina się utracone raje. Oni to wreszcie wprowadzają nas w świat swych artystycznych poszukiwań, w świat często surrealnych wizji, czyniąc nas świadkami swej autobiografii, tworzonej krok po kroku, objawianej z rozmysłem, w obecności i przed oczami zafascynowanego widza. • Szkic do portretu Józefy Wnukowej. Wiosną do wnętrza sopockiej pracowni Józefy Wnukowej, owej cieplej, serdecznej, niezwykle życzliwej ludziom i światu malarki (pracowni mieszczącej się przy ul. Obrońców Westerplatte, w dawnym pawilonie PWSSP) – wchodziła zieleń ogrodu, fioletowe kity bzów, cała kipiąca życiem przyroda. Jesienią okna, oplątane pędami dzikiego wina, graficznym rysunkiem gałęzi - otwierały się gościnnie ku owym skrzydlatym gościom, czarnym, niekochanym ptaszyskom, przybywającym tu ze Skandynawii na swoje zimowe leże. Wnukowa malowała wówczas, jak lubiła mawiać – „skrzydlate formy”, pamiętny cykl mrocznych, pełnych ekspresji kompozycji, nazwany w czasie wielogodzinnych rozmów (przyjaciele wiedzieli, że nie należy tutaj „zaglądać, „wpadać” na moment, na chwilę) smutnym, metaforycznym mianem „ptaków stanu wojennego”. Wydaje się, że już wówczas maska ptaka została przyjęta by mówić o sprawach ludzi niejednoznacznie, nie wprost, a płótna zaczęły „zaludniać” nie tylko teatralne, patetyczne kruki i orły, ale także zastygłe w cierpieniu, zamyślone mewy, tajemnicze sowy i puchacze, wpatrujące się natarczywie w oczy odbiorcy. Żyjąc w cieniu metafizycznych, obdarzonych walorem mrocznej duchowości pejzaży Północy, pamiętając surowe, nieprzyjazne człowiekowi krajobrazy Norwegii, zapisane czernią i bielą na płótnach powstałych z podroży wzdłuż wybrzeża od Bergen po Nord Cap – artystka wybiegała (jak zawsze młodzieńczo i zwiewnie) na spotkanie znanych z prozy Josepha Conrada, przepalonych słońcem, niemal zbielałych w upale dalekich, południowych, wyidealizowanych mórz. Gdy morza były odległe – wyjeżdżała po prostu na Kaszuby, gdzie łąki pachniały macierzanką i mięta, gdzie siwe czupryny piołunów kłębiły się bujnie po miedzach, gdzie (patrząc na skąpane w deszczu jezioro) można było posłuchać radiowego koncertu poematów Franciszka Liszta, poświęconych św. Franciszkowi, co to „chodził po falach”. Muzyka i literatura stanowiły dla Wnukowej niekończące się źródło inspiracji. W psychologicznej prozie Josepha Conrada, w upale dokonywały się wielkie, romantyczne wybory, poematy muzyczne Liszta, zwróciły jej uwagę ku postaci skromnego, żyjącego w kontakcie z Naturą - świętemu. Sama nie szukała rozgłosu, cechowała ją owa miłosna pokora wobec tego, co piękne, wykraczające poza doświadczenie zwykłego, zmysłowego poznania. Świat wartości materialnych ograniczyła do koniecznego minimum, wybierając ascezę pracowni – koncentrowała się wyłącznie na dbałości o warsztat, na gromadzeniu owych prostych, niezbędnych narzędzi, które umiejętnie wykorzystywane pozwalały na kontakt, na rozmowę z drugim, jakże ważnym, pojmowanym na prawach Persony, człowiekiem. Zatem w pracach zgromadzonych w prywatnym atelier, które w początkach lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia stanowiło jeszcze wielką, jakże osobną, celowo wydzieloną scenę – rozgrywał się był nieustanny dramat, owo zderzenie tradycji romantycznej Północy z kulturowym dziedzictwem świetlistego, milczącego, jakże jednak trwałego - Południa. Źródeł tego dramaturgicznego kontrapunktu, celowego zderzenia i charakterystycznych dla tego okresu twórczości Wnukowej kontrastów - upatrywać należy w samotnych wyprawach artystki brzegami dzikich, skalistych fiordów, a szczególnie na niewielką wyspę, położoną w pobliżu Alemurd (niedużego, urokliwego miasta) na wysepkę, z której ptaki uczyniły swoje wrzaskliwe, pełne ruchu, trzepotu - królestwo. Malując – zapisywała monologi, o morzach południowych, o ptaszyskach, o pagórkowatym pejzażu okolic Chmielna, o głębokim i mrocznym jarze Raduni. Malowała zawsze, nawet „nie malując” utrwalała swe pomysły na kartach niewielkich notesów, pełnych skromnych szkiców i rysunków... Zbiór takich osobistych dzienników pokazała mi po powrocie ze swej wymarzonej podróży na statku „Artur Grottger”, mówiąc o dotknięciu Absolutu, które wówczas bardzo blisko, dogłębnie odczuła i które pozostało z nią już pewnie do końca. - Jak namalować upał, jak utrwalić na płótnie kolor nieba, które nagle nieruchomieje nad morzem, tworząc przytłaczającą kopułę? – zapytywała, zdając się nie dostrzegać mojej obecności - Jak zapisać owe niuanse fioletów, rozbielonego ugru, zapach kopry dźwiganej w porcie przy wyładunku statku? I nie pisz o Conradzie. (dodawała stanowczo, despotycznie) - Nie pisz o Conradzie, proszę. Nie mam prawa dodawać swym obrazom wielkości, która nie jest im dana. Conrad był wielkim pisarzem, gdybyś napisała o mojej fascynacji jego powieściami – byłoby to nadużycie, przypisanie sobie jakiegoś moralnego prawa do Jego talentu i wielkości… Notowałam wówczas z ogromnym rozczarowaniem te słowa, przygotowując niewielki felieton dla Tygodnika Sopot i czując, że wytrącono mi z ręki jakże wygodne i bezpieczne „narzędzie” interpretacji obrazów, których dziesiątki ustawionych na stelażach pod sufitem - czekało nadal na swój czas, na czas zaistnienia w świadomości i sercach odbiorców. Schyłek minionego wieku nie okazał się był jednak przychylny dla sztuki, dla malarstwa wyrosłego z tradycji polskiego koloryzmu, z realizmu dziewiętnastego wieku, z owej szkoły dobrego warsztatu i szacunku wobec tworzywa, której dokonania, nazywane ironicznym mianem „sopockich, socrealistycznych sosów” - stawały się coraz bardziej kłopotliwe, niepożądane, żeby nie powiedzieć – znienawidzone w sposób programowy i ostateczny. Wnukowa wzbo- ESEJ, ESTETYKA gacała tę tradycję o potrzebę pokazania (wzorem modernistycznych twórców) owej wielości doznań, doznań nie tylko wzrokowych, ale także muzycznych, zapachowych, zmysłowych. Obrazy malowane w Chmielnie „pachniały” kolorami lata, rozbrzmiewały głosami bujnych, kaszubskich łąk, dając wytchnienie od wielkomiejskiego gwaru – wabiły (metaforycznie i dosłownie) Conradowską „smugą cienia”, kładącą się miękką plamą w jarze, otoczonej bujną zielenią Raduni. Chropawe formy pól, kameralna bliskość przestrzeni, piaszczyste wiodące niedaleko, ku skromnym domostwom drogi, mroczne lasy dotykające nieba, kręte, wydeptane w pożółkłych trawach ścieżki – wszystko to wiodło artystkę ku owej romantycznej krainie, która tym, którzy nie czują potrzeby zakorzenienia się w jarmarcznie kolorowym, dotkniętym skazą popkulturowej tymczasowości, bezdusznie materialnym świecie – zwykła stawać się prawdziwą enklawą ciszy, miejscem ukojenia. To tutaj, na Kaszuby właśnie zaprosiła św. Franciszka, a ślad owego spotkania, owych wielokrotnych spotkań zapisał się był wrażliwą, mądrą refleksją, we wstępie do katalogu z owej ostatniej, jakże ważnej wystawy. „A gdyby tak zaprosić Franciszka do Chmielna? Będzie mu tutaj dobrze, tyle ptaków w lesie i szuwarach, wilki i sarny na leśnych polanach, ryby w Raduni, cały czarodziejski świat Szwajcarii Kaszubskiej.” Józefa Wnukowa umarła w 2000 roku, w swym ukochanym Sopocie. Można ją jednak spotkać, gdy na polach w okolicach Chmielna pojawiają się stada kaszubskich wróbli, gdy przez niewysokie łachy wyzłoconego owsa przemyka wiatr, gdy nad zasnutą przedwieczorną mgiełką, taflą jeziora Kłodno z trzepotem polatuje wodne ptactwo. Malował tematy najprostsze, bo (tak jak mawiał) od najprostszych tematów należy zaczynać i na nich kończyć. Malował zatem po wielekroć pejzaż z okolic Kartuz i Chmielna, sylwetki Świątków i owych „Chrystusów Frasobliwych”, podpierających charakterystycznym gestem pochyloną głowę, w przestylizowanej, cierniowej koronie, Chrystusów jak wyciosanych z kawałka litego drewna. Utrwalał też wizerunek, pradawny archetyp słońca, takiego trochę jak u Van Gogha, malowanego płasko, na planie koncentrycznie zakomponowanych okręgów. Malował żaglówki z wyraźnie, schematycznie potraktowanym trójkątem żagli i wreszcie, sprowadzone do form figur geometrycznych, typowe dla kaszubskiego pejzażu murowane kapliczki, kępy olch, piaszczyste drogi i pola, pagórki, bryły niewielkich domostw i kościołów, przywodzące na myśl (tak lubiany przez Ostrowskiego) motyw katedry w Chartres. Posługiwał się zdecydowanym w rysunku, niekiedy płynnym obrysem, kiedy indziej – szkicowym konturem, czasami czarnym, sprawiającym, że praca nabierała charakteru witrażu, czasami – rozbielonym, szarawym lub przechodzącym w żółcienie i ugry, czy świetliste czerwienie, oranże. Kolor traktował szczególnie, odbierając mu prawo tworzenia iluzji głębi, czy perspektywy, nadając mu raczej wymiar symboliczny, unikając naśladowania natury, oddzielając od zwyczajowo przypisanych mu znaczeń. Atelier profesora Kazimierza Ostrowskiego (nazywanego przez przyjaciół bez cienia poufałości, z niekłamanym szacunkiem – „Kacho”) , mieściło się przy ul. Abrahama 62 w Gdyni, niedaleko słynnej niegdyś kawiarni „Cyganeria” , która dzisiaj przeżywa renesans, stając się znowu miejscem spotkań wszelkiego rodzaju „pięknoduchów”, miłośników sztuki i oczywiście - artystów. Pamiętam swą pierwszą wizytę w pracowni malarza, latem 1986 roku, artysty o którym krążyły już wówczas legendy, o którym w sopockim klubie SPATiF opowiadano barwne anegdoty i który (zapewne zupełnie wbrew sobie) stał się wykreowanym przez grupę swych, oczarowanych osobowością profesora uczniów - „Mistrzem”. Sam wolał nazywać się „Majstrem”, przypominając czasy, gdy terminował w warsztacie ojca, wykonując napisy na murze, a po przeprowadzce do Gdyni w latach trzydziestych ubiegłego wieku – szyldy, tabliczki z nazwami ulic, liternictwo na burtach statków. A jednak właśnie jako „Mistrz” został wykreowany na namalowanym przez Kubę Bryzgalskiego portrecie, pochodzącym z opatrzonej znamiennym tytułem wystawy, prezentowanej w sopockim BWA w 1985 roku - „Profesor i uczniowie”. Obraz Bryzgalskiego przedstawiał wizerunek, tak kochanego przez uczniów pedagoga – w zabawnej, nieco karykaturalnej pozie, z marsową miną Napoleona – zdobywcy. Szeroka, złota rama podkreślała patos dominujących Rys. Marek Przybyła • Sekretny portret Kazimierza Ostrowskiego. na płótnie aksamitnych czerwieni i czerni. Nareszcie (nie stroniąca od uroczystych panegiryków) krytyka mogła czuć się usatysfakcjonowana. Inaczej czułaby się zapewne, oglądając portret „Mistrza”, namalowany przez Kubę Bryzgalskiego w pięć lat później, już w czasie pobytu gdańskiego artysty w Toronto, gdzie malarz ma swoje atelier i swoją, nie kryjącą entuzjazmu - publiczność. W tej drugiej wersji, którą można by z powodzeniem nazwać mianem „portretu psychologicznego”, „portretu wnętrza” - widać przede wszystkim wyrazistą twarz profesora, ową „teksturę” pooranej zmarszczkami, niemal „aktorskiej” twarzy, świadomego swego miejsca i roli „Mistrza”. Dominuje tu silna osobowość portretowanego, jego charakter, ten niepowtarzalny błysk spojrzenia, intensywnego, uważnego, bacznie obserwującego świat. „Kacho”, którego prace za wszelką cenę starano się wpisać w jakiś schemat interpretacyjny, a ich twórcę - traktować wyłącznie na prawach ucznia Légera - zdawał się nie podzielać ani entuzjazmu publiczności, ani krytyki. Zażenowany, a może nawet zakłopotany z lekka – Ostrowski pozostawał programowo na uboczu. Dla niego najważniejsze były prace następców, ich wrażliwość, intuicja, odkrywana za każdym razem na nowo – artystyczna osobowość, indywidualność każdego z nich. Nie kształcił w swej pracowni naśladowców, mimo, że jak powtarzał z odcieniem lekkiej ironii – „Légera zrobić łatwo, a później już powtarzać w nieskończoność.” Podobno korektę robił chętnie, ale bez potrzeby wydawania ostatecznych wyroków, podejmując raczej dyskurs, rozmowę, w przekonaniu, że zawód malarza jest trudny, sam w sobie niszczący, bolesny, że prowadzący pracownię nie ma prawa niczego narzucać. Tak, więc gdy latem 1986 roku wdrapałam się wreszcie, na któreś tam piętro gdyńskiej, przedwojennej kamienicy, targając magnetofon, zdezelowany, wysłużony „Grunding”, nie kryjąc dumy, że jest „na kasety” (w latach osiemdziesiątych nagrywano jeszcze „na taśmy”) - bardzo liczyłam na długą, barwną opowieść o Paryżu, o studiach w pracowni Légera, o pełnych wigoru sporach i dyskusjach w paryskich kafejkach, o romansach z pięknymi modelkami. Zanim udało mi się uruchomić sprzęt, co wymagało jednak głębokiej wiedzy technicznej - usłyszałam: „Proszę nie włączać tej maszyny, chyba że chce pani posłuchać jazzu...” Nie chciałam! Mówił szybko, trochę niedbale, bardziej do siebie, niż do mnie. Oczekiwał stereotypowych pytań i oczywiście nie zawiodłam go. Młodzi adepci filologii z reguły nie doceniają przeciwnika, brak im skromności, pokory, rzadkiej umiejętności słuchania, a ja byłam dość młoda i bardzo pragnęłam zaistnieć w środowisku. Ostrowski wyczuł to chyba i bardzo starał się zniechęcić mnie do pisania. Siedzieliśmy zatem w pracowni zagraconej ponad miarę, z dobudowaną antresolą, pełną rekwizytów i płócien, zagruntowanych desek i kawałków równo przyciętej tektury, książek i niedorzecznych przedmiotów, jak jakiś hełmofon czołgisty, jakiś kask, chyba ze stoczni, jakieś gipsowe odlewy, fragmenty postaci, popiersi, puszki i słoje, w których przygotowywał farby, z reguły gwasz, z domieszką wosku, według własnej, 31 sobie tylko wiadomej receptury. - Chciałabym napisać poważny tekst o początkach pana kariery – zaczęłam dosyć niezręcznie, pamiętając że mój rozmówca nie należał do ulubieńców PRL-owskiej jeszcze wówczas władzy, że obecność jego w „Akademii”, zwanej do 1996 roku Państwową Wyższą Szkolą Sztuk Plastycznych (co wyraźnie umniejszało jej status) – nie była mile widziana. - O początkach? Jak pani poprzewraca te teczki, możemy później pogadać. Nazbierało się tego trochę przez ponad trzydzieści lat… Tak, więc zostałam poddana pewnego rodzaju cd. str.32 Gazeta Literacka 31 próbie. Myślę, że Ostrowski nie ufał dziennikarzom, nie lubił oficjalnych rozmów, wywiadów, nie zabiegał też o popularność. Żył w jakimś własnym rytmie, podporządkowanym rytmowi nadmorskiej przyrody, zmienności pór roku, co szczególnie widać było w jego kaszubskich pejzażach, których zachowało się tak niewiele. Rzadko bowiem malował na płótnie, farb olejnych używał też niezbyt często, jego ukochaną, niezwykle „ulotną” techniką był gwasz. W konsekwencji kompozycje, które tworzył okazywały się wielce nietrwałe, nie znajdowały nabywców, nie przechowywano ich w muzealnych kolekcjach, czasami realizowano je w formie fresku lub gobelinu i niewątpliwym wyjątkiem okazuje się tutaj tkanina dekoracyjna, tkana tradycyjną techniką tapiserii, zaprojektowana przez profesora w 1992 roku dla Filharmonii w Bydgoszczy. W czasie tamtej, pierwszej wizyty, w gdyńskiej pracowni artysty musiałam przejrzeć sterty zakurzonej tektury, papierzysk, rysunków, projektów tkanin i malarstwa ściennego, szkiców, w których z trudem rozpoznawałam fragmenty (już namalowanych) obrazów. Kiedy już bardzo zmęczona, po kilku godzinach przeglądania tej dziwnej i jakże chaotycznej „dokumentacji” myśli i poszukiwań artysty, daleka od egzaltacji i zachwytów - zamykałam ostatnią teczkę - zrozumiałam kruchość i ulotność tego, co w istocie profesor Ostrowski robił. Pożółkłe, postrzępione papiery… Nie spotkałam nigdy nikogo, kto tak bardzo nie przywiązywałby się do własnych dzieł, kto w tak nonszalancki sposób kwestionowałby wartość swych niewątpliwych, ważnych, znaczących dokonań. Nie udawał skromności – był skromny. Najtrwalsze okazały się kompozycje malowane na płytach paździerzowych, na dykcie, na pozszywanych kawałkach płótna. Specyficzny notatnik artysty malarza sporządzony w pośpiechu, z emocją, przypominający barwną układankę, monumentalny, zgeometryzowany ornament… Wszystkie te prace cechował celowy brak głębi, powstawały struktury niby domyślane, wykalkulowane do końca, logiczne, jednak z jakimś piętnem chropowatości, które drażni, niepokoi wyraźnym dysonansem, ale prowokuje do zastanowienia. Takie też były owe kaszubskie pejzaże, w których najważniejsze okazywały się barwy dojrzalej oliwki i cała gama brązów, przechodzących w ciepłe zielenie żółcieni, pejzaże w których wyraźny, niekiedy drapieżny kontur oddzielał formy płasko malowanych fragmentów architektury, czy trójkąty rozpiętych żagli od dekoracyjnie potraktowanej wody i nieba. Profesor Kazimierz Ostrowski bywał częstym gościem w pracowni mojego ojca, Romualda Bukowskiego, dyrektora sopockiego BWA, zawsze tak samo ubrany, w zabawnych spodniach na szelkach, czasem w nonszalancko przekrzywionym berecie, niewysoki, nieco rubaszny, tajemniczy pan, przypominający nastroszonego ptaka ze „Sklepów cynamonowych” Schulza. W domu mówiło się: „Kacho” i brzmiało w tym dziwacznym przezwisku chyba wszystko, co przypisać można ESEJ, ESTETYKA cd. ze str.31 32 Rys. Marek Przybyła 32 Migotania 52 było człowiekowi przynależnemu powojennej, artystycznej Bohemie, czym obdarzyć można było kogoś, kto jakby mimochodem pojawił się w dość hermetycznym środowisku trójmiejskich plastyków. Wreszcie komuś, kto emanował (podobnie jak jego obrazy) ciepłem i serdecznością właściwą twórcom, których dzieła okazują się zupełnie bezinteresowne, powstałe z wielkiej życzliwości wobec świata, z samej radości i esencji życia, z prawdziwej pasji tworzenia. • Miejsce autobiograficzne Włodzimierza Łajminga. „Pracuję w wąskiej gamie kolorów. Gram na półtonach. Mówię szeptem i ciszą. Staram się szukać ciepłych i chłodnych szarości. Czasami intryguje mnie krzyk, ale ja maluję ciągle ten sam obraz i pewnie nie chciałbym krzyczeć.” – mówił w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia Włodzimierz Łajming, wtedy jeszcze profesor Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Gdańsku, prowadzący Pracownię Malarstwa i Grafiki. Siedzieliśmy w jego gdańskiej pracowni, wśród białych ścian, ustawionych „cyklami” obrazów, wśród nielicznych niezbędnych przedmiotów i trudno było się oprzeć przekonaniu, że to, co poza przestaje istnieć, odsuwa się daleko, rozpływa, ulega zupełnemu wyciszeniu. Nad filiżanką parującej kawy – odnalazłam ten dziwny, ascetyczny świat, znany tak dobrze z jego kompozycji olejnych, martwych natur, rysunków, pejzaży. Tutaj obowiązywał porządek, wewnętrzny ład i harmonia, więc może właśnie dlatego czas zdawał się płynąć inaczej, jakby łagodniej i wolniej, w opozycji do ulicznego gwaru i ruchu, owej ferii barw i chaosu starego, odwiedzanego tłumnie przez turystów, hanzeatyckiego, portowego miasta. Miałam pisać o kompozycjach olejnych autorstwa profesora, o jego kaszubskich pejzażach, stanowiących rodzaj syntezy zapamiętanych sekwencji obrazów z okolic Chmielna, w istocie pejzażach „wewnętrznych”, abstrakcyjnych, w których dominującymi barwami okazywały się dobrane precyzyjnie błękity i biele, nasycone delikatnym, pozbawionym konkretnego źródła – światłem. Rozmowa jednak potoczyła się wówczas inaczej. Łajming zaczął opowiadać o swych artystycznych przyjaźniach, o początkach teatrzyków studenckich, o potrzebie eksperymentowania z odmiennymi, niż malarstwo sztalugowe formami artystycznej wypowiedzi, o legendarnym teatrze „CO TO”, z którego sceny pojawiają się w pamiętnym filmie Janusza Morgensterna „Do widzenia, do jutra”. - „Zatem wszystko zaczęło się w Sopocie... Zdobyliśmy jakiś parawan. Przedtem jeszcze w Zbrojowni Romek Frejer pokazywał „kukiełki” nad parawanem, za którym rozbierała się modelka. Nie zawsze była fabuła, niekiedy wirujące lustra i tylko kolory na scenie. Pamiętam ogromny, podświetlony słój wypełniony wodą. Kręciliśmy tym słojem, a z góry wlewało się kolorowe tusze. Osiągało się prawdziwe malarskie efekty. Kolory przenikały się, grały różnymi formami, kleksami, przechodziły w smugi i chmury.” Inaczej, niż w malarstwie profesora, które utrzymane w rozpoznawalnym, niemal ascetycznym stylu – operuje gamą stonowanych błękitów, dobranych z wyjątkowym wyczuciem, wyrafinowanych, w malarstwie w którym cała dramaturgia treści skondensowana jest na linii horyzontu, na styku wody i nieba. - „W malarstwie starałem się osiągać zupełnie co innego…” – wspominał w czasie naszej rozmowy artysta. – „Malowałem martwe natury i nagle w tych moich „martwych” zabrakło mi przestrzeni. Profesor Juliusz Studnicki zaprowadził nas na plener do Chmielna. Szliśmy od strony Garcza i zrobiliśmy sobie odpoczynek na górze. Ta góra była wspaniała, pozwalała na syntetyczne spojrzenie w pejzaż. Na dole mroczne jezioro, ogromna przestrzeń, lasy i cała ta melodia kaszubskich pagórków, wzniesień. Studnicki wtedy powiedział: - Nie malujcie tego, co widzicie, ale to, co dzieje się między niebem a ziemią. Odkrył nam pejzaż z Chmielna, ale to coś więcej. Miał „gwardię”. Ja ciągle jeszcze jestem bardziej kandydatem, niż „gwardzistą”. Jak mówił o malarstwie , to się czuło, że jest poruszony. Najważniejsze rzeczy mówił szeptem i wykonywał taki charakterystyczny gest palcem, jakby dotykał materii, zmysłowo odczuwał kolor. Nawet w bardzo złych pracach poszukiwał miejsc dobrych, ciekawych i kiedy robił korektę, o nich właśnie mówił. Starał się wyczuć kolor, dotykał płótna.” Dla Włodzimierza Łajminga martwa natura, czy pejzaż – to ślad człowieka w przestrzeni. Jego prace epatują spokojem. Na pierwszym planie pojawiają się zawsze te same elementy: kawałek bramy, portalu, muru, fragment masywnego lustra, przedmioty tworzące prosty, syntetyczny konstrukt. W tle wielka, monumentalna, tajemnicza i niezbyt wysoka, szeroka u nasady góra, symbol spokoju i trwania, owej Tajemnicy Stworzenia. - „Niebo musi być absolutnie gładkie, oko nie może skakać. A góra? Widzę ją z balkonu mojego domu w Chmielnie. Na wystawie indywidualnej, kiedy prace wisiały w rzędzie – naprawdę się przeraziłem. Ta góra szła przez całą salę tak płynnie, jak sinusoida. Raz ją zobaczyłem z takim blikiem. To moja góra – pomyślałem. Nigdy nie widziałem jej z bliska. Nigdy na nią nie wchodziłem. Bo ona jest tajemnicza i tak powinno pozostać. Nie interesuje mnie to, co na szczycie. Może coś pozorne, zdeptane. Nie muszę tego oglądać. Na pierwszym planie staram się zawsze zestawić najciemniejsze z najjaśniejszym.: białe i czarne, czasami trochę intensywnego koloru. Brama i lustro... To nie jest dosłownie lustro. Chodzi o spięcie koloru. Więc spinam biele i czernie, żeby zagrały.. Człowiek jest szczęśliwy, gdy sam dla siebie może być ministrem spraw wewnętrznych. Ja jestem.” Profesor Łajming ma swoje ulubione sopockie ścieżki: jako malarz i jako minister spraw własnych, nieodgadnionych, okazuje się powściągliwy, krytyczny. Lubi chodzić po jesiennym parku, spoglądać na morze i w niebo, które mimo zapewnień, że stonowane i gładkie, pęka niekiedy na płótnach, porasta zgrubieniami kładzionej farby. Ma także swoje ścieżki, zapisane w pagórkowatym, urozmaiconym, wabiącym barwami jesieni – pejzażu okolic Chmielna. To tutaj odnajduje inspirację i natchnienie, tutaj nad brzegiem rozległego jeziora, w którego tafli (jak w zwierciadle) odbijają się chmury i szarości październikowego, opromienionego bladymi refleksami chłodnego o tej porze, niemal matowego nieba – dokonuje się spotkanie człowieka z monumentalną, trwającą niewzruszenie, legendarną już dzisiaj za sprawą jego malarstwa, jego artystycznych wizji – górą, nazywaną coraz częściej po prostu „Górą Włodzimierza Łajminga”. Górą na użytek prywatny, utrwaloną na dziesiątkach płócien, górą pokazywaną w różnych porach roku, w różnych układach kompozycyjnych, konfiguracjach. I wydaje się już nie mieć większego znaczenia fakt, że właśnie na płaskim wierzchołku tej góry ktoś pobudował w 2012 roku dom, dom niekoniecznie dobrze komponujący się w owym pejzażu zarośniętych zielskiem, pachnących macierzanką i miętą łąk, teraz zrudziałych i pustych, czekających nadejścia jesiennych wichrów, szarugi. Rozmowa z Włodzimierzem Łajmingiem, prowadzona w jego pracowni, na gdańskiej ASP utwierdziła mnie bowiem w przekonaniu, że każdy malarz ma swoją górę, swoją Tajemnicę i swoje lustro, w którym niechętnie przegląda się ów odległy, znany z reklam, wielobarwny, popkulturowy świat. Górę milczącą, będącą centrum osobnego, nieodgadnionego świata i lustro, które wizerunek tej góry powtarza… Lustro, którego tafla pozostaje nietknięta i czysta, niezarysowana skazą czasu, przemijania, które jak biała płaszczyzna zagruntowanego płótna, w oczekiwaniu na dotknięcie pędzla cierpliwie czeka, trwa. + + + Okazuje się, że w malarstwie pejzażowym, o którym (jak mogłoby się pozornie wydawać) powiedziano już niemal „wszystko” – stosunkowo łatwo doszukiwać się wątków autobiograficznych, a szczególnie motywu „autoportretu ukrytego”, nawet jeżeli przywoływane dzieło nie wykorzystuje typowych dla surrealizmu lub abstrakcji środków ekspresji, nie podejmuje dialogu z tradycją, czy bezpośredniej „rozmowy” z domniemanym odbiorcą, któremu przypisuje się konkretne maski i role. Co więcej – malowanie pejzażu (szczególnie zawierającego elementy realistycznego obrazowania) przypomina budowanie narracji typowej dla pamiętnika, notatnika lirycznego, dziennika. Artysta, bowiem stając na wprost wybranego fragmentu przestrzeni zapisuje na płótnie nie tylko atmosferę miejsca, jego urodę i nastrój, ale także własne, zwykle bardzo osobiste doznania, a niekiedy również kolejne etapy swej drogi, swych poszukiwań, dociekań. Powstają w ten sposób pejzaże psychologiczne, „wewnętrzne”, opisujące zarówno urodę krajobrazu jak i niepowtarzalne emocje, skomplikowaną osobowość malarza, który staje nagle z całym balastem życiowych i artystycznych doświadczeń wobec spokoju, uniwersalnego piękna, monumentalizmu i trwałości Natury. Obok dzieł sztuki, w których artysta z premedytacją utrwala portret własny, demonstrując swą obecność na obrazie, zwykle z tak charakterystycznymi rekwizytami jak sztaluga, paleta i pędzle, czy po prostu we wnętrzu pracowni, obok dzieł utrzymanych w konwencji „autobiografii właściwej” – istnieje cały szereg prac, w których można się doszukać „wewnętrznej prawdy człowieka”, prac stanowiących rodzaj dokumentu, dziennika intymnego, swoistego pamiętnika utrwalonego na płótnie, wyznania. Bywa również i tak, że owym medium, przekazującym subiektywną, „celowo dyskretną” wiedzę na temat przeżyć i drogi artysty, na temat jego poszukiwań, przekonań i filozofii życia, estetycznych preferencji, upodobań – staje się pejzaż, pełniący jakże odległą rolę od tej, wynikającej z potrzeby utrwalenia charakteru konkretnego miejsca, w konkretnej porze dnia lub roku. MAŁGORZATA DORNA - WENDRYCHOWSKA PROZA Renata Paliga Wróżba z trzech kart 1. Przeszłość Może tam gdzieś jeszcze dogorywa wasza miłość w innym wymiarze, może tam jeszcze masz nadzieję i cierpisz bo przeczuwasz co się wydarzy- ale to nie tutaj. Tutaj istnieje Teraźniejszość. Tu jesteś już sama. Bezpieczna. Odganiająca wszystko co można odgonić, bo jak zaufać kiedy ręce które całowałaś wyrwały ci serce i zabrały wszystko. Każdy skrawek materii z twojej sukni, każdy atom twego ciała rzuciły na wysypisko tego co już nie istotne i bez znaczenia. Twoje płody popłynęły jak kijanki kanalizacją tak szybko jak było to możliwe kiedy spałaś. Więc nie krzycz. To tylko sen. Dolepisz rzęsy. Jeden do jednego, wymodelujesz włosy, ubierzesz sukienkę, ściśniesz się czym tylko można by jeszcze oddychać, znieczulisz bólem, ziołem, czymkolwiek, umalujesz usta, paznokcie, uniesiesz głowę. Pójdziesz. Prosto, dumnie. Dokładnie tak. I przetrwasz te dwie godziny na które czekałaś dziesięć lat. Nie krzycz. Nie masz już prawa zatrzymać go krzykiem. Jeszcze tylko zdjęcie. Ty, wasz piękny syn i on. Na zbliżeniu zdjęcia zobaczysz, że on też miał łzy w oczach. Może to tylko alergia, nie ważne, bez znaczenia. Tłumacz że łzy. Będzie bardziej poetycko i ckliwie jak lubisz. Po wszystkim uciekł szybko, jakby palił go twój oddech zbyt bliski, zbyt kochający, bilet do minionego czasu. Twój oddech. Zatrzymał i cofnął czas. Twój oddech. Nie zapominaj oddychać. Nie krzycz. To już nie jest twój mężczyzna. Wspinała się spiralnymi schodami wieży. Drobiła kroki, podskakiwała. Nie mogła dosięgnąć parapetu. A jednak starała się. Proście a będzie wam dane, pukajcie a otworzą wam więc pukała zawzięcie do swego serca. Szukała odpowiedniego klucza do drzwi w nadziei na wejście w bajkę o dobru które zawsze zwycięża a brzydkie dziewczynki stają się ładnymi, bogaty książę wybiera te brzydkie myje, dotyka i okazuje się że wybranie z najgorszej bramki było strzałem w dziesiątkę. Potem on się cieszy że czekoladka okazała się więcej warta niż za nią zapłacił, królowa matka może spać spokojnie i utulać we śnie główki jasnowłosych wnucząt które jeszcze się nie zdarzyły ale zdarzyć muszą. Ale to nie opowieść dla Ciebie. Karta wypadła przypadkiem. Wspinała się wewnątrz wieży coraz wyżej i wyżej. Kolejne zaszczyty, dyplomy, cele, kredyty, świętowanie zakończeń i początków. Na szczycie zauważyła że okno to nie okno. Lustro. Nic poza nim. Widok zamalowany czarną farbą. Na jego tle nie ujrzała twarzy nieśmiertelnej matrony. Tylko oczodoły i zawieszone w nich czerwone oczy. Twarz nasączona ołowiem, cera która nie doświadczyła naturalnego światła. Porcelanowa śnieżna biel do zamalowania. Zanim chwyciła za pędzel dotykała tak by poczuć pod palcami tętno. Poznawała ciało delikatnymi ruchami, okrężnymi coraz silniej, pilingiem do krwi, darciem skóry pasami do owijania cudzego cellulitu. 3. Przyszłość W mądrości którą chłonęła z nudów nie mając niczego lepszego do roboty zatrzymał się czas. Tyle razy chciałaś to zrobić. Kiedy byłaś małą dziewczynką przesiadywałaś przed klatką z orłami. Cierpiałaś z nimi, rozmawiałaś z nimi. Zniewolone ptaki. Mają wszystko, żyją wygodnie, jedzenie trzy razy dziennie i opieka weterynaryjna. Patrzą w przestrzeń jak ludzie w ekran. Między pikselami przesuwają się ludzie jedzący lody, chmury, deszcze, smaga słońce lub ciemność… Ten widok zniewolonej dzikiej dumy był dla ciebie największą krzywdą. Lub. Urodziłaś się na wolności szybujesz nad wzgórzami. Szybujesz nad wzgórzami. Szybujesz nad wzgórzami. Lub. Idziesz drogą pełną głów. Nie widać stóp, butów tylko głowy rozmawiające z satelitą o tym że widziały tyle śmierci. Brak krwawienia z macicy pojawił niespodziewanie i objawił prawdę, że zegary w wieży odmierzają fałszywie, oszukują jej palce, oszukują uszy kukaniem. Jej ciało powoli wysycha. Nie zdąży już rozsiać woni rozsiadając na ziemi, nazbierać nektaru ani nikogo nim nakarmić. Nie urodzi kucając. Nawet kamienia. Wtedy pomyślała że szła w fałszywą stronę. Że zamiast do góry, do obrazów znad łóżka ze świętą rodziną, gdzie On ma siekierę, Ona jest dobra a Dzieciątko tłuste i szczęśliwe, gdzie niebo kolorowała na niebiesko niebieskością prosto z kredki wodnej ultramaryny, że trzeba zbiec na dół póki nogi nie zamieniły się w patyki. Zeszła, otworzyła drzwi i zaczerpnęła świeżego powietrza. Chwyciło za gardło, związało ręce z tyłu, potrząsało wytrzepując z włosów pajęczyny i czipy pilnujące marzeń. Dzwony zaczęły bić nawołując. Dźwięk zaganiał, trwożył, nie śpiewał alleluja ani nie sypał kwiatów pod nogi na powitanie. Wieża okazała zwykłą skrzynią bez ozdobników i rzeźbień, kluczy wiolinowych i podobnych fanaberii. Zobaczyła szafę z całą realnością stojąc na zewnątrz. Wróciła do ciemności którą znała najlepiej i wspinała się po wnętrzu ścian niczym owad przysysając do drewna. Ssała łapczywie z zakamarków zapach lasu uwięziony w słojach, stapiała z szumem szarych zdjęć i modlitwami przydrożnych kapliczek. W nich słyszała obce głosy i trzask palonego drewna, huk buldożerów rozbierających stosy, migawki fleszy zamykające ostatnie skorupy porcelanowego świata. 