Pobierz PDF

Transkrypt

Pobierz PDF
Piszą :
• Mirosława Michalska-Suchanek - O Dostojewskim
• Grzegorz Musiał - o T. Łempickiej, fragment powieści
• Janusz Wałek – O sposobie na Wyspiańskiego
• Kazimierz Sopuch - O stanie wojennym (prywatnie)
• poezja: Maciej Bieszczad, Adam Buszek,
Anton Nesterov, Andriej Korwin
• Agnieszka Tomha - O Wawrzkiewiczu
• Aneta Kwiatkowska - O język handlu w Gdańsku
• Hanna Dyktyńska - O W. Neumann, aktorce
Nr 3 (52) 2016 kwartalnik
cena 15 złotych w tym VAT 8%
„Nie należy przydawać życiu
śmiertelnej powagi”
Adam Buszek (Miasto Północ)
KONGRES KULTURY POLSKIEJ 2016
...mnie ucieszyła wiadomość, jaką otrzymałem od organizatorów Kongresu Kultury 2016, że przyjęto zgłoszony
przeze mnie temat „Polityka
historyczna jako zagrożenie
dla kultury”. Nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości,
że polityczne formatowanie
historii – a o to przecież w
tym wszystkim chodzi, stanowi dla kultury, a więc działalności z zasady wykraczającej poza wszelkie formaty i
je rozsadzającej - zagrożenie
realne i bolesne...
cd.str. 56
Leszek Szaruga
„Wyprasowanie”
W numerze rysunki prezentuje Marek Przybyła
Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk Gazeta
2016 Literacka
1
FELIETON
FELIETON
Skoki na główkę
Piotr Gajda
W
poglądach filozoficznych uważny czytelnik natrafi
na trzy kategorie bytów: istnienie otaczających nas
rzeczy, bytujących w przestrzeni i czasie, które możemy
poznać zmysłowo; istnienie Boga, który nie istnieje ani w
czasie, ani w przestrzeni, zatem nie rozpoznamy go za
pomocą zmysłów, oraz istnienie dzieła literackiego, które jest bytem w świadomości i nie istnieje nieskończenie,
ponieważ stanowi wytwór kreacji.
Poeta kreatywny to taki, który tworzy nowe wiersze
po to, żeby je opublikować. To szczególnie ważne
dla literatury pragnienie nazwiemy intencjonalnym.
Intencją autora zbioru wierszy – jeśli chwilowo utracił
zdolność racjonalnego pojmowania rzeczywistości
– jest nadzieja na przyszłą sławę i kasę. W wersji
minimum poeta zgodzi się na kilka zaledwie spotkań
promujących nową książkę, na których pojawią się
organizatorzy, znajomi poety (inni poeci) oraz pałająca chęcią konfrontacji lokalna grafomania. Pies z
kulawą nogą nie przyjdzie, jeśli w tym konkretnym
przypadku mamy na myśli udomowioną formę wilka
szarego, a konkretnie jedną z kończyn „lokalnego
udomowienia”, czyli miejscową prasę. Nie wspominając już o tak zwanej „elycie”; swojskich notablach
ustawowo odpowiedzialnych za prowadzenie i organizację działalności kulturalnej oraz klanie polonistów
ze szkół wszelkiej maści, zatrzaśniętym od wewnątrz
w dusznych klasach na podobieństwo aktorów z telenoweli Klan, „zbitych w kupkę” w klaustrofobicznym
studio udającym przytulne domostwo, skazanych na
odgrywanie przydzielonych im ról „do końca świata
i o jeden dzień dłużej”. Widok nauczyciela języka
polskiego, który zachęca, ba!, przyprowadza uczniów na spotkanie z poetą, jest porównywalny do
spotkania z Yeti.
Promocja się jednak odbędzie. Na zasadzie antyreklamy, skoro jej podmiotem jest autor prezentujący
współczesną polską poezję, którą prawie nikt się nie
interesuje, a przedmiotem tom wierszy, dla którego
nie ma miejsca na półce, bo w domach z IKEI (na
regale z IKEI) stoją na niej: Trylogia, książki kuchar-
skie, przewodniki, poradniki oraz co najmniej jedna
z dostępnych w ofercie „sieciówek” wampirycznych
sag. Twój księgarz, do którego niewielkiej księgarni
za zgodą wydawcy wstawiłeś dziesięć egzemplarzy
własnej książki, też nie wpadnie, gdyż przez miesiąc
sprzedało się pięć, które „rozeszły się” na zasadzie
„fetysza”; kupili je znajomi i sąsiedzi, żeby sprawdzić,
co też człowiekowi na stare lata tak odbiło z tą poezją? Koleżanki i koledzy z pracy też nie przyszli, a mieli
przyjść (chociaż, jak mówią, nie pojmują „ni w ząb”,
o co chodzi?). Skoro promocję masz już poniekąd „z
głowy”, nadszedł czas na wymiar literacki.
Ten zaś przypomina rozmiar przyrodzenia u impotenta, ewentualnie u Eskimosa sikającego na lód.
Wydałeś kolejną książkę, chcesz ten ogromnej wagi
fakt świętować, celebrować. Jeśli bezrefleksyjny (en
masse) lud najwyższą formę mowy wiązanej ma w
głębokim poważaniu, a więc tam, gdzie „nawet słońce nie zagląda” (nie domyślając się, że w ten sposób
ujęta dupa to w końcu metafora jest), „łakniesz jak
kania dżdżu” przynajmniej fachowego opracowania;
recenzji, esejów odnoszących się do tej nowej pozycji w twojej bibliografii, omówienia choćby cytatów
z wierszy. A tu nic, głucha cisza, za każdym razem
ta sama, jeżeli „rejwach” czynią wyłącznie koledzy
wobec kolegów (w tym środowisku, tak jak w każdym innym, liczą się znajomości), ewentualnie krytycy
postawieni pod ścianą zawodowych uzależnień. Lecz
jest wreszcie! Pierwsza recenzja napisana przez znajomego (jaki ten „światek” jest mały!), który akurat nie
jest znajomym tamtych, ale twoim (literacka centrala
zaś nadal milczy, zresztą nie dawała znaków istnienia
od bardzo dawna). Wobec czego własnoręcznie, za
pomocą mediów społecznościowych, ogłaszasz
światu, co nieco wcześniej spisano czarno na białym;
że twoja poezja jest ponadczasowa, niesłusznie pomijana i nienagradzana. Twój news otrzymuje sześć
polubień, natomiast informacja mało sprawnej lirycznie poetki, profesjonalnie promowanej przez znane na
rynku i prężne wydawnictwo, o tym, że chciała zjeść
jajka na miękko, a ugotowała wszystkie na twardo,
ma tych polubień czterysta czterdzieści cztery.
Wydałeś więc książkę, którą ze względu na istnienie dwóch, maksymalnie trzech recenzji w mało
poczytnych periodykach literackich będzie się w
przyszłości opisywać jako „pozycję dobrze przyjętą
przez krytyków i czytelników”. W nakładzie pięciuset
egzemplarzy, z jakich przez rok (o dziwo!) sprzedało
się kilkadziesiąt, kolejną setkę wydawca rozesłał do
pism literackich, fundacji zajmujących się promocją
literatury i krytyków, co zaowocowało wspomnianymi
powyżej wyimkami w powszechnej medialnej głuchocie. Kolejne kilkadziesiąt zostało wysłane do kapituł
poszczególnych nagród literackich. Bez echa, dlatego
że echo meandruje i rozchodzi się własnymi ścieżkami.
Całą setkę, jako honorarium za swój trud, otrzymał
autor i z miłością własną rozprowadził pośród legionu poetów, rodziny oraz czytelników przypadkowo
obecnych na jego nielicznych wieczorach autorskich.
Sto pięćdziesiąt sztuk nadal dojrzewa w magazynie
wydawnictwa (z szansą na rozprowadzenie / rozdanie w ciągu następnych dwóch lat), co zresztą nie
stanowi żadnej ujmy. Nawet rekiny wydawnicze, gdy
skończą już publicznie „ściemniać” o niebywałym
sukcesie swojego autora, wyprzedają z magazynów
„topowe” tytuły za przysłowiową „złotówkę” – widok
takiej pozycji w markecie lub w sklepie „Wszystko po
4, 2,50 i 1,50” nie jest, wbrew pozorom, tożsamy z
„literaturą, która trafiła pod strzechy”.
Co dalej, poeto? Znów to samo, ponieważ literatura niczego nie powinna ułatwiać, a więc przeciwnie.
„Człowieka, który czyta poezję, jest trudniej złamać niż
tego, który jej nie czyta” – powiedział Josif Brodski. A
tego, co ją tworzy? Jego nic nie złamie, skoro dobry
wiersz ma szansę połączyć wszystkie trzy wymienione
na samym początku kategorie istnienia bytów, jeśli
tylko, zgodnie ze słowami Juliana Tuwima, przypomina
skok. „Skok barbarzyńcy, który poznał Boga”.
PIOTR GAJDA
Dedykacje (6)
Marek Wawrzkiewicz
M
Michał
oja pamięć płata mi figle. Tym razem jest to figiel podwójny. Po pierwsze: wydawało
mi się, że od śmierci Michała Sprusińskiego minęło ćwierć wieku, ale okazało się,
że to już trzydzieści pięć lat! Po drugie: byłem przekonany, że tę dedykację napisał w
przeddzień swojego wyjazdu do Grecji, gdzie tragicznie umarł, a to było rok wcześniej.
Owszem, dzień przed jego wyjazdem spotaliśmy się w warszawskim Grand Hotelu (był
wtedy z nami macedoński tłumacz polskiej literatury Petre Nakovski), ale dedykacja datowana jest na 3 IV 1980. A zmarł 31 maja 81 roku w Porto Heli.
Yannis Ritsos Sonata księżycowa. Poematy i wiersze. Tłumaczył Michał Sprusiński. „Markowi z przepustką do Grecji – i serdecznością od żytniówki do rachunku
– Michał”.
Początek każdego obiadu z Michałem – a jadaliśmy je często – był za każdym razem koszmarem. Udawaliśmy się w promiennych nastrojach do którejś z
warszawskich restauracji, a po przekroczeniu jej progu nastrój pryskał. Michał miał
pretensje o wszystko: o sztućce położone nie z tej strony, o plamkę na obrusie,
o niedostatecznie wyziębioną żytniówkę. Wzburzenie graniczące z furią skupiało
się na kelnerze. Potem, w miarę spożycia, gniew opadał i wszystko kończyło się
pokaźnym napiwkiem. Ale kończyły sie też fundusze. I wtedy Michał komenderował: „idziemy do Zosi”. Zosia, która zawsze miała coś w barku, to Zofia Brezowa,
wdowa po Tadeuszu, mieszkająca wówczas w Domu Literatury.
Urodzony i zakamieniały Krakus, już doktor nauk filologicznych, już bardzo znany,
choć bardzo młody krytyk, przeniósł się do Warszawy, gdzie objął niebotyczną
funkcję redaktora naczelnego Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik, stanowisko
przeznaczone raczej dla ludzi po pięćdziesiątce. Mówiliśmy o nim: myśliwiec pionowego startu. Zasłużył na to miano: niebywale uzdolniony, erudyta, poliglota,
błyskotliwy mówca - taki był Michał.
Nie byłem na jego pierwszym ślubie. Wysłałem mu telegram gratulacyjny,
którego treść wprawiła w konsternację pocztową
2 urzędniczkę:
A więc i Ty odchodzisz w te mroki złowieszcze
Swobodę swoja tracąc jak klon liście traci.
Odchodzisz...Never, never, zostań chwilę jeszcze,
Zobacz - płaczą po Tobie koledzy żonaci.
Byłem świadkiem na jego drugim ślubie z aktorką Małgosią Załuską, a na
skromnym weselu wygłosiłem toast, o którym Michał powiedział, że zdobył on
drugie miejsce na ogólnopolskim festiwalu toastów. Pierwsze miejsce według
niego zdobył toast na cześć Edwarda Gierka.
Jego listy ze Stanów Zjednoczonych, gdzie przebywał na długim stypendium
(przekazałem je do Biblioteki Narodowej) były perełkami mądrego dowcipu,
2
Migotania 52
Rys. Marek Przybyła
zachwytu nad tym krajem. Prawdopodobnie o to właśnie śmiertelnie się pokłóciliśmy; byłem przekonany, że rozstaliśmy się na zawsze. Ale już następnego dnia
goniec z Czytelnika przyniósł mi do domu tom przekładów z Eliota z dedykacją:
„Marku Drogi, spokojna głowa, o polityce ani słowa”...
Na jego pogrzebie w Krakowie było nas, warszawiaków, tylko trzech: Jurek
Górzański (Michał go ogromnie cenił), Waldek Kasprzyk i ja. Nie mogłem się
oprzeć zdziwieniu, że trumna jest taka niewielka i płaska.
Podobno upadł na płaskie i śliskie nadmorskie skały i uderzył w nie tyłem głowy. Zmarł w karetce, która go wiozła do ateńskiego szpitala. Jerzy Niemojowski
poeta i tłumacz, z którym Michał sie przyjaźnił, przeprowadził prywatne śledztwo,
twierdził, że było zupełnie inaczej. Ale czy to ważne? U Ritsosa w tłumaczeniu
Michała znalazłem taki fragment:
Musimy strzec naszych umarłych. Nasi nieprzyjaciele
mogliby ich odgrzebać,wykraść...
MAREK WAWRZKIEWICZ
Maciej Bieszczad
Granice
Piotr Gajda - Skoki na główkę/Felieton .................1
To czego nie powiedziałem
tamtemu chłopcu klęczącemu
przed Lidlem zbierającemu
na operację dla swojej siostry
chorej na raka krwi
To co nie mogło mi
przejść przez gardło
co gdzieś się zapadło zawieruszyło
wyjaśniało jego i mnie
kupujących i sprzedających
wsiadających i wysiadających
w pośpiechu
Kroki
Marek Wawrzkiewicz - Michał/Felieton ..................1
Maciej Bieszczad - Poezja ........................................2
Janusz Wałek - Sposób na Wyspiańskiego/Esej.....3
Małgorzata Wątor - Poezja ......................................5
Katarzyna Lisowska - Poezja .....................................6
Mirosława Michalska-Suchanek - Absurd ateizmu...
/Esej .............................................................................6
Aneta Kwiatkowska - Reklama żydowska ....
/Esej Historyczny ..........................................................8
Grzegorz Musiał - Nowi skazańcy nowe katusze/
Fragment powieści ...................................................10
Agnieszka Tomha - Demaskowanie iluzji
w twórczości .../Esej ..................................................14
Krystyna Śmiechowicz - Marina Iwanowna ....
/Esej .............................................................................16
Adam Buszek - Poezja .............................................19
Kazimierz Sopuch - Stan wojenny – pierwsze tygodnie /
Wspomnienia .............................................................20
Tatjana Jamnik - Agata /Proza ..............................23
Andriej Korowin - Poezja ..........................................24
Anton Nesterov - Poezja ..........................................25
Adam Buszek - Krajobraz w świetle błyskawicy ...
/Esej...............................................................................26
Zbyszek Ikona-Kresowaty - Maszkow malarz kolorysta ..../
Piórem malarza...........................................................28
Paweł M. Wiśniewski - Poezja .................................29
Małgorzata Dorna-Wandrychowska - Ucieczka do
miejsc ..... /Esej Estetyka ..........................................30
Renata Paliga - Wróżba z trzech kart /Proza.......33
Eugeniusz Kurzawa - Zostawił trwały ślad /Sztuka....34
Katarzyna Zwolska- Płusa - Poezja..........................35
Paweł Marciszewski - Tryptyk Sofoklesowy /Esej....36
Janina Barbara Sokołowska - Poezja.....................37
Mateusz Wabik - Poezja............................................37
Hanna Dyktyńska - Wandy Neumann .../Esej.......38
Grzegorz Musiał - Dziennik Włoski. Sycylia /Dzienniki
Podróże........................................................................40
Janusz Wałek - Błąd /Proza......................................41
Adam Świeżyński - Poezja ........................................41
Sławomir Majewski - Cholernie prosta sprawa /Proza
.......................................................................................42
Basha Maryanska - Międzynarodowy Plener ..../
Korespondencja .........................................................44
Marcin Balczewski - Tatek /Proza.............................45
Andrzej Wołosewicz - Żulińskiego prześwietlanie mroku
/Książka Kwartału........................................................46
Andrzej Wołosewicz - Triada Cezarego Sikorskiego ...../
Esej o esejach..............................................................47
Leszek Szaruga Rękopis znaleziony w kiblu /Satyra.....54
RECENZJE
Piotr Gajda - Wiersze podlewającgo pelargonie 47;
Katarzyna Wójcik - In varietate concordia
50;
Beata Dorosz - Mieszkam na wyspie
50;
Mateusz Wabik – Malarskość kontra autobiografizm 52;
Ewa Kazula – O wierszach na kartki...
53;
Barbara Anna Dominik – OB wg Łucji Dudzińskiej... 53;
Rzeczy syna marnotrawnego
Poza domem nikt o nie dbał,
powoli się unicestwiały.
Książki traciły stronice.
Fotele rozmówców.
Stoły biesiadników.
Gasły lampy ograbione z abażurów.
Krople rozmazywały litery,
znikała niegdyś wyczuwalna treść.
Dom z kolei przenikało oczekiwanie.
W przestronnych pokojach
czekały czyste ubrania,
obok łóżek stały najwygodniejsze
buty. W kuchni pachniało
świeżo upieczone ciasto kruche ze śliwkami.
Codzienne, niezawodne, niewidzialne.
Tyle o was wiem.
Pierwsze dni lata
Osiemdziesięciolatek po trzech zawałach
podnoszący się z ławki w parku
Obok niego na równie drżących nogach
jego żona Ośmielili się wyjść na spacer
po trzech tygodniach spędzonych
w szpitalu w zaduchu bez siebie
Szelest
A gdy usłyszeli szelest Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie
w powiewie dziennym, skrył się Adam z żoną swoją przed
Panem Bogiem wśród drzew ogrodu.
1 Księga Mojżeszowa 3,8
Cisza uczy słuchać
Pamiętam z jaką niepohamowaną wyższością
patrzyłem na starców Wydawało mi się
że ich czymś przewyższam
że jestem od nich sprawniejszy
mogę więcej niż oni pozostawieni
coraz bardziej w tyle
Z ciszy wyłania się uważność.
W niej rodzi się mowa,
jest dla niej naturalnym środowiskiem.
Komu mam to wyznać? Kto dziś wysłucha
mojej skargi? Powinienem był
przede wszystkim dogonić tych ostatnich
Świst odjeżdżającego pociągu
to jeszcze jeden sygnał
dla podróżnych.
przyłączyć się do ich szeroko otwartych oczu
Ostatnie pożegnanie
Przechodzę przez cmentarz
z trzyletnią córeczką. Niedawno zaczęła
mówić. Jest zimne przedpołudnie.
Wybraliśmy tę drogę
na skróty z zamiarem
wcześniejszego powrotu.
Huk silników na lotnisku
nie dodaje nikomu skrzydeł.
Polityczna debata
oczywiście stara się coś powiedzieć,
tak jak mechaniczna wrzawa
w godzinach szczytu.
Mijamy nowe groby,
usypane wczoraj.
Tam nikogo nie ma - raz patrzy
na mnie, raz na grobowce wokół.
Przykładowo słowo „szelest”
posiada pełno synonimów,
tyle że szept, poszept, poszum,
szum, szmer chybiają celu.
Prawie nic nie mówią.
Ciągle pokazuje paluszkiem
dużo nowych kwiatów.
Tu są i tam i tu - powtarza zachwycona..
Nic tak nie przykuwa jej uwagi
jak wielobarwne wiązanki.
Mowa należy do przechadzającego się
po ogrodzie, do tego, który do nas przyszedł.
Zdanie
Spadł śnieg
przeczytane
w książce Charlesa Simica:
„Są poeci, którzy traktują cię
jak imbecyla,
i są poeci, którzy traktują cię
jak poetę.”
Zdanie ganiące
małostkowość,
po bliższym z nim zetknięciu,
jest zdaniem o relacjach.
Są ludzie, którzy traktują cię
przedmiotowo,
i są ludzie, którzy traktują cię
jak człowieka,
po ludzku – można powiedzieć,
parafrazując Simica.
Zamiast spodziewać się najgorszego
wyszedł na otwartą przestrzeń
w dniu kiedy spadł pierwszy śnieg
Zamieć i niska temperatura
zaprowadziły go
do kryjówki wroga
Druga Księga Samuela
opisuje ten czyn zdawkowo:
3
pewnego razu spadł śnieg
zstąpił do dołu i zabił tam lwa
Nie podaje:
chodził po jego śladach
poznawał jego zwyczaje
Benaja mało wiedział o drapieżnych kotach
Nie potrzebował wiedzy
na temat ich siły
Znał tylko miejsce gdzie lew wykopał jamę
i tylko czekał aż się zrobi zimno
Gazeta Literacka 3
POEZJA
Spis treści
ESEJ
Janusz Wałek
Sposób na Wyspiańskiego
J
ak ukazać Stanisława Wyspiańskiego, jednego z
najbardziej wszechstronnych artystów wszystkich
czasów, malarza i poetę obdarzonego niezwykłą wyobraźnią, by jego twórczość objawiła się w pełnym
wymiarze, jak przekonać współczesnego odbiorcę
kultury, tak Polaka jak cudzoziemca, że dzieło Wyspiańskiego należy do szczytowych osiągnięć europejskiego Modernizmu.
Liczne prace plastyczne tego artysty, w większości wykonane techniką pastelową, na papierze, nie
mogą być - ze względu na możliwość ich uszkodzenia
przez nadmierne naświetlenie – udostępniane publiczności na stałych ekspozycjach. Oglądamy je więc na
wystawach czasowych lub rotacyjnie zmieniających
się pokazach. Pamiętać też musimy, że malarskie i
rysunkowe prace Wyspiańskiego to tylko część jego
obszernego dzieła.
Teatry rzadko dziś grywają Wyspiańskiego, rzadko
też zapewne sięgają po jego teksty, niełatwe, pisane dość skomplikowanym, młodopolskim językiem,
czytelnicy.
Znamy więc Wyspiańskiego, czy nie znamy? Warto
się nad tym zastanowić. Jak również warto się zastanowić nad sposobami jego poznawania.
Wiele lat temu oprowadzałem pewnego Amerykanina, zainteresowanego środkowoeuropejskim modernizmem, po galerii obrazów krakowskiego Muzeum
Narodowego i po Muzeum Stanisława Wyspiańskiego.
Młody człowiek przyglądał się ze szczególną uwagą
dziełom tego artysty, o którym już co nie co wiedział,
jego pejzażom , portretom i autoportretom, wizerunkom dzieci, wreszcie projektom polichromii i witraży,
spośród których największe zaciekawienie wzbudziły
w nim nigdy nie zrealizowane „śmiertelne” kartony
wawelskie z biskupem Stanisławem, Henrykiem Pobożnym i Kazimierzem Wielkim.
Kiedy po wizytach w muzeach usiedliśmy w kawiarni, młody Amerykanin , nieco zakłopotany, powiedział: owszem, ten wasz Wyspiański robi wrażenie,
chociaż nie wydaje mi się, by był lepszy od Degasa
czy Toulouse -Lautreca. Na pewno jest godzien, by
umieścić go w pierwszym szeregu europejskich malarzy owego czasu ale to przecież nie oznacza jeszcze
,że jest on jakoś szczególnie „great”. A tak przecież
o nim piszecie i mówicie. Wielki Wyspiański.
Pokazałem mu wtedy jeszcze witraż „Bóg OjciecStań się” u Franciszkanów i opowiedziałem o teatrze
Wyspiańskiego, o którym Amerykanin nic nie wiedział,
a widząc jego wyraźnie rosnące zaciekawienie różnymi dziwnymi pomysłami Wyspiańskiego zaciągnąłem go na Wawel, gdzie, w Katedrze, niemal scena
4
4
Migotania 52
po scenie zobrazowałem mu „Akropolis”, sztukę, w
której jako personae dramatis występują postacie z
katedralnych nagrobków i rozwieszonych w katedrze
gobelinów.
– Przecież to nieomal jak ready- mades Marcela
Duchamp – zawołał, może nieco naiwnie, zatrzymując
się chwilę przy posągu Włodzimierza Potockiego dłuta
Thorvaldsena, artysty, którego specjalnie nie cenił.
– I co, czy udało się tej pannie ( figurze z nagrobka
Kajetana Sołtyka) wlać trochę krwi w ten biały marmur- zapytał z uśmiechem. – Udało się. Długo stawiał
opór ale w końcu uległ roznamiętnionej dziewczynie
i pobiegli się kochać do jakiejś ciemnej kaplicy.
Uświadomiłem sobie wtedy, że dzieło Wyspiańskiego, obfite i niełatwe do ogarnięcia, do tego
zrealizowane tylko po części i w znaczącym stopniu
istniejące w sferze zamysłów i projektów , wymagałoby jakichś specjalnych środków do jego pełnej i
właściwej prezentacji. Ale wówczas kiedy spotykałem
się z Amerykaninem środkami takimi jeszcze w Polsce
nie dysponowaliśmy.
W 2007 roku, w stulecie śmierci artysty, w krakowskim Muzeum Narodowym przygotowałem wraz z
kolegami wystawę pod tytułem „Stanisława Wyspiańskiego Teatr Ogromny”, stanowiącą próbę spojrzenia
na Wyspiańskiego z szerszej niż dotąd pespektywy,
wykorzystując różne nowe techniczne rozwiązania.
Zofia Gołubiew, ówczesny dyrektor Muzeum Narodowego tak pisała o tej wystawie w katalogu: „…
Muzeum poważyło się na podjęcie ekspozycyjnego
eksperymentu, prezentując po raz pierwszy wystawę
bez oryginalnych dzieł (z dwoma jedynie wyjątkami),
czyniąc tworzywem pokazu myśl Artysty. Zastosowane narzędzia, właściwe naszym czasom – projekcje
filmowe, pokazy multimedialne, specjalne nagrania
dźwiękowe – a także aranżacja wystawy wykorzystująca elementy scenografii kilku dramatów mistrza,
wszystko to złożyć się ma na swoistą narrację czy
raczej widowisko, które – mamy nadzieję – zostanie
zaakceptowane przez publiczność epoki telewizyjnokomputerowej. Posługując się tą nietypową metodą,
Muzeum pragnie przedstawić Wyspiańskiego jako
wielkiego wizjonera, który widział świat w duszy teatrze (…) Ufamy, że dzisiejsze środki techniczne pozwolą
na pobudzenie wyobraźni widzów i na zobaczenie
przez nich spektakli Artysty”
Możliwości techniczne, jakimi dzisiaj dysponujemy pozwalają na bardzo wiele i w przypadku twórczości Stanisława Wyspiańskiego mogą być bardzo
przydatne. Podajmy kilka przykładów możliwości ich
wykorzystania.
Posługując się różnymi technicznymi rozwiązaniami
można na przykład zobrazować jedno z najważniejszych przedsięwzięć artysty, nigdy nie zrealizowany
cykl historycznych witraży, zaprojektowanych do
prezbiterium Katedry na Wawelu. Tylko trzy z nich
wykonane zostały techniką pastelową, w formatach
przeznaczonych do odtworzenia w szkle, natomiast
pozostałe to niewielkich rozmiarów projekty rysunkowe. Na wystawie w Muzeum Narodowym symulacja
wawelskiego prezbiterium z witrażami Wyspiańskiego
robiła wielkie wrażenie.
Drugim, również niezrealizowanym projektem jest
opracowana przez Wyspiańskiego, wspólnie z architektem Władysławem Ekielskim, okazała zabudowa
wzgórza wawelskiego, gdzie, po opuszczeniu Wawelu
przez Austriaków, w wolnej Polsce, której Wyspiański
nie doczekał, miały powstać reprezentacyjne budynki polskiego parlamentu i Muzeum Narodowego. W sposób wirtualny, wykorzystując liczne rysunki
i fotografie można to wszystko, bardzo efektownie
pokazać.
Nowoczesne środki pozwalają na wprowadzenie
odbiorcy w specyficzne klimaty niektórych dramatów Wyspiańskiego, spośród których na szczególną
uwagę zasługują Noc Listopadowa , przywołująca
warszawskie Łazienki , gdzie pośród jesiennych drzew
i spiskujących powstańców toczy się wspaniały dialog
Demeter i Kory, oraz wspomniany już wyżej dramat
Akropolis, rozgrywający się w Noc Zmartwychwstania w wawelskiej Katedrze. Posługując się zdjęciami posągów wawelskich i gobelinów, fotografiami
łazienkowskiego parku i wnętrz Pałacu na Wodzie
oraz nagranymi przez aktorów recytacjami tekstów z
tych sztuk oraz stosowną muzyką można wykreować
bardzo atrakcyjne dla widza, także tego, który nigdy
tekstów Wyspiańskiego nie czytał, i nie przeczyta,
sytuacje.
Za pomocą nowoczesnych technik można bardzo efektownie przedstawić niektóre zupełnie niezwykłe pomysły sceniczne Wyspiańskiego. Podajmy
kilka przykładów.
W Legendzie I miejscem akcji staje się dno Wisły,
gdzie „z pośród zasnutych piaskiem głębin sterczą
opłukane wodą złomy kamienne , przypominające
kształtami ludzkie wyogromniałe postacie, jakby śpiące”.
W Legionie oglądamy wnętrze kopuły bazyliki
św. Piotra W Rzymie, do którego wjeżdża na koniu król litewski Mendog, a w dramacie Bolesław
Śmiały chodzi po scenie barokowa srebrna trumna biskupa Stanisława Szczepanowskiego z jego
konfesji w Katedrze Wawelskiej, pomysł, którego
mogliby pozazdrościć Wyspiańskiemu surrealiści z
Wydaje się, że najbardziej odpowiednim miejscem na urządzenie w Krakowie takiego nowoczesnego ośrodka Wyspiańskiego mógłby być
stary, nieużywany od kilku lat Dworzec Główny,
zabytkowy budynek w samym środku miasta. Próbowałem jakiś czas temu zainteresować tym pomysłem krakowskie władze od kultury ale ,niestety,
bezskutecznie.
W ostatnich dniach natomiast zainstalowano
w budynku krakowskiego dworca „Multimedialną
Wystawę Vincenta van Gogha”. Może zobaczymy
też tam niedługo podobne multimedialne pokazy innych artystów, jak na przykład cieszące się
ostatnio dużym powodzeniem wirtualne prezentacje dzieł Hieronima Boscha. Najważniejsza z nich,
towarzyszyła niedawnej wielkiej wystawie oryginalnych dzieł tego artysty w madryckim Prado,
zorganizowanej z okazji 500 rocznicy jego śmierci.
Dwie inne urządzono z tej samej okazji w Berlinie
i w Moskwie.
Pamiętajmy jednak, że tak Van Gogh, jak
Bosch, byli tylko malarzami i jakiej by nie zastosować do ich prezentacji techniki, dotyczyć ona
będzie tylko ich dzieł malarskich, które możemy
oglądać także na żywo w muzeach.
W przypadku Wyspiańskiego użycie nowoczesnych technik medialnych pozwoliłoby ukazać go
jako artystę totalnego, operującego obrazem i
słowem, dźwiękiem głosu ludzkiego i instrumentów
muzycznych, gotowymi dziełami sztuki i konkretnymi
budowlami oraz obszarami miejskimi, tworzącego
nieprawdopodobne i fascynujące sytuacje sceniczne oscylujące pomiędzy historią, mitem, legendą, halucynacją a także realną, niekiedy bardzo
dosadnie – jak w Weselu – ujętą rzeczywistością,
użycie tych środków pozwoliłoby odkryć całe
bogactwo, oryginalność i w wielu przypadkach
nowatorstwo tego wielkiego artysty.
Siedem dni umierania
Pierwszego dnia – jest dźwięk
Błyszczący jak echo
długotrwały jak szczekanie psa.
Małgorzata Wątor
Jego natarczywość budzi
W ludziach konsternacje
Stawia na nogi pierwotny lęk
Anatomia
Miazga kostna zaczęła zgrzytać i strzelać.
Niczym zaczepka z plastiku na pranie.
POEZJA
Salvadorem Dali na czele.
Przy pomocy nowych środków technicznych
można by też stworzyć coś w rodzaju spaceru
po Krakowie, posługując się zdjęciami miasta z
czasów Wyspiańskiego oraz jego malarskimi widokami. Widoki te ukazują miasto zupełnie puste,
na ulicach nie ma przechodniów, dorożek, koni,
Kraków Wyspiańskiego żyje tylko swoją architektoniczną i roślinną substancją. Obrazy te, szczególnie widoki z okna pracowni na Kopiec Kościuszki i
bajeczny widok nocny Plant z osłoniętymi słomianymi chochołami krzewami róż, mają podobny
klimat jak słynne „metafizyczne” pejzaże Giorgia
de Chirico.
By podjąć się takiego zadania trzeba oczywiście dysponować odpowiednim miejscem, w
którym można by takie multimedialne pokazy zorganizować. W miejscu tym powinny być dość
duże przestrzenie, o stosownej wysokości, łatwo
dostępne dla publiczności.
Oprócz multimedialnych pokazów, łączonych z
dźwiękiem ludzkiego głosu (cytaty z Wyspiańskiego)
i muzyką, w miejscu tym powinny się też znaleźć
dwie osobne sale, sala Malarza i sala Poety, przeznaczone na czasowe pokazy oryginalnych prac
plastycznych Wyspiańskiego ( wypożyczanych ze
wszystkich polskich muzeów) i okazjonalne działania teatralne , próby i ćwiczenia z Wyspiańskiego,
np. w wykonaniu studentów szkół teatralnych.
Powinny też być tam dostępne dla publiczności
pokazy nagrań przedstawień teatralnych i filmów,
pośród których np. spektakl telewizyjny Andrzeja
Wajdy Noc Listopadowa i jego film Wesele szczególnie się wyróżniają.
W Krakowie Wyspiański jest dzisiaj wielkim nieobecnym. Witraże i polichromia u Franciszkanów,
witraż „Apollo” w trudno dostępnym Domu Towarzystwa Lekarskiego, wreszcie kilkanaście dzieł malarskich w muzeum, na uboczu którego stoi okazały,
ale dla nie znających twórczości Wyspiańskiego
zupełnie niezrozumiały jego pomnik, to za mało,
by przekonać kogokolwiek, że ten tak bardzo krakowski artysta naprawdę był „great”.
Na dodatek otwarte w tym mieście, w roku 1983
Muzeum Stanisława Wyspiańskiego- stanowiące
oddział krakowskiego Muzeum Narodowego,od
czterech lat już nie istnieje.
Jest w Krakowie Dom Jana Matejki (nauczyciela Wyspiańskiego) i Dom Józefa Mehoffera (jego
przyjaciela), istnieje Cricoteca, ośrodek Tadeusza
Kantora- w pewnym sensie spadkobiercy autora
Wesela- i brak odpowiedniej placówki poświęconej
Wyspiańskiemu, prezentującej jego dzieło w pełny
i właściwy sposób, stanowi jedną z najpoważniejszych luk w kulturalnym pejzażu Krakowa.
Drugiego dnia
Umiera ciało.
Obudziły się w niej
Haki mięśni porośnięte skórą.
Trzeciego dnia
Nie wolno zatrzymać duszy.
Pora wyłączyć zegary
Prześcieradłem nakryć lustra
W swojej prostocie
Zaczęły tworzyć wystające pnie
Czwarty i piąty dzień
Jest dla Ciebie
Dla Twojego smutku
Które jak się zetnie
To mogą zabić.
Szóstego dnia
Trzeba zorganizować pochówek
Wiatr
Mogłam bardzo długo cofać się w przeszłość.
Wędrować przez pięćdziesiąt godzin
Rozładowania się temperatury słońca.
Siódmego
Zakopać ciało.
Pogranicza
Śniłam, o tej podróży
Śniłam, na styku lądu i morza
Wcześniej
Układałam ciało równolegle do linii brzegowej.
Powstały z wysiłku wyobraźni.
Przeszły przez
Otwarte dusze
Nie z tego świata.
Po to aby zgnić
W duchu i w ciele
Tego świata.
Na otwartej przestrzeni
Mogłam pokonywać maksymalnie
Kilkanaście kilometrów w głąb.
Zatrzymując wiatr.
Grabarz
Na Pomorzu,
Grzebałam zwłoki wśród niżów barycznych.
Ciśnienie samo rozsadzało czaszkę
A ja kaleczyłam trupa, wiązałam go sznurem
Krępując go przed pochówkiem.
Miałam zwyczaj wkładania kości
Do skrzynki zbudowanej z kamienia
Z wizerunkiem twarzy ludzkiej.
Epigrafika
Nieistniejące cywilizacje przetrwały
Jak zapiski na korze brzozowej.
Inskrypcje powleczone woskiem
Przetrwały do naszych czasów.
Pod warunkiem, że mądrość
Utrwalimy inaczej niż w pamięci.
Na niekonwencjonalnych nośnikach danych.
Inaczej było po drugiej stronie Bugu
Tam, upychałam rękoma prochy zmarłych
Do specjalnie wcześniej wykopanych jam.
Rys. Marek Przybyła
5
JANUSZ WAŁEK
Gazeta Literacka 5
ESEJ
POEZJA
Katarzyna Lisowska
Absurd ateizmu
Sierpień
Ciszej już się nie da
oddychać w stronę słońca,
by zatrzymać dojrzałe lato,
które chyli się do ziemi
i pozostaje tam coraz dłużej.
Nie, już nie kwitną białe róże w ogrodzie nad ranem,
które następuje z wolna.
Mgły na wsi srebrzą się
potokami milczenia.
Rozmawiam ze swoimi cieniem w blasku bladego księżyca
wędrującym po chropowatym murze wraz ze mną szepczemy tylko o przemijaniu.
A w oknie stuka starość...
Ach, więc to tak,
nic się w ciąż nie dzieje.
Ach, więc to tak,
to tylko wiatr kradnie z drzew czereśnie.
Ach, więc to tak więdnie kwiat
nieużywany na parapecie...
Mona
Mona Liza z długimi kruczoczarnymi włosami
wyczesanymi do kolan
w różowej sukience
przejeżdża tramwajem
czytając powieść bestseller
w życiu gumy
wszystkie osiedlowe przystanki.
Wyraz twarzy ma podłużny,
oczy szczupłe,
palce grube...
Ironicznie uśmiecha się do brudnej szyby,
w jakiej widzi
postać dziecka.
Kocimi nogami przeczesuje grzbiet bez ciszy.
Idzie na oślep w tłum
i oczywiście znika ja jawo sen.
Na cmentarzu żywych
Wolniej, ciszej głośniej.
Zamknij się lub zamilcz na zawsze.
Nie odzywaj się do mnie więcej skorupką ciszy.
Naucz się milczeć wymownie i patrzyć mi w oczy swoimi zamkniętymi.
Patrz na mnie, kiedy mnie nie widzisz.
Módl się do mnie jak komary do nocy,
kiedy siadają ci na powłoce gardła,
a ty nie możesz obudzić się ze snu.
Wiesz, że zawsze boli, że nawet sen
przynosi ulgę nie inną
niż stado gwoździ jeżące ci się na powłoce nie dłoni,
a serca.
Tylko silniejszy ból osłabia
swojego poprzednika.
A jakby tak napisać piękny wiersz o niczym
ku pokrzepieniu czyjejś radości...
***
Nie udaj już takiego głupiego.
Nie ma pokolenia porno, nic nie ma.
My tylko jesteśmy, skóra, kość. Nicość.
Nie udaj wariata, skoro nim jesteś to bądź.
To jest prosta recepta na życie.
Nie wymyślać tyle...
To jest prosta recepta na życie...
Nie wymyślać tyle.
Skóra, ząb, życie...
6
Migotania 52
Mirosława Michalska-Suchanek
6
a solipsyzm Dostojewskiego
T
wórczość Fiodora Dostojewskiego określona jest
przez jego antropologizm i antropocentryzm. Człowiek i jego los stanowią oś wszechświata, jednostka
to — jak powiada Nikołaj Bierdiajew — „mikrokosmos,
centrum bytu, słońce, wokół którego wszystko krąży.
Wszystko w człowieku i dla człowieka. W człowieku zagadka istnienia świata. Rozwiązanie problemu
człowieka oznacza rozwiązanie problemu Boga”. Autor Braci Karamazow opisuje podziemie ludzkiego
wnętrza — tę część duszy (psychiki, świadomości,
podświadomości czy nieświadomości), w której rodzą
się motywy działań, gdzie mają swój początek pragnienia, iluzje, namiętności, i gdzie ostatecznie dokonywane są wybory między dobrem i złem. Dociera
do tych pokładów, które determinują psychiczne,
moralne i duchowe życie bohaterów.
Dzieła Dostojewskiego są traktatami filozoficznymi,
które dotykają spraw człowieka w sytuacjach granicznych. Przedstawiane idee pisarz personifikuje, w
jakimś sensie nadając swoim utworom ideologiczną
formę religijno-moralnego dramatu, rozstrzygającego zagadnienia związane z tajemnicą człowieka i
jego relacji z transcendencją. Interesuje go zwłaszcza
jednostka, której życiowym drogowskazem stała się
ciemna strona „ja” — człowiek wplątany w sieć „przeklętych problemów”, zanurzony w grzech, opętany
ideą, odrzucający Boga.
Postaci wykreowane przez autora Zbrodni i kary
funkcjonują w rzeczywistości społecznej, jednocześnie jednak jakby całkowicie poza jej bezpośrednimi
wpływami, gdyż to nie środowisko w świecie Dostojewskiego wypacza człowieka. Ludzka myśl, nie
skrępowana racjami o charakterze pragmatycznym,
krąży swobodnie, próbując znaleźć odpowiedzi na
„pytania przeklęte”.
W październikowym rozdziale Dziennika pisarza z
roku 1876 Dostojewski pomieszcza ważną miniaturę
literacką pod tytułem Wyrok (sam pisarz mówi o artykule, jednak walory artystyczne tekstu zdecydowanie
sytuują go poza publicystyką). Utwór stanowi zapis w
konwencji z lekka ironicznej rozumowania niejakiego
anonimowego NN, które przywiodło go do decyzji
o samobójstwie, gdy tylko uświadomił sobie bezsens
własnej egzystencji. Dostojewski rzecz nazywa spowiedzią samobójcy, jego ostatnim słowem, spisanym tuż
przez wystrzałem w celu pouczenia wszystkich tych,
którzy zechcą wysłuchać jego głosu.
Wyrok w zamierzeniu pisarza miał odzwierciedlić
światopogląd współczesnych mu Rosjan, wyrosły na
fascynacji radykalnymi i destrukcyjnymi ideami zachodniej rewolucyjnej myśli, które znajdowały ujście
w ideologii szybko rozpowszechniającego się nihilizmu.
Rosję czasów Dostojewskiego cechowały elementy
niezmiennie towarzyszące radykalnym zmianom: zamęt i chaos, a także samowola i upadek moralności,
znajdujące skrajny wyraz w szerokiej skali przestępstw
i perwersji. Wiek dziewiętnasty przyniósł Rosji próby
tworzenia świata bez Boga, a religijną dezintegrację
Dostojewski postrzegał jako jeden z głównych powodów wzrostu liczby samobójstw. Na narastający kryzys
wiary autor Braci Karamazow reagował twórczością,
w której występował z pozycji demaskatora ateizmu
i jego nieprzejednanego przeciwnika.
Stanowiący oś kompozycyjną Wyroku wywód
NN jest konsekwencją odrzucenia Boga, a człowiek,
który przeciwko Bogu się zbuntował, pełnię swojej
wolności pragnie zamanifestować poprzez logicznie
umotywowany akt śmierci dobrowolnej. Główne myśli
zawarte w spowiedzi bohatera sprowadzają się do
następującej tezy. Podczas stworzenia przyroda (u Dostojewskiego tożsama z naturą) obdarzyła człowieka
świadomością, za pośrednictwem której nieustannie
przypomina, że nie jest on bytem samodzielnym, lecz
zaledwie częścią harmonijnej całości, maleńkim ogniwem potężnego, spójnego mechanizmu.
Natura z punktu widzenia jednostki poraża amoralnością, gdyż jej istotę, zamiast dobra i piękna,
wyznacza niedorzeczny kołowrót narodzin i śmierci.
Zatrważa także niesprawiedliwością, bowiem powołuje do życia świadomość, aby po jakimś czasie, bez
żadnych wyższych racji, ją unicestwić.
Prawa rządzące przyrodą całkowicie wymykają
się zwyczajowemu (ludzkiemu) pojmowaniu świata,
są bezlitosne i nieubłagane. „Natura cię nie pyta;
jej nie obchodzą ani twoje pragnienia, ani to, czy
ci się jej prawa podobają, czy nie podobają. Musisz
przyjmować ją taką, jaka jest” — już ponad dziesięć
lat wcześniej Dostojewski pisał w Notatkach z podziemia. Człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak się
ukorzyć i poddać autorytarnie objawianym rygorom
i w sposób upokarzający podporządkować swoje
„ja” materii, w której jest uwięzione. Aby nie zakłócić
harmonii świata, godzi się na cierpienie. Oznacza
to, że wobec narzucenia mu wbrew jego woli celu
nadrzędnego, zmuszony do wpisania się w odgórny
porządek wszechistnienia, czy chce tego, czy nie,
wyraża zgodę na życie. NN ma wątpliwości, buntuje się, szuka powodów, dla których ludzi powinny
zajmować prawa wszechświata oraz harmonia bytu.
Niestety na swoje pytania nie znajduje odpowiedzi.
Człowiek — jak logicznie rozumuje NN — pragnie
szczęścia dla siebie, tylko tu i teraz, w krótkiej chwili
własnego istnienia, przecież i tak wkrótce jego czas
przeminie, a on sam odejdzie w niebyt.
Świadomość, na obdarowanie którą nikt nigdy
zgody nie dawał, nie niesie — NN kontynuuje swój
wywód — harmonii istnienia, przeciwnie — rodzi poczucie egzystencjalnego dysonansu. Szczęśliwi ci,
których świadomość jest ograniczona. Takich ludzi
nie męczą wątpliwości, chętnie, a nawet z radością
wyrażają zgodę na życie. Cóż jednak potem? Żyją na
podobieństwo zwierząt — jedzą, piją, śpią, urządzają
gniazdo i płodzą potomstwo, i tak aż po kres swoich
dni. Bez jakiejkolwiek refleksji, całkowicie bez potrzeby
definiowania sensu własnej egzystencji. Żyją zatem
czy wegetują? — zdaje się pytać Dostojewski.
W przypadku człowieka, obdarzonego pełną
świadomością, rzecz wygląda inaczej. Demotywację istnienia generują proste pytania, które sobie
zadaje: Po co to wszystko? W jakim celu? I wreszcie
pytanie kluczowe: jaki jest sens uporczywej dbałości
o to, aby żyć moralnie, przykładnie, praworządnie,
w miłości i szczęściu? Być może czynić tak należy
dla zwykłej, ludzkiej przyjemności — zgaduje. Jednak
nie, gdyż zaraz pojawia się wątpliwość: jak można
z życia czerpać szczęście, zdając sobie sprawę, że
człowiek nie jest wieczny, wkrótce odejdzie, a wraz
z nim wszystko obróci się wniwecz, zamieni w chaos,
w jedno wielkie nic. Stąd już blisko do konkluzji. Oto
NN oświadcza:
Dost
[…] za nic na świecie nie mogę przyjąć żadnego
szczęścia — nie z niechęci, z niezgody na przyjęcie
go, nie z jakiegoś uporu zasadniczego, lecz po prostu
dlatego, że nie będę, nie mogę być szczęśliwy pod
warunkiem grożącej jutro nicości […] planeta nasza
nie jest wieczna i ludzkości sądzone jest takie samo
chwilowe trwanie, jak mnie, i choćby nie wiem jak
mądrze, radośnie, sprawiedliwie i świątobliwie urządziła się ludzkość na ziemi — to wszystko też stanie
się jutro tą samą nicością.
Pochodną takiej postawy jest sytuowanie się postaci Dostojewskiego ponad moralnością. Zdaniem
Hipolita Terentiewa — bohatera Idioty — perspektywa
rychłego zgonu (był śmiertelnie chory na gruźlicę)
sankcjonuje bezkarność. Wyraża on przekonanie,
że dokonanie morderstwa, nawet wielokrotnego
czy popełnienie innej dowolnej zbrodni, nie może
w przypadku osoby nieuleczalnie chorej skutkować
jakąkolwiek karą. Jak bowiem można skazać osobę wcześniej skazaną? I to na karę śmierci? W Śnie
śmiesznego człowieka narrator w obliczu decyzji o
materialistycznej wizji świata. Bunt w takim kontekście
stanowi (w jakimś sensie) przejaw pychy świadomości
i zostaje doprowadzony do, co prawda logicznego,
niemniej pełnego absurdu. Zbuntowane „ja” nie daje
zgody na nic: ani na istniejące systemy wartości,
normy, prawa, ani na konkretny porządek społeczny,
ani nawet na własne ciało. Świadomość pragnie
usytuować się poza przestrzenią, przeciwko której
się buntuje. Takie odcięcie osobowości mentalnej
człowieka poprzez zabicie własnego ciała mogłoby
stać się drogą do pełni wolności, niestety nie jest
osiągalne. Logiczna myśl, będąca zaczątkiem oraz
kierunkowskazem działań, nie stanowi nic innego,
jak pochodną tej samej materii, którą samobójca
pragnie unicestwić.
Dostojewski w spowiedzi NN zawarł sens dla niego
fundamentalny: odrzucenie nieśmiertelności duszy,
niezależnej od ciała, skutkuje pełnym uwięzieniem
własnego „ja” w materii, a ujmując precyzyjniej —
wtopieniem „ja” w materię. Wskutek zabicia ciała,
w całości unicestwieniu ulega rzeczona materia, a
więc również ludzkie „ja”, co powoduje, że jednostka
podlega całkowitej anihilacji.
Współczesna Dostojewskiemu pisarka Ludmiła Simonowa-Chochriakowa próbowała przewidzieć charakter odbioru czytelniczego Wyroku. Jej
pogląd był skrajny, twierdziła mianowicie, że nawet
jeśli ktoś dotąd nie myślał o samobójstwie, lektura
spowiedzi NN może zrodzić w jego umyśle podobną
ideę. A nawet więcej, uświadomiwszy sobie logiczną
konieczność unicestwienia świata, może zechcieć
nie tylko skończyć ze sobą, ale również ze swoimi
bliskimi, w pełnym przekonaniu, że czyni to dla ich
szczęścia. Zważywszy, że niegdyś Cierpienia młodego
Wertera Goethego rzeczywiście sprowokowały falę
samobójstw, nie da się podważyć zasadności obaw
rosyjskiej pisarki, co do równie silnego wpływu utworu
Dostojewskiego. Niezależnie jednak od jej subiektywnej oceny recepcji Wyroku prawda okazała się inna.
Większość czytelników w ogóle nie odczytała sensu
tekstu, część zaś jego ideę zrozumiała opacznie. W
związku z tym Dostojewski, który utwór uważał za
ważny, w grudniowym numerze Dziennika pisarza z
1876 roku zamieścił szczegółowe jego omówienie.
NN — wyjaśniał pisarz — stał się urzeczywistnieniem formuły logicznego samobójcy, a za wykładnię
jego spowiedzi należy przyjąć następującą tezę: „bez
wiary we własną duszę i w jej nieśmiertelność życie
człowieka jest nienaturalne, niezrozumiałe i nie do
zniesienia”, gdyż tylko przekonanie o nieśmiertelności
duszy ludzkiej jest „źródłem żywego życia na ziemi
— życia, zdrowia, zdrowych idei i zdrowych przekonań i wniosków”.
Narrator Wyroku cierpiał, ponieważ zdał sobie
sprawę, że bycie-w-świecie na poziomie świadomości zwierząt jest dla niego niewystarczające, nie
potrafił jednak wykreować idei wobec Boga alternatywnej. Bolesne poczucie bezsensu dalszej, pustej
egzystencji sprawiło, że samobójstwo stało się dla
niego jedynym rozsądnym wyjściem, a nawet więcej
— absolutną koniecznością. Dostojewski pisał:
ESEJ
Dostojewsk
samobójstwie również uwalnia się od empatii wobec świata i tym samym, w sposób jego zdaniem
naturalny i uzasadniony, lokuje się poza dobrem i
złem. Symptomatyczne jest przy tym, że Hipolit-ateista rozważa wyłącznie potencjalną ewentualność
kary ustanowionej przez sąd. Rozumowej analizie
poddaje wszelkie za i przeciw, całkowicie pomijając
wymykający się logice aspekt moralny.
Wróćmy jednak do wywodu NN. Życie pojedynczego człowieka jest ułudą, wielkim udawaniem,
spektaklem, który musi wybrzmieć do końca, bo takie
jest prawo wszechświata (przyrody). Skoro więc nie
można przerwać „komedii życia” niszcząc przyrodę,
która daje ludziom świadomość, i tym samym „bezceremonialnie wydaje ich na cierpienie”, pozostaje
samobójstwo. Jest to jedyna dostępna człowiekowi
forma zachowania godności.
Spróbujmy przyjąć zasady logiki bohatera i podążyć za jego tokiem myślowym. Jednostka jako ciało
wyposażone w świadomość stanowi określone ogniwo bytu, które jest maleńką, jednakowoż niezbędną,
cząstką przyrody. Człowiek, zabijając się, dokonuje
anihilacji ciała, ale jednocześnie i własnej świadomości, co skutkuje pozbawieniem wewnętrznie spójnej
machiny, jaką jest natura, ogniwa składowego. Przyroda funkcjonuje wedle precyzyjnego kalendarza,
który wyznacza początek i koniec każdego ludzkiego
istnienia. Samobójstwo stanowi śmierć samowolną
(poza ustalonym wyższym porządkiem), naruszającą
rytm naturalnego biegu świata — cykl życia i śmierci.
Człowiek poprzez samounicestwienie nie jest w stanie
przyrody zniszczyć, ale decydując się na tę samowolę zakłóca jej misterną, stabilną (jak się okazuje
tylko pozornie) konstrukcję. Samobójstwo tym samym
pełni rolę manifestacji buntu wobec natury, wyrazu
niezgody na ubezwłasnowolnienie i jednocześnie
jest ostatnim (zresztą jedynym możliwym) demonstracyjnym przejawem wolnej świadomości. Chcąc
dokonać destrukcji natury, pragnąc wyzwolić swoją
osobowość mentalną od jej despotycznej dominacji,
jednostka unicestwia siebie.
Motyw oskarżenia w stosunku do materialistycznie
rozumianej natury, która działa przeciwko człowiekowi, będąc tym samym kwintesencją nielogiczności
bytu, pojawił się już kilka lat wcześniej w Idiocie.
Przyroda (natura), rozumiana jako rodzaj absolutu,
wyznaczającego porządek istnienia świata, legła u
podstaw fundamentu pojęciowego wspomnianego
już Hipolita Terentiewa. Bohater w malignie widzi ją
jako „olbrzymią i obrzydliwą tarantulę”, uleganie której odbiera jako bolesne upokorzenie. Bezwzględna
natura wydała na niego wyrok śmierci, postanowił
więc, że sam zdecyduje przynajmniej o miejscu i
czasie jego wykonania. Samobójstwo traktował jako
jedyny możliwy sposób przeciwstawienia się „bestii”,
która samowładnie chce decydować o jego życiu,
jako rodzaj buntu i jedyny możliwy przejaw czynnej
władzy nad sobą, wykorzystanie pokusy ostatniego, wymiernego i definitywnego zamanifestowania
własnej wolności. Akt samobójczy był dla bohatera
ostatnim wyborem w sytuacji, w której wyboru już
właściwie nie ma.
Bunt Terentiewa napędzało poczucie godności
własnego „ja”, które sprzeciwia się pozostaniu przy
życiu na uwłaczających warunkach:
nią, a przynajmniej zniknie określona odsłona świata, którą określone „ja” powoływało do życia. Tak
właśnie rozumował „śmieszny człowiek”:
[…] wystarczy, bym się zastrzelił, a świata nie
będzie, przynajmniej dla mnie. Nie mówiąc już o
tym, że może istotnie dla nikogo nic już nie będzie
po mnie, i cały świat, ledwo zgaśnie moja świadomość, też zgaśnie od razu jak mara, jak coś, co
przynależy tylko do mojej świadomości i przestanie
istnieć, albowiem może cały ten świat i ci ludzie
— to tylko ja jeden.
Akt definitywny zostaje dokonany — główny
jego aktor przekracza granice doczesnego świata
i przechodzi w niebyt, jednocześnie decydując o
tegoż świata nieistnieniu.
Wyraźnie rezonuje tu idea solipsyzmu (choć nie
wydaje się żeby Dostojewski czynił to umyślnie),
głosząca, że niemożliwe jest poznawanie rzeczywistości poza konkretną (własną) świadomością,
gdyż jest ona dostępna tylko poprzez subiektywne
percypowanie zjawiska. W konsekwencji wszystko
co istnieje poza umysłem jednostki, jako jedynego
konkretnego podmiotu, pozostaje układem zjawisk
istniejących zaledwie potencjalnie, jest projektem
świata, któremu dopiero czyjaś (konkretna) świadomość nadaje realną formę. George Berkeley
w swojej sztandarowej pracy z 1710 roku pod
tytułem Traktat o zasadach poznania ludzkiego
stwierdza:
Niektóre prawdy są dla ludzkiego umysłu na tyle
bliskie i oczywiste, że wystarczy otworzyć oczy, aby
je dostrzec. Za taką uważam tę istotną prawdę,
że cały chór niebiański i wszystko, co wypełnia
Ziemię, słowem wszelkie ciała składające się na
potężną budowlę Wszechświata, nie mają żadnego
samodzielnego istnienia poza umysłem.
Swój pogląd Berkeley zawarł w twierdzeniu esse
est percipi („istnieć to znaczy być postrzeganym”).
Odmawiał bytowej niezależności materii, która nie
jest treścią bezpośredniego subiektywnego doświadczania. Na rzeczywistość składają się — w
jego pojęciu — elementy, będące tylko ideami
(postrzeżeniami), trwałość zaś i jedność zapewnia
im nieprzerwane postrzeganie wszystkiego przez
Boga.
Rozumowanie Dostojewskiego w jakimś sensie
rozwija pogląd irlandzkiego filozofa. Świat istnieje
jako byt powoływany przez świadomość (Berkeley
mówi o umyśle) człowieka, który ów świat postrzega, natomiast świat jako całość (wszechistnienie)
konstytuuje postrzeganie go przez Stwórcę. Ateistyczne założenie nieistnienia Boga odrzuca nadrzędnego „obserwatora”, co oznacza, że obraz
realnego świata powstaje poprzez jednostkowe
jego postrzegania. Śmierć jednostki z kolei (nieważne czy w czasie wyznaczonym przez przyrodę, czy
przedwczesna — samobójcza) stanowi anihilicję
ciała, ale i świadomości. W rezultacie rzeczywistość
przestaje istnieć, gdyż ulega unicestwieniu to, co
ją do życia powołuje. Jest to definitywny, nieodwracalny koniec wszystkiego. Jedynym ratunkiem
przed pogrążeniem się w niebycie pozostaje wiara
w Jedynego Boga i istnienie nieśmiertelnej duszy.
Takie przekonanie głosił Berkeley — zaprzysięgły
wróg ateizmu, głęboko w to wierzył również Dostojewski.
Przywołane wyżej postaci autora Zbrodni i kary
wskazują na paradoks dziewiętnastowiecznej Rosji
— reprezentują ogromną rzeszę bluźnierców-ateistów, którzy z jednej strony nie wierzą w nieśmiertelność, z drugiej zaś kompletnie nie odnajdują się
w świecie bez Boga. Ludzkie życie bez wyższej idei
przeobraża się w absurd — dowodzi Dostojewski.
Idea nieśmiertelności duszy jest bowiem jedyną
wyższą ideą istniejącą na ziemi, jako że jedno jest
tylko źródło wzniosłości, wszystkie idee, którymi człowiek żyje, z tej jednej wypływają. Tylko ona nadaje
istnieniu znaczenie i rodzi pragnienie życia. Bez odniesienia do Absolutu ludzka egzystencja zamienia
się w absurd ateizmu — bezsensowne trwanie w
oczekiwaniu na pogrążenie się w nicości. Wartości
7 — punktuje Dostojewski — konstytuują się
zawsze
wobec kogoś (lub czegoś), kto (lub co) stanowi
punkt odniesienia, to jest Wartość Najwyższą. Jeżeli jej brakuje, świat w sposób naturalny pogrąża
się w Chaosie. Przeszłość znika w zapomnieniu, a
przyszłość, pozbawiona zdefiniowanych celów, rozmywa się. Pozostaje teraźniejszość, która wyzuta z
wiary w nieśmiertelność duszy, nawet nie może stać
się czyśćcem na ziemi, choćby zakopconą wiejską
łaźnią pełną pająków z wizji Swidrygajłowa.
tojewski
[…] przyroda tak dalece ograniczyła moją działalność swoimi trzema tygodniami wyroku, że samobójstwo jest bodaj jedyną czynnością, którą jeszcze
mogę zdążyć zacząć i skończyć podług własnej
woli. Ano, może zechcę skorzystać z tej ostatniej
możności czynu?.
W cytowanej myśli rezonuje ten aspekt filozofii
Feuerbacha, w którym myśliciel za jeden z najważniejszych atrybutów wolności człowieka uznaje samobójstwo. Podąża tu za Heglem, przekonującym, że ludzi
od zwierząt różni przede wszystkim to, że zwierzę nie
jest w stanie się zabić ani okaleczyć. Odzwierciedla
jednocześnie myśl Fichtego, głoszącego, że przyjęcie śmierci dobrowolnej, już w momencie podjęcia
decyzji, staje się manifestowaniem panowania nad
przyrodą. Posłużmy się słowami Andrzeja Walickiego:
„Przyroda zna tylko potrzebę samoochrony, decyzja
śmierci jest przeciwieństwem tego dążenia. Każde
samobójstwo dokonane z chłodnym spokojem… jest
urzeczywistnieniem tego panowania”.
Bohdan Urbankowski podkreśla gnoseologiczny
wymiar buntu świadomości. Jest to już negacja totalna, wyzwanie, jakie jednostkowa świadomość rzuca
otaczającej rzeczywistości, w której nie jest w stanie
(nie może, nie chce) się odnaleźć. Nie istnieje żadna
zadowalająca formuła pojednania ani NN, ani Terentiewa ze światem. Ich intencje samobójcze należy
postrzegać jako sprzeciw wobec apodyktyczności
Dostojew
[…] tylko przy wierze w nieśmiertelność człowiek
pojmuje celowość swego istnienia na ziemi. Natomiast bez przekonania o nieśmiertelności związki
człowieka z ziemią rozluźniają się, a utrata wyższego
sensu życia (doznawana choćby tylko w postaci
nieświadomej udręki) niechybnie prowadzi do samobójstwa.
Autor Biesów starał się ujawnić luki w logice ateizmu. Otóż zgodnie z prawami owej logiki musi się
przyjąć, że wraz z odrzuceniem idei nieśmiertelności
duszy, śmierć stanowi absolutny kres wszystkiego.
Jakie więc uzasadnienie może mieć odczuwanie
szczęścia (czymkolwiek by ono nie było) na ziemi,
gdy posiada się świadomość nadchodzącej nicości?
Dlaczego ziemski świat nie przypomina raju, skoro z
toku logicznego rozumowania wynika konkluzja, że
powinien. Pytania te, uznane przez Dostojewskiego za
wyjątkowe bluźnierstwo nowych czasów, pojawiają
się nie tylko w wyznaniach samobójcy NN, i postawie
Hipolita Terentiewa, dręczyły także Kiryłłowa (Biesy)
i powtórzy je narrator Snu śmiesznego człowieka.
Jedynym wyjściem w takiej sytuacji — odsłania
absurd ateistycznej myśli Dostojewski — pozostaje to,
co jawi się jako konkretne i definitywnie rozstrzygające, mianowicie unicestwienie własnego życia, a wraz
z nim całego brudnego świata. Istotę tej myśli wiele
dziesiątek lat później Jean-Paul Sartre ujmie w fundamentalnym dla ateizmu twierdzeniu: „świat istnieje
tylko za pośrednictwem ludzkiej realności”. Rzeczywistość trwa jako sui generis byt intencjonalny, czyli
dopóty, dopóki aktualizuje ją czyjaś świadomość, gdy
ta ulegnie unicestwieniu, świat rozpłynie się wraz z
MIROSŁAWA MICHALSKA-SUCHANEK
Gazeta Literacka 7
ESEJ HISTORYCZNY
Aneta Kwiatkowska
Żydzi stanowili przed wojną około dwóch i pół
procenta wszystkich mieszkańców Wolnego Miasta
Gdańska. Rodziny zamieszkujące miasto nad Motławą od pokoleń czuły się Niemcami żydowskiego
pochodzenia. Choć modlono się w synagogach,
to równie chętnie świętowano Boże Narodzenie i
bawiono się w sylwestrową noc. Żydowskie gazety
wydawane były po niemiecku, a jidysz wśród liberalnych wyznawców judaizmu zapomniano. Prowadzone przez Żydów sklepy wydawały foldery i ulotki
reklamowe. Analizując ich treść – język, ilustracje
można wywnioskować, że środowisko to miało indyferentny stosunek do tradycji judaistycznych.
Źródła
„Encyklopedia współczesnego bibliotekarstwa
polskiego”, Wrocław 1976 podaje, że druk ulotny
to „druk najczęściej anonimowy, nie przekraczający
czterech stron objętości, przeznaczony do szerokiego
Odrębną grupę stanowili
Ostjuden, którzy napłynęli do Gdańska w latach
20. z Rosji i Polski czasem
pogardliwie nazywani Kaftanjuden czyli chałaciarze
od tradycyjnego płaszcza
noszonego przez ortodoksyjnych Żydów.
Wśród dziesiątek mniejszych i większych sklepów
znajdujących się na terenie Wolnego Miasta Gdańska, wiele z nich należało do gdańszczan wyznania
mojżeszowego. Niektóre założone jeszcze w XIX wieku
cieszyły się wielką popularnością. Wśród jubilerów
prym wiodła firma rodziny Stumf. Założona w 1804 r.,
pod kierownictwem Ericha Alberta Moritza Stumpf’a
przeżywała swój rozkwit. Handel prowadziła aż w
trzech miejscach - Langgasse 29/30 (dziś ul. Długa),
Langfuhr Hauptstr. 23 (dziś Aleja Grunwaldzka) i w Zoppot. Mniej popularna była firma jubilerska J. Neufeld
& Sohne wraz z trzema sklepami na Langgasse i Gr.
Wollwebergasse (dziś ul. Tkacka). Ulubionym ,do wybuchu drugiej wojny światowej, domem towarowym
w Gdańsku był sklep braci Freymann. Otwarty w 1905
r. w kamienicy przy Kohlenmarkt 29 (Targ Węglowy)
oferował odzież, bieliznę, wyposażenie wnętrz. Ponadto do gdańskich Żydów należały sklepy meblo-
adres klienta w formie kart pocztowych. Dodatkowo
stosowano na nich czcionkę stylizowaną na pismo
ręczne, stwarzając tym samym charakter intymności
i bezpośredniości, co powoduje, że klient czuje się
wyróżniony. Dotyczy to zwłaszcza ludzi samotnych.
Zupełnie inne środki perswazji niewerbalnej wykorzystuje reklama prasowa, co wynika oczywiście
z ograniczeń jakie stwarza prasa. Są to – różne rozmiary reklamy, mniej lub bardziej ozdobne ramki, a
przede wszystkim wielość wykorzystywanych rodzajów
czcionek, nawet kilka w jednej reklamie. Ważniejsze
komunikaty, nazwy firmy pogrubia się lub stosuje się
druk rozstrzelony. Rzadziej w reklamach pojawiają się rysunki lub logo firmy. Mimo, że „Jüdisches
Gemeindeblatt” było czasopismem żydowskim, w
przekazie niewerbalnym znajdujemy niewiele cech,
które nawiązywałyby do kultury, tradycji żydowskiej,
jakich można by się ewentualnie spodziewać np. przy
reklamie świec chanukowych, reklamie świeczników
firmy ”Neufeld & Sohne”.
Nieliczne reklamy, które zawierają symbole żydowskie to sklepy, które sprzedawały masło, mięso, mace.
Posługują się one gwiazdą Dawida, aby podkreślić, że
sprzedawane produkty są koszerne. Rysunek macewy
z gwiazdą Dawida wykorzystała firma Passamonik
Reklama żydowska w przedwojennym Gdańsku
na wybranych drukach ulotnych i prasie jako
przykład akulturacji Żydów gdańskich
i szybkiego rozpowszechniania (…); ma przeważnie
znaczenie doraźne, informacyjne i propagandowe.
Do druków ulotnych zalicza się ogłoszenia, wywieszki,
afisze, plakat, katalogi, cenniki i prospekty handlowe.
Znaczenie tego rodzaju dokumentów było i jest
ogromne. Niosą ze sobą olbrzymią ilość informacji o
wielu aspektach życia codziennego. Stanowią cenne, dotychczas mało eksplorowane źródło badań
dla wielu dziedzin nauki.
Analizie poddany zostanie materiał badawczy z
okresu 1925-1935. Ulotki i foldery handlowe pochodzą
z drugiej połowy lat 20. Reklamują towary – futra, biżuterię, wyroby srebrne, węgiel - sklepów należących
do gdańszczan żydowskiego pochodzenia. Reklamy
prasowe pochodzą { zaczerpnięto} z „Jüdisches Gemeindeblatt”. Było to najdłużej ukazujące się żydowskie czasopismo w Gdańsku. Od początku (1928 r.)
dotowane było przez Gminę żydowską, ale źródło
dochodów stanowiły również reklamy i ogłoszenia.
Wszystkie omawiane obiekty pochodzą ze zbiorów
PAN Biblioteki Gdańskiej.
Żydzi w Gdańsku
Liczba ludności żydowskiej w drugiej połowie lat
dwudziestych wynosiła ok. 10 000 osób, połowa mieszkała w samym Gdańsku. Tylko trzydzieści procent z
nich miało obywatelstwo Wolnego Miasta Gdańska
i do nich przede wszystkim odnosi się niniejszy tekst.
Rodziny te zamieszkiwały miasto nad Motławą od
pokoleń. Były mocno zlaicyzowane, nie znały nawet
jidysz. Jak ujął to Samuel Echt, gdański pedagog
w swej książce Dzieje Żydów gdańskich - My, Żydzi,
byliśmy wolnymi obywatelami liberalnego miasta,
stanowiliśmy część jego duchowego i kulturalnego
życia, które z kolei stanowiło część kulturalnego życia
Niemiec. Ta wypowiedź stanowi dobry przykład, w
jaki sposób żydowska mniejszość postrzegała swą rolę
podlegając przez wieki adaptacji kulturowej, przyjmując zwyczaje, ubiór, zachowania i wzorce większości.
8
8
Migotania 52
we, księgarnie, drukarnie, piekarnie, sklepy z odzieżą,
restauracje i składy węgla.
Reklama
Rzeczownik reklama i czasownik reklamować pochodzą od łacińskiego słowa „reclamare” – krzyczeć,
głośno się sprzeciwiać. „Uniwersalny słownik języka
polskiego PWN” (Warszawa 2008) podaje, że reklama
to „działanie polegające na zachęceniu potencjalnych klientów do zakupu określonego towaru lub
usług”. Towarzyszy naszej przestrzeni publicznej od
czasów antycznych. Niesamowity rozwój reklamy przynosi wiek dziewiętnasty i dwudziesty.. Wzrost znaczenia prasy, liczby tytułów, powstanie specjalistycznych
agencji reklamowych, urbanizacja, upowszechnienie
oświaty, zwiększanie dochodów klasy robotniczej to
zaledwie kilka czynników, które wpłynęły na to zjawisko. Reklama jest aktem komunikacji, w którym język
jest podstawowym środkiem perswazji, ale istotne role
pełni także perswazja niewerbalna. Dobór środków
zależny jest od wykorzystywanego medium.
Perswazja niewerbalna w reklamie
Wszystkie ulotki i foldery analizowane na potrzebę
tego artykułu cechuje wysoki poziom artystyczny. Co
jest tym bardziej istotne, że jak wiemy do dziś, wadą
ulotki, folderu reklamowego jest to, że zostaną przez
klienta zignorowane, bez oglądania wyrzucone. Z
pewnością ich projekt i druk nie był tani dla właściciela sklepu. Posiadają rysunki, zdjęcia - kolorowe
lub czarno-białe, co oczywiście zwiększa ich atrakcyjność i przemawia do wyobraźni. Na żadnej z ilustracji,
czy zdjęciu nie ma nic, co mogłoby sugerować, że
klientem jest osoba wyznania mojżeszowego. Z dużą
dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że odbiorcy tych ulotek i folderów zachowywali je dłużej,
być może pokazywali rodzinie, znajomym. Układanie
niektórych z nich w serie wręcz zachęca do kolekcjonowania, czy późniejszej wymiany. Podobnie jak
dziś popularne były druki wysłane bezpośrednio na
wykonująca nagrobki, a flagę biało-czarną z gwiazdą
Dawida biuro podróży reklamujące wyjazdy do Palestyny. Wizerunek gwiazdy Dawida wykorzystał także w
reklamie właściciel zakładu fryzjerskiego „Jossy”, który
znajdował się w Sopocie na Seestr. 34 (dziś Monte
Cassino). Jej tekst znajduje się w numerze z 1934 r.
Być może wykorzystanie symbolu właśnie w tym
roku, a nie wcześniej, związane było z narastającym
terrorem nazistowskim wymierzonym w handel, rzemiosło i usługi wykonywane przez gdańszczan żydowskiego pochodzenia. W obliczu bojkotu, do którego
nawoływali naziści, ostatnią deską ratunku wydawało
się odwołanie się do solidarności wyznaniowej. Na
dowód integracji i zlaicyzowania gdańskich Żydów
mogą także posłużyć reklamy zabaw sylwestrowych.
Na jednej z nich widać rysunek pary w strojach karnawałowych. Z pewnością więc musieli hucznie
świętować Nowy Rok. Dodam, że żydowskie święto
Rosz Haszana, czyli początek roku obchodzone jest
w okresie sierpień-październik.
Perswazja werbalna
Slogan w reklamie, pełni poza ilustracją, kluczową
rolę. Rysunek, zdjęcie przemawiają do naszej wyobraźni, a slogan nosimy w pamięci, mówimy nim, poprzez
niego identyfikujemy się z marką. Bez wątpienia hasła,
„Jüdisches Gemeindeblatt” również anonse J. Neufeld
& Sohne korespondują z kalendarzem świątecznym. Z
okazji świąt Bożego Narodzenia hasłem – Das schöne
praktische Geschenk (piękne, praktyczne prezenty)
firma poleca wybór kolczyków, biżuterii (Juvelen) i
innych wyrobów ze złota (Goldwaren). Pretekstem
do kupowania prezentów jest też święto Chanuka. W
gazecie poświęconej temu świętu znajdziemy reklamę
sklep, który zadowoli każdego poszukującego „modne” kapelusze. W ofercie znajdziemy – Klapphüte, Rauhhaarhüte, Reisehüte, Reisemützen und Sportmützen
(cylindry, kapelusze, czapki podróżne, sportowe) . Nie
ma natomiast jakiejkolwiek wzmianki, czy w sprzedaży
były także jarmułki, czy inne tradycyjne żydowskie
nakrycia głowy.
Wnioski
W żadnym z analizowanych druków
ulotnych ich właściciele nie odwołują
się do swych żydowskich korzeni. W „Judisches Gemeindeblatt”, gdzie można
by się spodziewać takiego trendu, jest
to rzadkie. Mimo, że była to żydowska
gazeta w treści nielicznych anonsów
znajdziemy jakiekolwiek podkreślenie żydowskości. Najprostsze oczywiście było
to w reklamach restauracji, sklepów kolonialnych, piekarni itp. Przy większości z
nich pojawia się napis w jidysz „koszerne”. Nieliczne nawet podkreślają – Unter
Aufsicht des Danziger Rabbinats (pod
nadzorem gdańskiego rabinatu).
Wydaje się, że trudno odwołać się
do przynależności religijnej, kulturowej
w przypadku księgarni, producentów
mebli, ubrań, butów itp. Udało się to
jednak szewcowi z Langfuhr. W „Judisches Gemeindeblatt” z lipca 1931
r. zamieścił anons o treści – Tüchtiger, jüdischer Schuhmacher (solidny, żydowski
szewc) oraz księgarni Frau R. Warschawzik, która reklamowała się – Bücher
aller Art, auch Judaica und hebräische
Literatur (wszelkiego rodzaju książki, judaica i hebrajska literatura).
Wszystkie hasła mają uniwersalny
charakter. Kierowane są do każdego
potencjalnego klienta bez względu na
wyznanie. Ponadto ulotka Kleine Geschenke… drukowana była w okresie
przedświątecznym. Tradycja wręczania
prezentów z okazji Świąt Bożego Narodzenia doskonale koresponduje z tym
sloganem reklamowym.
W „Jüdisches Gemeindeblatt” jest zaledwie kilka reklam firmy Stumpf & Sohn
i mają charakter czysto informacyjny –
nazwa firmy, wymienione miejsca gdzie
znajdują się sklepy oraz co oferuje – Juweliere, Kunstgeweberhaus, Jüdische Kultursgeräte (biżuteria, rzemiosło, przedmioty
kultu religijnego). Tym samym dopiero z
prasy możemy się dowiedzieć, że firma
miała również w swej ofercie przedmioty
związane z judaizmem.
Bogactwem haseł charakteryzują się
reklamy kolejnej jubilerskiej gdańskiej firmy
J. Neufeld & Sohne. Folder z zegarami
niemalże na każdej stronie przekonuje
klienta - Pünktlichkeit ist Sieg! (punktualność
to zwycięstwo)
- Unsere Wanduhr geht immer richtig! (nasza zegary ścienne chodzą zawsze
dobrze)
- Eine schöne gut gehende Uhr ist das
vollkommenste Geschenk! (ładny zegar
jest idealnym prezentem)
- Welche reizende überraschungen! (jakie piękne
niespodzianki)
- Nun aber rasch! (ale teraz szybko)
Podobnie w „Jüdisches Gemeindeblatt” nie znajdziemy reklamy tej firmy, która by w jakiś sposób nawiązywała do tradycji, świąt żydowskich, czy w inny
sposób próbowała nakłonić klienta odwołując się do
solidarności wyznaniowej. I tak np. w numerze I Jahrgang Nr. 6 Februar 1929 znajdziemy slogan – Wenn
Sie Gesellschaft geben wünschen Sie Feststimmung
und Elegant (jeśli chcesz wprowadzić świąteczny nastrój). W numerze z kolejnego miesiąca – Die schönsten Geschenke finden Sie in reichster Auswahl bei…
(najpiękniejsze prezenty w najbogatszym wyborze
znajdziesz…). Podobnie jak wiele innych reklam w
ESEJ HISTORYCZNY
teksty w analizowanych materiałach były układane przez profesjonalistów. Cechuje je duża finezja,
idealne dopasowanie do reklamowanego towaru
i profesjonalizm. Zgodnie z trendem panującym w
reklamie w USA w latach 20., również w Gdańsku autorzy sloganów zaczęli się bardziej skupiać na kliencie
niż na samym produkcie. Niestety nie pozostawili na
ulotkach swych znaków firmowych, czy nazwisk. Danziger Einwohnerbuch z 1934 r. podaje, że w mieście
działało osiem Reklamebüros i trzy firmy
pod hasłem Reklamezeichner. Być może,
że właściciele sklepów zamawiali projekty
folderów poza Gdańskiem. Tym bardziej,
ze część z nich została wydrukowana w
Berlinie, Lipsku, Dreźnie itd.
Hasła reklamowe Moritz Stumpf & Sohn
na drukach ulotnych i folderach:
- Nur echte Silberbestecke haben bleibenden Wert (tylko prawdziwe srebrne
sztućce mają trwałą wartość)
- Nur echt Silber (tylko prawdziwe srebro)
- Kleine Geschenke Machen große
Freude! (małe prezenty tworzą wielkie
przyjaźnie)
- Es ist ohne Zweifel Zeit (bez wątpienia
już czas)
z hasłem – Zum Fest emppfehlen wir besonders unsere
große Auswahl an Chanuka-Leuchtern in Silber, Alpaka, Messing (na święto polecamy szczególnie duży
wybór chanukowych świeczników). Jak widać, oba
święta – chrześcijańskie i żydowskie były pretekstem
do kupowania prezentów, co potwierdza dość swobodne podejście do tradycji religijnych. Ortodoksyjni
Żydzi nie dawali prezentów nawet z okazji Chanuki,
a tym bardziej na Boże Narodzenie.
Sklep Bruno Berendt’a, który znajdował się na Kohlmarkt 1/2 (dziś Targ Węglowy), w swych folderach
reklamuje się hasłem – Der moderne Hut (nowoczesne
kapelusze). Podobnie jest w omawianym czasopiśmie,
choć dodatkowo pojawiają się w niektórych anonsach hasła typu - Nur das Spezialgeschäft befriedigt
Sie stets! (tylko wyspecjalizowany sklep zadowoli cię
zawsze). Ze sloganów wynika, że z pewnością jest to
Treść wielu reklam w omawianej żydowskiej gazecie uwarunkowana jest
kalendarzem świąt zarówno żydowskich jak i chrześcijańskich. Jak widać
wyżej, święta Bożego Narodzenia, czy
Wielkanocy są dla gdańskiej społeczności żydowskiej okazją do dawania
prezentów, świętowania przy stole przy
ciastach specjalnie zamawianych na
stół wielkanocny. Świadczy to o dość
niefrasobliwym, a być może nawet obojętnym podejściu do wszelkich tradycji
religijnych.
Symptomatycznym jest, że na początku lat 30. w „Jüdisches Gemeindeblatt”, nie tylko wzrasta liczba reklam,
szczególnie tych drobniejszych, ale
pojawia się więcej krótkich napisów w
jidysz w anonsach firm, sklepów, które
we wcześniejszych latach tak się nie reklamowały np. dom towarowy Rudolfa
Brzezisnkiego („Judisches Gemeindeblatt” VI. Jahrgang Nr. 6, 1 Dezember 1933 s. 54). Może
być to związane z coraz agresywniejszą działalnością
ruchu nazistowskiego na terenie Gdańska i terrorem
wymierzonym w handel żydowski. Pod jego wpływem
gdańszczanie o żydowskich korzeniach zmuszeni byli
szukać klienteli w swojej grupie wyznaniowej, stosując
jidysz odwoływali się też do solidarności w ramach
mniejszości wyznaniowej, wspólnoty coraz bardziej
zagrożonego świata.
Wszystkie cytaty pochodzą z czasopisma „Jüdisches Gemeindeblatt” oraz druków ulotnych ze zbio9 Biblioteki Gdańskiej z zakresu sygnatur Od
rów PAN
11480-11483, 4°, Od 11490, 4°
ANETA KWIATKOWSKA
PAN BIBLIOTEKA GDAŃSKA
Gazeta Literacka 9
FRAGMENT POWIEŚCI
Grzegorz Musiał
(Rozdział powieści Tamara, oparty na życiu Tamary Łempickiej)
Nowi skazańcy,
nowe katusze
C
zasu na sielankę małżeńską nie mogliśmy wybrać gorszego. Pewnie znasz słabo historię Rosji, mój Pablo, no
bo czego was tam uczą, na tej drugiej półkuli? Amerykańskiej wojny secesyjnej? i gąszczu waszych własnych powstań
meksykańskich. Pod tym względem, jesteście podobni do
Polski. To chyba los wszystkich katolickich krajów: mamy
wciąż cierpieć, upodabniać się do owiec, do samego
Chrystusa.
Ale rzeź, jaka spadła na Rosję, przekracza wszystko... żelazna szarańcza runęła z piekła na ten kraj,
mordując jego najlepsze dzieci, rujnując muzea i
świątynie, przetapiając dzwony… łamiąc życiorysy
mego pokolenia, w tym mój… choć w porównaniu
z innymi, i tak miałam sporo szczęścia. Nie nawleczono mnie na bagnet, nie przybito do wrót stodoły…
Uciekłam. Potem ratował mnie Paryż… i sztuka… to
prawda. No i inteligencja, brak złudzeń… oraz finanse
mojej rodziny. W czasie, gdy inni w rozpaczy miotali
się po Rosji, jak po krwawej klatce zatrzaskiwanej ze
wszystkich stron, my szliśmy już po nowe, darowane
nam życie, ulicami Sztokholmu, Kopenhagi, na końcu
- Champs Élysées... Ale po, kolei.
Jest koniec 1916 roku. W kominku, w kącie sali
restauracyjnej buzuje ogień, a my prosto z dworu,
zmarznięci po spacerze, raczymy się gorącym barszczem w Dworze Komediantów na Sadowej - modnej
knajpie artystycznej, która o tej popołudniowej porze
jest pustawa. Tylko młody mężczyzna z długimi włosami i papierosem przyklejonym do wargi, brzdąka na
pianinie jakieś kakofoniczne dzieło, w którym można
by dopatrzyć się nieudolnej aluzji do Skriabina. Wojna
obraca się na niekorzyść Rosji. W Petersburgu znikają
z piekarń złote kołacze i bułki, pustoszeją cukiernie,
zaczynają robić bokami do niedawna zatłoczone
restauracje, w których jeszcze wczoraj jadało się czerwony kawior z Uralu, niedźwiedzie łapy w śmietanie,
jesiotry i raki przywożone w koszach znad Oki czy
Wołgi. Rozglądam się po tym miłym wnętrzu, które
przypomina niektóre kawiarnie artystyczne na Montmartrze: długi bar, proste sprzęty, wyfroterowana
podłoga z desek, zarzucona uzbeckimi i turkmeńskimi
kobierczykami, na ścianach, od sufitu do podłogi
obraz przy obrazie, a co jeden, to piękniejszy. Pismo
„Mir Iskusstwa” właśnie wypuszcza w świat swe najbardziej utalentowane pokolenie: z Wróblem i tym
zrusyfikowanym Polakiem, Kazimierzem Malewiczem
na czele. Ich geniusz niebawem rzuci Paryż na kolana, a i w moim życiu odegra wielką rolę, o tym
potem. Na razie, siorbiąc barszczyk, wpatruję się w
10
10
Migotania 52
wiszący naprzeciw mnie piękny akt kobiecy, inspirowany formami geometrycznymi i nawet wychyliłam
się, aby odcyfrować nazwisko autora: Władimir Tatlin. Nic mi to nie mówi i już chcę spytać o to mego
męża, bo Tadeusz bardziej jest bywały wśród tych
rozpijaczonych, zrewoltowanych geniuszy, gdy wtem,
z sapaniem, stokrotnym izwinitie, pażałujsta i szuraniem krzesłem, dosiada się do nas gość nieproszony:
pulchny, łysawy jegomość z monoklem w oku, niejaki
Apraksin, znam go, to znajomy Stifterów, nudziarz,
któremu miałabym do powiedzenia tylko jedno: że
najzupełniej nic a nic nie mam mu do powiedzenia.
Wylewnie uścisnął dłoń Tadeuszowi, do mnie uśmiechnął się zalotnie i zamachał tłustymi paluszkami, po
czym wyjął spod pachy pękaty foliał na papiery i
rozłożył go przed sobą.
- Cher monsieur… droga Tamaro – zagaił uroczyście – ja wierzę, bezgranicznie wierzę w pani gust
artystyczny. Niech mi pani wyświadczy tę łaskę i przeczyta rękopis mej powieści. Pani bywała w Wenecji,
w Paryżu, przyjaźni się pani z Misią Sert… mąż pani
też ma, jak wiem… - skłonił się Tadeuszowi – …wysokie parantele literackie w Polsce… we Francji…
A ja jestem… hm, przedsiębiorcą… nie mam tych
koneksji…
- Powieść?!... - przerwałam mu tyradę - …drogi hrabio, niech pan mi coś namaluje, pójdzie nad Newę,
jakiś widoczek mi wyrysuje, ale proszę nie pytać mnie
o powieść. Ja nie jestem krytykiem literackim!
- Powinien pan zwrócić się do Mereżkowskiego
– Tadeusz z powagą zmarszczył czoło, widocznie
„wysokie parantele” zadziałały. - Bywa pan w salonie Zinaidy Gippius, to tam się spotyka literacki
Petersburg.
- Hm… Zinaida Gippius…. ja już im, prawdę powiedziawszy, przeczytałem fragmenty, ale mnie
skrytykowali. Mereżkowski odmówił recenzji, mówi,
że czas takiej literatury minął… ale wie pan, gdyby
szepnąć mu słówko… Jesteśmy wszyscy ludźmi z towarzystwa, co mu szkodzi…wydaje mi się, że oni nie
pojmują prorockiej złożoności mego dzieła. To jest
powieść owszem, w stylu Tołstoja, ale wyjątkowa,
o błogosławionej rosyjskiej duszy i jej posłannictwie
dla świata....
- My jesteśmy Polakami.
- No właśnie! Wy macie to, czego brakuje Rosjanom. Odwagę chłodnej oceny, w was jest wiele
zachodniego racjonalizmu. I tego mi potrzeba, a
poza tym, pani zna biegle francuski język literacki.
Mógłaby pani zerknąć na to kobiecym oczkiem,
podpowiedzieć mi, jaką domieszkę dodać tu i tam,
może nawet, pod paryski gust, trochę perwersji, pardon le mot…
Znowu puścił w ruch swe paluszki i zachichotał
obrzydliwymi małymi usteczkami. Przypominał mi jeden z tych ukwiałów, które oglądałam w Aquarium
w Monte Carlo.
- A cóż do rosyjskiej powieści ma mój francuski?
- Bo ja tę powieść napisałem po francusku, madame. I zależy mi też, żeby rozpropagować ją we
wpływowych kręgach we Francji…
- Polka ma recenzować rosyjską powieść, napisaną
po francusku! Ależ to absurd. To mógł wymyślić tylko
rosyjski inteligent!
- Ja nie jestem rosyjski inteligent, madame! – obruszył się Apraksin - Ja jestem hrabia!
- Och, Petersburg! – parsknął śmiechem Tadeusz
- Tylko tutaj powieść o duszy rosyjskiego ludu pisze po
francusku hrabia, który oburzy się, kiedy go nazywać
inteligentem!
Chciałabym już skończyć tę rozmowę, ale Apraksin
stawał się natarczywy. Dopiero teraz zauważyłam,
że jest podpity, a w jego oczach - zarówno w tym
nieosłoniętym, jak i w drugim, ukrytym za szkłem mo-
FRAGMENT POWIEŚCI
nokularu - zapaliły się te znane mi złe ogniki, które
pojawiają się u podpitych Rosjan, gdy coś nie idzie
po ich myśli. Choćby przedtem godzinami zapewniali
cię o dozgonnej przyjaźni, nagle z gołębi przemieniają się w węże, zwłaszcza, jeśli po drugiej stronie
stołu siedzi Polak. Prawie siłą zaczął mi wpychać
maszynopis do ręki.
- Może pani podsunie to Misi Sert?… – bredził.
- Albo Irinie Jusupow? Zapewniam panią, że moja
proza przewyższa tego waszego Conrada! To miernota, prawdę powiedziawszy, rozreklamowana przez
Anglików. Te jego „W oczach Zachodu” to brednie,
łaskawa pani, znam Szwajcarię, jak własną kieszeń…
To jest polski stek antyrosyjskich bredni… Wasz katolicyzm was zaślepia… Ten wasz okcydentalny nalot…
nic niewarta polewa, błyszczycie tym, a pod spodem
płytko, płytko… gdy my, nasza mądrość jest pierwotna, bliska Boga… Och, gdyby Polacy nie stali nam
na drodze do zjednoczenia wszystkich Słowian, pod
berłem Świętej Rusi, droga pani… pani to na pewno rozumie… pani jest kosmopolitką, damą, wszak
mieszka pani tu już tyle lat… pani ma rosyjską duszę,
n’est ce pas?
Miałam tego dosyć. Odsunęłam od ust kubek z
barszczem, chwilę ważyłam go w powietrzu, a potem
wąską czerwoną strużką wylałam go na manuskrypt
Apraksina. Powiedzieć, że oniemiał, byłoby za mało.
Zbladł, w nieopisanym zdumieniu rozchylił swe usteczka we wstrętny ryjek i wybałuszył oczy, aż wypadł
mu monokl i smętnie zadyndał nad stołem.
- Ależ, madame… - wykrztusił.
Jego drobne paluszki, ozdobione sygnetami, coraz
szybciej odpinały i przypinały do kamizelki łańcuszek
monokla. Patrząc na wściekłe migotanie tych klejnotów, pomyślałam, że gdyby teraz miał przy sobie
rewolwer, już bym nie żyła.
- To za Conrada… – starając się zachować spokój,
otworzyłam papierośnicę i postukałam papierosem
o wieczko.
- Głupia Polka! – wrzasnął, ocknąwszy się z hipnozy.
Zaczął zbierać drżącymi rękoma papiery i otrzepywać
przemoczone kartki.
Myślałem, że pani jest damą. Wy zawsze nienawidzicie Rosjan! To wasza obsesja. Miał rację Dostojewski, że was nazywał Polaczkami. Na nic więcej
nie zasługujecie!
Próbowałam spokojnie zapalić, ale ręka mi drżała,
aż musiałam przytknąć zapałkę do papierosa. Nie,
drugi raz już bym tego nie zrobiła.
- Monsieur – odezwałam się. – Przykro mi, ale ja
wtedy byłam u Zinaidy Gippius, na jej obiedzie artystycznym, kiedy pan czytał ten swój stek szowinistycznych bredni. Był pan jednak nazbyt zajęty sobą, by
mnie dostrzec. I teraz proszę, aby pan nigdy więcej
nie ośmielił się porównywać siebie do wielkiego Konrada… tych swoich rojeń o świętej Rusi, która zabierze
się za zbawianie Zachodu, ale po trupie katolickiej
Polski! Tak jak Conrad, jestem Polką, trzeźwą polską
dziewczyną, a nie nawiedzoną nihilistką, czekającą z
utęsknieniem w jakiejś spelunie w Zurychu czy Berlinie
na koniec Europy. Ja kocham ten świat, jakikolwiek
jest i nie zamierzam mu dosypywać arszeniku do
herbaty.
- Na razie to mnie go pani nasypała, nie światu
– żałośnie zaskrzeczał Apraksin. Nadszedł moment,
aby po awanturze, Rosjanin zamówił stakanczik wodki
i jesiotra, a potem wszyscy rozstali się w zgodzie. Ale
ja musiałam trzymać styl, a Apraksin sam przypominał
jesiotra, ale dwudniowego, w rozpływającej się galarecie. Wstał, skłonił się Tadeuszowi, mnie omijając
wzrokiem i powędrował do wyjścia.
- Nie za ostro, kochanie? – odezwał się wreszcie
mój mąż. Przez cały czas patrzał na nas, jakby siedział w loży w teatrze, a teraz rozdaje nam laurki za
role: dobry, bardzo dobry, dostateczny.
- Spotykałam tych Rosjan w Szwajcarii. To nihiliści.
Czepiają się różnych sztucznych wiar, bo już Boga
w swym sercu uśmiercili. Słyszałeś o Bakuninie? Kropotkinie? Jeśli w Rosji wybuchnie rewolucja, to przez
tych przeżartych kawiorem kłamczuchów, pyszałków
z popsutymi zębami i piętnaściorgiem nieślubnych
dzieci, narobionych ze służącymi, które potem kazali
zasztyletować albo wepchnąć pod pociąg; inteligentów o mrocznym umyśle, których dusze błąkają się
po przedsionkach piekła… Widziałeś jego oczy? To
nie oczy, to dwa martwe szkiełka, jak u lalki.
Tadeusz patrzył na mnie rozkochanym wzrokiem.
Mój Boże, jak ja też go kochałam! Nie było nikogo
piękniejszego! Nawet car Mikołaj II, który do niedawna budził we mnie niejedno wstydliwe pragnienie,
nie mógłby się z nim równać, ani pod względem
męskiej urody, ani porywającej wzgardy okazywanej
małym ludziom, ani wielkopańskiego gestu, zupełnie
pozbawionego sztuczności, z jakim robił nawet coś tak
zwykłego, jak pukanie palcem o wieko mej papie-
rośnicy, bo sam nie palił. No i ta sprężysta sylwetka,
cudowny płaski brzuch ze strużką najpiękniejszych
ciemnoblond włosków, biegnących w dół od pępka… I to coś w jego oczach, szklane i stalowe, co
przywodzi na myśl młodych rzymskich patrycjuszy z
obrazu Davida „Przysięga Horacjuszy”… A zarazem był
żywy, pachniał potem i coś było w nim drażniącego
zmysły: kocia leniwość, zmysłowość, jakieś zawahanie
w drżeniu górnej wargi, gdy chciałby coś powiedzieć,
ale zmieniał zdanie i tylko uśmiecha się, pokazując
najpiękniejsze białe zęby pod płowym wąsikiem i
delikatnymi nozdrzami, które też były moje, wszystko
moje… mogłabym pławić się w moim mężu, zarzucać sobie jego ręce, jego nogi na szyję, jak etolę,
oplatać się nim, całym jego ciałem, jak najkosztowniejszym futrem… mój, mój… Uścisnęłam jego palce,
a on puścił do mnie oko. Oj, będzie się działo dziś
w nocy… będzie się działo…
- Jesteś niebezpieczna... – powiedział. - Dlatego
tak cię kocham.
- A ja ciebie… - odparłam - …bo nie uciekasz
przed tym pożarem.
I właśnie zamierzaliśmy zacząć się całować, kiedy
drzwi baru otwarły się z trzaskiem i do wnętrza wpadł
zimny podmuch, a za nim trójka rozwrzeszczanych
młodzieńców w baranich kożuchach i studenckich
kaszkietach na głowach. Towarzyszyła im mała, tłusta garbuska z gitarą na ramieniu i głową owiązaną
chustką, malowaną w róże. Oczy miała wyłupiaste,
ciemne i wyglądała jak cygańska wersja ropuchy.
Na ich widok, chłopak przy pianinie wstał i zniknął
w drzwiach kuchni. Niestety, podobnie ulotnić się
nie zdołał biedny Apraksin, który nadal marudził przy
drzwiach, porządkując pozlepiane kartki. Prosto na
niego wpadł najwyższy drab, obrócił się z hrabią
jak w oberku, aż wiekopomne dzieło rozsypało się
na podłogę, a za nim poleciał monokl – widocznie
łańcuszek był odpięty.
- Moja książka! – z płaczliwym krzykiem Apraksin
rzucił się na kolana. W tej chwili but jednego z oprawców zmiażdżył mu monokl, a drugi kopnął papiery,
które pofrunęły w powietrze. Jeszcze jeden kopniak
sięgnął Apraksina w siedzenie, aż hrabia rozpłaszczył
się na podłodze i wtedy ten wysoki, z twarzą obrośniętą rzadką bródką i małymi czarnymi ząbkami,
które ukazywał w drapieżnym uśmiechu, przyłożył mu
do szyi ostrze noża. Apraksin zakrył oburącz łysinę i
skamlał jak kocię, zaciskając oczy i nie widząc, że
jego kat tymczasem wyprostował się i z politowaniem
złożył ostrze.
- Nu chwatit’, Aleksji, zostaw go, bo się zaraz
zesra – zarechotała garbuska. Patrzałam na nich z
namysłem i przerażeniem, bo jeśli hrabia był współwinny obecnego najazdu demonów na Rosję, to ja
też nie byłam bez winy. Ale zamiast sama zmierzyć
się z tym problemem, postanowiłam przerzucić go
na Tadeusza.
- No zrób coś! – warknęłam.
- Nie patrz na nich – odpowiedział. Wyczułam
w nim lęk.
- Mówiłam, żeby tu nie przychodzić.
- To najlepsza knajpa artystyczna w Petersburgu
– rzekł ponuro. Byłby bez szans wobec tej trójki, a
poza tym, to ja byłam dla niego najważniejsza, a
nie strzelanie pustymi nabojami w obronie Apraksina.
Jednak zanim otworzyłam usta do kolejnej reprymendy, nagle wszystko, ale to wszystko, ruszyło z kopyta i
zawirowało, jak szpula z poszarpanym filmem w jakimś
podłym iluzjonie. Zostały mi w pamięci tylko pojedyncze kadry, które postaram się posklejać… „Won, gadzie!” wrzasnął najniższy, pękata kluseczka o grubych
szkłach i wąskich bladych ustach histeryka. Takim
zawsze najmocniej pocą się ręce, tacy najgłośniej
krzyczą w pochodach, ukryci za cudzymi plecami, i
tacy pierwsi pękają na przesłuchaniach.
- Poczekaj… poczekaj… – odezwał się trzeci. Wydawał się z nich najinteligentniejszy, a zarazem najbardziej zepsuty. Nie mówił, ale cedził słowa, manierą
tych wszystkich krwawych zbirów, smagłolicych Żydów
lub Gruzinów, których potem widywałam w Czeka…
Cedzili
11 słówka, świdrując cię na wylot oczami ukrytymi za wąziutkimi binoklami, które od czasu do czasu zdejmowali i powoli, z namysłem przecierali szkła
batystową chusteczką. W firanach ich długich rzęs i
niezłej francuszczyźnie można było się zakochać, jak
w Ramonie Novarro, choć każdy z nich był sadystą,
kokainistą i pewnie miał syfilis.
- …Czy to nie papcio Apraksin?... we własnej osobie? – zmrużył oczy, wpatrując się w leżącego na
brzuchu grubasa, który dłońmi wciąż zakrywał sobie
twarz i pół głowy. Na jego słowa, ciało męczennika literatury przestało drgać i ciekawe oko błysnęło
cd. str.12
Gazeta Literacka 11
FRAGMENT POWIEŚCI
cd. ze str.11
znad krawędzi dłoni. Student zniżył twarz i odchylił
rękę Apraksina. Kiwnął głową i pomógł mu wstać.
Kobieta z gitarą uderzyła w struny.
Papciu, gapciu, po coś tu wlazł?
Papciu, gapciu, przyszedł twój czas!
– zaśpiewała pięknym altem, obchodząc hrabiego, który patrzał na nich załzawionymi, źle widzącymi
oczami. Nucąc swą piosneczkę, kobieta wysuwała
koniuszek języka spomiędzy grubych warg, naśladując język żmii.
- Zjeżdżaj! – powiedział do Apraksina student w
binoklach.
- Co ty! – obruszył się wysoki drab, którego kobieta
nazwała Aleksym.
- Dopiero zaczęliśmy! – zapiszczała kluseczka.
- Znamy się z Zurychu… papciu, czyż nie?… - student spojrzał nad binoklami na hrabiego i dałabym
głowę, że puścił do niego oko.
- Pan hrabia ma niebagatelne zasługi dla naszej
sprawy… – surowym spojrzeniem uciszył Aleksieja, który
chciał coś wtrącić. Dał znak małemu, który posłusznie zaczął zbierać papiery z podłogi i po jednym
wręczać autorowi.
- Zasługi? Dla naszej sprawy? Jakie zasługi może
mieć taka burżuazyjna gnida… – burknął Aleksy.
- Mało wiesz, to siedź cicho! – warknął student i
na chwilę zapadła cisza.
- Widzisz? To wszystko jedna sitwa – mruknęłam
do Tadeusza, który spuścił twarz i ponuro wpatrywał się w swe splecione dłonie. Apraksin porwał z
wieszaka palto, bobrową czapkę i wymknął się na
ulicę. Pewna byłam, że teraz nadszedł czas na nas
i rzeczywiście, zbójeckie oczy Aleksego przylgnęły
do mnie. Wyciągnął przed siebie palec.
- A tu… kogo my mamy? Spójrzcie no na tych
Amerikańcew!…
- Kapitalistyczne świnie! – wrzasnęła kluseczka i
zbliżyła się do nas. Wstałam, a Tadeusz poderwał się
za mną i sięgnął po mój wiszący na oparciu płaszcz.
Grubasek był szybszy: skoczył jak pchła i z siłą, o
12
12
Migotania 52
którą trudno go było posądzić, pchnął Tadeusza na
ławę.