2. Teraźniejszość Jesteś Afrodytą. Za każdym razem kiedy wyłaniasz się z oczyszczającej konchy rozsuwanych drzwi prysznica. Jesteś mleczną doliną między jej udami i wiatrem z wydętych policzków ochroniarzy obrazu dmuchających by osuszyć jej włosy. Lub. Jesteś zaklęta w muralach katedr i malowidłach zapomnianych garaży, w dziewczynkach, kobietach i wizerunkach bogów. Zeskakujesz ze ścian w celu posilenia się człowiekiem, który przechodził tysiące razy obok a ujrzał siebie na murze po raz pierwszy właśnie dziś. I zapłakał. Musiał zapłakać nad opakowaniem produktu LACRIMOSA. Potem wracasz na wysiedziane miejsce, składając ręce do błogosławienia czasu tu i teraz. Żyjesz gdzie chcesz w miejscu które wybierzesz. Stopy unosisz nad ziemią szybując w wyobrażeniach nierealnych i samotnych albo trwasz po to by trawić wydalać i jesteś szczęśliwa. Szczęśliwa z powodu samego istnienia i doświadczania czystego zwierzęcego metabolizmu. Stajesz się. Zmieniasz porami roku. Niczego nie musisz. Możesz wszystko. Stajesz się na nowo. Kołem fortuny. RENATA PALIGA 33 Rys. Marek Przybyła Nie krzycz. To tylko sen. Nie było tych dziesięciu lat, a może nie było tego co wcześniej. To nie ona chodziła wyklęta za miłość, pokazywana palcami i nie za jej plecami szeptano że i tak ją zostawi. Szeptano. Musiało się spełnić od tych szeptów pełnych świętego oburzenia że rozłożyła nogi przed innym niż to było w zwyczaju. To wszystko nie ważne. Nie krzycz. To wszystko już było w tym czasie i przestrzeni. A może. Jesteś rzeźbą w kamieniach portali kościołów, dźwiękiem niesionym podmuchem wiatru lub śpiewasz. Jako jedna z zapamiętanych melodii alleluja mieszkasz w otwartych na wieki kamiennych ustach na szczytach katedr, idealnych na gniazda do złożenie jaj. A może nadal czynisz dobro. Trzymasz w dłoniach czyjeś serce, wkładasz w pustkę ożebrowanego kadłuba a ono zaczyna bić i daje życie. Pompuje dni i staje się rzeczywistością która włącza radio co rano w rytuale wstawania. A może już nie jesteś dobra. Wysysasz, trzymając oburącz każde męskie serce które wpadnie w twoje ręce, wysysasz do ostatniej kropli krwi a potem żujesz długo suszone pasy tkanki nie udając nikogo innego niż jesteś. Gazeta Literacka 33 SZTUKA Eugeniusz Kurzawa O Andrzeju K. Waśkiewiczu Zostawił trwały ślad A ndrzej K. Waśkiewicz zmarł w Gdańsku 11 lipca 2012 r. Wkrótce potem ukazał się pośmiertny numer czasopisma „Autograf”, pierwszy bez udziału jego twórcy i przez niemal ćwierć wieku redaktora naczelnego. Numer był wyjątkowy, nie dość, że sporej objętości, to na dodatek zawierał świetnie niekiedy napisane wspomnienia najbliższych, przyjaciół, kolegów po piórze, ale i osób z dalszego planu życiowego AKW. W roku śmierci jego udało mi się wydrukować nietypową dość pozycję pt. „Andrzej K. Waśkiewicz - miejsca opuszczone” (Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2012). Na szczęście, jeśli tak można rzec, Andrzej zdołał tę pracę przeczytać, zapoznać się, a swoje uwagi przekazał żonie. W ten sposób poniekąd dzieło zostało autoryzowane. Jest to próba reportażu i wspomnień, poprzetykana tekstami biograficznymi bohatera tejże pozycji. Z tym, że książka dotyczy głównie lubuskiego okresu w życiorysie Waśkiewicza, od 1946 r. do 1979, kiedy wyjechał z Zielonej Góry do Gdańska. Dlatego spotkania promocyjne związane z tą książką odbyły się kolejno w Zielonej Górze, Warszawie i Gdańsku - miejscach, gdzie Andrzej zostawił cząstkę siebie. Następnie, po tej pozycji biograficznej związanej z Ziemią Lubuską - czyli z pierwszym, może najważniejszym okresem twórczości poety i krytyka - poniekąd automatycznie narzuciła się myśl o konieczności wydania rozproszonych tekstów pisarza. Lubuskich. Nie tylko w interesie świetnego pisarza i krytyka, ale i środowiska literackiego środkowego Nadodrza. Zamysł się udał. We współpracy z Uniwersytetem Zielonogórskim przygotowałem do druku wydawnictwo pt. Lubuskie środowisko literackie. Szkice z lat 1963 - 2012 (Zielona Góra 2014). Są to publikacje naukowe i szkice dotyczące rodzącego się w Zielonej Górze i na Ziemiach Zachodnich nowego środowiska pisarskiego. Część książki zawiera analizę i pokazuje mechanizmy kształtowania się tegoż środowiska, druga zaś - na przykładach kilku wybranych poetów - pokazuje personalne, że tak się 34 Rys. Marek Przybyła 34 Migotania 52 wyrażę, zasoby regionu. Obecnie przyszła pora na kolejną pozycję, poniekąd ciąg dalszy tej ostatniej, tym razem przygotowaną pod auspicjami zielonogórskiego oddziału Związku Literatów Polskich (którego Waśkiewicz był ongiś członkiem). A więc to druga rzecz Waśkiewiczowska drukowana pośmiertnie w Zielonej Górze. Po ukazaniu się tomu Lubuskie środowisko literackie. Szkice z lat 1963 - 2012 ambitnym moim planem było wydrukowanie tego, co się nie zmieściło w tamtym niespełna 190-stronicowym dziele, w tomie następnym. Tymczasem wystarczył rzut oka na bibliografię zawierającą tylko najważniejsze krytyczne lubusiana Waśkiewicza, żeby wiedzieć, iż należałoby przygotować do druku dwa, trzy opasłe tomiszcza, jak mawiał Andrzej, na które dziś, niestety, brak pieniędzy. Skromne, acz i tak cenne wsparcie finansowe, jakiego udzielił kolejnemu dziełku samorząd Zielonej Góry, pozwoliło przygotować równie skromną, ale wydaje się ważną pracę AKW. Jeśli wszystko się powiedzie, powinna ujrzeć światło dzienne w końcu listopada 2016, na doroczną okazję wręczenia w Zielonej Górze Nagrody Literackiej im. A. K. Waśkiewicza. A teraz trochę o tymże drugim tomie krytycznym AKW. Żeby pokazać fenomen przyszłego wybitnego poety i krytyka - w początkowym etapie życia jeszcze absolwenta Technikum Rolniczego i słuchacza Studium Bibliotekarskiego, który w wieku dwudziestu paru lat pisze poważne szkice i analizy - pozwoliłem sobie na początku tej najnowszej pracy zamieścić jego wiersz będący debiutem poetyckim w „Zarzewiu” w 1961 r., jak też debiut krytycznoliteracki opublikowany we „Współczesności” w 1962 r., mimo że nie dotyczą bezpośrednio Ziemi Lubuskiej (może poza tym, że tutaj bez wątpienia powstały). Młody poeta miał wówczas odpowiednio dwadzieścia i dwadzieścia jeden lat! Nieustannie jest to dla mnie powód do zdziwienia i podziwu zarazem. Skąd u dwudziestolatka taka wiedza? Taka zdolność krytycznej analizy dzieł? Studia polonistyczne (i to zaocznie) robił przecież później (dyplom na UAM w Poznaniu w 1970 r.). Tymczasem ów młody Waśkiewicz, jak nikt inny, badał i wnikliwie opisywał lubuskie środowisko literackie, trafnie analizował twórczość starszych kolegów-pisarzy, wyciągał uogólniające wnioski, wychwytywał tendencje w tomach poetów i prozaików. Gdy się czyta jego recenzje, szkice do portretów pisarzy, widać ogromną wiedzę, oczytanie i tę charakterystyczną dla niego skrupulatność badacza. A, powtarzam, zaczynał tę działalność bardzo wcześnie i na dodatek wchodził na lubuskim gruncie na obszary wcześniej raczej niespenetrowane. I co najistotniejsze dla twórczości Waśkiewicza - krytyka: jak dotąd na Ziemi Lubuskiej nie pojawił się choćby zbliżony profesjonalizmem, dorobkiem i znaczeniem autor tej rangi. Andrzej K. Waśkiewicz (i jego dzieło) wciąż pozostaje dla tego regionu jedyny i niepowtarzalny. Podczas promocji książki pt. Andrzej K. Waśkiewicz miejsca opuszczone były dyrektor biblioteki wojewódzkiej w Zielonej Górze Grzegorz Chmielewski pokazał zebranym numer „Bibliotekarza Lubuskiego” z 1965 i 1966 roku, w którym Andrzej opublikował swój pierwszy analityczny tekst o środowisku i literaturze lubuskiej. Potem było ich wiele, pisanych z różnych okazji i z różnych pozycji. Nie brakowało w dorobku znakomitego krytyka publikacji stricte naukowych. Zdarzało się, iż pewne teksty Waśkiewicz dublował. Drukował je w prasie lokalnej, „Nadodrzu” lub „Gazecie Zielonogórskiej”, a po jakimś czasie (nieco zmienione, uzupełnione lub poszerzone, choć nie zawsze) ukazywały się w pismach ogólnopolskich. Lub odwrotnie. Niektóre materiały były drukowane przez niego jako recenzje, omówienia, ale pojawiały się także jako wstępy czy posłowia w tomikach lubuskich autorów. Rzec można, iż krytyk tym sposobem promował, mówiąc dzisiejszym językiem, młodszych i starszych kolegów po piórze w krajowym obiegu literackim. W 1970 r. ukazał się informator pt. Lubuskie środowisko literackie, napisany przez AKW pilnie, w szybkim tempie, na zamówienie przed zbliżającym się wówczas w Zielonej Górze Zjazdem Pisarzy Ziem Północnych i Zachodnich. W tymże informatorze jest jego wstęp pt. „O życiu literackim na Ziemi Lubuskiej w latach 1955-1970”, który „chce być próbą uporządkowania faktów, próbą raczej zarysowania problematyki niż jej wyczerpania”. Praca okazała się jednak na tyle ważna dla regionu i samych pisarzy, że po przerwie w latach 90. i po roku 2000 aż pięć informatorów biobibliograficznych w formie książkowej opracował skrupulatnie Alfred Siatecki. W „Studiach Zielonogórskich” ukazał się też artykuł Siateckiego o zmarłych członkach ZLP z Gorzowa i Zielonej Góry. Po latach próbę opisania życia pisarskiego w regionie podjął dr Robert Rudiak w pracy pt. Ruch literacki na Środkowym Nadodrzu w XX i XXI wieku (Uniwersytet Zielonogórski 2015). Istnieją ponadto prace badawcze inspirowane przez prof. Małgorzatę Mikołajczak z Pracowni Badań nad Literaturą Regionalną Uniwersytetu Zielonogórskiego, która zachęca młodych naukowców, magistrów i doktorantów (Kamila Gieba, Katarzyna Krysińska, Marika Sobczak, Katarzyna Meller i inni) do podejmowania tematów związanych z zielonogórskim środowiskiem literackim, z jego twórcami. Warto tu zwłaszcza wskazać na badania podjęte przez doktorantkę UZ Mirosławę Szott, która opublikowała już lub wygłosiła na konferencjach naukowych kilka szkiców poświęconych Waśkiewiczowi. Są to m.in. „Ruiny na ruinach, czyli o mieście w poezji Andrzeja K. Waśkiewicza”, „Formulizm a rzeczywistość. O konstruowaniu świata na podstawie wybranych wierszy Andrzeja Krzysztofa Waśkiewicza”, „Poeta Waśkiewicz patrzy na ruiny”, „Formulistyczne związki. O poezji Mirosławy Kużel i Andrzeja Krzysztofa Waśkiewicza”, „Ruiny na ruinach, czyli o palimpsestowym mieście w poezji Andrzeja K. Waśkiewicza”, „Aleph i wiersze odrzucone. >>Odpowiedzi literackie<< na łamach „Nadodrza” w latach 1976-1978”. Z kolei doktorant Janusz Łastowiecki, który zajmuje się regionalnym słuchowiskiem (na tym polu Waśkiewicz też ma osiągnięcia), obecnie tworzy cenny dokument pn. „Mapa głosów”. Są to nagrane wypowiedzi lubuskich pisarzy oraz recytacje wierszy w ich własnym wykonaniu. W ten m.in. sposób Andrzej K.Waśkiewicz oddziaływał i jak widać, nadal oddziałuje na lubuskie środowisko pisarskie i zostawia w nim trwały ślad. W 1979 r. Andrzej, z którym zdążyłem się w latach 70. zaprzyjaźnić, wyjechał wraz z rodziną z Zielonej Góry do Gdańska. W tym pierwszym okresie po wyprowadzce jego kontakty ze środkowym Nadodrzem były rzadkie. Nie chcę sobie przypisywać zbyt wielkich zasług - ponieważ sam opuściłem w 1980 r. Zieloną Górę - ale dopiero po 1991 r., po moim ponownym przyjeździe do Winnego Grodu, AKW pojawił się tutaj znowu. Wpierw w prasie, a potem osobiście w swoim dawnym mieście. Po roku 1991 zaczął publikować felietony w „Gazecie Nowej”, udzielił paru wywiadów „Gazecie Nowej” i „Gazecie Lubuskiej”, wreszcie stał się „etatowym” jurorem, przewodniczącym jury Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. Rozpoczął też publikacje na łamach czasopisma „Pro Libris” (recenzje, wspomnienia), bywał często w Gorzowie Wlkp., gdzie prowadził warsztaty literackie, a kilka tygodni przed jego śmiercią wspólnie uczestniczyliśmy w drugiej edycji gorzowskiej imprezy artystycznej „Furman-Ka”, poświęconej Kazimierzowi Furmanowi. Śmierć przerwała tę współpracę i kontakty. Jednak nie zginęła pamięć o Andrzeju na Ziemi Lubuskiej i w środowisku pisarskim kraju, szczególnie związanym z ZLP. Wkrótce po jego śmierci prof. Marian Kisiel z Uniwersytetu Śląskiego przygotował i opracował do druku zbiór jego poezji. Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki, którego Waśkiewicz był wiceprezesem i gdzie wydawał pismo „Autograf”, ogłosiło konkurs im. Andrzeja K. Waśkiewicza na debiutancką książkę krytycznoliteracką. Tuż po śmierci Andrzeja ukazał się wspomniany już specjalny numer „Autografu” jemu poświęcony, a potem pismo wznowiło działalność pod redakcją żony poety - Anny Sobeckiej (do końca 2015 r.). Ponadto na Ziemi Lubuskiej, w Ogrodzie sztuk w Wilkanowie, każdego 30 listopada, z udziałem Anny Sobeckiej, odbywają się Andrzejki Waśkiewiczowskie. Wspomnieniowe, literackie, po części naukowe, a po części towarzyskie, z udziałem gości z Polski. Natomiast oddział zielonogórski Związku Literatów Polskich postanowił swoją, przyznawaną od kilku lat nagrodę nazwać Nagrodą Literacką Andrzeja EUGENIUSZ KURZAWA WILKANOWO, 28 WRZEŚNIA 2016 deklinacje Katarzyna Zwolska-Płusa ablacja całkowita nie chcę umierać, tam nic już nie ma śpiewał ktoś a dźwięk wydobywał się z wieży sony ospale i chropowato. niósł prawdę. to były lata dziewięćdziesiąte, nasze blokowisko mieściło się na terenie dawnych pól. nigdzie indziej nie widywało się zdziczałych kłosów zbóż które wyglądały jak dziewczęce warkoczyki. któraś z nas miała pierwszą na świecie barbie w ciąży . gdy wyjmowało się z niej dziecko, lalka przestawała być potrzebna. czasem zdawało mi się, że śpiewa przez otwór w brzuchu: nie chcę umierać, tam nic już nie ma. pierwszą pośród zdziczałych kłosów pochowałam właśnie ją - barbie z otwieranym brzuchem (bowiem umieranie warto przećwiczyć, nieraz łącznie z porodem). tamtego dnia zamajaczyły mi się zielone, wiecznie niedojrzałe kłosy i chodnik pokryty gugułami. obudzona szarpnięciem pępowiny splątanej jak dziewczęcy warkoczyk i lina ratunkowa mogę dziś poświadczyć prawdę. *** sądzę, że to dramatyczne - powiedział czekać na śmierć z powodu zapłodnienia. - to dość dramatyczne - przytaknęła podłączona do kroplówki z fenoterolem. - sądzę, że powinnaś o tym napisać. - sądzę, że nie dam rady, mam związane ręce pokazała. - sądzę, że to musi być bolesne, ale warto – powiedział. - sądzę, że nic z tego nie będzie - odpowiedziała i poroniła. nałęczów Aleksandrze, chociaż nie interesuje mnie stan wód ani to, na co idą pieniądze z balów dobroczynnych, mogłabym rozmawiać o tym z Tobą, gdybyś mówił do mnie. dziś widziałam Twoje okulary. schyliłam się, by spojrzeć przez nie. przez nie nie mogę spać wygięta w łuk jak oprawka. teraz dostrzegam jak pięknie piszesz o sprawach wielkich (moje sprawy też bywają wielkie - taka narośl w brzuchu może nawet osiągać rozmiar dojrzałej pomarańczy). - łoże to nieprzystępna forma łóżka, nieprzystępną formą łoża jest łożysko. - dlaczego nieprzystępną, skoro nosiłaś je w sobie? - bo do podziurawienia nie przyłożyłam nawet ręki. - łóżko jest w pokoju nastolatki, łoże jest małżeńskie, a łożysko matczyne. - nie mieszaj pojęć. łóżko to seks i życie, łoże – śmierć, a łożysko część mechanizmu. POEZJA SZTUKA K. Waśkiewicza. Po raz pierwszy uroczyste wręczenie odbyło się w listopadzie 2015 r. Istnieje pomysł wydania w książce - trochę wzorem W. Szymborskiej - odpowiedzi literackich drukowanych ongiś przez Waśkiewicza w „Nadodrzu” pod pseudonimem Aleph. Ciągle aktualny jest postulat wydania wszystkich poezji Waśkiewicza (przygotowanych przez M. Kisiela) i to jest naprawdę ważne zadanie. Miejmy nadzieję, że wyjdą też dalsze książki dotyczące działalności krytycznej A.K. Waśkiewicza na Ziemi Lubuskiej. Jeszcze kilka uwag o przygotowanej do druku ostatniej pozycji AKW. W zasadzie zawiera najważniejsze publikacje autorstwa krytyka dotyczące (indywidualnie) autorów mieszkających, publikujących na Ziemi Lubuskiej i to głównie w latach 60., 70. oraz rzadziej w 90. ubiegłego wieku. Pisarzy, zdaniem Waśkiewicza, ważnych ze względu na tematykę twórczości, jak też z powodu osadzenia w realiach Ziem Zachodnich. Wydaje się, że najważniejsi ludzie pióra, wg oceny autora Modeli i formuły, są reprezentowani na kartach tejże pozycji. W układzie publikacji, szczególnie recenzji, starałem się odwzorować pewną hierarchię środowiskową sugerowaną przez Waśkiewicza. Niekoniecznie zapisaną gdzieś wprost, ale przekazywaną mi przez lata w licznych naszych rozmowach (zresztą wskazuje na nią także ilość omówień i recenzji napisanych przez Waśkiewicza o danym autorze). Mówi o tym chociażby taki przykład z naszego ostatniego bezpośredniego spotkania. W końcu maja 2012 jechaliśmy z Zielonej Góry do Gorzowa Wlkp. na wspomnianą już imprezę poświęconą K. Furmanowi. W drodze wywiązała się dyskusja, który z gorzowskich poetów - Morawski czy Furman - a może raczej czyja poezja okaże się w przyszłości ważniejsza dla miasta, dla literatury polskiej. Andrzej obstawiał Furmana, aczkolwiek cenił zapisane na kartach książek doświadczenia i postawę Morawskiego. Podobnie wysoko cenił Zygmunta Trziszkę i jego zasługi dla „tematu lubuskiego”, dla sprawy chłopskiej, podkreślał też walory zwłaszcza pierwszych tomików Czesława Sobkowiaka, będących zapisem przeżyć młodego człowieka ze wsi rzuconego w świat kultury miejskiej. Niewątpliwie zauważał i doceniał Papuszę, skoro jako młody krytyk zdecydował się poświęcić jej kilka wnikliwych szkiców. Co zatem w tej książce zostało zakwalifikowane do druku, a co (tymczasowo) pominięte? Otóż na kartach drugiego zbioru lubuskich materiałów krytycznych Waśkiewicza ukazują się przede wszystkim te szkice i recenzje jego autorstwa, które omawiają istotne książki lubuskich pisarzy (niekiedy i tych, dla których Ziemia Lubuska była epizodem). Po części twórców, którzy nie zmieścili się w poprzedniej publikacji Lubuskie środowisko literackie. Szkice z lat 1963 - 2012. Tam bowiem ukazały się omówienia twórczości literatów, które AKW nazwał zbiorowo „Małym leksykonem pisarzy lubuskich” i publikował w miarę regularnie na łamach zielonogórskiego pisma „Pro Libris” wydawanego przez bibliotekę wojewódzką. Obecna pozycja dopełnia szkice z „Leksykonu” tyczące indywidualnych autorów, przy czym nie tylko poetów, ale i prozaików! Są zatem recenzje książek i omówienia całej twórczości tak ważnych autorów jak Papusza, Korsak, Kaziów, Trziszka, Wachowiak, wcześniej pominiętych. Bardzo szeroko omawiani są Morawski i Sobkowiak oraz inni, ale pada też słowo na temat debiutantów lub autorów jednej ledwie pozycji. W bibliografii oddzielnie odnotowano szkice (rozumiane także jako portrety twórców, tak je w kilku przypadkach określił AKW; podobne są obszernym, syntetycznym tekstom drukowanym w „Małym leksykonie...”), a oddzielnie recenzje pojedynczych książek. Wydrukowane zostały tu tylko najważniejsze z tych ostatnich. Z dotarciem do niektórych były kłopoty. Nie ma natomiast tutaj recenzji i omówień dzieł zbiorowych (almanachów, antologii), brak wstępów do różnych publikacji, nie tylko literackich, do dzieł opracowanych lub zredagowanych przez Waśkiewicza. Nie zmieściły się teksty, które mówią o życiu literackim na Ziemi Lubuskiej, czyli o klubach, grupach pisarskich, o wydarzeniach z pogranicza literatury, zjawiskach regionalnych, chociażby o konkursach winobraniowych na wiersz, a także na temat organizacji pisarskich, czyli ZLP lub Klubu Literackiego LTK. Cały ten materiał czeka na opracowanie i wydanie. Znalazły się za to wywiady z Andrzejem K. Waśkiewiczem, lecz tylko te, które dotyczą tematów pisarskich i kulturalnych środkowego Nadodrza. Ciekawostką są dwa wywiady A. Waśkiewicza (choć pod pseudonimami), młodziutkiego wówczas dziennikarza „Gazety Chłopskiej”. Istotny podrozdział książki - uzupełniający wywiady z teoretykiem formulizmu - stanowią odautorskie wypowiedzi na temat własnej twórczości pisarskiej. W tym dwie szczególnie cenne, opowiadające o tym, jak powstaje (jego) wiersz. Całość uzupełniają nieliczne varia, czyli okolicznościowe, warte zapamiętania publikacje, oraz obszerna nota biograficzna i lubuska (!) bibliografia twórczości Andrzeja K. Waśkiewicza. W miarę możliwości uwspółcześniono pisownię. - nie rozumiesz? - nie rozumiem. janka to może być ta ostatnia rzecz strużka krwi ciężka jak kamyk i ciepła jak ślina. albo cięcie w poprzek, a potem wielka cisza. to może być ta ostatnia rzecz łożysko dziurawe niczym siatka na owady i główka wielkości chrabąszcza. lub organy zwinięte jak kot w misce o kształcie nerki. to może być ta ostatnia rzecz na świecie. tak kończy się świat trąbki słuchowe, włosy anielskie i końskie ogony. miał mieć imię proroka. miała mieć imię pramatki. poroniony pomysł *** postanowiłam przemówić jak czuje się kobieta zjedzona - to najwyższy stopień kanibalizmu wyjadać siebie w ciemności otrzewnej z pominięciem ust i żołądka (gdy zaserwowano torbiel z czekolady zwinęłam się z bólu wydaliłam jajnik na miękko potem dziecko) moje blizny śmieją się ze mnie gdy przemieniam krew w ciało stałe idealnej introwersji rozpostarta na obrusie z błony pokurczona w cyklicznej uczcie najświeższego bólu odpowiadam groźnym szczeknięciem jelit w rytm uderzeń pęcherza o kość wewnętrznej niezgody: kończ już jeść wstydu oszczędź maud Wkrótce stała się dla mnie bardzo rzeczywista i zawładnęła mną z nieprawdopodobną mocą. Czyż nie stoi za moimi plecami nawet w tym momencie? L.M. Montgomery zwierzę Ci się, że też chciałabym być znaną pisarką. może wtedy nie musiałabym ustępować miejsca ludziom z innego kraju, ludziom z zadbanymi dłońmi. (głupio się przyznać, ale marzę o swojej ławeczce i startych od dotyku kolanach). ludzie są z natury surowi jak mięso. gdy wyspa rozrastała się jak wiktoriański przesąd, chłodziła malinową krew sącząc ją po udach. byłam u Żeromskiego. dlaczego nie napisałeś o śmierci Adasia? te młodopolskie sprawy, martwe dzieci, załamane żony i konkubiny zaskakują mnie tutaj. stopiło się w nas, Aleksandrze, po dwoje ludzi, w Stefanie znacznie więcej. z takiego stopienia powstają wyłącznie popioły. 35 a mnie na przekór chce się żyć, jeść, pić, tańczyć, w miejscu, gdzie umierał Adaś Żeromski. są tu fragmenty zbyt straszne, i mogą zranić wielu ludzi pisała patrząc sobie przez ramię, by nic już z niej nie wyszło, prócz oddechu lekkiego jak koronka. mogłeś napisać. ta druga wyodrębniła się z niej jak napuchnięta blizna na obraz i niepodobieństwo dziewczynki, która miała być chłopcem. jak kochać tego elfa, gdy prawdziwe dziecko rodzi się martwe - pytała, klęcząc na deskach przodem do ściany. rozwijała się w głąb ziemi sztywno jak marchewka u boku tego, który dawno nie żył, choć płodził dzieci. to był cud i anomalia. Gazeta Literacka 35 ESEJ Tryptyk Sofoklesowy Paweł Marciszewski ANTYGONA Mam trzynaście lat. Siedzę w rozkrzyczanej klasie, rząd środkowy, ławka piąta, przedostatnia, tuż za dziewczyną, do której wzdychamy wszyscy, tuż przed łobuzem, którego wszyscy w jakiś dziwny sposób podziwiamy, ja, łobuz pośledni. Na przedzie, przed tablicą stoi polonistka, której nie lubię (później z opowieści zaprzyjaźnionych z nią znajomych okaże się że i ona nas - całej klasy - nie lubiła) i mówi coś o Antygonie. Nie słucham, myślę o czymś innym, ma się w tym wieku w głowie sprawy ważniejsze. Antygony nie czytałem, mam ją gdzieś. Później mam dwadzieścia jeden lat. Siedzę w ciemnej, w miarę obszernej sali. Rząd drugi, sam przód, a kilka metrów przede mną, nie ma już tablicy i polonistki, którą mógłbym lubić bądź nie. Jest zamiast tego grupa młodych aktorów. Tańczą i bez słów opowiadają Antygonę. Sama Antygona wchodzi na scenę półnaga, siada tyłem do publiczności, widać łopatki, widać linię kręgosłupa, a w tym samym momencie, tylko że przed kilkoma tysiącami lat, Sofokles pisze: do wszechchłonącej Antygona kroczy / Ciemnej Hadesu przystani. Spektakl oglądam dwa razy. Dla pewnej tajemnicy, zawartej między tańcem, łopatkami, gestami i linią kręgosłupa. Mam lat trzydzieści. Czytam Antygonę. Nie ma już rzędów, ni ławek, nie ma tablicy ani polonistek, nikt nie siedzi przed, nikt nie siedzi za, scena i aktorzy także gdzieś się zapodziali. Zniknęły łopatki najpiękniejsze. Zgubiłem więc gdzieś to wszystko i o cały ten balast lżejszy, biorę w ręce i czytam Antygonę. I autentycznie poruszony jestem. Biorę w ramiona tę najstarszą nauczycielkę, która już kolejne stulecie ELEKTRA Jest piąty wiek przed Chrystusem. Sofokles, którego potok stuleci nie zdążył jeszcze zamienić w popiersie z marmuru, siedzi na przydrożnym kamieniu i patrzy w niebo. A na niebie, wysoko nad jego głową, czarne ptaki splatają fata i omeny w skomplikowane wzory ornitomancji. Patrzy i myśli – o ślepym losie, tajemnych zamiarach bogów, śmierci bezceremonialnie niszczącej życie i miłości kpiącej sobie z tej śmierci. Patrzy i myśli o tych wszystkich rzeczach, jeszcze nie zapisanych, nie wypowiedzianych, skłębionych gdzieś tam w głowie jeszcze nie wyrzeźbionej. Ułoży je potem w zdania i opisze losy Elektry, które to dziś, po dwóch i pół tysiącleciach trafiają w nasze ręce, na nasze półki. Rys. Marek Przybyła A teraz mam lat szesnaście. Znów siedzę w klasie, w innej już szkole, hałasu jakby mniej. Rząd pod oknem, ławka czwarta, wyrwany z kleszczy szkolnej poprawności i szkolnej niepoprawności. Na przedzie, przed tablicą stoi polonistka – tę akurat lubię do dziś – i mówi rzeczy o Edypie. Słucham i rozumiem tym razem. Dowiaduję się ważnych prawd na temat fatum, przypominam sobie Antygonę (przeczytaną, nadgonioną gdzieś w międzyczasie), poznaję słowo OBOL i obola w wierzeniach Hellenów rolę. uczy nas o wyższości ducha nad ciałem, o miłości – nie nienawiści, trwałości więzów w rodzinie, bezsilności wobec losu i poświęceniu dla wyższych wartości. Tę nauczycielkę człowieczeństwa, przewijającą się od milleniów pod takim, czy innym imieniem, stale obecną, choć za inne postaci przebraną. Trudno o coś piękniejszego. Dwa tysiące pięćset lat to żywioł straszny! Zamienia żywych ludzi w kamienne popiersia, ich wiarę i życia obraca w przeróżne mitologie a twarz każdego z nich przyozdabia taką samą, wykutą w marmurze brodą, mimikami bliźniaczymi, przez które za braci mamy tego i tamtego, już nie odróżniamy. Dwa tysiące pięćset lat to rzecz straszna! O, jakże łatwo można ulec złudzeniu, że to tak daleko, że wszystko to już nieaktualne i przestarzałe! Że w naszym świecie w XXI wieku, to, co stamtąd pochodzi, stać może już tylko w muzeach i kruszeć z wolna i się rozpadać! A sama Elektra? Ot studium rozpaczy, które najlepiej podsumują jej rozdzierające zdania, po śmierci krewnego wypowiedziane: Więc przyjm mnie teraz w twe ciemne ukrycie, Nic do niczego, bym z tobą złączona, Mieszkała nadal; wszak w życiu ja tobie Wszystko dzieliłam po równi; w tej chwili Umrzeć więc pragnę i lec z tobą w grobie, Bo ból nie sięga tych, co tam zstąpili. Tymczasem wracamy do Sofoklesa, a Sofokles wciąż siedzi na tym kamieniu i patrzy w niebo to samo, jest piąty wiek przed Chrystusem, a ptaki nad jego głową, dziwnie podobne do ptaków nad głowami naszymi. Jest zatem tuż! Wraz z Elektrą, Antygoną, Edypem, Orestesem, Kreonem... a wszyscy oni wciąż aktualni, i nie zmienia się nic, mimo wszystkich tych stuleci, bo i sam człowiek się nie zmienia. Trwa ten sam, ze swoimi żądzami, tragediami i losem, wobec którego niezmiennie jest bezsilny. Myślom i słowom millenia i marmur niestraszne. EDYP Staję przed lustrem, badam, wnikliwie badam. Linie mięśni pod skórą, skazy wszystkie, ja z dzisiaj, inny już niż ja z wczoraj. Brwi gniewnie zmarszczone, niepełne zatem zadowolenie z tej wersji siebie. Ja niezadowolony z odbicia i odbicie ze mnie też niezadowolone (przecież przyglądamy się sobie nawzajem – przykra właściwość lustrowania). Różne są lustra i różne są odbicia i różne nasze na nie reakcje. Powiedzieć, że książka to lustro, to nuda, banał i sztampa, za słowa takie winno się karać. Chłostać, być może. Ale gdy trzymam w rękach Króla Edypa, ciężko o lustrze nie myśleć. Trzeba więc o tafli szklanej myśleć przewrotnie, na odwrót, na opak i bakier, pamiętać, że lustrowanie działa w dwie strony. Myślę o Edypie i o tym jak to on się w nas przegląda, nie my w nim. Urasta Edyp do pewnego archetypu, pewnego powtarzającego się refrenu, w milionie odbić przez stulecia kultury i sztuki. Widzimy gdziekolwiek związki kazirodcze, ba, słyszymy słowo „kazirodztwo” myślimy: Edyp. Jakiekolwiek ojcobójstwo, jakakolwiek zła z ojcem relacja: refleks Edypa. Ile ucieczek przed losem, ile zetknięć z nieuniknionym, które mimo wszystko ominąć się staramy, za każdym razem Edyp, Edyp, Edyp. Konflikty tragiczne, konsekwencje straszne, którym przecież nie zawiniliśmy, bo siły wszystkie szły w drugą stronę, ku przeciwstawieniu się... Edyp. 36 Rys. Marek Przybyła 36 Migotania 52 Literatura zatem, sztuka wszelaka, nawiązania i ekranizacje, psychologia, nasze własne klęski i niepowodzenia. Wielka mantra kolejnych odbić, kolejnych twarzy i jedno imię gdzieś tam pod spodem, przebijające się co i rusz. I przecież każdy z nas, i ja i Ty, bracie, kogokolwiek tragedia choćby najmniejsza naznaczyła, ktokolwiek uciekałby przed czymkolwiek, a potem przed lustrem stanął, gdzieś tam w rogu, kątem oka dostrzeże: Edyp, Edyp, Edyp. PAWEŁ MARCISZEWSKI Statyczność drzwi jak zawsze wracają do pierwszego położenia uderzając w niebosiężny zamek z suchej wierzby spadają nocne godziny echo przemycanych obrazów i myśli w roztrzaskiwanym lustrze odgłos tłuczenia i spokój – ten nadludzki dźwięk nicość zatapia swoje przezroczyste palce w statycznym odbiciu przepływają jak zimnolubne foki do jeszcze nieodkrytego zimnego lądu Ćwierkają wróbelki do samego zmroku po deszczowym dniu chmara mokrych ptaków kłębek cienkich nóżek pokrytych brodawkami otrzepują brudne pióra i schną w słońcu ludzie przechodzą pod oknem pojedynczo lub w grupkach. na wpół odsłonięte uda kobiet profile męskich twarzy z problemem piwa języki mielą o wszystkim i o niczym. trzepoczą barowe parasole. ktoś pije na umór bo jest mu na tym świecie źle. w zasadzie nic ważnego nie spadła żadna planeta nie słychać e-u wezwanego do chorej sąsiadki. tylko wróble kręcą się po betonowym placu. wylękłe bardziej niż chleb rzucony z niebieskiego okna jakby nie liczyć – wszystkie przedśmiertne Przejście obok rusztowania uważaj na sen. rejestruje dzienne myśli widzi cię nagą jak Anioł Stróż. oglądamy to czasem w telewizji: ciemna gorzka herbata wypalona paczka papierosów. zieleń ścian odbija świat złudnych obietnic. wyje jak wilk z fotografii spoglądają zbyt wyraziste oczy zbyt dotykalne usta. ale czasem możemy sobie popatrzeć pomilczeć jak w niemym kinie odwiedzić miejsca tam gdzie już nie wrócimy w zamkniętej wiośnie roku dawno minionego wieczorem stawać na balkonie wdychając kurz miasta. i poczuć nagle w jego śmietnisku zapach obiecanego snu. teraz ekran obrośnięty sierścią czasu świeci mocniej odtwarza sny niczym telewizyjne powtórki choć ponownie obejrzane nie działają na emocje w końcu można uwierzyć że to tylko stary film wykasuj szybko ten obrazek. i sumienie Czytam Einsteina i innych w miejscu w którym grawitacja znika nieskończoność jest niepoliczalna trwa tyle samo sekund co lat e tam. nie wszystko trzeba osadzać w realnym bycie. bezmiar kosmologii odbiera wizję dalszego istnienia a wiara często złotą tarczą bywa zasadą równoważności jest błysk życia jak pryzmat rozszczepia światło na niepoznawalną ilość barw W igloo Eskimos mówi o siedmiu stanach śniegu w chwili gdy podróżni nie wrócili do domu teraz schodzą w dół po białej owcy co oznacza kierunek odwrotny wszędzie biało aż po wżarty w biel horyzont komórka milczy zawieszona u sań z psim zaprzęgiem podrywam się z pościeli gotowa do walki moje ciało jest górą lodu Eskimos patrzy białymi źrenicami z nieskazitelnym spokojem znikam w nocy polarnej POEZJA Janina Barbara Sokołowska Mateusz Wabik Pele-mele Wielkim wydarzeniem wczesnej podstawówki było pele-mele, które zastąpiło pamiętnik. Dostawało się zeszyt zazwyczaj w kratkę i odpowiadało się na pytania, do których każdy następny odpowiadający miał wgląd. W muzyce królowali George Michael, Michael Jackson, Sabrina, czy Pet Shop Boys znani z Trójki lub ideoteki w telewizji. Wszyscy studiowali kto jest czyją sympatią. Najbardziej podziwiano E. M., która jeszcze kilka lat temu była panną. Pierwsze piwo Wyjazd do Myślenic w 7-ej klasie, wtajemniczył nas w spożywanie alkoholu, czuliśmy się outsiderami, bo Beki piły już w 5-ej klasie. „Barbakan” był najtańszy, mówiono o nim, że robi się go z wody spod trupów. No ale nam wtedy to jeszcze bardziej smakowało bo już słuchaliśmy metalu. Jedno piwo na łeba nam nie zaszkodziło, ale pamiętam jak się szybko wychodziło z domków kampingowych do sklepu by wychowawczyni i opiekunka nie skapowały się, działaliśmy jak w konspiracji. Po przyjeździe do Krakowa, ktoś nam opowiedział jak spiły się wychowawczyni i opiekunka – czuliśmy się jeszcze bardziej zieloni niż przed wyjazdem. Biblioteka Z biblioteki osiedlowej korzystałem już w podstawówce, bo w 3-ej klasie, czy 4-ej nie chciano mi pożyczyć „Robin Hooda” ze szkolnej. Wypożyczałem dużo fantastyki, ale nie wszystko czytałem, lubiłem także książki o potworze z Loch Ness. Książki Bahdaja, czy Niziurskiego bardzo mnie wciągały, ale mało kto, kogo znałem je czytał. W tamtych latach rozmawiałem o muzyce i trwało to do późnych 90-tych. Stolica upału (Grzegórzki w niedzielę) Wywar po prostu. Leje się z nieba, a na Grzegórzeckiej w niedzielę kłócą się pijaki i biją, co nie przeszkadza na przystanku staruszce narzekać na upał, a młodej brunetce poprawiać włosów. Po drugiej stronie ulicy policja dogląda opuszczanie jezdni przez niedzielnych giełdowych sprzedawców. Ochrona giełdy ochoczo dyskutuje o dzisiejszym pobiciu. Książki się tak szybko nie rozchodzą jak wieści o tym komu poszła farba z nosa koloru płachty na byka. Ulica wiosną Niedojrzały jeszcze orzechy, ani jabłka, ani czereśnie. Drzewa uginają się od zielonych owoców. Krople deszczu 37 zlatują na liście. Ulica trzeszczy. Znikam za zakrętem, na przystanku w autobusie. Dewaluacja Znalazłem na giełdzie pamiątkową odznakę Solidarności z kombinatu im. Lenina. Handlarz dał za nią 3 zł. Gazeta Literacka 37 ESEJ Hanna Dyktyńska Wandy Neumann Theatrum Vitae W andy Neumann Theatrum Vitae to tytuł wystawy zorganizowanej przez Pracownię Teatrologiczną Biblioteki PAN w Gdańsku, którą można było oglądać od 25 listopada 2015 do połowy stycznia 2016 r. Przygotowała ją Maria Sokołowska – kustosz kolejnej już ekspozycji prezentującej sylwetki ludzi teatru – jednej z najbardziej ulotnych sztuk. Wystawa najnowsza stała się pretekstem do przypomnienia i zaprezentowania drogi teatralnej i filmowej Wandy Neumann - aktorki związanej z Teatrem Wybrzeże w Gdańsku od 1973 r. Ekspozycja przywoływała jej drogę artystyczną porzez prezentację fotografii, recenzji, programów teatralnych z dedykacjami reżyserów - zwłaszcza Stanisława Hebanowskiego, który miał zwyczaj obdarowywania aktorów nie tylko programami z podziękowaniami za współpracę, ale także książkami ze swojej przepastnej biblioteki. Na wystawie można było wczytywać się w listy i kartki z wieloletniej korespondencji Wandy Neumann ze Stanisławem Różewiczem – reżyserem teatralnym i filmowym. O niej samej i jej pasjach można było dowiedzieć się z prezentowanych artykułów jej autorstwa ( m.in. Na scenach Drezna i Berlina zamieszczonym w „Życiu Literackim” (1985 r. nr 2), Notatki berlińskie opublikowane w „Wybrzeżu” (1985, nr 4) oraz wywiadów prasowych. O jej sukcesach zaświadczały liczne nagrody teatralne. Nie zabrakło odrobiny prywatności, rysu osobistego i wzmianki o koligacjach rodzinno – teatralnych artystki. Wanda Neumann, jak wiadomo, była żoną Wiesława Nowickiego (1946 – 2012) – także aktora Teatru Wybrzeże oraz publicysty i kierownika literackiego naszego teatru za dyrekcji Antoniego Biliczaka i kierownictwa artystycznego S. Hebanowskiego. Zygmunt Nowicki – ojciec artysty - był aktorem Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, matka Sabina Nowicka była wielolotnim dyrektorem teatrów łódzkich. Rodzice aktorki (ojciec aktorki Leon Neumann był nauczycielem i poetą) kształcili wrażliwą córkę muzycznie (ukończyła Liceum Muzyczne w Poznaniu). Wzruszające było zdjęcie rodzinne artystów z córkami Dorotą i Eweliną razem z babcią. Wandę Neumann można było podziwiać na fotografiach w rolach zarówno teatralnych i filmowych, także prywatnych m.in. w obiektywie Zofii Nasierowskiej oraz na dwóch portretach pędzla Radosława Dylisa i Iwony Deptuch. Pierwszy przedstawiał aktorkę w roli Szarloty z Wiśniowego sadu Antoniego Czechowa. Spoglądała na nas poprzez prawe ramię, trzymając w ręce karty. Moją uwagę przykuły dwie małe biało - czarne fotografie prezentujące portrety aktorki wykreowane przez Tomasza Rzepniewskiego w stylu Witkacego (Portrety te staniowiły oprawę plastyczną spektaklu Głos człowieczy z Teatru na Przymorzu). Inny z tej serii posłużył jako plakat do obecnej wystawy. role filmowe Jeszcze podczas studiów w Wyższej Szkole Teatralnej i Filmowej w Łodzi (którą ukończyła w 1968 r.) Wanda Neumann zadebiutowała w filmie psychologicznym pt. Julia, Anna, Genowefa w reżyserii Anny Sokołowskiej z 1967 r., gdzie zagrała tytułową rolę Anny Wilimskiej, która poszukuje matki. Stanisław Różewicz obsadził aktorkę w dwóch swoich filmach: w Samotności we dwoje (1968) z rolą służącej Hanki oraz w Drzwiach w murze (1973), gdzie zagrała Krystynę u boku wybitnych aktorów Ryszardy Hanin w roli matki Krystyny oraz Zbigniewa Zapasiewicza jako dramaturga Wiktora Zawadzkiego. Ten psychologiczny film zyskał wspaniałe recenzje, zdobywał nagrody na festiwalach międzynarodowych, a W. Neumann znalazła się wówczas na okładce „Filmu”. W Ciemnej rzece w reżyserii Sylwestra 38 Szyszko (1973) zagrała Władkę Stankiewicz – Zurych. W filmie wojennym Lecha Lorentowicza pt. Znicz olimpijski była odtwórczynią roli Heleny Marusarzówny. W filmie historycznym wyreżyserowanym przez Janusza Rybkowskiego pt. Gniazdo (1977) zagrala Dobrawę, żonę Mieszka I (w tej roli wystapił Wojciech Pszoniak). Brała udział w odbcinkach seriali filmowych, w Kryminalnych, Prawie Agaty, Na dobe i na złe, Sąsiedzi, Na wspólnej, Pensjonat pod różą. Ważną rolą była postać Broni, siostry Marii Curie Skłodowskiej w serialu filmowym poświęconym noblistce pt. Marie Curie, une femme honorable. Wówczas należala już do zespołu Teatru Wybrzeże w Gdańsku. 