- Siadać! - zaryczał Aleksy, zbliżając się do naszego
stołu i znacząco bawiąc się nożem sprężynowym.
Mój mąż poderwał się znowu, gotów do walki, ale
teraz to ja go ściągnęłam w dół, bo znów błysnęło
ostrze, tym razem przyłożone do jego szyi. Widocznie
był to ulubiony trick zbira, który skłonił się, jak artysta
na występie.
- Prosimy zostać na koncercie – powiedział. Palce
garbuski przebiegały w arpeggiu po strunach gitary.
Obchodziła nasz stolik i uśmiech dziwki nie znikał z
jej twarzy.
- Nie wykupiliśmy biletów – powiedziałam, i w tej
samej chwili tłusta łapka najniższego przywarła do
mego nadgarstka. Podciągnął mi mankiet bluzki,
aby przyjrzeć się bransolecie i w półmroku naszego
zakątka sypnęły iskry z brylantów, które na przemian
z szafirami otaczały krawędź klejnotu. Na ich widok,
zbliżył się również student w binoklach. Rozpiął kożuch, spod którego wyjrzała tołstojowska rubaszka z
surowego jedwabiu, opinająca muskularną pierś. W
milczeniu patrzał, jak grubasek ściąga mi bransoletę
z ręki.
- Oż, ty chuju! – syknął Tadeusz i poderwał się
z miejsca, ale mocno uszczypnęłam go w bok. W
pierwszej chwili nie chciałam, aby Tadeusza, lub mnie,
a może nas oboje, wyniesiono stąd z poderżniętymi
gardłami, choć w brew temu, w następnej sekundzie,
jakaś inna kobieta we mnie zapragnęła, aby mój
mężczyzna wdał się jednak w bój z napastnikami.
- Czego od nas chcecie? – zapytałam.
- Waszych łez – warknął student w binoklach.
Spodobała mi się ta odpowiedź. Była jak on:
mroczna i pełna poezji, niby kręta kreska Piranesiego w jego wizjach rzymskich kazamatów. Aleksiej
splunął na podłogę, roztarł to podeszwą i oddalił się
do baru. Wziął z półki butelkę śliwowicy, pociągnął
łyk i dał też napić się garbatej, która znowu zaczęła brzdąkać niepokojącą, smutną melodię. Drabowi
oczy zaszkliły się od wódki, rozpiął swój jasny kożuch
wozaka, odsłaniając ciemną baranicę nagiego torsu
i zrzuciwszy z głowy kaszkiet, spod którego wysypała
mu się na ramiona gęstwina czarnych loków, zaczął
krążyć pośrodku sali jak ogromny kruk z rozpostartymi połami futra, śpiewając tenorem posępną pieśń,
której dotąd nie słyszałam. Możliwe, że była jego
własnego wyrobu:
Mój tata rujnuje się na kokoty
A mama lubi, gdy się ją bije
Zostawią mi rubla na saboty
A ja poderżnę im szyje
I anioł nasz wtedy zapłacze
Ach, patrz, wasze ręce we krwi!
W mogiłach toniemy rozpaczy
I diabeł co dzień z nas drwi.
Gdy skończył, w drzwiach kuchni nagle ukazał
się właściciel. Dotychczas siedział cicho i dopiero
butelka wódki, zgarnięta przez klienta, który nie kwapił
się do zapłaty, zmusiła go do działania. Przepasany
fartuchem, dzierżąc tasak w dłoni, spojrzał na nas
pytająco. Uczyniłam uspokajający gest, więc cofnął
się z powrotem za drzwi, zostawiając je uchylone.
Tymczasem drągal kończył występ, przy wtórze oklasków swych kompanów. Ja też uderzyłam parę razy
w dłonie i mimowolnie skrzyżowałam wzrok z parą
ciemnych źrenic, śledzących mnie za binokli. Student
przysiadł na krawędzi stołu i w świetle kolorowych
szkieł lampy, które rzucały na jego twarz mieniące
się cienie, wyglądał mrocznie i pięknie, jak Runicz
w filmie Poslednieje tango. Spokojnie brnęłam, krok
po kroku w to zdarzenie, czując, że ma ono, jak w
filmie, swą własną dramaturgię. Nie zdziwiłabym się,
gdyby nagle wszystko zaczęło się dziać od nowa:
znów siedzimy w niszy popijając barszcz, zbliża się do
Apraksin, ja wylewam barszcz na jego manuskrypt,
i tak dalej.
Płonące spojrzenie mężczyzny w binoklach, które
Ech szaraban moj, Amerikanka
Ja nie artistka, ja szarłatanka…!
Ten stary romans śpiewała czasem babka Klementyna, najczęściej wtedy, gdy nie miała weny, a musiała
napisać list. Siadała do sekretarzyka i maczając pióro
nuciła, rozmyślając nad pierwszym zdaniem. Zapięłam
futro i w następnej chwili, nie zatrzymywani przez nikogo,
znaleźliśmy się na zewnątrz.
Sadowa była ciemna, smagana mokrym śniegiem.
Nieliczne gazowe latarnie płonęły w kulach z mgły,
otaczającej ich szklane klosze i nawet tu docierał ostry,
morski podmuch znad Newy. Zawisłam na szyi Tadeusza,
szepcząc mu do ucha „dziękuję, dziękuję”.
- Za co? – zdziwił się.
- Że mnie posłuchałeś… nie wdałeś się w tę burdę.
- W burdę? To by była rzeź! Kobieto, byłabyś teraz
wdową… – odparł chwacko, ale jakby niepewnie. Po
chwili dodał:
- To ty byłaś mężczyzną. Ty mnie broniłaś, nie ja
ciebie. Powinienem się czuć urażony.
- Pokaż mi rękę, gołąbeczko… – nagle wyrosła przy
nas mała Cyganicha o nalanej gębie: prawie bliźniaczka
tamtej, ale nie garbata. Tylko tej tu brakowało! Czy są
jeszcze w Petersburgu normalni ludzie? – przemknęło
mi przez myśl.
- Łap dorożkę i zabierajmy się stąd! – prychnęłam
do męża, ale on obrócił się do tej diablicy i uprzejmie
powiedział:
- Powróż mi.
Wyciągnął dłoń, ale ona ją odtrąciła.
- Chcę zobaczyć jej rękę!
Tadeusz chwycił mnie za ramię i przemocą wyciągnął mą rękę w kierunku baby. Chwyciła ją jak sęp i
nie zważając na mój opór, zaczęła w świetle latarni
studiować wnętrze dłoni. Po chwili uniosła oczy.
- Dawno takiej ruki nie widieła. Masz duszę ze stali,
gołąbko. Ciebie nikt nie zniszczy. Tylko ty siebie, kochaneńka, oj, ty siebie…
Mój sprzeciw osłabł, nawet pozwoliłam jej bardziej
przybliżyć moją rękę do latarni.
- Wielkie miasta widzę… - mruczała. – Ile pięknych
miast! I ludzi…! Bogatych. Bardzo bogatych. I ocean…
ale to jest ocean łez. Oj, gołąbeczko… twoich łez i łez
tych, których ty pokochasz… Niebezpiecznie jest kochać
ciebie! – spojrzała szyderczo na Tadeusza.
- Dość! - wyrwałam rękę i mimowolnie sprawdziłam,
czy mam na palcach wszystkie pierścionki. Baba spojrzała na mnie ze złością. Nie, to nie była złość. Jej
oczy iskrzyły mrocznym światłem, tak, tu konieczny jest
oksymoron… jakby wrogi promień wędrował po wnętrzu
ciemnego diamentu, oświetlając teksty na jego ścianach, wyryte dziwnym, nieznanym mi szlifem. Mruczała
groźnie pod nosem i potrząsała głową. Przeszył mnie
dreszcz. Tadeusz wyciągnął banknot.
- Idź już.
Pokręciła głową: nie, nie chce zapłaty. Patrząc złośliwie na niego, zaśmiała się i owinęła szczelnie grubą
kraciastą chustą.
- Oj, zapłacisz ty, gałubczyk, zapłacisz... – zaczęła
się oddalać - Nie dziś, to kiedy indziej, zapłacisz…
Tamten wieczór zakończył nasze szczęśliwe pożycie.
Trójka zdeprawowanej młodzieży, Apraksin z rozdeptanym monoklem, ja, wylewająca barszcz na dzieło
życia biednego grafomana, dwie straszne baby, jedna
z gitarą, druga bez, jak czarownice Szekspira warzące
zioła i pochylone nad kotłami naszego życia - to była
parada okropności, coraz potworniejsza rewia kukieł z
teatru Grand Guignol, które ożyły, zaczynały łomotać
do naszych drzwi i wprowadzać się w nasze dni. Byliśmy piękni, młodzi, ustosunkowani, przyszłość słała nam
do nóg swe kosztowne kobierce… a tu nagle wszystko
zaczęło się rozpadać, jak źle ustawiona dekoracja. Ja
okazałam się żmiją, Tadeusz – może nie tchórzem, to
za mocne słowo, ale w mym sercu zalągł się żal, że
nie wstał z ławy i po porostu nie dał im wszystkim po
mordzie, choćbyśmy mieli za to zapłacić. W końcu był
jeszcze - spekulowałam - ten właściciel z tasakiem… a
poza tym, mężczyzna w takiej chwili nie ma myśleć, on
ma się bić. Kogoś takiego kobieta pokocha bez pamięci
– kiedy spokojnym żarem swej męskości rzuci wyzwanie
jej strategiom. Sam przyznał: to ja byłam mężczyzną
tego wieczoru, nie on. Jeśli tak, to ta dodana do mego
charakteru męskość, tym bardziej domagała się, aby
nie utwierdzać jej, a odwrotnie: zmiażdżyć ją, zmiąć,
zdominować tą męskością prawdziwą, którą wtedy my,
kobiety, bez pamięci pokochamy.
Siedzieliśmy w milczeniu we wnętrzu dorożki, czując, że te same myśli nas trawią, odbierając ostatnią
być może szansę, aby w ten rozstrzygający o naszym
życiu wieczór zjawiło się wreszcie coś, co da nam siłę
na dalsze lata wspólnego życia… aby pogodził nas
jeden słodki, serdeczny pocałunek przyjaciół, a może
nawet wspólny płacz w mrocznym, przytulnym wnętrzu
dorożki, które powinno stać się naszym konfesjonałem...
Zamiast tego, przez okna dryndy patrzeliśmy na dalszy
rozwój spektaklu, który oferowało nam dziś chylące się
do upadku miasto. Znów ujrzeliśmy Apraksina, jak na
rogu ulicy, oddalonej o kwartał od Dworu Komediantów, nieporadnie broni się przed dwiema okładającymi
go pięściami ulicznicami. Gdy dorożka zwolniła przed
skrzyżowaniem, jedna z bab obróciła się do nas i próbowała wskoczyć nam na stopień, ale była zbyt była
pijana, więc tylko zawisła na klamce i zaraz odpadła w
rozmokłą, brudną zaspę. Papiery wiekopomnego dzieła
znowu fruwały wokół głowy nieboraka, lecz były to
tym razem białe ptaki śmierci, kończące lot pod kołami pojazdów. Coraz ich więcej pojawiało się na ulicy,
pędzących chmarami skądś dokąd, jak trojki, za których
oknami widać jednak było przerażone twarze pasażerów, a woźnice dziko krzyczeli i okładali konie biczami.
Coraz głośniejszy zbliżał się warkot werbli i nadciągał ryk
jakby potwornych wojennych tub, tych samych, które w
wojskach Japonii niesie się na czele armii, aby wzniecić
panikę w szeregach wroga. To był pomruk nadciągającego tłumu – teraz wiem, jak on brzmi, choć wtedy nie
miałam pojęcia, że oto na naszych oczach podnosi się
z piekieł gigant rebelii, okrutny i ślepy potwór z obrazu
Kubina. Nasz woźnica klął, pokazując do innych dorożek,
że chce zawracać. Wychyliwszy głowę, ujrzałam maszerujące przed nami w poprzek jezdni wielkie ciemne
zwierzę: masę ludzką o tysiącach głów, z których jedne
były okutane chustkami, inne w kaszkietach, wszystkie
gniewnie rozwrzeszczane. Nad nimi łopotały sztandary,
a u ich stóp rozpierzchał się i gromadził z powrotem rój
rozbawionych dzieci, nieświadomych, że za chwilę legną
od szabel i kul szykującego się do szarży szpaleru jazdy
kozackiej. Nasze konie rżały, gdy woźnica z całych sił
okładał je batem i ściągał lejce, zawracając nasz
pojazd. Dosięgnął nas kamień, rzucony z tłumu: wpadł
przez okno dorożki i prawie dostałam nim głowę. Jakiś
umorusany i niezrozumiale krzyczący podrostek zawisł
nam na resorze, jego zezowate oczy pojawiły się za
szybą i znikły. Pędziliśmy w dół Piterską, jak w starej
rosyjskiej pieśni, śpiewanej przez chór Skrjabina na płytach Stefy, ale zamiast dziarskiego brzęku bałałajek,
towarzyszył nam huk kanonady. Rano przeczytałam,
ile trupów padło. Może i to dziecko, szukające ratunku
w naszej dorożce? Nagle głośnio zapłakałam, bo we
wnętrzu czarnego diamentu ujrzałam to, co nadchodzi…
I nareszcie, w tej chwili doczekałam się tego, czego
od wielu godzin pragnęła moja dusza: Tadeusz objął mnie ramieniem, mocno przytulił do siebie i drugą
ręką głaszcząc po włosach, szeptał mi do ucha słowa
otuchy i miłości.
Parę miesięcy później, siedzieliśmy otuleni w futra
w zimnym i ogołoconym z mebli salonie u Stifterów.
Kominek był wygaszony, a po niegdyś wspaniałym, dębowym parkiecie, walały się sznurki, trociny i szczątki
potłuczonej porcelany.
- Nie! Nie chcę wyjeżdżać! To miasto to jest mój
dom! - twarz mojej matki była skurczona złością i strachem, gdy to mówiła, bardziej do filiżanki trzymanej
w zmarzniętych dłoniach, niż do wujostwa, którzy z
ponurymi minami siedzieli na ostatnich, wciąż jeszcze
będących w użyciu krzesłach. Stałam oparta o framugę
okna, skąd było widać zasypaną śniegiem Mochową.
Jej widok częściowo mi zasłaniała łopocząca na wietrze czerwona flaga - jedna z kilku, które wuj Maurycy
kazał wywiesić w oknach, licząc, że nas uchronią od
nieszczęścia.
Od początku nie miał wątpliwości, że ta rewolucja to
jest kolejna masońska awantura, mająca na celu zniszczenie monarchii w Europie. Byłam za młoda i za trzeźwy
miałam umysł na tę mroczną wiedzę, którą próbował
podzielić się ze mną, odsłaniając mi wizje losów świata,
których nie powstydziłby się Hieronimus Bosch albo Kubin. Niewiele mi z tego w głowie pozostało, dzielę się
tym teraz z tobą, mój Pablito, choć wy też w Meksyku
doświadczyliście niezgorszej krwawej łaźni, parę lat po
Rosji. Ci szaleńcy zbrodni muszą przecież co jakiś czas
upuszczać pary ze swoich machin zła, zgromadzonych
w ich podziemnym królestwie, a wtedy na powierzchni,
w różnych miejscach świata, wulkany ludzkich serc wybuchają i rzeki krwi podnoszą swoje fale.
- Kiereński to marionetka, zero - powiedział Maurycy.
- Prawdziwe diabły dopiero nadejdą.
Jusupowowie, Stifterowie, a także spora część rosyjskiej arystokracji i burżuazji – przynajmniej ci, którzy, jak
wuj Maurycy bywali od lat w Sztokholmie, Frankfurcie
czy Paryżu, gdzie tamtejsze „prawdziwe diabły” w porę
informowały ich o kolejnym końcu świata - byli już po
pakowaniu swych dóbr i spieniężeniu nieruchomości.
Takich ludzi, świadomych nieodwołalnego kresu epoki i
walki demonów, która rozpętała się nad naszymi głowami, paplanina Malwiny mogła doprowadzić do szału.
- O jakim mieście ty mówisz?! – wrzasnął. – O Sankt
Petersburgu, czy o Piotrogrodzie? Jeśli o Petersburgu,
to wbij sobie wreszcie do głowy, że to miasto już nie
istnieje!
Zerwał się i nerwowo chodził po swym spustoszonym
królestwie. Potem znów usiadł. Choć „wtajemniczony”,
ale i on nie wszystko rozumiał – bo każdy „prawdziwy
diabeł” odsłania przed swymi śmiertelnymi jedynie refleks prawdy, lub jej karykaturę: tylko tyle, ile trzeba dla
wypełnienia zamiarów.
Patrzałam w kanion ulicy, jeszcze niedawno takiej
ruchliwej, radosnej. Sypał mokry śnieg, tu i tam żarzyły
się latarnie, a środkiem jezdni, którą tylko z rzadka przejeżdżał jakiś spłoszony powóz lub automobil, ciągnęły
czeredy ludzi, z których prawie każdy coś wlókł na saniach: krzesło, kufer, lampę, lustro, stertę futer; jeszcze
inni, zamiast przedmiotów, ciągnęli swe przestraszone i
okutane kocami dzieci albo starców, którzy nie mogli
już chodzić. Skąd i dokąd ciągnęli? Był to widok rozpaczliwej ucieczki resztek żywej krwi z przeciętych arterii
miasta, w które demony wlewają płyn zastępczy: truciznę, zbrodnię, rabunek, donos, przemoc… Odwróciłam
się od okna, bo zdawało mi się, że zemdleję. Dziecko w
moim brzuchu chyba poczuło me wzburzenie, bo poruszyło się nerwowo i może coś w swym języku zakwiliło.
Wzięłam głęboki wdech i położyłam otwarte dłonie na
brzuchu: od dotyku matki, dziecko się uspokaja.
- To koniec, mamo! Zabawa się skończyła. - powiedziałam. - Teraz pomyśl o swoim wnuku. Niedługo
będziesz mu bardzo potrzebna.
Malwina parsknęła.
- A skąd ty wiesz, że to jest on?!
- Bo ja tak chcę.
- Acha – mruknęła. Zapadła cisza, nagle przerwana
głosem Stefy.
- Malwino, błagam cię, jedź z nami! Nie chcę cię
stracić, siostrzyczko!
Jakieś wielkie i groźne wydarzenia musiały zawisnąć
nad nami, skoro Stefa zdecydowała się nazwać Malwinę „siostrzyczką”!
- Och… Wszystko będzie dobrze…- płaczliwie odpowiedziała Malwina. - Jest przecież w piwnicy parę
skrzyń szampana, mamy beczki kawioru… Jakoś to
przeczekamy…
- Kawior, szampan! - Stefa odstawiła herbatę i poderwała się z krzesła. - Idiotko, idiotko! Czy ty nie widzisz,
że giniemy?
- Nie mów tak, Stefo! To wszystko minie, prawda?
Nagle się skończy, tak, jak się zaczęło. To już w Rosji
bywało... Tylu mamy wpływowych przyjaciół… w ministerstwach, na Dworze… po co ten pośpiech?
Jej słowa przerwał hurgot kufra, ciągniętego po podłodze przez dwie służące i zostawiającego głębokie
rysy na parkiecie.
- Patrz, co one ci robią z podłogą! - krzyknęła Malwina, ale Stefa zachowała lodowaty spokój i znów sięgnęła
po herbatę. Znacząco spojrzała na mnie, a ja uniosłam
brew, jakbym za babką Klementyną powtarzała tytuł
jej ulubionej komedii „Mądremu biada”. Więcej nie
zdołałam uczynić, bo w tej chwili drzwi salonu otwarły
się z hukiem i wpadł Tadeusz. Był trupioblady, piękne
faliste włosy sterczały mu nad czołem, oczy miał błędne
i wodził nimi po suficie, jakby bardziej go obchodziły
stiuki, niż to, że stoi przed nim jego ciężarna żona.
- Wszystko skończone… – zabełkotał i zapadła cisza,
w której słychać było, że komuś spadła łyżeczka na
podłogę. - Wszyscy ministrowie... cały rząd uwięziony…
w Pałacu Zimowym… – zaszlochał. - Gmachy publiczne
zajęte przez bolszewików!
Osunął się na podłogę, jakby stracił władzę w kolanach i dłońmi zakrył twarz. Jeszcze zdążyłam dostrzec,
że trzęsie się broda mojej matki, a w następnej chwili
pochyliły się nade mną twarze Stefy i wuja Maurycego,
który sam wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. Bo ja
też już
13 leżałam na podłodze. Skurcze wstrząsały moim
brzuchem i robiło mi się czarno przed oczami. Przez
mgłę w uszach słyszałam krzyk Stefy:
- Anfisa! Praskowia! Szybko! Zaczęło się. Gorąca
woda! Ręczniki!
A potem zapadł zmrok, aż ocknęłam się w potwornym bólu podbrzusza, gardła, zlana potem, we łzach i
z dzieckiem popiskującym w mych ramionach. Tak oto,
na parkiecie ogołoconego z mebli salonu, w ostatnich
sekundach istnienia naszego świata, dołączyła do nas
Kizette.
FRAGMENT POWIEŚCI
przywarło do moich źrenic, było elementem popychającym akcję do przodu.
Oddaj bransoletkę! - odezwał się cicho, przed siebie.
Wstał i nie patrząc na mnie, zaczął zapinać kożuch.
Grubasek otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale
zaraz je zamknął i posłusznie wyjął swój łup z kieszeni.
Zdążył już go owinąć w brudną chustkę i tak zapakowany, położył obok mego łokcia. Jakby pchnięta ręką
reżysera, zbliżyła się do nas kobieta z gitarą. Wstałam
i zaczęłam ubierać płaszcz. Zbliżyła do mnie wstrętną
twarz, na której zobaczyłam czarne zaskórniaki i zaczęła
grać, nucąc i patrząc mi szyderczo w oczy:
GRZEGORZ MUSIAŁ
Gazeta Literacka 13
ESEJ
Agnieszka Tomha
Demaskowanie iluzji w twórczości
Marka Wawrzkiewicza
tego, analizując kolejne jego tomy wierszy, można zauważyć, jak przechodzi on od prób formulistycznych,
charakterystycznych również dla hybrydowców, do
kształtowania indywidualnego języka i wytworzenia
własnych intymnych figur autobiograficznych. Zanim
to nastąpiło, posługuje się jednak wspomnianymi już,
typowymi wówczas figurami werbalnymi, symbolicznie nacechowanymi, choćby takimi jak: „ryba” czy
„ptak”, co szczególnie wymowne jest w zbiorze Przed
sobą (1973):
Jesteś ptak
W złotym ognia środku
Zbierasz mnie pazurami
Masz krew moją w dziobie
(Ptak, ogień i śmierć – Przed sobą)
„Skoro wszystko jest iluzoryczne,
to rzeczywista jest właśnie iluzja”
(Emil Cioran, Zeszyty 1957-1972)
W utworach poetyckich Marka Wawrzkiewicza
uchwycić można pewne iluzje, którym poet ulegał,
szczególnie we wczesnym okresie twórczym. Mam
na myśli te iluzje, które w efekcie gromadzenia doświadczeń życiowych przez autora uległy zdemaskowaniu, a konsekwencją tej demaskacji było przeformowanie sposobu pisania oraz uzmysłowienie sobie
daremności wszelkich działań człowieka w obliczu
przemijania.
2
Marek Wawrzkiewicz to poeta w dwójnasób „warszawski”, bo urodzony w 1937 roku w Warszawie i
tu mieszkający po powrocie z Łodzi, gdzie wiele lat
mieszkał i pracował w Redakcji Literackiej Łódzkiej
Rozgłośni Polskiego Radia. Zmiana sytuacji życiowej
i propozycja objęcia działu w redakcji miesięcznika
„Scena” zdecydowały o przeprowadzce do Warszawy w 1974 roku. Odkąd pojawia się w stolicy,
wchodzi w krąg towarzyski poetów Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, których poznał dużo wcześniej, bo
już w końcu lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Pracuje z nimi1, próbuje debatować o wierszach,
nawet poetyzować w ich tonacji. Spędzają wspólnie
wiele czasu, biorą udział w konkursach poetyckich,
bardzo wiele czytają i piją. Łączy ich nie tylko literatura, ale i wielka przyjaźń (szczególnie z Krzysztofem
Gąsiorowskim i Jerzym Górzańskim).
Trzeba przypomnieć, że Orientacja Poetycka „Hybrydy” została formalnie rozwiązana w 1971 roku,
jednak nadal toczyła się batalia o jej „unieważnienie” w historii literatury polskiej, co zresztą trwa
do dzisiaj. Grupie tej zarzucano przede wszystkim
tak zwany formulizm (autorem nazwy jest Zbigniew
Bieńkowski, a propagatorem Andrzej K. Waśkiewicz),
czyli pisanie estetyzujące, niezrozumiałe z powodu
łączenia ze sobą nietypowych wyrażeń słownych, w
którym dominowały słowa nazbyt frekwencyjne, jak
drzewo, ptak, ryba, kamień. Młodzi formuliści14pisali
– w ocenie Adama Zagajewskiego czy Stanisława
Barańczaka – ekscentrycznie, a ich metafory nie
były sprawdzalne (oczywiście perspektywa dzisiejsza
w dużej mierze rewiduje te przekonania).
Co prawda, Marek Wawrzkiewicz nie należał do
Orientacji poetyckiej „Hybrydy”, ale jej towarzyszył i w
jakimś sensie początkowo pozostawał pod jej wpływem twórczym, jak wielu innych poetów „pokolenia
60”. Jednak autor Późnego popołudnia dość szybko
uświadomił sobie, że wzniosłe formuły metaforyczne2
są przesadne dla jego własnej dykcji poetyckiej. Dla-
14
Migotania 52
Tutaj pylny krajobraz
Ryby gniazda wiją
Wśród okolicy gdzie żółty dym stoi
Trującym lasem
Tutaj tak bezbrzeżnie
Że ptaki białe w przerażeniu niemym
Zagrzebują się w piasek
Stąd tylko horyzont
Odleciał tak daleko że go wcale nie ma
(Okolica – Przed sobą)
To, co Adam Zagajewski negatywnie wartościuje
jako „niesprawdzalne metafory” w odniesieniu do
poetyki lat 603 , zaś Hugo Friedrich, określa „magią
języka”4 i wyznacznikiem prekursorstwa w nowoczesnej liryce – u wczesnego Wawrzkiewicza nazwiemy
estetyzującą „grą słowną”, upięknioną metaforami,
ale pozbawioną autentycznego przeżycia, której zwyczajny czytelnik po prostu nie uwierzy5 :
Zgliszcza traw Trupy kwiatów
Wątły szkielet chwastu
Martwe słońce wisi nad tą okolicą
Wysuszoną jak chusta
Do sypkości piasku
(Romans – Jeszcze dalej)
Więc gdy się nie zbudzi będzie leżał cichy w strzelistym
lesie płaczu nawleczony w pierścień z krwawnikowym okiem
które w blasku świeci
(Epika – Orzech i nimfa)
Te wymyślne zestawienia przenośne – odczytywane
jako „granie słowami” – zostają z czasem wyparte
przez logiczne obrazowanie. W myśl zasady Umberto Eco, że nikt nie pisze dla siebie – autor Smutnej
pogody zaczyna budować swe monologi liryczne
zgodnie z zasadą komunikacji. Innymi słowy, stara
się pamiętać o czytelniku i jego możliwościach interpretacyjnych. Traktuje swe wiersze jako listy do
anonimowych odbiorców, w których najważniejsze
okazują się emocje6 . Wiersz staje się kanałem przekazu, rodzajem nadajnika dla odczuć, opisów zdarzeń i
sytuacji, dlatego – w rozumieniu poety – nie powinien
być „zakłócony” wymyślną formą.
Z czasem daje się zauważyć, że autor Światełka,
staje się poetycko „inny” od rówieśników z „Hybryd”,
dominuje u niego lekkość przekazu, rzeczowe ujęcie
problematyki, klasyczna budowa wierszy. Jednocześnie pojawia się intymna transformacja – poeta staje
wobec własnego autobiografizmu, zachowuje się jakby „spisywał własne życie” (na przykład wiersze: Stara
kobieta imieniem Róża, Ciotka Anielka, Dzieciństwo,
Lato, Rozwody, a szczególnie poemat Dolina).
Była wojna. Pamiętam. Jadłem kiedyś na wsi
krupnik z prawdziwą śmietaną. I chyba tylko wtedy
nie byłem dorosły.
(Dzieciństwo – Aż tak)
Ciotki Anielki nie zna wielka ludzkość
A ona
Zmazuje winy ludzkości jak się zmywa naczynia
Powoli wschodzi w strome niebo
Tam gdzie
Uśmieją się do rozpuku
Ze wszystkich jej grzechów.
(Ciotka Anielka – Serce przepiórki)
Jasność przekazu poetyckiego staje się dla poety
priorytetem, co dość mocno objawia się już w Sercu przepiórki z 1977, gdzie tworzywo poetyckie nie
wytrąca się w dążeniu do jakiegoś nowatorskiego
dysonansu, lecz klaruje się w neutralizacji emocji
empirycznego „ja”. Celem poety nie jest wabienie
czytelnika i dezorientowanie go, ale ukazanie ważności wszystkich przejawów życia w sposób możliwie
uchwytny. Nie interesują go zapatrywania programowe, nie snuje własnych wizji wersologicznych, nie
osadza siebie wewnątrz jakiejkolwiek mody7 . Najważniejsze zdaje się być odzwierciedlenie konstrukcji
psychicznych człowieka w zastanej rzeczywistości,
nie zaś jej tworzenie, jak dzieje się u niektórych poetów Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, choćby u Macieja Bordowicza czy Jerzego Górzańskiego. „Tylko
poprzez poezję – powiada Wawrzkiewicz – można
ocalić ulotność ludzkich wzruszeń8 ”. Z pewnością
tomik Serce przepiórki dobrze ten stan ucieleśnia.
Odbiorca w końcu czuje wagę losu człowieka, nie
tylko literacki zachwyt nad „koronkową” robotą w
słowie. Właśnie owo odejście od „szydełkowania
przenośni” jest ważnym krokiem w kształtowaniu się
poetyki Wawrzkiewicza. „Można by rzec – powiada
Wyrwa-Krzyżański – że słowa napełniły się ciałami,
myślami i zmysłami…9” : „Jest noc / I krew śpiewa
cicho swą ciemną piosenkę” (Jest noc – Serce przepiórki). Potęga słowa znalazła sobie sposobniejsze
miejsce – nie na krawędzi znaczeń, ale właśnie w
przeżyciu i wadze tego przeżycia.
Począwszy od Serca przepiórki Wawrzkiewicz
nie alarmuje czytelnika, ponieważ siła tej poetyki
umiejscowiła się w jej liryczności i łączności autora
z wytworem jego refleksji i doznań. Poeta jest świadomy swojego postępowania twórczego, nie można
mu zarzucić żadnego pisania „tajemnicami”, pisania
pretensjonalnego. Wiersze są ludzkie i literackie, a
sytuacje i słowa wiarygodne10 .
Marek Wawrzkiewicz zyskuje świadomość, że ewolucja jego liryki poszła w kierunku autobiograficznym, że stworzył sobie własny sposób zapisywania
życia w poezji, dzięki czemu pozbawił się iluzji bycia
„programowym” poetą, bliskim poetyce kolegów z
„pokolenia 60”.
3
W twórczości poety uderzają lejtmotywy miłości
i śmierci11 , ale przede wszystkim motyw przemijania
będący najważniejszym punktem odniesienia dla czytelnika. Przemijanie tworzy dla Wawrzkiewicza pretekst
do rozmyślań o sytuacji starzejącego się mężczyznypoety. Trzeba pamiętać, że wiersze liryka bardzo
często nawiązują do jego życia, są niejako lirycznym
pamiętnikiem. Świadczą o tym daty umieszczane pod
utworami oraz wypowiedź samego autora:
Nigdy nie pisałem dziennika czy pamiętnika. Takim
dziennikiem mojego życia są wiersze. Zapomniałem
o wielu ludziach i zdarzeniach. Ale […] kiedy czasem
przeglądam swoje stare wiersze – czynię to niezbyt
często i zawsze z poczuciem pewnego zdziwienia i
niedowierzania – przypominam sobie o bardzo wielu
sprawach. Wiem wtedy dokładnie, kiedy i w jakich
warunkach wiersz powstał i komu go zawdzięczam.
Na podstawie wierszy potrafię sobie odtworzyć pewne zapomniane fragmenty własnego życiorysu, ustalić datę jakiegoś wydarzenia. Wiersz więc staje się
czymś w rodzaju świadka na rozprawie, którą sam
przeciwko sobie prowadzę12.
Nie ma ratunku. Odejdź. Za węgłem
Czeka czas, nasz codzienny morderca.
Dopadnie cię. Dopadnie. Zwapni
Jedną żyłę. Zamęczy kilka tkanek.
Zaśniesz spokojniejszy.
(Monolog kobiety, która kiedyś mnie kochała – Aż tak)
Poeta rozumie, że wszystko jest chwilowe i ulotne, ale w gruncie rzeczy czasami opowiada się
na powrót po stronie nadziei i czyni to z łagodną
ironią. Przykładem niech będzie wiersz Dziesięć rad
dla facetów po sześćdziesiątce:
Kiedy ją całujesz na pożegnanie,
Pomyśl, że może to ostatni raz.
[…]
Otwórz oczy, zobacz las. Pomoże ci pojąć
Daremność przemijania.
Porozmawiaj z dziećmi i wnukami.
Może nareszcie zrozumiesz.
Zamyśl się raz dziennie.
To nic, że wyglądasz wtedy idiotycznie.
Można powiedzieć, że w pewnym momencie
twórczym Marek Wawrzkiewicz „autoryzował” w
swojej artykulacji poetyckiej własną postać mówiącą. Ta nowa „uzmysłowiona” postać liryczna jest
dość dosłowna – nie chowa się w symbolach, nie
wbiega w metafory, eksponuje się raczej poprzez
prostotę, intymność i oczywistość, a jej obecność i
działania definiuje Stefan Jurkowski jako tak zwany
„męski liryzm”.
Powołanie odautorskiej postaci mówiącej jest
niezwykle ważnym ruchem ku deziluzji rodzącej się
na płaszczyźnie „ja-poeta” – „ja śmiertelnik”. Poeta
wiedział wprawdzie, że w miarę upływu czasu człowiek się starzeje, ale ocala w sobie jakąś wartość.
Po wielu latach przekonuje się, że nie pozostaje nic:
„Wiedziałem, że to wszystko mija – pisze w wierszu
Aż tak – ale nie sądziłem, że aż tak”. „Zdałem sobie
sprawę – mówi – z ostateczności mijania pewnych
rzeczy. Wydawało mi się przedtem, że chociaż czas
mija, to coś zostaje, potem się okazuje, że nic nie
zostaje. Pustka zupełna, co jest przerażające13” .
„Ja-poeta” relacjonuje działania i przekonania „jaśmiertelnika”, informuje o daremności ochronienia
rzeczy najważniejszych wobec mijającego czasu.
Przywołany w motcie Emil Cioran sądzi, że największą wartością jest dla człowieka on sam. W tej
odsłonie Wawrzkiewicz nie uznaje siebie za najwyż-
Myśl o nieodwracalnym odejściu budzi niepokoje,
że niczego z życia doczesnego nie sposób ochronić.
Mimo wszystko poeta próbuje nieustannie „ocalać” i
czyni to pod wpływem uaktywniających się nadziei,
że jednak warto, szczególnie gdy zjawia się miłość.
Można by rzec, że od debiutu Marek Wawrzkiewicz
oswaja śmierć14 , ale nie rezygnuje z miłości; jako liryk
wierzy marzeniu, że zdoła coś ważnego ocalić poprzez
uczucia. „Miłość daje mu siłę, opóźnia nieuchronny
proces biologiczny, przestawia akcenty ze sfery cielesnej w rejony duchowe15” . Życie nie miałoby sensu,
gdyby nie możliwość kochania ze wszelkimi możliwymi
konsekwencjami. Jednak uleganie złudzeniu miłosnemu zawsze prowadzi do jakiś rozczarowań16. Afekty są
„warunkiem istnienia”, nieodzowną przyczyną bycia,
podmiot przeżywa „wszystkie rodzaje erotycznych
wtajemniczeń: od fascynacji do rozczarowania” .
Prawda o uczuciach jest jednak bolesna, bo miłość
1
W latach siedemdziesiątych z K. Gąsiorowskim napisał scenariusze dwóch widowisk plenerowych – „Gołębie warszawskie”
wystawione na Rynku Starego Miasta i „Polegli – niepokonani”
na warszawskiej Woli pod pomnikiem o tej samej nazwie.
2
Zob. A. Waśkiewicz, Tendencja formulistyczna, [w:] Modele
i formuła, Wrocław – Warszawa – Kraków – Gdańsk 1978, s.
53-74. Wcześniej tekst był drukowany w Za progiem wyboru,
red. J. Leszin-Koperski, publikacja środowiska warszawskiego,
Warszawa 1969, s. 50-56. Waśkiewicz podkreśla, że nazwę „formulizm” zaczerpnął z wypowiedzi Zbigniewa Bieńkowskiego,
który w 1964 roku wypowiedział się słowami: „Młodzi poeci
jak gdyby zaniechali zmagania się ze światem. Nie przedmiot
ich interesuje, ale jego wyznacznik pojęciowy, nie świat – ale
jego formuła. Jest to tendencja – wydaje mi się – wysuszająca. […] Co jest źródłem tych tendencji, nietrudno odgadnąć.
Wpływ, surowy wpływ poezji anglosaskiej. Istnieje współcześnie
zafascynowanie Eliotem. […] Poezja jako zjawisko kulturowe,
jako suma aluzji i formuł ogólnych – oto ideał świecący najmłodszym” (por. Z. Bieńkowski, Posłowie, [w:] Łódzka Wiosna
Poetów 1963, Warszawa 1964, s. 104).
3
A. Zagajewski, Stracone pokolenie, [w:] J. Kornhauser,
A. Zagajewski, Świat nie przedstawiony, Kraków 1974, s. 96.
„Model wiersza »pokolenia 60« – mówi A. Zagajewski – zaciążył
na rozwoju najmłodszej poezji w ostatnich dziesięciu latach,
zaważył na całym stylu życia poetyckiego. Doprowadził do
poezji niesprawdzalnych metafor, ryb i ptaków, poezji konkursowej, okolicznościowej wbrew zastrzeżeniom, poezji tysiąca
zjazdów literackich i wzajemnej kokieterii, zmęczonego uśmiechu niezasłużonej porażki”.
4
H. Friedrich, Struktura nowoczesnej liryki, Warszawa 1978,
s. 47.
5
T. Wyrwa-Krzyżański, Sekundzie pęka serce, „Pismo literacko-artystyczne” 1989, nr 2, s. 57.
6
„Często na spotkaniach z młodymi poetami – mówi we
wstępie do Światełka M. Wawrzkiewicz – powtarzam, że każdy
wiersz jest w istocie listem wysłanym do anonimowego adresata. Wysłany z nadzieją, że przeczyta ten list i powie: to jest
moje, bo to przeżyłem, tak czułem, tak myślałem”, por. tegoż,
Światełko. Wiersze wybrane, Warszawa 2007, s. 8.
7
J. Zacharska, Pamiętnik miłości, „Literatura” 1977, nr 34,
s. 10 „[…] w pracach syntetyzujących dorobek współczesnej
poezji – mówi Zacharska – nie pojawia się nazwisko autora
Serca przepiórki, tak jak nie pojawiały się nazwiska Śliwonika,
Śliwiaka, Stachury. Jest to konsekwencją pozostawania poza
programami i szkołami poetyckimi, w przypadku Wawrzkiewicza
dodatkowo – kameralnego charakteru jego liryki, zawierającej
bardzo osobiste, a jednocześnie uniwersalne refleksje”.
8
M. Wawrzkiewicz, Rodzaj intymnej rozmowy, „Nowa wieś”
1981, s.12, (podaję według wycinka prasowego umieszczonego w teczce zawierającej materiał prasowy na temat M.
Wawrzkiewicza zdeponowanej w Bibliotece Domu Literatury
w Warszawie, nie podano numeru).
9
T. Wyrwa-Krzyżański, Sekundzie pęka serce, „Pismo literacko-artystyczne”…, s. 61.
10
Tamże, s. 61.
11
„uważam, że są to – mówi M. Wawrzkiewicz – najważniejsze sprawy w życiu człowieka. Dlaczego miłość, nie muszę
nikomu tłumaczyć, a śmierć… bo nikt w nią nie wierzy!” (por.
L.M. Szwajkowska, Wstydliwa profesja, „Zarzewie”, 1974, nr 3,
s. 21).
12
M. Obarski, Daremna próba nieśmiertelności. Rozmowa z
poetą Markiem Wawrzkiewiczem, redaktorem naczelnym miesięcznika „Poezja”, „Nurt” 1989, nr 1, s. 17.
13
Z mojej rozmowy z Markiem Wawrzkiewiczem 23 lipca 2014
roku (nagranie rozmowy o tytułach tomików, których wiersze
znajdują się w Światełku, przechowuję w moim archiwum).
14
„Może wynika to [pisanie o śmierci – przyp. A.TH.] stąd
– mówi M. Wawrzkiewicz – że dość wcześnie uzmysłowiłem sobie
i uwierzyłem w to że – umrę”: wywiad, M. Obarski, Daremna
próba nieśmiertelności. Rozmowa z poetą Markiem Wawrzkiewiczem, redaktorem naczelnym miesięcznika „Poezja”, „Nurt”
1989, nr 1, s. 17.
15
S. Jurkowski, Nić wrażliwości lirycznej, „Dziś – przegląd
społeczny”, 2005, nr 11, s. 149.
16
K. Nowicki, Moment decyzji, „Fakty” 1977, nr 9, s.7.
17
Z nagrania mojej rozmowy z M. Wawrzkiewiczem: „Potem,
Uściskaj wroga, przebacz przyjacielowi.
Już nie będziesz miał takich jak oni.
[…]
Spaceruj po cmentarzach, przywykaj.
(Późne popołudnie)
ESEJ
szą wartość, szczególnie teraz – pod koniec życia,
kiedy deklaruje znudzenie egzystencją i wszystkim,
czego wcześniej dokonał na polu zawodowym i literackim. Najpierw anonsował: „Poeta ma być wyższy
ponad wszelki płacz”, by po latach skonstatować, że
„pisanie jest daremną próbą nieśmiertelności”. Przemijanie demaskuje głęboką bezcelowość wszelkich
działań poety-śmiertelnika, w wierszach wybrzmiewa
wszechobecna daremność we wszystkich obszarach
życia: osobistego, zawodowego i twórczego. Nic
bowiem nie powstrzyma czasu:
jest „wielka” jak serce przepiórki, a więc nietrwała i
wciąż trzeba jej szukać i doświadczać na nowo17 ,
popadając w kolejne iluzje.
Zatem największą wartością w życiu i twórczości
Marka Wawrzkiewicza jest odradzająca się nadzieja, która pozwala odbudowywać autorowi te
same iluzje i w nie wierzyć. „Jeśli się ona spełnia
mimo wszystko – powiada Stanisław Nyczaj – to
w tych przebłyskach szczęścia, jakie czyni miłość
i w tej jedynej możliwości opowiedzenia o niej”18
. Szczególny wydaje się pod tym względem przywoływany już zbiór wierszy Serce przepiórki – tom
napisany pod natchnieniem Margot Matlińskiej
– drugiej żony poety – ukazujący ogrom miłości,
jaką pomieścić może serce przepiórki, maleńkie
jak paznokieć, ale wielkie dla tego ptaka. Marzenie o trwałej miłości dewaluuje się w obliczu
rozdzielenia:
Jest noc.
Śpisz jak gałązka w wąskiej strudze wiatru.
A sen jest białym obłokiem popiołu
Nad pochyłością wzgórza, stromą ścianą lasu.
(Jest noc – Serce przepiórki)
Właściwie nic. Odblask snu. Próba wyobraźni,
Bardzo wiele nadziei, że przyjdzie ten potop
Który nas – nawet nas nie ocali w sobie.
I tych lat kilkunastu. Odwykam od ciebie.
(Odwykam od ciebie – Serce przepiórki)
4
Bohater wierszy Marka Wawrzkiewicza, podobnie jak on sam, przechodzi od iluzji do deziluzji:
przeżywa metamorfozy, roztrząsa swe emocje,
przeciwstawia się, buntuje, by z czasem spokornieć wobec postmodernistycznej prawdy o niemożności zmiany „centrum losu”. Poeta porusza
się od wzniosłych formuł hybrydowców do wierszy
osobistych, od usiłowania ocalenia jakichkolwiek
wartości w miarę mijania czasu do deziluzji „pustki”,
od uniesień miłosnych do rozczarowań i daremności, od bezsensu tworzenia do celowości nadziei.
Łatwo te transpozycje prześledzić w wierszach z
jego dwudziestu jeden książek poetyckich19 .
Miejsce Wawrzkiewiczowskiego „ja” w literaturze
jest odrębne i osamotnione20 , ale samodzielne w
codziennych kreacjach autobiograficznych. Towarzyszy mu urojenie niezmienności otaczającej go
materii; dzięki sinusoidalnym doznaniom emocjonalnym bohater Wawrzkiewicza demaskuje iluzje,
jakim ulega i zyskuje głęboką samoświadomość
– dokładnie wie, co go pogrąża i nęka, a jednak
podlega tej destrukcji, bo wierzy, że jedynym wyjściem jest odważnie żyć, a nie uciekać, kochać,
a nie unikać miłości. Bo „skoro wszystko jest iluzją,
to rzeczywista jest właśnie iluzja”.
AGNIESZKA TOMHA
po paru latach wydałem Serce przepiórki – tomik, który uważam
za najlepszy z tych wszystkich poprzednich, wydany w Czytelniku,
bodajże w ‘76 roku. I tam jest właśnie wiersz Serce przepiórki;
większość zamieszczonych tam wierszy była wywołana, inspirowana przez moją zmarłą żonę – Małgosię. Napisałem wiersz
pod tytułem Serce przepiórki, gdzie jest fragment: »Widzisz, jak
się tłucze miłość nasza – ogromna jak serce przepiórki«, co ma
znaczenie podwójne, bo w gruncie rzeczy serce przepiórki ma
wielkość paznokcia małego palca, jest malutkie, jadłem przepiórkę i widziałem jej serce; a przecież dla tej przepiórki to jest
coś bardzo wielkiego. Miłość więc może być wielka dla kogoś,
kto ją przeżywa i bardzo mała dla otoczenia, dla historii, może
nawet dla tej drugiej osoby” (23 lipca 2014).
18
S. Nyczaj, „Późne popołudnie” Marka Wawrzkiewicza,
„Ikar” 2001, nr 9, s. 31.
19
Tytuły wszystkich książek poetyckich M. Wawrzkiewicza i rok
ich wydania: Malowanie na piasku (1960), Orzech i nimfa (1963),
Ultima thule (1967), Jeszcze dalej (1968), Przed sobą (1973),
Serce przepiórki (1977), Wybór wierszy (1982), Aż tak (1984), O
miłości. Liryki z trzydziestu lat (1990), Późne popołudnie (2001),
Każda rzeka nazywa się Styks (2003), Eliada i inne wiersze (2003),
Smutna pogoda (2003), Coraz cieńsza nić (2005), Dwanaście
listów (2005), Ostateczność (2006), Światełko. Wiersze wybrane
(2007), Dawne słońca (2010), Epizod (2011), na który składają się
wiersze z tomików: Każda rzeka nazywa się Styks, Eliada i inne
15
wiersze, Smutna pogoda, Dwanaście listów, Coraz cieńsza nić,
Ostateczność, Dawne słońca oraz Wiersze nowe – jedenaście
nowych wierszy; 15 listów (2013), Nawet Ty (2014). Niektóre z
nich zawierają „kalki”, czyli utwory przedrukowywane w różnych
tomikach, na przykład 15 listów (2013) zawiera w sobie listy z
Dwunastu listów (2005). W ten sposób poeta utrwala – jak sam
twierdzi – wiersze godne zauważenia.
20
„Bohater tej poezji – powiada M. Piasecka – nie jest
samotny dlatego, że brakuje mu drugiego, bliskiego człowieka, lecz dlatego, że nie może w nikim potwierdzić własnego
istnienia. Określić jego tożsamość mogłaby miłość rozumiana
jako zatrzymanie czasu”, M. Piasecka, Umieram, więc jestem,
„Twórczość”, 1978, nr 8, s. 129.
Gazeta Literacka 15
ESEJ
Tragiczne, poemigracyjne losy poetki i jej najbliższych.
Krystyna Śmiechowicz
Pod takim nieszczęściem i góry się ugną… 1
Anna Achmatowa
MARINA IWANOWNA CWIETAJEWA –
powrót do Rosji (część pierwsza)
B
yła dumna, ambitna, nieopanowana i egocentryczna.
Wcześnie straciła matkę, a ojciec pochłonięty pracą,
nie bardzo umiał zająć się córkami. Według statusu; córka profesora wyższych uczelni (moskiewskiej, kijowskiej,
warszawskiej), tajnego doradcy przy dworze, założyciela
i przez dwadzieścia osiem lat dyrektora Muzeum Sztuki2
w Moskwie. Według zasobów materialnych i stylu życia
- mieszkanie w centrum Moskwy, niańki, służące, kucharki,
także długa podróż poślubna po Europie (Włochy, Francja, Niemcy), po powrocie kupno własnego domu - była
damą! Ale Rosja w której przyszło żyć dorosłej Cwietajewej w niczym nie przypominała tamtej z dzieciństwa i lat
młodzieńczych.
Jesienią 1927 roku we Francji powstaje film Madonna
spalnych wagonow. W tym filmie Siergiej Efron zagrał rolę
więźnia, po którego do więziennej celi przychodzą czekiści
i przerażonego wloką na egzekucję. Na ekranie Efron
pojawia się na dwadzieścia sekund i tych dwadzieścia
sekund będzie prorocze. Kto wtedy mógł przypuszczać,
że minie tylko czternaście lat i w podziemiach więzienia
Lefortowo po Efrona pojawią się czekiści. Całe życie rodziny Efronów3 to właśnie te „konieczności”, których nie dało
się uniknąć. Rewolucja 1917 roku zabiera Marinie dom,
męża, majątek, poczucie bezpieczeństwa. Siergiej Efron
bierze udział w walkach z bolszewikami. Marina zapisuje
w dzienniku: „Jeżeli Bóg sprawi cud i zachowa Pana przy
życiu będę za Panem szła jak pies”. W głodującej, zamarzającej Moskwie pozostaje sama z dziećmi; córkami,
Ariadną i młodszą Iriną, ponieważ Siergiej Efron, oficer
Białej Armii, musiał uciekać z kraju. Absolutnie niezaradna,
16
16
Migotania 52
stara się sprostać sytuacji. Pracuje, zajmuje się dziećmi,
nie ma czasu na pisanie. Ariadna jest nad wiek dojrzała,
bardzo inteligentna, wszyscy zachwycają się jej urodą i
talentami (mając cztery lata umiała pisać i czytać, a
w wieku pięciu lat prowadziła korespondencję ze swoją matką chrzestną, Eleną Ottobaldowną Wołoszyną )4,
natomiast maleńka Irina nie spełniała wymagań matki,
była dzieckiem słabym, opóźnionym, prawdopodobnie nie
mówiła i nie słyszała, późno zaczęła chodzić. Marina jedno
dziecko kochała nad życie, dla drugiego miłości zabrakło,
później był jeszcze syn Mur, ale nie miał konkurencji, bo
Ariadna w tym czasie zdążyła dorosnąć. „Dla Iriny - miłości zabrakło”, to słowa matki, a biografowie chętnie
omijają ten nieprzyjemny temat. Niewiele znajdujemy w
dzienniku Ariadny, we wspomnieniach siostry Cwietajewej
- Anastasji, czy wspomnieniach współczesnych. Nie mając
czym wykarmić dzieci w głodującej Moskwie, w 1919 roku
Cwietajewa decyduje się oddać dziewczynki do sierocińca, gdyż tam przysyłana była pomoc żywnościowa z
Ameryki. Dzieci miały być lepiej karmione, ale niestety,
nie w Kuncewskim Domu Dziecka, gdzie wszystko rozkradali
pracownicy. Oddając dzieci przykazała Ali (tak zdrobniale
nazywano w domu Ariadnę): „…jedz ile możesz, nawet
zabieraj innym, nie wstydź się, a jeżeli będą ciebie bić
– oddawaj”. Ala z sierocińca pisze do matki: „Marina,
tutaj jest strasznie, szukam gwoździa, gdybym znalazła…”
Ala - szukająca gwoździa - miała tylko sześć lat. I tak
motyw gwoździa, podobnie jak motyw sznurka, będzie
się pojawiać w ich życiu. (Po wielu latach - w roku 1940.