38 Migotania 52 W poszukiwaniu teatru Wcześniej jednak, zaraz po ukończeniu łódzkiej Szkoły Teatralnej i Filmowej, Wanda Neumann zaangażowała się razem z mężem do Teatru Polskiego w Poznaniu, gdzie pracowała w latach 1968 – 1971. Był to jej „złoty” okres artystyczny. Zagrała tutaj kilka cenionych i zauważonych przez krytykę i publiczność ról, za które była nagradzana licznymi nagrodami artystycznymi. Zadebiutowała rolą Elżbiety Valois w Don Carlosie Fryderyka Schillera w reżyserii Izabelli Cywińskiej – Adamskiej (prem. 19 X 1968) - za kierownictwa literackiego Stanisława Hebanowskiego - nagrodzoną „Złotą Chryzantemą” w 1969 r. W tym samym roku otrzymała nagrodę za program Nasza Mała Europeizacja na Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora we Wrocławiu. Rok 1970 przyniósł aktorce trzy nagrody. Dwukrotnie została wyróżniona za tytułową rolę Elektry w sztuce Sofoklesa w reżyserii Izabeli Cywińskiej - Adamskiej (na X Kaliskich Spotaniach Teatralnych oraz nagrodą czytelników „Expresu Poznańskiego” za tę rolę). Zagrała także Hrabinę Marię Harrys w Pierścieniu Wielkiej Damy Cypriana Kamila Norwida z W. Nowickim w roli Mak-yksa, Ninettę w Miłości do trzech pomarańczy wg Carlo Gozziego w reżyserii Wojciecha Wieczorkiewicza (prem. 14 II 1971) i Smugoniową w dramacie Stefana Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka. Otrzymała także nagrodę za rolę Kloto w sztuce Stara kobieta wysiaduje Tadeusza Różewicza w reżyserii Bogdana Hussakowskiego z repertuaru Teatru Nowego w Poznaniu (prem. 5 XII 1970 r.). Pomimo spektakularnych sukcesów przeniosła się na dwa sezony do Teatru Nowego w Łodzi (1971 - 1973). Zagrała tutaj m.in. Ewę Pobratyńską w Dziejach grzechu Stefana Żeromskiego w reżyserii Olgi Koszutskiej (zdjęcie na okładce „Teatru” 1973, nr 5). Rola ta była wysoko ceniona przez krytykę. Twierdzono, ze zagrała tutaj kobietę „którą życie z anioła w popiołu zjadaczkę zmieniło”. Gdańskie theatrum vitae W 1973 roku Stanisław Henanowski (pracujący już w Gdańsku) zaproponował aktorom W. Neumann i W. Nowickiemu pracę w Teatrze Wybrzeże. Znacznie wcześniej wiele znaków wskazywało aktorce kierunek gdański. Gdy studiowała w Łodzi, Szkoła Teatralna i Filmowa znajdowała się początkowo przy ulicy Gdańskiej. W filmie Drzwi zamknięte S. Różewicza plenery rozgrywały się w Gdańsku i Sopocie, gdzie swoje siedziby posiada Teatr Wybrzeże, a Wanda Neumann rozgrywała swoje Theatrum Vitae za sprawą i namową Stanisława Hebanowskiego - kierownika artystycznego i reżysera Teatru Wybrzeże od 1973. Teatr Wybrzeże już od 1969 r. pod kierownictwem artystycznym i literackim, słynnego tandemu Marka Okopińskiego i S. Hebanowskiego był teatrem, na którego premiery zjeżdżali teatromani z całej Polski. Hebanowski, uznawany za poszykiwacza absolutu i spraw ostatecznych, tworzył spektakle metafizyczne, poszukując prawdy ukrytej między rzeczywistością, snami, a ułudą tej pierwszej. Dla reżysera ważny był tekst dramatyczny z jego wieloznacznością, nowe ukształtowanie sceniczne dramatu i aktor, który był nośnikiem ważkich treści. Istotny był dramat człowieka, wrażliwszego niż otoczenie i nie znajdującego zrozumienia u innych. Takie role powieżał Hebanowski Wandzie Neumann, poczynając od jej gdańskiego debiutu. Aktorka zadebiutowała znaczącą rolą Dziewczynki, której się śni ze Snu Felicji Kruszewskiej w jego reżyserii (prem. 26 I 1974). Realizator uczynił z Dziewczynki, wbrew założeniom autorki, postać główną o szczególnym znaczeniu. Dziewczynka w spektaklu Hebanowskiego poruszając się w świecie sztucznych gestów i nieustającej gry pozorów poszykiwała prawdy o sobie i polskiej rzeczywistości - wspominała aktorka. Jej rozedrgana w wewnętrznych emocjach Dziewczynka, przepełniona „niepokojem metafizycznym” i nadzieją o lepszą przyszłość Polski, nie chciała obudzić się ze swojego snu. Za tę rolę, szeroko omawianą w prasie ( na wystawie było aż 9 recenzji) i wysoko cenioną zarówno przez krytykę wybrzeżową jak i ogólnopolską, otrzymała nagrodę na XVI Festiwalu Teatrów Polski Pólnocnej w Toruniu oraz nagrodę „Głosu Wybrzeża” za kreacje aktorskie w gdańskim teatrze. Początkowo grała role kobiet skomplikowanych we- wnętrznie, wyciszonych, skupionych, podejmujących trudne dycyzje i wybory życiowe. W „bursztynowym” okresie zagrała ufną i uległą Julię – kochankę pana Dom w Aniele i Czarcie Ferdynanda Crommelyncka, przetłumaczonym i wyreżyserowanym przez Hebanowskiego (prem. 6 IV 1974) razem z Haliną Winiarską jako Leoną , wdową po panu Dom. Obie kobiety poruszały się w światach między legendą a prawdą o człowieku, gdzie Julia stała po stronie mitu. W Cyganerii warszawskiej Adolfa Nowaczyńskiego (prem. 1 II 1975) zagrała opiekunkę malarzy i poetów, pozornie naiwną Klarcię, która doskonale rozumała środowisko cyganerii, a sama zrozumienia wśród nich nie znalazła. Samotność człowieka wrażliwszego niż jego otoczenie było udziałem także innej postaci granej przez W. Neumann. Jej Elżbieta z Ostatnich dni Csáka Imre Madácha w przekładzie i reżyserii Hebanowskiego (prem. 20 IX 1975) w poczuciu wielkiej odpowiedzialności rezygnuje z tronu zaproponowanego przez Csáka (Stanisław Michalski) i planów osobistych, wycofując się do klasztoru. W poszukiwaniu tajemnicy istnienia i wewnętrzej prawdy o człowieku Hebanowski zrealizował Teatr odwiecznej wojny Nikołaja Jewreinowa (prem. 26 VI 1976) obsadzając aktorkę w roli Mary, córki dyrektora szkoły teatralnej. Mary żyła w świecie pozorów i wiecznego udawania, w którym pytania o granice kłamstwa i prawdy nie zostały roztrzygnięte. Ostatnią ważną rolą dramatyczną W. Neumann w spektaklach Hebanowskiego była postać Marii w Nieporozumieniu Alberta Camusa (prem. 7 X 1978), gdzie zagrała żonę człowieka zamordowanego w zajeździe. Szukała sprawiedliwości i ratunku u Boga, także u ludzi (służącego zajazdu i świadka wielu wydarzeń). Żadnej odpowiedzi jednak nie uzyskała. Antyczny wymiar finału spektaklu był zgodny z przekonaniem reżysera o związku człowieka z przeznaczeniem. Hebanowski powierzył Neumann rolę Maryny w jubileuszowym Weselu Stanislawa Wyspiańskiego (20 XI 1976) oraz rolę Heleny w Wujaszku Wani Antoniego Czechowa (prem. 26 II 1977). Pożegnalnym przedstawieniem reżysera z Teatrem Wybrzeże była propozycja komediowa, a mianowicie klasyczna Zemsta Aleksandra Fredry (prem. 20 III 1982) z Wandą Neumann jako Podstoliną. Nie sposób wymienić wszystich ról aktorki zagranych w Teatrze Wybrzeże. Warto wspomnieć o dwóch spektaklach zrealizowanych w Gdańsku przez Jerzego Kreczmara z jej udzialem: w Szacie Prospera Ernesta Renana (6 IX 1974) i Zamianie Paula Claudela (8 XII 1977) wcieliła się w postać Marty. Grała rolę Córki w Już po wszystkim Edwarda Albee’go w reżyserii Kazimierza Kutza, i Oktawię w Portrecie Sławomira Mrożka ( 27 III 1988) wyreżyserowanym przez Marka Okopińskiego. Zagrała w dwóch spektaklach zrealizowanych przez zaproszonego do Teatru Wybrzeże Stanisława Różewicza, w którego filmach aktorka grała wcześniej . W Sztukmistrzu z Lublina Isaaka Bashewisa Singera (prem. 30 I 1988) zagrala Esterę. W Domu Bernardy Alba Federico Garcia Lorki w jego reżyserii (prem. 17 XII 1983) wcieliła się w rolę kalekiej Martirio. Otrzymała za nią nagrodę artystyczną Wojewody Gdańskiego. Piękna była scena uniesienia tanecznego, gdzie spotkały się powabna Adela i „wzruszajaco nieudolna”, ułomna Martirio. Tą doskonałą rolą – jak podkreślała krytyka – aktorka potwierdzała swoją ogromną dojrzałość i duże możliwości zwłaszcza w kreowaniu postaci tragicznych, o złożonej osobowości. Był to spektakl z udziałem czołówki aktorek naszego teatru Haliny Winiarskiej – tytułowej Bernardy, Haliny Słojewskiej, Teresy Lasoty i Anny Chodakowskiej. Krzysztof Babicki powierzył jej role Szarloty w Wiśniowym sadzie Antoniego Czechowa (prem. 5 V 1985) – portret artystki w tej roli oglądaliśmy na wystawie oraz Macochy w Białym łabędziu Augusta Strindberga (prem. 1 III 1986), gdzie tematem przewodnim był motyw zbrukania niewinności. (na wystawie kilkanaście zdjęć ze spektaklu portretowało jej grę aktorską) Wraz z Janem Sieradzińskim zasiadała na Ławeczce Aleksandra Gelmana w reżyserii Pawła Pitery (prem. 27 II 1987). Jej Wiera posiadała wiele odcieni i sprzeczności. Była uległa i ostra, oczekująca o żądająca, czasami nieśmiała i naiwna, innym razem agresywna. On (Jan Sieradziński) był tanim Casanową o wielu twarzach. Ormian na Litwie ( prem. 1 VII 2011). Spektakl ten jest w bieżacym reperuarze Teatru. Drugim spektaklem, w którym można oglądać Wandę Neumann (w sezonie 2015/2016) są Martwe dusze Mikołaja Gogola w reżyserii Janusza Wiśniewskiego (prem. 22 II 2014). W groteskowej opowieści Gogola zaintereowała reżysera jedynie myśl przewodnia o dantejsiej wędrówce przez piekło, które umiejscowił na ziemi. W swojej improwizacji na temat Gogola reżyser mówił tekstami różnych twórców, zaludniając przestrzeń sceniczną istotami bezdusznymi i martwymi duchowo, dla których życie staje się pasmem udręk. W „kantorowskim” klimacie, pięknym plastyczne i muzycznie spektaklu poruszającym problemy egzystencjalne W. Neumann gra Damę Miłą pod każdym względem. Jest bywalczynią salonu, bierze udział w herbatkach oraz prowadzi towarzyskie pogawędki. Nade wszystko wypowieda dwa poruszające i wzruszające teksty: wiersz Roberta Frosta oraz Sonet Williama Shakespeare’a; przekazuje ich piękno i zadumę nad losem człowieka. Oba utwory traktują o przemijaniu, kruchości życia i nieubłaganej śmierci, która uświadamia żyjącym wartość i ulotność istnienia. W 2015 roku W. Neumann została zaproszona do Teatru Powszechnego w Łodzi , by zagrać w sztuce Juliusza Machulskiego Brancz w reżyserii Michała Siegoczyńskiego (prem. 30 V 2015). Gra chodzącą przy pomocy kuli Kazię, matkę Marty. Jest osobą niezależną, ale nie pozbawianą wad. To one popsuły relacje z córką. Dowiadujemy się o tym podczas obiadu świątecznego, czyli tytułowego branczu. Nieporozumień i niezałatwionych spraw jest sporo, ale mimo słabostek każda z sześciu postaci spektaklu posiada w sobie godność i ciepło. Aktorzy grają twarzą do widza, a nie do siebie. Mimo to mają dobry kontakt z żywo reagującą publicznością. pomiędzy publicystyką a poezją Wanda Neuman razem z mężem Wiesławem Nowickim prowadzili szereg działań artystycznych poza Teatrem Wybrzeże. W 1977 roku założyli Teatr Publicystyki na Przymorzu, który był kontynuacją Teatru Atelier II z Poznania (gdzie wystawili m.in. adaptację Disneylandu Stanisława Dygata, Niekochanej Adolfa Rudnickiego; a w Gorzowie Wielkopolskim w Atelier II zaprezentowali Proces Franza Kafki i Upadek Alberta Camusa. W okresie gdańskim W. Nowicki wyreżyserował gościnnie w Teatrze Dramatycznym w Elblagu Pannę Julię Augusta Strindberga (prem. 29 III 1978), gdzie występowali oboje w rolach głównych. W pierwszym okresie działalności Teatru na Przymorzu zapraszali do wspólpracy artystów z Trójmiasta. W ciągu przeszło dwudziestoletniej działalności przygotowali 18 premier. Prezentowali je w różnych placówkach kulturalno – oświatowych w Trójmieście oraz na terenie województwa gdańskiego. W Teatrze na Przymorzu spełniali się artystycznie jako kierownicy artystyczni, reżyserzy i aktorzy. W latach 1977 – 1980 wystawiali repertuar dla dorosłych ; m.in. monodram Świat się kończy, czyli historia Czesławy K Aleksandra. Rowińskiego z udziałem W. Neumann, Wańkowicz krzepi wg Melchiora Wańkowicza i Krzysztofa Kąkolewskiego z udziałem Wiesława Nowickiego i Jana Sieradzińskiego, czy Głos człowieczy wg Jeana Cocteau.z Wandą Neumann Od 1980 r. Nowiccy zrezygnowali z publicystyki na rzecz sceny poetyckiej. Zrealizowali m.in. Małego Księcia Antoine’a de SaintExupéry’ego, a od 1983 roku przedstawienia dla dzieci, m.in. Teatr Pana Brzechwy, Przygody Pchły Szachrajki Jana Brzechwy, Cudowna kraina bajek Juliana Tuwima, czy Przygody Koziołka Matołka) Kornela Makuszyńskiego. w teatrze telewizji Wanda Neumann brała udział w realizacjach teatru telewizji. Występowała w dwunastu spektaklach. Debiutem w teatrze telewizyjnym był udział w Balladzie żolnierskiej Jerzego Mańkowskiego w reżyserii Tadeusza Aleksandrowicza (1970). Zagrała Anetkę w Białej zarazie Karola Čapka wyreżyserownej przez Laco Adamika. W gdańskim ośrodku telewizyjnym brała udział w spektaklach reżyserowanych przez Marka Okopińskiego z tytułową Justyną wg Orzeszkowej (1974), Michała Hermana (np. Jesteś moją różą Bo Skolda, czy Symfonii praskiej Gudmundssona). Najwięcej ról zagrała w spektaklach zrealizowanych przez Jerzego Afanasjewa. Zagrała m.in. Lissie w Powodzi Bergera Henniga (1977), Bronię w Ciężkich czasach Michała Bałuckiego (1979), Elę w Ostatniej drodze przed końcem rejsu Stanislawa ESEJ Lata dziewięćdziesiąte XX wieku mieniły się paletą różnorodnych ról dramatycznych i komediowych. Zagrala Carycę w Historii Witolda Gombrowicza w reżyserii Ryszarda Major (prem. 14 XII 1990). Z kolei Bogusława Czosnowska - aktorka i reżyser obsadzila Neumann w repertuarze komediowym, powierzając jej rolę Weroniki w reżyserowanym przez siebie spektaklu Porwanie Sabinek Juliana Tuwima (prem. 16 III 1991). Wanda Neumann realizowała się także w spektaklach dla dzieci. Zagrała w Królewej Śniegu Hansa Christiana Andersena (prem. 7 VI 1992) w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego, czy Alicji w krainie czarów Lewisa Carroli (Królowa Kier, Sroka) w reżyserii Stefana Chazbijewicza (23 I 1999). W tym okresie zagrała trzy ważne role prezentując różne postawy życiowe swoich bohaterek W Dialogach karmelitanek Georgesa Bernanosa (prem. 11 VII 1991) w reżyserii Przemyslawa Basińskiego była Matką Marią od Wcielenia – Podprzeoryszą, jedyną ocalalą z tragedii. W tym dramacie religijnym traktującym o sprawach ostatecznych i problemach etycznych z rozmowami o celu ludzkiego życia, potrzebie wierności prawdzie i zwyczajnym lęku przed śmiercią Wanda Neumann grała z Haliną Winiarską i Haliną Słojewską. Krytycy uważali, że wszystkie trzy aktorki stworzyly kreacje aktorskie. Feliks Falk, znany reżyser filmowy zrealizowal w Teatrze Wybrzeże Śmierć komiwojażera Arthura Millera ( prem. 24 IV 1992) z udziałem Jerzego Łapińskiego i Wandy Neumann w rolach Willego i Lindy Lomanów. Aktorka stworzyla portret żony i matki, podejmującej codzienny, heroiczny trud przetrwania. Zawsze była wyrozumiała i oddana. Podejmowała grę pozorów, by chronić spokój męża, nawet kosztem miłości do synów. On śnił o sukcesie, mimo skazania na przegraną. Ona żyła w świecie drobiazgów i kłopotów codzienności, nieistotnych dla męża i walczyła o scalanie domu jako wartości nadrzędnej. Oboje aktorzy stworzyli znakomite kreacje aktorskie. Wzruszali widownię, która nagradzała ich i wyrózniala długimi oklaskami. Diametralnie inną matkę zagrała Neumann wcielając się w tytułową Dulską z Moralności pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej (prem. 25 VI 1993) w reżyserii Adama Orzechowskiego – reżysera w wybrzeżowym teatrze w latach 1963 – 1966. Dulska Neumann była pełna hipokryzji, ale w sumie walczyła o dobro rodziny. Była „ofiarą egzystencjalnej sytuacji, w której się znalazła” - pisał Władysław Zawistowski . Aktorka grała histeryczną, apodyktyczną, przede wszystkim bezradną i żałosną Dulską, tyranizującą wszystkich. W rezultacie została opanowana przez tych, którym służyła – uważał krytyk. Alicja Kietrys dodała, że Dulska Neumann była „babą oszalałą w swojej kołtuńskiej filozofii”. Była groteskowa (według Anny Jęsiak), ale ani na moment nie traciła kontroli nad postacią, co było wielkim atutem aktorki. A. Orzechowski obsadził W. Neumann jeszcze w pierwszoplanowej roli Alicji w Tańcu śmierci Augusta Strindberga (prem. 29 III 1996). W tym dramacie ludzkich namiętności i wzajemnej nienawiści para małżeńska Edgar (Andrzej Nowiński) i Alicja prześcigali się we wzajemnym zadręczaniu. Krzysztof Nazar - kierownik artystyczny Teatru Wybrzeże i reżyser jedocześnie - obsadził W. Neumann w dwoch swoich realizacjach: w Maracie Sade wg Petera Weissa zagrała rolę Matki (28 II 1998), w Ryszardzie III Williama Shakespeare’a wcieliła się w Księżnę Yorku (27 III 1999). W tym samym roku brała udział w Medyku mimo chęci Moliera (prem. 27 III 1999). Tutaj zagrała Prymus Doktor Medicinae - postać „pełną złowieszczej i szalonej fantazji” - twierdził reżyser przedstawienia Krzysztof Zalewski ( w dedykacji zawartej w programie do premiery). Najbardziej szaloną propozycją artystyczną, jaką otrzymała aktorka był pomysł zrealizowania spektaklu z rozpisanej na głosy książki kucharskiej. W spektaklu 365 obiadów albo rewia stołowa według Wiesława Hołdysa (prem. 30 VI 2001) W. Neumann zagrała postać Lucyny Ćwierczakiewiczowej - XIX wiecznej autorki bardzo znanej książki kucharskiej pt. „365 obiadów za 5 złotych.” Owa dama zarabiała ogromne pieniądze, posiadała własny salon, pisała nie tylko o kuchni, ale o modzie, teatrze i muzyce. Sceniczna Lucyna serwowała widzom przepisy różnej maści. W jednym z wywiadów W. Neumann mówiła, że ważniejsze od prezentacji przepisów kulinarnych było dla niej pokazanie człowieka z jego słabościami i śmiesznościami. Zagrała tutaj nie kucharkę , a wirtuoza smaku. Aktorka pełniła także rolę asystentem reżysera tego przedstawienia. Wandę Neumann możn było zobaczyć także w Hanemannie Stefana Chwina wyreżyserowanym przez Izabellę Cywińską ( prem. 27 I 2002), gdzie zagrala Panią Stein. (Panie spotkały się wcześniej w Poznaniu. Reżyserka zapewniła aktorce wspaniały debiut w Don Carlosie). Neumann zagrała Virginię w sztuce Ruhl Sarah Posprzątane wyreżyserowanym przez Giovann’ego Castellanosa (prem. 16 XII 2006) A. Orzechowski - obecny dyrektor i kierownik artystyczny Teatru Wybrzeże (od 2006 roku) zaangażowała aktorkę do swoich dwóch realizacji z reperuaru komediowego. W Ożenku Mikołaja Gogola (prem. 4 VII 2009) zagrała swatkę Fiokłę; w krotochwili Adolfa Nowaczyńskiego pod zmienionym tytułem Willkommen w Zoppotach ( tytuł oryginalny Było to nad Bałtykiem) była PaniąKiełbiną z Goszczurnego (1979). Do znaczących ról w teatrze telewizji zaliczyć należy postać Lizy w Młynie na wzgórzu Karola Gjellerupa (1977), za którą otrzymała Doroczną Nagrodę Teatralną Wybrzeża za wybitną kreację aktorską w 1978 roku. teatr jest światem Wanda Neumann zagrała w Teatrze Wybrzeże kilkadziesiąt ról prezentując różnorodne postawy i wybory życiowe swoich boharerek. Obsadzana była przeważnie w reperuarze tragicznym, w dramacie hisorycznym i wspólczesnym. Początkowo grała role kobiet wewnętrznie wyciszonych, skupionych, podejmujących trudne dycyzje i wybory życiowe. Aktorka ceni także role komediowe. Twierdzi, że uczą one dystansu do życia i aktorstwa. Dobrze czuje się także w rolach charakterystycznych i rodzajowych. Artystka posiada w sobie duże poczucie dramatyzmu, ale lubi dowcip, żart; szeroką - nawet karykaturalną grę. Używa różnorodnych środków aktorskich w celu wydobycia z kreowanej postaci jej właściwych nawet sprzecznych cech oraz osiągnięcia celu artystycznego. Aktorka poprzez swoje role pokazuje radość i namiętność gry. Do każdej roli podchodzi bardzo emocjomnalnie i właśnie na emocjach buduje każdą z nich. W każdym spektaklu znajduje dla siebie i swojej postaci uzasadnienie istnienia scenicznego w całości spektaklu, który staje się „kreacją świata, dotyczy człowieka i jego kondycji”. Dla Wandy Neuman teatr jest bowiem światem, sposobem życia i jego esencją. W Teatrze Wybrzeże zaczęła od onirycznej i wewnętrznie rozedrganej Dziewczynki ze Snu F. Kruszewskiej. Obecnie gra Damę Miłą pod każdym względem, która snuje rozważania o przemijaniu w Martwych duszach Gogola. W Łodzi, gdzie ukończyła studia i rozpoczęła pracę w filmie, gra gościnnie w Teatrze Powszechnym. W Łodzi bywa często. Tam został pochowany jej mąż Wiesław Nowicki – łodzianin z pochodzenia. W mieście rodzinnym aktora powstała Fundacja Wiesława Nowickiego, która od 2013 roku przyznaje Nagrody jego imienia dla młodych talentów w dziedzinie sztuki, teatru i filmu. Wanda Neumann na tej uroczystości. Ostatnio brała udział w nagraniach do programu dla dzieci „Ziarno”, gdzie przypomniała historię żony Mieszka I – Dobrawy, którą grała w młodości. Pani Wandzie Neumann życzę wielu nowych wcieleń filmowych, teatralnych oraz telewizyjnych, wielu artystycznych perełek nanizanych na bogaty rejestr ról, bo teatr jest dla niej „treścią życia, pasją i namiętnością”. HANNA DYKTYŃSKA 39 Gazeta Literacka 39 Z cyklu: Dziennik włoski. Sycylia (24) 1 maja 2002, Monreale Wyszedłem z katedry, z tej olbrzymiej, prześwietlonej słońcem, pełnej złota i mozaik szkatuły, która w końcu przytłacza i chce się z niej uciekać, ale po to, aby znowu zatęsknić za nią i wrócić, bo wiadomo, że tak prostego, potężnego piękna, takiej wzniosłości, obywającej się bez wymyślnych środków upiększających i metafor, prędko nie spotkasz na tym świecie. Niewielki placyk przed katedrą, o szumnej nazwie Piazza Vittorio Emmanuele, od którego odchodzi wybrukowany zaułek ze sklepikami, także o szumnej nazwie via Roma. Na wysepce zieleni sterczą we wszystkie strony karłowate palmy, jak zatknięte na sztorc pędzle malarza pokojowego, między nimi bieleje barokowy posążek Matki Bożej. Cisza, pełnia słońca, dopóki z katedry nie wyleje się następna porcja turystów. Nad głowami płynie delikatny carillon, od strony wieży ledwie stąd widocznego kościoła: wpierw sypią się nerwowe dzwonki, jak galopada rączych koni, po pół minucie cichną, zastąpione szybkim rytmicznym stukaniem pojedynczego dzwonu, jakby młotkiem o kowadło. Znów cisza, i wtem z głębi via Roma, z hukiem trąb i klarnetów wyłania się orkiestra Societa Musicale di Monreale, jak oznajmia niesiona na przedzie wizytówka. Maszerują w kierunku wieżycy kościółka, grając ni to marsza, ni tarantelę: dwa szeregi mężczyzn w oślepiająco białych koszulach, z bordowymi krawatami, w granatowych spodniach wyprasowanych na kant i idealnie wyczyszczonych półbutach. Zatrzymali się przed fontanną, u stóp wspinających się na skałę domków i cudownie, z wrodzoną sobie mądrością i dyscypliną muzyki, którą od pokoleń tutejsi ludzie noszą we krwi, zagrali suitę, pewnie jakąś tutejszą, 19-to wieczną, złożoną z różnych rytmów tańca, przeplecionych melancholijnymi adagiami. Na końcu znowu ognista tarantela. W polu widzenia przebiegł z tacą nad głową, przepasany fartuchem chłopak od piekarza. U wylotu via Roma pojawia się gibki, niewysoki carabiniere z wąsikiem i dużymi śmiejącymi się oczami. Zagaduje przekupki przy straganach, z których jedne siedzą bezczynnie, jakby ogłuszone muzyką, inne wabią klientów melodyjkami wygrywanymi na przytkniętych do ust metalowych pierścieniach, z umocowaną w środku sprężynką, w którą uderzają opuszkami palców. Brzdąkając tym dziwacznym instrumentem - którego nazwę zapisuję pod dyktando Silvia: scacciapensieri - wydobywają dźwięki monotonne i melancholijne, podobne do taranteli, lecz przywołujące mi na myśl jęki olinowania okrętu, pod uderzeniami sirocco. Na każdym straganie, cieszą oko barwami sterty ceramiki sycylijskiej: misy, medaliony, wazy, talerze, z różnymi wersjami oblicza Meduzy, z biegnącym na trzech nogach, śmiejącym się słońcem i również roześmianym grubymi wargami półksiężycem, ze skrawkiem soczyście akwamarynowego nieba. Na znak dyrygenta, orkiestra unosi instrumenty. Znowu ognisty marsz! I w lewo zwrot. Opuszczają placyk, gonieni oklaskami turystów, zgromadzonych pod fontanną. Pytam Silvia, czy może jest tu dziś jakieś święto? Silvio wdaje się w dłuższy dialog z karabinierem, który wygłasza malowniczą tyradę, śmieje się, dziwi, kręci głową, potakuje, zaprzecza, trzepocze rzęsami, przez chwilę obaj coś wykrzykują machając rękami i gdy już jestem pewien, że zaraz jak wściekłe 40 psy rzucą się na siebie, pada uprzejma odpowiedź: nie, poza 1 maja, nic tu dzisiaj nie ma. Muzykanci jak przyszli, tak zniknęli: ot, tak sobie, przymaszerowali tutaj bez okazji, dla samej radości muzykowania. 2 maja 2002, Palermo Po dniach skwarnych, wreszcie dzień łagodny, bez upału. Niebo zaciągnięte szarą pierzynką obłoków, ale bez wilgoci. Sycylia żegna nas taką samą pogodą, jaką nas witała. Na początek dnia, odwiedzamy nareszcie kościółek San Salvatore, wciąż przez nas pomijany, a znajdujący się tuż w sąsiedztwie naszego 40 Migotania 52 hotelu. Co za dziwo zwiedzamy! - z okrągłą nawą i piętrowymi lożami, jak w rokokowej operze kameralnej! Podłoga pokryta miękkim chodnikiem, ołtarz wtopiony w ścianę lóż i rzędy krzesełek z poręczami zamiast ławek, a także rzecz zupełnie niebywała: kotary, przesłaniające loże! Aż się prosi o zalotne panie z pieprzykami na dekoltach i paru rozpustnych książąt i kardynałów, nachylających się ku nim z lornetkami… Jak w takim wnętrzu modlić się? Tu można tylko się wachlować i rozglądać, wpadłszy na momencik do Pana Boga, między promenadą a podwieczorkiem u hrabiny… Ale to nie koniec, bo kawałek dalej następny taki kościółek, też spływający złoceniami rokoka… więc to już nie przypadek, a metoda… Do tego, o nazwie, która sama brzmi jak tytuł opery: Santa Ninfa dei Crocefieri… Rację miała Łempicka: język włoski to nie jest język, to muzyka. Idziemy kawałek dalej via Maqueda, aż Silvio, wiedziony niezawodnym nosem konesera, skręca w jakiś paskudny zaułek. Wchodzimy w bramę, mijamy nieczynny warsztat samochodowy i nagle otwiera się dziedziniec. Ale jaki! Sycę oczy widokiem nazbyt słodkim, aby był prawdziwy: czy to mały Wawel? Gołuchów? A może jestem na dziedzińcu zamku w Baranowie? Renesansowe apetyczne krużganki obiegają czworobok podwórza, nawet te z boku ukośnie dolepione schodki, jakby takie same… A nad nimi skrawek nieba i spiętrzone ganki pustego, zaniedbanego pałacyszcza z XV czy XVI wieku… Europo… Europo… czy jest gdzieś dno tego skarbca, który tysiące lat naniosły na tę błogosławioną ziemię? *** Via Maqueda i równoległa do niej via Roma to jakby dwie siostry, bo biegnące obok siebie, od Stazione Centrale do dwóch różnych, choć podobnych punktów przeznaczenia. „Ważna” część via Maqueda kończy się ogromnym Teatro Massimo, tu miał premierę „Król Roger” Szymanowskiego, zaś via Roma - innym teatrem, o nazwie Politeama. To dwie główne ulice starego Palermo, a między nimi gąszcz zaułków, wypełnionych straganami pełnymi owoców morza, kiszących się w słojach karczochów, ryb-mieczy i świńskich kopyt: gęsty, splątany system kapilarny, pełen życia, wrzasku i cudownego zapachu morskiej głębi, zmieszanego z jakąś zgnilizną, którą zieją ciemne bramy i który upaja jak narkotyk, łącząc, a zarazem dzieląc dwie całkowicie różne od siebie arterie. Nad via Roma dominuje, od czasów Mussoliniego, ohydny gmach Poste e Telegrafi, ozdobiony na froncie dziesięcioma gigantycznymi kolumnami, imitującymi doryckie. Wieczorem, ulica pławi się w zbytku wystaw, blasku biżuterii i zastaw stołowych, rozbrzmiewa francuszczyzną gości hotelowych, wychodzących na spacer w swoich tweedach, beżach i szkockich kratach. W porównaniu z nią, via Maqueda to krzykliwa dziewucha, która nie pije a żłopie, gasi papierosa o podeszwę i pisze wiersze w jednym z tych nędznych hotelików z widokiem na poddasze sąsiedniego domu, na plastikowe cysterny z wodą i kopułę jednego z tych kościołów, których przy via Maqueda jest więcej, niż hoteli przy via Roma. Via Roma otwiera się dystyngowanie na marinę, skąd jutro odpłyniemy, jednym z tych wtulonych teraz w nabrzeże pływających hoteli, z powrotem do Neapolu. Ale to via Maqueda żegna nas dziś radośnie swoimi smrodami, śmieciami, szeregami opartych o bramy lub kiwających się pod ścianami kolorowych mężczyzn w jaskrawych kurtkach z pseudoskóry i włóczkowych czapkach z pomponami, którzy od czasu przejęcia władzy w Europie przez zatrute lewackim nihilo-idealizmem pokolenie, wypierają dziedzictwo Europy, stając się, jak jeszcze w latach 70-tych ubiegłego wieku - ostrzegała Oriana Fallaci, głównymi lokatorami tej części kraju. Po dwóch godzinach włóczenia się bez celu - bo Silvio wpierw szuka kafejki internetowej, potem siedzi w niej trzy kwadranse, aż w końcu rzuca się wypożyczać rower, którego na szczęście nie znajdujemy - siadamy do lunchu w pustej trattorii „Cartagena”. Prowadzi ją wychudzona nerwowa Włoszka o włosach ufarbowanych na rudo-złoto. W karcie same dania tunezyjskie, na ścianach wycięte z folderów zdjęcia Tunezji, po sali kręci się rezolutna, tłusta dziewczynka, której brak tylko czarczafu na głowie. Wszystko pierwsza łapie, wyciągając to matce spod ręki, bo też chce obsługiwać, a kiedy jemy zupę, przybiega i zagląda nam w talerze. Przybywają nowi goście, zwabieni, jak to bywa, widokiem już jedzących - i kobieta całkiem traci głowę. Jej dekolt pokrywa się czerwonymi plamami, gdy niesie nam wszystko na raz: drugie dania i deser, łącznie z kawą, ale parmezanu do pasty doprosić się nie mogę, bo znów biegnie do tamtych. Rachunek liczy w lirach, nie w euro, na co Silvio zwraca jej uwagę, a wtedy ona mówi coś w guście: ”Ee, ja do tych euro głowy nie mam”. Na to z kuchni wygląda młody i bardzo przystojny kucharz - ni to Tunezyjczyk, ni miejscowy. Czule ją uspokaja, a ja patrząc na nich, układam sobie w całość życie tej kobiety. Ona zapewne ma, albo miała, męża Tunezyjczyka, z czego została jej ta restauracja i dziecko. Ani z jednym, ani z drugim sobie nie radzi, lecz jakoś to ciągnie dzięki pomocy następnego mężczyzny, który pewnie zwietrzył tu pieniądz i jest, oczywiście, kochankiem swej pryncypałki, może bratowej… Najpierw, być może, chciał pieniędzy, aby „jakoś ustawić się w życiu”, ale za to - spotkał miłość… do starzejącej się kobiety… I tak oto, w palormitańskim zaułku, przy nieodłącznej spade-fish Silvia i moim rzymskim spaghetti alla Carbonara, zrobionym po tunezyjsku, zrodził mi się w głowie zaczątek francuskiej opowieści, w stylu Thérèsy Raquin… GRZEGORZ MUSIAŁ Rys. Marek Przybyła DZIENNIKI, PODRÓŻE Grzegorz Musiał Janusz Wałek W oknie stoi świeca. Pali się jasnym, równym płomieniem. Bo dbam o nią, systematycznie przycinam knot, obłamuję woskowe narośla, lepię z nich kulki, ciepłe, miękkie i dokładam na powrót do świecy, która dzięki temu promieniuje nieustannie mocnym światłem. Czasem, kiedy nad ranem przepływa przeze mnie krótki sen, ukazują mi się jakieś obrazy, niby znane okolice, kołacą mi w głowie ich dziwaczne nazwy. Niedawno ukazało mi się we śnie Morze Trzcin ale po przebudzeniu na próżno usiłowałem sobie przypomnieć, co to było, gdzie i kiedy, Morze Trzcin? Niebo ma tutaj często odcień ołowiu, szara powłoka utrzymuje się czasem przez całe dnie nad krzywymi kominami, z których bucha czarny dym. A kiedy nie ma dymu wiem, że jest Szabat, dziwny dzień, którego znaczenia już nie pomnę. Nie pamiętam też żadnych imion. Ani imienia tego, któremu Bóg nakazał liczyć gwiazdy, ani tego, którego wyłowiono z rzeki w koszyku z sitowia, ani tego, który wzniósł kiedyś wielką świątynię. Tylko to jedno imię: JHWH, które wypisałem przed wielu laty na pierwszej stronie grubego zeszytu leżącego dotąd przede mną. Papier pożółkł, postrzępił się, moje dłonie zmieniły się także, naskórek pociemniał i stwardniał, a pokrywające go owłosienie posiwiało. Więc tylko to jedno imię, zaledwie cztery litery ale w nich przecież zawiera się wszystko. To jedno imię na początku grubego, pustego zeszytu. Przychodzi zawsze na wiosnę, młody, piękny. Zresztą nigdy nie wiem, czy go śnię, czy też jest naprawdę. -Drzwi były otwarte – uśmiecha się, a uśmiech ma jasny, wywołujący dreszcz podniecenia. - Drzwi zawsze są otwarte – chcę odpowiedzieć ale głos - nie używany już od dawna – więźnie mi w krtani, zwija się, bulgoce. Zawsze przynosi ze sobą gałązkę białego bzu, którego woń napełnia izbę dusznością. To ten sam zapach, w który spowito niegdyś moją zmarłą matkę, spoczywającą na podłodze, na wiązce słomy. Gdybym przypomniał sobie jej imię przypomniałbym sobie i swoje własne, którym musiała mnie wołać, matka, kobieta, która przywiodła mnie na świat, skąd , po co? Ma ciemne, długie włosy opadające nisko na ramiona i rozczesuje je powolnymi, nieomal dziewczęcymi ruchami, a potem nalewa do miski wody, ściąga obuwie i podwinąwszy nogawki spodni długo moczy w wodzie swe utrudzone stopy. - Piękne twarz podobają się Najwyższemu – powiedział ktoś stojący w głębi mrocznej dużej sali, kiedy ojciec przyprowadził mnie tam po raz pierwszy, małego chłopca. Skąpe światło sączyło się z umieszczonego wysoko okienka znacząc ożywione gesty prawie niewidocznych starców. Wracając potem stamtąd, po wielu godzinach nauki, już w progu zezuwałem buty i długo moczyłem przemarznięte stopy w gorącej wodzie. Często morzył mnie tym sen i wówczas jeszcze raz, tego samego dnia, powracałem we śnie pomiędzy zakurzone rodały, na których zapisano tyle mądrych zdań o Tym, który stworzył Niebo i Ziemię, Powietrze i Wodę, któremu zawdzięczałem najcieńszy z włosów na mojej głowie, strzeżony przez Niego dniem i nocą, także w najgłębszej ciemności. Kiedyś wieczorem na podwórzu synagogi wykopano dół i wrzucono do niego Tory, w których wykryto błędy. Pozbawione haftowanych sukienek i srebrnych koron leżały na dnie nagie niczym ciała chłopców wypoczywających nad rzeką po kąpieli. Aż przysypano je ziemią i przywalono grubo darnią. Był tam też wtedy stary pisarz, prawie oślepły, którego odsunięto już od przepisywania świętych tekstów. Nigdy nie stwierdzono w jego pracach najmniejszego uchybienia ale Tory nie wolno pisać z głowy. Torę i inne księgi, z których czyta się w synagodze musi się przepisywać, a czy ślepy może przepisać coś, czego nie widzi? Nie może już tego więcej robić, zbyt wielkie byłoby bowiem ryzyko błędu. Z sukiennej szarej torby młodzieńca wystaje rąbek płótna zakończony powęźlonymi sznureczkami: „…aby poczynili sobie strzępki na rogach płaszczów i przyprawili do nich sznurki z błękitu, aby gdy na nie spojrzą, przypomnieli sobie wszystkie przykazania Pańskie.” -Ja to mówię, czy on, nie, raczej on bo mój głos - nie używany od dawna - więźnie mi w krtani, zwija się, bulgoce. Błąd Błąd Błąd BłądBłą Błąd To ta sama świeca, którą dostałem w dzieciństwie od pewnego mędrca bawiącego u nas przejazdem. -Wystarczy na jedno porządne życie – powiedział – tylko niech mały dba o nią. Nie pamiętam kiedy wpadłem na pomysł oskubywania świecy z woskowych nawisów i ugniatania z nich ciepłych, miękkich kuleczek, którymi później przez z tyle ją żywiłem. Paliła się i pali nadal chociaż jest już bardzo krótka. Ludzie często spoglądają na nią przechodząc pod moim oknem, stąpając na samych koniuszkach palców, by nie zakłócić spokoju. - Pracuje, dniem i nocą, pracuje - słyszę ich przyciszone głosy. Gdybym nie wzmacniał świecy, nie podtrzymywał jej trwania, już dawno wypaliłaby się do cna, może zaraz po tym, kiedy odseparowawszy się od gminy, by kontemplować w samotności Najwyższego, wypisałem starannie na pierwszej karcie mojego zeszytu Jego święte imię. Pomyślałem wtedy: ułożyć wszystko tak, by uniknąć błędu, za wszelką cenę, bo przecież nie ma błędów małych, ani najmniejszych, takich, których prawie się nie dostrzeże, bo są tak bardzo małe, lecz są po prostu błędy, wszędzie, we wszystkim, same błędy, o których ludzie - zawsze w pospiechu- wolą nie wiedzieć. Więc może lepiej zrobić mało, jak najmniej, ale bez błędu, niewiele albo wręcz nic, ale bez błędu – tak wtedy pomyślałem. Marudzi dzisiaj z odejściem, zbiera się powoli, upycha w torbie jakieś zagryzmolone świstki i znowu je wyciąga, wygładza starannie wąską, jakby dziewczęcą dłonią. Aż naraz staje tuż obok mnie, czego nigdy dotąd nie robił, tak, że czuję na karku jego ciepły oddech. Zagląda mi przez ramię, patrzy na moją dłoń, którą próbuję zasłonić zeszyt, zawstydzony jednak, że tak niewiele zrobiłem. Więc patrzy na moją dłoń, ciemną, naznaczoną brunatnymi plamami, pokrytą skorupą stwardniałego wosku. I nagle podsuwa mi przed oczy kartkę papieru gęsto zapisaną. Litera obok litery, Alef przy Bet, Gimel przy Dalet, He przy Waw, ciasno ale wyraźnie, przy Zain Het i Tet przy Jod, czarne, starannie wykrojone, Kaf przy Lamed i Mem przy Nun, nie byle jaki to był kaligraf, który tak zmyślnie Samech przy Ajin, przy Pe Cade ustanowił nie pominąwszy najdrobniejszej kreseczki, ten, który przy Kof Resz i przy Szin Taw ustalił po wieczne czasy. -Więc zmarnowałeś tyle lat, a nie zgłębiłeś nawet alfabetu – nie wiem kto wypowiada te słowa, on, czy ja, ale raczej on, bo mój głos - nie używany od dawna - więźnie mi w krtani, zwija się, bulgoce. Pochyla się nisko nade mną, jego gorący oddech łaskocze mi piersi. -To w końcu nic- szepce – że wychytrzyłeś się z tą świecą, że żyłeś tak długo, to nic, ani to, że zdziałałeś tak niewiele, ale ten błąd, ten karygodny błąd! Więc jednak. Jak mogłem. Jak mogłem przez tyle lat nie dostrzec w tym krótkim, zaledwie z czterech liter złożonym słowie, tego podwojonego „Waw”, jak mogłem nie skupić się , nie przeczytać uważnie, nie odkryć tej haniebnej pomyłki, która sprawiła, że to wielkie imię, stanowiące treść świata, było tyko nic nie znaczącym nędznym niby-słowem JHWW. Jest już gotów do odejścia, obuty, z torbą przerzuconą przez ramię. Przeciąga delikatnie przywiędłą już nieco gałązką bzu po trefnym słowie, które natychmiast znika, a potem, zanim skieruje się ku otwartym drzwiom, zdmuchuje świecę tak szybko, że nie zdołam już nawet wyszeptać „Słuchaj Izraelu!.” JANUSZ WAŁEK Adam Świeżyński Wiosna w pustelni W mojej pustelni na wiosnę Dzikie wino ściga się z cyprysami O zachwyt nad tempem wzrostu I nad nieskazitelną głębią zieleni. POEZJA PROZA Błąd Bratki beztrosko i kolorowo rozwijają płatek za płatkiem Nie wiadomo skąd biorą siłę I czemu im się to nigdy nie nudzi. Magnolia postanowiła, że w tym roku jeszcze nie zakwitnie Twierdzi, że ma na to czas A na razie inwestuje w siebie. Zabiedzona sosenka ośmieliła się wypuścić młode gałązki Choć na starych usychają jej igły Stawia na to, co nowe. Lawenda wciąż anemiczna i wiotka Bo brakuje jej pewności siebie Głośno dokoła powtarza, aby wiele się po niej nie spodziewać. Sosna górska zgęstniała i nastroszyła się iglasto Wie, że nigdy nie będzie wielkoludem Dlatego postanowiła utyć i zostać największym grubasem. Dwa klony-bliźniaki wcisnęły się w dwa kąty Patrzą na siebie spod oka Każdy ma swój pięciopalczasto-bliźniaczy świat. Leszczyna falując króluje nad wszystkimi Kołysana jak łupina żaglowca na wzburzonym morzu Lecz nie wiadomo, czy stanie się orzechowa. W mojej pustelni na wiosnę rośliny są jak żywe myśli w głowie każda na swój sposób zielona a w dodatku z ambicjami na przyszłość. Ta pora bardzo im sprzyja ale dopiero po ostrej zimie okaże się, które z nich przetrwały na kolejny sezon. Przy grobie Profesorowi Kazimierzowi Kloskowskiemu Na gładkiej płycie czarnego granitu Ślizgają się nasze luźne wspomnienia Przyklejone do opadłych liści Całkiem i nie-całkiem martwych. Siedząc na ławeczce obok siebie Odczytujemy kolejne cyfry i litery Połączone z imionami osób Całkiem i nie-całkiem nam znanych. Szukając zbieżności wśród różnych dat Układamy chronologie i logiki wydarzeń Aby wszystko miało wyczuwalny porządek Całkiem i nie-całkiem zrozumiały. A potem z góry opada powoli Jeszcze jeden zielono-żółty liść Całkiem i nie-całkiem smutny. Samotność Na świeżo ściętych pniach drzewa Równo ułożonych przy drodze Usiadła samotność Pachniała sosnową żywicą Zmęczona całodziennym chodzeniem Krok w krok za mną Śmiało i bez wyjaśnień Objęła mocno całując Zalotna 41 całą sobą Przytulona spokojnie zasnęła Pewna, że nie zostanie sama W środku tego lasu Gdy zrobiło się późno Zaniosłem ją do siebie I została na noc A rano gdy otworzyła oczy Ujrzała samotnego jak ona – szczęśliwego człowieka Gazeta Literacka 41 PROZA Sławomir Majewski - To ma być cholernie prosta sprawa, rozumiesz? więc po kiego dorabiać wielką filozofię? jakieś dęte och! ach! czy duperele w rodzaju - Siergieju Iwanowiczu, dlaczego duszy smutno, czemu sercu żal? a la papa Czechow? w końcu nie będzie tego reżyserować Antonioni, Bergman czy Schlondorff... budżet mały, to i na filozofię nie ma kasy, to po pierwsze a po drugie, rozumiesz, to ma być film dla przeciętnego odbiorcy. po trzecie i ostatnie, obraz dla takiego widza, który lubi w filmie trochę wesołej gadki-szmatki, żeby latały gołe dupy i były różne fajne widoczki, kapujesz. no i ogólnie, żeby było mądrze i życiowo ale z cyckami i ruchaniem. taaak... No więc ta cała story zaczyna się od tego, że facet w chrystusowym wieku jedzie przez las i nagle psuje mu się samochód a ponieważ nie ma zielonego pojęcia o naprawianiu silników tylko o piciu pieprzeniu i pisaniu scenariuszy, bo gość jest scenarzystą, rozumiesz, to dalej rusza per pedes. Więc idzie przez ten las i idzie aż dochodzi nad jezioro a tam dziadek w ceracie i kaloszach łowi sobie leszcze czy coś takiego. Tak się fajnie składa, że ten dziadek jest miejscowym przewoźnikiem więc zabiera naszego bohatera łódką do miasteczka, do mechanika. Facet załatwia sprawę w warsztacie samochodowym a że kazali mu poczekać bo trochę potrwa zanim przyholują jego bryczkę, ustalą co się popsuło, no i zanim to zepsute naprawią, to idzie do knajpki na rynku, siada pod parasolem przy piwie i precelkach i jak to samotny facet przy piwie i precelkach, zaczyna wspominać swoje życie a baby przede wszystkim. Jak to facet. Siedzi tak sobie gryząc precelki, popija piwko i widzi małe dziewczynki, takie z mysimi ogonkami z którymi w dzieciństwie sobie pokazywali a potem podlotki łase na macanki w krzakach jak nutria na marchew, potem licealistki, później studentki a na koniec te ostatnie, dojrzałe kobiety. Popija, pali, wspomina i fajnie mu jest, bo sobie przy tym ogląda obrazki z przeszłości pełne cycuszków i cipeczek, ale ni stąd ni zowąd te wszystkie dziewczyny i kobiety zaczynają mu się materializować. Kolejno przysiadają do jego stolika z jakimiś wypominkami, wyrzutami że coś tam obiecywał, że porzucił, wyjechał bez słowa itede. No a jak tak, to facet zaczyna podejrzewać że coś tu nie za bardzo jest okej i myśli sobie - A niby skąd one tutaj wszystkie naraz, hę? Odbiło mi czy ki grzyb? Coś w tym stylu. A że na co dzień nie był aniołem, to cała historia powinna zakończyć się na przykład tak, że budzi się w Raju w którym dobry Bóg daruje mu drugą szansę. Że może wrócić między żywych i w tym podarowanym życiu ponaprawiać to wszystko co spierdolił w pierwszym. Tak... Nie, wcale nie tak. O Jezu, co to za syf? Jakieś zgrane do kości hollywoodzkie gówno! No dobra, no to może będzie lepiej jak się ocknie, powiedzmy, w jakimś pociągu? Że niby całe to miasteczko, te dupencje i tak dalej że to wszystko było tylko snem? Załóżmy że budzi się w tym pociągu, w wagonie jest tylko on i taka pachnąca, wysztafirowana ekskluzywna czterdziestka. Facet ziewa patrzy przez okno na koniki, krowy, wieśniaków, chatynki czy co tam widać, patrzy po przedziale a tu nagle ta czterdziestka uśmiecha się do niego obleśnie i kopie go w kostkę, wstaje, wychodząc kiwa mu głową więc on idzie za nią, ona wchodzi do kibla, niby to poprawia makijaż a wtedy on wpada do kibla, wywala z bluzki jej dwa cyce wielkie jak melony, o – takie! Nie nie nie, do dupy z takim pomysłem! Przecież to było w Mieście Kobiet dziadka Felliniego! No to może inaczej? Jak? Ano na przykład tak, że ten facet nie jedzie żadnym samochodem ani pociągiem, tylko zwyczajnym pekaesem do jakiegoś zapyziałego prowincjonalnego miasteczka, hen gdzieś na rubieżach, bo jest jakimś powiedzmy... No jakimś znanym kimś, jakimś pisarzem czy innym poetą i jedzie na spotkanie z wielbicielami jego twórczości. Jedzie sobie na to spotkanie jedzie, obok niego babiny z wiklinowymi koszykami pełnymi jaj, jacyś wąsacze w józwach-gumofilcach, rachityczne niedożywione dzieciaki no, jednym słowem folklor. Folklor i surowa wieś nasza, kapujesz? No więc jechał i jechał aż w końcu dojechał ale na miejscu okazuje się że tego spotkania nie będzie bo... Bo co? Nie będzie, bo co się na miejscu okaże? A żesz kurwa jego mać! Za Chiny ludowe 42 nie mam pojęcia! A do cholery z tym wszystkim, później się zobaczy. Taaa... No to co? No to nic, na razie niech sobie jedzie przez las aż do miejsca w którym zepsuje mu się samochód. Może lepiej wyjdzie, jak nie spotka żadnych kobiet-widm, tylko depcząc poziomki będzie je wspominać? Może. Zobaczymy. Początek już jest a to najważniejsze, nie? KONCEPCJA PIERWSZA Jadąc mroczną wąską alejką miedzy bukami i sosnami klnie bagnistą drogę - Noż, kurwa! I to ma być ten objazd? Innej drogi nie mieli, tylko takie bagno? Cholerne cioty! W prześwitach 42 Migotania 52 CHOLERNIE PROSTA SPRAWA widzi jezioro z kaczkami i perkozami a po drugiej stronie kościelną wieżę i pstrokate dachy jakiejś mieściny. Nagle drogę przebiega mu sarna, więc się uśmiecha - Ojej, żywa sarna! I wzdycha elegijnie że kiedyś, w starych dawnych dobrych czasach to było normalne: sarny, żubry, tury, bobry a dziewuchy były hoże, miały wielkie tyłki, pachniały siankiem i oborą a teraz? Ech! I wtedy przypomniał mu się list od Elzy. Ten który trzyma w dyplomatce razem z piersiówką, koncepcjami scenariuszy i pornograficznymi fotkami swojej byłej żony. Tak naprawdę, to ta jego Marlena miała na imię Gabryśka a w drucianych lennonkach wyglądała zupełnie jak Gandhi. Bo niektórym tak się trafia. A Elza? O, Elza... Elza to była zupełnie inna bajka. Elza napisała, że u zbiegu Ontario i rzeki Świętego Wawrzyńca wszystko jest OK a klony są czerwone jak pomidory i że u Indian Seneca też jest OK i że jej samej u tych Indian nad brzegiem Ontario też jest OK. Jak tak, myśli sobie, to OK. Co mnie z nią łączy? A było trochę zmierzchów, trochę nocy i proporcjonalna ilość poranków. Wszystko dokładnie w takiej kolejności. Ile wtedy miała? Równiutko siedemnaście, nogi po szyję i strzechę postrzępionych włosów w kolorze brudnego siana. Cycki miała bardzo małe ale bardzo ładne, taki rodzaj chłopczycy bez tyłka a do tego perfekcyjna głupota na długich zgrabnych nogach. No i proszę proszę... a teraz jest w Kanadzie. Co najlepiej pamiętam? Zaraz zaraz... chyba zapach potu, zielonkawe tęczówki, miękkość włosów łonowych. Aha i wątpliwą szlachetność jej perfum. Kiedyś jak w hotelowym pokoju poszła sikać, nalał sobie wódy i w samych slipach i klapkach wyszedł na balkon zapalić. Patrzy a na balkonie niżej leżą na leżakach tłusty facet i baba, okrutna maciora z plamami kremu na otłuszczonym ryju, oboje w ciemnych okularach. Facet drapie się po jajach, dłubie w nosie a ta jego Maciora raptem mówi - A, szkoda gadać, Maks... Maks? Maksymilian? Jak ten rozstrzelany cesarz meksykański, jak zgilotynowany Robespierre czy jak Von Sydow, ten od Bergmana? Maks ma bermudy w palmy i napisy Aloha!, siatkowy półkoszulek jak rumuński spawacz a na łysej glacy wystrzępioną panamę. Żłopie piwsko z butelki, beka jak świnia i z odrazą przez szkło patrzy na Maciorę która podciągając majtasy w groszki pachnące kończy napoczęte - Szkoda gadać, Maks... Marietta zaszła i nawet nie wie kiedy i z kim, zdzira! Marietta zaszła? No no, patrzcie państwo. A więc będą dzieci. No i OK, jak tym Indianom Seneca. Każda opowieść jest jak niekończąca się wstęga Möbiusa więc Elza dalej sika w kiblu, majtasy Maciory nadal są w pachnące groszki, po niebie pełzną chmury a tam o, na placu stoi dorożka i szkapa z pochylonym łbem. A tam o, na tarasie śliczności la donna è mobile przewija dziecko. È mobile? È mobile. Mobilis in mobili czyli kapitan Nemo czyli Nautilus. A jeśli tak, jeśli Nautilus, no to Nautilus pompilius czyli taki jeden zajebisty głowonóg znany jako łodzik czyli pływak a ja się wtedy podczas sztormu o mało nie utopiłem, no ale tamten pływak i w dodatku wcale nie łodzik tylko taki opalony w czerwonym czepku podpłynął i podholował mnie do brzegu a ja się ze strachu zeszczałem do morza jakby mi jeszcze było za płytko... Skończyła sikać? Tak. Ubiera spódniczkę, pończochy z gatunku „samonośnych” i body z purpurowo-czarnej koronki. Bez stanika, żeby każdy mógł podziwiać jej maleńkie cycki bo podnieca ją jak widzą a szczególnie te wszystkie żałosne, podstarzałe zazdrosne żony tych żenujących, podstarzałych, zaślinionych na jej widok mężów i dlatego nie wkłada majtek a do mini szczególnie nie wkłada, więc dookolne oczy, usta, uszy, szepty - Widzisz tę zdzirę? - Widzisz tę dziwkę? - Och, co za kurwa! - Dziwka! - Co za bladź! - Co za suka! - Bez stanika! - I bez majtek! - W lokalu? - A jak się rozkracza! - Świnia! - Ty widzisz, kochanie? - Widzę, kochanie. Po prostu ekshibicjonistka. Była ekshibicjonistką, fakt. Ekshibicjonistką i nie tylko. Na przykład siedzi sobie gołą dupą na podłodze, dopala papierocha i ni stąd ni zowąd mówi do mnie - Mójty, słuchaj... A co ty byś Mójty powiedział na to, jakbyśmy zrobili sobie teraz jakiś fajny trójkąt? I nie czekając na odpowiedź, wykręca numer agencji towarzyskiej - Chciałbym zaprosić do pokoju numer 1024 w hotelu Continental jakąś ładną panią... Dla mnie i mojego partnera. Bo ja wiem...? Tak ze trzy, cztery godzinki. Aha, tylko żeby panna była z jak największymi cyckami! Tak tak, może być nierozgarnięta. Tak... Oczekujemy pani z jak największymi cyckami... Cycki wielkie jak dynie były jej niezbędne, albowiem odczuwała organiczną potrzebę ssania atrapy piersi swojej mamusi. Atrapy, bo oryginał gdzieś tam po nocach z kimś, tak jak ona po nocach ze mną... No, ale to krzepiące że u Indian Seneca jest OK. Ich squaw na pewno mają wielkie cycki. A jako że każda opowieść jest jak... itede, natłuszczona Maciora z tamtego balkonu miała wielkie obwisłe cyce i majtasy w groszki pachnące a pachnący groszek piął się po wiekowym szarym murze tam, na wyspie, oddzielając parcelę markiza-de-coś-tam od tego zagajnika w którym nabożna jak sam Szatan Stephanie zwana przez familiantów Stefanką, czytała Kochanka Lady Chatterley pióra tego zboczeńca, D. H. Lawrence. Opalając rybio-białe półdupki szczytowała prawie po każdym akapicie - Aaaach... Aaaach, te jej niewinne, fiołkowe oczęta! I tamten błysk słońca na medaliku z Najświętszą Panienką, leżącym niewinnie w rynience między jej piersiami, kiedy odpędzając szatańskie myśli powtarzała Ave Maria gratia plena, Dominus tecum, Benedicta tu mulieribus et benedictus fructus ventris tui Jesus. Jej osobisty fructus zawinięty w kawałki okrwawionej ligniny spoczął w kiblu doktora Jeana-Claude Maurice, ginekologa nader wziętego. Dramat rozegrał się na wyspie strzępiastych skał, na Korsyce, kolebce Cesarza Francuzów, gdzie orłosęp brodaty rozrywa kozie ścierwa. Stefanka przeleżała cztery dni w pokoju willi na wzgórzu opodal Olmucciu gapiąc się na morze, pogryzając pinole i chałwy, zastanawiając czy lepiej żeby jednak tak, czy jednak lepiej żeby nie? Czy po długich wahaniach i ogryzania paznokci Stefanka poinformowała swą matkę lub patriarchę rodu o zbrodni na owocu żywota swego? A skąd! A niech Bóg broni! Ojezu, Jezu, nie! No a jak nie, to nie, prawda? Jasne, że prawda. Więc tamte groszki pną się po panamarkizowym starożytnym murze a Stefanka w asekuracji wielkiego czarnego nowofundlanda wdycha żywiczną woń sosen, jodeł, modrzewi, cyprysów i pinii otaczających oceanem szpilek Aix-de-Chretienne. Wyobraża sobie rozmaitości à propos tej suki, tej zdziry, tej kurwy, tej, tej... Lady Chatterley i jej leśnego kochanka który przecież doskonale nadawałby się na kochanka dla niej, Stefanki, tu i teraz nago rozłożonej w lesie w żywicznym zapachu żywic drzewa wszelkiego no, niekoniecznie zaraz Dobrego i Złego a nawet bardziej Złego ode którego Ty obroń mnie, bo Tyś mą ucieczką i moją radością... Jak to leci dalej? Który? Aaa, 32,1-2.5.11. I jeszcze, że Pan jest pasterzem moim i nie brak mi niczego. Tak... Więc dokoła konarów drzew nad Ontario u tych Indian Seneca jest OK? Ojezu, to dobrze! KONCEPCJA DRUGA - Noż, kurwa! Silnik zamilkł pośrodku lasu na nieludzko grząskiej, zrytej przez dziki ścieżce. Po wielokrotnym piłowaniu gaźnika dał sobie spokój, wysiadł i podniósł maskę bezradnie patrząc na mechanizm. Rozejrzał się i wtedy między drzewami dostrzegł błyski jeziora a skoro tak, no to na pewno znajdzie się jakaś pomoc. Ludzie od zawsze budowali sobie nad jeziorami jakieś szałasy, chatynki, jakieś zagrody, domy i różne takie. Zabrał z siedzenia dyplomatkę, trzasnął drzwiami i wszedł między drzewa. Z jak największymi cyckami... Bóg z nią! Jakiś ośrodek wypoczynkowy albo jakaś chałupa... Z jak największymi cyckami... No w końcu ktoś gdzieś musi tutaj mieszkać. O matko, wlazłem w gówno! No żeby w lesie wejść w gówno? Kto sra po krzakach, gajowy? Wytarł podeszwę o mech i ruszył uważnie patrząc pod nogi. Wreszcie dotarł do brzegu i z prawej strony zobaczył pomost a przy nim odrapaną z zielonej farby łódź i faceta w siwej ceracie. - Dzień dobry! Mam problem, samochód mi się zepsuł w lesie niedaleko stąd, tam o. Nie wie pan czy w tym miasteczku jest jakiś mechanik? - A jest mechanik, jest. I to dobry. - Ojezu, wspaniale, przewiezie mnie pan? Zapłacę, oczywiście. - A oczywiście. Wskakuj pan! Ave Maria gratia plena, pomyślał, ja to mam szczęście! I pomyślał że każda opowieść jest jak niekończąca macht a oni dwoje wpadną do jakiejś fajnej knajpki na szklaneczkę whisky albo jakieś inne coś. Zachęca ją i zapewnia, że zna taką jedną fajną żydowską czy irlandzką knajpkę niedaleko stąd - To tylko parę kroków stąd, zapewnia więc ona szybciutko ucięła te jego kombinacje, bo jak każda napalona suka wyczuła w nim równie napalonego, oślinionego psa z podniecenia drapiącego pazurami parkiet. - Ty, a może po prostu wpadniemy do ciebie, co? Chyba znajdziesz jakiś alkohol w kuferku na strychu? Na to on się roześmiał - W kuferku na strychu? Jajcara z ciebie. Alkohol zawsze trzymam obok łóżka mówi, a ta poprawia włosy unosząc i wyprężając lewy cycek uśmiecha się,, delikatnie ściskając go za fiuta pełną garścią. - No to na co jeszcze czekamy, Dick? Wychodzą po angielsku a że sierpień jest gorący więc nawet o świcie czują jak lepkie powietrze klei im ubrania do skóry. Przeszli kilka przecznic gadając o obrazach Efendiego, Warhola i Liechtensteina a potem o Franku Lloydzie Wrighcie i o betonowej kaplicy Notre-Dame-duHaut w Ronchamp wedle Le Corbusiera. Przecięli skwer na którym Pierrot z Colombiną odgrywali przed pustką ulic dramat swojej miłości. Wrzucili im do puszki po dolcu i dostali w podzięce spłakane uśmiechy ćpunów; taksówkę złapali ciut dalej. Wsiedli i od razu zaczęli się całować i obmacywać a Gwen pochyliła się nad jego rozporkiem. Skończyła nim dojechali, wytarła usta i dłonie w chusteczkę a kiedy wysiadła taksiarzJamajczyk wychrypiał z podziwem i zawiścią - Ty to masz szczęście, człowieku! Otwierając przed nią drzwi na klatkę schodową popatrzył na tę jej figurę i włosy i znowu porównał ją do Kim Basinger i pomyślał jak ten Jamajczyk - Ale mam szczęście! Z tą Gwen to było spory kęs czasu po tym jak wyżebrał wizę i z Paryża, wprost z garsoniery Jeanne która naprawdę miała na imię Marguerite i była cholernie elegancką prostytutką z którą żyli przez spory kęs czasu najpierw jak braciszek z siostrzyczką a potem jak mąż z żoną, wskoczył na pokład Boeinga 767 i ruszył na podbój Stanów, licząc że swoim literackim talentem powali na kolana całą Amerykę i sporą część Kanady. Słodki Jezu, myślałby kto że jakiś drugi Hemingway, co za dupek! Pomieszkał na takiej małej wyspie w zadupiu Ameryki z taką jedną fajną laską o żydowskim imieniu Miriam i z jej córeczką a potem się rozstali, bo on szukał perwersyjnej, namiętnej jak wulkan ździry a ona męża, który strzygłby co tydzień trawnik a przy posiłkach odmawiałby modlitwę. Naprawdę wyżebrał tę wizę? A skąd! Przecież te amerykańskie skurwysyny same, ot tak, z dobrego serca by mu jej nie dali. Więc nawet nie to że wyżebrał czy wyskamlał jak jakiś, kurwa, pierdolony żebrak podkościelny, bo ci mu trajlowali na okrągło że takich rewolucjonistów jak on, to oni u siebie mają na pęczki w każdym rozmiarze i kolorze a ten jojczył że ojej! przecież tyle zrobiłem dla wolnego świata a oni tak tak, my to wszystko doceniamy i pamiętamy i rozumiemy ale i niech pan nas zrozumie. No, takie tam pierdu-pierdu. Łgali skurwysyny, jak to Amerykanie w sprawach wizowych dla tępych, leniwych, brudnych, wiecznie zapijaczonych Polacks, bo gdyby był Niemcem... Aaa, Niemcem, no ale nie był. A poza tym Szwaby wiz do do USA nie potrzebują. No, ale gdyby, rozumiesz. W końcu dostał tę wizę, bo wstawiła się za nim taka jedna chuda-ruda z ichniej ambasady w Paryżu. No ta sama, z którą parę razy się pieprzył a ona pieprzyła się z tym grubym łysym od wiz. No, mniejsza. Teraz rozumiesz, dlaczego gdy dotarł nad brzeg i zobaczył ten poczerniały i omszały pomost a przy nim łódź i faceta w ceracie, znowu pomyślał - Ale mam szczęście? KONCEPCJA TRZECIA Zdejmuje torbę z półki bagażowej, spieszy do wyjścia bo przyjechał z opóźnieniem prawie godzinnym i teraz niecierpliwie sunie za opasłą babą z tobołami przed którą drepcze para wymęczonych emerytów, trzy rozchichotane gówniary i żydopodobny student z dredami jak Boby Marley a w dodatku w jarmułce o barwach flagi Jamajki. - Matko jezusowa! zaskowytał w duchu i wysiadł ruszając w kierunku bramki wiodącej na ulicę. Nigdy nie był w tym miasteczku więc nie ma zielonego pojęcia o topografii a o siedemnastej ma spotkanie z Górską, z tą poetką i wicedyrektorką miejscowego Domu Kultury która zorganizowała mu wieczór autorski i wynajęła pokój w hotelu. Spojrzał na zegarek, za dwanaście piąta! Za dwanaście czyli zaraz. Boże, jak on nienawidzi się spóźniać! Za dwanaście, psiakrew. Pokój w hotelu? No pięknie, kurwa, pięknie ale gdzie jest ten pieprzony hotel? Zawrócił, podszedł do brudnawego okienka z odrapanym napisem Information i już po chwili wskazujący palec Cycatej pełznąc jak tłusta larwa po zażółconym planie miasta wskazał mu kierunek - Pójdzie pan tutaj, potem tam, potem tu, potem prosto, potem w lewo, znowu prosto a potem w prawo no i to będzie dokładnie o, tutaj. Trafisz, kochaniutki? - Trafię. A jak nie trafię, to zapytam kogoś po drodze. - Bardzo mądrze. Koniec języka za przewodnika, kochaniutki. - Dziękuję bardzo. - Nie ma za co, kochaniutki! Wypięła baloniaste cycki uśmiechając się przy tym nader mile. On też się uśmiechnął nader mile, wyszedł i po ośmiu minutach ostrego marszu znalazł hotel dokładnie tam, gdzie go wskazał palec wskazujący Cycatej. Zameldował się u młodej, bajecznie obrzydliwej suchej pindy pachnącej geranium i naftą. Pomyślał, że na pewno smaruje tym chore mięśnie bo niby dlaczego taka sucha? Zostawił dowód, wziął maleńki kluczyk zawieszony na olbrzymim breloku odlanym z mosiądzu, wszedł na drugie piętro, otworzył drzwi i na widok pokoju jęknął i pomyślał, że Plaza to to nie jest. Szafka nocna, wąski tapczanik-prycza, szafa i stół pośrodku a wszystko z płyt wiórowych imitujących czeczot za pomocą okładziny na wysoki połysk. A co mi tam, na jedną noc może być. Aha, muszę kupić flaszkę. I coś do popicia. I odlać się, ojezu! Rzucił torbę na łóżko i wszedł do łazienki. Odleję się, opłuczę sobie pysk i zejdę, na pewno już czeka. Albo zaraz przyjdzie. Skończył sikać, strzepnął, zapiął spodnie, spuścił wodę, podszedł do umywalki zdejmując zegarek i zaczął myć ręce. Mam nadzieję że kobita nie jest członkinią jakiejś pieprzonej ciemnogrodzkiej sodalicji, co to żadnej wódki, przeklinania i seksu i w ogóle nic z tych rzeczy, które są bliźniego jej. A oślice przede wszystkim. Wytarł dłonie do sucha i wyszedł. Dopiero na korytarzu poczuł dziwny luz na przegubie. No fajnie, myśli, zostawiłem zegarek na półce nad umywalką. Wprawdzie żadne mi tam wielkie halo, no ale w końcu to pamiątka po. Wrócił, założył zegarek i patrząc do lustra pomyślał że jest nieźle. Nieźle? A pewnie że nieźle zważywszy tydzień picia i dzisiejszą jazdę, czterysta dwadzieścia kilometrów jak w pysk strzelił. Kurwa, wiszę Ludwikowi za ostatnią flaszkę. No nic, oddam jak wrócę. Wszedł do restauracji i Jezu niemiłosierny! pomyślał na widok kłębów spalin papierosowego dymu nad stolikami, co za syf! Rozpoczął poszukiwania twarzy kobiety którą ledwie kilka razy widział na maleńkiej fotografii obok jej wierszy zamieszczonych w Almanachu. Ta? Nie, chyba nie ta. Ta jest za stara. A tamta? Och, nie. Może ta? Nie, to na pewno nie ona. No, żesz jego mać! I wtedy usłyszał swoje imię. Usiedli przy stoliku zaścielonym obrzępalską serwetą w wytartą czerwoną kratkę, pośrodku której w maciupkim wazoniku dogorywał polny rumianek w asyście sztucznej paprotki. - Pan pewnie bardzo zmęczony, panie Ryszardzie, tyle godzin się pan do nas telepał. Zaprzeczył energicznie, mówiąc dziarsko jak komandos, że dla niego to nie pierwszyzna i że on od wielu lat tak się buja po Polsce chałturząc po najróżniejszych miastach. Kłamał bezwstydnie, fakt, ale przecież w zbożnym celu, bo tych paru złotych potrzebował jak cholera. - Pani Krystyno, szalenie pani dziękuję za pokój. Bardzo przyjemny pokoik i bardzo przytulnie urządzony. A w ogóle, doprawdy nie wiem jak mam pani dziękować za dzisiejszy wieczór. Wie pani, w końcu żaden z mnie Hłasko czy inny Konwicki. I dorzuca jeszcze skromniej - Boję się, że czytelnicy będą mną zawiedzeni bo co ja tam wiem o pisaniu... - Jest pewien problem... - Problem? Z czym problem? - Z tym naszym spotkaniem jest problem. Dlatego nie czekałam na pana na dworcu pekaesu choć takie miałam plany. Widzi pan, przed godziną wróciłam z Warszawy, z ulicy Mysiej. Zrobiła pauzę. - Pan wie co jest na Mysiej w Warszawie? - Na Mysiej? W Warszawie? Nie mam zielonego pojęcia. A co tam jest? - Tam jest Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Cenzura. Wezwano mnie do Cenzury w pana sprawie, w sprawie dzisiejszego spotkania i w ogóle. Teraz pan rozumie? O tak, teraz zrozumiał. O, jak on to teraz zrozumiał! I jak on teraz zrozumiał Ludwika który parę dni nazad kiedy chlali wódkę w Dwójce na Puławskiej, powiedział mu ostrzegawczo - Jeszcze się przekonasz jak ci skopią dupę. Kobieta patrzy na niego rozumiejąc, że zrozumiał. - Oczywiście, panie Ryszardzie, wypłacimy panu pełne honorarium i zwrot kosztów, ale... - Ale potkania nie będzie. - Niestety, nie będzie. Z tego co wiem, już zostało odwołane przez mojego dyrektora na polecenie Komitetu Powiatowego. Oczywiście, z powodu pana choroby rozumie pan. - Oczywiście, z powodu mojej choroby, rozumiem. - No ale wypłacimy panu pełne honorarium i... - 43 Mówiła to pani przed chwilą. - No tak, przepraszam ale jestem cholernie zdenerwowana całą tą sytuacją. Co pan im zrobił? Dogasił papierosa, zapalił drugiego i zawołał kelnerkę - Da pani połówkę Czystej. Tylko proszę podać w karafce, nie w butelce. I jakiś sok czy co tam macie... - Wódki na karafki nie podajemy. Wódkę podajemy w pięćdziesiątkach albo w setkach a do picia może być Cytrynada albo Polo-Cocta może być a do każdej wódki obowiązuje zakąska na przykład plaster Goudy z garnie albo jedno jajeczko po tatarsku z garnie albo filecik ślecd. str.44 dzika z garnie... PROZA się wstęga Möbiusa albo ruska Matrioszka, bo co jak co ale szczęście to on miał! - Pytasz mnie dziesiąty raz kiedy wyjeżdżam! Gwen zatrzaskuje walizkę a on siedzi nieruchomo w antycznym wyleniałym fotelu, z lubością sącząc nabrzmiałe ciepłem wino. - Pytam cię dziesiąty raz, mówi flegmatycznie, bo chcę mieć pewność że na pewno wyjedziesz i że na pewno nigdy więcej cię nie zobaczę. Ani tutaj, ani gdziekolwiek na jakiejkolwiek drodze mojego życia! Dopija wino a potem bawi się wysmukłą nóżką kieliszka. Gwen znieruchomiała, zaskoczona i rozeźlona rzuca walizkę. - Aaa, więc to tak?! - Ano, tak! Odpowiada z mściwą satysfakcją i dolewa z butelki ciepłego wina które dopiero teraz wydaje mu się nieocenione w smaku. - Nigdy mnie nie kochałeś! Krzyczy Gwen. Nigdy! Podchodzi do stolika, bierze butelkę i pije prosto z szyjki. - Prostaczka! Butelka rozbija się na ścianie ponad jego głową, tuż obok Modiglianiego. - Cham! - Uważaj, suko! Zniszczysz Modiglianiego! - Pierdolę Modiglianiego i ciebie, ty cholerny sukinsynu! - Zmarnować takie wino! Krzyczy. Ty idiotko! Wiesz jakie to wino? No wiesz jakie? To Chateau-Petrus. Oryginalny Chateau-Petrus z Bordeaux, z Francji! To nie te szczyny które pijasz ze swoją kochanicą, ty... Gwen bierze się pod boki, wykrzywiając ironicznie twarz. - Co ty nie powiesz? Oryginalny kto? Parodiuje jego głos. Oryginalny Chateau-Petrus z Bordeaux, z Francji. Wina ci żal ty skurwysynu a mnie ci nie żal? Naszego małżeństwa ci nie żal, tylko Chateau-Petrus z Bordeaux we Francji? Podchodzi do okna, wraca do drzwi, podnosi walizki. - A żebyś zdechł, ty... Szuka najbardziej obelżywego epitetu. Ty... chateaupetrusie! Trzasnęła drzwiami a on opadł na fotel. Słyszy trzask drzwiczek samochodu, warkot silnika i myśli że kto wie, może to jego ostatni Chateau-Petrus, bo ona jutro z samego rana pozamyka ich wspólne konta a jak na złość, to była ostatnia taka butelka... No ale przecież ma jeszcze od cholery innych win. Wstaje, otwiera barek i bierze na oślep. Dobry omen, myśli, calvados Père Magloire. I od razu uwierzył, że może jeszcze nie wszystko... No, pomyślał, a jak wszystko pójdzie się...? A to chuj z nią i z tą ich całą Hameryką i z Gwen! A w ogóle, to co to za imię Gwen? I wspomina, jak to było, kiedy było. Marc Efendi zaprosił go na wernisaż. Miał przyjść z osobą towarzyszącą ale poszedł sam, bo ta jego ówczesna lesbijska dupa, ta Marlena-Gandhi jak raz poleciała do Namibii, Etiopii czy innego Kongo w sprawie ginących oryksów, surykatek i kij wie czego. Bo jak nie wierciła studni w Somali żeby jej nubijscy bracia mogli zaspokoić pragnienie, to odpędzała japońskie kutry od wielorybów albo wiecowała z innymi oszołomami przeciw koncernom, globalizacji, zlodowaceniu i że precz z gotowaniem! Nie było jej, no to poszedł sam. - Ryszu, ty to masz pieprzone szczęście! Wrzeszczy Marc kalecząc jego imię a wciskając mu whisky mówi że jakaś Gwen też przyszła sama, więc masz pieprzone szczęście, Dick. Zaraz, zaraz a gdzie się ta Gwen podziała? - Gwen? Co to za imię Gwen? Kto dzisiaj nosi imię Gwen? - Ja, powiedziała stojąca za nimi Gwen a on odwrócił się i jak raz pomyślał o Kim Basinger w 9 1/2 Tygodnia, tym filmie z Mickeyem Rourke. Sącząc drinki krążyli od obrazu do obrazu, od rzeźby do rzeźby a Gwen przypominała mu Układ Kazana i Gwendolinę Hunt zagraną przez Faye Dunaway i wtedy on sobie przypomniał, jak bohater filmu, podstarzały Eddie Anderson którego grał Kirk Douglas wjeżdża takim śliczności białym Alfa Romeo Spider 1600 cabrio pod olbrzymią ciężarówkę. Nie to żeby się zabić, nie tylko po to, żeby wypróbować los. I przypomniały mu się sceny erotyczne z filmową Gwen na skórzanej kanapie w jakimś biurze, zbutwiały drewniany dom nad stawem czy jeziorem, umierający nieogolony starzec, perskie dywany, Grecy czy Ormianie, wariatkowo... - O rany, Gwen! No jasne że pamiętam, Układ Kazana! Gadali też o innych filmach Kazana, o Na Wschód od Edenu który reżyserował według powieści Steinbecka i o Gościach w którym przewrotnie mścił się na Steinbecku za to, że sam donosił Komisji do Spraw Działalności Antyamerykańskiej na kumpli aktorów a Steinbeck nie. Wymknęli się z Edgarem i Bonnie i pojechali do Güntera Glocka, pedziowatego jazzmana z Berlina Zachodniego który zjechał na kilka koncertów i był bardzo dobrym znajomym Güntera Grassa, tego niemieckiego pisarza noblisty. - Że Günter był w Waffen-SS? No i co z tego? wrzeszczał napity Glock. Waffen-SS, wielkie mi rzeczy! Ziomal, ja cię osobiście zapewniam że Günter jest okej! zapewnił go osobiście a ze ściany smętnie zwisała flaga ze swastyką. - Skoro jest okej to okej, powiedział i zaproponował Gwen żeby zostawić tych faszystów, niech sobie chleją adolf-hitler-schnapps w tym Ober-Komando der Wer- Gazeta Literacka 43 PROZA cd. ze str.43 - Ojezu! Niech pani da te pół basa w dziesięciu pięćdziesiątkach albo w słoiku po ogórkach i przyniesie tacę jaj w śledziach i serach razem z garnie po tatarsku, japońsku czy żydowsku, dobrze? - Łomatko, coś pan taki nerwowy? Widzieliście go, jaki nerwowy? Też coś, jaki nerwowy. Obraziła się i odeszła wzruszając na przemian ramionami jakby podrzucała na nich maleńki piłeczki. - No więc panie Ryszardzie, jaką pan popełnił zbrodnię że zagrozili mi cholernymi kłopotami, za zorganizowanie spotkania z panem? Madame Maria hrabina Sokolnicka cała w kameach, brylantach i złocie platynowe włosy i piękne, spłowiałe błękitne oczy, pergaminowa dłoń na gałce laski z kości słoniowej. - Kawaler przybył z ojczyzny? A z których to kawaler się wywodzi? Siedząc w fotelu pod oknem, patrzy na wydającą szeptem dyspozycje. - Charles! Podaj na tarasie. Będziemy słuchać Chopina. Szopę? A jakże - Szopę! Wprawdzie wolałby Bessie Smith albo Lee Hookera a w ostateczności popatrzyć na balet gołych murzynek, no ale jak tu kurwa bez Szopę? Zapala papierosa bo i Hrabina zapala przyjmując kościaną fifkę od brzydkiej jak noc służącej, która brzydką jest by nie wodzić na pokuszenie wnusia-Henrysia. - Więc powiadasz panie kawalerze że w ojczyźnie komuniści nadal... - Tak, nadal. - No tak. Biedna ta nasza Matka-Polska! Wstrętni bolszewicy! Proszę opowiadać. Więc snuje nużące go opowieści o miastach, wsiach i pejzażach. Nużące rozdrapywanie ran pamięci: Mesjasz Narodów. O Polsko, za miliony cierpiąca! Łopot spłowiałych skrzydeł sztandarów Za Waszą i Naszą... Kościuszko, Racławice, Westerplatte, Katyń. Ten cały bogoojczyźniany serwis a tu hrabianka Anna zajeżdża przed gazon pryskając żwirem spod kół sportowego Jaguara. Mała-czarna na cienkich ramiączkach, niebosiężne szpilki, fin-de-siecle w całej krasie, nawet fryzura mode. Towarzyszy jej Barbara, dziewczyna nijaka, typ „kartoflanka”. Sypia z Anną. Przywitalne cmokanie powietrza. Na obiad jest pieczona gęś, nadziewane gęsie szyjki, kawior, trufle, szampan, dzicze combry co tylko zechcesz. Usta ociekają tłuszczem, połyskują złote zęby, precjoza, szpilki do krawatów, brylanty, pomada, zapach drogocennego piżma i koronek brabanckich. Czy to déjà vu czy to teraz, koniec dwudziestego wieku? Tak, to dzieje się teraz a zupełnie jak kiedyś. Paląc papierosy stoi z Henrysiem i Anną nad stawem. - Kawior był źle otarty, skarży Henryś. - Tak a krzesła niedopasowane do dupy. Odpowiada Henrysiowi bo całe to towarzystwo zaczyna go wpierniczać. - Nie chwytam żartu... Powiada Henryś i marszczy brwi. - Ach, nie ważne. Odpowiada idąc za śmiejącą się do rozpuku Anną. - On niczego nie chwyta, to palant, mówi Anna biorąc go pod rękę. - Hrabianko, takie słowa w twoich ustach? - Ach, daj spokój! A co ja mam z tym wszystkim wspólnego? 