- Marina Cwietajewa napisze: „Nikt nie wie, ale ja, co
najmniej od roku wzrokiem szukam gwoździa”). Gdy Ala
pod koniec roku zachorowała na tyfus, matka zabrała ją
do domu, obiecując sobie, że gdy tylko Ariadna będzie
zdrowsza, wróci po Irinę. O śmierci córeczki, która niewątpliwie umarła z głodu, jak wiele dzieci w Kuncewie, Marina
dowiedziała się przypadkowo, dwa miesiące później. Po
wielu latach Ariadna powie – „…matka musiała dokonać
wyboru, wtedy wiele rodzin takiego wyboru dokonywało”.
Czy tak musiało się stać? Siostry Siergieja Efrona proponowały wielokrotnie, że zabiorą Irinę do siebie i zajmą
się nią. Nie wiadomo dlaczego Cwietajewa nie wyrażała
zgody. Ośmioletnia Ariadna, która do matki zwracała
się po imieniu, zapisała w swoim dzienniku „Matki zawsze
uwielbiają swoje dzieci, ale Marina nie lubi dzieci i nigdy
nie ma dla mnie czasu”.
Wojna domowa skończyła się, a Siergiej nie wracał i
przez cztery lata nie było żadnych wiadomości. Cwietajewa pisze „Uważam, że lepiej jest umrzeć… Jeżeli Sierioża
nie żyje, wszystko mi jedno, żyć już nie dam rady”5 .
W 1921 roku pisarz Ilja Erenburg przypadkowo spotyka
Siergieja Efrona w Pradze i pisze o tym do Cwietajewej.
W maju 1922 roku Cwietajewa wyjeżdża razem z Ariadną
do Berlina i tam czeka na przyjazd męża z Pragi.
Żyła emocjami i z emocji powstawały wiersze. Pracować twórczo mogła tylko w stanach zakochania, więc
zakochiwała się bez ustanku. Była zakochana w Błoku,
chociaż Błoka widziała jedynie z daleka. To, że kogoś
nie znała osobiście nie znaczyło, że nie mogła go pokochać (Rainer Maria Rilke, Aleksandr Bachrach; do których
pisze płomienne listy, Aleksandr Błok). Zakochana była
w Piotrze Efronie bracie swojego męża, w mężu swojej
siostry (jemu dedykowała jeden z najbardziej znanych
wierszy)6 . Kochała Mandelsztama, Sofię Parnok, Pasternaka, Annę Andriejewą - żonę Leonida Andriejewa, Sonię
Hollidey, Erenburga, ale romanse jej były bardzo często
romansami korespondencyjnymi. Oczekując na męża w
Berlinie wdała się romans z założycielem wydawnictwa
Gielikon7 Abrahamem Wiszniakiem. Miał on reputację bogacza i wielkiego estety. Ilja Erenburg pragnąc pomóc
Cwietajewej polecił ją Wiszniakowi. W jego wydawnictwie
ukazał się w 1922 roku tom wierszy Razłuka8 , później tom
Riemiesło9. Od Abrahama Wiszniaka otrzymała propozycję tłumaczeń z języka niemieckiego (H. Heinego Noce
florenckie). Zainteresowany był także wydaniem prozy, w
skład której wchodziłyby dzienniki poetki z lat 1919-1920
i krótkie eseje o życiu w Moskwie i moskiewskim świecie
artystycznym. Cwietajewa nie byłaby Cwietajewą, gdyby
współpraca z przystojnym wydawcą nie zakończyła się
romansem. Trwał on przez kilka tygodni, aż do przyjazdu
Efrona. Po spotkaniu z żoną Efron pisze do Maksa Wołoszyna; „Ona żyje namiętnościami, ona żyje jak huragan,
gdy zobaczyłem ją na dworcu w Berlinie, wiedziałem, że
nic już jej dać nie mogę. Ona szuka śmierci, a ja jestem
jej kołem ratunkowym”.
Z Berlina Cwietajewa przenosi się z mężem do Pragi, a Praga to nowa miłość, miłość fatalna, której skutki
będą, jak sugeruje wielu biografów, rozstrzygające dla
całej rodziny. „Maleńki Casanova” - tak nazywano Konstantina Rodziewicza (lub Radziewicza, tak nazywała go
Cwietajewa) byłego oficera Białej Armii – to jej najbardziej
rzeczywisty i najdłużej trwający (dwa lata) romans. Po wielu
latach Rodziewicz napisze do Ariadny - „Byliśmy wtedy
młodzi i byliśmy zakochani w sobie, ale wiedziałem, Marina miała wielu, i była z wieloma, nie tylko ze mną”. Tak
pisał do córki Mariny, a w listach do znajomych zwierzał
się, że nie jest w stanie sprostać takiej eksplozji uczuć, że
to ona jest stroną kochającą bardziej, i że przeraża go
jej zaborczość. W biograficznym filmie Mariny Migunowej
Zierkała10 , w części drugiej nazwanej „Siergiej i Marina”,
jest scena w której mąż dostaje do rąk listy przeznaczone dla kochanka (Konstantego Rodziewicza). Pewnie i
tak bywało. Efron próbował zerwać, ale zerwanie się nie
powiodło, bo Marina bez niego żyć nie umiała. Po Berlinie i Pradze następny etap, to Paryż. W Paryżu poetka
zapisuje w dzienniku – „Jest mi całkowicie obojętne gdzie
mam być, wszędzie jestem samotna - w Berlinie, Paryżu,
w Meudon”. W Paryżu, podobnie jak w Berlinie i Pradze,
przez cały czas mieli kłopoty finansowe. Marina próbowała zarabiać tłumaczeniami. Jej własnych utworów nie
chciano drukować. W środowisku emigrantów nie była lubiana, niezależny charakter nie przysparzał jej sympatyków
(później doszły jeszcze sprawy Efrona, na skutek których
rosyjscy emigranci odsunęli się od nich). Efron znajdował
dorywcze prace, na przykład statystowanie w filmach,
ale najczęściej znikał gdzieś na całe dnie. Ala, próbując
pomóc rodzinie szyła zabawki, robiła na drutach czapki,
zarabiając pięć franków dziennie. Przez pewien czas z
tego utrzymywała się cała głodująca rodzina. Poza tym
zajmowała się domem; naprawiała ubrania, sprzątała,
gotowała (nie chodziła do szkoły – taka wersja krążyła
wśród emigrantów), zajmowała się bratem, matka pisała wiersze, ojciec chorował, nikt nie próbował zrozumieć
potrzeb dorastającej dziewczyny. Ze wspomnień Ariadny
– „…w dzieciństwie czułam się bezgranicznie kochana,
teraz wszystko minęło”. Cwietajewa była przeciwna nauce, później, także pracy córki, potrzebowała jej w domu
ESEJ
- „Ala ja potrzebuję tych porannych godzin na pisanie. Ty
mi je zabierasz!” Ariadna czuła się w tym czasie pomocą
domową, niańką i pomywaczką. Matka i córka coraz bardziej się od siebie oddalały. Ariadna nie widząc wyjścia z
sytuacji próbowała otruć się gazem – uratował ją ojciec.
W opowieściach o losach tej rodziny mamy wiele przemilczeń i półprawd11 . We wspomnieniach często powtarza
się ubolewanie nad sytuacją Ariadny, ale w tym czasie
zdążyła jednak w Paryżu ukończyć szkołę sztuki użytkowej
Arts et Publicité, w której uczyła się oprawy książek, grawiury i litografii, a także L’École du Louvre (specjalność
– historia sztuki), pracowała we francuskojęzycznej gazecie
Russie d’Aujourd’hui12 .
Tymczasem do Paryża przyjeżdża Rodziewicz. Czy to
za jego sprawą dalsze nieszczęścia spadły na rodzinę? W
1931 roku Siergiej Efron zostaje zwerbowany przez NKWD,
a ściślej przez Rodziewicza, z którym współpracuje i który
agentem był już wcześniej. W domu pojawiają się pieniądze. Pozwala to na długi wielotygodniowy wyjazd Mariny
z synem nad morze. W tym czasie Ariadna bardziej zbliża
się do ojca, jest zachłyśnięta Rosją, tym, co ojciec opowiada o ojczyźnie. W domu pojawiają się propagandowe
materiały, czasopisma i książki. Marina Ariadnę „przegrała”,
walczy jeszcze o syna, który jest ciągle pomiędzy sceptyczną, niechętną Rosji matką, a bezkrytycznym, „chorym
na Rosję” ojcem.
Rok 1936 – to okres wojny w Hiszpanii, a do Rosji zaczynają powoli powracać emigranci (emigranci pierwszej
emigracji), ale ci, którzy chcieli powrócić do kraju, musieli
na to „zapracować” – takie krążyły pogłoski – zapracować,
czyli zgłosić się na ochotnika, by pomagać hiszpańskim
bojownikom i dopiero po takim sprawdzianie powinni ubiegać się o wizę. Z ramienia NKWD powstaje organizacja
- Związek na Rzecz Powrotu do Ojczyzny, na jej czele staje
Siergiej Efron. Jest jednym z tych, którzy werbują ochotników na wojnę w Hiszpanii. Werbowanie odbywało się w
wielkiej tajemnicy - dlaczego? Nie wiadomo. Efron coraz
bardziej się pogrąża. Czy mogła Marina nie wiedzieć,
że zabójstwo agenta Ignacego Reissa, posądzonego o
zdradę na rzecz Francji (zdrada polegała na tym, że były
współpracownik NKWD ośmielił się we francuskiej gazecie
krytykować Stalina i pisać o represjach w Rosji Sowieckiej
), to dzieło Efrona? I, że w następne – generała Millera
– też jest zamieszany. Weronika Łosska, która mieszkała
wtedy we Francji i była w centrum wydarzeń pisze, że
we Francji krążyły bardzo skrajne opinie, jedni twierdzili,
że nie ma człowieka bardziej szlachetnego od Siergieja
Jakowlewicza, inni byli absolutnie przekonani o jego powiązaniach z NKWD i obciążali go kolejnymi morderstwami.
„Niedawno w Paryżu spotkałem Dimitrija Sezemana13 ,
przyjaciela syna Efrona i bez szczególnych wstępów zapytałem, jak to było naprawdę; czy nie było im wstyd?
Zaśmiał się tylko! - Ależ skąd! Oni byli z tego dumni! A czy
mogło być tak, że Marina nie wiedziała o jego sprawach?
Na to pytanie Sezeman znowu się roześmiał, mówiąc, że
jego zdaniem, nie mogła nie wiedzieć. No cóż, szkoda!
Natomiast zupełnie niedawno w moskiewskim czasopiśmie
Litieraturnaja gazieta zostały opublikowane listy córki Efrona, z których wynika, że także i ona miała w tym swój
udział”14. Dziś, gdy archiwa więzienne w dużej części są
już dostępne, wiadomo bez wątpliwości, że Siergiej Efron
takim współpracownikiem był, a przypisywane „przewinienia” nie są czczą gadaniną emigrantów. By uniknąć
aresztowania przez władze francuskie, w związku z zabójstwem Ignacego Reissa15 Siergiej Jakowlewicz był zmuszony
uciekać i przyjaciele – czekiści, potajemnie wywożą go
z Francji. W samochodzie wiozącym Efrona w kierunku
granicy była także Marina Iwanowna, więc nie mogła nie
znać powodu nagłej ucieczki męża. „Cały emigracyjny
Paryż, wiedział o współpracy Efrona z rosyjskimi służbami,
wisiało nad nim piętno mordercy!” Emigracja odsunęła się
także od Cwietajewej, nikt nie wierzył w to, że nie była
świadoma działalności męża. Nie drukowano jej wierszy,
bojkotowano sporadyczne wystąpienia. Nina Berberowa,
kronikarka emigracyjnych losów inteligencji rosyjskiej, uczestnicząca w uroczystościach pogrzebowych księcia Siergieja
Wołkońskiego pisze, że w trakcie uroczystości Cwietajewa
stała samotnie poza ogrodzeniem cerkwi i nikt z uczestniczących nie poprosił by do nich dołączyła, a po ceremonii
nikt do niej nie podszedł – „ja także ją minęłam”- napisze
Berberowa.
Ariadna wyjechała do Moskwy jeszcze przed ojcem,
decyzję podjęła pod wpływem jego opowieści o szczęśliwym Kraju Rad. Do kraju wraca w 1937 roku i wszystko
tam się jej podoba. Dostaje pracę w sowiecko-francuskiej
gazecie, jest zakochana, entuzjastycznie przyjmuje wszelkie
zmiany. Jej ukochany, którego poznała w Moskwie Samuił
Guriewicz (to on będzie namawiał Marię, żeby pozostała
w Moskwie i nie wyjeżdżała do Jełabugi) po aresztowaniu
Ariadny nieustannie pisze listy do więzienia, wysyła paczki
na zesłanie, pomaga Marinie. Według wspomnień współczesnych Guriewicz był czekistą, a tacy właśnie czekiści
- jego koledzy bili Ariadnę podczas przesłuchań, by wymusić
zeznanie na niekorzyść ojca.
W Paryżu zostaje tylko Marina z Murem, znowu, podobnie jak kiedyś, w głodującej Moskwie, zostaje sama,
tym razem odpowiedzialna za życie syna. Czy ma jeszcze
wybór? „Wszystko wyrzuca mnie do Rosji - tutaj jestem
niepotrzebna, tam mnie być nie powinno”. Przed wyjazdem, robiąc porządki w archiwum znalazła zapis z 1917
roku, gdy Efron zaginął… to słynne zdanie…„będę szła
za Panem jak pies”, teraz dopisuje na marginesie –„Oto i
jadę - jak pies”.
W ostatni dzień przed wyjazdem z Paryża, spotyka przypadkowo Irinę Odojewcewą i Gieorgija Iwanowa, u wspólnych znajomych; Aleksandra Gingera i Anny Prismanowej,
do których przyszła na pożegnalną kolację. Niewątpliwie
było to przypadkowe spotkanie, gdyż Irina Odojewcewa i
Iwanow należeli do ludzi bardzo nieprzychylnych Cwietajewej. Na pytanie Odojewcewej, czy cieszy się z powrotu do
Rosji, poetka odpowiada: „Rosja teraz jest dla mnie obca,
wszystko jest mi tam obce. Wyczuwam tam wrogość. Nawet
ludzką. Tam dla wszystkich jestem obca…” Dalej wspomina
Odojewcewa –„ I nagle jak we śnie przypominam sobie,
że kiedyś, w podobnie jasną i ciepłą, księżycową noc,
przed wielu laty, tak samo szłam przez opustoszały, śpiący
Petersburg z Anną Achmatową; jeden jedyny raz w życiu.
Ale wtedy to nie Achmatowa wyjeżdżała, lecz ja – i wyjeżdżałam pełna radosnych nadziei. A teraz wyjeżdżam nie
ja, lecz Marina Cwietajewa, i wyjeżdża pełna beznadziejnego smutku. Serce mi się ściska gdy patrzę na tę bladą,
zmęczoną i smutną twarz. Jest mi strasznie z jej powodu,
bardzo mi jej żal. Ona nie powinna jechać. Tam może ją
czekać tylko śmierć i zginie tak, jak zginął Mandelsztam i
tylu innych. Żegnamy się –« Życzę szczęścia! – A mi proszę
nie życzyć; ani szczęścia, ani szczęśliwej drogi…. To na
nic».” Rozmowa miała miejsce (podobno), gdy wspólnie
z Gieorgijem Iwanowem odprowadzali Cwietajewą do
stacji metra. Podobno jednak takiego spotkania nigdy nie
było16. Zdaniem wielu Odojewcewa, nie znała osobiście
Cwietajewej, więc jeżeli nawet doszło do spotkania, nie
mogło być mowy o takiej otwartości. Więc jednak mity
i legendy.
Weronika Łosska wspomina pożegnalne spotkanie,
które odbyło się na Montparnassie. „Zaprosiła nas (mnie i
A.S. Gołowinę), byli także Sasza Ginger i A. Prismanowa.
Cwietajewa była wyjątkowo wesoła. Smukłe ręce miała
całe w bransoletach i pierścionkach. Jak zawsze przekarmiała Mura. Grała cygańska orkiestra, wszyscy byliśmy w
wesołym nastroju, było nam wyjątkowo dobrze.” Łosska
opisując pożegnalne spotkanie w kawiarni wspomina, że
Cwietajewa mówiła o wyjeździe na wakacje. Prawdziwy
cel podróży trzymała w tajemnicy, więc opowieść o pożegnalnych spotkaniach u Gingera lub w kawiarniach,
chyba musi pozostać legendą. Prawdą jest, że spotkała
się z przyjaciółmi, ale czy stać ją było na przyjmowanie
ich w kawiarni, przekarmianie ciastkami Mura, przecież
na bilety do Rosji pieniądze pożyczała. Żyła za ostatnie
grosze, wyliczając by wystarczyło do odjazdu. A dalej,
skoro wyjazd nie był tajemnicą - Łosska pisze o pożegnaniu przed wyjazdem na wakacje, nic nie wspomina o
Rosji, przecież taki wyjazd wywołałby niemałe poruszenie,
wręcz sensację wśród emigrantów. I dlaczego na dworcu
Saint Lazare nikt ich nie żegnał, nie odprowadzał i nie
pomagał z bagażami. Chyba nie bez powodu nazywano
Marinę wróżką, jeszcze na statku zapisuje w dzienniku „…teraz już nie ma dla mnie ratunku, zginęłam”. Z portu
w Hawrze, przez Leningrad dotarła do Moskwy. W Paryżu
nikt jej nie żegnał, w Moskwie powitała tylko córka „Moskwa mnie nie przyjęła”.
19 czerwca 1939 roku, wysiadając z pociągu, na
moskiewskim peronie, Marina dowiaduje się od Ariadny (niewiele osób wiedziało o jej powrocie, wiedział na
pewno Boris Pasternak, który dowiedział się o tym jeszcze
w Paryżu17 , inni informację przekazywali sobie w wielkiej
tajemnicy) o chorobie Siergieja Efrona, który przebywa w
podmoskiewskim Bolszewie, w budynku NKWD, praktycznie
w areszcie domowym, dowiaduje się także o aresztowaniu
siostry Anastasji i jej syna Andrieja, rówieśnika Ariadny.
Anastasję aresztowano w 1937 roku i po 5 miesiącach
moskiewskiego więzienia z wyrokiem 10 lat, zesłano na
Daleki Wschód.
Dom w Bolszewie, w którym wspólnie zamieszkali, to
typowy letniskowy dom i nadawał się do mieszkania jedynie latem. W drugiej części domu też mieszkali emigranci z
Paryża. Byli to Nina i Wasilij Klepininowie, ich także jeszcze
we Francji Siergiej Efron zwerbował do pracy w sowieckim wywiadzie. Nie było żadnego kontaktu z dawnymi
znajomymi i przyjaciółmi. Jedyną osobą przychodzącą
w odwiedziny była przyjaciółka Ariadny, Nina Gordon18 .
Niepełne trzy miesiące po przyjeździe Mariny, 27 sierpnia
w nocy przyszli po Alę (w więzieniu przeżyła 8 lat, na
zesłaniu sześć), wyprowadzono ją nad ranem, płaczącą,
po całonocnym przeszukiwaniu mieszkania. W trakcie
śledztwa, chcąc wymusić na niej zeznania przeciwko
ojcu, od samego początku stosowano bicie.
Dwa miesiące później, 10 października 1939 roku,
aresztowano Siergieja, nakaz aresztowania, podobnie
jak w przypadku Ariadny, wydał osobiście Beria. Aresztowany
17 został pod zarzutem współpracy z francuskim
wywiadem, a przecież kilka miesięcy wcześniej, właśnie
na polecenie rządu radzieckiego, by ratować go przed
francuskim wymiarem sprawiedliwości, ukradkiem, wywieziono do Rosji. Widać już wcześniej były takie plany,
należało tylko sprowadzić Efrona do kraju. (Poddany
torturom podczas śledztwa nikogo nie wydał, niczego
nie podpisał.) Wiadomo także, że biciem usiłowano
wymusić na nim zeznanie o antysowieckiej działalności
żony. Był przekonany, że ona także została aresztowana,
za ścianą z sąsiedniej celi słyszał jej głos (były to często stosowane sposoby „łamania” więźnia), ale takiego
oświadczenia nie złożył, twierdząc, że „ona tylko pisała cd. str.18
Gazeta Literacka 17
ESEJ
cd. ze str.17
wiersze”. Natomiast ciągle pamiętać należy, że biografia
Efrona nie jest jednoznaczna, że był żołnierzem Białej
Armii (wielokrotnie odznaczanym za odwagę), że brał
udział w słynnym Wielkim Syberyjskim Marszu Lodowym,
a odznaczenie, które otrzymał, najwyższe odznaczenie
za odwagę można zobaczyć na zdjęciu, które zrobiono
pięcioletniemu Gieorgijowi - synowi Efrona. Na stronę
bolszewików przeszedł dopiero na emigracji, rozczarowany działaniami białych.
Marina w Bolszewie zostaje z Murem sama. „Jaka
jestem maleńka, jak ja nic nie mogę”. Bała się, że i
ją zaaresztują, ze syn pozostanie sam, ciągle zdawało
jej się, że jest śledzona. Bała się nocnych pociągów,
a była zmuszona nimi jeździć dwa razy w tygodniu do
Moskwy, do więzienia na Łubiance i więzienia Lefortowo,
by przekazać paczki dla córki i męża. To że przyjmowano paczki, dawało nadzieję, że obydwoje jeszcze żyją.
W notatkach Cwietajewej z 1940 roku jest zdanie „Nie
znam człowieka bardziej nieśmiałego i lękliwego ode
mnie, boję się wszystkiego; cudzego spojrzenia, ciemności, kroków za sobą, ale najbardziej – boję się swojej
<<głowy>> , która z takim oddaniem służy mi podczas
pisania, i tak niszczy moje życie”.
Po aresztowaniu sąsiadów – Klepininych - aresztowani
zostali prawie równocześnie z Siergiejem Efronem (i wkrótce rozstrzelani), Marina ucieka z letniska. Zezwolenia na
zamieszkanie w Moskwie, żona i matka „wrogów ludu”
nie otrzymuje. Zaczynają się mrozy, ciepłe ubrania, cały
paryski bagaż; w tym książki, rękopisy, wszystko pozostaje
w punkcie celnym. Marina nie może odebrać bagażu,
ponieważ nie ma zaświadczeń zezwalających na pobyt. Załatwić tego bez Efrona, lub Ariadny (oni takie
dokumenty posiadali) nie jest w stanie. Rozgoryczona
pisze w dzienniku – „Dla mnie, której rodzice i dziadek
oddali swoje wspaniałe księgozbiory jako zaczątek największej państwowej biblioteki19 , dla mnie, której ojciec
był założycielem i przez 28 lat dyrektorem największego
moskiewskiego muzeum, dla mnie nie ma miejsca w
tym mieście”. Początkowo mieszka u siostry męża, ale
w domu stara się przebywać jak najmniej, by nie narażać stałych mieszkańców. Wkrótce musi szukać nowego
mieszkania. Nikt nie może jej zameldować. Nie ma stałych dochodów, na życie zarabia tłumaczeniami, które
czasami udaje jej się zdobyć. Boris Pasternak zabiega o
przyjęcie Cwietajewej do Związku Pisarzy, bez rezultatu,
obiecany tomik wierszy po miażdżącej krytyce Kornielija
Zielinskiego, zostaje wycofany z druku. Nie ma warunków
na pracę twórczą „…bez Rosji dam sobie radę, bez
zeszytów (bez papieru) nie. A tak bardzo chcę pisać”.
Gdy zaczęło się bombardowanie Moskwy Mur prawie
każdego dnia pełnił dyżur na dachu domu. Wystarczający powód by chcieć wywieźć ukochanego syna jak
najdalej od stolicy. Z pamiętnika Gieorgija Efrona, z dnia
2 lipca 1941 roku: „Teraz prawie każdego dnia od godziny szóstej do dwunastej, dyżuruję na dachu. To dosyć
parszywe zajęcie.”. A tak wspomina to zaprzyjaźniona
Nina Gordon; „Zaczęła się wojna. Mur tak jak wszystkie
dzieci dyżurował na dachu, gasząc bomby zapalające, tak zwane <<zapalniczki>>. To było dla niej nie do
zniesienia, obłąkańczo bała się, że odłamek wybije mu
oko. Nie bała się niczego innego, na przykład tego, że
podobnie, jak każdy z nas, może być zabity, bała się
tych odłamków.” Uciekała z Moskwy by ratować syna,
ale trzeba było jeszcze stoczyć walkę z władzami, gdyż
dzieci w wieku Mura ewakuowano bez rodziców, dzięki
wstawiennictwu Konstantego Fiedina nie zabrano jej syna.
Z Moskwy wywiozła go wbrew jego woli.
Czy nie miała wyboru! To są te nie zawsze uświadomione konieczności, które popchnęły ją za mężem do
Berlina i przez Pragę, i Paryż, znowu do Moskwy. Nagły
zryw, by jechać do Jełabugi, chociaż kilka godzin wcześniej w rozmowie z Guriewiczem i Gordon przyznaje, że
rozsądniejsze jest pozostanie w Moskwie.
18 sierpnia Marina odpływa statkiem do Jełabugi.
Odprowadzają ją; Boris Pasternak i poeta Wiktor Bokow.
W przeddzień Boris Pasternak pomaga Cwietajewej pakować bagaże, a przewiązując paczki sznurkiem, który
przezornie przywiózł ze sobą z Pieriediełkina, żartuje: „Taki
mocny, że można się na nim powiesić”20 . Na Dworcu
Rzecznym, gdy czekali na załadunek, Bokow zauważył,
że na bagażach nie ma żadnych oznakowań, poprosił
u kobiety handlującej lodem o kawałek lodu, zmoczył
nim bagaże i ogryzkiem kopiowego ołówka napisał...
Cwietajewa - Jełabuga , Jełabuga – Cwietajewa.
Jeszcze w trakcie podróży sprzedawała kłębki wełny
przywiezionej z Paryża, wszystkie pieniądze odkładając
18
na pierwsze dni pobytu w Jełabudze. Współpasażerowie
wspominają, że na statku była czynna restauracja, gdzie
posiłki wydawano w umiarkowanych cenach, ale ani
Cwietajewa, ani Mur, w ciągu dwóch tygodni podróży,
ani razu tam się nie pojawili, co jedli nikt nie wiedział,
ale też nikogo szczególnie to nie interesowało. „Stopniowo wszyscy nawiązywaliśmy znajomości, wychodziliśmy
na pokład popatrzeć na brzegi i pooddychać świeżym
powietrzem. Pojawiała się i Cwietajewa, ubrana bardzo
skromnie, lecz gustownie. Im bardziej oddalaliśmy się
od Moskwy, tym bliższe były nasze kontakty, dzieliliśmy
się swoimi lękami, planami… ale Cwietajewa zawsze
18
Migotania 52
sama, milcząca i zamknięta w sobie spacerowała po
pokładzie paląc”. W Jełabudze wysiadło trzynaście osób,
w tym dwóch chłopców w wieku Mura, więc nie była
jedyną osobą, która tam musiała pozostać. Aleksiej I.
Sizow, mieszkaniec Jełabugi opowiadał, że enkawudziści
przekonywali mieszkańców (nie zabraniając), by nie wynajmowali pokoju Cwietajewej. Jego sąsiadka zgodziła
się wynająć, później zmieniała zdanie, a gdy zapytał
dlaczego, stwierdziła; „Nie miała kartek na żywność, a
jeszcze przychodzili pod jej nieobecność „ci z Nadbrzeżnego Bulwaru”21 , przeglądali rzeczy i pytali kto do niej
przychodzi, i co mówi. Cały czas strach!” Zamieszkała
w jednoizbowej chacie, jej część oddzielało przepierzenie…Ciągle powtarzała „wszyscy tam chodzą głodni”.
Z Jełabugi popłynęła statkiem do Czystopola złożyć
podanie o pracę, sprzedać srebra stołowe, poprosić
o zezwolenie na przeniesienie do Czystopola. Stamtąd
wróciła rozdrażniona.
Z notatek w dzienniku Mura dowiadujemy się, że 20
sierpnia wezwano ją do NKWD i zaproponowano pracę
tłumacza (w Rosji było wtedy wielu niemieckich więźniów i poszukiwano tłumaczy), ale Cwietajewa odmawia,
odmawia, bo obawia się, że z czasem będą od niej
wymagać donosów na znajomych i przyjaciół. Pracownik
NKWD ma jednak argumenty nie do odrzucenia – mówi
- „ córkę i męża już mamy, ale pani ma jeszcze syna”.
Potwierdza to Irma Kudrowa, która śladami poetki jeździła
do Jełabugi i Czystopola szukając informacji w archiwach miejskich i policyjnych, wspomina także o wizycie
w NKWD w Czystopolu „ …tam rozmowa z pracownikiem
miała bardziej konkretny charakter, upomniano ją, że
córkę i męża już mają u siebie, a na wolności pozostał
jeszcze syn, w ten oto sposób nie zostawiono poetce
wyboru”. Tymczasem, Związek do spraw Wysiedlonych
wydaje zgodę na przeniesienie do Czystopola. I nagle
Marina odmawia, czego nikt z jej znajomych nie potrafi
zrozumieć, wszyscy są zszokowani. Na zebraniu w Czystopolu siedziała obok Lidii Czukowskiej, która trzymając ją
za rękę uspokajała i tłumaczyła, że wszystko się ułoży, że
znajdą i mieszkanie, i pracę. Lidia Korniejewna Czukowska
wspomina to spotkanie. „Było to (prawdopodobnie) 28
sierpnia, wtedy odbyło się zebranie w sprawie Cwietajewej. Gdy zapadła decyzja – zezwolenie na osiedlenie
w Czystopolu - razem z Mariną Iwanowną szukałyśmy
mieszkania”. Czukowska wiedziała o wolnych pokojach,
ale gdy tam dotarły Marinie nie spodobała się ulica na
peryferiach miasta, niewielkie, nędzne domki, brak chodników i ogólne zaniedbanie. Postanowiła, że po przyjeździe, razem z Murem poszukają mieszkania i wspólnie
zdecydują. Natomiast po powrocie do Jełabugi Murowi
oświadczyła, że nie wyjadą, że się rozmyśliła. Być może
po raz kolejny poczuła się odrzucona, inni od razu dostali skierowanie do Czystopola - ona musiała zabiegać,
a być może zrozumiała, że sama spowodowała takie
odtrącenie, i że tutaj, podobnie jak w Paryżu, winne jest
nie otoczenie, wina jest w niej samej.
„Niedziela 31 sierpnia, (kończy się najgorszy - najbardziej niebezpieczniejszy zdaniem Anny Achmatowej
- miesiąc roku). „Para gasit’ fonar’”22. – to słowa Mariny
Cwietajewej. Została w domu sama, pierwsza wróciła gospodyni, Marina miała pętlę na szyi. Gwóźdź był na tyle
nisko, że gdyby była w niej wola walki, mogła opierając
stopy wyswobodzić się, ale nic na to nie wskazywało, żeby
próbowała się ratować. Poetkę pochowano w Jełabudze na Cmentarzu Piotra i Pawła, z prawej strony pod
samym murem – tak pisze Wadim Sikorski, starszy kolega
Mura, i dalej… „Po dwóch dniach, to znaczy 2 września,
została pochowana. Długo czekano na konie i trumnę.
W pogrzebie uczestniczyli tylko; Mur, Sakońska z synem,
Rżanowska, małżeństwo Zagorskich i ja”. Taką informację
podaje Sikorski, który był obecny na pogrzebie. Wadim
Sikorski we wspomnieniach zaznaczył, że na policję i lekarza, także długo czekano. Po latach okazało się; że i
lekarz, i policja – to byli obcy ludzie, nie było jednej znajomej twarzy, przecież w tak małej miejscowości wszyscy
się znają. Natomiast gospodyni została ostrzeżona, że nie
powinna „rozpowiadać” co się stało w ich domu. Starzy
mieszkańcy Jełabugi, tak twierdzi Sizow, mówili mu, że
na godzinę przed śmiercią przyszli do Mariny Cwietajewej ubrani w cywilne ubrania pracownicy NKWD. Tamci
mieszkańcy nie żyją, pamięć jest zawodna… a być może
to nowy wątek (niewyjaśnione śmierci już były; Majakowski,
Jesienin, Wampiłow… ).
W miejscu, w którym, Anastasja Iwanowana w 1960
roku postawiła krzyż, od 1970 roku znajduje się kamień
nagrobny, ale z powodu niedbałości miejscowych władz
nie skorzystano z napisu umieszczonego przez Anastasję
Cwietajewą, informującego, że „W tej części cmentarza…”, więc wygląda to tak, jakby rzeczywiście była to
mogiła Cwietajewej.
W Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej msza żałobna
za samobójców jest zabroniona. W roku 1990 patriarcha
moskiewski Aleksiej II wydał pozwolenie na odprawienie
mszy żałobnej w intencji Mariny Cwietajewej. Stało się to
na prośbę wiernych, w tym siostry Anastasji
31 sierpnia, każdego roku, w Jełabudze odbywają
się Dni pamięci o Marinie Cwietajewej.
KRYSTYNA ŚMIECHOWICZ
Dedykacja z poematu Requiem
Muzeum Rumiancewa - dziś Muzeum im. Puszkina w
Moskwie. Rodzina Cwietajewych wielokrotnie swoje
zbiory dzieł sztuki przekazywała w darze muzeum.
3
Marina Cwietajewa nigdy nie używała nazwiska
męża, tylko jeden raz on w ten sposób zaadresował
list - Marina Efron
4
Elena Ottobaldowna Wołoszyna - matka Maksimiliana Wołoszyna, poety, malarza.
5
Marina i Siergiej zginęli w tym samym (1941) roku.
Siergiej Efron został rozstrzelany 16. września (dwa
tygodnie przed śmiercią Mariny).
6
*** „Podoba mi się, że nie na mnie pan jest chory/
Podoba mi się, że choruję nie na pana”
7
W Berlinie Gielikon koncentrował się na wydawaniu
współczesnej literatury rosyjskiej. W tamtych latach
takich wydawnictw drukujących dzieła pisarzy emigracyjnych było bardzo wiele, były w Pradze, Paryżu,
Habrinie, Sofii, lecz wydawnictwo Wiszniaka miało
wysokie notowania wśród twórców, gdyż należało
do najbardziej wysmakowanych, a nad bogatą szatą
graficzną pracowali doskonali graficy i malarze (Natan
Altman, Ferdynand Leger, EL Lisicky).
8
Rozłąka
9
Rzemiosło
10
Rolę Siergieja Efrona w tym filmie powierzono
młodemu aktorowi Romanowi Polanskiemu - jest to
jedynie zbieżność imienia i nazwiska.
11
Boris Nosik „…więc jeżeli nie zawsze zgadzają się
informacje podawane przez współczesnych (wspomnienia najczęściej spisywane po latach, a pamięć
zawodzi) lub Ariadnę Efron, córkę Mariny Cwietajewej, to przecież w historii podawanej przez Ariadnę
Siergiejewnę, mamy wiele niedopowiedzeń, także w
innych sprawach, zwłaszcza gdy rzecz dotyczy ukochanego ojca”.
12
Dzięki wykształceniu zdobytemu we Francji, po
powrocie do kraju pracowała we francuskojęzycznym czasopiśmie Revue de Moscou. Pisała artykuły, reportaże, robiła ilustracje, pracowała także jako
tłumacz.
13
Przybrany ojciec D. Sezemana przyjaźnił się z
Siergiejem Efronem
14
Boris Nosik
15
Prawdziwe nazwisko Porecki
16
Irina Odojewcewa wśród badających memuary nie
uchodzi za osobę wiarygodną.
17
W 1935 roku Boris Pasternak przyjechał do Paryża
na Kongres i zdecydowanie odradzał powrót.
18
Odwiedzała Marinę i po aresztowaniu Ali, a także
po aresztowaniu Efrona, aż do wyjazdu Cwietajewej
do Jełabugi i podobnie jak S.Guriewicz odradzała
wyjazd.
19
Prywatne zbiory rodziny Cwietajewych; dziadka,
ojca i matki M. Meyn, były zaczątkiem słynnej Biblioteki im. Lenina (a od 1992 roku Rosyjskiej Biblioteki
Państwowej).
20
Marina Cwietajewa powiesiła się na tym właśnie
sznurku, Pasternak przez lata nie mógł darować sobie tamtego żartu, pisał w Dzienniku: „Muszę z tym
żyć”. Do Czystopola Pasternak przypłynie z następną
grupą ewakuowanych, ale będzie to już po śmierci
Mariny Cwietajewej.
21
Tak mieszkańcy nazywali pracowników NKWD
22
Pora gasić światło
1
2
Adam Buszek
Tren na pamięć
Wyplatacz koszy
1
Zapomniałem pożegnać twój głos.
Za karę pieszczę pod powiekami
zimny popiół słowa j e s t e ś.
Wiolinowy klucz twego ciała –
żadnej melodii nie przebudzę.
Nie będzie ognia
z chrustu naszych dni.
To był może najlepszy
z moich czasów przyszłych.
Rzęsiste światło włosów
krzesało poranki.
2
Nie potrafię zamienić cię w podmuch.
Nie potrafię żegnać.
Nie ma czasu, tylko skłony światła.
Nie ma czasu, tylko wsiąkanie w horyzont.
I w mokrej ziemi suche ćmy palców.
(Jeśli wspominam cię nazbyt ciepło,
odetnij mi głowę.
Odetnij z gracją,
którą wspominam ciepło).
Pamięć ma twarz
czułego zabójcy.
– Wszystko sobie przypomnisz – mówi łagodnie i bez
przekonania Hermes.
– To ładnie, że mnie pocieszasz – mówi Eurydyka.
Zbigniew Herbert, H. E. O.
3
Sypki uśmiech.
Wdzięk pioruna.
Krew i złoto
na czole wyplatacza koszy.
To oznacza gorzki zachód,
śmiech zapachów,
wiosnę wszystkich
chórów trawy.
*
Genno leniwie pogania owce.
Za chwilę z omszałej harmonii
wydmucha piosenkę
o dawnej.
Julio słucha
aż purpurą zajdzie czoło.
Na pożegnanie
łamią się machorką.
1
Podejrzany o próbę gwałtu na młodej kobiecie
zbierającej zioła w dolinie Tempe,
zbiegł z miejsca zdarzenia.
Nie znamy miejsca jego pobytu,
ale nasze służby pracują nad sprawą.
2
Lubiłem go,
bo nie zdążył pokochać,
więc został skazany na wzmiankę.
Miał czułe uszy.
Słyszał szemranie potu
na szyi driady.
W drodze do domu
mija Julio
czerwone ogniska rybaków.
Słyszał ruch jego głowy,
kiedy się odwracał,
i szelest cienia
na ręce Hermesa.
Dolina paruje.
Już czeka na noc.
Brał w siebie pszczoły.
Chronił palce od powidoków.
Wraca z targu
ruda sprzedawczyni lim.
Czuł, że z każdym dotknięciem
to, co ukochane,
umiera jeszcze bardziej.
*
Kiedy Julio kładzie dłoń
na brzuchu Alby,
wie już wszystko.
POEZJA
Aristajos
3
Piękna jesteś w ubywaniu.
Nam każda opowieść
umiera w pół słowa.
Miasto. Północ
Pianissimo
Pamięci Mariana Ośniałowskiego
List malarza Hendricka Avercampa
do widzów potomnych
1
Kroczy żwirową aleją, porą rdzaworzadką.
Rytm zstępujący w szarawarach z krat.
U szyi krawat koniecznie zbyt ciasno
I sweter na nim kapryśnie niechlujny:
Źle zawiązana suita pod niedobranym
bemolem warg.
Żeby słońca nie było. Żeby nie dął wiatr.
Ale pewnie zmierzał nie tasując kart.
Krwawo myśląc, dostrajając puls
I było to srogie ćwiczenie stylu:
Ostateczne jak sznyt, dumne jak noc przed zamachem
I wzdłuż ciszy blady skurcz.
2
H. Avercamp,
Krajobraz zimowy z łyżwiarzami
Naprawdę mówię palcami.
Oto sypkie powietrze:
stugłowa melodia tłumu,
tłuste cirrusy oddechów,
stroma,
śnieżna
podróż światła.
Ulepię wam kościół
z ciepłego turkusu.
1
Na początku jest dworzec, są oczy przed randką
jak skulona mapa w porannych palcach.
Nie wierz łatwym porównaniom.
Pierwsza w lewo, druga w prawo.
Powtarzaj, powtarzaj podróż
we wszystkich językach pożegnań.
Zdejmij zegarek, zatrzymaj kobietę,
która może być twoją babcią
i nigdy nie będzie.
Patrz wielokrotnie i smakuj zbyt wolno,
bo każde życie potrzebuje legend.
2
Nie ma alei prowadzących
do rąk ciepłych, do warg twoich.
Zasadzę drzewa
prawdziwe jak szron.
Sznur, którym motorniczy owija miasto,
jest początkiem balonika.
Przypomnij godzinę w serdecznym miasteczku,
kiedy myliły się wszystkie zegary.
I kwitną domy
jak lity dreszcz ziemi.
Ptaki skubią
plecy mrozu.
Nie należy przydawać życiu
śmiertelnej powagi.
Na harmonii gra kaleka.
O snu zachodzie.
O dziewczynie.
Mylą się zegary,
a wszystkie kształty
są w porę.
3
W kieszeniach niebo, garść zapałek,
Jeden biały kruk: kraj niedośpiewany.
Taki odlew bezpowrotu jak w bursztynie owad
I jeszcze medalion z palonych łez.
Za ciężki ten świat na skroń podmokłą.
Powietrze nabrzmiałe od samotnych warg
I oddech jak wyrzut, oddech jak nawis eteru –
4
Czy wiesz, jak się umiera?
Jak by się zasypiało.
Piano –
Pianissimo –
Do powiek –
Do strun –
*
Nie prosiłem nigdy
o wiszące ogrody snów,
o wrzące dary wyobraźni.
Modliłem się chciwie
o zakochaną
czułość ślepca.
O lepkie mgły kształtu.
O słone przełęcze koloru.
Dotkliwe
i piękne
- jak łuna uśmiechu.
- jak oddech pioruna.
- jak tęcza
palców.
- jak rzęsa
światła.
Malarz karykatur ma wyleniałą brodę
i uśmiech znad kufla.
Jest wieczór przed deszczem,
kiedy trzykrotnie kłamie na korzyść modelki.
Patrzę i chciałbym widzieć lipcowy jazz.
Ale nie umiem wywołać legendy.
3
Jak ja cię poznam, miasto?
Po jakim horyzoncie?
Pod którą latarnią śpiewa twoje ciało?
19
Poznaję swoje ślady.
Są ślepe jak zarośnięty dworzec.
Nie wierz łatwym porównaniom.
Pierwsza w lewo, druga w prawo.
Pod kloszem latarni
tka zimny pająk
siwą pułapkę na erotyk.
4
Gazeta Literacka 19
Stan wojenny – pierwsze tygodnie
/Fragmenty „Dziennika pokładowego”/
26.11.81
Kończy się listopad – wielu wierzy, że w tym miesiącu spotka Polskę i Polaków coś dobrego, wielkiego. Jak na razie cisza, bo trudno uznać, że jest
tym czymś fakt spotkania się „wielkiej Trojki”: Partii,
„Solidarności” i kard. Glempa. Osobiście sądzę, że
kard. Glemp daje się wmanewrować przez partię
w sytuację akceptacji „ustalonego zła”. Obym się
mylił – może z Papieżem wymyślili coś chytrego, ale
jak na razie trudno to dojrzeć.
O 18. spotykam się ze strajkującą młodzieżą akademicką. Będę mówił na temat „Pisarz a region”. Później mogą być wiersze lub czego sobie zażyczą.
jestem partyjny. Towarzyszy mi uczucie ulgi, ale i zawodu – jeszcze jedno niespełnienie w życiu, jeszcze
jedno odejście. A było ich parę: od kościoła rzymsko-katolickiego i jednocześnie PAX-u / to się działo razem na przełomie lat 60-siatych/, potem krótki
okres bezpartyjności, potem 12 lat PZPR-u, a teraz ...
chyba już do końca bezpartyjność, bo „Solidarności”
nie traktuję jako partii, choć ma ona sporo znamion
partyjności. Były też odejścia od miejsc i ludzi – to i
tutaj zatrzymało mnie najdłużej i oby już do końca.
Wczoraj przyleciał Jurek Afanasjew ciekawy, jak
mi poszło na zebraniu POP. Opowiedziałem, a on
na to, że Twerdochlib do niego dzwonił i stwierdził,
że Sopuch odszedł z organizacji zachowując się histerycznie. Gdzie ta „Kozia bródka” wyczuła u mnie
histerię? Byłem najspokjojniejszy w świecie, a motywy
decyzji podałem rzeczowe. Tylko Kosiarz, jak to zwykle
on / „Młotek”, jak go określa Furmaga/, nie zgadzał
się z moimi argumentami. Twierdził, że odejście z partii
teraz to tchórzostwo, dezercja z pola walki. Odpowiedziałem, że nie wierzę w to, iż moja walka znaczy
cokolwiek, a i cele walki, jakie proponuje nam KC, a
raczej BP, też mi nie odpowiadają, nie mogę tego
moralnie akceptować. W podobnym stylu jak Kosiarz
wystąpił Milewski, choć nieco łagodniej, podnosząc
tylko motyw ucieczki. Jacek Kotlica był wyjątkowo powściągliwy, natomiast Furmaga i Sierecki poparli moje
argumenty, a fakt, że jeszcze nie oddają legitymacji,
świadczy tylko o tym, że nie stracili wiary w sens swojej
walki. Na zarzut tchórzostwa odpowiedziałem, że nie
uciekam, a wybieram moralne rozwiązanie, gdyż to,
co się dzieje w BP, jest niemoralne, antynarodowe.
Najciekawiej wypowiedział się Lewandowski, kierownik
działu nauki KW, który ubolewał, że źle się dzieje w
partii, skoro odchodzą z niej intelektualiści. Martwił się
również tym, że jestem wykładowcą uniwersyteckim,
na co mu odpowiedziałem, że jak wykładałem, m. in.
marksizm, tak będę go wykładał – w moich argumentach za odejściem nie wspominam o teorii. Martwił
się również tym, że fakt mojego odejścia wykorzysta
„Solidarność” i wrogowie partii. Odpowiedziałem, że
brałem i to pod uwagę, ale to nie może wpłynąć na
moją decuzję, bo nie ja zawiniłem, a KC – nie wierzę,
że kierunek polityki KC się zmieni. Dyskutując o moim
4.12.81
Dzisiaj zebranie naszej POP – wiozę na nie moją
rezygnację z partii. Wyszła strona, chyba jasno tłumaczę, dlaczego odchodzę. A mimo to jest we mnie
pewien lęk– ten 12-letni okres w partii poczynił w
mojej psychice pewne spustoszenia. Nocą mówiłem
Teruszce /o czym to rozmawiają nocą kochający się
małżonkowie!/, że czuję się podle psychicznie, bo oto
nie ma siły, do której mógłbym z czystym sumieniem
przystąpić i oddać jej swoją wiedzę i, sądzę, pewne
umiejętności społecznego działania.
Oto pełny tekst mojej rezygnacji:
Podstawowa Organizacja Partyjna
Pisarzy Gdańskich
Proszę o skreślenie mnie z listy czlonków PZPR.
Wielka jest rozbieżność między teorią partii a praktyką jej działaczy.
Sądziłem, pełen nadziei,że po Sierpniu 80 zmienione kierownictwo partii pojęło ogrom zła i będzie
konsekwentnie zmierzać do pojednania z narodem.
Wierząc w to wyrażałem otwarcie pogląd, że zrealizować odnowę mogą tylko ludzie nowi, nie pełniący
dotychczas podstawowych funkcji w aparacie władzy – w przeciwnym wypadku będzie to tylko „od
nowa – to samo”. Niestety – jak dotychczas kierunek
działania nadają ludzie, uwikłani w „minione zło” i
za nie odpowiedzialni, a partia zmierza w niebezpiecznym kierunku jedynowładztwa, które nigdy nie
przyniosło jej chwały.
Władze centralne partii, zamiast skupić wszystkie
siły na wyprowadzeniu Polski z kryzysu i podjęciu
dialogu ze społeczeństwem, zamiast wypracować
rzetelną diagnozę minionego zła, osądzić winnych
przestępstw gospodarczych i politycznych, a w systemie zarządzania noweczesnym państwem przyjąć
jedynie słuszny kierunek na policentryzm, na demokrację – wikłają się w nieistotne spory dogmatyczne,
gubią się w doktrynerstwie, zamiast stać się rzeczywistą siłą narodu, a nie grozić użyciem siły.
Informacja, szczególnie w dzienniku TV, przekazywana jest bądź nierzetelnie, w sposób wypaczony,
bądź przemilcza się fakty ważne dla społeczeństwa,
decydujące o wyrobieniu sobie prawdziwego sądu
o rzeczywistości. W polemice z narodem używa się
chwytów ogranych, dawno ośmieszonych, mówi się
o kontrrewolucji i siłach antysocjalistycznych wtedy,
gdy ludzie, oburzeni niesłusznym działaniem przedstawicieli władzy, domagają się sprawiedliwości społecznej właśnie w imię socjalizmu. Potem trzeba się
ze wstydem wycofywać, uznając słuszne postulaty
strajkujących. Postępując w ten sposób władze partii
wytrącają szeregowym jej członkom wagę argumentacji i sprawiają, że argumentacja ta, opierając się o
20
podstawowe pryncypia humanizmu socjalistycznego,
zostaje pozbawiona siły oddziaływania i jest przyjmowana jako werbalizm, bez pokrycia w praktyce
społecznej.
Ponieważ nie mogę akceptować takiego kierunku działania kierownictwa partii podjąłem decyzję
opuszczenia jej szeregów. Ideały socjalizmu zawsze
były mi bliskie i takimi pozostaną.
7.12.81
Więc „już po wszystkiem” jak powiada lekarka
wiejska w radiu. Jeszcze się oswajam z tym, że nie
20
Migotania 52
Rys. Marek Przybyła
WSPOMNIENIA
Kazimierz Sopuch
odejściu dyskutowali jednocześnie o sytuacji w partii
– właściwie to potwierdzili moje zarzuty.
Idzie ku konfrontacji, te dwa dni o tym świadczą.
Wczoraj w ostatnim momencie „Studia 2” dziennik
poprosił o kilka minut i „dziecię socjalizmu”, Woźniak,
wygłosił „uzupełnienie” do oświadczenia KK „Solidarności”, podając w sposób oszczerczy fragmenty
wystąpienia Wałęsy i innych członków KK, z których
niedwuznacznie wynika, że to „Solidarność” zmierza do konfrontacji. Teruszka twierdzi, że obie strony
tego pragną, każda z innego powodu. Być może.
Jeżeli się przekonam, że „Solidarność” przekształca
się w partię, opuszczę ten związek. Na razie jest to
związek zawodowy i ruch społeczny, załatwiający te
sprawy, których nikt w Polsce nie załatwi, bo nikt nie
dysponuje taką siłą.
Wracając do Afanasjewa: powiedział, że przenosi
się do POP przy TV i że nie będzie pisał żadnego
oświadczenia o sytuacji w kraju, na które namawiał go
„Koza”. Oświadczenie to, które ma być umieszczone
w „GŁ.Wybrzeża”, napiszą na pewno: „Koza”, Jacek,
Milewski, Kosiarz, może Sławek i Furmaga. Wydaje mi
się także, że i Stolz, chociaż tak krzyczy. Jest ich więc
dosyć, aby utrzymać POP.