44 Rys. Marek Przybyła 44 Migotania 52 - Krew, kochana! Nazwisko, wychowanie, krew. Za trzydzieści pięć lat będziesz wyglądać i zachowywać się jak twoja babka. No wiesz laska, pince-nez, bujak, koronki... - Nigdy. - Pożyjemy, zobaczymy... Zmieniają temat siadając w altance nad stawem. - Co u Denisa? - A maluje jak zawsze. Obecnie tryptyk dla katedry w Rouen. - Ooo! - Zdecydowanie tak. Niedawno byłem u niego. - W latarni? - W latarni. - Pięknie tam. Pływają sobie łabędzie, chińskie kaczuszki-mandarynki, kwitną nenufary; jest antycznie i arystokratycznie. Dopijają i wolniutko idą w kierunku domku myśliwskiego. Umawiają się na poranną eskapadę. Boi się koni od czasu kiedy wielokrotnie zrzucił go podobno spokojny i potulny konik. Zatem Anna pojedzie wierzchem, on motorem Henrysia a Henryś nie pojedzie, bo jeszcze śpi ze swoim przyjacielem Gilbertem. I po co vieux Madame wybiera mu brzydkie pokojówki? Rankiem spotykają się nad zalanymi wodą sztolniami starej kopalni jest upalnie, pachnie owsem z pól, spadziowym miodem i rzęsą. Woda jest ciepła, bazalty rozpalone, bzyczą trzmiele, sielanka. O czym powinna opowiadać dziejąca się historia? O dwojgu obcych sobie, choć znających się od lat ludzi, którzy w środowe przedpołudnie leżą na bazaltowej skale opalając się a opowiadając sobie nowinki, wspominają stare dawne dobre. Czasami całują się, czasem leżą obojętnie zapatrzeni w niebo, bazalt, wodę, rzęsę. Kochali się raz szybko, żarłocznie, z rozpaczą. A potem patrzyli w niebo szukając figur w chmurkach. O czym powinna opowiadać tu i teraz opowiadana historia? O historii opowiadanej. I o niczym więcej. Jasne, każde z tych dwojga ma swoja własną historię - byłą, teraźniejszą i przyszłą: niezliczone gąszcze dróg jakie przebyli i które jeszcze przed nimi. Gdyby zostali ze sobą na zawsze, można by powiedzieć że mamy do czynienia z dwoistą drogą tymczasowej jedności ale nie, tych dwoje wstanie i odjedzie - ona na koniu pełnej krwi, cennym rumaku ze stajni Starej Pani a on na motocyklu Honda własności hrabiego Henryka, wnuka, syna, brata i przyszłego dziedzica. Ich karmy spotkają się jeszcze przy licznych stołach, bo każda opowieść jest jak niekończąca się wstęga Möbiusa. Spotkają się czasami w łożu, raz na szczycie wieży Eiffela, raz w Katmandu. Dwa razy pod rząd w hotelu w Brukseli udadzą że się nie znają: ona będzie z kochankiem, on z kochanką. Skiną sobie głowami. Żałując. Ostatni raz w Lozannie, on rzucający kallę na jej grób wspomni Ofelię, pchnięcie Laertesa, palce Otella na krtani, wodospad szklarkę, Canale Grande, jakiś zaułek w którym, pewną dorożkę w Warszawie i tyle. I aż tyle, jeśli dodać do tego goździkowy zapach w kompocie z gruszek który przypomni mu mandarynkowy zapach Dziewczyny w cieniu Latarni, sykatywy w pracowni pewnego Francuza, Denisa, smażoną baraninę w Paryżu i co najważniejsze - opiumowy zapach maleńkich piersi pewnej chińskiej dziewczyny. Było jej Kim? Kim jej było, ładnie. Tak... Każda opowieść jest jak niekończąca się wstęga Möbiusa i nieskończoność impresji impresjonisty w pełnym blasku déjà vu. - No więc panie Ryszardzie, jaką pan popełnił zbrodnię że zagrozili mi cholernymi kłopotami, za zorganizowanie tego spotkania z panem? Odpowiada szeptem, że niedawno wydrukowali kilka jego opowiadań w paryskiej Kulturze i paru literackich pismach amerykańskiej Polonii wypił łapczywie. - No więc to chyba dlatego. - O Jezu, no jasne że dlatego! Myślał pan że komuniści się nie dowiedzą? Że nie czytają tego, co pisarze z kraju publikują na Zachodzie? Mało mają agentów w środowiskach emigracyjnych? - Ale to było opublikowane pod pseudonimem, powiedział z rozczarowaną rozpaczą. Popatrzyła na niego zdumiona a potem z politowaniem pokręciła głową, dopiła wódkę, popiła Cytrynadą i wzięła papierosa. Zaciągając się głęboko mówi łagodnie - Chodź, pójdziemy na górę. Kiedy skończyli się kochać, on patrzył na jej tyłek kiedy szła do łazienki i pomyślał sobie, że jak na czterdziestkę to pani Krystyna ma ładne, całkiem niezużyte ciało i pomyślał że to już było. Już to gdzieś, kiedyś przeżył, że grali mu to przed oczyma i uśmiechnął się że OK, niech będzie, jak Elzie w tej Kanadzie. I tym Indianom Seneca. Kiedy weszła do łóżka, przytulił ją i głaszcząc po głowie przypominał sobie jak kiedyś nad jeziorem patrzył na jezioro. Nie myślał wtedy o niczym, tak jak teraz. Kot zwinięty w kłębek spał na ręczniku, stała kamionkowa flaszka z bimbrem, leżała kiełbasa i kilka kromek razowego chleba obłożonych liściem łopucha. Więc teraz zamyka oczy i znowu wyciąga na brzeg szamoczącą się rozpaczliwie płoć, wyjmuje haczyk z jej pyszczka i wrzuca rybę do wody. Myśli że każda, ale to każda nowa opowieść jest starą opowieścią. I że właśnie dlatego każda opowieść jest niekończącą się wstęgą Möbiusa. I że Ben Akiba... O, i taka była koncepcja trzeciego scenariusza. SŁAWOMIR MAJEWSKI Korespondencja Basha Maryanska Międzynarodowy Plener Malarsko Rzeźbiarski w Goluchowie na terenie Zamku w lipcu 2016 roku. B asha Maryanska jest artystką malarką i mieszka, a także pracuje od wielu lat w Nowym Yorku. Wystawia swoje prace w Ameryce i na całym swiecie, między innymi w Polsce. Od 2001 roku jest też kuratorem w galeriach sztuki Współczesnej na Manhattanie. Organizuje także międzynarodowe plenery i konferencje dla twórców z wielu krajów w różnych ciekawych i inspirujących miejscach na świecie. Tym razem zaprosiła swoją grupę do Goluchowa, gdzie stoi pięknie zachowany i odrestaurowany Zamek księżnej Izabeli Czartoryskiej, zaś ostatnio nakręcono tam ostatnie odcinki Harry Potter’a. Zamek otoczony jest pięknym parkiem zaprojektowanym i zrealizowanym przez jej męża Jana Działyńskiego. W latach siedemdziesiątych XIX wieku Działyńscy przystąpili do odbudowy częściowo zrujnowanej dawnej rezydencji Leszczynskich w stylu XVI wiecznych, renesansowych zamków nad Loarą. Z Francji sprowadzili architektów, rzezbiarzy i malarzy. Jednocześnie odrestaurowane zostały motywy polskie pochodzące z czasów Leszczyńskich. Prywatna Kolekcja Działyńskich zawierająca imponujące zbiory ceramiki antycznej aczkolwiek mono zubożona przez grabierze Niemców w czasie II Wojny Światowej stanowi nadal jeden z najciekawszych muzealnych zabytków w Polsce i w Europie. Dzisiaj zamek w Goluchowie znajduje się pod patronatem Muzeum Narodowego w Poznaniu. W tym niesamowicie inspirującym otoczeniu artysci z różnych krajow, - wielu z nich przyjechalo do Polski po raz pierwszy - tworzyli swoje dzieła w różnych technikach. Poza twórczym spędzaniem czasu miały też miejsce codzienne prezentacje każdego uczestniczącego artysty, który prezentował swój bogaty dorobek udokumentowany licznymi zdjęciami, oraz przedstawiał filozofię twórczą. Była to międzynarodowa konferencja, na której spotkali się artysci z różnych kultur. Powstały w Goluchowie w różnych rozmiarach obrazy, instalacje, rzezby, czy też ceramika. Wystawa końcowa pleneru odbyła się najpierw na dziedzincu Zamku, a pózniej została przeniesiona do Galerii 33 w Ostrowie Wielkopolskim, której dyrektorem jest artysta malarz Krzysztof Ryfa. Następnie wystawa ta została przeniesiona do Synagogi w Ostrowie, która pełni rolę placowki kulturalnej i odbywają się tam wystawy, koncerty i przedstawienia Krzysztof Ryfa połączył końcowe wystawy prac innych artystow, których sam zaprosił na planer odbywający się nieopodal równolegle w tym samym czasie, kiedy w Goluchowie przebywala grupa Bashy Maryanskiej. Wszyscy artyści z grupy Bashy Maryanskiej byli zauroczeni i zainspirowani Zamkiem, scenerią jak z bajki, wspaniałą lokalizacją w hotelu Muzealnym, uprzejmą obsługą, wspaniałą kuchnią, oraz warunkami do pracy. Inspiracje z tych spotkań pozostaną na długo w pamięci artystow, którzy wrócili do swoich pracowni w różnych miejscach na świecie by przetwarzać wspaniałe motywy i wrażenia ze spotkań w Goluchowie. BASHA MARYANSKA, NY, 08/16/2016. 10. Kogo należało szanować i z kim najlepiej było nie zaczynać? Poza tymi z dolnego pokładu, z którymi najlepiej było w ogóle nie utrzymywać jakiegokolwiek kontaktu? Nawet na nich nie spoglądać. Zero. Nic. Ich nie ma. Nie ma. Nigdy nie było. Zamykano tam największych zbirów. Prawdziwych skazańców, morderców, gwałcicieli, złodziei. I poza Wawą. Kogo? Siwy – prosty, nieco garbiący się kaletnik z Łodzi. Przybył na statek, jak wielu, wiosną 1940 roku po jednej z łapanek w okolicach ulicy Ogrodowej. Od razu kiedy wszedł na pokład zapytał – Kto tu jest kurwa najsilniejszy? Gdy tylko wskazano na pochodzącego spod Uralu Waszkę ten podszedł do niego i uderzył prosto w twarz. Wcześniej się upewnił. Podszedł, spytał czy kurwa to on jest Waszka i pochodzi spod kurwa Uralu. Gdy ten tylko rzekł – Tak, to ja jestem kurwa Waszka i pochodzę spod kurwa Uralu. - Siwy z całej siły trzasnął go i rozwalił mu nos. Po prostu. Bił dopóki ten nie zaczął krwawić i nie zemdlał, stłukł go na kwaśne jabłko. –Tutaj przyjaciele, kurwa, tutaj zaczyna się szacunek – powiedział i odszedł. Tak, szacunek. Nic innego jak szacunek. Oczywiście potem Siwy z Waszką zostali najlepszymi kumplami, którzy sami wymierzali szacunek to jednemu, to drugiemu. Gdy tylko coś się działo, od razu pojawiali się i „trzymali porządek”. Bo ktoś, poza Niemcami, porządek musiał tutaj trzymać. Inaczej byłby kompletny chaos. A nikt tego nie chciał. Byli jeszcze kapo, największe mendy jakich znał świat, jednak i oni nie dawali radę każdemu. A Siwy i Waszka tak. Bo byli po prostu „tymi dobrymi trzymającymi porządek”, których także „trzeba słuchać”. Tymi swoiskimi. Przyjacielskimi. Tymi w tej samej sytuacji co inni. Bo przecież lepiej zawsze dostać po mordzie od swojego, niż od obcego. W gruncie rzeczy byli dość przyjacielscy, może prymitywni, może za bardzo bluźnili i nadużywali słowa „kurwa”, ale odróżniali w dużej mierze dobro od zła, i zawsze jak się nadarzyła okazja pomagali słabszym, a ucierali nosa Niemcom. 11. Siwego i Waszkę często było słychać w nocy, kiedy ich śmiech odbijał się między pokładowymi korytarzami i przejściami. Od nitu do nitu. Było to teoretycznie zakazane, ale oni mogli, no właśnie mogli – nawet Niemcy mieli do nich szacunek i pozwalali na nieco więcej, niż innym. Bo w zamian wiedzieli, że kiedyś nadejdzie taki dzień, że jeśli tylko coś się stanie, cokolwiek – awantura, czy bunt – Siwy i Waszka szybko spacyfikują tych, którzy będą za wiele krzyczeć. A oni sami krzyczeć i śmieć się dowoli, opowiadając sobie historie z przeszłości – mniej lub bardziej sproAutorśne, bo po prostu mogli. Z czasów dawnych, kiedy Waszka pracował na gospodarstwie u jednego chłopa, a Siwy uczył się jak zostać dobrym kaletnikiem. Nigdy w gruncie rzeczy mu się to nie udało. Nie miał do tego ani zapału, ani talentu. Poza tym miał gigantyczne, waflowate, niezdarne łapska, które pozwalały mu jedynie „trzymać porządek” właśnie na tym statku. - Lepiej mieć ich po swojej stronie – powiadał do swoich podwładnych Oskar Pust, chociaż prawie mu to nie przechodziło przez gardło i się zaczynał wtedy jąkać. – Zobaczymy co się wydarzy. Po prostu pilnujcie ich z oddali. Obserwujcie i nie reagujcie na zaczepki. Nein. Nie są tacy sprytni, jak im się zdaje. Nikt nie jest tak sprytny, jak mu się wydaje. To gra. To gra z prostymi zasadami. I my trzymamy zarówno „królową” jak i „króla” w garści – mawiał nie do końca zrozumiałą dla innych Niemców ze statku metaforą. 12. I wreszcie nastał ten upragniony przez niektórych dzień. Wow. Radość. Obopólne szczęście. Pewnego dnia wspaniałemu Waszce i cudownemu Siwemu udało się stłumić ten mityczny bunt. Kilku mechaników próbowało w nocy ukraść broń, jeden miał podobno klucz i dostęp do magazynu. Jednak dwaj sprawiedliwi - Siwy i Waszka poszli i porozmawiali z nimi. – Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Nie możecie myśleć tylko o sobie, rozumiecie? Jeśli wam się uda, i tak będą straty, odegrają się na tych, co pozostali na Bremerhaven. Jeśli nie – sami zginiecie, a inni też będą mieli przez was masę zdecydowanie niepotrzebnych kłopotów. Nie widzicie, że zmniejszono racje żywnościowe? Musimy przeżyć, po prostu. Ale nie kosztem innych. Nie myślcie o sobie. Nie bądźcie egoistami. Na statku nie można być egoistą. Prosimy was bardzo, zrezygnujcie. – Być może tak było, a może po prostu Siwy i Waszka przyszli i znokautowali tylu, ilu się im udało, a reszta zrezygnowała z pomysłu brawurowej ucieczki z więzienia. Ostatecznie jednak stłumiono bunt i nikt nie zginął. Tej nocy można było spać spokojnie. 13. Waszka i Siwy chyba jednak sami zbytnio nie wierzyli w słowa o braku bycia egoistami. Zimą przełomu 1940 i 1941 roku dwaj przyjaciele próbowali nawet razem uciec. Dopływ Odry lekko zamarzł i myśleli, że uda się wyślizgnąć i niezauważenie przebiec na drugi brzeg. Przeskoczą przez drut kolczasty i uciekną na wolność. Albo pobiegną w las, gdy nikt nie będzie widział. Przecież nikt ich nie będzie gonił, no bo po co? Za bardzo im ufają, szacunek – to im fragment 2 się udało osiągnąć. Nawet przekupili kilku strażników, którzy powiedzieli – spokojnie, niczego nie zobaczymy, chłopaki, rozumiemy, też mamy rodziny, też chcemy się stąd wyrwać. W każdej chwili. Tylko czekamy na okazję. Spokojnie. Po dwudniowym pościgu złapano Siwego. Pobito go, a potem zabrano na dolny pokład. Dzień później wywieszono ma maszcie gdzie zmarł. Co do Waszki - na wiosnę lód stopniał i odnaleziono ciało Rosjanina. Niemcy i kapo czuli się coraz bardziej bezkarni, to oni „wymierzali szacunek i sprawiedliwość” i zaczęli rządzić na statku. Na statku – na statku nie wolno wierzyć nikomu, nikogo nie słuchać, należy po prostu wyłącznie przeżyć w jakikolwiek możliwy sposób. 14. W tym czasie Tomek był już bardzo dobrze rozeznany – z kim rozmawiać, do kogo przystawać. Z kim nie zaczynać, a kogo omijać. Kolegował się z Wawą i Waszką, Siwego nie lubił, ale go cenił. Wzajemnie. Ten niezbyt wysoki nastolatek pracował w zakładach za trzech. Nie narzucał się, tylko spokojnie czekał na moment, który zapewne wkrótce miał nadejść. Często, jak inni, był po prostu nieobecny. – Myślę o polach, lasach – to mnie uspokaja. Musisz myśleć o czymś odległym, nie o konkretnych osobach, ale o samych ideach. O domu, ale takim… takim niekoniecznie swoim. Takim ogólnym. O lesie, takim lesie, ale nieznanym ci, tylko ogólnym, jeziorze – podobnie. Czymkolwiek – taką radą podzielił się z nim jeden z współwięźniów. Tomek często myślał o bananowcach i drzewach pomarańczy. I że pływa w krystalicznie czystej wodzie. W rzeczywistości nie potrafił pływać, pewnie jakby wpadł do wody od razu by się utopił, jednak nie przeszkadzało mu marzyć właśnie o tym. O palmach, wodzie, plaży. Słońcu. Że patrzy pod słońce i widzi mieniące się złotem iskry, że sprawia mu to jednocześnie ból i przyjemność. O których już nie pamięta. Że gdy jest gorąco pije zimny napój dla orzeźwienia. A potem wraca do swojego domu. Na łąkę, dotyka żyta rosnącego na pobliskim polu, i idzie, po prostu, dalej idzie. Do domu, takiego pewnego, przy takim, pewnym lesie i takim, pewnym jeziorze. 15. Zacumowany niedaleko Polic Bremerhaven zawsze musiał cały lśnić. W każdą niedzielę rano organizowano wielkie, ogólno aktywizujące szorowanie całego statku. Piękna idea. Każdy musiał czyścić pokład. Stary, młody, zdrowy czy chory. Każdy. Dosłownie. Kto miał jakąś szmatę, ten miał tego dnia szczęście. Niektórzy musieli szorować wyłącznie dłońmi zanurzonymi wcześniej w brudnej wodzie. Polerować do krwi na palcach, do kości, tak aby komendantowi Oskarowi Pustowi to odpowiadało i powiedział – tak, właśnie o to mi chodziło, brawo chłopaki, jestem z was dumny. Aby poczuł, a raczej zobaczył, że jednak jest czysto. I czuł się zadowolony. Aby wiedział, że takie szorowanie ma jakiś sens. Bo po prostu wiele rzeczy na statku sensu nie miało. Ale szorowanie, w jego mniemaniu, tak – to było coś odpowiedniego, coś akurat dla tych, których tu przebywali, coś – co powodowało współzawodnictwo, rozwój, współdziałanie i spokój. Lśniący, gigantyczny statek. Czy był mały czy wielki – dla większości jeńców nie miało to znaczenie. Nie mieli porównania, nie przybyli znad morza, a z głębi lądu. – Chyba jest olbrzymi, tak myślę – mawiał to jeden, to drugi – przecież wożono nim cytrusy, to musiał coś znaczyć. 16. - Pytanie o nazwy? Jak mogli o to pytać? Przybyli spod Łodzi i po raz pierwszy w życiu widzieli na własne oczy statek - okręt. – To jedno i to samo – mówił Jan, krawiec z Piotrkowa Trybunalskiego. – Dla mnie to jest to samo. I mam to w dupie, jak ktoś myśli inaczej. Słownik słownikiem, a dla mnie to dupa i to samo. Ja pierwszy raz na oczy coś takiego, taką łajbę widzę. To widzę łajbę. Jak widzę łajbę. No ale czy to ważne, musimy się nauczyć tego, gdzie jest ster, a gdzie burta? Po co. Po chuj mi to. Przecież to bezsensu. Bakburta, sterburta. CO za różnica. Nie jestem rybakiem czy żeglarzem. Nie jestem, no. Jestem z centrum kraju. Z… z… Wodę widziałem dwa razy w życiu. Po co mi to. I tak nas zabiją. I tak nas zamordują – zaczął histerycznie krzyczeć i trząść się. – Ja tu nie pasuję, po prostu ja nie jestem… nie jestem Żydem, zostawcie mnie. Zostawcie. Zabijcie ich, nie mnie. Nie jestem Żydem. - Mam to w dupie. Nie obchodzi mnie to. Wcale. Po prostu to jest bezsensu. I tak tylko tu mieszkamy. Rankiem wychodzimy do pracy i wracamy wieczorami. I tyle. Nie dość tego – nie znam niemieckiego, nie wiem co oni do mnie mówią. Nie znam niemieckiego. Nie wiem jak wymawiać numer. Czy to… to… to… to…. To… – co za numer. Mam to w dupie. Ja jestem krawcem. Mam to gdzieś – inni patrzyli na niego. Ci co przebywali tu dużej wiedzieli, że długo nie wytrzyma. Że najlepiej być cicho, nauczyć się kilku słów po niemiecku, odpowiadać na ich pytania i tyle. I się nie rzucać. Z drugiej strony lepiej nie zdradzać, że się zna ten język, albo angielski czy francuski. No chyba, że któryś ze strażników chciałby się uczyć – wtedy trzeba lecieć jak najszybciej do niego i krzyczeć – umiem, umiem, to ja, ja, wybierz mnie, jestem najlepszy, jestem przyszłością. Guten Tag, Hello, Bon vogue. Bo za tym stały przywileje. A 17. W nocy słychać było krzyki i płacz dorosłego mężczyzny. Po jakimś czasie pojawiło się dwóch esesmańców i wywlokło Jana na rufę. Nie musiał wtedy wiedzieć, czy to rufa czy burta, czy co innego. Nie musiał w tym momencie na niczym się znać. Cokolwiek rozumieć. Coś krzyczeli. Nieważne. Potem zaczęli bić. Jan niewiele rozumiał, znaczy praktycznie nic. Nie znał niemieckiego, pochodził z okolic Zgierza, a mieszkał w Piotrkowie, niby ktoś tam mawiał bo niemiecku, ale nie on. Bili go, krzyczeli, coś kazali, a on po prostu nie wiedział. Co i jak. Próbował im to tłumaczyć, jednak mieli to gdzieś. Bili go do momentu, aż przestał cokolwiek – ruszać, krzyczeć, oddychać. Tłumaczyć. Aż przestał być człowiekiem, a stał się kawałkiem nieżyjącego ciała. Ciała wyrzuconego za burtę, płynącego w Domiaży, dopływie Odry w stronę morza. Ciała, dla którego było obojętne, czy zna tę czy inną terminologię. Ten czy inny język. Okręt – potwór. Bestia z metalu. Piętro, za piętrem. Kajuta za kajutą. Dawna chłodnia obok dawnej chłodni. I sam dół – z wieloma jeńcami na każdej z kondygnacji. W każdym miejscu, upchniętych wszędzie tam, gdzie się da. PROZA Marcin Bałczewski Tatek za przywilejami stało po prostu życie. A co do krawca - w sumie mówili prawdę – kto pierwszego dnia już krytykuje i krzyczy, skomle i załamuje się, ten długo tu nie pociągnie. Lepiej się nie odzywać i tyle. 18. Waldek, który przybył tym samym transportem zachowywał się inaczej. Od razu zniknął gdzieś w tłumie starych więźniów. Nie wyróżniał się. Wcale. Udało mu się nawet załatwić jakąś nieco mokrą fajkę. Z zawodu był cieślą. Pół życia spędził pracując na roli u teścia, miał żonę i czwórkę dzieci. Wspominał o nich każdej nocy. Z czasem zapominał jak wyglądają ich twarze. Czasem zapomniał wszystkiego. Nawet swojego imienia, pamiętał tylko swój numer po niemiecku. – On tak od samego początku, już jak nas złapali zaczął krzyczeć i mazgaić się, cienias – mówił w stronę więźniów paląc pierwszego na tym statku papierosa. – Wiedziałem, że to mięczak. No nic, trzeba iść spać. I uczyć niemieckiego, eine, zweine.. – dodał i odwrócił się plecami do współtowarzysza. W ostatecznym rozrachunku Waldek przeżył Jana o jakieś trzy miesiące. Jeden z wielu bezsensownych bilansów na statku. Umieralność latem dwanaście procent, zimą trzydzieści siedem. Chorujących – latem dwa procent, zimą osiem procent. Zdrowych sto procent latem, sto procent zimą. Idealny bilans idealnego jak zawsze obozu. 19. Co wieczór Oskar Pust zarządzał wielką zbiórkę, na którą spędzano wszystkich dosłownie jeńców. Nawet tych najbardziej chorowitych i niezdolnych do pracy. Krzyczał na więźniów co ich czeka za nieprzestrzeganie tutejszego regulaminu. Mówił o swojej bezwzględności. Kazał kolejno każdemu podać swój numer – gdy ktoś nie znał niemieckiego, albo go przekręcał, wymawiał błędnie otrzymywał baty. Gdy kogoś zabrakło robił się raban, kilkunastu nazistów z psami wybiegało w teren i szukało zguby. Praktycznie za każdym razem udawało im się – uciekinier kończył w jeden sposób – został wieszany na maszcie. Pust uwielbiał wieszać, także krzyczeć i komenderować wszystkimi. Uczyć jeńców odpowiedniego wypowiadania słów po niemiecku: Eins, Zwei, Drei. Podręcznik do Niemieckiego – krzyczał – uczcie się debile. To wam się przyda tępe bałwany. Ucz się ucz, to potęgi klucz – dodawał i kontynuował naukę zachodniego, europejskiego, cywilizowanego języka. Niemcy postawili półtorametrową zasiekę składającą się z drutu kolczastego. Wszystko pod prądem. Aby nikt się stąd nie wydostał. Stąd nie można było uciec, a jedynie należało uczyć się niemieckiego zamkniętym w metalowych pomieszczeniach, w których kiedyś przewożono pomarańcze. 20. Wieczory nadal były ciche. W oddali słychać było tylko świerszcze. Chyba, że padało, wtedy można było usłyszeć deszcz uderzający o fragmenty statku. Takie tra, ta, ta. O szyby, o burtę, o pokład. Czasami słychać było strzały z karabinu. Również takie tra, ta, ta. Nikt nie chciał ryzykować, każdy zasypiał jak najszybciej. I tak pracy było zbyt wiele. Po pierwszych ucieczkach wybudowano ogrodzenie – długą siatkę przez którą trudno było się wydostać. Jednak niejednokrotnie próbowano. A jeśli nie próbowano zawsze kończyło się tak samo – tra, ta, ta - wieczorami w trakcie zbiórki organizowano ćwiczenia. Oskar Pust radował się i krzyczał – tra, ta, ta. – W zdrowym ciele zdrowy duch – wymyślając coraz to nowe konkurencje gimnastyczne. – Będziecie jeszcze olimpijczykami, cała III Rzesza będzie z was dumna – śmiał się widząc schorowanych, wycieńczonych kilkunastoma 45 pracy jeńców. – Może nawet komuś spełnią się godzinami marzenia i wystąpi na olimpiadzie? Kiedyś? Gdzieś? Ktoś? – śmiał się w niebogłosy, a wraz z nim jego poplecznicy. – Nie jeden tu by chciał być olimpijczykiem. Widzę i czuję u was tego… jak to się mówi… ducha sportu. Tak. Ale, moi drodzy, brak wam hartu ducha. Determinacji, samodyscypliny. I my to w was zaszczepimy. Macie marzenia, musicie je po prostu spełnić. Z naszą maleńką pomocą może się wam to udać – śmiał się i w ogóle w to nie wierzył. Podobnie jak jeńcy i esesmani z całego statku. Po prostu codzienna gra w kotka i myszkę. Prosta zabawa na prostym okręcie. MARCIN BAŁCZEWSKI Gazeta Literacka 45 KSIĄŻKA KWARTAŁU na to wszystko, czego nie dało się ogarnąć wzrokiem sowy, myślą mędrca, nadzieją głupiego Andrzej Wołosewicz Żulińskiego prześwietlanie mroku Leszek Żuliński wydał kolejny, trzynasty już tomik poetycki pod tytułem Pani Puszczalska. Autor pisze na jego okładce, że mniej już mu zależy na wspomnieniach, a więcej na prześwietlaniu mroku (stąd i tytuł mego tekstu). Być może tak to widać z autorskiej perspektywy (wspomnieniowy był poprzedni tomik, Suche łany) i trudno to kwestionować, ale ja patrzę na to ze swojej i widzę to tak: Żuliński nie prześwietla mroku, on raczej siedzi w środku w „żołądku” (s)trawionego przez siebie przez lata, przez życie całe świata i stara się w cywilizowany, bo poetycki (wszak jest on, autor, z paradygmatu kultury) sposób dawać sygnały tego przetrawienia. I oczywiście zgodzę się, że sygnały (a nie pełne sprawozdanie, niemożliwe przecież) można nazwać prześwietlaniem mroku, bo sygnały są fragmentem, tak jak fragmentem jest to, co z mroku udaje nam się wyłapać, ale ponieważ świat Żulińskiego jest (prze)trawiony i jesteśmy „w żołądku”, to raczej mamy do czynienia z czymś, co - gdy wydostaje się na zewnątrz - ma postać taką, jaką wtedy ma: „wymiotną”. I gdyby Leszek nie był z paradygmatu kultury i nie miał tak naprawdę (pewnie mało kto w to uwierzy) koncyliacyjnego charakteru, gdyby więc był np. takim Celine’m (Celine był lekarzem, który napisał niewiele w końcu, niejako przy okazji swego wyuczonego zawodu), dostalibyśmy coś brutalnego, mocnego, takiego właśnie wymiotnego. Dostalibyśmy taką nie Panią Puszczalską tylko Żygalską. I zbierałby za to Nagrody! Tylko mało kto by to czytał (jak Celine’a). oczywiście to są moje krytyczno-literackie dywagacje co by było gdyby. Pisząc jeszcze inaczej o tym samym: Żuliński jest już na tym etapie, że pisze ze strawionego świata. Zdaje mi się, że pisze tak, jak określiłem to (niezależnie od lektury jego tomiku, bo wcześniej) w wierszu „Trawienie świata”: Trawienie świata moje słowa martwe wylęgają się spod powiek zamiast z ust moje uszy podwójnie chłoną dźwięki bo tak chciała biologia (na szczęście szybko głuchnę) wewnątrz mnie odbywa się mozolne trawienie świata czego wcale nie podejrzewałem pisząc w jednym z tomików że prawdziwą podróżą naszego życia jest podróż wewnętrzna Jak tekst o poprzednim tomiku Żulińskiego zatytułowałem Poeta Itakę ma w sobie, tak teraz schodzi w tej podróży do trzewi, stąd owo trawienie. Pora więc zejść na ziemię, w materię samych wierszy. Tomik zaczyna wiersz „Marzenie”. Jest on bardziej sprawozdaniem z tego, że już niewiele może poetę zaskoczyć i niewiele się zdarzyć, ot, może tyle, co da się zobaczyć „wzbijając się” od ziemi na metr: skrzydłami jeszcze bym załopotał, jeszcze bym odbił się od ziemi na metr, na pół. dziewczątko jakieś zbałamucił, napisał traktat o łuskaniu grochu, którym rzucam w ścianę jak furiat chciałbym tylko na moment, na sekundę spojrzeć z góry 46 Migotania 52 Tabu języka pociągnij za spust języka z magazynku wypali seria słów niepoliczalna i nie do powstrzymania. słowa będą trafiały lub chybiały, ich kanonada będzie goić lub ranić ale nagle coś się zatnie i ogłuszy nas cisza to będą słowa nie do wypowiedzenia, słowa stające w gardle, sowa, które zagłuszamy w sobie od lat język ich się boi, nie dopuszcza do głosu, a my z zasznurowanymi ustami zabierzemy je do grobu ale dla mnie wystarcza ten pierwszy wers, spójrzmy nań jeszcze raz: pociągnij za spust języka. Zapewne można od słów zginąć jak od kuli. No tak, tylko że my jesteśmy skazani na słowa. Zawsze w takich miejscach i sytuacjach, w takich dyskusjach i rozważaniach, w takich dywagacjach i sporach przypominam sobie i innym słowa Heideggera o tym, że jesteśmy zanurzeni w języku, że jest on naszym domem, nawet gdy go nie używamy, gdy milczymy. Na słowa jesteśmy więc skazani: Słowa chodzą mi po głowie słowa zapomniane na przykład: szaławiła, bakałarz, opończa, safanduła, absztyfikant, durszlak albo hymen ale mocuję się też za słowami, których nie rozumiem na przykład: debet, eutymia, trychotomia, triumf, zbawienie, purpurat jednak są i takie słowa, które rozumiem i kocham, tylko akurat je zapomniałem, ale nie wpadam w panikę, szukam desygnatów więcej bowiem widzę niż jestem w stanie powiedzieć w dowolnym języku młodości, oddaj mi skrzydła co z tego, że pokryłem się łuską, zasnułem patyną, zrogowaciałem i zaśniedziałem, rdza mnie toczy, murszeję Tylko na metr, czy aż na metr? Zdaje się, że to dynamiczne napięcie między „tylko” i „aż”, napięcie nawet jeśli jedynie (tylko?) w rozpiętości metra, a choćby przecież i pół metra!, decyduje o poetyckiej mocy wiersza. Ja ją zobaczyłem już w następnym, w ”Tabu języka”, a dokładnie w jego pierwszym wersie pociągnij za spust języka. Poeta, co prawda rozpisał to pociągnięcie dość szczegółowo, a w sensie czasowej rozpiętości dość obszernie, bo na całe życie: 46 Ale Żulińskiego mocowanie się ze słowami w wierszu „Słowa” jest przecież, jakby poza heideggerową „klątwą”, mocowaniem się zżyciem, z owymi desygnatami właśnie. Nazywamy, piszemy, opowiadamy, słowem rozdzielamy świat na rzeczywistość i (nasze) słowa o niej, ale tak naprawdę jest to tylko intelektualny zabieg, można rzec pewna wygodna, konieczna i praktyczna figura naszego ludzkiego zachowania w świecie, figura w rzeczywistości nierozdzielna, coś na wzór naszych dwóch nóg – chodzimy na obu, z obu korzystamy, ale nie traktujemy ich „osobo”: tak jak nie da się stawiać kroków tylko jedną nogą, tak nie da się de facto „zobaczyć” osobo „świat” i „język”. Tai Żuliński, czy słowa zapomina, czy ich nie rozumie albo je kocha, zna ich ciążenie ku desygnatom, zna tych desygnatów grawitacyjną siłę i konieczność, którymi najczęściej bywają u niego (u Żulińskiego) „desygnaty kultury”, jak w cytowanym już „Marzeniu”: młodości, oddaj mi skrzydła; traktat o łuskaniu grochu. Właśnie tak jak w zderzeniu tytułów dwóch następnych sąsiadujących ze sobą wierszy; „Potęga wiersza” i „Klęska wiersza”. Pierwszy w tonacji tak charakterystycznego dla Leszka ironicznego uśmiechu, drugi to eksplozja syzyfowego trudu poetyckiej roboty: Potęga wiersza wiersz się wykluwa i staje przed lustrem patrzy na siebie i jest dumny, tu poprawi loczek, tam wepnie różę w butonierkę; nie zna słowa „narcyzm’, ale intuicja mówi mu, że jest piękny, więc jeszcze szczypta pudru i glancowanie butów… no! teraz może wyjść na świat! ludzie mijają go, śpieszą się, patrzą pod nogi, nie w niebo wiersz zaczyna się niepokoić, powoli wpada w panikę, przełyka gorycz kiedy traci złudzenia, chowa się w bramie, potem upija się w knajpie, awanturuje, dopada jakiegoś menela, wyciąga kartkę i zaczyna mu sam siebie czytać fajny z ciebie facet – mówi menel – postaw jeszcze setę wiersz dostaje skrzydeł; myśli: a jednak docieram do ludzi potęga wiersza jest oczywista, trzeba tylko trafić na spragnionego człowieka Klęska wiersza wiersz pyta: dlaczego mnie napisałeś? no i jak mu to wyjaśnić? przecież sam pchał się pod pióro; szeleścił w głowie, stukał do wyobraźni, kwilił w snach zawierzyłem jego potrzebie gdy tylko się urodził – usamodzielnił się, ale nic nie różniło go od setek, od tysięcy innych wierszy Poezja powiedziała: siedź w ostatniej ławce i nie wychylaj się ale tak patrzę, czytam i widzę, że to niezły wiersz; ginie w tłumie, a powinien być zauważony trudno – jeszcze raz się nie udało, pokuśtykał do kosza, nie dotarło do niego, że być wierszem to za mało dobry wiersz o nic nie prosi atakuje serce, pozostaje w głowie, panoszy się i nie da się przegonić Tomik Pani Puszczalska owiewa mnie swoistą lekkością. Rozumiem przez to, że Leszek jakby uwolnił się już od ciężaru świata tj. od żywionych wobec niego uczuć, oczekiwań, namiętności. Od pewnego czasu (od kiedy?, nie będę tu bawił się w „całościowanie” jego twórczości) były tego sygnały, a tu rozciągają się one po całości. Tutaj Leszek i owszem zna i doznaje ciążenia tych wszystkich desygnatów, także desygnatów swego prywatnego świata, ale się tym już nie przejmuje, już nie przeżywa tylko poetycko się nimi po części bawi, po części fascynuje, a po części medytuje, tak, tak. Można powiedzieć, że człowiek pogodzony (z losem jest) jest człowiekiem bardziej wolnym niż gdy „podskakiwał” i „nad poziomy wylatał” choćby i na metr, pół metra (znowu wiersz „Marzenie”). Dlatego więcej tu swobody myśli i odpowiednio do niej - zwykłości formy, niż zabiegania wokół autorskiej ars poetica. I powiem, ze nad wyraz dobrze mu to wychodzi czego przykładem są dla mnie wiersze: Orzech goryczy właśnie zasypiałem, a tu nagle widzę mały obłoczek, wyryw a mi się z ust i powoli szybuje pod sufit pomyślałem: nic, tylko dusza. cichaczem, niepostrzeżenie, na raty chce się wybić na niepodległość suka jedna! zacisnąłem usta, ale zacząłem się krztusić tak nie da się żyć! jednak trzeba próbować. mówią, że z duszą jeszcze nikt nie wygrał, ale na mnie trafiła i twardy do zgryzienia orzech będzie miała Mroczna dusza Dusza z ciała wyleciała na zielonej łące stała co do duszy – sprawa jest zagadkowa opuszcza nas, zabierając ze sobą życie RECENZJE a przecież jest tylu ludzi bezdusznych – i żyją! logika i eschatologia są w tej kwestii niejasne; moje badania wykazały, że duszy nie ma. tablica Mendelejewa to potwierdza. Piotr Gajda a przecież skoro istnieje „chemia miłości”, to powinniśmy mieć co do duszy jasność „Wiersze podlewającego pelargonie” nie da się wykluczyć, że ona istnieje tylko w partycjach ciemności i to by dawało wiele do myślenia… […] Był poetą silnego wzburzenia, czyli nieprzynależnym do żadnego stanu: wiódł życie emigranta – żarliwe, biedne, natchnione, często bolesne […]; „poetą wyklętym” w dawnym sensie słowa, bo błąkał się bez dochodów, bez adresu, czasem bez środków umożliwiających pisanie […] Mamy tu przecież ową wspomnianą ironię i, upieram się przy tym, medytacje, myśl, świadomość, której już byt nie określa a jedynie chyba nastraja. Ta lekkość (przy której też się upieram) uwidacznia się w tym, że Leszek – jak w wierszu „Upalny dzień w Konstancinie” (przeczytajcie już sami w tomiku) pokazuje i udowadnia, że jego paradygmat jest paradygmatem kultury, mieści w sobie i Konstancin i Davos, ale bliżej nam do desygnatu „Konstancin” niż desygnatu „Davos”. Choć o obu możemy swobodnie rozprawiać. To ta swoboda, wypisane życiem i pisaniem zostaje poetycko skonsumowana w wierszu: – tak Macieja Niemca na łamach „Zeszytów Literackich” wspominał przyjaciel poety Michael Deguy, tym samym w sposób chyba najbardziej trafny określając jego miejsce na coraz bardziej oddalonym od czytelnika i odludnym spłachetku ziemi, który określamy mianem polskiej poezji współczesnej. Autor Dance Or Die w podjętym akcie świadomej decyzji emigrował także i z niego, udowadniając swoje całkowite wyobcowanie wobec spraw, gdzie nie ma już miejsca nie tylko na figurę „poety wyklętego”, ale również dla poety „z krwi i kości” w ogóle (Poeta to albo brzydkie słowo, albo ktoś / Kto jest w podręczniku / Podręcznik czyta się w klozecie / Bo na salonach rozkwita życie, w którym bywa przydatna / Cytata). Takiego, który komunikując się z drugim człowiekiem, nie używa spauperyzowanych językowo komunikatów, a wręcz przeciwnie – za Heideggerem powtarza pytanie: Czy dla poety jest coś bardziej pobudzającego i ryzykownego niż stosunek do słowa? Geranium, wydany roku 2014 w Instytucie Mikołowskim tom poezji Niemca to zbiór jego „wierszy ostatnich”, napisanych w latach 2009– 2011. Zawiera utwory o wiele bardziej przemawiające do czytelnika niż te zebrane w Stanie nasycenia (książce, jaką poeta zdążył jeszcze osobiście złożyć w wydawnictwie), którym towarzyszy świadomość, że za tragicznym w swoim wyrazie aktem – podkreślającym znaczenie dokonanych wyborów osobistych – powędruje nasze spojrzenie wstecz na tę intrygującą twórczość. To na kartach Geranium możemy i, zapewne, będziemy szukać doraźnej odpowiedzi na nurtujące nas pytanie, z góry przyjmujące formę pozbawioną taktu: dlaczego? O tyle zasadne, że wyartykułowane w poczuciu nieodwracalnej straty, jeżeli mamy dziś do czynienia z dominującym cieniem poety, który zaledwie przed chwilą był realnym bytem. Mówimy tutaj o obecności („bytności”) emigranta, stale doświadczającego poczucia obcości (Mam coraz mniej wspomnień w tym