Myślę, że Twerdochlib, Jacek i pewnie w KW raczej ucieszyli się z mojego odejści, bo już nikt się im
nie przeciwstawi.
Skutnik napisał w „GŁ.Wyb.” dobry artykuł „Dlaczego tak, dlaczego nie”, w którym uzasadnia swoje
odejście z partii. Ja nie mam zamiaru tego rozgłaszać, to moja sprawa. Chyba że ktoś będzie mnie
publicznie szarpał.
10.12.81
Zadano nam w SKBPOGr. napisanie apelu poległych -ma być wygłoszony 17. grudnia.
Biedzę się z tym od paru dni i nic nie mam, a
właśnie jadę na zebranie.
Jednak w drodze wydusiłem z siebie coś w rodzaju apelu:
Polacy!
Oto mija 11 lat od chwili, gdy nasi bracia polegli
idąc w pochodzie ku nadziei. Oni polegli, ale my
idziemy w tym pochodzie nadal i chcemy wierzyć,
14.12.81
Rys. Marek Przybyła
mamy prawo wierzyć, że żadna polska ani obca siła
nie zdoła nas zatrzymać. Nie chcemy rozlewu krwi
bratniej, nie chcemy rozlewu niczyjej krwi – chcemy
sprawiedliwości społecznej, chcemy zlikwidowania
przemocy. Mamy do tego prawo jako suwerenny
naród. Niech wszyscy, którym jest bliskie słowo – Polska
– idą z nami bez względu na przekonania polityczne i
religijne. Polska jest jedna dla wszystkich – wykarmi nas
i przygarnie, a gdy będzie trzeba, utuli snem wiecznym. Jak utuliła i przygarnęła tych, w imię których
tu się zgromadziliśmy. Uczcijmy ich chwilą milczenia i
nieśmy na wszystkie strony świata hasło: oby już nigdy
nikt nie ginął od bratobójczej kuli!
Apel ten odczytałem na zebraniu, odczytali też
swoje Afanasjew, Semka i Puzdrowski. Przewodniczący
zebrania uznał, że trudno tu dyskutować, które lepsze, więc zgodnie wybór zostawiliśmy Olbrychskiemu,
który ma apel odczytać pod pomnikami. Na pewno wybierze na ranny apel tekst Puzdrowskiego, a
na popołudnie Afanasjewa choćby dlatego, że się
dobrze znają. Mój apel jest najkrótszy, Jurka bardzo
podobny, a zbyt długi i miejscami nawet rozwlekły
– Semki.
W poniedziałek wybieramy kolejny pomnik do realizacji, oby się udało. Podobno jest sporo dobrych
projektów wśród około 50-ciu nadesłanych.
Wczoraj od 16-ej zaczęła się zadymka, gdy wychodziliśmy z zebrania świat był cały w kurzawie.
Doktór Okuniewski podwiozł mnie do Wielkopolskiej,
ale na przystanku sterczałem coś ok. 30 minut. Dzisiaj
się wypogodziło, świeci słońce, mróz 4 stopnie.
Dzisiaj, po dość ruchliwym tygodniu, „chwyciłem
oddech” , idzie mi dobrze. Jak na razie wszystkie plany z mieszkaniem Marka wychodzą, jest już gotowe,
podłogi są bardzo ładne, tapicer uporał się z oporną
materią. Kosztowało to nas 15 tys. zł, ale co dzisiaj
znaczą pieniądze? Właśnie przyniosłem wczoraj 15
tys. pożyczki z pracy, a dowiedziałem się, że z ZLP
też otrzymam 40 tys. i to w tym roku, jeżeli zdołam
szybko załatwić formalności.
Alina zrobiła mi wczoraj na oczach wszystkich
członków Komitetu „owidę” – gdy wszedłem, rzuciła się na mnie i zaczęła obcałowywać i obłapiać z
wielką radością wołając: „No proszę, zupełnie inny
czlowiek, oczy mu się świecą wewnętrzną głębią” i
takie tam bzdury. Odpaliłem jej, że w moich oczach
zawsze była głębia, tylko jej nie dostrzegała. Z tej
radości dała mi nawet dwa cukierki, a Jurkowi nie
tylko nie dała, ale go wyzwała od najgorszych, że nie
ma odwagi oddać tej czerwonej książeczki. Biedny
Jurek, ma za swoje.
12.12.81
Jestem pusty, potwornie pusty. Siedzę przy biurku
i niczego nie widzę, niczego nie czuję. A pracy jest
tak dużo! Trzeba wreszcie zabrać się za liczenie ankiet, czytanie literatury o wartościach, trzeba również
przygotować tomik dla WM. Ta robota fizyczna tak
mnie wyjałowiła.
Znów wydaje się, że jest jakieś odprężenie w polityce. PZPR nie może przepchać w sejmie ustawy o stanie wyjątkowym – wypowiedziały posłuszeństwo i SD i
ZSL, a nawet, o dziwo, wielu posłów partyjnych. Mamy
więc wreszcie opozycję! Również ta szczekaczka TV
A wię stan wojenny! Uderzyło to w nas jak obuchem w łeb. W pierwszej chwili zamroczenie, a dopiero później stopniowe uświadamianie sobie, co to
znaczy. Wieczorem już wiedzieliśmy.
Koniec z pomnikiem, jury się nie zbierze, może
kiedyś. Internowano przywódców „Solidarności”, którzy akurat byli w Gdańsku na KK, ale Wałęsa jest w
Warszawie i jakoby pertraktuje. Również wśród internowanych, zgarniętych w czasie obrad Kongresu
Kultury Polskiej, są literaci.
Sytuacja ekonomiczna Polski jest rozpaczliwa
– może rzeczywiście stan wojenny to jedyny sposób
na wyjście z kryzysu? Zobaczymy.
Jadę na uczelnię zgłosić się, bo telefony nie działąją. Wprawdzie zajęcia odwołane, premier ogłosił
ferie /uporał się w ten sposób ze strajkiem/, ale ja
mam dyżury, a poza tym to stan wojenny, trzeba się
zgłosić do miejsca pracy.
15.12.81
Trzeci dzień stanu wojennego – pozornie wszystko w porządku, tylko na ulicach spotyka się często
trójki milicjantów lub dwójki żołnierzy, uzbrojonych w
broń automatyczną. Wczoraj rano pojechałem na
uczelnię, studenci się likwidują, ale nie zdołałem się
dowiedzieć, czy jest to likwidacja jednego strajku a
wprowadzenie drugiego, czy też zupełna likwidacja.
Podobno ostateczna decyzja wczoraj nie zapadła
/rano/, nie zapadła też decyzja co do strajku
członków „Solidarności”. Jutro jadę, więc się dowiem.
Część studentów podobno przeniosła się do Stoczni
Gdańskiej.
Gdy wracałem z instytutu, spotkałem Pyrza, który
szedł do rektoratu złożyć legitymację PZPR w komitecie zakładowym. Powiedział mi, że zawiódł się na
Jaruzelskim, o którym sądził, że to nasz człowiek. Mam
dla Pyrza coraz więcej szacunku, natomiast trudno mi
zrozumieć Maroszka, który jest jakiś dziwny, milczący,
prawie nieprzyjemny. Może żałuje, że dał się wybrać
do władz?
Wracając wpadłem na Skwer Kościuszki aby
sprawdzić, czy jury konkursu na pomnik obraduje –
zgodnie z przewidywaniem zastałem drzwi zamknięte
na kłódkę, a w środku pusto. Tylko projekty pomników
stoją samotne, niektóre nawet sugestywne, ale niewiele można o nich powiedzieć patrząc przez okna.
Jutro wpadnę do Jurków i Leweków.
Strajkują obie stocznie, w Warszawie największe
zakłady łącznie z „Ursusem”, wiele kopalń, podobno
nawet huta Lenina. Jak ci ludzie wytrzymają w tym
zimnie? Straszną odpowiedzialność wziął na siebie
Jaruzelski i sztab. Znów robotniczy rząd i robotnicza
partia, o zgrozo! – walczy z robotnikami. Pojutrze rocznica Grudnia 70 – boję się, że znów krew się poleje,
a nasze projekty pomników będą symbolizowały podwójną pamięć. Oby nie!
16.12.81
Kalejdoskop wydarzeń w tym przedziwnym stanie
wojennym rozwija się też przedziwnie: z radia i TV płyną
pokrzepiające wieści o spokoju i pracy, ale nie mówi
się o wielkich zakładach /oprócz huty „Katowice” i
Stoczni Warskiego/, lecz o małych. W tych dużych,
które się wymienia, jakoby stłumiono „próby” oporu
„Solidarności” / nie używa się określenia – robotników/, ale i tu informacja jest niepełna. Wczoraj w
nocy „wygarnięto” załogę stoczni Komuny. Wiem
o tym od naocznego świadka, który był w stoczni i
o wszystkim opowiedział Teruszce w Wydz. Oświaty.
Otóż nocą / słyszeliśmy szum czołgów, które szły na
stocznię/ otoczono ten zakład czołgami i kordonem
wojska oraz MO i wezwano załogę do wyjścia. Zastępca przewodniczącego „Solidarności” wzywał do
pozostania, bo bał się aresztowania siebie i członków
rady. Kierujący akcją w sposób grzeczny i kulturalny
wzywał do wyjścia tłumacząc, że to stan wojenny,
że oni rozkaz wykonać muszą i wykonają go, bo w
przeciwnym wypadku oni staną pod murem. Przyrzekł
też, że nikomu nic się nie stanie, jeżeli wyjdą dobrowolnie. Gdy „Solidarność” mimo to upierała się przy
oporze i kontynuacji strajku, wtedy zebrało się paru
starych mistrzów, pamiętających Grudzień, i zapytali vice, czy „Solidarność” pytała ich, robotników, o
zdanie na temat strajku. A skoro nie, to jakie on ma
prawo wzywać do strajku? Oni dokładnie pamiętają
Grudzień i nie chcą, aby się powtórzył. Wtedy vice,
że jego zaaresztują i może stracą. Więc ci mistrzowie
wynegocjowali, że nikomu, łącznie z przywódcami
„Solidarności”, nic się nie stanie – i opuścili w spokoju
stocznię śpiewając „Rotę”, „Boże coś Polskę” i chyba
hymn. Kilkunastu młodych ukryło się w stoczni, szybko
wojsko i MO ich wyłuskało, ale podobno grzecznie.
Nikt nie był lżony, kopany, bity.
W Gdańsku podobno jest inaczej – W stoczni „Lenina” są: Gwiazda, Lis i Rulewski, organizują opór,
wzywają do strajku generalnego, a w stoczni zakładają główną kwaterę. Ukryła się też tam chyba część
studentów. Wojsko odcięło im wodę, ciepło, gaz,
dowóz żywności – może dzisiaj i ich wygarnięto?
Ten opór, moim i Teruszki zdaniem, jest bezsensowny. Zachowują się jak dzieci, w ten sposób nie robi
się powstania ani rewolucji. Ich nieudolność i brak
umiejętności, taktyki, rozsądku wreszcie – przeraża
i przywołuje różne myśli o prowokatorach. Doprawdy nie wiem, co o tym sądzić. Wałęsa podobno w
dalszym ciągu pertraktuje ze sztabem, ale wszystko
to jest prawdopodobne – na razie nie pojawił się w
TV i nie wzywa do zaprzestania oporu, a właśnie to
sztab chce na nim wymóc. Natomiast pojawił się,
jak zawsze usłużny, Żukrowski, któremu tym razem
rozporek zapięto /gdy przemawiał w obronie Gierka
latem 1980 r. miał rozpięty/ i wypowiedział swoją
płomienną obronę poczynań Jaruzelskiego. Sekundował mu Przymanowski opowiadając dyrdymały o
młodym Jaruzelskim. Dzisiaj pewnie przemówi w TV
Kazio-Kozia / Koźniewski/, a może i Putrament. „Filary”
myśli narodowej!
W niedzielę aresztowano Wajdę i Małcurzyńskiego oraz wielu innych – jakoby na skutek interwencji
Prymasa uwolniono ich.
Podobno strajkują studenci UG – wydział humanistryczny i mat.fiz.chem, jakoby jest z nimi rektor i
dodaje im ducha. Jeżeli to prawda, to uważam,
podobnie jak Teruszka, że źle czyni. Nie ma prawa
narażać młodych, zapalonych ludzi na najgorsze, bo
może to kosztować, w najgorszym wypadku, głowy
ich i jego. A przecież rację ma Prymas, że teraz te
głowy są dla rządu tanie, będzie on miał podstawę
oskarżenia rektora i narzucenia nam jakiejś szui, ot
chociażby Lebiedzińskiego – i wtedy cześć, żegnaj
uczelnio! Powiedziałem Markowi i Teruszce, że oczekuję i na takie rozwiązanie. Wszystko zależy od tego, jak
daleko pójdzie Jaruzelski i czyj on scenariusz realizuje
oraz jak dokładnie. Bo być może, że po zlikwidowaniu
stanu wojennego ruszy do akcji SB – i dopiero wtedy
zacznie się polskie piekło. Ale też być może, że się
tak nie stanie, że będzie względna swoboda, będzie
istniała „Solidarność”, ale przekształcona, pokorna,
działająca zgodnie z zaleceniami partii – ludzie się
znajdą! Rząd może nawet w niektórych sprawach
pójść dalej niż proponowała „Solidarnośc”, aby udowodnić swoją dobrą wolę. W każdym razie ma teraz
szansę pokazać, że bez „Solidarności” potrafi wyjść z
kryzysu, boć przecież ona mu „przeszkadzała”. Póki co
Jaruzelski wsadza do ciupy tych wszystkich, o zdjęcie
których walczyła „Solidarność” – okazuje się, że są
winni. Jeszcze wielu poleci. Tylko w Gdańsku spokój,
cisza o Fiszbachu i Kolodziejskim, czyżby i tym razem
wyszli cało? Teraz wiemy, po co Jaruzelskiemu były
potrzebne „trójki” wojskowe – wie gdzie jak jest i kto
winien.
Tyle informacji o sytuacji, gdy odcięte są wszelkie
od niej źródła – to dużo.
Ten zeszyt chowam na noc w specjalnym schowku, poprzednie też ukryłem – mogą i do mnie przyść,
chociaż podejrzewam, że jeżeli, to raczej w drugim
lub trzecim rzucie.
Jadę na uczelnię– dzisiaj mój dzień dyżuru.
WSPOMNIENIA
stonowała – podobno Olszowskiego wreszcie wywalą
z politbiura. Niechby znów posiedział w Szwajcarii czy
innym Luksemburgu, dobrze by mu to zrobiło.
Inna wiadomość z Radomia, gdzie zebrała się
Komisja Krajowa, którą podało radio i TV, że działacze „Solidarności” głoszą, iż zacznie się „targanie
po szczękach”. Oczywiście natychmiast te rewelacje
odwołało prezydium KK, że to pic i fotomontaż, bo
zapomniano dodać, że takie propozycje padły, ale
że były one tylko na wypadek, gdyby partia i rząd
wprowadziły stan wyjątkowy. Słowem – postraszono
się i przy okazji zorientowano, że obie strony są silne,
jedna siłą czołgów, druga siłą i wolą Narodu. Czy
ten rząd stanie się wreszcie polskim?
17.12.81
Wczoraj pacyfikowali Gdańsk, dzisiaj Gdynię. Nie
wiem jeszcze, co działo się w Gdańsku, wiem tylko,
na co się zapowiadało: tłumy jechaly na godz. 17.
na uroczystą
mszę i poświęcenie Placu Solidarności.
21
Już w nocy zaatakowano stocznię: czołgi wjechały
od strony Stoczni Północnej, część załogi wygarnęli i
wywozili sukami, oddzielając studentów od pracowników. Czołgi stanęly także w bramie Nr 2. Pracowników wygarnialo ZOMO, żolnierze zachowywali się
spokojnie, byli głodni i wyziębieni, ludzie dawali im
ciepłą herbatę i jedzenie. Na niektórych czołgach
były nalepki „Solidarność”, w lufach biało-czerwone
goździki. Żołnierze, w rozmowie ze stoczniowcami,
twierdzili, że nie będą strzelać. Na Placu Solidarności
gromadził się tłum, ciągle rozpędzany przy pomocy cd. str.22
Gazeta Literacka 21
WSPOMNIENIA
cd. ze str.21
Rakowski na IX zjeździe powiedział:”Kolejnej tragedii ta
gazów łzawiących i petard, także byli polewani wodą.
partia już nie przetrzyma” – i tak się pewnie stanie. ZaDo wczoraj do godz. 16. część załogi była w stoczni.
czyna się mowić o likwidacji PZPR. Rosja jest skłonna do
Podobno siedzą w acetylenowni i grożą, że ją wysawszystkiego. Mogą dojść do wniosku, że w tej partii jest
dzą. Teruszka przyniosła informację, że jakoby siedzą w
zbyt wielu rewizjonistów, więc trzeba ją rozwiązać, a do
acetylenowni stoczni Komuny, ale nie jest to informacja
nowej przyjmować samych swoich. Jest to więc tragedia
pewna. Wiadomości o Stoczni Lenina znam z relacji kodla partii, która miała bronić interesów narodu. Wielu z
legów z instytutu, którzy byli przed stocznią, a także od
tej partii zachowało się godnie, jak chociażby Fiszbach,
Aliny i Jurka Afanasjewów.
oddając legitymację – tak mówią, ale czy to prawda? O
Na uczelni cisza, studenci sami zwinęli strajk, wychoFiszbachu cisza, tylko Kołodziejski działa, a Krzeczkowski w
dzili ostatni. Strajkowało też niewielu pracowników nauki,
Gdyni wreszcie jest w swoim żywiole. Podnoszą głosy różni
głównie mlodych. Część studentów pojechała wieczorem
szuje, jak chociażby dyrektor jednej ze szkół, Ludwiczak,
do stoczni. We wtorek wieczorem na wiecu na uczelni
który doniósł na Hankę Leweków, że po ogłoszeniu stanu
był rektor i poparł studentów i strajk pracowników, co
wojennego, gdy wchodziła do klasy, powiedziała „Heil
wielu ma mu za złe, głównie Maroszek, którego syn nie
Hitler”, co jest, oczywiście bzdurą. Nie lubili się, ona była
pojawił się na noc, pewnie poszedł z innymi do stoczni i
tam został zwinięty. Rozmawiałem z Bolkiem wraz z Ireną
przewodniczącą „Solidarności” w szkole, on przewodniZakidalską, byliśmy zgodni, że rektor nie powinien zachęczącym ZNP na Gdynię. Zaś Janczyszyn na jednym z
cać do strajku, nie jest dzieckiem. Powinien zachować
zebrań wykrzykiwał:
się jak Doerfer, rektor Politechniki, który, popierając ideę,
„Jakich mamy nauczycieli! Witają młodzież na lekcji
hitlerowskim pozdrowieniem” i wymienił numer szkoły,
powiedział studentom, aby nie strajkowali, bo to nie ma
w której pracuje Hanka. Teruszka ostrzegła Leweków,
sensu i że on ich prosi, jeżeli maja do niego zaufanie,
aby Hanka się ukryła, ale gdzie tu się ukryć? Na dobrą
aby opuścili budynek.
sprawę i ja powinienem się ukryć, ale co to da? – tylko
Zaczyna się również krytyka „Solidarności”: postępopogorszy moją sytuację, choć nie sądzę, aby teraz przyszli.
wali jak zaczadzeni, zbyt zaufali społeczeństwu i tym 10.
Mogą postraszyć, zrobić rewizję, ale to dopiero SB, gdy się
milionom, które rzekomo były z nimi. Postępowali jak w
amoku, szli „na całość”, więc stracili wszystko.
Osobiście do dzisiaj nie rozumiem ich taktyki. Albo
rzeczywiście uwierzyli w siłę własną i słabość rządu,
albo sądzili, mieli pewność, że zachód ich poprze.
Historia niczego ich nie nauczyła – zachód raczej
wykorzystywał naszą krew w swojej obronie, ale
nigdy nas nie poparł. Co dla nich znaczy taka
Polska, na skraju kultury zachodniej. Czy warto
za nią nadstawiać karku, tracić swój dobrobyt,
stabilizację?
Wracam do faktów: zdjęto rektora AMG Żydowo, zdjęto rektora PWSMorskiej i jego zastępcę
/ nie wiemy, co z Jasiem Stankiewiczem, on był
szefem „Solidarności”/, pewnie zdejmą / albo już
zdjęli/ naszego rektora. Z wczorajszej listy, ogłoszonej w TV i radio, wynika, że zdjęto również tych
wszystkich, którzy byli z wyboru, w sposób demokratyczny osiągnęli swoje stanowiska. Podobno
również zdjęto Fiszbacha – jakoby przyszli do niego
i stwierdzili, że muszą go „zabezpieczyć”. Wtedy
on oddał legitymację stwierdzając, że skoro partia
musi zabezpieczać swoich działaczy przy pomocy
siły, to on nie chce takiej partii / czy coś takiego
powiedział, przecież nikt przy tym nie był, ktoś to
Rys. Marek Przybyła
mówił Teruszce/. Jakoby KW zawiesił działalność
– wygląda to na prawdę, gdyż koledzy z uczelni
uczynni. Jesteśmy i na to przygotowani, każdego ranka
widzieli na budynku KW flagę biało-czerwoną i dziwili się,
budzę się dziękując losowi, że to jeszcze nie teraz.
co by to mogło oznaczać.
A mróz się wzmaga, jakby przyroda pomagała złoPodobno zgarnięto również księdza, który odprawiał
czyńcom. Więc jakby i Bóg milczał, jak milczy „nasz
wieczorem mszę św. przed pomnikiem w Gdańsku we
człowiek w Watytkanie”, jedynie woła o spokój i niewtorek.
przelewanie krwi. Kto go słucha? Syty zachód, który drży
Ludzie, ci wartościowsi, oddają legitymacje, mimo tero swoje prosperiti? Znów powtarza się sytuacja sprzed II
roru. I tak oddała Irena Zakidalska, oddał wreszcie Jurek
Wojny Światowej, gdy Hitler poczynał sobie jak chciał, a
Afanasjew, z czego bardzo się cieszy Alina. Aresztowano
nie było siły, która by go powstrzymała przewidując to,
również Winiarską i Kiszkisa, aktorzy i artyści podpisali proco się stanie. Teruszka uważa /oby nie miała racji!/, że
test, żądając uwolnienia, Michalski podjął się załatwić u
Breżniew dogadał się ze Schmidtem i że za cenę zjednojakiegoś generała.
czenia Niemiec uzyskał wolną rękę w sprawie Polski. Więc
Niedobitki Zarządu Regionu i KK wydają ulotki i koSchmidt pokrzykuje, woła że jest z polskimi robotnikami – i
munikaty, wzywające do oporu i informujące, że oni ponic. Również członków konferencji w Madrycie nie było
dejmują walkę. Może więc o to chodziło – o zejście do
stać, by podjąć choćby jakąś potępiającą rezolucję w
podziemia? Ale dlaczego dali się tak wybrać jak pisklęta z
imieniu EWG. Rada Bezpieczeństwa też milczy, zajmuje
gniazda? Zabierali ich z ciepłych łóżek, jednego to nawet
się Izraelem i Wzgórzami Golan – wiadomo, tam jest niez „późnej kolacji”, suto zakrapianej. Tylko niektórzy uciekli,
daleko ropa, a tu co?
sądzono, że Rulewski, Lis i Gwiazda, tymczasem wczoraj- tylko cierpiący Naród.
sza lista zawierała nazwisko Gwiazdy i Rulewskiego, nie
Jedynie Raegan trochę głośniej krzyczy, ciekawe
było Lisa, także Kozickiego, ale Alina twierdzi, że Kozicki
jak daleko się posunie. Na razie głosi, że nie da Polsce
aresztowany. Aresztowano też paru ze stoczni Komuny, w
żywności i paszy dla drobiu – to się dopiero nasz reżim
tym dwóch z naszego Komitetu: Pawła Marczewskiego i
ucieszy, że naród będzie głodował. Tak więc „...wśród
jeszcze kogoś, nie zapamiętałem. Inni się ukrywają
serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”. A najbardziej
/m. in. Szmaciński i Gottner/. W Komitecie zabezpieohydne jest to, że grzebiemy nadzieję na lepsze czasy
czono nasze papiery, dokumenty, a projekty pomników
własnymi, polskimi rękami. Węgierski i czeski reżim pozostały zamknięte – może się doczekają lepszych czasłużył się rosyjskimi wojskami, my musimy być i w tym
sów?
lepsi. „Głos Ameryki” podał, że Kulikow siedział w Polsce
Dzisiaj w kościele u ks. Jastaka msza o godz. 20,30,
już od 3. grudnia i osobiście doglądał procesu realizacji
którą celebruje biskup Kaczmarek, zaś pod krzyżem na
stanu wojennego.
Czołgistów, jeżeli kto chce i może, powinien złożyć kwiaA dzisiaj podano treść listu wiernopoddańczego, jaki
ty indywidualnie, nie w grupach. Wątpię, aby i to było
nasi wodzowie wysłali na 75. urodziny Breżniewa.
możliwe, gdyż słyszeliśmy w nocy czołgi, które wracały z
Przedwczoraj w Gdańsku zabito dwie osoby, rannych
Gdańska. Podobno też nie kursują kolejki między 22
Gdańjest ponad trzysta. W kopalni „Wujek” zginęło 7 górników,
skiem i Gdynią. Marek poszedł na zwiady.
inne kopalnie jeszcze się trzymają, może też dojdzie do
Boję się, czy w następnej kolejności nie ptrzyjdą zgarrozlewu krwi. Prymas podobno internowany, nikt się już na
nąć mnie. Wszystko co mogliśmy, pochowaliśmy, po co
jego autorytet nie powołuje. Aresztowano jakoby biskupa
mają zabrać.
Kaczmarka i księdza Jastaka.
Do czego to doszło? Totalitaryzmy wszędzie są do
Wielka jest wina przywódców „Solidarności” /oczywisiebie podobne.
ście poza bezsprzeczną winą Jaruzelskiego i jemu podobŻaden z naszych literatów nie jest jeszcze aresztowany,
nych/, że nie umieli być solidarni, że żarli się o władzę,
nawet Bądkowski i Skutnik.
jeszcze jej nie mając. Poczynali sobie jak pijane dzieci,
myśleli, że to państwo to kolos na glinianych nogach,
tymczasem ma ono jeszcze tyle siły, by ich powsadzać do
I znów tragedia narodowa, znów władza, niby ludowa
„internatów”. Należało zjednoczyć wszystkie siły postępoi robotnicza, strzelała do robotników w kopalni „Wujek”!
19.12.81
22
Migotania 52
we w partii i związkach zawodowych, a wtedy powstałby
rzeczywisty front narodowy. A oni poszli na rozdział „my
– oni”. Komu były potrzebne te pokrzykiwania o mordowaniu komunistów? Fiszbach osobiście mi mówił przed
stanem wojennym, że już są listy, kogo z PZPR-u będą
wieszać. Po co była propaganda antyradziecka? Trzeba
było działać chytrze, lisio – krzyczeć jedno, robić drugie,
bo tylko taką metodą zwycięży się ten reżim. Jakoby
Wałęsa się załamał, jest w areszcie domowym. Jedynie
on wołał o jedność, ale nikt go nie słuchał..
Podobno aresztowano połowę Biura Politycznego,
m. in. Kubiaka, Michałka i jeszcze paru. Plotki chodzą
o rozwiązaniu Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale to nie
do wiary. Wojskowi sadowią się wszędzie, będą rządzić
również nauką i szkolnictwem. Strach o tym myśleć.
Zgarnęli pozostałą część Zarządu Regionu i KK, m.in.
Pawlickiego, Waszkiewicza, Dowgiałłę. Podobno tylko
Rafineria się trzyma – głoszą, że jeżeli będą ich atakować,
wszystko wysadzą. Podobno mają wysiedlać Nowy Port
i Brzeźno, aby Rafinerię otoczyć czołgami.
Mój poemat „Wiosna” będzie musiał mieć dalszy ciąg
– tylko kto to teraz wyda?
A projekty pomników stoją, oby ich nie zniszczono.
Jeżeli uda się kiedyś wybrać jakiś do realizacji, to będzie
on symbolem i obecnych wydarzeń. Wątpię tylko, czy
to szybko się stanie. Może znów przyjdzie poczekać lat parę, a artyści będą musieli odtwarzać
makiety wg zachowanych projektów.
Wigilia 1981.
Najtragiczniejsza wigilia od rozpoczęcia Drugiej Wojny Światowej. Wtedy wiedzieliśmy, w tych
czarnych dniach okupacji, kto jest naszym wrogiem, z kim wojna. A teraz? Marionetkowy generał, Owsik, jak go ochrzcił Marek, chce odegrać
rolę w historii, podobną do roli Piłsudskiego! To
jego, generała, tragiczna pomyłka, mało – to
jego świadoma olbrzymia wina wobec Narodu
– musi za to ponieść stokrotną karę. Chyba jeszcze nigdy – rząd przeciwko narodowi – nie ogłaszał wojny. Były rokosze, były Targowice, ale nie
było otwartej wojny. On i ta jego WRONA, kraczą
nad krajem, niszcząc perfidnie wspaniały ruch,
wielką nadzieję Narodu. Choć, gwoli prawdy,
trzeba przyznać, że ruch ten najpierw sam się
wewnętrznie rozbił, podzielił, zwaśnił. Daremnie
Wałęsa nawoływał do jedności, do pojednania.
Wiedział, że zdobyli już wiele, a utracić mogą
wszystko. I utracili, a właściwie utraciliśmy, my,
wszyscy Polacy, oprócz zdrajców oczywiście.
Więc czy należy się dziwić, że serce mu pęka i
że, podobno, zaczął głodówkę?
Przychodzi mi do głowy myśl szalona: robotnicy, gdy
się rozniesie, że Wałęsa głoduje, pójdą przez Polskę do
Warszawy z czerwonymi sztandarami / i biało-czerwonymi/
i, śpiewając Międzynarodówkę /”Wyklęty powstań ludu
ziemi, powstańcie, których gnębi głód” – jakie to dla nas
aktualne!/ , wejdą do stolicy żądając uwolnienia Wałęsy i
krzycząc „Śmierć grabarzom Nadziei!” I jeszcze wydaje mi
się, że nikt do nich nie ośmieli się strzelić. Ale to tylko tak
wydaje się mnie, marzycielowi – ten „Owsik”, realizujący
z premedytacją plan zniszczenia „Solidarności”, przygotowany mu przez Moskwę, nie cofnie się przed niczym.
Wczoraj generał spotkał się z uczonymi – nie musiało
to być po jego myśli, bo informacji mało, tyle co nic.
Również nie słychać, by się spotkał z kard. Glempem i
delegacją z Rzymu. A plotka / i podobno „Deutsche Welle”/ niesie, że Rosjanie nie są zadowoleni z akcji, że trwa
to zbyt długo, za wolno, więc w drugi dzień świąt jakoby
nas odwiedzą, przyjdą do nas z tragiczną kolędą.
Wczoraj przyjechał do nas Władek Perkowski, ze
zmartwionej miny poznałem, że coś się wydarzyło. I
rzeczywiście – zmarła Aida, jego żona. Byli bezdzietni,
został sam. Dała się ona jemu we znaki, to prawda,
ale przecież ją kochał i robił wszystko, aby przedłużyć
jej życie. Wypłynął tylko na tydzień, zostawił osobę do
pomocy, ale śmierć wybiera moment najtragiczniejszy
– za godzinę miał wrócić Władek, właśnie jechał do
domu z portu. Ona nawet obrała ziemniaki na obiad i
przygotowała galaretkę z nogi wieprzowej na święta, coś
tam pichciła na maszynce, gdy, najprawdopodobniej,
zrobiło jej się duszno / pewnie atak serca, była chora na
niewydolność krążenia/, chciała pewnie otworzyć okno,
weszła na coś tam i spadła, może ze słabości, a może
właśnie nastąpił atak – kto to wie . Dość że Władek
zastał ją już martwą na podłodze, zimną, z pełną buzią
krwi /pewnie w czasie spadania ugryzła sobie kawałek
języka /. Biedny on, nieszczęśliwy, ale znosi to mężnie.
Dzisiaj jest pogrzeb, jadę za chwilę.
Teruszka też wczoraj miała atak serca, brała leki, dzisiaj
taka słaba poszła do pracy. Przez ten głupi, idiotycznie
tragiczny stan wojenny nie otrzymała wolnego przed
świętami, ja nie daję rady, dlatego nic nie zrobione, jedynie postawiłem choinkę i zawiesiłem świeczki. Ale to
nic – bylebyśmy tylko byli razem i zdrowi!
KAZIMIERZ SOPUCH
A
Tatjana Jamnik
nowu w drodze. Kurczowo ściskam kierownicę i stoję. Na
szczęście stoję. Nic nie widzę. Nie płaczę, tylko łzy mi
ciekną. Początkowo leje jak z cebra. Jakieś pół godziny,
przynajmniej mnie się wydaje, że to było pół godziny.
Potem kurczę się z bólu, zginam wpół. Odczuwam to jako
ulgę. Dopiero to rozluźnia moją przeponę, moje płuca,
moją tchawicę, aż z gardła wydobywa się przeciągły
dźwięk. Jakby był obcy. Krzyk zwierzęcia. Samicy widzącej
postrzelone młode. Kobiety, która właśnie niespodziewanie
poroniła i straciła mocno oczekiwane dziecko. Gdy czuje,
jak płód odrywa się od ścianki macicy i jak macica w
skurczu wyrzuca go na zewnątrz.
Mam wrażenie, że rozerwie mi macicę.
Czasami życzyłam sobie, żeby nie był aż tak odpowiedzialny, żeby tak nie uważał. Gdybym zaszła
w ciążę, wybrałabym ojca dziecka. A tak musiałam
postępować według innych reguł.
Z tym mężczyzną mam ślub. Co Bóg złączył,
niech człowiek nie rozdziela. Prócz tego mnie prosił.
On! Prosił! I obiecał mi, że będzie się bardziej starał.
Przyniósł mi kwiaty. Kiedy rozmawialiśmy faktycznie
uciekał wzrokiem, pewnie po to, żeby ukryć, jak
bardzo mu przykro. Bolało go, jasne. Że po prostu
odeszłam. Zniknęłam bez wyjaśnienia. I odebrałam
telefon dopiero po jakimś tygodniu, bo zadzwoniła
siostra, że w domu jest cały rejwach, gdzie ja jestem, a potem jeszcze ojciec, który nigdy do mnie
nie dzwoni, jedynie na urodziny, żeby mi życzyć z
okazji mojego święta. Wręcz ich widziałam, jak stoją
pośrodku salonu, on z komórką w dłoni, mama tuż za
nim, żeby wszystko słyszeć, trzyma go pod rękę, na
wszelki wypadek - ściśnie go, jak będzie zbyt ostry,
zbyt surowy, żeby nie osiągnął wręcz odwrotnego
skutku: żebyśmy się nie pokłócili jeszcze my i żebym
nie odsunęła się również od rodziców. Krótko mnie
trzymają.
Moi rodzice zawsze byli dostatecznie życzliwi i
wyrozumiali i postępowi, żebym nie musiała się nigdy
buntować. Mogłam być grzeczną dziewczynką. I nadal jestem grzeczna. Studia ukończyłam w terminie,
zaraz potem podjęłam pracę w laboratorium, jeszcze
w tym samym roku wyszłam za Adama, byliśmy na
jednym roku, po studiach nasze drogi mogłyby się
rozejść, nawet nie chodziliśmy ze sobą zbyt długo.
Adam zaprosił mnie do kina, potem na kolację. Ta
kolacja była już dostatecznie jasnym sygnałem – bardzo czytelny znak w kodzie symbolicznym wyższych
sfer klasy średniej, z której pochodzę. Skąd wiesz, że
facet cię podrywa? Zaprasza cię na kolację. Dobrze
się rozumieliśmy już na studiach, wymienialiśmy się
notatkami, pożyczaliśmy sobie książki wymagane w
programie studiów, razem uczyliśmy się do trudniejszych egzaminów.
Wszyscy nas pytali czy jesteśmy parą, rodzina i
przyjaciele puszczali oko, że dobrze razem wyglądamy.
Dlatego nie wzbraniałam się, gdy zaczął mnie
zapraszać do kina, na wystawy, do restauracji. Dlatego też nie powiedziałam nie, gdy przyszedł z pierścionkiem zaręczynowym i prosił mnie o rękę. Przed
całą rodziną na niedzielnym obiedzie, nawet nie
mogłam inaczej, za bardzo bym się skompromitowała, a już zupełnie ośmieszyłabym jego. Oczywiście,
on z rodziny lekarskiej, moi to też stara mieszczańska rodzina, ojciec jest prawnikiem, tak jak był nim
dziadek, mama też pochodzi z krakowskiej rodziny
z tradycjami. Jak to dobrze, że się odnaleźliśmy, zachwycali się wszyscy. Mama miała łzy w oczach,
jak widziała pierścionek zaręczynowy z prawdziwym
brylantem. Jaki piękny! Ojciec nic nie mówił, tylko
obrał taką postawę, że z daleka było widać, jaki
jest dumny, jaki zadowolony, że jego córka wyjdzie
za mąż stosownie do pozycji społecznej. Będzie kontynuować rodzinną tradycję.
A teraz sztywno trzyma komórkę w ręce i słowa
z trudem wydobywają się z jego ust. A co jeśli bym
mimo wszystko spróbowała do niego wrócić. Szuka
mnie, martwi się, co mi się stało, gdzie jestem, jest
całkiem skruszony.
Sratatata, myślę. Chociaż nie lubię myśleć tak
wulgarnie. Jest dobrym człowiekiem, naprawdę nie
powinnam go tak traktować.
A co, jakbym mu przynajmniej powiedziała, gdzie
jestem.
T
A
A
Agata
palca, z oka, z pochwy, z szyjki macicy. I budzisz się
w nocy z powodu przychodzących w snach scen,
niczym z filmów Cronenberga. Trup leży, mięso w nim
bulgocze, same guzy, same nowotwory, long live
the new flesh! Long live the flesh, wcale nie chcę
żyć zamknięta w pudełku, wideodrom, wideodrom,
piszę wstecz, życie płynie wstecz, znów mam pięćdziesiąt lat i patrzę wstecz, jeszcze bardziej wstecz,
w biały punkt, puszystą, miękką, drobniutką mgłę.
Na początku było słowo i rok ‘77. W ‘77 już od roku
płakałam na tym świecie, wyszłam za mąż, drugi
raz albo trzeci, już nie pamiętam, z miłości, a trochę
też z praktycznych powodów, we dwoje jest lżej, to
pewne. Zwłaszcza wobec całej tej grozy, gdy nie da
się inaczej, gdy widzisz, jak wypełzają z ciemności,
jak śledzą, jak puszczają trujące błyskawice, strzały o trujących ostrzach, już mnie trafili, już zachorowałam, jestem pełna wątpliwości i wystraszona, co
nastąpi, jaki lincz, jakie męki, na jakim sprzęcie do
tortur? Niestety nie zauważyłam na czas, że sondują,
że sprawdzają, co jest moim słabym punktem, i teraz
go znają, teraz wiedzą, że to moja psychika, że nie
wytrzymuję żadnego przymusu, że szlag mnie trafia,
jeśli mnie zaczepiasz nawet raz, że wariuję jak byk
przed czerwoną płachtą, dlatego machają przede
mną czerwienią i mącą mi w głowie. Czuję, że to
pułapka, wiem, że to pułapka, dlatego stoję, nie
ruszam się, nie przemieszczam się z miejsca, czekam i
obserwuję, próbuję widzieć, próbuję przewidzieć, ale
nic nie widzę, ale nie mogę nic wiedzieć. Nie wiem
skąd nadejdzie cios. Nie wiem, co byłoby najlepszym
wyjściem. Ogarnia mnie panika, totalna panika, co
mam robić, jak mam się ratować? Mam stąd biec,
mam uciekać? Mam ich atakować i ich rozwalić?
Mam się zapaść pod ziemię? Stać nie mogę, już celują
we mnie. Celują. Nie chcę umierać! Upadłego narodu upadła córa. Jakoś muszę się z tego wyplątać,
dopiero teraz cię rozumiem, Vito, dopiero teraz widzę
jak to jest, gdy stwierdzasz, że chcesz żyć, a jesteś
w niebezpieczeństwie. Kiedy cię ciągną z celi na
przesłuchania. Natychmiast znikają myśli samobójcze.
Myśl o przeżyciu. Złap mnie, proszę, obejmij mnie,
ochroń, co mam robić. Zdeptają mnie. Ja nie jestem
bykiem, to oni są bykami, szalejącymi po ulicach i
rozdeptującymi wszystko, co żywe przed sobą. Tłum
oszalałych, rozwścieczonych byków. Nie reagować,
nie dawać znaku życia. Im mniej wiedzą, tym łatwiej
im się wymkniesz.
Zadzwoniłam więc do niego i, jak sugerował ojciec, spotkaliśmy się na neutralnym gruncie, w pijalni
czekolady przy Rynku. Gdy mnie prosił, żebym wróciła, patrzył w dół. Sąsiedzi już pytają, gdzie jestem,
nie może ich w nieskończoność kłamać, że jestem
za granicą na ważnej konferencji – ile czasu może
trwać taka konferencja? Rzadko dłużej niż tydzień,
gdy oferują przy okazji również wycieczki.
Poczułam do niego litość, pomyślałam też o rodzinie, o obu rodzinach, które spotkał taki wstyd. I o
Bogu, przeciw którego przykazaniom zgrzeszyłam.
Wszystko jest jasne, proste, wszystko jak na dłoni.
Nie ma najmniejszej wątpliwości, co jest właściwe,
co jedynie jest właściwe. Przecież mu dałam przyrzeczenie, jemu przyrzekałam do końca życia! Przed
Bogiem!
Jednak nie jest to łatwe.
Siedzę i ściskam kierownicę, dopóki nie złamię
się wpół, dopóki nie przeszywa mnie ból brzucha,
aż muszę otworzyć drzwi. Rzygam.
Chciałabym wszystko wyrzygać, każdy okruch
jedzenia z jego rąk, każdą filiżankę herbaty, którą
przygotował dla mnie z tą szczególną troską, uwagą,
jakiej nie widziałam jeszcze nigdzie indziej. A już najmniej u mężczyzny. W rodzinie mojej i Adama herbatę
przygotowywały zawsze kobiety. Zwłaszcza mama.
Płaczę, żeby wypłakać najmniejszą odrobinę
miłości, wymazać ze swojej głowy, wymyć każde
przychylne słowo, każde pieszczotliwe słowo, każdy
jego oddech tuż przy mojej skórze, ciepły oddech,
który powodował, że z rozkoszy dostawałam gęsiej
skórki – i nadal dostaję.
Żeby wyrzucić z siebie tę pamięć zmysłów, spowodować zupełną amnezję, pranie mózgu, reset twardego dysku, trwałe usunięcie, żadnej drogi z powrotem,
niech zniknie, jakby nigdy wcześniej nie istniało.
Niech się stanie, że nigdy już nie będzie istnieć,
niech utonie w zapomnieniu, tak jak utonęło tysiące
łodzi z amforami, które na Adriatyku rybacy każdego
dnia łowią w sieci, i jest ich tyle, że nikogo już nie
interesują.
Czuję, jak uchodzi ze mnie z każdym oddechem.
Odkąd się spakowałam i odeszłam bez słowa. Opuściłam sypialnię, gdzie po siedmiu latach związku z
Adamem odkryłam, dlaczego ludzie chcą spać w
tym samym łóżku, co znaczy kochać się i omdlewać
z rozkoszy, gdy seks nie jest jedynie małżeńską powinnością, z której bez większych kłopotów się wykręcasz.
Gdy czujesz, jak mężczyzna może cię wypełniać, co
kryje się pod tym ludowym porzekadłem o drugiej
połowie. Gdy w końcu pojmujesz, co oznaczają jako
całość pierwiastki jin i jang. Pierwszy raz w życiu czuję
się kompletna – znalazłam swoją drugą połowę.
Tylko, że za późno.
Agata
Jakoś trzeba funkcjonować. Tyle grzechów mam
na sumieniu. Tyle śmierci. Śmierć jednej redaktorki,
która mnie w pewnym sensie przygarnęła, a mimo
to jakoś ciągle o niej zapominam.
Z
Mój Boże, pozwól, żebym zachowała z tego jeden
skrawek, zamknę go w tajemniczym zakątku serca,
wszystko zniosę, tylko zostaw mi ten skrawek. To wspomnienie. Tę prawdę.
JĘZYKA SŁOWEŃSKIEGO PRZEŁOŻYŁA
MONIKA GAWLAK
Prolog
coraz bardziej realne ruchy
a jeśli czas i przestrzeń są początkowo nierzeczywiste,
to ma miejsce w przyszłości, w roku 1977
stają się coraz bardziej realni – świat sprzysiągł
się przeciwko mnie i nikt mnie nie może ochronić,
nikt mi nie może pomóc, zdecydowali zlikwidować
najsłabsze ogniwo. nie reagować, nie reagować, a
z drugiej strony reagować tylko tyle, by wyrzucić to z
siebie, żebym nie była podatna na zranienie. nie jest
dobrze powstrzymywać się, jakaż proza, jakaż groza,
wszystko dosłownie wypływa ze mnie, gdy struktury
cię dopadają, z zamiarem zmiażdżenia. czają się z
zarazkami za krzakiem
z pałami w rękach, jeśli przekroczysz granicę, hukną cię, przywalą w głowę, trzepną z całej siły
(z zapisków bez cenzury)
Najlepiej jest żyć wirtualnie, być przypiętym tylko
cienkim czerwonym sznurkiem, strzępiącym się na
końcach – na biało. Potem zaczyna kapać krew,
ale nie stamtąd, skąd można by się spodziewać, z
Agata
23
Rys. Marek Przybyła
Z
G
PROZA
Agata
Gazeta Literacka 23
drzewo deszczu
pamięci Aleksieja Parszczykowa
wyjdziesz ku słońcu nie wiedząc sam
jak żywe eksponaty są tam
gdzie łąka rozśpiewana, gdzie plaża
gdzie dziewczyna pływa nago
gdzie wysuszone wersety na piasku
i w lustrze międzyżebrowego spojrzenia
gdzie widać tylko serce i powietrze
nagle dostrzeżesz litery żagli
regaty słów i wszechświatową frazę
a przecież żywych ani martwych nie obrażę
od śmierci lekarstwo nazbyt zuchwałe
zgniecione jagody jak przybite dłonie
i operowe drzewo deszczu
pewnego razu zjadłem ziarnko kawy
i od tej pory nie jestem taki jak wy
ze światem zaczęły dziać się dziwne rzeczy
po nocach przez otwarte okno
słyszę krzyki małp
tygrysy w moich snach
polują na koczkodany
a do łazienki wprowadziły się nietoperze
za moim oknem zamiast jesieni
rosną palmy
a wódz sąsiedniego plemienia
chce za mnie wydać swoją piękną córkę
ponieważ uważa mnie za bogacza
a to z powodu mnóstwa długopisów
które noszę w kieszeniach
o porządku świata
w tym zielonym pudełeczku
dojrzewa młoda kawa
tu w drewnianym pudełeczku
z bergamotką herbata
oto w pudełeczku szklanym
z radością życia mate
w starodawnym pudełeczku
mieszka człowiek całkiem sam
nie jest to pustelnik stary
ani zapomniany gość
on tu z całych sił się stara
zmysłów do cna nie stracić
miesza za dnia i wieczorem
nocą, rankiem – cały rok
ona uczy hiszpańskiego
szedłem nad rzekę
ale zawsze wychodziłem nad morze
wsiadałem do pociągu
aby przejechać jedną stację
a przejeżdżałem wszystkie
i wysiadałem gdzieś na końcu świata
a za rogiem zawsze znajdowałem swój dom
jedyne, czego nie rozumiem
to co wspólnego mają z tym kobiety
po co się pojawiły na tym świecie
i dlaczego zostały
mam zresztą niewyraźne podejrzenia
24
łyżką do herbaty w szklance
gdzie się parzy cały świat
w Hiszpanii
rybaków morze wyrzuca po sztormie
w pancerzach krabów wypełzają na brzeg
w swe wielkie szczypce chwytają
rozbiegających się z piskiem chłopców
podnoszą ich ku maleńkim słabo widzącym oczkom
później nadgryzają kęsik
a w pudełku z tajemnicą
zamieszkuje mądry Bóg
on jest tutaj najważniejszy
jeśli wciąż nie odgadł ktoś
a ty uczysz hiszpańskiego hiszpańskiego hiszpańskiego
marzysz że wyjdziesz za rybaka-marynarza-kapitana
dalekich nie kończących się rejsów
że będziesz żyć w willi na brzegu oceanu
jeść winniczki
i maleńkie dziewczynki-ostrygi
wysyłać listy do mamy i taty
pocztą elektroniczną
mówią że Kolumb nie mógł usiedzieć
na starych śmieciach
my tu Nowego Świata nie widzimy
i chwała Bogu
sam Papież wysyła do nas listy
szczegółowo opisuje co się obecnie dzieje
ile jeszcze zostało do końca świata
zamawia wino z ostatniego zbioru
coś tam dostają rybacy-kraby
którzy kradną naszych chłopców
ale my ich łowimy i odbieramy szczypce
a chłopców tu i tak mnóstwo
namnożyło się w winnicach minionego lata
mocnych szczupłych
z chrupiącą skórką
pycha
ANDRIEJ KOROWIN
ona uczy hiszpańskiego
Hiszpania buduje nowe statki
kiedy jej syn wyrośnie
obowiązkowo odkryje
jakąś Amerykę
Andriej Korowin – poeta rosyjski, wydawca, organizator i animator kultury. Autor siedmiu książek poetyckich. Wiersze publikował w antologiach i w periodykach literackich Rosji, Ukrainy, Niemiec, Danii,
Finlandii, USA i innych krajów, przekładany na angielski, ormiański, białoruski, gruziński, niemiecki, serbski
i rumuński. Kieruje wieloma projektami, m. in. Międzynarodowym Festiwalem Literackim «Wołoszynski
wrzesień» oraz literackim salonem w teatrze-muzeum «Dom Bułhakowa» w Moskwie.
Migotania 52
słyszę twój dzwonek
nie przestaje dzwonić
widzisz ukochana
życie zwycięża śmierć
lustro i woda
drewniane strzałki czasu
i rozmaryn
moje sny stają się coraz bardziej abstrakcyjne
wysłałem list
do znajomej wróżki
ale mi odpisali
że takiej wróżki nie ma
a pod tym adresem mieszka Bóg
dni przyjęć – wtorek i piątek
od trzeciej do szóstej
24
najważniejsza u kobiety
jest historia jej duszy
nie oczy i nie pupa
nie usta i nie piersi
a ile tysięcy
przeszła jej dusza
aby cię spotkać
wystarczy że nadgryziesz brzoskwinię
a zobaczysz jakiegoś romeo
w zakazanej postawie zastygłego nad julią
hej, a czego ty tutaj szukasz, chłopie
najpewniej powie
odrywając się od wiecznych zajęć
a ty odpowiesz
po prostu lubię brzoskwinie, mój miły romeo
proszę kontynuować i nie zwracać na mnie uwagi
dziś taki piękny dzień
kto tam
kto tam
będzie z nich spływał sok nektar ambrozja
będą mruczeć w naszych rękach
łasić się do naszych palców
łaskotać nas szorstką skórką
ustępować pod lekkim naciskiem palców
jak kobieta wychodzi naprzeciw ukochanemu
obejmując go całym swym ciałem
wpuszczając w swe życie w całości i bez udawania
rozpuszczając go w sobie i rozpływając się w nim
stając się jednym ciałem i duchem
koncentracją czułości
dusze wchodzą jedna w drugą
jakby były wyposażone
w takie instrumenty jak ciała
brzoskwinie to także
wieczni nierozdzielni kochankowie
każdy romeo i każda julia
każdy petrarka, każda laura
i wszyscy kawalerowie-des-grieux
po śmierci stali się brzoskwiniami
to coś w rodzaju pośmiertnego raju
i dalej gdzie wznoszące się niebo
spotyka się w nielotną pogodę
patrz, do ciebie prowadzi je za rękę
niebieskooki chłopiec-samolot
nocami tropikalne ulewy
szumią w mojej dżungli
a ja po całym domu rozstawiam miednice
dlatego że przecieka mi dach
jeśli ktokolwiek mnie słyszy
proszę się odezwać
oceniam kobiety
po chińskich dzwoneczkach
jak wiele ich zadzwoni
kiedy idziemy razem
chińskie dzwoneczki
to najlepszy sposób
dzwonią nie z nudów
a tylko wówczas gdy jest o czym opowiadać
ukochana
jeśli będziemy kiedyś przy forsie
pójdziemy na rynek
i kupimy niebiańskie brzoskwinie
Andriej Korowin
Rys. Marek Przybyła
POEZJA
chińskie dzwonki
niebiańskie brzoskwinie
PRZEKŁAD
K. SZATRAWSKI
POEZJA
Anton Nesterov
Wikingowie
(Jesienny brzeg)
Powoli
znikając we mgle
gęstej i białej
mgle
tłumiącej głosy
tłumiącej
krzyki mew
(ognisko na brzegu
nie doglądane
dopalone
tylko ciepłe węgle)
powoli znikając
i szybciej zapominając
i znikając z oczu
jeszcze wcześniej
zanim dosięgnie linii horyzontu
statek odpływa
aby się stać
ciemnym punktem
na siatkówce
skrzydłem mewy
szmerem otoczaków na brzegu
wszystkim co się nie staje oczekiwaniem
Cieszył się sławą słynnego podróżnika,
potwierdzoną
przez palaczy opium w spelunkach Xiao
i delikatne, jak księżyc Li Bai,
ślicznotki z wesołych kwartałów Południowej stolicy,
jak również przez buddyjskiego mnicha,
który pielęgnował go po ataku
febry złapanej na bagnach.