innym języku / W którym mówię tak jak gdybym milczał). Pani Puszczalska Uważajcie! ta Dama jest bezlitosna i karmi się naszym planktonem jak pirania w akwarium kroczy za nami od urodzenia, czeka, kiedy się potkniemy lub sama podstawi nogę; paleta jej rzemiosła jest wyrafinowana i konsekwentna wyssie z nas ostatnią kroplę krwi i połknie ostatnią mgiełkę oddechu, a potem puści w niwecz wiem, że spodziewaliście się po tytule tego wiersza czegoś innego i już zacieraliście ręce przed lekturą, a tu tylko menuet z pogrzebaczem i głuchy drwiący śmiech pokoleń To o ten mechanizm i jego autorską świadomość cały czas mi idzie, gdy odmieniam przez wszystkie możliwe (i niemożliwe!) przypadki ową lekkość. Dlatego, sądzę, trzeba do tego tomiku przykładać zupełnie inną miarę niż do poprzednich, bo inaczej – taką mam intuicję – tomik ten z jednej strony „przegra” w czytelniczym rankingu z poprzednimi, a z drugiej, rozminie się z rzeczywistością autorskich intencji, które – moim zdaniem – są tu dokładnie i trafnie wyrażone (chociaż zdaję sobie sprawę, że mogę tu już, Leszku, iść w swoich czytelniczych dywagacjach, jak to określa młodzież, po bandzie): Żuliński pisze tu, co chce i jak chce, bo nie pyta komu bije dzwon. Nie pyta, bo wie i słyszy już to bicie. I reaguje na nie zamykającą tomik „Śmiercią sikorki”, poematem agnostycznym (zgodnie z podtytułem wiersza), który, jak i poniekąd cały tomik jest dla mnie poetyckim dopełnieniem, poetycką transformacją tego, co Leszek mówił w „Rozmowie” (książce pod takim właśnie tytułem) z Cezarym Sikorskim. […] mówią, że to dziwne, że jeszcze żyję, odpowiadam nieuważnie, że tak, to dziwne; ale niekiedy tak bywa, powtórzenie słowa przywraca mnie trochę obecności tutaj, i mówię znajomym: – Tak, dziwne, ale czy to pewne, czy mówimy o tym samym? (Znajomi mówią) Poeta poza własnym „jestestwem” nigdy nie jest u siebie, z tego choćby powodu, mimo wszystko, nie należy postrzegać poezji Niemca wyłącznie przez pryzmat biografizmu. To raczej traktat filozoficzny, swojego rodzaju „dziennik pisany nocą”, skoro tylko w świetle księżyca tak wyraźnie uwidacznia się pustka egzystencji; jej uniwersalizm, charakteryzujący się oderwaniem od doraźności życia, jeśli dotyka ona zarówno gwiazdę filmową, biznesmena, polityka, anonimowego alkoholika, jak i poetę. Przyjmując taką właśnie optykę, tytuł tomu można interpretować jako nieoczywistą wariację na temat znanego wiersza Andrzeja Bursy, a mianowicie „Piosenki chorego na raka podlewającego pelargonię” (i to nie tylko ze względu na podobieństwo gatunkowe geranium i pelargonii). ANDRZEJ WOŁOSEWICZ Rys. Marek Przybyła […] Twarz jeszcze jest tutaj, jeszcze Jaśnieje, odkrywa się; ocierasz z niej śmiertelne poty I pochylając się nad otworem, by usłyszeć ostatnie słowa, Czujesz lekki zapach geranium – tak bardzo przybliżyła się Zgoda. – Nie, to aceton. Musisz zaczynać od nowa, jak ci inni, Którzy po innych ciemnościach pisali inną składnią inny wiersz, Który nie będzie dokończony, nie będzie zaczęty, nie będzie Czytany na głos ani cicho, jak gdyby za ścianą płaczu siostry Mógł być wysłuchany tylko jeden raz, na miarę sił włókna Jej ciała, jednego, ślepego włókna, które jeszcze słucha, bo jest Włóknem jej ciała, a historię geranium opowiedziałeś jej głosem. (Geranium) Tę figuralną zbieżność wiersza Bursy z ogólną wymową tomu należy potraktować jako znacznie pojemniejszą metaforę, w jakiej mieści się przeczucie katastrofy, która będzie końcem „wszystkich światów”. A jednak ironia losu, groza egzystencji, jej surrealność w kontekście nieuchronności, czynione próby poznania jakiegoś sensu oraz wyższego porządku nie są zbiorem zamkniętym wszystkich wątków tej na wskroś indywidualnej liryki (Intymność jest najczulsza, gdy obowiązkowa / W innych chwilach mniej). Geranium nie jest więc „kroniką zapowiedzianej śmierci”, na co zwracał uwagę przy okazji wydania książki Leszek Szaruga, odnajdując w tych wierszach lirykę przekonujących diagnoz dotyczących współczesności, jak choćby ta, która mówi o „prokrustowym świecie”, świecie sformatowanych osobowości i zachowań, upominająca się więc o „inność” i wolność jednostki, o oryginalność pojedynczej egzystencji, niechcącej się poddawać okrutnym zasadom „dopasowywania się” do narzuconych norm (…). Przełóżmy to trafne rozpoznanie na kilka fraz z poematu „Ogrody Trocadéro”: […] Starcze Usta Republiki śmieją się niepewnym głosem dziecka Zapomnianego w piaskownicy, już zapisanego Na bezsenność następnej generacji. Dziecko nie widzi Mnie. Co widzi siedem miliardów spojrzeń, w czuwaniu I we śnie, jaki świat to spojrzenie tworzy, ilu jeszcze Trzeba, by się im ukazał miłosierny Bóg, nie wiem. Mój świat jest duży jak piaskownica, hałaśliwy, pusty. Bardzo uczęszczany jak Ogrody Trocadéro. Jeśli żaden świat nie zasługuje na podziw, jesteśmy skazani na ten, który mógłby istnieć, gdybyśmy tylko mogli go oglądać przez zmrużone powieki. Jedyna trudność w tym, że z głową pustą z powodu rozpaczy oraz / Tysiąca i jeden drobiazgów. A to rozprasza. Ostatni problem – co zrobić z ciałem? Zwłaszcza z duszą, toczoną przez egzystencjalne „mydło i powidło”, ale też „trustowe” obowiązki, ponieważ Świat musi trwać w swoich bokserskich unikach wobec wieczności. Wydany dwa lata temu tom Niemca, „przedostatniego Mohikanina” Nowej Prywatności, zwrócił na siebie uwagę, z tym że jest to uwaga nie dość skupiona, a tylko podobna ma szansę zostawić po sobie głęboki ślad w naszej nieuważnej rzeczywistości. Warto tę uwagę „odczyniać”, powracać do tej niezwykłej książki niejednokrotnie, gdziekolwiek los nas rzucił (i porzucił) w tym pędzie ku nicości. […] Kto mógłby potwierdzić twoje istnienie; nigdzie jest wszędzie – Niektórzy pojawią się na twoje niezaistnienie , żywią się tym. Ale nie tutaj – zaszedłeś za daleko, chyba nie znajdą. Nigdzie jest wszędzie; nawet w ciepłych domach; Sprawy kończą się dobrze, to trwa długo, gdy płonie 47 się Pod spojrzeniem nietykalnego Zbawcy; patrzę Na figurę i odczytuje gest: „Ja Siebie dokonałem, Wy, czyńcie dalej jak chcecie”. Ale może to już brak tlenu; Mózg pozbawiony tego, co pozwalało mu kłamać Istnienie, nie kłamie; ja jestem światem. („Mapa”) PIOTR GAJDA Maciej Niemiec, Geranium. Instytut Mikołowski 2014, s. 83 Gazeta Literacka 47 ESEJ O ESEJACH Andrzej Wołosewicz Triada Cezarego Sikorskiego: poezja – filozofia – muzyka. Glosa do książki Szkice przeciwko oraz w obronie pojęć I - Przygotowanie Niełatwo znaleźć klucz, by opowiedzieć o książce, w której autor przedstawił swoje dociekania filozoficzne z kilkudziesięciu lat. Najstarszy tekst wedle metryczki z Postscriptum pochodzi z 1990 roku. Oczywiście „wiek” tekstów o myśleniu (bo przecież tytułowe pojęcia nie są niczym innym jak jego efektem, materią i źródłem) nie jest niczym znaczącym, poza może naszą prywatną biografią dat – myślenie się nie starzeje chociaż ma swoją historię. To ją bierze na warsztat Cezary Sikorski. Dla wszystkich, dla których historia (także pojęć) nie jest obca, jasnym jest, że jest ona, i to w niezbywalny sposób, także archeologią, pamiętamy wszak, że Michel Foucault pisze Archeologię wiedzy. I w takiej przestrzeni, przestrzeni pojęć czasami zdawałoby się, że już przebrzmiałych, zapomnianych, martwych porusza się autor Szkiców… Wśród filozoficznych antenatów Marks, Hegel, Heidegger, presokratycy itd. O ile w dociekaniach filozoficznych ostatnich dekad Heidegger pojawia się regularnie (proszę sprawdzić także w dziedzinach pozafilozoficznych, np. literaturoznawczych), to trudno to samo powiedzieć o Heglu i Marksie. Oczywiście są chlubne wyjątki od tej reguły. Należy do nich nieżyjący już niestety prof. Marek Siemek, znawca filozofii niemieckiej, jeden z moich akademickich profesorów jeszcze z przełomu lat 70/80 minionego wieku, do którego odwołuje się Sikorski. Już tych kilka sygnałów z lektury pokazuje, że rozważania Sikorskiego są strukturalnie wielopiętrowe, co przydaje ich lekturze niemałego trudu stanowiąc wyzwanie, co szczerze przyznaje sam autor pisząc w kończącym książkę Postscriptum, że używa nieco hermetycznego języka. Te wszystkie trudności sprawiają, że książka jest właściwie „nierecenzowalna”, bo trudno recenzować myślenie filozoficzne, można jedynie wejść w jego tok i próbować intelektualnie z nim się zmierzyć, a to nie jest zadaniem takiego tekstu jak ten, który piszę, trzeba by bowiem filozofować (jak czyni to autor) a nie tego czytelnik spodziewa się po glosie. Poza tym nie znajduję filozoficznych powodów i racji by wchodzić z Sikorskim w dialog, nie czuję się na siłach. Szczerze mówiąc, gdybym miał coś filozoficznie do powiedzenia w dialogu z Cezarym lub gdyby sprowokował on mnie do filozoficznego kontr-myślenia, mógłbym to uczynić znacznie wcześniej, bo fragmenty swoich esejów publikował już na łamach Migotań. O ile mnie pamięć nie myli, nikt się na to nie porwał. Występuję tu raczej w roli spolegliwego czytelnika. Rola, by rozpoznać sytuację i zachęcić innych do poznania ścieżek, którymi autor podąża w zupełności mi wystarcza. Zatem podejmijmy wreszcie tę próbę. Marks i Hegel. Wspomniałem już, że dziś są to dla filozofii bohaterowie zaprzeszli, antenaci spoza horyzontu współczesności, o których zdaje się powiedziano już wszystko i można tylko bezskutecznie łapać własny ogon, jak czynią to psy. Co prawda Siemek itd., ale Siemek należy do nielicznych wołających na puszczy. Stop! To wszystko prawda, ale i nie prawda! Czy to możliwe?, odpowiedź tymczasem odkładam, ale skoro Szkice… są przeciwko oraz w obronie, zalecam daleko idącą ostrożność w przedwczesnym i zbyt pochopnym postponowaniu zabiegów Sikorskiego wobec tych autorów. (Heideggera tu pomijam, bo na niego na pewno łatwiej uzyskać koncesję czy intelektualne przyzwolenie.) Powiedzmy więc od razu, że Sikorski nie zajmuje się Heglem i Marksem jako historyk filozofii, by coś tam dodać, dointerpretować lub się z jakimś odczytaniem pospierać. Sikorski zajmuje się naszą współczesnością i Hegla czy Marksa oraz forsowanych przez nich pojęć używa, by o tej naszej współczesności mówić. To samo czyni z tak odległym zdawałoby się Pitagorasem i filozofią presokratyczną, by – w trzeciej części książki zatytułowanej Polifona i dialektyka - z wirtuozerią rozprawiać o… muzyce! Powtórzmy, Sikorskiego myślenie 48 przeciwko i w obronie pojęć dotyczy nas tu i teraz i tego, co o naszym tu i teraz da się powiedzieć m.in. poprzez głębokie odczytanie pojęć filozofii Hegla, Marksa, Pitagorasa, Heideggera, Foucaulta, Strzemińskiego i innych. Najlepszym na to dowodem jest choćby to, że analizy Sikorskiego dotyczą tak fundamentalnej kategorii jak „społeczeństwo obywatelskie”. II – Zarysowanie przestrzeni Sikorski, jak zaznaczyłem w tytule, porusza się co najmniej w trzech zakresach: „Sprzyja temu jedna jeszcze 48 Migotania 52 okoliczność. Zarówno intuicje językowe poezji, nieporządki dźwiękowe w muzyce jak i struktury pojęciowe filozofii dzieją się w niemym, lecz wcale nie neutralnym środowisku. Cisza tradycji, milczenie prehistorii, lekceważony szum podglebia kultury – oto ich naturalne spoiwo. By pojąć, trzeba zamilknąć. Należy zamilknąć, by wysłuchać tego, co oddziela i łączy hałas pojęć, słów i dźwięków. Cisza jest oczywistością i odkryciem muzyki. Prze-milczenie i nie-do-powiedzenie – siłą poezji. Pojęcia pragną wyeliminować wszelkie przerwy, skategoryzować ciszę. Jak do niej powrócić? Słuchanie ciszy łatwiej przychodzi temu, kto rozumie muzykę, kto potrafi oddać przestrzeń poezji. Nie zawsze wszystko da się zrozumieć, dlatego czasem warto pomilczeć.” Sprzyja temu, co warto zaznaczyć już na początku, swoboda z jaką autor penetruje obszary filozofii, muzyki, poezji. W filozofii Sikorski idąc za Heideggerem mówi: „(…) najważniejsze zagadnienia filozofii kryją się tuż obok nas, pod cienkim naskórkiem oswojonych przez nas słów.” I „Nie wnikając w szczegóły, to właśnie ten ostatni (Marek Siemek – A.W.) – próbował dowieść, że Hegel jest najbardziej intrygujący w tych miejscach systemu, które wcześniej (w szczególności dla całej bez mała tradycji marksowskiej) wydawały się najbardziej anachroniczne. Paradoks? Być może, lecz zgodnie z zasadą, że tylko nieidąca na żaden kompromis konsekwencja badawcza jest wstanie wydobyć z elementarnych założeń maksimum teoretycznych potencji.” Gdyby tylko szło o takich a nie innych filozoficznych antenatów rzecz sprowadzałaby się do wewnątrz filozoficznych sporów i rozgrywek między systemami interpretacyjnymi. I oczywiście ten trop też jest możliwy, ale Sikorski robi coś znacznie bardziej interesującego. On penetruje i rozgryza (cały czas pamiętajmy: przeciwko i w obronie pojęć!) takie miejsca i pojęcia w myśleniu Marksa czy Hegla, które zostały zapoznane, zmarginalizowane. Niesłusznie, bo to one, okazuje się, pozwalają Sikorskiemu ciekawie zanalizować współczesność, bo przecież – powtarzał będę do znudzenia – nie o rewizję filozoficznej historyczności wyłącznie mu idzie. To, co Sikorski wnosi do historii filozofii, jego odczytanie pojęć, dzieje się niejako przy okazji, po drodze. Mogłoby więc mało obchodzić niefilozoficznych pasjonatów myślenia. Droga jest ważna, ale nie jest celem. Tym pozostaje niezmiennie próba odkrycia jak i dlaczego praca tych pojęć, ich praca w planie historycznym doprowadziła do naszego dziś. A że pojęcia, które bierze na warsztat pochodzą częstokroć z marginesu filozoficznego repositorium i Marksa i Hegla, przynajmniej wedle filozoficznych podręczników, tym większa zasługa autora. Chodzi on ścieżkami, które niby są a jakoby ich nie było! Stąd owe niby. To jeden z powodów, dla których śledzenie intelektualnych peregrynacji Sikorskiego jest tak ciekawe a dokonywana prze niego praca z pojęciami i – jakkolwiek niepoprawnie to zabrzmi – praca na pojęciach odświeża cokolwiek już zatęchły filozoficzny dyskurs o współczesności: „Szczeble drabiny pojęć odpowiadają szczeblom rozwoju. Gra pojęć nie jest więc sztuka dla sztuki. Produkcja pojęć towarzyszy reprodukcji stosunków społecznych. Ta ostatnia jest równocześnie produkcją historii. Z kolei historia jest dziedziną wolności. Podmiotem wolności jest osoba, lecz tylko wtedy, gdy wobec innych stanowi byt uznany. Wolność jest zatem potwierdzona w umowie. Jej dialektycznym zwieńczeniem są stojące na straży wolności instytucje społecznego przymusu i dozoru: korporacje oraz państwo. Zatem to nie abstrakcja absolutnej wolności, ale konkret zniewolenia oraz namacalna praktyka podporządkowania dopełniają refleksyjne określenia wolności.” Tak, praca pojęć. A efekty tej pracy mogą niejednego zaskoczyć, choćby takie: „Opisany tu poziom samoświadomości ruchu pojęć umożliwia kolejny krok, który prowadzi do ryzykownego przypuszczenia, iż to, co dzieje się między obywatelskim Centrum i nieobywatelskimi Obrzeżami, stanowi jedynie zewnętrzny wyraz podstawowych zasad reprodukcji Centrum. Niebytem wolności jest zniewolenie. Wyzwolenie, które może być skutkiem zdolności cywilizacji mieszczańskiej do zjednoczenia wszelkich konkretnych prac pod parasolem równającej wszystko abstrakcji, jest nie tylko źródłem atrakcyjności idei „równości”, lecz także najgłębszą przyczyną zniewolenia oraz pogłębiania strukturalnej „nierówności”. Innymi słowy: „społeczeństwo obywatelskie” zniewala także (choć wcale nie znaczy, że dzieje się to przy okazji!) wszystko, co Inne, albowiem samo opiera się na dialek- tyce zniewolenia.” A jeśli tak, konsekwencje dociekań autora daleko wykraczają poza filozofię i filozoficzność, pokazują bowiem naszą realność i tę historyczną, minioną i nam współczesną: „Nic nie stoi na przeszkodzie, by pod koniec tych rozważań dokonać propedeutycznej redukcji koncepcji Hegla. Jego filozofia wywodzi się w istocie z konstatacji prostego faktu. By człowiek mógł porozumieć się z innym człowiekiem, musi wytworzyć zapośredniczenie, które uogólni i pominie to, co w nich i między nimi konkretne i nieprzetłumaczalne. Kontakt wymaga więc abstrakcji. Każda epoka wytwarza sobie właściwe abstrakcje, systematyzowane i uogólniane, absolutyzujące i alienujące się. W takich przekształceniach abstrakcje łączą się w odrębne światy, które można nazwać – posługując się współczesnymi skojarzeniami – formami przymusu medialnego. Takim światem była zapewne mitologia starożytna, taki świat stanowiło chrześcijaństwo, a w końcu także kapitalizm wyprodukowany przez cywilizację mieszczańską. Każdy z tych światów wytwarzał ogromną sferę odrębnych znaczeń, które przenikały świadomość i od środka ukierunkowywały zarówno procesy wyzwalania, jak i podporządkowywania. Z tego punktu widzenia stanowiły zespół aparatów przemocy o pozornie zróżnicowanej racjonalności i całkiem realnie zróżnicowanej efektywności.” Po lekturze Sikorskiego możemy zasadnie mówić – tak to nazywa sam autor – o renesansie idealizmu absolutnego Hegla. I to gdzie – w naszym dzisiejszym świecie, o ile zechcemy go naprawdę zrozumieć nie oglądając się na „po wsze czasy obowiązujące już ustalenia”, lecz idąc drogą, którą opisał Sikorski. W poezji Sikorski od razu wkracza w zawsze kontrowersyjną a przynajmniej budzącą silne środowiskowe emocje problematykę jej społecznej racji bytu, jej sensu. Dlatego zajmują go kwestie takie jak relacja poezji do naszej podmiotowości: ”Społeczeństwo obywatelskie przyporządkowało granice zwyczajności podstawowym zasadom rozumu. To dlatego w kulturze nowożytnej poezja ugruntowała swoją nie-zwyczajną pozycję. Ponieważ w każdej dziedzinie cywilizacji mieszczańskiej miarą społecznej adekwatności stała się podmiotowość, dlatego i poezja musiała znaleźć swoją specyficzną relację z podmiotem. Na zasadzie wcześniej ustalonego przeciwieństwa wobec rozumu i racjonalności, poezja została umieszczona w negatywnym polu podmiotowości. Owego negatywu nie stanowiła wcale – co byłoby zgodne z kartezjańską zasadą myślę więc jestem – wtórna wobec podmiotu przedmiotowość, lecz (należąca do refleksyjnych określeń podmiotu) subiektywność, która od tej chwili stała się tą gorszą, nie-ratio-nalną stroną podmiotowości. Refleks podmiotu szybko się usamodzielnił i stał się jego przeciwieństwem. Podmiot bowiem, przez ścisły, racjonalny związek z przedmiotem, mógł zawsze dokonać obiektywizacji. Tymczasem subiektywność nie mogła się zobiektywizować i musiała trwać w sferze, która nie poddaje się racjonalizacji. Ten podział uzasadnia ważne pytanie. Gdzie lokują się desygnaty subiektywności? Jaką przestrzeń niezajętą w pełni przez racjonalność może zasiedlić poezja? A dokładniej: gdzie może mieć miejsce racjonalizacja irracjonalności narracji poetyckiej?” W rozwiązywaniu tych kwestii Sikorski obiera kierunek heideggerowski: „Poezji pozostała tylko jedna sfera niezaanektowana przez receptury rozumu, technologii i mowy potocznej: język. Na odrębność tej sfery zwrócili uwagę ci językoznawcy, których badania doprowadziły do wielostronnego odróżnienia języka i mowy. Jednak dopiero Heidegger spróbował oprzeć analizy trwałości narracji poetyckiej na badaniu sprzeczności między migotliwością mowy oraz gruntownością struktury językowej. W tej kwestii odmienność intelektualna Heideggera nie opiera się na prostym przeciwstawieniu języka i mowy.” Po konkrety odsyłam czytelnika do smaków i smaczków rozważań Sikorskiego, nie będę nikogo wyręczał. Na zachętę powiem tylko, że pojawiają się tu Holderlin, Rilke, Celan, Trakl i wielu innych, których Heidegger cenił szczególnie, choć każdego w różnym stopniu i za co innego, o czym też warto – idąc tropem Sikorskiego – przeczytać. By ta zachęta była pełniejsza jeszcze krótki cytat: „Doceniany przez Heideggera Rilke fascynował go między innymi swoistą ontologią aniołów, która nota bene penetrowana była właśnie przez poezję. Między poezją i aniołami Rilkego zachodziła wielka analogia. Dzięki swemu dwuznacznemu stosunkowi do absolutu aniołowie byli niczym interwały w boskiej melodii: śpiewali hymny boże po to, by człowiek mógł zaśpiewać o III – Pod powierzchnią pojęć Pod powierzchnią pojęć gotuje się historia, gotuje się świat! To jest dla mnie najważniejszy przekaz Sikorskiego. Oczywiście warto zaprezentować, jak autor ten przekaz formułuje i jak do niego dochodzi. Dobrym przykładem tego, co Sikorski robi z pojęciami jest jego analiza marksistowskich kategorii produkcji i konsumpcji. Wywody na ten temat są bardzo szczegółowe i obszerne, dość powiedzieć, że zajmują lwią część (kilkadziesiąt stron!) eseju „Kłopotliwe eksplanacje. Uwagi o Marksie i Heideggerze”. Trudno więc je sensownie streścić. Pozwolę sobie jedynie na dłuższy cytat (nie potrafiłem go skrócić, bo pisanie Sikorskiego jest zbyt gęste): „Można zatem powiedzieć, że przekształcanie produktu produkcji w przedmiot konsumpcji, a dokładniej w wyobrażany przedmiot indywiduum konsumpcji, przenosi wszystkie przedmioty indywidualnego zawłaszczania z dziedziny fizyki w sferę meta-fizyki społeczeństwa subiektów. Z kolei ujęte w całość punkty węzłowe sposobu konsumpcji opisują transmisję, w której dochodzi do nieustannego rozszerzania ontologicznej sfery społeczeństwa konsumentów w obszary właściwe producentom towarów. Mamy to do czynienia z całym zespołem intrygujących hipotez. Stwierdzają one, że proces wytwarzania jest konsumowany, a konsumpcja produkcji odnosi się jednocześnie do dwóch przeciwstawnych członów produkcji. Do jej przedmiotu – co wydaje się zrozumiałe, albowiem produkcja jest zobiektywizowaną konsumpcją całego aparatu wytwórczego, oraz do jej podmiotu – co wydaje się szczególnie interesujące, jeśli dotrzyma się kroku temu przypuszczeniu i przemyśli się produkcję jako jednostkową konsumpcję – każdego z osobna – producentów towarów. W tym sensie sito produkcji przechwytywałoby nie tylko powtarzalne zdolności i nawyki, lecz również to, co wykracza poza produkcję i co stanowi o jednostkowej odrębności każdego agenta produkcji. Produkcja konsumowałaby zatem w równym stopniu (będące wyrazem niezakłóconej socjalizacji) predyspozycje i umiejętności, jak i należące do zgoła innego porządku sądy i wyobrażenia, czy nawet – w stopniu nie mniej żarłocznym – mniemania, lęki i złudzenia. Spojrzenie na reprodukcję od tej strony stawia na głowie potoczne wyobrażenia agentów produkcji i ustanawia nową dziedzinę ruchu społecznej materii: wytwarzanie konsumpcji nie tylko przez wyspecjalizowane agendy przymusu bezpośredniego i pośredniego (co wydaje się trywialne), lecz także przez samą produkcję, która spina ze sobą najbardziej ukryte przesłanki i cele, najgłębsze namiętności i żądze. To tego właśnie splotu wewnętrznych przeciwieństw teorii reprodukcji dotyczą postulaty Marksa, które nakazują w równym stopniu dostrzegać konsumpcję produkcji, co produkcję konsumpcji. Jaką to sferę można zatem objąć zagregowanym pojęciem sposobu konsumpcji? Jej przedmiotem teoretycznym pozostaje reprodukcja człowieka, stwarzanie i odtwarzanie egzystencji, która – przez swoją zdolność ogniskowania związków i relacji powszechnych – posiada już byt ogólny, a zarazem nadal pozostaje zamknięta w swojej szczegółowości, albowiem tylko jako byt jednostkowy uczestniczyć może w reprodukcji własnej normalności. Chodzi o normalność i jej odtwarzanie, które mają swój ostateczny i potoczny wyraz w zwyczajności. Ta realizuje się poprzez konkretny i namacalny zwyczaj: przez nieuświadamiane nawyki, zastygłe w zindywidualizowanych formach gesty lub – podlegające alienacji – wewnętrzne rozgraniczenia i nakazy.” Sami Państwo widzicie, że zadanie pisania o sposobie myślenia Sikorskiego o już samych w sobie skomplikowanych kwestiach jest niemniej skomplikowane. To z tego powodu pisałem o jego wielopiętrowym ustrukturyzowaniu (będę jeszcze do tego wracał). Wyłapmy kilka innych znaczących sugestii i konstatacji. Choćby taką: „Ciekawy wydaje się związek tych intuicji z koncepcją Hegla. Być może myślenie każdej jednostki powtarza w skrócie powszechną historię świadomości, lecz przecież w strukturze myślenia jednostkowego nieobecne są typowe dla społecznych form świadomości oznaczenia i artykulacje. Biblioteki i muzea, stacje radiowe i telewizyjne, sądy, literatura, dramat, filozofia udostępniają się jednostkom, lecz nigdy nie znajdują się w jej posiadaniu. Istnieją głównie po to, by potwierdzić prymat ogólności. Bezwiednie służą utrwalaniu jej uległości. Więc jeśli jednostka konkretyzuje się, to dlatego, że czerpie swą szczegółowość z własnej jednostkowości. Nawet gdy dzieje się to wbrew instytucjom artykułującym wyłącznie interes powszechności. W skrajnym przypadku obserwujemy nie-wymownego wtórnego analfabetę, który radzi sobie z przeżyciem społecznej konieczności lepiej niż pracownik aparatu ideologicznego, wytrawny intelektualista, który cały swój czas poświęca obiektywizowaniu społecznego myślenia i wypowiadania. Problem w tym, że ów przypadek skrajny staje się typowy, co potwierdza i słuszność i nadaremność pracy intelektualnej.” Wspomnijmy jeszcze i to, że do swoich filozoficznych rozważań potrafił Sikorski zaprząc Strzemińskiego z jego koncepcją percepcji intencjonalnej – patrz rozdział pt. „O „sposobie widzenia” Władysława Strzemińskiego”. Pozwolę sobie na marginesie przypomnieć, że to Strzemiński postawił tezę, że kubizm jest kontynuacją baroku, tezę, z którą zgadzał się Henryk Stażewski. Przypominam o tym, abyśmy zbyt pochopnie nie odrzucali najbardziej nawet nieprawdopodobnych koincydencji, na jakie natrafimy u Sikorskiego. To gwoli przestrogi. Kolejnym ustaleniem badawczym autora są wnioski z jego analiz związku muzyki z matematyką i filozofią (ontologią) obserwowane już u presokratyków, na przykład u Pitagorasa: „U Pitagorasa naiwna ontologia mitologii greckiej przekształciła się w wyrafinowaną epistemologię, w której świat myślenia stracił bezpowrotnie swoją bezpośredniość i zaczął posługiwać się przedmiotami teoretycznymi. Filozofowie przedsokratejscy uświadomili nam, że całe bogactwo świata, w którym jesteśmy zanurzeni, dociera do nas wyłącznie pod postacią różnorodności form naszego myślenia oraz że nasze zadomowienie w świecie zależy od tego, jak daleko sięga obiektywizacja naszej świadomości.” Przyznam od razu, że wkraczam tu w najtrudniejszy dla mnie fragment „Szkiców przeciwko i w obronie pojęć”. Nie odmawiam sobie wrażliwości muzycznej, ale jest ona raczej intuicyjno-emocjonalna, zupełnie pozbawiona tak widocznego u Sikorskiego znawstwa i pasji poznawczej, której mogę mu jedynie pozazdrościć. To dlatego nie przypadkiem mówię w tytule o triadzie Sikorskiego. To znawstwo i pasja pozwala mu poruszać się pomiędzy poezją, filozofią i muzyką w sposób dla mnie niedostępny, mogę mu się jedynie poznawczo przyglądać: „Muzyka nie powiela jednak pojęć i kategorii, którymi posługuje się filozofia. Nie dubluje rozumowania matematyki. Jest odrębną formą świadomości, jej autonomiczną, dźwiękową reprezentacją, lecz dialektyka muzyki – podobnie jak dialektyka pojęć i wykazuje podobną immanentność i wewnętrzną logikę. Kontradyktoryjne rozumowanie Heraklita nie polegało na prostej reprodukcji sprzeczności między bytem harmonii oraz nie-bytem dysharmonii. Początek dialektyki nie polegał na odgrodzeniu tego, co jest, od tego, co nie jest. Chodziło raczej o presumpcję wzajemnego przenikania zasady tożsamości i zasady negacji, afirmacji i negacji. Przecież Coś i Nic zawsze są blisko siebie w napięciu, jakie towarzyszy poznawaniu. Stanowią swoje pierwotne określenia, które wciąż na nowo odtwarzają się i wzajemnie przenikają. Mówiąc Coś (nie) mówimy nic, a wskazując na Nic – jednak coś-Nie-coś postrzegamy. Czy nie ten właśnie – niekiedy pozorny – paradoks rejestruje teoria mnogości, gdy zaczyna badać moc zbioru pustego? Czy nie w podobny sposób wiążemy w naszym myśleniu sprzeczności na wyższych tj. konkretnych, poziomach autorefleksji, wówczas gdy zaczynamy rozważać Porządek i Chaos. Determinizm i Indeterminizm. Konieczność i Wolność?” Cała trzecia część książki zatytułowaną „Polifonia i dialektyka”, to dla mnie taka wyprawa w nieznane, a o sposobie w jaki porusza się tam Sikorski i o sposobie w jaki porusza zapętlone kwestie i je rozsupłuje, niech zaświadczy ten drobny cytat: „Nie powinno się przyrównywać do siebie szkół filozoficznych i muzycznych trendów, a tym bardziej poszczególnych filozofów i kompozytorów. Jest jednak pewna dziedzina, w której praktyka muzyczna i filozoficzna wykazują podobieństwa rozwoju. Jest nią samoświadomość metody. W przypadku filozofii chodzi o dialektykę. A w muzyce o polifonię, która na mocy powyższego przypuszczenia będzie się poniżej przeplatać z dialektyką.” Ze względu moją słabość, nieznajomość „samoświadomości metod” w odniesieniu do myślenia o muzyce mogę tu jedynie wymienić kilka tylko postaci, których twórczość analizuje Sikorski: Bach, Beethoven, Leibniz Adorno, muzykolodzy, interpretatorzy i wykonawcy muzyki wyżej wymienionych, dodekafoniści itd. Jeśli już przez to przebrniesz, Czytelniku, jaśniejszym się dla Ciebie stanie to, co wedle ustaleń Sikorskiego spaja filozofię z muzyką: „Atrakcyjność analizy porównawczej muzyki i filozofii wynika z właściwego im przenikania abstrakcji i konkretu. U obu przekraczanie granic dokonuje się równie naturalnie i bezboleśnie, bowiem u obu siła abstrakcji stanowi o specyfice uzyskiwanej samowiedzy. Ponadto owo przekraczanie samego siebie owo nieustanne poszukiwanie własnego zaprzeczenia, upodabnia do siebie transcendentalizm filozofii i transcendentalizm muzyki. I jeszcze jedna ważna okoliczność. W jakimś sensie nie tylko Bach, lecz wszyscy muzycy są pitagorejczykami, albowiem – świadomie czy nie – wytwarzają nie tylko struktury współbrzmiących dźwięków, ale i abstrakcyjne analogony wszechświatowego porządku. Na wzajemne zależności między Leibnizem i muzyką Bacha bodajże pierwszy – jeszcze w ciemnych latach pięćdziesiątych XX stulecia – zwrócił uwagę niemiecki muzykolog i filozof Hans Heinrich Eggebrecht.” A u nas Pociej, dodaje Sikorski. Że moje usprawiedliwianie się nie wynika z nadmiernej ostrożności lecz z niezmierzonej dla mnie drobiazgowej precyzji muzycznych peregrynacji Cezarego najlepiej zaświadczy to przytoczenie: „Więc gdy w takcie 45 na chwilę ucicha i gdy może wreszcie pojawić się temat pierwotny, niełatwo go dosłyszeć. Nie rozwija się,. Wyciszony oddala się szybko. Jego klęska wypełnia teatr muzyczny od orkiestronu aż po miejsca na jaskółce. Teza wyjściowa, dźwięk pierwotny, nie odzyskują już dominującej pozycji. Dialektyczne salto polega tu na tym, że nagle w swoim samoistnym rozwoju zjawisko przesłania istotę. Siła powierzchowności nie pozwala dotknąć podglebia, w którego głębi ukrywa się ponoć prawda. Niewykluczona jest jeszcze bardziej radykalna interpretacja tej roszady: w głębi niczego nie było, więc też niczego się tam nie znajdzie. Być może cały błysk i drobiazg, które świecą na powierzchni – choć często sądzimy, że są tylko niczym – są jednak Wszystkim? Więc może niczego Innego nie ma… Muzyka prowokuje, lecz nie wyjaśnia tych wątpliwości. Dzięki jej naturze pytania pozostają w zawieszeniu. To o nich między innymi opowiada ten szczególny, miłosny dialog w kontrapunkcie dziewiątym.” Sikorski robi to, co robi, by skonfrontować naszą teraźniejszość z przeszłością. A konfrontuje je ponieważ twierdzi, że dopiero w sporze naszego dziś z naszym wczoraj samoświadomość może odnaleźć swoje przemilczane, zamilkłe założenia. To wysiłkowi ich usłyszenia poświęcił swoje „Szkice…”, spenetrował podstawy owego dziś pracując nad archeologicznym niemal odkrywaniem jej fundamentów. Archeologiczność tych fundamentów zasadza się na tym, że spoczywają one w i pochodzą z naszej prehistorii i historii: „Chodzi zatem o głębokie zakorzenienie praktyki Bacha w doświadczeniu ludzkich społeczności. Nie przypadkiem Adorno wywodzi pochodzenie muzyki w ogóle, a zwłaszcza polifonii „(…) ze zbiorowych praktyk kultowych i tanecznych”. Powiada także, że „muzyka polifoniczna mówi nawet wtedy, gdy żyje tylko w wyobraźni kompozytora i poza nim do nikogo żywego nie dociera.” Ta okoliczność zbliża nas do elementarnych hipotez spoczywających u podstaw ontologii bytu społecznego. Człowiek zamieszkuje świat w rozmaity sposób. Poprzez pracę i modlitwę, wiedzę i władzę, przez wojnę czy dialog. W każdej z tych nisz egzystencji pozostaje bez przerwy w sprzeczności z materią społeczną i przyrodniczą. Czyż nie takim sporem jest opisana przez Marksa, wielowarstwowa sprzeczność między pracą i kapitałem lub przywoływana tu wielokroć za Heideggerem (roz) m o w a z językiem? A to przecież tylko jedne z licznych podstawowych form zamieszkiwania. Zamieszkiwanie to przede wszystkim wyznaczanie granic.” Czytałbym i czytał Sikorskiego, pisałbym i pisał o nim z ciągle uświadamianą ułomnością swoich możliwości w tym zakresie a w jej wyniku z uzasadnioną obawą, że nie zrobię tego dobrze, bo mi zabraknie intelektualnego uposażenia i językowych mocy, by oddać to, co ważne i by czegoś istotnego nie pominąć, a Naczelnemu „Migotań” może zabraknąć cierpliwości dla długości mego tekstu, gdybym nie znalazł najlepszej z możliwych puenty w czytanej równolegle „Rzeczy o wyobraźni” Kazimierza Wyki, w jego rozważaniach o poezji zupełnie odległych od prowadzonych przez Sikorskiego: „Dawni prorocy są jak dzieci. Czymżesz jest Apokalipsa św. Jana wobec dziełka Alberta Einsteina „Uber die spezielle und allgemeine Relativitatstheorie”? Rozrasta się wyobraźnia zdolna zadośćuczynić pierwszemu rozrostowi. Inaczej to czyni. Dopiero Bacha „Pasja według św. Mateusza” pokazuje, co naprawdę napisał ewangelista.” Ale czy tak zupełnie odległych? Zostawiam to już ocenie czytelnika przywołując na koniec własny wiersz, w którym odnajduję na poetyckiej już drodze to, co czynił Sikorski na przestrzeni całych „Szkiców przeciwko i w obronie pojęć”. ESEJ O ESEJACH wolności. Podobnie poezja. Posiada zdolność odszukiwania w języku owych pauz, które – odsłuchane w ciszy – odrywają mowę od porządku mówienia o porządku. Poezja potrafi rozszczelnić pancerz języka, a wówczas przez niewielkie pęknięcia przenika do nas zapomniane światło, dobiega niepokój mieszkańców starożytnej Grecji, Babilonu, odżywa symbolika kultury hebrajskiej.” Puzzle II – sprawozdanie z wycieczki SarbinowoŁeba wiele lat temu bardzo dobry nikomu nie znany poeta Jacek Geisler porzucił wysublimowanie poezji na rzecz wysublimowania matematyki dzięki czemu uniknął niepoliczalnych ułomności duszy zastępując je doskonałą ułomnością liczb bardzo dobry nikomu nie znany poeta Jacek Geisler nie idzie ze mną przez wydmy bo ograniczył życie do betonu miasta miasto zaś do kilku ledwie ulic nie może więc objąć wyrafinowanym umysłem mnogości ziaren piasku który parzy moje stopy 49 a jednak kiedy znowu siadamy przy zimnym piwie w pizzerii o jakże słusznej nazwie „Napoli” nasze światy od razu wchodzą na wspólną orbitę poezji i matematyki pozbawione zupełnie lęku przed umykającym z wydm życiem ANDRZEJ WOŁOSEWICZ Gazeta Literacka 49 RECENZJE Katarzyna Wójcik Nie zawsze literatura łatwo poddaje się czytelnikowi. Niekiedy jest zupełnie na odwrót i to czytający musi dokonać wysiłku żeby wejść w tę komunikację literacką, wniknąć w jej organizację strukturalną, językową, wydobyć z niej sens. I nie chodzi po prostu o przeczytanie książki od początku do końca. Trzeba zawiesić się nad sensem słów, zdań, przestawić swoje potoczne myślenie o języku, wgryźć się pod spód jego pierwszej warstwy i doszukać się tam niespodzianek semantycznych, czasem przeczytać książkę drugi albo trzeci raz, obrócić ją kilkakrotnie w głowie. Obcowanie z taką literaturą wymaga pewnego wyrobienia i zaawansowania czytelniczego. W zamian jednak oferuje ona swoiste katharsis – głębokie doznania estetyczne i uczestnictwo w wysokiej kulturze literackiej. Nazywam się Majdan – prozatorski debiut nowosądeckiego poety, Wojciecha Kudyby – klasyfikuje się właśnie w tej kategorii, literatury wysoce estetycznej, ale wymagającej od czytelnika pełnego zaangażowania intelektualnego. To przywodząca na myśl styl podań ludowych, gawędy, momentami ballady albo pieśni, powieść – nie-powieść, której narratorem (i poniekąd bohaterem) jest Petro Majdan, doktorant kulturoznawstwa na Uniwersytecie Kijowskim. Dwanaście „Europ”, dwanaście rozdziałów, jak dwanaście gwiazd na fladze Unii Europejskiej, symbolizujących pełnię i doskonałość. W tych rozdziałach mieści się historia Petro Majdana, którego „ojciec pół-Rosjanin, a pół-Niemiec wyznania mojżeszowego, matka pół-Ukrainka, babuleńka od strony mamy Polka, wśród dziadków i pradziadków ze sześć może narodowości i cztery religie”, do tego dwóch braci i przyjaciele z bliskich i dalekich stron: Polak, Japończyk, Turek oraz Żyd z Wysp Kanaryjskich. Historia Petro Majdana to historia o ukraińskim wchodzeniu do Europy: nie szeroką aleją i od frontu a bocznymi drzwiami. Ukraińskość tej opowieści jest wprawdzie oczywista, o czym wspomniał, recenzując tę książkę na łamach portalu pisarze.pl Wacław Holewiński: „Bo Majdan to Ukraina. Bo bohater pod wieloma postaciami to sól i pieprz, cnota i bród Ukrainy, jego wcielenie, jego namiętności, historia, przepoczwarzanie się z niebytu, magmy, w naród. Wcale nie spójny, niejednorodny, w niczym niepodobny do innych narodów Europy. Wymieszany, przeżuty i przez tę Europę wypluwany, niechciany, nie nasz” należy jednak tę perspektywę nieco rozszerzyć. Nazywam się Majdan to także opowieść o polskości, a jeszcze szerzej – słowiańskości. Jest w niej coś z filmów Emira Kusturicy: słowiański temperament, umiejętność wygrzebania się z każdej opresji, gorzko-komiczne perypetie, wódka, ale przede wszystkim jest tradycja. Tradycja nie ślepa, zamknięta i zabobonna, choć Beata Dorosz Katarzyna Bzowska-Budd mieszka od 1980 r. w Londynie. Związana pracą dziennikarską z polonijnymi i angielskimi periodykami, publikowała m.in. na łamach londyńskiej „Gazety Niedzielnej”, „Rzeczypospolitej Polskiej” (miesięcznika rządu RP na uchodźstwie), nowojorskiego „Nowego Dziennika”, paryskiej „Kultury”; jej teksty ogłaszane były także w pismach krajowych: „Odrze”, „Polityce”, „Tygodniku Solidarność” i in. Życiem i aktywnością zawodową związana była od 1983 r. przede wszystkim z „Dziennikiem Polskim i Dziennikiem Żołnierza” (w latach 1991-2002 jako redaktor naczelny), gdzie ukazywały się jej stałe felietony w cyklu pt. Prasowite zdziwienia. Oddała hołd temu legendarnemu periodykowi i tworzącym go ludziom z kręgu emigracji niepodległościowej, inicjując i redagując książkę 50 Dopóki jest „Dziennik,,, jestem… (Londyn 2000). Mimo że w lipcu 2015 r. zamknięto codzienne wydanie tej gazety (która przetrwała różne meandry życia politycznego w Anglii i w kraju, ale nie podołała twardym regułom ekonomicznym), Katarzyna Bzowska-Budd działa nadal, przeniósłszy felietonową rubrykę na łamy „Tygodnia Polskiego”. Jest nadto aktywnym członkiem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie i wchodzi w skład Komitetu Redakcyjnego wydawanego przez Związek „Pamiętnika Literackiego:. Te informacje są niezbędne w chwili, kiedy trzyma 50 Migotania 52 „In varietate concordia”? niekiedy do głosu dochodzą elementy magiczne w postaci choćby diabła Boruty czy duchów. Ta ludowa mądrość przybiera realną postać babuleńki Petro Majdana, która mimo głębokiego zakorzenienia w tradycji wykazuje się niebywałą wręcz świadomością postępu kulturowego i technicznego. Kudyba czerpie z tej naszej słowiańskiej ludowości to, co najcenniejsze: całą jej mądrość, umiejętność życia w harmonii z przyrodą, otwartość na człowieka, nawet z całkiem odmiennego kręgu kulturowego, wierzącego w innego boga, inne idee. Jest w niej gościnność, troska, jest nieco przewrotna chęć „wciągnięcia” przybysza z odległych stron w nasze obyczaje, w tradycję do której należy też religijność. Są w tej ludowości przodkowie – choć umarli to wcale nie zapomniani, żyjący w duszach i umysłach bohaterów. Przodkowie z którymi się rozmawia, których się radzi, którzy towarzyszą w codzienności i tworzą rodzinną legendę. To element tożsamości, jakże ważny w społeczeństwie tak dumnym ze swojego pochodzenia, gdzie rodzina stanowi jedną z pierwszych wartości. Nieprzypadkowy jest też kierunek studiów Petro: trudno o bardziej zwielokrotniony zlepek kulturowy, niż student kulturoznawstwa o wielokulturowych korzeniach,w dodatku o tak znamiennym nazwisku… cześnie na inne kultury i obyczaje i nie zostawać w tyle? Jak nie zachłysnąć się „wspaniałością” Zachodu i nie utopić w jego pędzie za karierą i pieniądzem? To problem nie tylko Ukrainy, ale też Polski i całego kręgu słowiańskiego, stającego się coraz podatniejszym na kulturę płynącą z Zachodu która – choć przecież wartościowa – powoli degraduje tradycje kultywowane przez naszych pradziadków. Jaka więc jest ta majdanowa Europa, do której droga jest taka pokrętna, do której się tęskni, ale jakoś trudno ją przyjąć? Gdzie w niej miejsce dla barwnej słowiańskości, tradycji i zwyczajów często przez Zachód niezrozumiałych i postrzeganych jako głupie? „[…] ma miłość do Twoich kształtów tak wielka jak byk w oborze schowany ja z tej miłości w tętnicy wydziergam Twe imię brzeszczotem znękanym […]” „Nam oderwać się trzeba. Nie uciec, ale właśnie oderwać: od tych wszystkich nieforemnych wałów, od tej całej bezkształtnej hałdy, co zrobiona jest z naszych ukrytych wstydów, z naszych urazów, z tajnych ran najgorszych, z bezporadności. Tam nie jest tak, jak tu. Jak chcesz, możesz potem wrócić, ale wrócisz już od niej i z nią może nawet wrócisz, inaczej patrzący […] Ona tam jest, może nawet na nas czeka, może wygląda, kiedy przyjedziemy – cali zakutani w nasze kompleksy, zapatuleni w nasze zranienia, owinięci w naszą niemożność, opatrzeni w naszą krew. […] Ona wtedy naprawdę istniała – potajemnie przechowywana w domach, na strychach; niewielka, czasem zacieśniona do kręgu kilku osób, mówiona półgłosem, szeptana na ucho – rodzinna Europa. Europa marzycieli i żebraków. Matula…” Są kompleksy i jest problem: jak w całej tej europejskości zachować nasze tradycje, łącząc je z nowoczesnością? Jak nie ogołocić się z tego co mamy najcenniejsze – naszej ludowości – i nie dać się ujednolicić, wpisać w szablon, otwierając jedno- Powieść – nie-powieść Wojciecha Kudyby ma jeszcze jedną, szczególną warstwę, która rzuca się w oczy natychmiast, po przeczytaniu pierwszego zdania. Kudyba to artysta słowa, przekształcający mowę potoczną w dzieło sztuki. Jego poezja ma w sobie wiele subtelności i wrażliwości. Takim właśnie językiem snuje Petro Majdan swoją opowieść: dekoracyjnym, pełnym dialektyzmów i archaizmów, spośród których wyrastają neologizmy i norwidowski humor – zakamuflowany, nieoczywisty, czasem łatwy do pomylenia z powagą. Ten humor niekiedy przyjmuje postać gry słownej (jak w opowieści Petro o niemieckim mieście Bochum, „którego nazwa tak się babusi spodobała, że znów musiałem Sienkiewicza czytać […]”); czasami jest to pewnego rodzaju satyra na własny (autora) kunszt poetycki, która jawi się w niezbyt udanym wierszu miłosnym Petro: Taka archaiczno-dialektyczna stylizacja języka nie powoduje jednak jego niezrozumiałości dla czytelnika, który nie ma do czynienia z kulturą i językiem ukraińskim – Kudyba z wielką troską pochylił się nad jakością i jasnością tekstu. Mimo oryginalności, intensywności i nasycenia go znaczeniami nie ma w nim nadęcia i sztuczności. Swoboda, z jaką Petro prowadzi monolog, pozwala na nawiązanie relacji z czytelnikiem i wytworzenie wrażenia towarzyskiej rozmowy, przybierającej postać zwierzeń. Elegancja, lekkość i subtelna humorystyczność języka widoczne są zwłaszcza we fragmentach mówiących o dość przyziemnych sprawach, jak na przykład załatwianie potrzeb w toalecie. Dla Wojciecha Kudyby język jest tworzywem, któremu nadaje pożądany kształt. Nazywam się Majdan to niezwykle ciepła, spoglądająca na ludowość przez antropologiczne szkło powiększające, dyskretnie ironiczna, a przede wszystkim – nasza, słowiańska, polsko-ukraińska powieść. KATARZYNA WÓJCIK Wojciech Kudyba, Nazywam się Majdan, Biblioteka Więzi, 2015. Mieszkam na Wyspie się w ręce jej książkę Mieszkam na Wyspie, stanowi ona bowiem wybór publikowanych przez lata felietonów (najstarszy z roku 1997, najnowszy – z roku 2016 ; wszystkie na potrzeby publikacji książkowej zostały przejrzane i na nowo opracowane). Ważnym dopowiedzeniem biograficznym będzie informacja, że autorka jest z wykształcenia socjologiem, absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego. Jej specjalistyczna wiedza uniwersytecka i doświadczenie zawodowe (w latach 1976-1980 w Ośrodku Badania Opinii Publicznej - OBOP) stały się znakomitym gruntem dla prowadzonych przez nią obserwacji, którymi dzieliła się w felietonowej formie z czytelnikami czasopism. W żadnym wypadku nie należy jednak sądzić, że teksty te – napisane znakomitą barwną polszczyzną i adresowane do bardzo szerokiego kręgu odbiorców – są gazetowym materiałem o przemijającej wartości, jaką zwykło się przypisywać felietonom drukowanym w cotygodniowych rubrykach. Najlepszym tego dowodem jest część czwartaksiążki, zatytułowana Pod lupą naukowców. Czyta się ją z rosnącym zainteresowaniem, bo problem emigracji został tu poddany socjologicznemu oglądowi na wielu płaszczyznach. Pierwsze teksty zapoznają z początkami badań socjologicznych nad emigrantami w Stanach Zjednoczonych oraz technikami tych badań w przeszłości i obecnie; pozwala to autorce nakreślić żywe sylwetki pionierów w tej dziedzinie nauki i ciekawie brzmiące historie ich zawodowych biografii, ukształtowanych na tej właśnie bazie. Do przeszłości sięgają też udokumentowane dowody na to, że emigracyjna epistolografia, zwłaszcza ta z najdawniejszego okresu, jest nieocenionym źródłem wiedzy dla badaczy różnych dziedzin: ekonomii, polityki, historii i szeroko rozumianej humanistyki; obecnie, gdy zainteresowanie badaczy skupia się raczej na materiałach źródłowych dotyczących emigracji wojennej i powojennej (publikowanych obficie dzięki temu, że możliwy jest swobodny do nich dostęp, nieograniczony barierami politycznymi), to przypomnienie o wartości dokumentów starszych i potrzeby ich badawczej eksploracji wydaje się być ważnym głosem. Historia emigracji i badań nad nią jest dla autorki zaledwie punktem wyjścia do podjęcia problematyki jak najbardziej współczesnej, w szeroki spectrum tematów. Poddaje ona krytycznej analizie odmienne podejście do badań i ich interpretacji przez socjologów brytyjskich i polskich. Przedstawia różne modele emigracyjności (tj. ustosunkowania się samych emigrantów do faktu wyjazdu z rodzinnego kraju i związanych z nim oczekiwań). Omawia czynniki wpływające na przyrost naturalny na emigracji wśród Polaków i w innych grupach etnicznych, a także odmienne systemy szkolnictwa w Polsce i Anglii i wynikające z nich problemy dla emigran- 82% Brytyjczyków popiera stosowanie ASBO. A czy ktokolwiek słyszał o mszy za klauna? Czy to nie jeszcze jeden przejaw angielskiego poczucia humoru? – na tyle dla nas ekscentrycznego, że wręcz obrósł już specyficzną legendą. Otóż chodzi o całkiem serio odprawiane w porządku anglikańskim nabożeństwo, które oddaje hołd zmarłym artystom-komikom, ale jest też modlitwą okolicznościową na temat „zbawienia przez śmiech”. Albo czy nie wydaje się nam prawdziwie egzotyczny zwyczaj (opisany w felietonie pt. Dzień czerwonej teczki) związany z ogłaszaniem w parlamencie brytyjskim przez Kanclerza Skarbu wyjątkowo obchodzących przeciętnego Brytyjczyka a planowanych przez rząd operacji finansowych, jak wysokość podatków, zasiłków, ale też i niektórych cen, w tym alkoholu – co kończy się wychyleniem przez tegoż wysokiego urzędnika państwowego szklaneczki jego ulubionego trunku (tu też dowiadujemy się od Autorki o bardzo różnorodnych gustach tych prominentnych polityków, z których najbardziej zdumiewającym wydaje się upodobanie do sherry z wbitym do niej żółtkiem). Może jesteśmy dość zadowoleni, że polskiego społeczeństwa nie dotyczy – opisany ze swadą i mnogimi przykładami historycznymi i współczesnymi – „proceder” kupowania szlacheckich tytułów za pieniądze. Ale może nieco żałujemy, że np. wiadomość o nieetycznych zachowaniach postaci ze świata polityki nie ma u nas takiej jak na Wyspach siły rażenia i osoby te, tak czy inaczej skompromitowane, działają nadal i „mają się dobrze”; tytuł felietonu Pochwała plotki bynajmniej nie jest pochwałą sensacyjnego dziennikarstwa (o miernej na ogół wartości merytorycznej i znikomych walorach literackich tego gatunku), ale nawoływaniem o zachowanie wysokich standardów życia publicznego. Można by długo wyliczać najróżniejsze smakowitości, odnajdywane w „Wyspie” – wspomnijmy jeszcze trzy: Czy XVII-wieczny londyńczyk Samuel Pepys uprawiał lobbing? Ależ tak – co udowadnia autorka, by od tego pewnie wcale nie najstarszego przykładu przejść do opisania różnych grup nacisku i zakończyć na opowieści o cotygodniowych obowiązkowych audiencjach premiera Wielkiej Brytanii u królowej, na których powinny być omówione najważniejsze sprawy państwa, ale premier Jimmy Callagham ujawnił, że większość jego spotkań z Elżbietą II schodziła na plotkach o wspólnych znajomych. A czy od działalności handlowej w dziedzinie sex shopów można przejść do polityki? Otóż Sam Roddkick, właścicielka kobiecych sklepów erotycznych, zaangażowała się w organizowanie antywojennych protestów i konferencji poświęconych zniewoleniu kobiet, a wiele jej akcji odbywało się przy poparciu i udziale członków Międzynarodowego Związku Pracowników Seksu (International Union of Sex Workers), o którego istnieniu, notabene, chyba nikt w Polsce nie słyszał. Czy można ukończyć szkołę podstawową, nie umiejąc czytać? Takie alarmistyczne dane ujawniają brytyjscy inspektorzy szkolni w odniesieniu do około 20% uczniów. A mimo to dziwi fakt, że w czasie zamieszek w Londynie w 2011 r., kiedy wybijano szyby w bankach i rabowano doszczętnie sklepy – w całej dzielnicy dotkniętej chuligańską destrukcją jedynie księgarnia Waterstone’s pozostała nietknięta, zaś relacja z tych wydarzeń kończyła się w gazecie londyńskiej lakonicznym stwierdzeniem: „Większość uczestników zamieszek zapewne nie umie czytać”. (Stwierdzenie to ma dość dramatyczną wymowę m.in. w kontekście opisanego wcześniej upodobania XIX-wiecznych robotników do codziennej lektury prasy). Kiedy czyta się owe trzy części książki o Wielkiej Brytanii i Brytyjczykach oraz naukowych badaniach socjologów, nie sposób oprzeć się rosnącemu w miarę lektury przekonaniu, że autorka kontynuuje najlepsze wzory dziennikarstwa felietonowego, a jej umiejętność łączenia żywych obserwacji z głęboką wiedzą, pozwalającą na żonglowanie smakowitymi faktami, anegdotami i ciekawostkami z odległej nawet przeszłości, wydaje się znajoma. Czyż nie tak pisał swoje felietony legendarny redaktor Mieczysław Grydzewski w słynnej rubryce „Silva rerum”, od której wielu zaczynało lekturę londyńskich „Wiadomości”? Opowieści o Wyspie i Brytyjczykach wypełniają wiele stron tej książki – ale jest też część zatytułowana Swoi wśród obcych. Ta współczesna mozaika obyczajowa w wersji polsko-angielskiej sięga korzeniami w przeszłość – autorka nie byłaby sobą, gdyby nie posłużyła się pewną zaskakującą, ale gorzką analogią: opisując powstanie na terenie Londynu w latach siedemdziesiątych XX w. zadziwiającego tworu o charakterze quasi-państwowym, czyli Niezależnej Republiki Frestonii, przypomina, że „w tym samym mieście, w tym samym czasie działał polski rząd na uchodźstwie, który dla jednych był dowodem ciągłości istnienia II Rzeczypospolitej, a dla innych – dowodem na romantyzm Polaków, którzy nie chcą się pogodzić z realiami i tworzą swoje «państwo na wygnaniu», tak jak w Frestonii, z własnym prezydentem, rządem, namiastką Sejmu i licznymi, niezależnymi od brytyjskiego otoczenia organizacjami”. Różne wydarzenia historyczno-polityczne w kraju i napływające po nich kolejne fale polskich emigrantów na Wyspy autorka konfrontuje z nastrojami, z jakimi traktowali je obywatele „polskiej Frestonii”, przekonani np. że strajki solidarnościowe w 1980 r. to działania przedwczesne, bo przecież emigracja nie jest jeszcze gotowa do objęcia władzy, a wybory w 1989 r. stanowią zagrożenie dla istnienia niepodległościowego wychodźstwa. Mówi o zmieniającym się obliczu polskiej emigracji i istniejącym ciągle w pewnej części środowiska wywodzącego się z emigracji wojennej podziale na „nas” i „tych z PRL”, poniekąd skażonych, bo przybyli później, ale podziały te i animozje środowiskowe zupełnie nie interesują dzisiejszych emigrantów, o wiele liczniejszych, tworzących już własne życie – życie poza POSK-eim (Polskim Ośrodkiem Społeczno-Kulturalnym), który był wielkim osiągnięciem społeczności emigracyjnej i przez wiele lat symbolizował polską obecność na Wyspie. Niezależnie od czasu, kiedy Polacy znaleźli się w Wielkiej Brytanii, niezależnie od tego, że uczyniliśmy z niej siedemnaste województwo i niezależnie od tego, że wyspiarscy krajanie stworzyli własny język, ponglish, będący mieszanką polskiego i angielskiego – wszystkim, wedle diagnozy autorki śni się – jak emigracyjnemu poecie Stanisławowi Balińskiemu – Sen o Warszawie. Dla wcześniejszych emigrantów największym problemem było poczucie odcięcia od kraju i osamotnienia; teraz przy nieograniczonych możliwościach swobodnego podróżowania, okazuje się jednak, że (jak głosi tytuł ostatniej części książki) Nie ma powrotu – bo tu już obcy, tam ciągle jeszcze obcy; „dwuadresowi”, jak napisała Joanna Duda-Murowski, poetka mieszkająca dziś w Niemczech: RECENZJE tów i reemigrantów. Sporo uwagi poświęca statusowi społecznemu rodzin na emigracji, który rzutuje na perspektywy rozwoju w nowym środowisku pochodzących z nich dzieci. Przygląda się krytycznie socjologicznym raportom mogącym przyczyniać się do kształtowania polityki społecznej w kraju, którego mieszkańcy wpadają w „emigracyjną pułapkę”, a ich problemy mierzone są „indeksem szczęścia” (traktowanym przez Felietonistkę nieco z przymrużeniem oka, z owych badań biorących pod uwagę różne czynniki wynika bowiem, że mieszkańcy Wielkiej Brytanii są jednym z najbardziej nieszczęśliwych krajów w całej Europie, a opracowany przez naukowców z New Economic Foundation wskaźnik nazwany Indeksem Szczęśliwej Planety wskazuje, że na pierwszych miejscach tabeli są takie kraje jak Kostaryka i Belize, a listę europejską zamyka Luksemburg!). Autorka nie zamyka się w wąskim w kręgu Polaków i ich emigracyjnych problemów – z równą rzetelnością relacjonuje nie tylko stosunek do emigrowania z Polski, jak i stosunek rodaków do innych narodowości, przy czym opis zmieniających się polskich „fobii i sympatii” staje się tu świetnym pretekstem do opisania historii badań socjologicznych w PRL poddanych politycznym naciskom. Z tym samym badawczym obiektywizmem podejmuje próbę opisania stosunku Brytyjczyków do różnych fal emigracji (którego źródłem jest ich kolonialna historia) oraz poczucia przynależności bądź obcości dawnych obywateli imperium brytyjskiego zamieszkujących dziś na Wyspach Brytyjskich. Ten bardzo różnorodny tematycznie zbiór tekstów o charakterze fresku można nazwać „socjologią emigracji w pigułce”, a jego niezaprzeczalnym walorem jest to, że z jednej strony niesie on ciekawy, rzetelnie zrelacjonowany materiał, który mógłby stać się impulsem do dalszych badań w różnych dziedzinach, z drugiej strony – ze względu na felietonową formę i znakomite pióro autorki, posługujące się na przemian raportem naukowym i anegdotą, reportażem lub literacką opowieścią, danymi statystycznymi i emocjonalnymi rozmowami z ludźmi – jest interesującą lekturą dla wszystkich nieobojętnych na zjawiska i problemy współczesnej cywilizacji i kultury, niezależnie od tego, gdzie się ona rozwija. W tej części książki autorka objawia się więc przede wszystkim jako socjolożka – ale przecież rozmowę z czytelnikami rozpoczyna od stwierdzenia: Mieszkam na Wyspie! Czy pokochała tę swoją drugą ojczyznę? – trudno dociec. Jeśli tak – to niewątpliwie jest to trudna miłość. Inna kwestia nie budzi wszakże żadnych wątpliwości – poznała ją od podszewki! I udowadnia to na każdej stronie książki, zwłaszcza w części 1. o tym samym tytule co cały tom, Mieszkam na Wyspie, i w części 2. W kuluarach władzy, gdzie wiedza historyczna miesza się nieustannie ze współczesnymi ciekawostkami politycznymi i obyczajowymi. Weźmy np. rozdział Zmieniające się oblicze City – czyli opowieść o historii słynnej na cały świat mili kwadratowej. Autorka sięga tu do czasów sprzed 60 r. n.e., czyli rzymskiego fortu Londinium, po czym wiedzie nas przez początki brytyjskiej bankowości w XIII w., aż po rok 2004, kiedy np. w City rozpoczęło pracę ponad 300 Polaków. Prawdziwie mogą cieszyć zawrotne kariery zawodowe rodaków, ale autorka opatruje je raczej gorzką konstatacją: „ten profesjonalny «polski Londyn» jest bardzo daleki od «polskiego Londynu» w innych częściach miasta. Owszem. Bierze udział w akcjach charytatywnych na rzecz rodaków, którym życie ułożyło się znacznie gorzej. To dobrze wygląda w CV”. Albo np. rozdział Ulica dziennikarzy, który jest opowieścią o historii angielskiego drukarstwa i prasy, sięgającej piętnastego stulecia; zdumiewa w nim m.in. informacja, że w połowie lat trzydziestych. XVIII w. wychodziło w Londynie 31 pism, a większość robotników zaczynała dzień od wizyty w kawiarni i lektury najnowszego wydania którejś z gazet; obrazek ten szczególnie porusza dziś, w dobie powszechnego upadku wszelkiego czytelnictwa. Nadto słynna Fleet Street, kojarzona z wielkimi dziennikarskimi koncernami, ma też swoje polonica: pismo „Polska Walcząca” redagowane w czasie wojny przez Tymona Terleckiego oraz wspomniany już wcześniej „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”. Brytyjskich poloniców – rzecz naturalna! – jest w tej książce mnóstwo, historycznych i tych najnowszych, ale ich tropienie i opisywanie nie jest jej osią konstrukcyjną. Autorka skupia się raczej na najróżniejszych przejawach życia brytyjskiego, dla niej już przyswojonych – a jej opowieść ma jednak oswoić jego odmienności i czasem pozorne dziwności, np. nowym przybyszom z Polski. Bo cóż to jest np. ASBO? Anti-Social Behaviour Order. Opis czynionych wobec autorki szykan za rzekome uciążliwe sąsiedztwo, połączony z innymi absurdalnymi przykładami wynalezionymi przez groźnych tropicieli owych „anty-socjalnych” zachowań, może u niektóry czytelników wzbudzić albo ironiczny uśmiech, albo pełne zdumienia wzruszenie ramion – nie sposób nie zadumać się jednak nad kulturą życia codziennego na Wyspach, dowiadując się od felietonistki, że My dwuadresowi jeździmy pomieszkać do siebie. Odwiedzamy przeszłość myśląc – co będzie? Na rozdrożu już jesteśmy Samowolnie wygnani z dzieciństwa. Jeździmy po stabilizację zostawiając serca w kilometrach autostrad. Zmęczeni podróżą wciąż tęsknimy - wszędzie obcy. My dwuadresowi tam i z powrotem jeździmy pomieszkać do siebie. Ostatni rozdział książki jest na pół humorystyczną na pół gorzką opowieścią o rozmowie z przypadkowo poznanym w samolocie Polakiem, któremu po jego wielomiesięcznym pobycie w Brazylii i braku wiadomości z kraju autorka stara się wytłumaczyć podstawowe fakty z obecnej rzeczywistości politycznej w Polsce, włączając w to personalia, co w rezultacie sprawia, że ów długo tu nieobecny deklaruje: „To ja wracam do tej Amazonii”. Katarzyna Bzowska-Budd oznajmia zdecydowanie: „Mieszkam na Wyspie”, a dosłownie w ostatnim akapicie książki stwierdza: „Ta Polska Anno Domini 2015 jest mi obca. Znacznie bardziej obca, niż była jeszcze kilka lat temu. Wsiadając do samolotu na Okęciu, mam uczucie ulgi. Jak to dobrze wracać do domu, do Londynu. Nie muszę szukać Amazonii”. Jest to jeden z raczej optymistycznych przypadków. Czy wiele jest takich? Chyba trudno znaleźć odpowiedź na to pytanie – pewną pomocą w jej szukaniu, przynajmniej dla Polaków na Wyspach, może być lektura tej książki. Warto spojrzeć na Wyspę i jej mieszkańców przez okulary Katarzyny Bzowskiej-Budd. BEATA DOROSZ P.S. Tekst jest nieco zmienioną wersją prezentacji książki na promocji, która odbyła się w Klubie Księgarza w Warszawie 21 września 2016 r. z udziałem autorki i Janusza Guttnera, polskiego aktora, także „mieszkającego na Wyspie”, który odczytał wybrane fragmenty. Przed 51 promocją w rozmowie telefonicznej z wydawcą, Mirosławem Kucharskim, doszliśmy do zgodnego wniosku, że książka ta powinna być w pewnym sensie lekturą obowiązkową – dla tych, który noszą się z myślą o emigracji, ale również dla tych, którzy na temat emigracji perorują, mając o niej raczej mgliste pojęcie – zwłaszcza dla współczesnych polityków. Pół żartem, pół serio zastanawialiśmy się nawet, jak skłonić kancelarie Sejmu i Senatu do zakupu pewnej ilości egzemplarzy na użytek parlamentarzystów. Ale jak skłonić ich do lektury? B.D. Gazeta Literacka 51 RECENZJE Malarskość kontra autobiografizm w tomie Mateusz Wabik Nadchodzi burza to pierwszy tom poetycki Macieja Mazurka jaki przeczytałem. Oprócz tego, że autor jest poetą uprawia również malarstwo, para się publicystyką i wykładał na różnych uczelniach o czym informuje czwarta strona okładki tomu wydanego przez „Topos”. Ale właśnie jego zajęcie malarskie w kontekście pisania wierszy wydaje mi się ważne, gdyż wydaje mi się, że każda strofa w wielu wierszach to jakby fragment jakiegoś obrazu, starannie namalowany wyodrębniony z wiersza, a następne strofy często są po prostu kolejnymi fragmentami obrazu. Jednakże w wierszach opartych na narracji podobnej do anegdoty takie podziały na strofy w poezji Mazurka są budowane na innych zasadach. Do takich wierszy przypominających malowanie obrazu fragment po fragmencie zaliczyłbym „Zaćmienie słońca”, który jest zbudowany z trzech wyraźnie oddzielonych dwuwersów. W pierwszej strofie znajduje się zaznaczenie pory dnia, ukazanie, że zaćmienie słońca dokonało małego przewrotu w zwyczajnej kolejności pór dnia: „zbliżał się wieczór w środku dnia”. W drugiej strofie mamy obraz dzieci patrzących przez zakopcone „szkiełka na słońce”. W trzeciej strofie okazuje się, że owo zaćmienie było tylko „częściowe” i jakby ta narracja była dopowiedziana przez kogoś kto patrzy na obraz wiszący na ścianę, gdzie widać zaćmienie i dzieci patrzące na słońce. Malarsko rozrysowany, albo tylko naszkicowany jest wiersz „W sklepie mięsnym podczas majowej burzy”. W pierwszej strofie mamy wprowadzenie w ponury nastrój wiersza przez ukazanie zawieruchy przed burzą. W drugim mamy informacje o burzy. W trzeciej strofie bardziej anegdotycznie podmiot liryczny opisuje kogoś kto podczas deszczu stoi w kolejce po mięso i musi słuchać kobiecego plotkowania „o zabójstwie starej kobiety”. Według wersji zasłyszanej w kolejce kobieta zginęła „bo był oszczędna/zbierała na pochówek”. Jest to na pewno doszukiwanie się ukrytej logiki w fakcie śmierci pewnej kobiety, być może sąsiadki jednej z tych kobiet. Z początku wydaje się wersja śmierci zasłyszana w kolejce czymś absurdalnym, ale można dojść do tego, że kobieta zgromadziła sporo pieniędzy, które stały się przynętą dla mordercy. Nadchodzi burza Macieja Mazurka Jednak w pierwszym momencie lektury śmierć z powodu robienia oszczędności może wywoływać wrażenie, że była spowodowana skąpstwem co przypomina o logice ludowej sprawiedliwości znanej z podań i legend. Ten wiersz mógłby zawierać w sumie tylko ostatnią strofę, ale dwie pierwsze świetnie uzupełniają mroczną historię nastrojem przed i podczas burzy. Jednakże znowu mamy silnie w wierszu rozrysowane stany pogodowe i rozmowę w kolejce, stąd uważam, że malarstwo ma jakiś wpływ na poczynania poetyckie Mazurka, gdyż jakiś inny autor (np. Andrzej Sosnowski, Marcin Świetlicki, Tadeusz Różewicz za życia) z tego samego tematu zrobić by mógł wiersz z jedną strofą, gdzie w opisie kolejki i przytoczenia kobiecych rozmów, mógłby pojawiać się informacje o burzy. Albo budowałby wiersz ze strof nie rozdzielonych tematycznie. Właśnie takie rozplanowywanie różnych fragmentów wiersza na zamknięte fragmenty przypomniało mi o tym, że malarze – choć nie jestem w tym temacie ekspertem – nie malują całego obrazu na raz, raz to się zajmują niebem, potem przyrodą, albo jakąś postacią. Właśnie styl Mazurka w „Nadchodzi burza” jest na tyle oryginalny, że podczas lektury starając się uchwycić temat i sens wiersza, cały czas miałem wrażenie czegoś nietuzinkowego w formie. Taką budowę malarskich zamkniętych małych kompozycji układających się w cały wiersz mamy w wierszu „Strażniczka Pamięci” składającego się z czterech strof. W pierwszej mamy opis deszczu padającego na nagrobki, w drugim mamy opis sikającej kobiety za „krzewami jałowca”. W trzeciej strofie komentującej jakby przez narratora wszystkowiedzącego – mamy kilka informacji, że cmentarz jest stary i nie odbywają się na nim pochówki, że kobieta jest widziana na nim często przez „stróża i poetę” i czyści obce groby. W ostatniej strofie poeta pisze dytyramb na cześć kobiety uważanej za chorą psychicznie. Jak w poprzednim przytoczonym przeze mnie wierszu mamy tekst podzielony tematycznie, dwie pierwsze strofy pokazują dwa fragmenty nie namalowanego, a napisanego obrazu – najpierw widzimy padający deszcz na cmentarzu, a potem sikająca kobietę. Dwie kolejne strofy komentują obraz, wyjaśniają, dopowiadają, informują o innych bohaterach krótkiej poetyckiej narracji. Wiersz „Strażniczka Pamięci” wiąże się tematycznie także z wieloma innymi, w których opisywanymi postaciami są O nienudnej polskiej poezji religijnej na przykładzie Domu w chmurach Tadeusza Chabrowskiego Tadeusz Chabrowski mimo, że dla wielu czytelników poezji w Polsce pozostaje autorem nieznanym, jest doświadczonym poetą o sporym dorobku artystycznym, a jego drugi tom wierszy jaki dany mi było przeczytać czyli ostatnio wydany w Sopocie w „Bibliotece Toposu” - Dom w chmurach potwierdza poziom znany mi z świetnego Vermont, który kilka lat temu wypuściło Mamiko. W jego poezji można odnaleźć wiele cech polskiej poezji współczesnej mimo tego, że autor przebywa na emigracji w Stanach Zjednoczonych. Oryginalne wg mnie jest połączenie dykcji zwanej wysoką znanej z poezji Miłosza, Herberta z opisem szczegółu egzystencjalnego jak w poezji młodszych autorów. Te szczegóły egzystencjalne były także w poezji Miłosza, ale nie tak często jak w poezji Świetlickiego, Podsiadły i innych poetów z tzw. roczników 60-tych. To oryginalne zbicie dwu dróg polskiej w poezji Chabrowskiego w Domu w chmurach, które mamy w dość licznych wierszach, nie wynika z jakiejś ideologii, pomysłu na tomik, jakiegoś wcześniej powziętego zamiaru, ale jest stylem w jakim porusza się polski poeta już jakiś czas. Należy to do jego drogi poetyckiej wynikającej z jego przemyśleń nad stylem, dykcją, być może z charakteru twórcy, a nie wynika tylko z namysłu nad samym oryginalnym połączeniem dwu poetyk, jeśli już to bardziej Chabrowski pozostaje dalekim uczniem samego Miłosza, niż np. Podsiadły. W poezji autora Vermont nastawienie na szczegół egzystencjalny i dykcja wysoka prowadzą do pisania wierszy, które zakotwiczone są w jakiejś realnej sytuacji, 52 czy obserwacji wziętej z rzeczywistości. Poczyniona obserwacja, opis szczegółu, często prowadzą poetę do rozmyślań filozoficznych, przez co niekiedy wiersze jego przybierają cechy aforystyczne. Np. w „Przeznaczeniu” opis spaceru prowadzi do namysłu nad samotnością człowieka w kosmosie, w „Dniu na werandzie” spożywanie alkoholu powoduje odruch wspomnień z dzieciństwa, w wierszu o incipicie „*** Bądź rozsądny…”, który wydaje się monologiem na temat wstydu pisania wierszy, czytamy dywagacje na temat czynności metafizyków: „A jednak metafizycy w swoich oszalałych umysłach/[…]/próbują zwycza- 52 Migotania 52 ludzie ułomni, albo jak w „Strażniczce Pamięci”, o której mówią, że „pomylona”, ale z treści wiersza można się domyślić, że faktycznie zdrowie psychiczne starszej kobiety szwankuje. W „Śmierci kota i jasności poranka” mamy wspomnianą płaczącą kobietę chorą psychicznie, której synowie opiekują się umierającym kotem. W wierszu „Podsłuchane w barze „Zacisze”” mamy przytoczoną opowieść o biznesmenie, który zwariował „i zniknął bez śladu”. W „Potędze sztuki” pojawia się „chłopiec z zespołem Downa”, który pracuje jako pomocnik w sklepie spożywczym. W kilku wierszach mamy także opisy ludzi, którzy może nie są upośledzeni, ale w jakiś sposób odróżniają się od tego co by poeta pewnie nazwał „zdrowym rozsądkiem” i np. w wierszu „Słyszałem młodego poetę” czytamy opis poety, który patrzy na słońce „bez zmrużenia powiek”, w wierszu „O pożytku z poety” mamy ukazany paradoks istnienia, na pogrzebie kogoś kto wierzył innym nie ma nikogo. W tomie Macieja Mazurka spotykają się paradoksalne losy bohaterów wierszy, opisy nieujarzmionej przyrody, która wyraźnie fascynuje poetę i malarza z opowieściami o ludziach ułomnych. Nie ma w tym tomie za dużo optymizmu, ale jest coś co nieustannie zastanawia. Maciej Mazurek rysuje poezję, tematy zamyka w różnych odgrodzonych od siebie planach, jest w tym jakaś bezlitosna precyzja jak w „Imieniu róży” U. Eco, w którym mnisi czytali mądre księgi, a na marginesach kopiowanych w mozole stronic widać było dziwne obrazy. Maciej Mazurek w „Nadchodzi burza” także pokazuje jak uniknąć autobiografizmu czy niby-autobiografizmu w poezji, mimo opisów realnych zdarzeń. W wierszach Mazurka ten kto pisze, słucha, jest głęboko w cieniu, widzimy go tylko gdzieś w knajpie słuchającego opowieści, czy gdzieś wpatrzonego w moknący cmentarz. Nie będąc outsiderem jest autor „Nadchodzi burza” całkowicie poza podmiotem lirycznym. „Nadchodzi burza” jest na pewno jednym z nielicznych przykładów nieegocentrycznych tomów wierszy jeśli chodzi o autora z generacji tzw. roczników 60-tych., gdyż wiersze opisujące rzeczywistość w poezji współczesnej często zazębiają się z mocno zarysowanym autobiografizmem. MATEUSZ WABIK Maciej Mazurek, Nadchodzi burza, Sopot 2016 Wspomnienia pisane ciężką frazą jem scholastyków/porównywać Byt Najwyższy/chmurę ognia/z niebytem”. W innych wierszach w Domu w chmurach, gdzie nie mamy jakiegoś uogólnienia wyrażonego wprost znajdujemy m.in. rozbudowane opisy sytuacji, namysł nad przeszłością, nad zdarzeniami codziennymi np. rysunkami wnuków, refleksję dotyczącą żałoby pewnej wdowy. Wielość opisanych sytuacji poetyckich przypomina dziennik lub pamiętnik i wydaje mi się, że słowa Świetlickiego – poety z innego