W pamięci zachował
dotyk setek
żetonów z kości słoniowej,
porcelanowych filiżanek z winem
i starych pergaminów,
których stronice są twarde,
jak opuszki palców nadwornej lutnistki.
I widział Wielki Mur i tysiąc pagód,
i Ogród Cesarza –
ale nigdy nie przyszło mu do głowy,
że zapach tuszu
w podziemnych skryptoriach Lhasy
przypomina zapach krwi zmieszanej
z dymem sziszy
i wiatrem pustyni
za Wielkim Murem –
Tym samym,
rozciągniętym
z zachodu na wschód
i ze wschodu na zachód:
czyje usta są suchsze i gorętsze,
niż usta najukochańszych kobiet –
gdzie do umierającego z pragnienia
przychodzą anioły lub gejsze
– i gdzie znaleziono jego ciało
– ale bez żadnych zapisków z podróży…
***
W godzinie przebudzenia dozorców,
w półślepej mgle poranka,
gdy skrobie po jezdni łopata,
i awanturują się śmieciarze,
chwiejący się na brudnym lodzie –
ocknąć się i widzieć,
widzieć, nie podnosząc powiek:
jak w jakimś śnie,
– że twój pancernik „Potiomkin”
z filmu eisensteina –
odpływa
dalej i dalej
by rozpłynąć się na horyzoncie
– pozostawiając tylko smugę
zacierającą się w pamięci.
Gorzki bełkot Raju.
Rys. Marek Przybyła
ExOrienteLux
***
Pocałunki i lotniska
a dlaczego by nie, mój aniele,
a dokładniej – dlaczego by tak?
Poranne wychłodzenie, pustka
terminali, całkiem bezludnych –
pokrewnych
salom operacyjnym, gdzie
amputacja
odbędzie się prawie bezboleśnie:
tylko smuga kondensacyjna
w pamięci,
tylko smuga,
lekką szramą
na pustym
niebie.
A dlaczego by nie,
mój aniele?
***
Deszcz nie zmywa –
raczej, nawija się,
jak dźwięk na szpulę
magnetofonu:
wystaw twarz
na tę muzykę,
odrzuć głowę –
widzisz – niebo?
Choćby nawet nie całkiem –
czy to nie wszystko jedno:
w słocie
łatwiej przekroczyć granicę.
***
Uśmiechamy się z lekka: kącikiem ust.
Zdecydowanie nie tak szeroko, jak na fotografii,
Gdzie – ciągłe luki:
ruch powietrza,
dziwne białawe wypełnienia,
jak na rentgenowskich zdjęciach…
Jak to, co w pamięci,
tak i tam –
białe jest,
w ogóle wszystko:
szpitalno-białe.
ANTON NESTEROV,
PRZEKŁAD
K. SZATRAWSKI
Anton Nesterov (ur. 1966 r.) filolog, autor prac
poświęconych literaturze i sztuce epoki elżbietańskiej. Przekładał poezję i prozę, m.in. Johna Donna, Tibora Fishera, Raymonda Carvera
i Raya Bradburyego. Pracował jako robotnik
budowlany, przewodnik, dziennikarz radiowy i
25
tłumacz przy wydobywaniu ropy na Syberii. Jako
poeta zadebiutował w 1990 w emigracyjnym
Nową Żurnale w Nowym Jorku. Pierwsza książka poetycka Sen ryby pod lodem ukazała się w
2002 r. – był to wspólny projekt z moskiewską
artystką Iriną Gurową, z którą współpracuje do
chwili obecnej. Kilka lat później do projektu dołączyli muzycy – grupa Igra v kortasiki.
Wspólnie wydali dwie płyty CD.
Gazeta Literacka 25
ESEJ
Adam Buszek
Na zdjęciu Adam Buszek
„Krajobraz w świetle błyskawicy”.
Zbigniewa Herberta przygody z ekfrazą
(część I)
1
wiedzie wprost w mikroświaty pozostałych zmysłów. Retor zwraca przy tym uwagę na wybrane
obiekty, sytuacje, zjawiska i zagadnienia, zachowując wierność antycznej zasadzie głoszącej, że
na opisanie zasługuje tylko to, co budzi podziw
i zdumienie.
Najstarszy model ekfrazy powiązany ze sztuką
retoryczną zaanektują później badacze literatury,
historycy sztuki, teoretycy kultury, ingerując głęboko w jej pierwotny charakter i uświęcone tradycją
pole znaczeniowe. Pomijając dzieje przekształceń
pojęcia odnotować warto te składniki starożytnego
rozumienia, które przetrwały zamęt historycznych
sporów badaczy i artystów, jawią się zatem jako
rdzenne
w międzyznakowej gramatyce spotkania. Miejscem wspólnym
wydaje się tu formuła zaproszenia jako otwarcie
świadome odrębności idiomów, ale i ufające
w komplementarność ich potencjałów: otwarcie
zapatrzone w różnorodność świata i z niej wywodzoną różnorodność metod wyrażania.
Fundatorami pojęcia ekphrasis byli greccy mistrzowie ars bene dicendi. Funkcjonowało ono
zatem pierwotnie jako składnik sztuki oratorskiej:
nie tylko jako „opis”, ale i określony „sposób opisu”. Wygłosić dobrą ekfrazę oznaczało ożywić
przestrzeń wizualną, przetworzyć ją w sugestywną
strukturę dramatyczną zjednującą sobie wyobraźnię słuchacza:
Jeżeli, chłopcze, wszystko to oglądać będziemy jak
sztukę sceniczną, mamy tu do czynienia z wielką
tragedią opowiedzianą w skrócie, a jeśli – jak malowanie, to dostrzeżesz w nim dużo więcej.
– powiada dawny autor. Postulat podszyty był
dyskretnym cieniem rywalizacji poety i malarza:
ten pierwszy mógł odnieść zwycięstwo ukazując
słowami wydarzenia w ruchu. Triumf fundować
miały dwa naczelne przymioty ekfrastycznej prezentacji – sapheneia (jasność, dokładność i wyrazistość) oraz enargeia (namacalność, realność,
żywość wyrazu). Okoliczności narodzin terminu
ukazują znamienne przekonanie starożytnych o
zasadniczej bliskości światów słowa i obrazu.
Właśnie to fundamentalne zawierzenie leży
u podstaw ekfrastycznej obietnicy. Była ona
czymś więcej niż słownym przewodnikiem po
przedmiocie, stymulowała polisensoryczną rejestrację elementów rzeczywistości, odsyłając nie
tylko do artystycznych przedstawień wizualnych,
ale i przestrzeni pozakulturowej: figurą przybliżenia może być miejsce (np. ogród, łąka, miasto,
wyspa, pustynia), pory roku, osoby czy zdarzenia
(wojna, głód, trzęsienie ziemi). Usłyszane natychmiast przegląda się w zobaczonym, zobaczone
2
26
Rys. Marek Przybyła
26
Migotania 52
Literatura jest szczególną przestrzenią spotkania.
Sięga bowiem po język jako artystyczne medium
i to zapośredniczenie reprezentuje poprzez iluzję
spisanego słowa. Sztukę malarską funduje reprezentacja analogiczna. Między światem i artystą negocjuje znak umowny: materialny obraz osadzony w
czterech ramach płótna. Siła złudzenia wspiera się
na sugestii odpowiedniości, potędze plastycznego
wmówienia, które insynuuje faktyczność wyobrażonych elementów. Obie gałęzie sztuki wyróżnia
zatem pośredniczący substrat, występujący w roli
tłumacza pomiędzy stronami. Gdzie w tej formule
mieszka adresat artystycznego przekazu?
Przemawia do niego ekfrastyczna „reprezentacja reprezentacji”. Obraz i słowo zwracają się
osobno do odbiorcy w swoich indywidualnych
językach, ale to sprzymierzenie znaków zdaje się
przekształcać patrzącego z chłonnego „obserwatora” w aktywnego „uczestnika”. Pomiędzy niemym
kodem wizerunku a nieszczelnością narzędzi mowy
czytelnik-widz składa rozproszone głosy w jeden,
tknięty jego subiektywną wrażliwością komunikat.
Warunkiem efektywności spotkania jest aktywna
uważność lektury, rozstrzygająca ostatecznie kształt
świadomej odpowiedzi. Zaproszenie, jakie wysyła
autor ekfrazy, jest zakładnikiem czytelniczej odpowiedzialności, porządkującej tekstowe sygnały,
rozpoznającej miejsca tajemnicze i strefy niewymówione, obrazy naoczne i obrazy domyślane.
Nie chodzi przy tym o wysiloną imitację „jedności w różnorodności”, raczej o sprzymierzoną
wędrówkę znaków, alchemię pragnienia i poczucie obecności. Ekphrasis daje wrażenie przepływu
szyfrów artystycznego przedstawienia i percepcyjnych realizacji, podsuwa oczom wymowną czystość
obrazu i plastyczny puls słowa w skoncentrowanym
tekstowo zbliżeniu.
Zawieszając teoretyczną kontrowersję warto
przyjrzeć się tekstowym wariantom słowno–plastycznej koegzystencji, które w odmiennych formach
wypowiedzi sygnalizują to samo pragnienie spotkania. Rola przewodnika w tej krótkiej prezentacji
przypada Zbigniewowi Herbertowi, który paradoks
literackiej translacji znaków ikonicznych sygnuje na
wskroś obrazowym przybliżeniem metaforycznym:
(...) literacki opis podobny jest do mozolnego przesuwania ciężkich mebli, wolno rozwija się w czasie,
podczas gdy wizja malarska jest nagła i dana jak
krajobraz ujrzany w świetle błyskawicy.
3
Esej Martwa natura z wędzidłem jest próbą
uchylenia zagadki jednego z najbardziej tajemniczych malarzy w dziejach sztuki. Rozeznaniu umyka zarówno powikłana, naznaczona mrocznymi
epizodami biografia artysty, jak i jedyne ocalałe
dzieło – inspirujące wyzwanie dla komentatorów,
przedmiot utrapień historyków sztuki, badaczy alegorii i kulturowych tropów. Spotkanie z płótnem
rozpisuje poeta na przemyślnie skomponowane
etapy. Prologiem jest zapis olśnienia, dojmującego
przeczucia wyjątkowości doznania, odróżnionego
wyraźnie od „przypadkowych spotkań w tłumie
arcydzieł”. Tekstowy kadr bezradnej ekscytacji w
obliczu dzieła przechodzi natychmiast w skrupulatne, rzeczowe sprawozdanie z samego wnętrza
przestrzeni malarskiej. Zwięzłą enumerację wyobrażonych elementów – dzbanka, kielicha, zapisu
nutowego, fajansowych fajek, wreszcie fascynującego przedmiotu rozpoznanego później jako
wędzidło – kończy znamienne wyznanie:
Najbardziej fascynujące było tło. Czarne, głębokie
jak przepaść, a zarazem płaskie jak lustro, dotykalne
i gubiące się w perspektywach nieskończoności.
Przezroczysta pokrywa czeluści.
Poetykę eseistycznej migawki przecinają dyskretnie jakby nagłe skoki w przepaść: oto wspomnienie estetycznego wstrząsu przechodzi nieoczekiwanie w pozornie stonowany inwentarz
wyobrażonych na płótnie rekwizytów, wreszcie
uroczysty spokój cierpliwego wyliczenia zostaje
zagłuszony przez odurzający nacisk zagadkowego
tła. Tak spotykają się starożytne wsporniki autentycznej ekphrasis: sapheneia (sugestywna precyzja wyliczenia) i enargeia (nieprzeparta realność,
fizyczna nieomal pochwytność malarskiego tła), a
wszystko poddane starannej kompozycji słownego zbliżenia. Perspektywę płótna zastępują dalej
w tekście spekulacje osnute wokół nielicznych
zachowanych tropów biograficznych, po czym
następuje kolejny nieoczekiwany przeskok w świat
obrazu, niejako powrót do przerwanej kontemplacji. Znaczące przywołanie motywu odbicia
jest jakby śródtekstową sygnaturą ekfrastycznej
formuły reprezentacji reprezentacji , modułu podwójnej mediacji:
<Martwa natura z wędzidłem> ma formę koła lekko
spłaszczonego <na biegunach> i sprawia wrażenie
nieznacznie wklęsłego zwierciadła. Za sprawą lustra
przedmioty nabierają spotęgowanej, nabrzmiałej
realności. Wyrwane z otoczenia, które mąci ich
spokój, wiodą życie majestatyczne i samowolne.
Nasze codzienne, praktyczne oko zamazuje kontury,
dostrzega tylko mętne, splątane smugi światła.
Nieuprzedzone oko poety rejestruje zatem
zimne, okrutne, chciałoby się rzec – kliniczne –
światło płótna, by ponownie obwieść misternym
spojrzeniem linie przedmiotów zamykające płaszczyznę, otchłanny miąższ tła. Powtórny tekstowy
rentgen malarskiego mikroświata odznacza się już
plastycznym rozwinięciem, pogłębionym rzutem
przestrzeni, odtwarza zastygły puls martwej natury.
Ma wszelkie cechy rytualnego wtajemniczenia w
intymny półmrok wizualnej obietnicy.
Ekfrastyczna reprezentacja uwolniona od mimetycznego dyktatu nie musi już zastępować, ale
przywołuje i w częściowej choćby skali uobecnia
to, co nieobecne. Jej obietnica obecności zakłada stałą, nieusuwalną i twórczą ambiwalencję
między tym, co przedstawione, a tym, co przedstawić się nie daje.
ESEJ
(część II)
4
Jeśli tożsamość ekphrasis jako międzyznakowej
figury uobecnienia ma zostać zachowana, to tylko w
niezbywalnym modusie przywołującego ożywienia, w
nasyceniu literackiego studium krwią realności. Obraz
jest zatrzymaną w malarskim kadrze opowieścią, swoistym „dzianiem się” w domyślanym ruchu, poprzez
sugerujący nacisk gestu, teatr walorów, kolorystyczną
narrację. Taką właśnie propozycję składa nam autor
„Struny światła”
w zachowanym fragmencie
nieukończonego eseju Mistrz z Delft, a także w wierszu
opatrzonym tytułem słynnej rzeźbiarskiej sceny – Wit
Stwosz: Uśnięcie NMP.
mechanizmów percepcji dzieł plastycznych. Siłą artystycznego przetworzenia symuluje wizualne wmówienie. Relacjonuje, w jaki sposób odbiorca przechodzi
od wrażeń zmysłowych po pozaobrazowych (gdy
widzeniu towarzyszy muzyka), by wreszcie dostąpić
przeżycia religijnego.3
Tym razem dramat obywa się bez wprowadzenia,
a temat zostaje przedstawiony już z pierwszą inwazją
literackiej metafory. Korpus zdarzenia budują poetyckie figury ekspresji, tkanej burzliwymi animizacjami,
poetyckim rzeźbieniem w barwach i kształtach, obrazującym rozdarciem przestrzeni i zamętem gorączkowych gestów:
Wczesne płótno Vermeera Scena u kuplerki z muzeum drezdeńskiego jest jedynym dziełem mistrza z
Delft, jakie autor Napisu zdołał eseistycznie nawiedzić. Początek przypomina wyimek z krytycznego
komentarza historyka sztuki. Uwagi nad możliwymi
źródłami inspiracji, sugestie warsztatowe sąsiadują z
syntetyczną dokumentacją kolorystycznej organizacji
obrazu. Stateczną poetykę rzeczowej analizy narusza
retrospektywny zwrot wywodu:
Jak namioty przed burzą marszczą się złote opończe
przybór gorącej purpury odsłania piersi i stopy
cedrowi apostołowie unoszą ogromne głowy
nad wysokością zawisa broda ciemna jak topór4
Średniowieczny poliptyk przemawia językiem pełnym wzruszenia i grozy. Za chwilę poeta wyszepta
pozdrowienie cudu. Dramatyczne przedstawienie
przekształca się w ożywione misterium:
Ale zanim moje oko powędrowało w stronę dramatu,
co wydaje się przecież naturalne (zaspokoić przede
wszystkim ciekawość tym, co się dzieje w obrazie ),
uwagę moją pochłonął znajdujący się na pierwszym
planie stół przykryty wzorzystym dywanem. Zajmował on niemal połowę obrazu.1
Kwitną snycerskie palce. Cud się dłoniom wymyka
więc kładą je na powietrzu – powietrze się burzy jak struny
Gwiazdy się mącą na niebie z gwiazd jest także muzyka
lecz nie dosięga ziemi i trwa wysoko jak luna.
Perspektywę naukową wypiera zatem niespieszny, niepodległy szlak widzenia amatora–miłośnika.
Zatrzymanie uwagi na malarskim detalu uprzedza w
jednym zdaniu późniejszą „rekonstrukcję dramatu”.
Otwiera więc wyobraźnię widza–czytelnika na timbre
sceny utrwalonej na płaskiej powierzchni malarskiego
płótna. W następnym tekstowym zbliżeniu eseista
odwija dramaturgiczną ekspozycję tematu: przedstawienie bohaterów, sygnał wydarzenia, szkic scenografii. Tkanką literackiej wędrówki w głąb obrazu jest
napięcie utrwalone w trójkącie postaci, oddane przez
poetę surowym i dobitnym tętnem zdań. Ekfrastyczny „retor” nawet nie próbuje uciszyć wzburzonych
emocji. Oddaje im głos w samym nurcie opisu, ale
niekiedy jakby „na stronie”, pod osłoną nawiasu.
A Panna Maria usypia. Idzie na dno zdziwienia
trzymają ją w wątłej siatce umiłowane oczy
upada coraz wyżej jak strumień przez palce przenika
a oni schylają się z trudem nad wstępującym obłokiem
Między „dnem zdziwienia” a zenitem wniebowstąpienia wątłe wyznanie umiłowanych oczu. „Upadać
coraz wyżej” oznacza przeniknąć fenomen widzącej
wyobraźni. Na jeden moment znakowego zbliżenia
wstrzymana rzeźbiarskim dłutem wędrówka kształtu
oddaje swój niemy głos mowie poetyckiego wglądu.
Milkną otchłanie między formami artystycznego wyrazu, gramatykami lektury, zapisu i widzenia. Ekfrastyczna obietnica obecności spełnia się pod powiekami,
snując opowieść zobaczoną, to znaczy: przeżytą.
6
W nieukończonej serii Mali mistrzowie pojawia
się malarz zwany „niemową z Kampen”. Portrecista
zim niderlandzkich miasteczek przemawia cicho jak
śnieżynka na ustach. Krajobraz zimowy z łyżwiarzami
Hendricka Avercampa autor ekfrazy omawia z baśniową czułością. Wszystko, co możliwe, a niekoniecznie
prawdopodobne, ma tu prawo do istnienia.
Wsłuchajmy się w przytulną bryłę miejskiego browaru:
… bursztynowo ciepły, z zaciekami czerwieni, rozłożysty, twór raczej piekarza niż architekta, malowany z
wyraźną predylekcją do asymetrii, browar – rzekłbyś
– stojący dęba, bo linia szczytowa budowli prowadzi
do nieba.5
Kolory malarza mają „świetlistość minerałów”,
kościół jest „zielony jak turmalin”. Warto, a niekiedy
wręcz niezbędnie należy, lekceważyć sobie wszelkie
logiczne prawidła budowania malarskiej przestrzeni.
Po to, aby powołać świat dla bezkarnej współpracy
wyobraźni i oka. Świat, który można zmieścić w dłoni
i obracać niczym kalejdoskopową kulę. Bo wszystko,
co pod dotykiem światła, rzuca swój cień. Bo między okiem a przedmiotem miliardy strun gotowe są
przyjąć nasze palce.
Bo kresem jego obrazów nie jest linia horyzontu, ale
delikatne, prawie niewidoczne zetknięcie błękitnozielonych szarości.6
*
Jeśli istniała kiedyś – jak twierdzą niektórzy – „mowa
stwarzająca”, to artyści słowa i obrazu noszą pod
powiekami powidoki jej głosek.
1
Zbigniew Herbert, Mistrz z Delft, Warszawa 2008, str. 71-72.
2
zob. tamże, str. 72.
3
Por. Maria Berkan – Jabłońska, Wizje sztuki w twórczości
Zbigniewa Herberta, Łódź 2008, str. 119.
4
Zbigniew Herbert, Wiersze zebrane, Kraków 2008, str. 556.
5
Zbigniew Herbert, Mistrz z Delft, dz. cyt., str. 46.
6
Tamże, str. 47.
Za dziewczyną stoi żołnierz w kapeluszu o miękkim
szerokim rondzie, spod którego opadają na ramiona
gęste włosy. Ma na sobie czerwony kaftan (symbolika kolorów jest tu banalnie jednoznaczna). Lewą
ciężką łapę położył na piersi dziewczyny posesyjnym
gestem; prawą ręką odlicza monety, które rzuca na
wyciągniętą dłoń wybranki – to spotkanie rąk odbywa się w samym środku obrazu (...) Za plecami
pary – stręczycielka w czarnej chuście wysoko upiętej
na głowie, o twarzy brutalnej, lustruje świdrującym
spojrzeniem transakcję. Jest to zupełnie wyjątkowy
w całej twórczości Vermeera portret, tak jakby w
nagłym porywie gniewu i rozpaczy ów malarz cichego
liryzmu postanowił ukazać twarz Zła.2
Komentarz etyczny przenika twarze i gesty postaci. Obraz jest opowieścią w ruchu, tylko pozornie
zatrzymaną w malarskim kadrze. Nie musimy oglądać drugiej strony zawiązywanej transakcji. Narratormówca unaocznia: „wszystko jest tutaj, popatrzcie”.
Kolory, cienie, plamy światła, rysy twarzy i linie sylwetek przedmiotów czy ubrań – oto, powiada poeta,
ruchome figury erotycznego zawłaszczenia. Twarzą
do widza toast za powodzenie procederu wznosi oślizgłym uśmiechem osobliwy muzykant. I tylko wzorzysta
opowieść, jaką snuje dywan, pozostaje niedostępna ludzkiej mowie. Rąbka tajemnicy uchyla poeta,
sugerując, że wnikliwe lata jego śledztwa przyniosły
bezcenne odkrycie:
(Dopiero znacznie później zrozumiałem, dlaczego
Vermeer wznosi przed widzem te swoje barykady
przedmiotów).
27
5
Jeśli wizyta złożona Vermeerowi przypominała szkic malarskiego dramatu, to poetycka transpozycja słynnej rzeźby z ołtarza Wita Stwosza zdaje się
jego ekspozycją spotęgowaną do granic możliwości
słowa. Wiersz jest spektakularną próbą odtworzenia
Rys. Marek Przybyła
Ekfraza jest drogą wtajemniczenia.
Gazeta Literacka 27
PIÓREM MALARZA
Zbyszek Ikona - Kresowaty
W
ielu z nas kocha się w malarstwie rosyjskim w jego
kolorystyce i wierności obyczajowej… Rosyjski artysta
malarz Ilia Maszkow urodzony 29 lipca 1871 we wsi Michajłowskiej nad – Donem jest twórcą oryginalnym - takim
okazał się od samego początku, zaistniał jako wyjątkowytytaniczny gigantoman , dlatego po studiach został
od razu wziętym członkiem grupy „Bubnowyj Walet” w
Moskwie. A trzeba powiedzieć, że należało wtedy pokazać nie lada co i być ciekawym - Najciekawszym z
jego życia twórczo - artystycznego jest fakt, że w okresie
najtrudniejszym: totalitarnej transformacji porewolucyjnej,
udało się jemu jako znanemu artyście, utrzymać w środowisku, nie będąc nękanym przez bolszewików i pozostać na
czele najważniejszych awangardowych malarzy rosyjskich
aż do końca swego okresu twórczego. Zatem wspomnijmy fakty: naukę i drogę twórczą rozpoczął w 1890 roku
na moskiewskiej Szkole Malarstwa Rzeźby i Architektury,
terminując pod kierunkiem Walentina Sierowa i Konstantina Korowina. Ilia uczył się malarstwa także w pracowni
Apolinarego Wasniecowa. W czasie studiów wyróżniał się
zamiłowaniem do jaskrawej kolorystyki i osadzania tej ory-
łem- Ilia Maszkow nigdy nie wzorował się na
malarzach okresu z tzw. „Bud Paryskich”,
gdzie wielu migrowało po szkołach, nie
komunikował się z tamtą mekką sztuki, a
jednak doszedł do podobnych imaginacji
i technik dorównując ówczesnym imaginacjom całej awangardowej sztuki europejskiej – Wracając do innych tematów artystycznych, zwłaszcza do malowanych scen
– trzeba powiedzieć, że budował on bardzo oryginalnie
ekspansywne kompozycje ... Malował, być może jak wielu
wybranych charakterystycznych przyjaciół, choć czasem
analogicznie - wydaje mi się, w stylu nie co odbiegającym
od Marca Chagalla, który także był kolorystą. Postacie u
Ilii Maszkowa rzadko lewitują, ale są jakby związane z sobą
emocjonalnie, związane na żywo – W pewnych cyklach
obrazów przejawiały się inspiracje folklorem i bardzo oryginalnym wyraźnym wystrojem malowanych wnętrz, obrusów
(pod martwymi naturami), czy faktur na tłach, gdzie np.
w centralnej części malowanych drugoplanowo postaci
pojawiają się dodatkowe tła, lub kurtyny, współgrające z
postaciami pierwszoplanowymi, np. w towarzystwie koni
– Pojawiają się też w tle okna jako kolejne mniejsze tła…
co w efekcie tworzy wielowymiarowość całej perspektywy, a nawet sceny teatralne – To bardzo ciekawy niepowtarzalny charakter metafizyczny danej chwili i miejsca,
taki stan rzeczy dobarwia i dopowiada o niesamowitej
namiętności i pasji tego twórcy... I tu jeszcze raz trzeba
zawrócić do początków, kiedy patrzymy na ten pierwszy
Maszkow malarz kolorysta – nie komunista
ginalnej formy kolorystycznej w swoich różnych cyklach
malarskich. Jeżeli wziąć pod uwagę wszystkie martwe
natury artysty, od których zaczynał także portrety i malarstwo sytuacyjne oraz pejzaże obdarzone słońcem, są
one od samego początku malowane bardzo soczystymi
barwami. Były przecież malowane ekspresyjnie i łączone
pogrubionymi finezyjnymi ciemnymi liniami, co stwarzało
niesamowity kontrast - obrazy te, jak na ówczesny okres,
bardzo epatowały - „świeciły” i przyciągały oko widza. Tak
zakomponowane cale cykle wspaniale harmonizują z sobą
w dalszym okresie twórczym - Pokazują jak powstawały
poszczególne etapy twórcze artysty i choć to bardzo różne
tematyki, jak: (wspomniane) natury, pejzaże i krajobrazy
czy nawet akty, są one niezwykle kreowane osobowo.
Wiemy, że sztuka nie zna granic i szybko rozprzestrzenia
się wokół, o ile przemawia werbalnym charakterem do
widza, to Ilia Maszkow, wiedzący czego chce, stawiał
przede wszystkim na odrębność. Wiemy dziś, że wówczas
zamierzył on taką formę, jakby wręcz zapożyczył z mekki
malarstwa z Paryża, ale to nie prawda – On sam stworzył
swój styl zarażając obszary wolne w malarstwie rosyjskim
do zagospodarowania... Jak patrzymy dziś, nawet po tak
długim czasie, malowane obiekty są wciąż bardzo świeże,
a przecież to co najmniej sto lat wstecz – Jak wspomnia-
28
28
Migotania 52
okres twórczy Ilii Maszkowa zauważamy jak sukcesywnie
stopniowo ekspresyjne smugi farb wibrują, a nawet eksplodują, są zawrotne dla tych wyważonych, zdawałoby
się spokojnych, kompozycji gdzie dominują jasne zielenie i
przejrzyste błękity, ugry, pomarańcz… To widać, znów przy
naturach martwych np.: z arbuzami czy dyniami, a także
w tych specjalnie zestawionych kompozycjach, o których
napomykam, celowo zakomponowanych, czy choćby w
sportretowaniu samego aktu. Farby są tu nakładane uderzeniami pędzla w stylu zbliżonym do abstrakcji podświetlonej
światłem: iluminacyjnie cienie są wtedy konkretne, ale co
ciekawe harmonijnie współgrają i spływają z obiektu to
znów nawracają wzrok na siebie i współpracują z sobą
tworząc efekty iluminacji trój-wymiaru całej perspektywy
na danym obrazie. Jest to wręcz ważną kwintesencją każdego dzieła tamtego okresu awangardy. Zdarzało się tak,
że malowane „ludowe” rzeźby rosyjskie w tych martwych
naturach pojawiają się na pierwszym planie i w ich tłach
drugoplanowo, wibrują (wspomniane już) sylwetki na obiektach lub zwierzętach – To odrębność… odrealniony widok
– świat nowej wizji kompozycyjnej, czasem z pogranicza
cyrku, czego nie brakowało artyście. Główną gamę barwną olejów na płótnach wyznaczały same tony (kolorów)
mówiące przede wszystkim o nastroju medium artysty, to
tony przede wszystkim „niezabrudzone” brązem lub czernią.
Pojawiały się one jednak oszczędnie np. obok czerwieni czy
ultramarynu... Jednakże dalszą materię malarską tworzyły
wciąż warstwy nałożone na siebie bezpośrednio na płótnie
i ekspresyjnie rozprowadzane... Wydaje się, że trzeba było
do takiego stylu odwagi, ale ta ekspresja była zapisana w
cechach artysty. Twórczość Ilii Maszkowa zaliczana jest dziś
do bardzo ważnej – przełomowej transformacji artystycznej
jaka następowała w całym nowym malarstwie rosyjskim.
Jest wręcz łącznikiem malarstwa wywodzącego się z Ważnych Szkół Rosyjskich prącego ku malarstwu europejskiemu.
Malarstwo rosyjskie we wszystkich swoich okresach było i
jest jak wiemy bardzo namiętne i zmysłowe… Jest bardzo
bogate i jedyne w swoim rodzaju. A malarstwo Ilii Maszkowa to twórczość szczególna nasączona nie tylko tematyką
refleksyjną budowaną na imaginacjach burzliwego czasu w
Rosji, ale i danego okresu… Okres tworzenia Ilii Maszkowa
to czasy pozornie napawające wzniosłością i nadzieją oraz
swobodą i nowym oddechem... Maszkow doświadczony
artysta wchodząc później siłą rzeczy w okres po rewolucyjny
społecznie nie malował socrealistycznych scen i postaci,
unikał kontaktu z decydentami… unikał po prostu… sierpa i
młota… Pokazywał jedynie nastroje i zew ducha oraz stan
bystrości społecznej… Twórczość Ilii Maszkowa to przede
Grosz
szczęśliwy grosz plącze się po kieszeni
zaczepnie puszcza oko
potajemnie obserwuje
POEZJA
Paweł M. Wiśniewski
czuje się nieswojo w jego towarzystwie
podpatrywany
pozbawiony drogi ucieczki
grosz wybity w 2012 roku
21 grudnia
wykorzystał nieuwagę
wyskoczył
podskakując krzyczał
wolność, wolność
Krzesło
krzesło nie czuje się dobrze
boli prawa frontalna noga
po wczorajszym bożonarodzeniowym balu
nie pomaga ibuprofen
wszystkim transformacja ideowa i estetyczna ukazująca
jędrność społeczną i bunt...
Należy zatem wrócić i wspomnieć, że Ilia Maszkow
zaraz po ukończeniu studiów założył własną pracownię, chcąc być odrębnym malarzem, wykształcił wielu
uczniów, a kilku z nich zaistniało szerzej i na stałe
weszło jak on do malarstwa rosyjskiego. Wspomnieć
należy, że do jego uczniów zaliczali się m.in. Wiera
Rochlina, Paweł Sokołow-Skala i Magdalena Werigo.
Dziś Jego obrazy znajdują się m.in. w zbiorach Galerii
Trietiakowskiej i Muzeum Rosyjskiego w Petersburgu i
wielu zbiorach prywatnych za granicą. Działał prężnie
i nie poddawał się celom rewolucji 1917 r. Stawał się
już bardzo znanym malarzem, choć nie politykował,
ale jakby „na odczepnego” popełnił zaledwie kilka
obrazów symbolizujących epokę bolszewicką w Rosji,
ale kiedy żyje się w oku nowej władzy która rządzi bezgranicznie… chcąc mieć wpływ na wszystko - artysta
musiał chronić siebie oraz swoje środowisko – Owszem!
popełnił później kilka dzieł hołdujących bolszewizm
– A to zdarzało się artystom wszelkiej maści, gdy byli
pod presją psychiczną i fizyczną, kiedy stawiani wobec trudnych wyborów i ich skutków musieli wciąż
wybierać – My jako Polacy dobrze ten stan rzeczy
znamy, kiedy w sztuce panował socrealizm?
Reasumując można powiedzieć: malarstwo Ilii
Maszkowa jest niesamowite estetycznie… oryginalne
i bardzo kolorystyczne, szczere, a tym samym bardzo
osobliwe... Twórca cały czas malował intensywnie, ale
i dawał do rozumienia wszem i wobec, że to jego
malowanie nie jest aż tak ważne dla dysydentów
systemu bolszewickiego czyli politycznego – a taki
zawsze pozyskuje dla siebie twórstwo wszelkich artystów. Dzięki temu jego styl pozostaje czysty - raczej
pokazuje obyczajowe elementy, energię duchową,
pokazuje podskórnie ludowość i charakter ludzi, nie
jest skalane socrealistycznymi symbolami i komunistycznymi gwiazdami co bardzo nastraja… – Pytanie:
jak malarstwo to przetrwało? – Nie jest wiadomo do
końca, ale jest ono jak inne dzieła pewnego rodzaju
dokumentem ukazującym wigor artysty i odbiorcy w
tamtym surowym i siermiężnym okresie nieustającej
filozofii możnowładztwa …
- Artysta zmarł 20 marca 1944 w Moskwie, jako
wielki znany twórca nie zarażony choroba komunizmu...
ZBYSZEK IKONA - KRESOWATY
diagnoza – obumarcie rdzenia
skutek – agonia do spalenia
Mechanicznie, fizycznie
dwa obroty w prawo powinny wystarczyć
postępując zgodnie ze wskazówką
przekręcam srebrną gałkę
pomoc nie była niezbędna
bliskość na wagę złota
przypatruje się człowiekowi myjącemu okna
Wierszmetelion
czasami słowa nie przychodzą od razu
nie maszerują gromadami
jak na wojskowej paradzie
czasami widok nieba okrytego znakami
smak gorzkiego piwo w przydrożnym barze
nie przywołuje melancholii
czasami obawa o samych siebie
zmusza do refleksji
dryfuje poprzez czas
biec tam i z powrotem
bez przyczyny
bez rutyny
iść na skróty
śmiesznie bezbarwnej
rzeczywistości
powtarzać czyjeś nieznane zdania
zaczerpnięte z powieści przełomu wieków
uciekać przed nieznanym
uciekać w nieznane
tak szybko,
tak szybko
czasami jest to błahostka
niczym jesienią liść spadający z drzewa
kawałki szkła z rozbitej filiżanki
Punkt informacyjny
różane sztylety sprawiają cierpienie
29
boleśniej
zabliźniają rany
jeśli na pewno, po długim oczekiwaniu w kolejce
wiara wypełnia gliniane naczynia
sprinterzy krzyczą na całe gardło
wzajemne informowanie
kto komu jest podległy
marginalizowanie oczywistości
każdorazowo powtarzane
pozbawione rzetelnej otoczki
Gazeta Literacka 29
ESEJ, ESTETYKA
Małgorzata Dorna - Wendrychowska
P
Ucieczka do
„miejsc autobiograficznych”
w malarstwie
isząc na temat miejsc autobiograficznych często używa się terminu „pakt autobiograficzny”. Pakt to coś
więcej, niż tylko umowa, pakt to porozumienie tajemne,
skierowane zazwyczaj przeciwko komuś lub czemuś. Pakt
można zawrzeć nie tylko z odbiorcą dzieła sztuki, ale i (jak
uczy tradycja literatury romantycznej) nawet z diabłem.
Awangardziści i prowokatorzy, owi wielcy buntownicy,
eksperymentujący z tworzywem, materią obrazu i formą
– zawierali tajemne pakty z zaskoczonym i obowiązkowo,
zbulwersowanym odbiorcą. Twórcy skazani (ostatecznie i
dożywotnio) na rolę „Mistrzów” – z dobrze poinformowanym o ich zamierzeniach i intencjach – krytykiem. Młodzi
adepci akademii – ze swymi profesorami, a pozostający
zwykle w tle, traktowani z lekką pogardą, nieprofesjonaliści
– z kręgiem znajomych i przyjaciół. Zawsze jednak sam
fakt zawarcia paktu – pozostawał warunkiem zaistnienia
dzieła, zamanifestowania obecności artysty.
Decydując się na osobisty, zazwyczaj bardzo intymny kontakt z dziełem sztuki – podpisujemy szczególny rodzaj paktu, podobnego do tego, jaki zawiera
autor powieści autobiograficznej z czytelnikiem.
Podczas jednak, gdy tekst literacki poznaje się
powoli, studiując kolejne rozdziały lub sceny, wchodząc coraz głębiej w świat wykreowany przez pisarza
- obecności dzieła sztuki doświadcza się w nagłym
akcie iluminacji, objawienia. Zarówno jednak wybór
wystawy plastycznej, jak i wybór książki wymaga od
odbiorcy szczególnego przygotowania, wiedzy.
Do galerii (podobnie jak niegdyś do teatru) chodzi
się przede wszystkim „na nazwiska” i wydaje się, że
podobnie miłośnik „dobrej” literatury nie zdecyduje
się, w sposób pochopny na zakup książki nieznanego
sobie lub „wątpliwego” autora.
Tak, więc zawarcie paktu z odbiorcą, w takim
rozumieniu jakie proponuje współczesna teoria literatury - to (na gruncie sztuk wizualnych) podjęcie
pewnej gry z widzem, której celem staje się ujawnienie psychologicznego portretu artysty, portretu
który (podobnie jak w tekście literackim) można odczytać ze struktury kompozycji, z doboru motywów i
typowych rozwiązań, metaforyki, obrazowania i stylu.
Podobnie jak w literaturze, która stanowi w istocie
formę rozmowy, dyskursu i której dialogiczny charakter
nie budzi dziś wątpliwości - mamy wielość portretów
nadawców i odbiorców (immanentnie zawartych
w dziele) – tak samo dzieje się w plastyce. Inny bowiem będzie „autoportret ukryty” malarza realisty,
inny kogoś, kto czując się członkiem artystycznej
awangardy pozwala sobie na szkicowość, chropawość formy, na zaskakiwanie odbiorcy konceptem i
niezwykłą, celowo bulwersującą metaforyką, jeszcze
inny – świadomego teatralności gestów, przedstawiciela niegdysiejszej Bohemy.
Przyjmując punkt widzenia współczesnej teorii literatury, w której poczesne miejsce zajmują rozważania
poświęcone analizie cech „dokumentu osobistego”
lub „formy autobiograficznej” – nie sposób oprzeć się
pokusie spojrzenia z tej właśnie perspektywy, z perspektywy dziennika lub pamiętnika na dzieło sztuki.
Podejmując niełatwą próbę zdefiniowania perspektywy autobiograficznej - Małgorzata Czermińska,
we wstępie do zbioru, poświęconego rozważaniom
na temat gatunków dokumentu osobistego, zastrzega: „Niezbędne jest tu jednoczesne uwzględnienie
30
elementu niewątpliwej obecności w tekście jednostkowego podmiotu, nawet jeżeli ta obecność jest
celowo dyskretna. Dopiero równoczesna obecność
perspektywy indywidualnej i dokumentarnej autentyczności (która niekoniecznie jest równoznaczna z
faktograficzną prawdziwością) przesądza o autobiograficznym charakterze tekstu.”
Istnieją zatem artyści, dla których pejzaż okazuje
się pretekstem dla snucia opowieści na swój własny
temat. Pretekstem dla pokazania (za sprawą powracających symboli i metafor, a nawet za sprawą określonej planety barw, czy świadomych odwołani do
30
Migotania 52
konwencji i stylów, kanonów, utrwalonych na gruncie
estetyki i historii sztuki) owego autoportretu ukrytego, który tak bardzo intryguje badaczy i teoretyków
literatury. Wypowiada się na ten temat Małgorzata
Czermińska, wprowadzając termin „miejsca autobiograficznego”, a więc punktu w którym zbiegają się
drogi biografii, wyobraźni twórcy i malarskiej konkretyzacji, dzieła, miejsca wyraźnie odróżnionego od
przestrzeni geograficznej, czy punktu zaznaczonego
na mapie.
„Sądzę, że miejsca autobiograficzne można doskonale wyróżnić również w dziełach innych dziedzin
sztuki” – pisze M. Czermińska – „zwłaszcza malarskiej,
fotograficznej i filmowej, i w związku z tym zaproponowaną kategorię dałoby się przenieść na teren historii
sztuki i kulturoznawstwa.”
Tak, więc to właśnie współcześni pejzażyści zasługują na miano kreatorów przestrzeni wewnętrznych,
owych „miejsc autobiograficznych”, wprowadzających odbiorcę w świat daleki od realistycznych, czy
„fotograficznych” odwzorowań tego, co widoczne i
oczywiste także dla zwykłego miłośnika przyrody, turysty, czy mieszkańca Trójmiasta poszukującego w rytmie
kaszubskich pagórków, sosnowych lasów i mrocznych,
polodowcowych jezior - okazji do odpoczynku, wytchnienia. To właśnie (zbyt często oskarżani o podejmowanie tematów zbyt prostych i oczywistych)
pejzażyści, szukający inspiracji w urokliwym krajobrazie
Chmielna, czy w jakże kameralnych, położonych nad
taflą spokojnego jeziora, Kartuzach - otwierają przed
naszymi oczami bramy ku światom „osobnym”, ku
owym onirycznym, wymarzonym i wyśnionym obszarom, zwykle wyidealizowanym, wspominanym ciepło
i serdecznie, tak jak wspomina się utracone raje. Oni
to wreszcie wprowadzają nas w świat swych artystycznych poszukiwań, w świat często surrealnych wizji,
czyniąc nas świadkami swej autobiografii, tworzonej
krok po kroku, objawianej z rozmysłem, w obecności
i przed oczami zafascynowanego widza.
• Szkic do portretu Józefy Wnukowej.
Wiosną do wnętrza sopockiej pracowni Józefy
Wnukowej, owej cieplej, serdecznej, niezwykle życzliwej ludziom i światu malarki (pracowni mieszczącej
się przy ul. Obrońców Westerplatte, w dawnym pawilonie PWSSP) – wchodziła zieleń ogrodu, fioletowe
kity bzów, cała kipiąca życiem przyroda. Jesienią
okna, oplątane pędami dzikiego wina, graficznym
rysunkiem gałęzi - otwierały się gościnnie ku owym
skrzydlatym gościom, czarnym, niekochanym ptaszyskom, przybywającym tu ze Skandynawii na swoje
zimowe leże. Wnukowa malowała wówczas, jak
lubiła mawiać – „skrzydlate formy”, pamiętny cykl
mrocznych, pełnych ekspresji kompozycji, nazwany
w czasie wielogodzinnych rozmów (przyjaciele wiedzieli, że nie należy tutaj „zaglądać, „wpadać” na
moment, na chwilę) smutnym, metaforycznym mianem „ptaków stanu wojennego”. Wydaje się, że już
wówczas maska ptaka została przyjęta by mówić o
sprawach ludzi niejednoznacznie, nie wprost, a płótna
zaczęły „zaludniać” nie tylko teatralne, patetyczne
kruki i orły, ale także zastygłe w cierpieniu, zamyślone
mewy, tajemnicze sowy i puchacze, wpatrujące się
natarczywie w oczy odbiorcy.
Żyjąc w cieniu metafizycznych, obdarzonych walorem mrocznej duchowości pejzaży Północy, pamiętając surowe, nieprzyjazne człowiekowi krajobrazy
Norwegii, zapisane czernią i bielą na płótnach powstałych z podroży wzdłuż wybrzeża od Bergen po
Nord Cap – artystka wybiegała (jak zawsze młodzieńczo i zwiewnie) na spotkanie znanych z prozy Josepha
Conrada, przepalonych słońcem, niemal zbielałych
w upale dalekich, południowych, wyidealizowanych
mórz. Gdy morza były odległe – wyjeżdżała po prostu na Kaszuby, gdzie łąki pachniały macierzanką i
mięta, gdzie siwe czupryny piołunów kłębiły się bujnie
po miedzach, gdzie (patrząc na skąpane w deszczu
jezioro) można było posłuchać radiowego koncertu
poematów Franciszka Liszta, poświęconych św. Franciszkowi, co to „chodził po falach”.
Muzyka i literatura stanowiły dla Wnukowej niekończące się źródło inspiracji. W psychologicznej prozie
Josepha Conrada, w upale dokonywały się wielkie,
romantyczne wybory, poematy muzyczne Liszta, zwróciły jej uwagę ku postaci skromnego, żyjącego w
kontakcie z Naturą - świętemu. Sama nie szukała
rozgłosu, cechowała ją owa miłosna pokora wobec
tego, co piękne, wykraczające poza doświadczenie
zwykłego, zmysłowego poznania.
Świat wartości materialnych ograniczyła do koniecznego minimum, wybierając ascezę pracowni
– koncentrowała się wyłącznie na dbałości o warsztat, na gromadzeniu owych prostych, niezbędnych
narzędzi, które umiejętnie wykorzystywane pozwalały
na kontakt, na rozmowę z drugim, jakże ważnym,
pojmowanym na prawach Persony, człowiekiem.
Zatem w pracach zgromadzonych w prywatnym
atelier, które w początkach lat dziewięćdziesiątych
ubiegłego stulecia stanowiło jeszcze wielką, jakże
osobną, celowo wydzieloną scenę – rozgrywał się był
nieustanny dramat, owo zderzenie tradycji romantycznej Północy z kulturowym dziedzictwem świetlistego,
milczącego, jakże jednak trwałego - Południa. Źródeł tego dramaturgicznego kontrapunktu, celowego zderzenia i charakterystycznych dla tego okresu
twórczości Wnukowej kontrastów - upatrywać należy
w samotnych wyprawach artystki brzegami dzikich,
skalistych fiordów, a szczególnie na niewielką wyspę,
położoną w pobliżu Alemurd (niedużego, urokliwego miasta) na wysepkę, z której ptaki uczyniły swoje
wrzaskliwe, pełne ruchu, trzepotu - królestwo.
Malując – zapisywała monologi, o morzach południowych, o ptaszyskach, o pagórkowatym pejzażu
okolic Chmielna, o głębokim i mrocznym jarze Raduni.
Malowała zawsze, nawet „nie malując” utrwalała
swe pomysły na kartach niewielkich notesów, pełnych skromnych szkiców i rysunków... Zbiór takich
osobistych dzienników pokazała mi po powrocie ze
swej wymarzonej podróży na statku „Artur Grottger”,
mówiąc o dotknięciu Absolutu, które wówczas bardzo
blisko, dogłębnie odczuła i które pozostało z nią już
pewnie do końca.
- Jak namalować upał, jak utrwalić na płótnie
kolor nieba, które nagle nieruchomieje nad morzem,
tworząc przytłaczającą kopułę? – zapytywała, zdając
się nie dostrzegać mojej obecności - Jak zapisać owe
niuanse fioletów, rozbielonego ugru, zapach kopry
dźwiganej w porcie przy wyładunku statku? I nie pisz
o Conradzie. (dodawała stanowczo, despotycznie)
- Nie pisz o Conradzie, proszę. Nie mam prawa
dodawać swym obrazom wielkości, która nie jest im
dana. Conrad był wielkim pisarzem, gdybyś napisała
o mojej fascynacji jego powieściami – byłoby to nadużycie, przypisanie sobie jakiegoś moralnego prawa
do Jego talentu i wielkości… Notowałam wówczas
z ogromnym rozczarowaniem te słowa, przygotowując niewielki felieton dla Tygodnika Sopot i czując,
że wytrącono mi z ręki jakże wygodne i bezpieczne
„narzędzie” interpretacji obrazów, których dziesiątki
ustawionych na stelażach pod sufitem - czekało nadal na swój czas, na czas zaistnienia w świadomości
i sercach odbiorców.
Schyłek minionego wieku nie okazał się był jednak przychylny dla sztuki, dla malarstwa wyrosłego
z tradycji polskiego koloryzmu, z realizmu dziewiętnastego wieku, z owej szkoły dobrego warsztatu i
szacunku wobec tworzywa, której dokonania, nazywane ironicznym mianem „sopockich, socrealistycznych sosów” - stawały się coraz bardziej kłopotliwe,
niepożądane, żeby nie powiedzieć – znienawidzone
w sposób programowy i ostateczny. Wnukowa wzbo-
ESEJ, ESTETYKA
gacała tę tradycję o potrzebę pokazania (wzorem
modernistycznych twórców) owej wielości doznań,
doznań nie tylko wzrokowych, ale także muzycznych,
zapachowych, zmysłowych. Obrazy malowane w
Chmielnie „pachniały” kolorami lata, rozbrzmiewały
głosami bujnych, kaszubskich łąk, dając wytchnienie
od wielkomiejskiego gwaru – wabiły (metaforycznie i
dosłownie) Conradowską „smugą cienia”, kładącą
się miękką plamą w jarze, otoczonej bujną zielenią
Raduni. Chropawe formy pól, kameralna bliskość
przestrzeni, piaszczyste wiodące niedaleko, ku skromnym domostwom drogi, mroczne lasy dotykające
nieba, kręte, wydeptane w pożółkłych trawach ścieżki
– wszystko to wiodło artystkę ku owej romantycznej
krainie, która tym, którzy nie czują potrzeby zakorzenienia się w jarmarcznie kolorowym, dotkniętym skazą
popkulturowej tymczasowości, bezdusznie materialnym świecie – zwykła stawać się prawdziwą enklawą
ciszy, miejscem ukojenia.
To tutaj, na Kaszuby właśnie zaprosiła św. Franciszka, a ślad owego spotkania, owych wielokrotnych
spotkań zapisał się był wrażliwą, mądrą refleksją, we
wstępie do katalogu z owej ostatniej, jakże ważnej
wystawy. „A gdyby tak zaprosić Franciszka do Chmielna? Będzie mu tutaj dobrze, tyle ptaków w lesie i
szuwarach, wilki i sarny na leśnych polanach, ryby
w Raduni, cały czarodziejski świat Szwajcarii Kaszubskiej.”