pokolenia, z innej szkoły poetyckiej – o tym, że „z wszystkiego da się robić wiersze” (przytaczam nie wprost) pasują do poezji Chabrowskiego. Mimo, że czasami ten brak dramatyzmu, brak jakichś ciekawszych środków artystycznych, ujmowanie egzystencji w oschłe filozoficzne (do filozofii nic naprawdę nie mam) kategorie mogłoby zanudzić, to jednak ta wielorakość zdarzeń pozwala bez znużenia przechodzić od jednego do drugiego wiersza. Ciekawy w tomiku Chabrowskiego jest także jeden wiersz fantastyczny pt. „Spacer” należący do liryki maski, w którym poeta opisuje swój wyjście z grobu na spacer. Poeta w wierszu opisuje pośmiertne krajobrazy – żółtą przestrzeń „wyglądająca jak nieumeblowany pokój”, czy schronisko dwa kilometry nad ziemią. To co opisuje w tym wierszu Chabrowski przypomina mi bardziej mądrości teozoficzne niż np. dotyczące religii „Prowincjałki” Blaise’a Pascala. O ile Vermont wg mnie mieści się wśród najciekawszych tomów poetyckich wydanych przez Mamiko jakie czytałem, to Dom w chmurach jest według mnie najciekawszym tomem poetyckim jakie wydała ostatnio „Biblioteka Toposu”. Nawet mimo tego, że będąc niewierzącym powinienem nie czytać poezji katolickiej, to jako czytelnik poezji mogę docenić siły twórcze poety, który nie ogranicza się do przepisywania modlitw z brewiarza, a którego stać na stawianie pytań odnośnie religii. Nienudny polski poeta współczesny i do tego religijny to naprawdę zjawisko rzadkie dzisiaj. Taki lajf. Tejk 7.0 to siódmy tomik poetycki Waldemara Żyszkiewicza, poety, który startowałw latach 70-tych ubieglego wieku wierszami zaliczonymi przez krakowskiego krytyka Mariana Stalę – o czym dowiadujemy się z fragmentu tekstu Mariana Stali umieszczonego w posłowiu - do „bliskich (…) estetyce i etyce Nowej Fali”, jednakże krytyk zauważył także wychodzenie poety poza styl nowofalowy, gdyż Żyszkiewicz w wielu wierszach był „bardziej egotyczny i ludyczny”, gdyż pisał z pozycji człowieka dobrze wychowanego raczej, niż intelektualisty. W ostatnim tomiku nie wiele pozostało z nowofalowych naleciałości. Nowy tomik poety to poetycki tom wspomnień, w którym próbuje poeta ująć różne sfery swojego dotychczasowego życia, od momentu narodzin wspominanego w „Nodze świni czy skrzydełku ptaka”, poprzez swoich dziadków, wylot matki do USA, po pobyt w Krakowie podczas studiów i rok spędzony w Szwecji, gdzie poeta podziwiał przyrodę i nawiązywał znajomości z różnymi ludźmi. W krakowskich wspomnieniach w drugiej części tomu „Ruskie pierogi na Krupniczej” można zauważyć mitologizowane te same miejsca przez różne pokolenia studentów, do których zaliczają się między innymi bary mleczne. Żyszkiewicz wspomina ten dawno nie istniejący, ale ocalały we wspomnieniu z ul. Krupniczej 22, który jest zarówno widziany oczami studenta, jak i poety w 10 lat później, kiedy twórca znalazł się w gronie literatów towarzyszących Czesławowi Miłoszowi podczas pobytu w Polsce: „Literackie harce przywiodły mnie / na Krupniczą o dekadę później. Tak, Miłosz nie dopił wody” („Metafizyka Krupniczej 22”). Tom Żyszkiewicza należy do tomów wierszy czytelnych w kontekście pokoleniowym, nigdy jako krakowiak nie odwiedzałem zbyt wiele barów mlecznych. Jakieś wspominanie bufetowych, brudnych stołów z krakowskich knajp , smaku poszczególnych potraw barowych, nigdy nie było moim udziałem. Wiersze sprawiają wrażenie rozrośniętych notatek, brakuje w nich jakiegoś oddechu, humoru, odskoczni od przyciężkiej frazy, która chce objąć zbyt wiele. Nie jest to zły tom, ale nie do końca w moim guście, gdyż ta materia wierszowa mogłaby spokojnie zostać napisana prozą i wydana jako tom wspomnień, a niekoniecznie powstała z tych wspomnień udana poezja. Nie rozumiem także drugiej części tytułu zapisanego w jakimś slangu udającym komputerowy. MATEUSZ WABIK MATEUSZ WABIK Tadeusz Chabrowski, Dom w chmurach, Sopot 2016 Waldemar Żyszkiewicz, Taki lajf. Tejk 7.0, Sopot 2016 Anna Dominiak Znalezione w archiwum, napisane 25 maja 2015 roku - o Wierszach na kartki Agnieszki TomczyszynHarasymowicz (Zaułek Wydawniczy „Pomyłka”, Sopot 2014) „Wiersze na kartki czyta się krótko, nie mają niektórych metafor/ i rymują się dokładnie…” – czytam w jednym z wierszy. (rok 1987) * Niestety, nie. Rymów brak, metafor bez liku, a czyta się nieustannie. * Przeszłość jest naszą matką. Wracamy do niej (nie)chętnie i (nie)często. Szukamy odpowiedzi na pytania codzienności. Przeszłość nas uformowała, wykarmiła, wychowywała jak… matka. Dziś, dojrzalsi i mądrzejsi, możemy spojrzeć jej w oczy i zobaczyć w całej okazałości. * Tak czyni Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz w nowym zbiorze Wiersze na kartki. W jej powrocie do początków obecne jest poetyckie porządkowanie czasu. Autorka w kilkudziesięciu wierszach zamknęła spory kawał życia. Życia budzącego się, odkrywającego świat, drugiego człowieka oraz wszystkie możliwe stany emocjonalne. Przewracamy z poetką kolejne karty wierszy, kolejne karty jej losu. Zadanie, którego podjęła się poetka – jak sama wyznaje – nie jest łatwe: „Nie jestem w stanie tego pojąc, / więc nazywam rzeczy od początku (…)”. Zamierzony porządek ułatwia nieco proces oswajania świata. W owym (roz)poznawaniu odnajdujemy również… siebie. Dlatego śmiało można powiedzieć, że Wiersze na kartki to nie tylko intymny notatnik poetycki. To również głos pokolenia, które - nolens volens- artystka reprezentuje. Dowodzi tego również naprzemienność ról podmiotu mówiącego. „Ja” liryczne („ja się rodzę”, „nie mam alergii”, leżakuję, wlewam wodę itp.) swobodnie przechodzi w „my”. * Banał jest ostoją trwania. Harasymowicz przygląda się słowom, również banalnym; te wyświechtane przez potoczność wykorzystuje do opisu peerelowskiego świata - miałkiego, nijakiego, powtarzalnego, zamkniętego w kokonie słusznego systemu. Wykorzystuje narzędzie ideologiczne przeciw samej ideologii, by ją ośmieszyć, po swojemu zdekonstruować: „lubię biegać bez majtek, żeby inni mogli zrozumieć, że tworzenie jednolitego frontu kształcenia i wychowania opiera się na obnażeniu”. Wieloznaczność języka demaskuje wszystko: „Aparat władzy dobrze się sprzedaje”. * Ważnym instrumentem w poetyckim „nazywaniu od początku” stały się frazeologizmy. Szczególnie te o rodowodzie kulturowym. Znane niegdysiejszemu licealiście tytuły i cytaty występują również w roli komentarza do opisywanej rzeczywistości. Operowanie skrótem myślowym okazało się sprytnym zabiegiem. Czarne chmury, pogoda dla bogaczy, polskie drogi, człowiek z marmuru mówią za siebie, podkreślają jednocześnie wszechobecne: trywialność, prozaiczność, przewidywalność. Wspomnienie - już u progu zbioru – „Siekierezady” i słynnego Gierkowskiego „Pomożecie” to nie tylko wskazanie czasu narodzin poetki. To przede wszystkim ukazanie schizofreniczności czasów, w których autorka, i jej podobni, budowali swoje człowieczeństwo. Godzina milicyjna, ideały socjalizmu, ugryzienie systemowe na szczęście nie zniszczyły tego lepszego (czyt. normalnego) świata. Artystka trochę za Herbertem przyznaje, że „dzięki estetyce zapominam o odezwach ku czci”. To jej sposób na opowiedzenie siebie i własnego losu wciągniętego w Historię. Widać jednak próbę wyłamywania się jednostki z histeryczno-historycznego chaosu. Bohaterka wierszy wpada w objęcia Tanatosa („Tylko samochód zostaje, gdy umiera tato”) i Erosa („mam tylko czas na spotkanie z tobą”). * Dlatego czytelnik znajdzie w tomie Wiersze na kartki rejestr najważniejszych doświadczeń. Można by się pokusić o stwierdzenie, że jest w nim prawie wszystko. Narodziny i śmierć. Samotność i jej obłęd. Dzieciństwo naznaczone stratą; dojrzewanie, młodzieńcza namiętność. Niedoskonałość świata i człowieka. Czytelnik uczestniczy w poetyckiej psychoterapii (w najlepszym znaczeniu tego słowa). To, co nienazwane nie istnieje. Akt poetyckiego nazywania jest więc aktem kreacyjnym (sic!). Wydobywa z otchłani pamięci (przeszłości) to, co określiło los bohaterki. Ludzki akt twórczy jest zaledwie powtórzeniem Boskiego. Wiadomo. Nie przypomina również zajęć zetpete, „gdzie robi się coś z niczego”. Powrót do przeszłości, by opowiedzieć niekończącą się historię jest niezbędny. Autorka dozuje napięcie, ale nie ma w owej poetyckiej reglamentacji żadnego ograniczenia. Możemy więc czytać opowieść o dorastaniu dowolnie, wedle własnych reguł. Również od końca. Jedno jest pewne: Wiersze na kartki czyta się długo, z uwagą, dokładnie; mają sporo metafor, a rymują się z rytmem serca. :) OB wg Łucji Dudzińskiej, czyli pomiar stanu świadomości Łucja Dudzińska, OB. Krew i woda, Poznań 2015, Biblioteka Poezji NA KRECHĘ, 55 stron Krew i woda - dwa równoległe nurty określające w sensie biologicznym i symbolicznym egzystencję to tytułowy i wiodący motyw tomu OB. Krew i woda Łucji Dudzińskiej. Należy dodać, że tom zbiera wiersze z kilkunastu lat twórczości poznańskiej poetki i ma, co wyraźnie daje się odczuć, wyjątkowo osobisty charakter. Szczególnie ważnym i nie bez związku z tytułem wydaje się być w tym zbiorze problem metapoetycki, przyglądanie się wewnętrznym procesom i próby rozwikłania fenomenu narodzin wiersza. Sporo tu tekstów dokumentujących samowsłuchiwanie się, autoanalityczną refleksję nad własną wrażliwością i własnymi relacjami ze światem. Daje się też odczytać wyraźny wewnętrzny imperatyw uporządkowania wiedzy o sobie samej, z którego wynikają próby definiowania, dookreśleń, doprecyzowań. Ta poetycka autobiografia pokazuje starcie dwóch światów: zewnętrznego, obiektywnego i immanentnego, niedającego się zamknąć w jednoznacznym opisie, świata mocnej, autorskiej duchowości. Jest to książka o koegzystowaniu subtelnej poetyckiej jaźni z jakże często obcą rzeczywistością zewnętrzną. Ten tom to jednocześnie zapis osobliwej gry językowej (ściśle: słowotwórczej) - poetka tytułuje swoje utwory leksemami zaczynającymi się przedrostkiem -ob. O produktywności tego formantu świadczy cały szereg słów, których jest składnikiem, a które odgrywają niebagatelną rolę w poetyckim opowiadaniu o sobie, zaryzykujmy, samej Łucji Dudzińskiej. Mamy tu więc: obojętność, obdukcję, obiekty, obrazki, obecność. Ten niebanalny zabieg kompozycyjny stał się pretekstem do zaprezentowania tych fragmentów życia, które uznała poetka za warte utrwalenia. Zawarte tu obrazy te czynią z książki swoisty patchwork, zbierający reminiscencje, impresje i poetycko przetworzone refleksje. Podstawowe skojarzenie tytułowego OB odnosi się jednak do używanego w diagnostyce terminu medycznego i do tej właśnie pierwszej asocjacji nawiązuje autorka w Prologu, w którym różnicuje dwa semantyczne zakresy (OB - Ob). Już inicjalny tekst zdradza silne zainteresowanie poetki wspomnianymi kulisami procesu twórczego. I pada tu znamienna, samouświadomiona refleksja, że akt twórczy warunkowany jest trwaniem w organizmie stanu podwyższonej gotowości, który jednoznacznie dowodzi toczącego się w nim procesu zapalnego. Stąd konsekwentnie wyprowadzona metafora krwi - atramentu: „proces zapalny się nie cofnął i nie cofa, postępuje i przestępuje z jednego brulionu na drugi (w nieładzie i bazgrołach). Boli, pobolewa, zaraża myśli, słowa, język. Krwawi na niebiesko” /OB - Ob/ Dudzińska dodatkowo dużą wagę przywiązuje do motywu akwatycznego, utożsamiając egzystencję z żywiołem wody nieustannie zmieniającej wektor. Życie, szczególnie poety, jest często płynięciem wspak, wbrew, z balastem świadomości nieprzystosowania. I niestety, owoce tej dotkliwej osobności nie zawsze wynagradzają towarzyszące jej cierpienie. Już w pierwszym wierszu, w którym dotyka zmagań poety z losem, ze światem i z własną wrażliwością werbalizuje przeświadczenie o tym, że przeznaczeniem poety jest smakowanie goryczy niezrozumienia, mówienie do głuchych słuchaczy, granie na niemej harfie. Ale poetka z dumą konstatuje, że nie zabiega o aplauz odbiorców: „Znalazłam sposób na obojętność. Obrałam na-ten-czas strategię. Muszę być samowystarczalna! Nie szukam widza, słuchacza ani czytelnika. Powinnam obowiązkowowo „obłędnie” pisać. I czasem coś napiszę. I nikogo to nie obchodzi.” /Obojętność - OB/ RECENZJE Ewa Kazula W tym samym tekście jednocześnie mówi o poszukiwaniu w sobie innych osób, o poczuciu niepokoju i niewystarczalności. Jak widać wnioski z zaprezentowanej tu wiwisekcji nie są jednoznaczne. Jednak w wierszach obejmujących ten właśnie krąg autotematycznych zagadnień możemy bez trudu odnaleźć walor uniwersum. Z przeżyciami bohaterki tomu mogą się przecież, mniej lub bardziej identyfikować wszyscy zarażeni potrzebą pisania czy też tworzenia w ogóle. Tom ten mieści także reminiscencje minionych zdarzeń filtrowane świadomością kobiety dojrzałej do tego,, by je nazwać i odnaleźć w nich ponadjednostkowy walor. W deklaratywnie brzmiącym tekście „Obawa. Mentalność” opisuje proces krystalizowania się osobowości kobiety - artystki, krzepnięcia z towarzyszącym mu procesem samouświadamiania, zbliżania się do trudno uchwytnej prawdy o sobie. Jej dojrzewanie ma tu bowiem walor podwójny: to przeistaczanie się w kobietę i zarazem stawanie się poetką. W tekście opatrzonym znaczącym tytułem wspomina uniesienia towarzyszące poetyckiej inicjacji: „Zostałam poślubiona niezapisanym i nienapisanym wierszom. Chcę wspominać: jaskółki krojące w locie przestrzeń, krwawe maki na łąkach, zranione drzewa przy drodze”. /Obrączka. Zalążek/ Poetka jednak wie, że tworzenie to dotkliwe poczucie braku, nieosiągalnej pełni oraz to, że ból kreacji pozostanie tylko jej własnym bólem. Tom mieści także wiersze o wyraźnie wspomnieniowym charakterze. W jednym z nich napotykamy motyw domu, ale ujęty zupełnie niekanonicznie. U Dudzińskiej został on poddany zabiegowi demitologizacji, pozbawiony trwale przypisanych mu znaczeń. Dom sprowadzony do konstrukcji z pustaków jest obiektem bez fundamentów, za to rozrastającym się o kolejne, służące obronie ściany. Poetka wspomina przy tym także trud wznoszenia murów w siermiężnej rzeczywistości minionych lat: „Rodzinny dom się rozrasta o kolejne ściany bez fundamentów. Wystarczy ten pod jednym pokojem - za to solidny z piwnicą. Ciekawy obiekt obronny. Zbierane polne kamienie służą do wzmocnienia, ozdoby i wstrząsu mózgu”. Osobista biografia osadzona tu została w historycznym kontekście powikłanych losów Polski, dlatego odnajdujemy też taki zapis: „W naszym domu jest dużo szeptów, stłumionych rozmów, musiałam je rozumieć oraz dźwigać jak posag. Dźwigam ten ciężar, mierząc na starej wadze”. /Obciążenie/ Z tej rodzinnej historii wyłaniają się mocne figury najbliższych: dziadka, który jest źródłem wtajemniczeń, babci nosicielki cech typowych dla jej społecznej roli, matki, ojca, siostry, męża, dzieci... W każdym z wierszy poświęconych tym ważnym osobom odnaleźć można uważność i czułość. Poetka jednak bynajmniej nie wpada tu w pułapkę sentymentalizmu czy banalnego ujęcia: „ (...) Jestem zakochana? Czy można pytać o to siebie? Czy można tak wprost pisać o ciągłym głodzie i pragnieniu? Drzwi autobusu zamykają się. On zostaje sam na przystanku. Ciemno wszędzie, w autobusie nie widzę ludzi, tylko puste miejsca (...)” /Oboje - obstalunek/ Walorem tomu jest dająca się wyczuć od pierwszej do ostatniej strony bezkompromisowość i autentyczność przekazu. Łucja Dudzińska swojego życia ani nie estetyzuje, ani nie ubiera w mity. Podmiot jej wierszy to nie tylko podmiot wyrażający, ale przede wczystkim nasłuchujący, rejestrujący najdrobniejsze drgnienia świata, świadomy nierozerwalnego związku z tworzeniem, o silnie ukonstytuowanym poczuciu odrębności percepcji. Nie można jednak powiedzieć, by tom ten był zapisem egotycznych myśli. Opisując własne, kluczowe doświadczenia, odsłania nam poetka swoje spotkania ze światem, którym zawdzięcza ukształtowanie twórczej tożsamości. BARBARA ANNA DOMINIAK 53 EWA KAZULA Gazeta Literacka 53 SATYRA Leszek Szaruga RĘKOPIS W KIBLU ZNALEZIONY w ogrodzie w Milanówku jak w krzaku pokrzywy ukrywa się głęboko żywy lecz nieżywy reszta to zwykli zdrajcy których kiedy trzeba obdarzy swym plugawym „idźcie pies was jebał” piewca wieprzowatości zdrajca Króla-Ducha pięknie słowa układa ale Złego słucha ja idoli nie miewam poza poetami lecz i to się nie sprawdza mówiąc między nami i truciznę swych wierszy w mózgi ludziom sączy cynizmu już nie kryje w gąszczu wersów kłączy wspomniał niegdyś Słowacki że wiersze-nonsensa czasem pisze wśród których się język wałęsa nienawiścią sycony nigdy jej nie syty toczy po kraju okiem półdzikiego Scyty temu słowo wałęsa jeśli z pióra spłynie to jako inwektywa możliwe jedynie Polska mu niepotrzebna bo jego ojczyzna w nowogródzkim powiecie zaorana blizna katastrofy smoleńskiej sztandar krwawy trzyma apel poległych składa w okrwawionych rymach by żubra w dupę kąsał przynagla idola ten żubr to jego Polska ten idol to Polak niech po najdłuższym życiu na Wawelu leży lecz niech już nie znieprawia umysłów młodzieży Autorzy goszczący po raz pierwszy Katarzyna Zwolska - Płusa urodzona w 1986 roku w Częstochowie; Absolwentka folologii polskiej i filozofii (rok ukończenia studiów – 2010); doktorantka na studiach w dyscyplinie literaturoznawstwo; od 2010 roku pracuje jako nauczycielka języka polskiego, etyki i filozofii w Zespole Szkół Artystycznych i Akademickiech ALA w Częstochowie; członkini zespołu częstochowskiej fundacji Centrum Dialogu Międzykulturowego Krzysztof D. Szatrawski (ur. w 1961 w Kętrzynie), poeta, prozaik, eseista, badacz literatury, muzyki i kultury, profesor Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wydał 7 tomów wierszy, powieść Requiem dla Bohatera (1989), zbiór opowiadań Odjazd (2006), przekład cyklu Phantasus Arno Holza oraz kilkanaście książek naukowych poświęconych historii i teorii kultury. Poza działalnością literacką, jest animatorem kultury oraz prowadzi aktywną działalność popularyzatorską wygłaszając dziesiątki prelekcji i wykładów otwartych poświęconych różnym dziedzinom kultury. Od 2014 roku prezes Zarządu Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Katarzyna Anna Lisowska ur. 15 czerwca 1990 roku w Wadowicach. Ukończyła studia magisterskie pedagogiczne w Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Uniwersytecie. Wydaje poezje, ale także różnego rodzaju artykuły, w kraju i za granicą. Zajmuje się fotografią, dziennikarstwem. W grafice jej prace nazwano FRASC - to nazwa autorki na jej prace, jakie przedstawiają fragmentaryczność rzeczywistości. W naukach społecznych pisarka prowadzi własne badania, szukając innowacyjności. Interesuje ją interdyscyplinarność nauki. Aneta Kwiatkowska – ukończyła historię i dziennikarstwo na Uniwersytecie Gdańskim; kustosz w Pracowni Dokumentów Życia Społecznego w PAN Bibliotece Gdańskiej. Zainteresowania naukowe: druki ulotne, historia życia codziennego, język perswazji. Członkini Pracowni Badań nad Literackimi, Kulturowymi i Językowymi Obrazami Gdańska Na Przestrzeni Wieków „Gedaniana”. Anna Dominiak absolwentka filologii polskiej, poetka, recenzentka. Mieszka i pracuje w Świebodzinie. Debiutowała na łamach „Pegaza Lubuskiego” cyklem wierszy „Nemezis”. Swoje teksty poetyckie i krytycznoliterackie publikuje na łamach pism: „Pegaz Lubuski”, „Pro Libris”, „Autograf” i „Gazeta Kulturalna Beata Dorosz – profesor nadzwyczajny w Instytucie Badań Literackich PAN; historyk i dokumentalista literatury, bibliograf i edytor; zainteresowania badawcze koncentruje na polskiej kulturze i literaturze na emigracji po II wojnie światowej, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych; autorka studiów i 54 rozpraw m.in. na temat „nowojorskich skamandrytów”, Jana Lechonia i Kazimierza Wierzyńskiego, oraz edytorka ich dzieł i korespondencji. 54 Migotania 52 fot. Zbigniew Joachimiak Paweł Michał Wiśniewski ur. 17 września 1989 roku w Siedlcach. Debiutował w 2012 roku tomikiem zatytułowanym „Dźwięki” wydanym nakładem wydawnictwa Miniatura z Krakowa. Jest także autorem tomiku poetyckiego „Punkt informacyjny”. Debiut prasowy został opublikowany w 1/2014 numerze. Wiersz autora znalazł się w antologii „Jesienna Chryzantema Ogólnopolski Konkurs Poetycki 2010-2014”. Laureat XXXVI Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Jesienna Chryzantema”. a idoli swych zmienia raz Adaś raz Jarek po latach nikt nie zgadnie każdy zgubi miarę gazeta literacka W numerze rysunki prezentuje Marek Przybyła Migotania Marek Przybyła urodził się w Katowicach. Artysta malarz, grafik, rysownik, ilustrator i rzeźbiarz. Uprawia również prozę i poezję. Opublikował zbiór prozy poetyckiej i rysunków Homunkulus i Klucz Barw. Autor ponad 30 wystaw indywidualnych i uczestnik ponad 20 zbiorowych. Absolwent PLSP w Katowicach. Członek ZPAP i SPP w Nowym Sączu oraz Towarzystwa Bellmer. Tworzy książki artystyczne, których dotąd wykonał ok. 15 sztuk większości unikatów. Zilustrował ponad 20 zbiorków poezji, m. innymi tom wierszy Zbigniew Joachimiaka. Ukończył zbiór wierszy Emotikony w 2009r. i Szkołę miękkiego rysunku w 2010r. Zajmuje się również arteterapią. Publikował już wcześniej w MIGOTANIACH. Mig otan ia www.migotania.pl ISSN 2083-2494 numer 2 (51) 2016 Redakcja: Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak Dział PR: Adam Buszek Dział tekstów, redakcja i korekta: Agata Foltyn Dział fotografiki: Sybilka Storie Redaktorzy: Maria Jentys-Borelowska (Kraków), Alina Kietrys (Gdańsk) Andrzej Wołosewicz (Warszawa), Bogusław Żyłko (Gdańsk). Stale współpracują: Anna Frajlich (Nowy Jork), Piotr Goszczycki (Warszawa), Artur D. Liskowacki (Szczecin), ks. Janusz A. Kobierski (Warszawa), Adam Majewski (Gdańsk), Grzegorz Musiał (Bydgoszcz), Jerzy Niesiobędzki (Wyszembork), ks. Jan Sochoń (Warszawa), Leszek Szaruga (Warszawa), Olga Śmiechowicz (Łódź), Roman Warszewski (Gdynia), Marek Wawrzkiewicz (Warszawa), Krystyna Śmiechowicz (Łódź), Zofia Beszczyńska (Warszawa), Sławomir Majewski (Miechów), Leszek Żuliński (Warszawa) Redakcja niekoniecznie podziela poglądy autorów. Opracowanie graficzne: Baltox Artur Rakowski Wydawca: Fundacja Światło Literatury Adres redakcji: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80–314 Gdańsk tel. 782-022-502 [email protected], Migotania. Gazeta literacka sprzedawana jest w salonach Empik w całym kraju w cenie 15 zł. za pojedynczy egzemplarz (numer podwójny w cenie 25 zł.). Możliwy jest również zakup za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza, iż nie odsyła tekstów nie zamówionych. Staramy się odpowiadać na propozycje tekstowe, ale nie zawsze możemy to zagwarantować. W korespondencji z Redakcją prosimy używać przede wszystkim adresów e–mailowych. W sprawie zamieszczania reklam prosimy o kontakt mailowy na adres: [email protected] DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW SAMORZĄDU WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO Mig otan ia WSZYSTKICH CZYTELNIKÓW, Autorów oraz Przyjaciół „Migotań” zapraszamy do wsparcia finansowego naszej Gazety poprzez jej prenumeratę. Tylko dzięki Waszej pomocy będziemy w stanie przetrwać na trudnym rynku oraz drukować Wasze teksty. Dziękujemy za pomoc! Redakcja DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO Mig otan Prenumerata! ia Cena „Migotań” wynosi 15 złotych (25 złotych numer podwójny), w prenumeracie 12 złotych za egzemplarz (24 złote numer podwójny)! Prenumerata za cztery kolejne numery wynosi 60 zł. To koszt gazet wraz z przesyłką. Aby mieć pewność, że przesyłka nie zaginie, zachęcamy do wybrania opcji przesyłki poleconej. Wówczas koszt prenumeraty to 68 zł. 55 Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów: 1) Zadzwoń pod numer 782-022-502 i złóż zamówienie; 2) Wyślij zamówienie mailem na adres: [email protected]; 3) Wyślij zamówienie na adres: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80-314 Gdańsk. W tytule przelewu proszę podać adres, na który ma być przesyłana prenumerata, oraz numer „Migotań”, który ma zapoczątkować prenumeratę. Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na konto: Bank Millennium 74 1160 2202 0000 0001 7019 5866 lub za pobraniem pocztowym (koszty pobrania ponosi prenumerator). Gazeta Literacka 55 Jacek Geisler Poszczekadła Piąte Passer du Zero et vomitable du Diable 16 Boże! - Ty widzisz i nie Grzmocisz?! 17 Apel KODuchów Lgnij do KOD-u, strzeż się Narodu. Brazyliszek grasuje – na Dymokratę poluje. Mać-Konstytucja leży pogwałcona przez PiSolubnego Demona. 18 Wielkie Niedole małego Pożycia Małżeńskiego Wlazł Zięć do kuchni i porwał mięsa ćwierć a zła Teściowa zagryzła go na śmierć. Była Szwagierka dobra, co litość w sercu miała: zwłoki Zięcia okradła i z wdziękiem pochowała. 19 Diabeł na to wymyślił internet, aby ze Zdrowych Głupców zrobić Chorych Szaleńców. 20 Każdy jest kowalem swojego Diabła. A każdy diabeł jest preceptorem swojego Kowala. Ecce Harmonia Prestabilita. 21 Sylwetki Antek Majcher: bezduszny automat z głową na karku. Aśka Materac: duszny automat z głową z mąki. 22 Chłop o bobie - a baba o sobie. 23 Reklama Spuść się na Spontan a zabezpieczysz sobie Autentyczność. 24 Leży to już w naturze Dziewic Nadobnych, iż unieszczęśliwiają tych których kochają. Strzeżcie się tedy, Mężowie Przezorni, miłości Nadobnych Dziewic. 25 Sokratesa i Kaliklesa(dialog krótki a przeznamienity) Sokratesa: A gdyby która miała Parchy i skrobała się, a mogłaby się skrobać do Woli i tak by się całe życie Drapała, byłoby to życie szczęśliwe, hę? Kaliklesa: Ach, jakaś ty niesmaczna, Sokrateso! Istna dziewka uliczna. Sokratesa: Ty się rumienisz, Kalikleso? Kaliklesa: Ależ skąd, cóż znowu! Sokratesa: Tedy odpowiadaj, a hyżo! Kaliklesa: A więc powiadam, Sokrateso, że Ta co by się całe życie skrobała do Woli, żyłaby przyjemnie a zatem – szczęśliwie. Sokratesa: Zuch-dziewucha z ciebie, Kalikleso! Lecz błądzisz. Albowiem drapiąc Parchy nie dodrapiesz 56 się szczęścia. 26 Można nie wierzyć w Boga; należy nie wierzyć w Człowieka. Ale w Diabła nie wierzyć - to gorzej niż zbrodnia, to Błąd. 27 Bądź sobie i Świnią – byleś wyglądał j a k człowiek. 56 Migotania 52 Leszek Szaruga WYPRASOWAANIIE (20) G azeta Wyborcza” (nr 235/2016) przynosi list grupy wybitnych opozycjonistów czasów peerelowskich skierowany do męża córki wybitnego poety Juliana Kornhausera, w którym podnoszą, wśród wielu innych kwestii, także problem zjawiska określanego przez ideologów mianem „polityki historycznej”: „Polityka historyczna, którą nachalnie lansuje rządowa propaganda, sprawia, że na wzór bolszewicki historia staje się elementem propagandy, pełna uproszczeń i zakłamań, miast być miejscem rzeczowych sporów, refleksji i zadumy”. Z kolei w artykule Andrzeja Nowakowskiego zamieszczonym w tym samym dzienniku (nr 234/2016) czytam: „Irytuje mnie, że ani minister Gliński, ani dyrektor Jaworski [który przejął obecnie Instytut Książki], ani podsekretarz stanu Gawin nie uświadamiają sobie tej prostej prawdy, ze cała ta zabawa w tzw. politykę historyczną w kulturze niczemu nie służy. A nasze narodowe ego w żaden sposób nie wyrasta ponad innych ani nie zaświadcza o naszej nadzwyczajności”. Cóż, jako prosty poeta mam pewność, że – niezależnie od niedostatków i słabości mych poszukiwań artystycznych – wyposażony jestem w coś, co określa się jako słuch językowy. Ta zdolność – w muzyce też ważna: przecież nie każdy obdarzony słuchem absolutnym staje się od razu kompozytorem arcydzieł - sprawia, że od chwili, gdy pojawił się w naszym publicznym dyskursie termin „polityka historyczna”, uznałem go za rażący dysonans. Termin ten, pozorujący język naukowy, maskuje stare i skądinąd przaśne pojęcie propagandy – ta jest zawsze i wszędzie obecna, w handlu zaś urosła do miana reklamy. Natomiast ujawnia jedno: dążenie polityków do pochwycenia w łapy historii i urabiania jej wedle swego widzimisię. O ile dobre to dla pisarzy – dość wspomnieć kreacje alternatywnych historii choćby tak rewelacyjnych jak „Lód” Jacka Dukaja – to dla polityków rzecz winna być zakazana: łapy precz od historii. Tym bardziej mnie ucieszyła wiadomość, jaką otrzymałem od organizatorów Kongresu Kultury 2016, że przyjęto zgłoszony przeze mnie temat „Polityka historyczna jako zagrożenie dla kultury”. Nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że polityczne formatowanie historii – a o to przecież w tym wszystkim chodzi, stanowi dla kultury, a więc działalności z zasady wykraczającej poza wszelkie formaty i je rozsadzającej - zagrożenie realne i bolesne: dość wspomnieć o awanturze, jaka wywołana została przez publikację „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk i zapowiedzi, że „odzyskany” przez „dobrą zmianę” Instytut Książki takich utworów promować nie będzie, podobnie zresztą, jak w tej przestrzeni dyskursu dąży się do wykluczenia filmu „Ida” jako dzieła jakoby „antypolskiego”. Co zresztą interesujące, owa „polityka historyczna” ufundowana na kompleksach ma agresywny, ale zarazem defensywny charakter – zagrożenia dopatruje się zewsząd nie dostrzegając tego, że największym zagrożeniem jest ona sama, a jej „godnościowy” wymiar raczej budzi politowanie niż wzmaga poczucie wartości. 7 października, w czasie otwarcia Kongresu, Kazimiera Szczuka przeczytała napisany do uczestników list pani profesor Marii Janion, w którym uczona trafnie wypunktowała – wskazując na plan reform gospodarczych proponowany przez wicepremiera Morawieckiego – zakorzenienie myślenia o sprawach społecznych w anachronicznym modelu XIX-wiecznego państwa narodowego. Dotyczy to, rzecz jasna, także myślenia o kulturze: tu – zważywszy wystąpienia kongresowe poświęcone problematyce kultury mniejszości, zarówno tych zakorzenionych (Tatarzy, Ormianie, Huculi itd.) jak dopiero się kształtujących (m. in. Wietnamczycy – tu do szkół polskich poszło już trzecie pokolenie przybyszy), przychylam się ku tezie mówiącej, że kultura polska (cokolwiek znaczy to pojęcie) jest jedną z kultur Polski (tak jak – historycznie rzecz ujmując – jedną z nich jest kultura żydowska: przykładem choćby twórczość Schulza), póki co, dominującą, ale wobec czekającej nas w najbliższych dziesięcioleciach jej dominacja nie musi być przesądzona, a w każdym razie można się spodziewać jej daleko nawet idącej transformacji, nie pierwszej zresztą w historii. Świetnie wyczuwający kierunek przemian Przemysław Czapliński, jeden z uczestników Kongresu, którego zawołanie „Królestwo za narrację” uznane zostało w dzisiejszym podsumowaniu obrad – a piszę 9 października – udzielił obszernego wywiadu „Tygodnikowi Powszechnemu” (nr 40/2016) zatytułowanego „Wyprowadzka z mapy”. Czapliński, jeden z najwybitniejszych obecnie polskich literaturoznawców, autor ważnych książek wydanych w ostatnich latach („Polska do wymiany” - 2009; „Resztki nowoczesności” - 2011 i najnowszej, „Poruszona mapa”, o której mowa w rozmowie) powiada, pytany o położenie Polski: „nie tam, gdzie do tej pory leżała. Zmiana miejsca „ nie wynika ze zmiany współrzędnych, lecz z poluzowania, naruszenia bądź zrywania powiązań z kulturami sąsiedzkimi. Jesteśmy w trakcie bezpreceKreacje alternatywnych historii densowej wyprowadzki z doto dla polityków rzecz zakazana: tychczasowej mapy, choć cel łapy precz od historii. i kierunek wyprowadzki nie są jeszcze jasne. Inaczej mówiąc: mieszkamy już gdzie indziej nie dlatego, że zmieniła się Polska, lecz dlatego, że radykalnej zmianie podlega nasza obecność w większych całościach, do których dotąd należeliśmy”. To tylko częściowo trafne: co prawda rzeczywiście mamy do czynienia z dość dramatycznym przesunięciem, lecz o precedens nie trudno – wszak wyprowadzamy się i przeprowadzamy już od 250 lat, a Polska roku 2016 leży na pewno gdzie indziej niż leżała kolejno w latach 1772, 1918 i 1945, co być może oznacza, że przesunięcia, niekoniecznie w sensie ściśle geograficznym, są wpisane w nasz los. Zresztą, obecne przesunięcie ma dość interesujący charakter – mapa rzeczywiście się poruszyła, lecz ruchy dotyczą jej wymiarów tektonicznych raczej niż, jak dotąd było, geograficznych. Ale idźmy dalej – po omówieniu relacji ze Wschodem (czyli z Rosją) pojawia się Zachód: „W „Poruszonej mapie” uwzględniam tylko przedstawianie Niemiec w literaturze polskiej, traktuję więc Niemcy jako pars pro toto Zachodu. Wspomniane powiązanie Rosja-Niemcy wynika z mocnego osadzenia polskiej wyobraźni na osi Wschód-Zachód. Myślenie wzdłuż tej osi służy nam od 300 lat do mierzenia naszego oddalenia od Zachodu, a więc do rozumienia procesów historycznych, w których bierzemy udział. Zgodnie z tym rozumieniem im dalej jesteśmy od Rosji, tym bliżej jesteśmy Zachodu. (…) Literatura pokazuje, że warunkiem połączenia z Niemcami jest wypracowanie komunikacji uwzględniającej zarówno wielką historię, jak i małą codzienność. Jedno i drugie jest bowiem wytwórnią brudów zakłócających porządek. Rzeczywiste zjednoczenie następuje nie wtedy, gdy mamy sieć autostrad i linii kolejowych, lecz wtedy, gdy pojawia się otwarty na nieczystości system komunikacyjny”. Zaś gdy o owych nieczystościach i brudach mowa, warto wspomnieć o spostrzeżeniu jednego z uczestników Kongresu, który zauważył, że zapóźnienie cywlizacyjno-kulturowe wobec Zachodu, jakie konstatuje Czapliński, odsłania się wraz z ujawnianiem kolejnych epizodów skrywanej polskiej historii II wojny, w szczególności Holocaustu. Te mechanizmy skrywania stanowią jeden z istotnych czynników napędzających obecną „politykę historyczną” nie pozwalającą na promowanie takich filmów jak „Ida” czy „Pokłosie”. Ale też właśnie owe mechanizmy od Zachodu nas oddalają. Jednym ze sposobów na odwrócenie tego trendu wydaje się program „rewolucji kulturalnej” proponowany przez Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbana, która, jak się zdaje, ma polegać na ściągnięciu Zachodu do poziomu nowych państw unijnych, wśród których Polska, wedle wyobrażeń części naszych polityków, ma pełnić, za sprawą konstrukcji politycznej o kryptonimie Międzymorze, rolę dominującą. Mówi o tym Kaczyński w wywiadzie dla dziennika „Polska. The Times” (nr 81/2016) zatytułowanym „Za rok powiem Morawieckiemu „sprawdzam””. Opisując sytuację po Brexicie stwierdza: „To jeden wielki znak zapytania – łącznie z tym, czy wyjście z Unii Wielkiej Brytanii wymaga zmian traktatu czy nie. Większość prawników uważa, że tak, właściwie tylko niemieccy twierdzą, że nie. Według mnie byłoby dobrze otworzyć traktaty, bo one wymagają zmiany. Model lizboński zupełnie zawiódł (…). Ale zmiany wymagają naszej aktywności, która nie jest łatwa. Bez tego jednak do zmiany nie dojdzie. Dlatego przygotowujemy propozycję zmian i rozmawiamy o tym. (…) Czasami jest tak, że zanim jakieś słowa zaczną wywierać wpływ na rzeczywistość, musi minąć trochę czasu. (…) Ale na pewno trzeba się starać, aby zmienić obecny model”. Co, jak rozumiem, ma przybliżyć Zachód do Polski i nie trzeba już będzie starać się o to, by Polska się do owego Zachodu przybliżała. Sprytne? O tyle, o ile. Jak zwykle w wypadku wypowiedzi prezesa PiS, problemem jest odgadnięcie, co znaczą jego słowa. W tym wypadku interesujące by było wskazanie owej „większości prawników”, którzy twierdzą, że konieczne są zmiany traktatowe. Póki co, niemiecki minister Steinmeier w nie publikowanym u nas eseju „Apel europejski” proponuje raczej ucieczkę do przodu. LESZEK SZARUGA