Józefa Wnukowa umarła w 2000 roku, w swym
ukochanym Sopocie. Można ją jednak spotkać, gdy
na polach w okolicach Chmielna pojawiają się stada
kaszubskich wróbli, gdy przez niewysokie łachy wyzłoconego owsa przemyka wiatr, gdy nad zasnutą
przedwieczorną mgiełką, taflą jeziora Kłodno z trzepotem polatuje wodne ptactwo.
Malował tematy najprostsze, bo (tak jak mawiał)
od najprostszych tematów należy zaczynać i na nich
kończyć. Malował zatem po wielekroć pejzaż z okolic
Kartuz i Chmielna, sylwetki Świątków i owych „Chrystusów Frasobliwych”, podpierających charakterystycznym gestem pochyloną głowę, w przestylizowanej, cierniowej koronie, Chrystusów jak wyciosanych
z kawałka litego drewna. Utrwalał też wizerunek,
pradawny archetyp słońca, takiego trochę jak u
Van Gogha, malowanego płasko, na planie koncentrycznie zakomponowanych okręgów. Malował
żaglówki z wyraźnie, schematycznie potraktowanym
trójkątem żagli i wreszcie, sprowadzone do form figur
geometrycznych, typowe dla kaszubskiego pejzażu
murowane kapliczki, kępy olch, piaszczyste drogi i
pola, pagórki, bryły niewielkich domostw i kościołów,
przywodzące na myśl (tak lubiany przez Ostrowskiego)
motyw katedry w Chartres.
Posługiwał się zdecydowanym w rysunku, niekiedy
płynnym obrysem, kiedy indziej – szkicowym konturem,
czasami czarnym, sprawiającym, że praca nabierała
charakteru witrażu, czasami – rozbielonym, szarawym
lub przechodzącym w żółcienie i ugry, czy świetliste
czerwienie, oranże. Kolor traktował szczególnie, odbierając mu prawo tworzenia iluzji głębi, czy perspektywy, nadając mu raczej wymiar symboliczny, unikając
naśladowania natury, oddzielając od zwyczajowo
przypisanych mu znaczeń.
Atelier profesora Kazimierza Ostrowskiego (nazywanego przez przyjaciół bez cienia poufałości, z
niekłamanym szacunkiem – „Kacho”) , mieściło się
przy ul. Abrahama 62 w Gdyni, niedaleko słynnej
niegdyś kawiarni „Cyganeria” , która dzisiaj przeżywa
renesans, stając się znowu miejscem spotkań wszelkiego rodzaju „pięknoduchów”, miłośników sztuki i
oczywiście - artystów.
Pamiętam swą pierwszą wizytę w pracowni malarza, latem 1986 roku, artysty o którym krążyły już
wówczas legendy, o którym w sopockim klubie SPATiF opowiadano barwne anegdoty i który (zapewne
zupełnie wbrew sobie) stał się wykreowanym przez
grupę swych, oczarowanych osobowością profesora uczniów - „Mistrzem”. Sam wolał nazywać się
„Majstrem”, przypominając czasy, gdy terminował
w warsztacie ojca, wykonując napisy na murze, a
po przeprowadzce do Gdyni w latach trzydziestych
ubiegłego wieku – szyldy, tabliczki z nazwami ulic,
liternictwo na burtach statków.
A jednak właśnie jako „Mistrz” został wykreowany
na namalowanym przez Kubę Bryzgalskiego portrecie, pochodzącym z opatrzonej znamiennym tytułem
wystawy, prezentowanej w sopockim BWA w 1985
roku - „Profesor i uczniowie”. Obraz Bryzgalskiego
przedstawiał wizerunek, tak kochanego przez uczniów pedagoga – w zabawnej, nieco karykaturalnej pozie, z marsową miną Napoleona – zdobywcy.
Szeroka, złota rama podkreślała patos dominujących
Rys. Marek Przybyła
• Sekretny portret Kazimierza Ostrowskiego.
na płótnie aksamitnych czerwieni i czerni. Nareszcie
(nie stroniąca od uroczystych panegiryków) krytyka
mogła czuć się usatysfakcjonowana.
Inaczej czułaby się zapewne, oglądając portret
„Mistrza”, namalowany przez Kubę Bryzgalskiego w
pięć lat później, już w czasie pobytu gdańskiego
artysty w Toronto, gdzie malarz ma swoje atelier i
swoją, nie kryjącą entuzjazmu - publiczność. W tej
drugiej wersji, którą można by z powodzeniem nazwać mianem „portretu psychologicznego”, „portretu wnętrza” - widać przede wszystkim wyrazistą
twarz profesora, ową „teksturę” pooranej zmarszczkami, niemal „aktorskiej” twarzy, świadomego swego
miejsca i roli „Mistrza”. Dominuje tu silna osobowość
portretowanego, jego charakter, ten niepowtarzalny
błysk spojrzenia, intensywnego, uważnego, bacznie
obserwującego świat.
„Kacho”, którego prace za wszelką cenę starano się wpisać w jakiś schemat interpretacyjny, a ich
twórcę - traktować wyłącznie na prawach ucznia
Légera - zdawał się nie podzielać ani entuzjazmu
publiczności, ani krytyki. Zażenowany, a może nawet
zakłopotany z lekka – Ostrowski pozostawał programowo na uboczu. Dla niego najważniejsze były prace
następców, ich wrażliwość, intuicja, odkrywana za
każdym razem na nowo – artystyczna osobowość,
indywidualność każdego z nich. Nie kształcił w swej
pracowni naśladowców, mimo, że jak powtarzał z
odcieniem lekkiej ironii – „Légera zrobić łatwo, a
później już powtarzać w nieskończoność.”
Podobno korektę robił chętnie, ale bez potrzeby wydawania ostatecznych wyroków, podejmując
raczej dyskurs, rozmowę, w przekonaniu, że zawód
malarza jest trudny, sam w sobie niszczący, bolesny,
że prowadzący pracownię nie ma prawa niczego
narzucać. Tak, więc gdy latem 1986 roku wdrapałam
się wreszcie, na któreś tam piętro gdyńskiej, przedwojennej kamienicy, targając magnetofon, zdezelowany,
wysłużony „Grunding”, nie kryjąc dumy, że jest „na
kasety” (w latach osiemdziesiątych nagrywano jeszcze „na taśmy”) - bardzo liczyłam na długą, barwną
opowieść o Paryżu, o studiach w pracowni Légera,
o pełnych wigoru sporach i dyskusjach w paryskich
kafejkach, o romansach z pięknymi modelkami. Zanim
udało mi się uruchomić sprzęt, co wymagało jednak
głębokiej wiedzy technicznej - usłyszałam: „Proszę nie
włączać tej maszyny, chyba że chce pani posłuchać
jazzu...” Nie chciałam!
Mówił szybko, trochę niedbale, bardziej do siebie, niż do mnie. Oczekiwał stereotypowych pytań i
oczywiście nie zawiodłam go. Młodzi adepci filologii
z reguły nie doceniają przeciwnika, brak im skromności, pokory, rzadkiej umiejętności słuchania, a ja
byłam dość młoda i bardzo pragnęłam zaistnieć w
środowisku. Ostrowski wyczuł to chyba i bardzo starał
się zniechęcić mnie do pisania.
Siedzieliśmy zatem w pracowni zagraconej ponad
miarę, z dobudowaną antresolą, pełną rekwizytów i
płócien, zagruntowanych desek i kawałków równo
przyciętej tektury, książek i niedorzecznych przedmiotów, jak jakiś hełmofon czołgisty, jakiś kask, chyba
ze stoczni, jakieś gipsowe odlewy, fragmenty postaci, popiersi, puszki i słoje, w których przygotowywał
farby, z reguły gwasz, z domieszką wosku, według
własnej,
31 sobie tylko wiadomej receptury. - Chciałabym napisać poważny tekst o początkach pana
kariery – zaczęłam dosyć niezręcznie, pamiętając że
mój rozmówca nie należał do ulubieńców PRL-owskiej jeszcze wówczas władzy, że obecność jego w
„Akademii”, zwanej do 1996 roku Państwową Wyższą
Szkolą Sztuk Plastycznych (co wyraźnie umniejszało jej
status) – nie była mile widziana.
- O początkach? Jak pani poprzewraca te teczki,
możemy później pogadać. Nazbierało się tego trochę
przez ponad trzydzieści lat…
Tak, więc zostałam poddana pewnego rodzaju cd. str.32
Gazeta Literacka 31
próbie. Myślę, że Ostrowski nie ufał dziennikarzom, nie
lubił oficjalnych rozmów, wywiadów, nie zabiegał też
o popularność. Żył w jakimś własnym rytmie, podporządkowanym rytmowi nadmorskiej przyrody, zmienności
pór roku, co szczególnie widać było w jego kaszubskich
pejzażach, których zachowało się tak niewiele. Rzadko bowiem malował na płótnie, farb olejnych używał
też niezbyt często, jego ukochaną, niezwykle „ulotną”
techniką był gwasz. W konsekwencji kompozycje, które
tworzył okazywały się wielce nietrwałe, nie znajdowały nabywców, nie przechowywano ich w muzealnych
kolekcjach, czasami realizowano je w formie fresku lub
gobelinu i niewątpliwym wyjątkiem okazuje się tutaj tkanina dekoracyjna, tkana tradycyjną techniką tapiserii,
zaprojektowana przez profesora w 1992 roku dla Filharmonii w Bydgoszczy.
W czasie tamtej, pierwszej wizyty, w gdyńskiej pracowni artysty musiałam przejrzeć sterty zakurzonej tektury, papierzysk, rysunków, projektów tkanin i malarstwa
ściennego, szkiców, w których z trudem rozpoznawałam
fragmenty (już namalowanych) obrazów.
Kiedy już bardzo zmęczona, po kilku godzinach przeglądania tej dziwnej i jakże chaotycznej „dokumentacji” myśli i poszukiwań artysty, daleka od egzaltacji i
zachwytów - zamykałam ostatnią teczkę - zrozumiałam
kruchość i ulotność tego, co w istocie profesor Ostrowski
robił. Pożółkłe, postrzępione papiery… Nie spotkałam
nigdy nikogo, kto tak bardzo nie przywiązywałby się
do własnych dzieł, kto w tak nonszalancki sposób kwestionowałby wartość swych niewątpliwych, ważnych,
znaczących dokonań.
Nie udawał skromności – był skromny. Najtrwalsze
okazały się kompozycje malowane na płytach paździerzowych, na dykcie, na pozszywanych kawałkach płótna.
Specyficzny notatnik artysty malarza sporządzony w pośpiechu, z emocją, przypominający barwną układankę,
monumentalny, zgeometryzowany ornament…
Wszystkie te prace cechował celowy brak głębi, powstawały struktury niby domyślane, wykalkulowane do
końca, logiczne, jednak z jakimś piętnem chropowatości,
które drażni, niepokoi wyraźnym dysonansem, ale prowokuje do zastanowienia. Takie też były owe kaszubskie
pejzaże, w których najważniejsze okazywały się barwy
dojrzalej oliwki i cała gama brązów, przechodzących
w ciepłe zielenie żółcieni, pejzaże w których wyraźny,
niekiedy drapieżny kontur oddzielał formy płasko malowanych fragmentów architektury, czy trójkąty rozpiętych
żagli od dekoracyjnie potraktowanej wody i nieba.
Profesor Kazimierz Ostrowski bywał częstym gościem
w pracowni mojego ojca, Romualda Bukowskiego, dyrektora sopockiego BWA, zawsze tak samo ubrany, w
zabawnych spodniach na szelkach, czasem w nonszalancko przekrzywionym berecie, niewysoki, nieco rubaszny,
tajemniczy pan, przypominający nastroszonego ptaka ze
„Sklepów cynamonowych” Schulza.
W domu mówiło się: „Kacho” i brzmiało w tym dziwacznym przezwisku chyba wszystko, co przypisać można
ESEJ, ESTETYKA
cd. ze str.31
32
Rys. Marek Przybyła
32
Migotania 52
było człowiekowi przynależnemu powojennej, artystycznej Bohemie, czym obdarzyć można było kogoś, kto
jakby mimochodem pojawił się w dość hermetycznym
środowisku trójmiejskich plastyków. Wreszcie komuś, kto
emanował (podobnie jak jego obrazy) ciepłem i serdecznością właściwą twórcom, których dzieła okazują
się zupełnie bezinteresowne, powstałe z wielkiej życzliwości wobec świata, z samej radości i esencji życia, z
prawdziwej pasji tworzenia.
• Miejsce autobiograficzne Włodzimierza Łajminga.
„Pracuję w wąskiej gamie kolorów. Gram na półtonach. Mówię szeptem i ciszą. Staram się szukać ciepłych
i chłodnych szarości. Czasami intryguje mnie krzyk, ale
ja maluję ciągle ten sam obraz i pewnie nie chciałbym
krzyczeć.” – mówił w połowie lat dziewięćdziesiątych
ubiegłego stulecia Włodzimierz Łajming, wtedy jeszcze
profesor Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Gdańsku, prowadzący Pracownię Malarstwa i Grafiki.
Siedzieliśmy w jego gdańskiej pracowni, wśród białych
ścian, ustawionych „cyklami” obrazów, wśród nielicznych
niezbędnych przedmiotów i trudno było się oprzeć przekonaniu, że to, co poza przestaje istnieć, odsuwa się daleko, rozpływa, ulega zupełnemu wyciszeniu. Nad filiżanką
parującej kawy – odnalazłam ten dziwny, ascetyczny
świat, znany tak dobrze z jego kompozycji olejnych,
martwych natur, rysunków, pejzaży. Tutaj obowiązywał
porządek, wewnętrzny ład i harmonia, więc może właśnie
dlatego czas zdawał się płynąć inaczej, jakby łagodniej
i wolniej, w opozycji do ulicznego gwaru i ruchu, owej
ferii barw i chaosu starego, odwiedzanego tłumnie przez
turystów, hanzeatyckiego, portowego miasta.
Miałam pisać o kompozycjach olejnych autorstwa
profesora, o jego kaszubskich pejzażach, stanowiących
rodzaj syntezy zapamiętanych sekwencji obrazów z okolic
Chmielna, w istocie pejzażach „wewnętrznych”, abstrakcyjnych, w których dominującymi barwami okazywały
się dobrane precyzyjnie błękity i biele, nasycone delikatnym, pozbawionym konkretnego źródła – światłem.
Rozmowa jednak potoczyła się wówczas inaczej. Łajming
zaczął opowiadać o swych artystycznych przyjaźniach, o
początkach teatrzyków studenckich, o potrzebie eksperymentowania z odmiennymi, niż malarstwo sztalugowe
formami artystycznej wypowiedzi, o legendarnym teatrze
„CO TO”, z którego sceny pojawiają się w pamiętnym
filmie Janusza Morgensterna „Do widzenia, do jutra”.
- „Zatem wszystko zaczęło się w Sopocie... Zdobyliśmy jakiś parawan. Przedtem jeszcze w Zbrojowni Romek
Frejer pokazywał „kukiełki” nad parawanem, za którym
rozbierała się modelka. Nie zawsze była fabuła, niekiedy
wirujące lustra i tylko kolory na scenie. Pamiętam ogromny, podświetlony słój wypełniony wodą. Kręciliśmy tym
słojem, a z góry wlewało się kolorowe tusze. Osiągało
się prawdziwe malarskie efekty. Kolory przenikały się,
grały różnymi formami, kleksami, przechodziły w smugi
i chmury.”
Inaczej, niż w malarstwie profesora, które utrzymane
w rozpoznawalnym, niemal ascetycznym stylu – operuje
gamą stonowanych błękitów, dobranych z wyjątkowym
wyczuciem, wyrafinowanych, w malarstwie w którym cała
dramaturgia treści skondensowana jest na linii horyzontu,
na styku wody i nieba.
- „W malarstwie starałem się osiągać zupełnie co
innego…” – wspominał w czasie naszej rozmowy artysta. – „Malowałem martwe natury i nagle w tych moich „martwych” zabrakło mi przestrzeni. Profesor Juliusz
Studnicki zaprowadził nas na plener do Chmielna. Szliśmy
od strony Garcza i zrobiliśmy sobie odpoczynek na górze. Ta góra była wspaniała, pozwalała na syntetyczne
spojrzenie w pejzaż. Na dole mroczne jezioro, ogromna
przestrzeń, lasy i cała ta melodia kaszubskich pagórków,
wzniesień. Studnicki wtedy powiedział: - Nie malujcie
tego, co widzicie, ale to, co dzieje się między niebem
a ziemią. Odkrył nam pejzaż z Chmielna, ale to coś
więcej. Miał „gwardię”. Ja ciągle jeszcze jestem bardziej
kandydatem, niż „gwardzistą”. Jak mówił o malarstwie ,
to się czuło, że jest poruszony. Najważniejsze rzeczy mówił
szeptem i wykonywał taki charakterystyczny gest palcem,
jakby dotykał materii, zmysłowo odczuwał kolor. Nawet
w bardzo złych pracach poszukiwał miejsc dobrych,
ciekawych i kiedy robił korektę, o nich właśnie mówił.
Starał się wyczuć kolor, dotykał płótna.”
Dla Włodzimierza Łajminga martwa natura, czy pejzaż
– to ślad człowieka w przestrzeni. Jego prace epatują
spokojem. Na pierwszym planie pojawiają się zawsze te
same elementy: kawałek bramy, portalu, muru, fragment
masywnego lustra, przedmioty tworzące prosty, syntetyczny konstrukt. W tle wielka, monumentalna, tajemnicza i
niezbyt wysoka, szeroka u nasady góra, symbol spokoju
i trwania, owej Tajemnicy Stworzenia.
- „Niebo musi być absolutnie gładkie, oko nie może
skakać. A góra? Widzę ją z balkonu mojego domu w
Chmielnie. Na wystawie indywidualnej, kiedy prace wisiały w rzędzie – naprawdę się przeraziłem. Ta góra szła przez
całą salę tak płynnie, jak sinusoida. Raz ją zobaczyłem
z takim blikiem. To moja góra – pomyślałem. Nigdy nie
widziałem jej z bliska. Nigdy na nią nie wchodziłem. Bo
ona jest tajemnicza i tak powinno pozostać. Nie interesuje
mnie to, co na szczycie. Może coś pozorne, zdeptane.
Nie muszę tego oglądać. Na pierwszym planie staram
się zawsze zestawić najciemniejsze z najjaśniejszym.: białe
i czarne, czasami trochę intensywnego koloru. Brama i
lustro... To nie jest dosłownie lustro. Chodzi o spięcie koloru. Więc spinam biele i czernie, żeby zagrały.. Człowiek
jest szczęśliwy, gdy sam dla siebie może być ministrem
spraw wewnętrznych. Ja jestem.”
Profesor Łajming ma swoje ulubione sopockie ścieżki:
jako malarz i jako minister spraw własnych, nieodgadnionych, okazuje się powściągliwy, krytyczny. Lubi chodzić
po jesiennym parku, spoglądać na morze i w niebo, które
mimo zapewnień, że stonowane i gładkie, pęka niekiedy
na płótnach, porasta zgrubieniami kładzionej farby.
Ma także swoje ścieżki, zapisane w pagórkowatym,
urozmaiconym, wabiącym barwami jesieni – pejzażu okolic Chmielna. To tutaj odnajduje inspirację i natchnienie,
tutaj nad brzegiem rozległego jeziora, w którego tafli (jak
w zwierciadle) odbijają się chmury i szarości październikowego, opromienionego bladymi refleksami chłodnego o
tej porze, niemal matowego nieba – dokonuje się spotkanie człowieka z monumentalną, trwającą niewzruszenie,
legendarną już dzisiaj za sprawą jego malarstwa, jego
artystycznych wizji – górą, nazywaną coraz częściej po
prostu „Górą Włodzimierza Łajminga”. Górą na użytek
prywatny, utrwaloną na dziesiątkach płócien, górą pokazywaną w różnych porach roku, w różnych układach
kompozycyjnych, konfiguracjach.
I wydaje się już nie mieć większego znaczenia fakt,
że właśnie na płaskim wierzchołku tej góry ktoś pobudował w 2012 roku dom, dom niekoniecznie dobrze komponujący się w owym pejzażu zarośniętych zielskiem,
pachnących macierzanką i miętą łąk, teraz zrudziałych
i pustych, czekających nadejścia jesiennych wichrów,
szarugi. Rozmowa z Włodzimierzem Łajmingiem, prowadzona w jego pracowni, na gdańskiej ASP utwierdziła
mnie bowiem w przekonaniu, że każdy malarz ma swoją
górę, swoją Tajemnicę i swoje lustro, w którym niechętnie
przegląda się ów odległy, znany z reklam, wielobarwny,
popkulturowy świat. Górę milczącą, będącą centrum
osobnego, nieodgadnionego świata i lustro, które wizerunek tej góry powtarza… Lustro, którego tafla pozostaje
nietknięta i czysta, niezarysowana skazą czasu, przemijania, które jak biała płaszczyzna zagruntowanego
płótna, w oczekiwaniu na dotknięcie pędzla cierpliwie
czeka, trwa.
+
+
+
Okazuje się, że w malarstwie pejzażowym, o którym
(jak mogłoby się pozornie wydawać) powiedziano już
niemal „wszystko” – stosunkowo łatwo doszukiwać się
wątków autobiograficznych, a szczególnie motywu „autoportretu ukrytego”, nawet jeżeli przywoływane dzieło
nie wykorzystuje typowych dla surrealizmu lub abstrakcji
środków ekspresji, nie podejmuje dialogu z tradycją, czy
bezpośredniej „rozmowy” z domniemanym odbiorcą,
któremu przypisuje się konkretne maski i role.
Co więcej – malowanie pejzażu (szczególnie zawierającego elementy realistycznego obrazowania) przypomina budowanie narracji typowej dla pamiętnika, notatnika
lirycznego, dziennika. Artysta, bowiem stając na wprost
wybranego fragmentu przestrzeni zapisuje na płótnie nie
tylko atmosferę miejsca, jego urodę i nastrój, ale także
własne, zwykle bardzo osobiste doznania, a niekiedy
również kolejne etapy swej drogi, swych poszukiwań, dociekań. Powstają w ten sposób pejzaże psychologiczne,
„wewnętrzne”, opisujące zarówno urodę krajobrazu jak
i niepowtarzalne emocje, skomplikowaną osobowość
malarza, który staje nagle z całym balastem życiowych
i artystycznych doświadczeń wobec spokoju, uniwersalnego piękna, monumentalizmu i trwałości Natury.
Obok dzieł sztuki, w których artysta z premedytacją
utrwala portret własny, demonstrując swą obecność na
obrazie, zwykle z tak charakterystycznymi rekwizytami
jak sztaluga, paleta i pędzle, czy po prostu we wnętrzu
pracowni, obok dzieł utrzymanych w konwencji „autobiografii właściwej” – istnieje cały szereg prac, w których
można się doszukać „wewnętrznej prawdy człowieka”,
prac stanowiących rodzaj dokumentu, dziennika intymnego, swoistego pamiętnika utrwalonego na płótnie,
wyznania.
Bywa również i tak, że owym medium, przekazującym
subiektywną, „celowo dyskretną” wiedzę na temat przeżyć i drogi artysty, na temat jego poszukiwań, przekonań
i filozofii życia, estetycznych preferencji, upodobań – staje
się pejzaż, pełniący jakże odległą rolę od tej, wynikającej
z potrzeby utrwalenia charakteru konkretnego miejsca,
w konkretnej porze dnia lub roku.
MAŁGORZATA DORNA - WENDRYCHOWSKA
PROZA
Renata Paliga
Wróżba z trzech kart
1. Przeszłość
Może tam gdzieś jeszcze dogorywa wasza miłość
w innym wymiarze, może tam jeszcze masz nadzieję
i cierpisz bo przeczuwasz co się wydarzy- ale to nie
tutaj. Tutaj istnieje Teraźniejszość.
Tu jesteś już sama. Bezpieczna. Odganiająca
wszystko co można odgonić, bo jak zaufać kiedy
ręce które całowałaś wyrwały ci serce i zabrały
wszystko. Każdy skrawek materii z twojej sukni, każdy
atom twego ciała rzuciły na wysypisko tego co już
nie istotne i bez znaczenia. Twoje płody popłynęły
jak kijanki kanalizacją tak szybko jak było to możliwe
kiedy spałaś.
Więc nie krzycz. To tylko sen.
Dolepisz rzęsy. Jeden do jednego, wymodelujesz
włosy, ubierzesz sukienkę, ściśniesz się czym tylko można by jeszcze oddychać, znieczulisz bólem, ziołem,
czymkolwiek, umalujesz usta, paznokcie, uniesiesz
głowę. Pójdziesz. Prosto, dumnie. Dokładnie tak. I
przetrwasz te dwie godziny na które czekałaś dziesięć lat.
Nie krzycz. Nie masz już prawa zatrzymać go krzykiem.
Jeszcze tylko zdjęcie. Ty, wasz piękny syn i on.
Na zbliżeniu zdjęcia zobaczysz, że on też miał
łzy w oczach. Może to tylko alergia, nie ważne, bez
znaczenia. Tłumacz że łzy. Będzie bardziej poetycko
i ckliwie jak lubisz. Po wszystkim uciekł szybko, jakby
palił go twój oddech zbyt bliski, zbyt kochający, bilet
do minionego czasu.
Twój oddech. Zatrzymał i cofnął czas. Twój oddech. Nie zapominaj oddychać.
Nie krzycz. To już nie jest twój mężczyzna.
Wspinała się spiralnymi schodami wieży. Drobiła
kroki, podskakiwała. Nie mogła dosięgnąć parapetu. A
jednak starała się. Proście a będzie wam dane, pukajcie
a otworzą wam więc pukała zawzięcie do swego serca. Szukała odpowiedniego klucza do drzwi w nadziei
na wejście w bajkę o dobru które zawsze zwycięża a
brzydkie dziewczynki stają się ładnymi, bogaty książę
wybiera te brzydkie myje, dotyka i okazuje się że wybranie z najgorszej bramki było strzałem w dziesiątkę.
Potem on się cieszy że czekoladka okazała się więcej
warta niż za nią zapłacił, królowa matka może spać
spokojnie i utulać we śnie główki jasnowłosych wnucząt
które jeszcze się nie zdarzyły ale zdarzyć muszą.
Ale to nie opowieść dla Ciebie. Karta wypadła
przypadkiem.
Wspinała się wewnątrz wieży coraz wyżej i wyżej.
Kolejne zaszczyty, dyplomy, cele, kredyty, świętowanie
zakończeń i początków. Na szczycie zauważyła że okno
to nie okno. Lustro. Nic poza nim. Widok zamalowany
czarną farbą. Na jego tle nie ujrzała twarzy nieśmiertelnej matrony. Tylko oczodoły i zawieszone w nich
czerwone oczy. Twarz nasączona ołowiem, cera która
nie doświadczyła naturalnego światła. Porcelanowa
śnieżna biel do zamalowania. Zanim chwyciła za pędzel
dotykała tak by poczuć pod palcami tętno. Poznawała ciało delikatnymi ruchami, okrężnymi coraz silniej,
pilingiem do krwi, darciem skóry pasami do owijania
cudzego cellulitu.
3. Przyszłość
W mądrości którą chłonęła z nudów nie mając
niczego lepszego do roboty zatrzymał się czas.
Tyle razy chciałaś to zrobić.
Kiedy byłaś małą dziewczynką przesiadywałaś
przed klatką z orłami. Cierpiałaś z nimi, rozmawiałaś z
nimi. Zniewolone ptaki. Mają wszystko, żyją wygodnie,
jedzenie trzy razy dziennie i opieka weterynaryjna. Patrzą w przestrzeń jak ludzie w ekran. Między pikselami
przesuwają się ludzie jedzący lody, chmury, deszcze,
smaga słońce lub ciemność… Ten widok zniewolonej
dzikiej dumy był dla ciebie największą krzywdą. Lub.
Urodziłaś się na wolności szybujesz nad wzgórzami.
Szybujesz nad wzgórzami. Szybujesz nad wzgórzami.
Lub. Idziesz drogą pełną głów. Nie widać stóp, butów tylko głowy rozmawiające z satelitą o tym że
widziały tyle śmierci.
Brak krwawienia z macicy pojawił niespodziewanie i objawił prawdę, że zegary w wieży odmierzają
fałszywie, oszukują jej palce, oszukują uszy kukaniem.
Jej ciało powoli wysycha. Nie zdąży już rozsiać woni
rozsiadając na ziemi, nazbierać nektaru ani nikogo nim
nakarmić. Nie urodzi kucając. Nawet kamienia. Wtedy
pomyślała że szła w fałszywą stronę.
Że zamiast do góry, do obrazów znad łóżka ze świętą rodziną, gdzie On ma siekierę, Ona jest dobra a
Dzieciątko tłuste i szczęśliwe, gdzie niebo kolorowała
na niebiesko niebieskością prosto z kredki wodnej ultramaryny, że trzeba zbiec na dół póki nogi nie zamieniły
się w patyki.
Zeszła, otworzyła drzwi i zaczerpnęła świeżego
powietrza. Chwyciło za gardło, związało ręce z tyłu,
potrząsało wytrzepując z włosów pajęczyny i czipy
pilnujące marzeń. Dzwony zaczęły bić nawołując.
Dźwięk zaganiał, trwożył, nie śpiewał alleluja ani nie
sypał kwiatów pod nogi na powitanie. Wieża okazała zwykłą skrzynią bez ozdobników i rzeźbień, kluczy
wiolinowych i podobnych fanaberii. Zobaczyła szafę z całą realnością stojąc na zewnątrz. Wróciła do
ciemności którą znała najlepiej i wspinała się po
wnętrzu ścian niczym owad przysysając do drewna.
Ssała łapczywie z zakamarków zapach lasu uwięziony
w słojach, stapiała z szumem szarych zdjęć i modlitwami przydrożnych kapliczek. W nich słyszała obce
głosy i trzask palonego drewna, huk buldożerów rozbierających stosy, migawki fleszy zamykające ostatnie
skorupy porcelanowego świata.
2. Teraźniejszość
Jesteś Afrodytą. Za każdym razem kiedy wyłaniasz się z oczyszczającej konchy rozsuwanych drzwi
prysznica. Jesteś mleczną doliną między jej udami i
wiatrem z wydętych policzków ochroniarzy obrazu
dmuchających by osuszyć jej włosy. Lub.
Jesteś zaklęta w muralach katedr i malowidłach
zapomnianych garaży, w dziewczynkach, kobietach
i wizerunkach bogów. Zeskakujesz ze ścian w celu
posilenia się człowiekiem, który przechodził tysiące
razy obok a ujrzał siebie na murze po raz pierwszy
właśnie dziś. I zapłakał. Musiał zapłakać nad opakowaniem produktu LACRIMOSA. Potem wracasz na
wysiedziane miejsce, składając ręce do błogosławienia czasu tu i teraz. Żyjesz gdzie chcesz w miejscu
które wybierzesz. Stopy unosisz nad ziemią szybując w
wyobrażeniach nierealnych i samotnych albo trwasz
po to by trawić wydalać i jesteś szczęśliwa. Szczęśliwa
z powodu samego istnienia i doświadczania czystego
zwierzęcego metabolizmu.
Stajesz się.
Zmieniasz porami roku.
Niczego nie musisz.
Możesz wszystko.
Stajesz się na nowo.
Kołem fortuny.
RENATA PALIGA
33
Rys. Marek Przybyła
Nie krzycz. To tylko sen.
Nie było tych dziesięciu lat, a może nie było tego
co wcześniej. To nie ona chodziła wyklęta za miłość,
pokazywana palcami i nie za jej plecami szeptano
że i tak ją zostawi. Szeptano. Musiało się spełnić od
tych szeptów pełnych świętego oburzenia że rozłożyła nogi przed innym niż to było w zwyczaju. To
wszystko nie ważne.
Nie krzycz. To wszystko już było w tym czasie i
przestrzeni.
A może. Jesteś rzeźbą w kamieniach portali kościołów, dźwiękiem niesionym podmuchem wiatru
lub śpiewasz. Jako jedna z zapamiętanych melodii
alleluja mieszkasz w otwartych na wieki kamiennych
ustach na szczytach katedr, idealnych na gniazda
do złożenie jaj.
A może nadal czynisz dobro. Trzymasz w dłoniach
czyjeś serce, wkładasz w pustkę ożebrowanego kadłuba a ono zaczyna bić i daje życie. Pompuje dni i
staje się rzeczywistością która włącza radio co rano
w rytuale wstawania. A może już nie jesteś dobra.
Wysysasz, trzymając oburącz każde męskie serce które
wpadnie w twoje ręce, wysysasz do ostatniej kropli
krwi a potem żujesz długo suszone pasy tkanki nie
udając nikogo innego niż jesteś.
Gazeta Literacka 33
SZTUKA
Eugeniusz Kurzawa
O Andrzeju K. Waśkiewiczu
Zostawił trwały ślad
A
ndrzej K. Waśkiewicz zmarł w Gdańsku 11 lipca 2012
r. Wkrótce potem ukazał się pośmiertny numer czasopisma „Autograf”, pierwszy bez udziału jego twórcy i przez
niemal ćwierć wieku redaktora naczelnego. Numer był
wyjątkowy, nie dość, że sporej objętości, to na dodatek
zawierał świetnie niekiedy napisane wspomnienia najbliższych, przyjaciół, kolegów po piórze, ale i osób z dalszego
planu życiowego AKW.
W roku śmierci jego udało mi się wydrukować nietypową dość pozycję pt. „Andrzej K. Waśkiewicz - miejsca
opuszczone” (Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2012).
Na szczęście, jeśli tak można rzec, Andrzej zdołał tę pracę
przeczytać, zapoznać się, a swoje uwagi przekazał żonie.
W ten sposób poniekąd dzieło zostało autoryzowane. Jest
to próba reportażu i wspomnień, poprzetykana tekstami
biograficznymi bohatera tejże pozycji. Z tym, że książka
dotyczy głównie lubuskiego okresu w życiorysie Waśkiewicza, od 1946 r. do 1979, kiedy wyjechał z Zielonej Góry
do Gdańska. Dlatego spotkania promocyjne związane z
tą książką odbyły się kolejno w Zielonej Górze, Warszawie
i Gdańsku - miejscach, gdzie Andrzej zostawił cząstkę
siebie.
Następnie, po tej pozycji biograficznej związanej z
Ziemią Lubuską - czyli z pierwszym, może najważniejszym
okresem twórczości poety i krytyka - poniekąd automatycznie narzuciła się myśl o konieczności wydania rozproszonych tekstów pisarza. Lubuskich. Nie tylko w interesie
świetnego pisarza i krytyka, ale i środowiska literackiego
środkowego Nadodrza. Zamysł się udał. We współpracy
z Uniwersytetem Zielonogórskim przygotowałem do druku
wydawnictwo pt. Lubuskie środowisko literackie. Szkice z
lat 1963 - 2012 (Zielona Góra 2014). Są to publikacje naukowe i szkice dotyczące rodzącego się w Zielonej Górze
i na Ziemiach Zachodnich nowego środowiska pisarskiego.
Część książki zawiera analizę i pokazuje mechanizmy kształtowania się tegoż środowiska, druga zaś - na przykładach
kilku wybranych poetów - pokazuje personalne, że tak się
34
Rys. Marek Przybyła
34
Migotania 52
wyrażę, zasoby regionu.
Obecnie przyszła pora na kolejną pozycję, poniekąd
ciąg dalszy tej ostatniej, tym razem przygotowaną pod
auspicjami zielonogórskiego oddziału Związku Literatów
Polskich (którego Waśkiewicz był ongiś członkiem). A więc
to druga rzecz Waśkiewiczowska drukowana pośmiertnie w
Zielonej Górze. Po ukazaniu się tomu Lubuskie środowisko
literackie. Szkice z lat 1963 - 2012 ambitnym moim planem
było wydrukowanie tego, co się nie zmieściło w tamtym
niespełna 190-stronicowym dziele, w tomie następnym.
Tymczasem wystarczył rzut oka na bibliografię zawierającą
tylko najważniejsze krytyczne lubusiana Waśkiewicza, żeby
wiedzieć, iż należałoby przygotować do druku dwa, trzy
opasłe tomiszcza, jak mawiał Andrzej, na które dziś, niestety, brak pieniędzy. Skromne, acz i tak cenne wsparcie
finansowe, jakiego udzielił kolejnemu dziełku samorząd
Zielonej Góry, pozwoliło przygotować równie skromną, ale
wydaje się ważną pracę AKW. Jeśli wszystko się powiedzie,
powinna ujrzeć światło dzienne w końcu listopada 2016,
na doroczną okazję wręczenia w Zielonej Górze Nagrody
Literackiej im. A. K. Waśkiewicza.
A teraz trochę o tymże drugim tomie krytycznym AKW.
Żeby pokazać fenomen przyszłego wybitnego poety i krytyka - w początkowym etapie życia jeszcze absolwenta
Technikum Rolniczego i słuchacza Studium Bibliotekarskiego, który w wieku dwudziestu paru lat pisze poważne szkice
i analizy - pozwoliłem sobie na początku tej najnowszej
pracy zamieścić jego wiersz będący debiutem poetyckim
w „Zarzewiu” w 1961 r., jak też debiut krytycznoliteracki
opublikowany we „Współczesności” w 1962 r., mimo że
nie dotyczą bezpośrednio Ziemi Lubuskiej (może poza
tym, że tutaj bez wątpienia powstały). Młody poeta miał
wówczas odpowiednio dwadzieścia i dwadzieścia jeden
lat! Nieustannie jest to dla mnie powód do zdziwienia i
podziwu zarazem. Skąd u dwudziestolatka taka wiedza?
Taka zdolność krytycznej analizy dzieł? Studia polonistyczne
(i to zaocznie) robił przecież później (dyplom na UAM w
Poznaniu w 1970 r.). Tymczasem ów młody Waśkiewicz,
jak nikt inny, badał i wnikliwie opisywał lubuskie środowisko literackie, trafnie analizował twórczość starszych
kolegów-pisarzy, wyciągał uogólniające wnioski, wychwytywał tendencje w tomach poetów i prozaików.
Gdy się czyta jego recenzje, szkice do portretów pisarzy,
widać ogromną wiedzę, oczytanie i tę charakterystyczną dla niego skrupulatność badacza. A, powtarzam,
zaczynał tę działalność bardzo wcześnie i na dodatek
wchodził na lubuskim gruncie na obszary wcześniej raczej niespenetrowane. I co najistotniejsze dla twórczości
Waśkiewicza - krytyka: jak dotąd na Ziemi Lubuskiej nie
pojawił się choćby zbliżony profesjonalizmem, dorobkiem
i znaczeniem autor tej rangi. Andrzej K. Waśkiewicz (i
jego dzieło) wciąż pozostaje dla tego regionu jedyny
i niepowtarzalny.
Podczas promocji książki pt. Andrzej K. Waśkiewicz miejsca opuszczone były dyrektor biblioteki wojewódzkiej
w Zielonej Górze Grzegorz Chmielewski pokazał zebranym
numer „Bibliotekarza Lubuskiego” z 1965 i 1966 roku, w
którym Andrzej opublikował swój pierwszy analityczny
tekst o środowisku i literaturze lubuskiej. Potem było ich
wiele, pisanych z różnych okazji i z różnych pozycji. Nie
brakowało w dorobku znakomitego krytyka publikacji
stricte naukowych. Zdarzało się, iż pewne teksty Waśkiewicz dublował. Drukował je w prasie lokalnej, „Nadodrzu” lub „Gazecie Zielonogórskiej”, a po jakimś czasie
(nieco zmienione, uzupełnione lub poszerzone, choć
nie zawsze) ukazywały się w pismach ogólnopolskich.
Lub odwrotnie. Niektóre materiały były drukowane przez
niego jako recenzje, omówienia, ale pojawiały się także
jako wstępy czy posłowia w tomikach lubuskich autorów.
Rzec można, iż krytyk tym sposobem promował, mówiąc
dzisiejszym językiem, młodszych i starszych kolegów po
piórze w krajowym obiegu literackim.
W 1970 r. ukazał się informator pt. Lubuskie środowisko
literackie, napisany przez AKW pilnie, w szybkim tempie,
na zamówienie przed zbliżającym się wówczas w Zielonej
Górze Zjazdem Pisarzy Ziem Północnych i Zachodnich. W
tymże informatorze jest jego wstęp pt. „O życiu literackim
na Ziemi Lubuskiej w latach 1955-1970”, który „chce być
próbą uporządkowania faktów, próbą raczej zarysowania problematyki niż jej wyczerpania”. Praca okazała się
jednak na tyle ważna dla regionu i samych pisarzy, że po
przerwie w latach 90. i po roku 2000 aż pięć informatorów biobibliograficznych w formie książkowej opracował
skrupulatnie Alfred Siatecki. W „Studiach Zielonogórskich”
ukazał się też artykuł Siateckiego o zmarłych członkach ZLP
z Gorzowa i Zielonej Góry. Po latach próbę opisania życia
pisarskiego w regionie podjął dr Robert Rudiak w pracy pt.
Ruch literacki na Środkowym Nadodrzu w XX i XXI wieku
(Uniwersytet Zielonogórski 2015). Istnieją ponadto prace
badawcze inspirowane przez prof. Małgorzatę Mikołajczak
z Pracowni Badań nad Literaturą Regionalną Uniwersytetu
Zielonogórskiego, która zachęca młodych naukowców,
magistrów i doktorantów (Kamila Gieba, Katarzyna Krysińska, Marika Sobczak, Katarzyna Meller i inni) do podejmowania tematów związanych z zielonogórskim środowiskiem
literackim, z jego twórcami. Warto tu zwłaszcza wskazać
na badania podjęte przez doktorantkę UZ Mirosławę Szott,
która opublikowała już lub wygłosiła na konferencjach
naukowych kilka szkiców poświęconych Waśkiewiczowi.
Są to m.in. „Ruiny na ruinach, czyli o mieście w poezji
Andrzeja K. Waśkiewicza”, „Formulizm a rzeczywistość. O
konstruowaniu świata na podstawie wybranych wierszy
Andrzeja Krzysztofa Waśkiewicza”, „Poeta Waśkiewicz patrzy na ruiny”, „Formulistyczne związki. O poezji Mirosławy
Kużel i Andrzeja Krzysztofa Waśkiewicza”, „Ruiny na ruinach, czyli o palimpsestowym mieście w poezji Andrzeja K.
Waśkiewicza”, „Aleph i wiersze odrzucone. >>Odpowiedzi
literackie<< na łamach „Nadodrza” w latach 1976-1978”.
Z kolei doktorant Janusz Łastowiecki, który zajmuje się regionalnym słuchowiskiem (na tym polu Waśkiewicz też ma
osiągnięcia), obecnie tworzy cenny dokument pn. „Mapa
głosów”. Są to nagrane wypowiedzi lubuskich pisarzy oraz
recytacje wierszy w ich własnym wykonaniu.
W ten m.in. sposób Andrzej K.Waśkiewicz oddziaływał i
jak widać, nadal oddziałuje na lubuskie środowisko pisarskie
i zostawia w nim trwały ślad.
W 1979 r. Andrzej, z którym zdążyłem się w latach 70.
zaprzyjaźnić, wyjechał wraz z rodziną z Zielonej Góry do
Gdańska. W tym pierwszym okresie po wyprowadzce jego
kontakty ze środkowym Nadodrzem były rzadkie. Nie chcę
sobie przypisywać zbyt wielkich zasług - ponieważ sam
opuściłem w 1980 r. Zieloną Górę - ale dopiero po 1991
r., po moim ponownym przyjeździe do Winnego Grodu,
AKW pojawił się tutaj znowu. Wpierw w prasie, a potem
osobiście w swoim dawnym mieście. Po roku 1991 zaczął publikować felietony w „Gazecie Nowej”, udzielił
paru wywiadów „Gazecie Nowej” i „Gazecie Lubuskiej”,
wreszcie stał się „etatowym” jurorem, przewodniczącym
jury Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. Rozpoczął też
publikacje na łamach czasopisma „Pro Libris” (recenzje,
wspomnienia), bywał często w Gorzowie Wlkp., gdzie
prowadził warsztaty literackie, a kilka tygodni przed jego
śmiercią wspólnie uczestniczyliśmy w drugiej edycji gorzowskiej imprezy artystycznej „Furman-Ka”, poświęconej
Kazimierzowi Furmanowi.
Śmierć przerwała tę współpracę i kontakty. Jednak nie
zginęła pamięć o Andrzeju na Ziemi Lubuskiej i w środowisku
pisarskim kraju, szczególnie związanym z ZLP. Wkrótce po
jego śmierci prof. Marian Kisiel z Uniwersytetu Śląskiego
przygotował i opracował do druku zbiór jego poezji. Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki, którego Waśkiewicz był
wiceprezesem i gdzie wydawał pismo „Autograf”, ogłosiło konkurs im. Andrzeja K. Waśkiewicza na debiutancką
książkę krytycznoliteracką. Tuż po śmierci Andrzeja ukazał
się wspomniany już specjalny numer „Autografu” jemu
poświęcony, a potem pismo wznowiło działalność pod
redakcją żony poety - Anny Sobeckiej (do końca 2015
r.). Ponadto na Ziemi Lubuskiej, w Ogrodzie sztuk w Wilkanowie, każdego 30 listopada, z udziałem Anny Sobeckiej,
odbywają się Andrzejki Waśkiewiczowskie. Wspomnieniowe,
literackie, po części naukowe, a po części towarzyskie, z
udziałem gości z Polski. Natomiast oddział zielonogórski
Związku Literatów Polskich postanowił swoją, przyznawaną
od kilku lat nagrodę nazwać Nagrodą Literacką Andrzeja
EUGENIUSZ KURZAWA
WILKANOWO, 28 WRZEŚNIA 2016
deklinacje
Katarzyna Zwolska-Płusa
ablacja całkowita
nie chcę umierać, tam nic już nie ma
śpiewał ktoś a dźwięk wydobywał się
z wieży sony ospale i chropowato.
niósł prawdę.
to były lata dziewięćdziesiąte,
nasze blokowisko mieściło się
na terenie dawnych pól.
nigdzie indziej nie widywało się
zdziczałych kłosów zbóż
które wyglądały jak dziewczęce
warkoczyki.
któraś z nas miała pierwszą
na świecie barbie w ciąży .
gdy wyjmowało się z niej dziecko,
lalka przestawała być potrzebna.
czasem zdawało mi się,
że śpiewa przez otwór w brzuchu:
nie chcę umierać, tam nic już nie ma.
pierwszą pośród zdziczałych kłosów
pochowałam właśnie ją - barbie
z otwieranym brzuchem (bowiem
umieranie warto przećwiczyć,
nieraz łącznie z porodem).
tamtego dnia zamajaczyły mi się zielone,
wiecznie niedojrzałe kłosy i chodnik
pokryty gugułami.
obudzona szarpnięciem pępowiny
splątanej jak dziewczęcy warkoczyk
i lina ratunkowa
mogę dziś poświadczyć prawdę.
***
sądzę, że to dramatyczne - powiedział czekać na śmierć z powodu zapłodnienia.
- to dość dramatyczne - przytaknęła
podłączona do kroplówki z fenoterolem.
- sądzę, że powinnaś o tym napisać.
- sądzę, że nie dam rady, mam związane ręce pokazała.
- sądzę, że to musi być bolesne, ale warto – powiedział.
- sądzę, że nic z tego nie będzie - odpowiedziała
i poroniła.
nałęczów
Aleksandrze,
chociaż nie interesuje mnie stan wód
ani to, na co idą pieniądze z balów dobroczynnych,
mogłabym rozmawiać o tym z Tobą, gdybyś mówił
do mnie.
dziś widziałam Twoje okulary. schyliłam się,
by spojrzeć przez nie. przez nie nie mogę spać
wygięta w łuk jak oprawka.
teraz dostrzegam jak pięknie piszesz o sprawach wielkich
(moje sprawy też bywają wielkie - taka narośl
w brzuchu może nawet osiągać rozmiar dojrzałej pomarańczy).
- łoże to nieprzystępna forma łóżka,
nieprzystępną formą łoża jest łożysko.
- dlaczego nieprzystępną, skoro nosiłaś
je w sobie?
- bo do podziurawienia nie przyłożyłam
nawet ręki.
- łóżko jest w pokoju nastolatki,
łoże jest małżeńskie, a łożysko
matczyne.
- nie mieszaj pojęć. łóżko to seks
i życie, łoże – śmierć, a łożysko część mechanizmu.
POEZJA
SZTUKA
K. Waśkiewicza. Po raz pierwszy uroczyste wręczenie odbyło
się w listopadzie 2015 r.
Istnieje pomysł wydania w książce - trochę wzorem W.
Szymborskiej - odpowiedzi literackich drukowanych ongiś przez Waśkiewicza w „Nadodrzu” pod pseudonimem
Aleph. Ciągle aktualny jest postulat wydania wszystkich
poezji Waśkiewicza (przygotowanych przez M. Kisiela) i to
jest naprawdę ważne zadanie. Miejmy nadzieję, że wyjdą
też dalsze książki dotyczące działalności krytycznej A.K.
Waśkiewicza na Ziemi Lubuskiej.
Jeszcze kilka uwag o przygotowanej do druku ostatniej
pozycji AKW. W zasadzie zawiera najważniejsze publikacje autorstwa krytyka dotyczące (indywidualnie) autorów
mieszkających, publikujących na Ziemi Lubuskiej i to głównie w latach 60., 70. oraz rzadziej w 90. ubiegłego wieku.
Pisarzy, zdaniem Waśkiewicza, ważnych ze względu na tematykę twórczości, jak też z powodu osadzenia w realiach
Ziem Zachodnich. Wydaje się, że najważniejsi ludzie pióra,
wg oceny autora Modeli i formuły, są reprezentowani na
kartach tejże pozycji. W układzie publikacji, szczególnie
recenzji, starałem się odwzorować pewną hierarchię środowiskową sugerowaną przez Waśkiewicza. Niekoniecznie
zapisaną gdzieś wprost, ale przekazywaną mi przez lata w
licznych naszych rozmowach (zresztą wskazuje na nią także
ilość omówień i recenzji napisanych przez Waśkiewicza o
danym autorze). Mówi o tym chociażby taki przykład z
naszego ostatniego bezpośredniego spotkania. W końcu
maja 2012 jechaliśmy z Zielonej Góry do Gorzowa Wlkp.
na wspomnianą już imprezę poświęconą K. Furmanowi. W
drodze wywiązała się dyskusja, który z gorzowskich poetów
- Morawski czy Furman - a może raczej czyja poezja okaże
się w przyszłości ważniejsza dla miasta, dla literatury polskiej.
Andrzej obstawiał Furmana, aczkolwiek cenił zapisane na
kartach książek doświadczenia i postawę Morawskiego.
Podobnie wysoko cenił Zygmunta Trziszkę i jego zasługi dla
„tematu lubuskiego”, dla sprawy chłopskiej, podkreślał też
walory zwłaszcza pierwszych tomików Czesława Sobkowiaka, będących zapisem przeżyć młodego człowieka ze wsi
rzuconego w świat kultury miejskiej. Niewątpliwie zauważał
i doceniał Papuszę, skoro jako młody krytyk zdecydował
się poświęcić jej kilka wnikliwych szkiców.
Co zatem w tej książce zostało zakwalifikowane do
druku, a co (tymczasowo) pominięte? Otóż na kartach
drugiego zbioru lubuskich materiałów krytycznych Waśkiewicza ukazują się przede wszystkim te szkice i recenzje
jego autorstwa, które omawiają istotne książki lubuskich
pisarzy (niekiedy i tych, dla których Ziemia Lubuska była
epizodem). Po części twórców, którzy nie zmieścili się w
poprzedniej publikacji Lubuskie środowisko literackie. Szkice z lat 1963 - 2012. Tam bowiem ukazały się omówienia
twórczości literatów, które AKW nazwał zbiorowo „Małym
leksykonem pisarzy lubuskich” i publikował w miarę regularnie na łamach zielonogórskiego pisma „Pro Libris” wydawanego przez bibliotekę wojewódzką. Obecna pozycja
dopełnia szkice z „Leksykonu” tyczące indywidualnych
autorów, przy czym nie tylko poetów, ale i prozaików! Są
zatem recenzje książek i omówienia całej twórczości tak
ważnych autorów jak Papusza, Korsak, Kaziów, Trziszka, Wachowiak, wcześniej pominiętych. Bardzo szeroko omawiani
są Morawski i Sobkowiak oraz inni, ale pada też słowo na
temat debiutantów lub autorów jednej ledwie pozycji.
W bibliografii oddzielnie odnotowano szkice (rozumiane
także jako portrety twórców, tak je w kilku przypadkach
określił AKW; podobne są obszernym, syntetycznym tekstom drukowanym w „Małym leksykonie...”), a oddzielnie
recenzje pojedynczych książek. Wydrukowane zostały tu
tylko najważniejsze z tych ostatnich. Z dotarciem do niektórych były kłopoty.
Nie ma natomiast tutaj recenzji i omówień dzieł zbiorowych (almanachów, antologii), brak wstępów do różnych
publikacji, nie tylko literackich, do dzieł opracowanych lub
zredagowanych przez Waśkiewicza. Nie zmieściły się teksty,
które mówią o życiu literackim na Ziemi Lubuskiej, czyli o
klubach, grupach pisarskich, o wydarzeniach z pogranicza
literatury, zjawiskach regionalnych, chociażby o konkursach
winobraniowych na wiersz, a także na temat organizacji
pisarskich, czyli ZLP lub Klubu Literackiego LTK. Cały ten
materiał czeka na opracowanie i wydanie.
Znalazły się za to wywiady z Andrzejem K. Waśkiewiczem, lecz tylko te, które dotyczą tematów pisarskich i
kulturalnych środkowego Nadodrza. Ciekawostką są dwa
wywiady A. Waśkiewicza (choć pod pseudonimami), młodziutkiego wówczas dziennikarza „Gazety Chłopskiej”.
Istotny podrozdział książki - uzupełniający wywiady z teoretykiem formulizmu - stanowią odautorskie wypowiedzi na
temat własnej twórczości pisarskiej. W tym dwie szczególnie
cenne, opowiadające o tym, jak powstaje (jego) wiersz.
Całość uzupełniają nieliczne varia, czyli okolicznościowe,
warte zapamiętania publikacje, oraz obszerna nota biograficzna i lubuska (!) bibliografia twórczości Andrzeja K. Waśkiewicza. W miarę możliwości uwspółcześniono pisownię.
- nie rozumiesz?
- nie rozumiem.
janka
to może być ta ostatnia rzecz strużka krwi ciężka jak kamyk
i ciepła jak ślina.
albo cięcie w poprzek, a potem
wielka cisza.
to może być ta ostatnia rzecz łożysko dziurawe niczym siatka
na owady i główka wielkości
chrabąszcza.
lub organy zwinięte jak kot
w misce o kształcie nerki.
to może być ta ostatnia rzecz
na świecie.
tak kończy się świat trąbki słuchowe, włosy anielskie
i końskie ogony.
miał mieć imię proroka.
miała mieć imię pramatki.
poroniony pomysł
***
postanowiłam przemówić jak czuje się kobieta
zjedzona - to najwyższy stopień kanibalizmu
wyjadać siebie w ciemności otrzewnej
z pominięciem ust i żołądka
(gdy zaserwowano torbiel z czekolady
zwinęłam się z bólu wydaliłam jajnik
na miękko potem dziecko)
moje blizny śmieją się ze mnie
gdy przemieniam krew
w ciało stałe idealnej introwersji
rozpostarta na obrusie z błony
pokurczona w cyklicznej
uczcie najświeższego bólu
odpowiadam groźnym szczeknięciem jelit
w rytm uderzeń pęcherza o kość
wewnętrznej niezgody: kończ już jeść
wstydu oszczędź
maud
Wkrótce stała się dla mnie bardzo rzeczywista i zawładnęła mną z nieprawdopodobną mocą.
Czyż nie stoi za moimi plecami nawet w tym momencie?
L.M. Montgomery
zwierzę Ci się, że też chciałabym być znaną pisarką.
może wtedy nie musiałabym ustępować miejsca
ludziom z innego kraju, ludziom z zadbanymi dłońmi.
(głupio się przyznać, ale marzę o swojej ławeczce
i startych od dotyku kolanach).
ludzie są z natury surowi jak mięso.
gdy wyspa rozrastała się jak wiktoriański przesąd,
chłodziła malinową krew sącząc ją po udach.
byłam u Żeromskiego. dlaczego nie napisałeś o śmierci
Adasia?
te młodopolskie sprawy, martwe dzieci, załamane żony
i konkubiny zaskakują mnie tutaj.
stopiło się w nas, Aleksandrze, po dwoje ludzi,
w Stefanie znacznie więcej. z takiego stopienia
powstają wyłącznie popioły.
35
a mnie na przekór chce się żyć, jeść, pić, tańczyć,
w miejscu, gdzie umierał Adaś Żeromski.
są tu fragmenty zbyt straszne, i mogą zranić wielu ludzi
pisała patrząc sobie przez ramię, by nic już z niej
nie wyszło, prócz oddechu lekkiego jak koronka.
mogłeś napisać.
ta druga wyodrębniła się z niej jak napuchnięta blizna
na obraz i niepodobieństwo dziewczynki, która miała
być chłopcem.
jak kochać tego elfa, gdy prawdziwe dziecko rodzi się
martwe - pytała, klęcząc na deskach przodem
do ściany.
rozwijała się w głąb ziemi sztywno jak marchewka
u boku tego, który dawno nie żył, choć płodził dzieci.
to był cud i anomalia.
Gazeta Literacka 35
ESEJ
Tryptyk
Sofoklesowy
Paweł Marciszewski
ANTYGONA
Mam trzynaście lat. Siedzę w rozkrzyczanej klasie, rząd środkowy, ławka piąta, przedostatnia, tuż
za dziewczyną, do której wzdychamy wszyscy, tuż
przed łobuzem, którego wszyscy w jakiś dziwny sposób
podziwiamy, ja, łobuz pośledni. Na przedzie, przed
tablicą stoi polonistka, której nie lubię (później z opowieści zaprzyjaźnionych z nią znajomych okaże się
że i ona nas - całej klasy - nie lubiła) i mówi coś o
Antygonie. Nie słucham, myślę o czymś innym, ma się
w tym wieku w głowie sprawy ważniejsze. Antygony
nie czytałem, mam ją gdzieś.
Później mam dwadzieścia jeden lat. Siedzę w
ciemnej, w miarę obszernej sali. Rząd drugi, sam
przód, a kilka metrów przede mną, nie ma już tablicy i polonistki, którą mógłbym lubić bądź nie. Jest
zamiast tego grupa młodych aktorów. Tańczą i bez
słów opowiadają Antygonę. Sama Antygona wchodzi na scenę półnaga, siada tyłem do publiczności,
widać łopatki, widać linię kręgosłupa, a w tym samym momencie, tylko że przed kilkoma tysiącami
lat, Sofokles pisze: do wszechchłonącej Antygona
kroczy / Ciemnej Hadesu przystani.
Spektakl oglądam dwa razy. Dla pewnej tajemnicy, zawartej między tańcem, łopatkami, gestami
i linią kręgosłupa.
Mam lat trzydzieści. Czytam Antygonę. Nie ma
już rzędów, ni ławek, nie ma tablicy ani polonistek,
nikt nie siedzi przed, nikt nie siedzi za, scena i aktorzy
także gdzieś się zapodziali. Zniknęły łopatki najpiękniejsze. Zgubiłem więc gdzieś to wszystko i o cały
ten balast lżejszy, biorę w ręce i czytam Antygonę.
I autentycznie poruszony jestem. Biorę w ramiona
tę najstarszą nauczycielkę, która już kolejne stulecie
ELEKTRA
Jest piąty wiek przed Chrystusem. Sofokles, którego
potok stuleci nie zdążył jeszcze zamienić w popiersie
z marmuru, siedzi na przydrożnym kamieniu i patrzy w
niebo. A na niebie, wysoko nad jego głową, czarne
ptaki splatają fata i omeny w skomplikowane wzory
ornitomancji. Patrzy i myśli – o ślepym losie, tajemnych zamiarach bogów, śmierci bezceremonialnie
niszczącej życie i miłości kpiącej sobie z tej śmierci. Patrzy i myśli o tych wszystkich rzeczach, jeszcze
nie zapisanych, nie wypowiedzianych, skłębionych
gdzieś tam w głowie jeszcze nie wyrzeźbionej. Ułoży
je potem w zdania i opisze losy Elektry, które to dziś,
po dwóch i pół tysiącleciach trafiają w nasze ręce,
na nasze półki.
Rys. Marek Przybyła
A teraz mam lat szesnaście. Znów siedzę w klasie, w innej już szkole, hałasu jakby mniej. Rząd pod
oknem, ławka czwarta, wyrwany z kleszczy szkolnej
poprawności i szkolnej niepoprawności. Na przedzie,
przed tablicą stoi polonistka – tę akurat lubię do
dziś – i mówi rzeczy o Edypie. Słucham i rozumiem
tym razem. Dowiaduję się ważnych prawd na temat
fatum, przypominam sobie Antygonę (przeczytaną,
nadgonioną gdzieś w międzyczasie), poznaję słowo
OBOL i obola w wierzeniach Hellenów rolę.
uczy nas o wyższości ducha nad ciałem, o miłości
– nie nienawiści, trwałości więzów w rodzinie, bezsilności wobec losu i poświęceniu dla wyższych wartości.
Tę nauczycielkę człowieczeństwa, przewijającą się
od milleniów pod takim, czy innym imieniem, stale
obecną, choć za inne postaci przebraną. Trudno o
coś piękniejszego.
Dwa tysiące pięćset lat to żywioł straszny! Zamienia
żywych ludzi w kamienne popiersia, ich wiarę i życia
obraca w przeróżne mitologie a twarz każdego z nich
przyozdabia taką samą, wykutą w marmurze brodą,
mimikami bliźniaczymi, przez które za braci mamy
tego i tamtego, już nie odróżniamy. Dwa tysiące
pięćset lat to rzecz straszna! O, jakże łatwo można
ulec złudzeniu, że to tak daleko, że wszystko to już
nieaktualne i przestarzałe! Że w naszym świecie w XXI
wieku, to, co stamtąd pochodzi, stać może już tylko
w muzeach i kruszeć z wolna i się rozpadać!
A sama Elektra? Ot studium rozpaczy, które najlepiej podsumują jej rozdzierające zdania, po śmierci
krewnego wypowiedziane:
Więc przyjm mnie teraz w twe ciemne ukrycie,
Nic do niczego, bym z tobą złączona,
Mieszkała nadal; wszak w życiu ja tobie
Wszystko dzieliłam po równi; w tej chwili
Umrzeć więc pragnę i lec z tobą w grobie,
Bo ból nie sięga tych, co tam zstąpili.
Tymczasem wracamy do Sofoklesa, a Sofokles
wciąż siedzi na tym kamieniu i patrzy w niebo to samo,
jest piąty wiek przed Chrystusem, a ptaki nad jego
głową, dziwnie podobne do ptaków nad głowami
naszymi. Jest zatem tuż! Wraz z Elektrą, Antygoną,
Edypem, Orestesem, Kreonem... a wszyscy oni wciąż
aktualni, i nie zmienia się nic, mimo wszystkich tych
stuleci, bo i sam człowiek się nie zmienia. Trwa ten
sam, ze swoimi żądzami, tragediami i losem, wobec
którego niezmiennie jest bezsilny. Myślom i słowom
millenia i marmur niestraszne.
EDYP
Staję przed lustrem, badam, wnikliwie badam. Linie
mięśni pod skórą, skazy wszystkie, ja z dzisiaj, inny już
niż ja z wczoraj. Brwi gniewnie zmarszczone, niepełne
zatem zadowolenie z tej wersji siebie. Ja niezadowolony z odbicia i odbicie ze mnie też niezadowolone
(przecież przyglądamy się sobie nawzajem – przykra
właściwość lustrowania). Różne są lustra i różne są
odbicia i różne nasze na nie reakcje. Powiedzieć,
że książka to lustro, to nuda, banał i sztampa, za
słowa takie winno się karać. Chłostać, być może.
Ale gdy trzymam w rękach Króla Edypa, ciężko o
lustrze nie myśleć. Trzeba więc o tafli szklanej myśleć
przewrotnie, na odwrót, na opak i bakier, pamiętać,
że lustrowanie działa w dwie strony.
Myślę o Edypie i o tym jak to on się w nas przegląda, nie my w nim. Urasta Edyp do pewnego archetypu, pewnego powtarzającego się refrenu, w
milionie odbić przez stulecia kultury i sztuki. Widzimy
gdziekolwiek związki kazirodcze, ba, słyszymy słowo
„kazirodztwo” myślimy: Edyp. Jakiekolwiek ojcobójstwo, jakakolwiek zła z ojcem relacja: refleks Edypa.
Ile ucieczek przed losem, ile zetknięć z nieuniknionym,
które mimo wszystko ominąć się staramy, za każdym
razem Edyp, Edyp, Edyp. Konflikty tragiczne, konsekwencje straszne, którym przecież nie zawiniliśmy, bo
siły wszystkie szły w drugą stronę, ku przeciwstawieniu
się... Edyp.
36
Rys. Marek Przybyła
36
Migotania 52
Literatura zatem, sztuka wszelaka, nawiązania i
ekranizacje, psychologia, nasze własne klęski i niepowodzenia. Wielka mantra kolejnych odbić, kolejnych twarzy i jedno imię gdzieś tam pod spodem,
przebijające się co i rusz. I przecież każdy z nas, i ja i
Ty, bracie, kogokolwiek tragedia choćby najmniejsza
naznaczyła, ktokolwiek uciekałby przed czymkolwiek,
a potem przed lustrem stanął, gdzieś tam w rogu,
kątem oka dostrzeże: Edyp, Edyp, Edyp.
PAWEŁ MARCISZEWSKI
Statyczność
drzwi jak zawsze wracają do pierwszego
położenia uderzając w niebosiężny zamek
z suchej wierzby spadają nocne godziny
echo przemycanych obrazów i myśli
w roztrzaskiwanym lustrze odgłos tłuczenia
i spokój – ten nadludzki dźwięk
nicość zatapia swoje przezroczyste palce
w statycznym odbiciu
przepływają jak zimnolubne foki do jeszcze
nieodkrytego zimnego lądu
Ćwierkają wróbelki do samego zmroku
po deszczowym dniu chmara mokrych ptaków
kłębek cienkich nóżek pokrytych brodawkami
otrzepują brudne pióra i schną w słońcu
ludzie przechodzą pod oknem pojedynczo lub
w grupkach. na wpół odsłonięte uda kobiet
profile męskich twarzy z problemem piwa
języki mielą o wszystkim i o niczym. trzepoczą
barowe parasole. ktoś pije na umór bo jest mu
na tym świecie źle. w zasadzie nic ważnego
nie spadła żadna planeta nie słychać e-u
wezwanego do chorej sąsiadki. tylko wróble
kręcą się po betonowym placu. wylękłe bardziej
niż chleb rzucony z niebieskiego okna
jakby nie liczyć – wszystkie przedśmiertne
Przejście obok rusztowania
uważaj na sen. rejestruje dzienne myśli
widzi cię nagą jak Anioł Stróż. oglądamy to
czasem w telewizji: ciemna gorzka herbata
wypalona paczka papierosów. zieleń ścian
odbija świat złudnych obietnic. wyje jak wilk
z fotografii spoglądają zbyt wyraziste oczy
zbyt dotykalne usta. ale czasem możemy sobie
popatrzeć pomilczeć jak w niemym kinie
odwiedzić miejsca tam gdzie już nie wrócimy
w zamkniętej wiośnie roku dawno minionego
wieczorem stawać na balkonie wdychając kurz
miasta. i poczuć nagle w jego śmietnisku
zapach obiecanego snu. teraz ekran
obrośnięty sierścią czasu świeci mocniej
odtwarza sny niczym telewizyjne powtórki
choć ponownie obejrzane nie działają na emocje
w końcu można uwierzyć że to tylko stary film
wykasuj szybko ten obrazek. i sumienie
Czytam Einsteina i innych
w miejscu w którym grawitacja znika
nieskończoność jest niepoliczalna
trwa tyle samo sekund co lat
e tam. nie wszystko trzeba osadzać
w realnym bycie. bezmiar kosmologii
odbiera wizję dalszego istnienia
a wiara często złotą tarczą bywa
zasadą równoważności jest błysk życia
jak pryzmat rozszczepia światło
na niepoznawalną ilość barw
W igloo
Eskimos mówi o siedmiu stanach śniegu
w chwili gdy podróżni nie wrócili do domu
teraz schodzą w dół po białej owcy
co oznacza kierunek odwrotny
wszędzie biało aż po wżarty w biel horyzont
komórka milczy zawieszona u sań
z psim zaprzęgiem
podrywam się z pościeli gotowa do walki
moje ciało jest górą lodu
Eskimos patrzy białymi źrenicami
z nieskazitelnym spokojem
znikam w nocy polarnej
POEZJA
Janina Barbara Sokołowska
Mateusz Wabik
Pele-mele
Wielkim wydarzeniem wczesnej podstawówki
było pele-mele, które zastąpiło pamiętnik.
Dostawało się zeszyt zazwyczaj w kratkę
i odpowiadało się na pytania, do których
każdy następny odpowiadający miał wgląd.
W muzyce królowali George Michael, Michael
Jackson, Sabrina, czy Pet Shop Boys znani z Trójki lub ideoteki w telewizji.
Wszyscy studiowali
kto jest czyją sympatią. Najbardziej podziwiano
E. M., która jeszcze kilka lat temu była panną.
Pierwsze piwo
Wyjazd do Myślenic w 7-ej klasie,
wtajemniczył nas w spożywanie alkoholu,
czuliśmy się outsiderami, bo Beki
piły już w 5-ej klasie. „Barbakan” był
najtańszy, mówiono o nim, że
robi się go z wody spod trupów. No
ale nam wtedy to jeszcze bardziej
smakowało bo już słuchaliśmy metalu.
Jedno piwo na łeba nam nie zaszkodziło,
ale pamiętam jak się szybko wychodziło
z domków kampingowych do sklepu
by wychowawczyni i opiekunka nie skapowały się,
działaliśmy jak w konspiracji. Po przyjeździe
do Krakowa, ktoś nam opowiedział jak spiły się
wychowawczyni i opiekunka – czuliśmy się
jeszcze bardziej zieloni niż przed wyjazdem.
Biblioteka
Z biblioteki osiedlowej korzystałem już
w podstawówce, bo w 3-ej klasie, czy 4-ej
nie chciano mi pożyczyć „Robin Hooda” ze
szkolnej.
Wypożyczałem dużo fantastyki, ale nie
wszystko czytałem, lubiłem także książki o potworze
z Loch Ness. Książki Bahdaja, czy Niziurskiego
bardzo mnie wciągały, ale mało kto, kogo
znałem je czytał. W tamtych latach
rozmawiałem o muzyce i trwało to do późnych
90-tych.
Stolica upału (Grzegórzki w niedzielę)
Wywar po prostu. Leje się z nieba,
a na Grzegórzeckiej w niedzielę kłócą się pijaki
i biją, co nie przeszkadza na przystanku staruszce
narzekać na upał, a młodej brunetce
poprawiać włosów. Po drugiej stronie
ulicy policja dogląda opuszczanie jezdni
przez niedzielnych giełdowych sprzedawców.
Ochrona giełdy ochoczo dyskutuje o dzisiejszym
pobiciu. Książki się tak szybko nie rozchodzą
jak wieści o tym komu poszła farba z nosa
koloru płachty na byka.
Ulica wiosną
Niedojrzały jeszcze orzechy,
ani jabłka, ani czereśnie.
Drzewa uginają się od zielonych
owoców. Krople deszczu
37
zlatują na liście. Ulica trzeszczy.
Znikam za zakrętem, na przystanku
w autobusie.
Dewaluacja
Znalazłem na giełdzie pamiątkową
odznakę Solidarności
z kombinatu im. Lenina.
Handlarz dał za nią 3 zł.
Gazeta Literacka 37
ESEJ
Hanna Dyktyńska
Wandy Neumann
Theatrum Vitae
W
andy Neumann Theatrum Vitae to tytuł wystawy
zorganizowanej przez Pracownię Teatrologiczną Biblioteki PAN w Gdańsku, którą można było oglądać od
25 listopada 2015 do połowy stycznia 2016 r. Przygotowała ją Maria Sokołowska – kustosz kolejnej już ekspozycji
prezentującej sylwetki ludzi teatru – jednej z najbardziej
ulotnych sztuk.
Wystawa najnowsza stała się pretekstem do przypomnienia i zaprezentowania drogi teatralnej i filmowej Wandy Neumann - aktorki związanej z Teatrem Wybrzeże w
Gdańsku od 1973 r. Ekspozycja przywoływała jej drogę
artystyczną porzez prezentację fotografii, recenzji, programów teatralnych z dedykacjami reżyserów - zwłaszcza
Stanisława Hebanowskiego, który miał zwyczaj obdarowywania aktorów nie tylko programami z podziękowaniami
za współpracę, ale także książkami ze swojej przepastnej
biblioteki. Na wystawie można było wczytywać się w listy
i kartki z wieloletniej korespondencji Wandy Neumann ze
Stanisławem Różewiczem – reżyserem teatralnym i filmowym. O niej samej i jej pasjach można było dowiedzieć się
z prezentowanych artykułów jej autorstwa ( m.in. Na scenach Drezna i Berlina zamieszczonym w „Życiu Literackim”
(1985 r. nr 2), Notatki berlińskie opublikowane w „Wybrzeżu”
(1985, nr 4) oraz wywiadów prasowych. O jej sukcesach
zaświadczały liczne nagrody teatralne. Nie zabrakło odrobiny prywatności, rysu osobistego i wzmianki o koligacjach rodzinno – teatralnych artystki. Wanda Neumann, jak
wiadomo, była żoną Wiesława Nowickiego (1946 – 2012)
– także aktora Teatru Wybrzeże oraz publicysty i kierownika
literackiego naszego teatru za dyrekcji Antoniego Biliczaka
i kierownictwa artystycznego S. Hebanowskiego. Zygmunt
Nowicki – ojciec artysty - był aktorem Teatru im. Stefana
Jaracza w Łodzi, matka Sabina Nowicka była wielolotnim dyrektorem teatrów łódzkich. Rodzice aktorki (ojciec
aktorki Leon Neumann był nauczycielem i poetą) kształcili
wrażliwą córkę muzycznie (ukończyła Liceum Muzyczne w
Poznaniu). Wzruszające było zdjęcie rodzinne artystów z
córkami Dorotą i Eweliną razem z babcią. Wandę Neumann można było podziwiać na fotografiach w rolach
zarówno teatralnych i filmowych, także prywatnych m.in.
w obiektywie Zofii Nasierowskiej oraz na dwóch portretach pędzla Radosława Dylisa i Iwony Deptuch. Pierwszy
przedstawiał aktorkę w roli Szarloty z Wiśniowego sadu
Antoniego Czechowa. Spoglądała na nas poprzez prawe ramię, trzymając w ręce karty. Moją uwagę przykuły
dwie małe biało - czarne fotografie prezentujące portrety
aktorki wykreowane przez Tomasza Rzepniewskiego w
stylu Witkacego (Portrety te staniowiły oprawę plastyczną
spektaklu Głos człowieczy z Teatru na Przymorzu). Inny z
tej serii posłużył jako plakat do obecnej wystawy.
role filmowe
Jeszcze podczas studiów w Wyższej Szkole Teatralnej
i Filmowej w Łodzi (którą ukończyła w 1968 r.) Wanda
Neumann zadebiutowała w filmie psychologicznym pt.
Julia, Anna, Genowefa w reżyserii Anny Sokołowskiej z
1967 r., gdzie zagrała tytułową rolę Anny Wilimskiej, która
poszukuje matki. Stanisław Różewicz obsadził aktorkę w
dwóch swoich filmach: w Samotności we dwoje (1968)
z rolą służącej Hanki oraz w Drzwiach w murze (1973),
gdzie zagrała Krystynę
u boku wybitnych aktorów Ryszardy Hanin w roli matki Krystyny oraz Zbigniewa Zapasiewicza jako dramaturga Wiktora Zawadzkiego. Ten psychologiczny film zyskał
wspaniałe recenzje, zdobywał nagrody na festiwalach
międzynarodowych, a W. Neumann znalazła się wówczas
na okładce „Filmu”. W Ciemnej rzece w reżyserii Sylwestra
38
Szyszko (1973) zagrała Władkę Stankiewicz – Zurych. W
filmie wojennym Lecha Lorentowicza pt. Znicz olimpijski
była odtwórczynią roli Heleny Marusarzówny. W filmie historycznym wyreżyserowanym przez Janusza Rybkowskiego
pt. Gniazdo (1977) zagrala Dobrawę, żonę Mieszka I (w tej
roli wystapił Wojciech Pszoniak). Brała udział w odbcinkach
seriali filmowych, w Kryminalnych, Prawie Agaty, Na dobe
i na złe, Sąsiedzi, Na wspólnej, Pensjonat pod różą. Ważną
rolą była postać Broni, siostry Marii Curie Skłodowskiej w
serialu filmowym poświęconym noblistce pt. Marie Curie,
une femme honorable. Wówczas należala już do zespołu
Teatru Wybrzeże w Gdańsku.
38
Migotania 52
W poszukiwaniu teatru
Wcześniej jednak, zaraz po ukończeniu łódzkiej Szkoły
Teatralnej i Filmowej, Wanda Neumann zaangażowała się
razem z mężem do Teatru Polskiego w Poznaniu, gdzie
pracowała w latach 1968 – 1971. Był to jej „złoty” okres
artystyczny. Zagrała tutaj kilka cenionych i zauważonych
przez krytykę i publiczność ról, za które była nagradzana
licznymi nagrodami artystycznymi. Zadebiutowała rolą
Elżbiety Valois w Don Carlosie Fryderyka Schillera w reżyserii Izabelli Cywińskiej – Adamskiej (prem. 19 X 1968)
- za kierownictwa literackiego Stanisława Hebanowskiego - nagrodzoną „Złotą Chryzantemą” w 1969 r. W tym
samym roku otrzymała nagrodę za program Nasza Mała
Europeizacja na Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora
we Wrocławiu. Rok 1970 przyniósł aktorce trzy nagrody.
Dwukrotnie została wyróżniona za tytułową rolę Elektry w
sztuce Sofoklesa w reżyserii Izabeli Cywińskiej - Adamskiej
(na X Kaliskich Spotaniach Teatralnych oraz nagrodą czytelników „Expresu Poznańskiego” za tę rolę). Zagrała także
Hrabinę Marię Harrys w Pierścieniu Wielkiej Damy Cypriana
Kamila Norwida z W. Nowickim w roli Mak-yksa, Ninettę
w Miłości do trzech pomarańczy wg Carlo Gozziego w
reżyserii Wojciecha Wieczorkiewicza (prem. 14 II 1971) i
Smugoniową w dramacie Stefana Żeromskiego Uciekła
mi przepióreczka. Otrzymała także nagrodę za rolę Kloto
w sztuce Stara kobieta wysiaduje Tadeusza Różewicza
w reżyserii Bogdana Hussakowskiego z repertuaru Teatru
Nowego w Poznaniu (prem. 5 XII 1970 r.). Pomimo spektakularnych sukcesów przeniosła się na dwa sezony do
Teatru Nowego w Łodzi (1971 - 1973). Zagrała tutaj m.in.
Ewę Pobratyńską w Dziejach grzechu Stefana Żeromskiego
w reżyserii Olgi Koszutskiej (zdjęcie na okładce „Teatru”
1973, nr 5). Rola ta była wysoko ceniona przez krytykę.
Twierdzono, ze zagrała tutaj kobietę „którą życie z anioła
w popiołu zjadaczkę zmieniło”.
Gdańskie theatrum vitae
W 1973 roku Stanisław Henanowski (pracujący już w
Gdańsku) zaproponował aktorom
W. Neumann i W. Nowickiemu pracę w Teatrze Wybrzeże. Znacznie wcześniej wiele znaków wskazywało aktorce kierunek gdański. Gdy studiowała w Łodzi, Szkoła
Teatralna i Filmowa znajdowała się początkowo przy ulicy
Gdańskiej. W filmie Drzwi zamknięte S. Różewicza plenery
rozgrywały się w Gdańsku i Sopocie, gdzie swoje siedziby
posiada Teatr Wybrzeże, a Wanda Neumann rozgrywała
swoje Theatrum Vitae za sprawą i namową Stanisława
Hebanowskiego - kierownika artystycznego i reżysera Teatru
Wybrzeże od 1973. Teatr Wybrzeże już od 1969 r. pod kierownictwem artystycznym i literackim, słynnego tandemu
Marka Okopińskiego i S. Hebanowskiego był teatrem, na
którego premiery zjeżdżali teatromani z całej Polski. Hebanowski, uznawany za poszykiwacza absolutu i spraw
ostatecznych, tworzył spektakle metafizyczne, poszukując
prawdy ukrytej między rzeczywistością, snami, a ułudą
tej pierwszej. Dla reżysera ważny był tekst dramatyczny
z jego wieloznacznością, nowe ukształtowanie sceniczne
dramatu i aktor, który był nośnikiem ważkich treści. Istotny
był dramat człowieka, wrażliwszego niż otoczenie i nie
znajdującego zrozumienia u innych. Takie role powieżał
Hebanowski Wandzie Neumann, poczynając od jej gdańskiego debiutu.
Aktorka zadebiutowała znaczącą rolą Dziewczynki,
której się śni ze Snu Felicji Kruszewskiej w jego reżyserii
(prem. 26 I 1974). Realizator uczynił z Dziewczynki, wbrew
założeniom autorki, postać główną o szczególnym znaczeniu. Dziewczynka w spektaklu Hebanowskiego poruszając
się w świecie sztucznych gestów i nieustającej gry pozorów
poszykiwała prawdy o sobie i polskiej rzeczywistości - wspominała aktorka. Jej rozedrgana w wewnętrznych emocjach
Dziewczynka, przepełniona „niepokojem metafizycznym” i
nadzieją o lepszą przyszłość Polski, nie chciała obudzić się
ze swojego snu. Za tę rolę, szeroko omawianą w prasie (
na wystawie było aż 9 recenzji) i wysoko cenioną zarówno
przez krytykę wybrzeżową jak i ogólnopolską, otrzymała
nagrodę na XVI Festiwalu Teatrów Polski Pólnocnej w Toruniu oraz nagrodę „Głosu Wybrzeża” za kreacje aktorskie
w gdańskim teatrze.
Początkowo grała role kobiet skomplikowanych we-
wnętrznie, wyciszonych, skupionych, podejmujących trudne dycyzje i wybory życiowe. W „bursztynowym” okresie
zagrała ufną i uległą Julię – kochankę pana Dom w
Aniele i Czarcie Ferdynanda Crommelyncka, przetłumaczonym i wyreżyserowanym przez Hebanowskiego (prem.
6 IV 1974) razem z Haliną Winiarską jako Leoną , wdową
po panu Dom. Obie kobiety poruszały się w światach
między legendą a prawdą o człowieku, gdzie Julia stała
po stronie mitu. W Cyganerii warszawskiej Adolfa Nowaczyńskiego (prem. 1 II 1975) zagrała opiekunkę malarzy
i poetów, pozornie naiwną Klarcię, która doskonale rozumała środowisko cyganerii, a sama zrozumienia wśród
nich nie znalazła. Samotność człowieka wrażliwszego niż
jego otoczenie było udziałem także innej postaci granej
przez W. Neumann. Jej Elżbieta z Ostatnich dni Csáka Imre
Madácha w przekładzie i reżyserii Hebanowskiego (prem.
20 IX 1975) w poczuciu wielkiej odpowiedzialności rezygnuje z tronu zaproponowanego przez Csáka (Stanisław
Michalski) i planów osobistych, wycofując się do klasztoru.
W poszukiwaniu tajemnicy istnienia i wewnętrzej prawdy
o człowieku Hebanowski zrealizował Teatr odwiecznej
wojny Nikołaja Jewreinowa (prem. 26 VI 1976) obsadzając aktorkę w roli Mary, córki dyrektora szkoły teatralnej.
Mary żyła w świecie pozorów i wiecznego udawania, w
którym pytania o granice kłamstwa i prawdy nie zostały
roztrzygnięte. Ostatnią ważną rolą dramatyczną W. Neumann w spektaklach Hebanowskiego była postać Marii w
Nieporozumieniu Alberta Camusa (prem. 7 X 1978), gdzie
zagrała żonę człowieka zamordowanego w zajeździe.
Szukała sprawiedliwości i ratunku u Boga, także u ludzi
(służącego zajazdu i świadka wielu wydarzeń). Żadnej
odpowiedzi jednak nie uzyskała. Antyczny wymiar finału
spektaklu był zgodny z przekonaniem reżysera o związku
człowieka z przeznaczeniem. Hebanowski powierzył Neumann rolę Maryny w jubileuszowym Weselu Stanislawa
Wyspiańskiego (20 XI 1976) oraz rolę Heleny w Wujaszku
Wani Antoniego Czechowa (prem. 26 II 1977). Pożegnalnym przedstawieniem reżysera z Teatrem Wybrzeże była
propozycja komediowa, a mianowicie klasyczna Zemsta
Aleksandra Fredry (prem. 20 III 1982) z Wandą Neumann
jako Podstoliną.
Nie sposób wymienić wszystich ról aktorki zagranych w
Teatrze Wybrzeże. Warto wspomnieć o dwóch spektaklach
zrealizowanych w Gdańsku przez Jerzego Kreczmara z jej
udzialem: w Szacie Prospera Ernesta Renana (6 IX 1974) i
Zamianie Paula Claudela (8 XII 1977) wcieliła się w postać Marty. Grała rolę Córki w Już po wszystkim Edwarda
Albee’go w reżyserii Kazimierza Kutza, i Oktawię w Portrecie Sławomira Mrożka ( 27 III 1988) wyreżyserowanym
przez Marka Okopińskiego.
Zagrała w dwóch spektaklach zrealizowanych przez
zaproszonego do Teatru Wybrzeże Stanisława Różewicza,
w którego filmach aktorka grała wcześniej . W Sztukmistrzu z Lublina Isaaka Bashewisa Singera (prem. 30 I 1988)
zagrala Esterę. W Domu Bernardy Alba Federico Garcia
Lorki w jego reżyserii (prem. 17 XII 1983) wcieliła się w rolę
kalekiej Martirio. Otrzymała za nią nagrodę artystyczną
Wojewody Gdańskiego. Piękna była scena uniesienia
tanecznego, gdzie spotkały się powabna Adela i „wzruszajaco nieudolna”, ułomna Martirio. Tą doskonałą rolą
– jak podkreślała krytyka – aktorka potwierdzała swoją
ogromną dojrzałość i duże możliwości zwłaszcza w kreowaniu postaci tragicznych, o złożonej osobowości. Był
to spektakl z udziałem czołówki aktorek naszego teatru
Haliny Winiarskiej – tytułowej Bernardy, Haliny Słojewskiej,
Teresy Lasoty i Anny Chodakowskiej.
Krzysztof Babicki powierzył jej role Szarloty w Wiśniowym
sadzie Antoniego Czechowa (prem. 5 V 1985) – portret
artystki w tej roli oglądaliśmy na wystawie oraz Macochy w Białym łabędziu Augusta Strindberga (prem. 1 III
1986), gdzie tematem przewodnim był motyw zbrukania
niewinności. (na wystawie kilkanaście zdjęć ze spektaklu
portretowało jej grę aktorską) Wraz z Janem Sieradzińskim
zasiadała na Ławeczce Aleksandra Gelmana w reżyserii
Pawła Pitery (prem. 27 II 1987). Jej Wiera posiadała wiele
odcieni i sprzeczności. Była uległa i ostra, oczekująca
o żądająca, czasami nieśmiała i naiwna, innym razem
agresywna. On (Jan Sieradziński) był tanim Casanową o
wielu twarzach.
Ormian na Litwie ( prem. 1 VII 2011). Spektakl ten jest w
bieżacym reperuarze Teatru.
Drugim spektaklem, w którym można oglądać Wandę
Neumann (w sezonie 2015/2016) są Martwe dusze Mikołaja Gogola w reżyserii Janusza Wiśniewskiego (prem. 22
II 2014). W groteskowej opowieści Gogola zaintereowała
reżysera jedynie myśl przewodnia o dantejsiej wędrówce
przez piekło, które umiejscowił na ziemi. W swojej improwizacji na temat Gogola reżyser mówił tekstami różnych
twórców, zaludniając przestrzeń sceniczną istotami bezdusznymi i martwymi duchowo, dla których życie staje
się pasmem udręk. W „kantorowskim” klimacie, pięknym
plastyczne i muzycznie spektaklu poruszającym problemy
egzystencjalne W. Neumann gra Damę Miłą pod każdym względem. Jest bywalczynią salonu, bierze udział w
herbatkach oraz prowadzi towarzyskie pogawędki. Nade
wszystko wypowieda dwa poruszające i wzruszające teksty:
wiersz Roberta Frosta oraz Sonet Williama Shakespeare’a;
przekazuje ich piękno i zadumę nad losem człowieka.
Oba utwory traktują o przemijaniu, kruchości życia i nieubłaganej śmierci, która uświadamia żyjącym wartość i
ulotność istnienia.
W 2015 roku W. Neumann została zaproszona do Teatru Powszechnego w Łodzi , by zagrać w sztuce Juliusza
Machulskiego Brancz w reżyserii Michała Siegoczyńskiego
(prem. 30 V 2015). Gra chodzącą przy pomocy kuli Kazię,
matkę Marty. Jest osobą niezależną, ale nie pozbawianą
wad. To one popsuły relacje z córką. Dowiadujemy się
o tym podczas obiadu świątecznego, czyli tytułowego
branczu. Nieporozumień i niezałatwionych spraw jest sporo, ale mimo słabostek każda z sześciu postaci spektaklu
posiada w sobie godność i ciepło. Aktorzy grają twarzą
do widza, a nie do siebie. Mimo to mają dobry kontakt
z żywo reagującą publicznością.
pomiędzy publicystyką a poezją
Wanda Neuman razem z mężem Wiesławem Nowickim prowadzili szereg działań artystycznych poza
Teatrem Wybrzeże. W 1977 roku założyli Teatr Publicystyki na Przymorzu, który był kontynuacją Teatru
Atelier II z Poznania (gdzie wystawili m.in. adaptację
Disneylandu Stanisława Dygata, Niekochanej Adolfa Rudnickiego; a w Gorzowie Wielkopolskim w Atelier II zaprezentowali Proces Franza Kafki i Upadek Alberta Camusa.
W okresie gdańskim W. Nowicki wyreżyserował gościnnie
w Teatrze Dramatycznym w Elblagu Pannę Julię Augusta
Strindberga (prem. 29 III 1978), gdzie występowali oboje
w rolach głównych. W pierwszym okresie działalności Teatru na Przymorzu zapraszali do wspólpracy artystów z Trójmiasta. W ciągu
przeszło dwudziestoletniej działalności
przygotowali 18 premier. Prezentowali
je w różnych placówkach kulturalno
– oświatowych w Trójmieście oraz na
terenie województwa gdańskiego.
W Teatrze na Przymorzu spełniali się
artystycznie jako kierownicy artystyczni,
reżyserzy i aktorzy. W latach 1977 – 1980
wystawiali repertuar dla dorosłych ;
m.in. monodram Świat się kończy, czyli
historia Czesławy K Aleksandra. Rowińskiego z udziałem W. Neumann, Wańkowicz krzepi wg Melchiora Wańkowicza
i Krzysztofa Kąkolewskiego z udziałem
Wiesława Nowickiego i Jana Sieradzińskiego, czy Głos człowieczy wg Jeana
Cocteau.z Wandą Neumann Od 1980 r.
Nowiccy zrezygnowali z publicystyki na
rzecz sceny poetyckiej. Zrealizowali m.in.
Małego Księcia Antoine’a de SaintExupéry’ego, a od 1983 roku przedstawienia dla dzieci, m.in. Teatr Pana
Brzechwy, Przygody Pchły Szachrajki
Jana Brzechwy, Cudowna kraina bajek
Juliana Tuwima, czy Przygody Koziołka
Matołka) Kornela Makuszyńskiego.
w teatrze telewizji
Wanda Neumann brała udział w realizacjach teatru telewizji. Występowała
w dwunastu spektaklach. Debiutem w
teatrze telewizyjnym był udział w Balladzie żolnierskiej Jerzego Mańkowskiego
w reżyserii Tadeusza Aleksandrowicza
(1970). Zagrała Anetkę w Białej zarazie Karola Čapka wyreżyserownej przez
Laco Adamika. W gdańskim ośrodku
telewizyjnym brała udział w spektaklach
reżyserowanych przez Marka Okopińskiego z tytułową Justyną wg Orzeszkowej (1974), Michała Hermana (np.
Jesteś moją różą Bo Skolda, czy Symfonii
praskiej Gudmundssona). Najwięcej ról
zagrała w spektaklach zrealizowanych
przez Jerzego Afanasjewa. Zagrała
m.in. Lissie w Powodzi Bergera Henniga
(1977), Bronię w Ciężkich czasach Michała Bałuckiego (1979), Elę w Ostatniej
drodze przed końcem rejsu Stanislawa
ESEJ
Lata dziewięćdziesiąte XX wieku mieniły się paletą
różnorodnych ról dramatycznych i komediowych. Zagrala Carycę w Historii Witolda Gombrowicza w reżyserii
Ryszarda Major (prem. 14 XII 1990). Z kolei Bogusława
Czosnowska - aktorka i reżyser obsadzila Neumann w
repertuarze komediowym, powierzając jej rolę Weroniki
w reżyserowanym przez siebie spektaklu Porwanie Sabinek Juliana Tuwima (prem. 16 III 1991). Wanda Neumann
realizowała się także w spektaklach dla dzieci. Zagrała
w Królewej Śniegu Hansa Christiana Andersena (prem. 7
VI 1992) w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego, czy Alicji
w krainie czarów Lewisa Carroli (Królowa Kier, Sroka) w
reżyserii Stefana Chazbijewicza (23 I 1999).
W tym okresie zagrała trzy ważne role prezentując
różne postawy życiowe swoich bohaterek W Dialogach
karmelitanek Georgesa Bernanosa (prem. 11 VII 1991) w
reżyserii Przemyslawa Basińskiego była Matką Marią od
Wcielenia – Podprzeoryszą, jedyną ocalalą z tragedii. W
tym dramacie religijnym traktującym o sprawach ostatecznych i problemach etycznych z rozmowami o celu
ludzkiego życia, potrzebie wierności prawdzie i zwyczajnym lęku przed śmiercią Wanda Neumann grała z Haliną
Winiarską i Haliną Słojewską. Krytycy uważali, że wszystkie
trzy aktorki stworzyly kreacje aktorskie.
Feliks Falk, znany reżyser filmowy zrealizowal w Teatrze
Wybrzeże Śmierć komiwojażera Arthura Millera ( prem.
24 IV 1992) z udziałem Jerzego Łapińskiego i Wandy
Neumann w rolach Willego i Lindy Lomanów. Aktorka
stworzyla portret żony i matki, podejmującej codzienny,
heroiczny trud przetrwania. Zawsze była wyrozumiała i
oddana. Podejmowała grę pozorów, by chronić spokój
męża, nawet kosztem miłości do synów. On śnił o sukcesie, mimo skazania na przegraną. Ona żyła w świecie
drobiazgów i kłopotów codzienności, nieistotnych dla
męża i walczyła o scalanie domu jako wartości nadrzędnej. Oboje aktorzy stworzyli znakomite kreacje aktorskie.
Wzruszali widownię, która nagradzała ich i wyrózniala
długimi oklaskami.
Diametralnie inną matkę zagrała Neumann wcielając
się w tytułową Dulską z Moralności pani Dulskiej Gabrieli
Zapolskiej (prem. 25 VI 1993) w reżyserii Adama Orzechowskiego – reżysera w wybrzeżowym teatrze w latach
1963 – 1966. Dulska Neumann była pełna hipokryzji, ale
w sumie walczyła o dobro rodziny. Była „ofiarą egzystencjalnej sytuacji, w której się znalazła” - pisał Władysław
Zawistowski . Aktorka grała histeryczną, apodyktyczną,
przede wszystkim bezradną i żałosną Dulską, tyranizującą
wszystkich. W rezultacie została opanowana przez tych,
którym służyła – uważał krytyk. Alicja Kietrys dodała, że
Dulska Neumann była „babą oszalałą w swojej kołtuńskiej
filozofii”. Była groteskowa (według Anny Jęsiak), ale ani
na moment nie traciła kontroli nad postacią, co było
wielkim atutem aktorki.
A. Orzechowski obsadził W. Neumann jeszcze w pierwszoplanowej roli Alicji w Tańcu śmierci Augusta Strindberga
(prem. 29 III 1996). W tym dramacie ludzkich namiętności i
wzajemnej nienawiści para małżeńska Edgar (Andrzej Nowiński) i Alicja prześcigali się we wzajemnym zadręczaniu.
Krzysztof Nazar - kierownik artystyczny Teatru Wybrzeże
i reżyser jedocześnie - obsadził W. Neumann w dwoch
swoich realizacjach: w Maracie Sade wg Petera Weissa
zagrała rolę Matki (28 II 1998), w Ryszardzie III Williama
Shakespeare’a wcieliła się w Księżnę Yorku (27 III 1999).
W tym samym roku brała udział w Medyku mimo chęci
Moliera (prem. 27 III 1999). Tutaj zagrała Prymus Doktor
Medicinae - postać „pełną złowieszczej i szalonej fantazji”
- twierdził reżyser przedstawienia Krzysztof Zalewski ( w
dedykacji zawartej w programie do premiery).
Najbardziej szaloną propozycją artystyczną, jaką
otrzymała aktorka był pomysł zrealizowania spektaklu
z rozpisanej na głosy książki kucharskiej. W spektaklu 365
obiadów albo rewia stołowa według Wiesława Hołdysa
(prem. 30 VI 2001) W. Neumann zagrała postać Lucyny
Ćwierczakiewiczowej - XIX wiecznej autorki bardzo znanej
książki kucharskiej pt. „365 obiadów za 5 złotych.” Owa
dama zarabiała ogromne pieniądze, posiadała własny
salon, pisała nie tylko o kuchni, ale o modzie, teatrze i
muzyce. Sceniczna Lucyna serwowała widzom przepisy
różnej maści. W jednym z wywiadów W. Neumann mówiła, że ważniejsze od prezentacji przepisów kulinarnych
było dla niej pokazanie człowieka z jego słabościami i
śmiesznościami. Zagrała tutaj nie kucharkę , a wirtuoza
smaku. Aktorka pełniła także rolę asystentem reżysera
tego przedstawienia.
Wandę Neumann możn było zobaczyć także w
Hanemannie Stefana Chwina wyreżyserowanym przez
Izabellę Cywińską ( prem. 27 I 2002), gdzie zagrala Panią
Stein. (Panie spotkały się wcześniej w Poznaniu. Reżyserka
zapewniła aktorce wspaniały debiut w Don Carlosie).
Neumann zagrała Virginię w sztuce Ruhl Sarah Posprzątane wyreżyserowanym przez Giovann’ego Castellanosa
(prem. 16 XII 2006)
A. Orzechowski - obecny dyrektor i kierownik artystyczny Teatru Wybrzeże (od 2006 roku) zaangażowała aktorkę
do swoich dwóch realizacji z reperuaru komediowego.
W Ożenku Mikołaja Gogola (prem. 4 VII 2009) zagrała
swatkę Fiokłę; w krotochwili Adolfa Nowaczyńskiego pod
zmienionym tytułem Willkommen w Zoppotach ( tytuł
oryginalny Było to nad Bałtykiem) była PaniąKiełbiną z
Goszczurnego (1979). Do znaczących ról w teatrze telewizji
zaliczyć należy postać Lizy w Młynie na wzgórzu Karola
Gjellerupa (1977), za którą otrzymała Doroczną Nagrodę
Teatralną Wybrzeża za wybitną kreację aktorską w 1978
roku.
teatr jest światem
Wanda Neumann zagrała w Teatrze Wybrzeże kilkadziesiąt ról prezentując różnorodne postawy i wybory życiowe
swoich boharerek. Obsadzana była przeważnie w reperuarze tragicznym, w dramacie hisorycznym i wspólczesnym.
Początkowo grała role kobiet wewnętrznie wyciszonych,
skupionych, podejmujących trudne dycyzje i wybory życiowe. Aktorka ceni także role komediowe. Twierdzi, że
uczą one dystansu do życia i aktorstwa. Dobrze czuje
się także w rolach charakterystycznych i rodzajowych.
Artystka posiada w sobie duże poczucie dramatyzmu,
ale lubi dowcip, żart; szeroką - nawet karykaturalną grę.
Używa różnorodnych środków aktorskich w celu wydobycia
z kreowanej postaci jej właściwych nawet sprzecznych
cech oraz osiągnięcia celu artystycznego. Aktorka poprzez swoje role pokazuje radość i namiętność gry. Do
każdej roli podchodzi bardzo emocjomnalnie i właśnie
na emocjach buduje każdą z nich. W każdym spektaklu
znajduje dla siebie i swojej postaci uzasadnienie istnienia
scenicznego w całości spektaklu, który staje się „kreacją
świata, dotyczy człowieka i jego kondycji”. Dla Wandy
Neuman teatr jest bowiem światem, sposobem życia i
jego esencją.
W Teatrze Wybrzeże zaczęła od onirycznej i wewnętrznie rozedrganej Dziewczynki ze Snu F. Kruszewskiej. Obecnie gra Damę Miłą pod każdym względem, która snuje
rozważania o przemijaniu w Martwych duszach Gogola. W
Łodzi, gdzie ukończyła studia i rozpoczęła pracę w filmie,
gra gościnnie w Teatrze Powszechnym. W Łodzi bywa
często. Tam został pochowany jej mąż Wiesław Nowicki
– łodzianin z pochodzenia. W mieście rodzinnym aktora
powstała Fundacja Wiesława Nowickiego, która od 2013
roku przyznaje Nagrody jego imienia dla młodych talentów
w dziedzinie sztuki, teatru i filmu. Wanda Neumann na
tej uroczystości. Ostatnio brała udział w nagraniach do
programu dla dzieci „Ziarno”, gdzie przypomniała historię
żony Mieszka I – Dobrawy, którą grała w młodości.
Pani Wandzie Neumann życzę wielu nowych wcieleń
filmowych, teatralnych oraz telewizyjnych, wielu artystycznych perełek nanizanych na bogaty rejestr ról, bo teatr
jest dla niej „treścią życia, pasją i namiętnością”.
HANNA DYKTYŃSKA
39
Gazeta Literacka 39
Z cyklu: Dziennik włoski. Sycylia (24)
1 maja 2002, Monreale
Wyszedłem z katedry, z tej olbrzymiej, prześwietlonej słońcem, pełnej złota i mozaik szkatuły, która
w końcu przytłacza i chce się z niej uciekać, ale
po to, aby znowu zatęsknić za nią i wrócić, bo wiadomo, że tak prostego, potężnego piękna, takiej
wzniosłości, obywającej się bez wymyślnych środków
upiększających i metafor, prędko nie spotkasz na tym
świecie. Niewielki placyk przed katedrą, o szumnej
nazwie Piazza Vittorio Emmanuele, od którego odchodzi wybrukowany zaułek ze sklepikami, także o
szumnej nazwie via Roma. Na wysepce zieleni sterczą
we wszystkie strony karłowate palmy, jak zatknięte
na sztorc pędzle malarza pokojowego, między nimi
bieleje barokowy posążek Matki Bożej. Cisza, pełnia słońca, dopóki z katedry nie wyleje się następna porcja turystów. Nad głowami płynie delikatny
carillon, od strony wieży ledwie stąd widocznego
kościoła: wpierw sypią się nerwowe dzwonki, jak galopada rączych koni, po pół minucie cichną, zastąpione szybkim rytmicznym stukaniem pojedynczego
dzwonu, jakby młotkiem o kowadło. Znów cisza, i
wtem z głębi via Roma, z hukiem trąb i klarnetów
wyłania się orkiestra Societa Musicale di Monreale,
jak oznajmia niesiona na przedzie wizytówka. Maszerują w kierunku wieżycy kościółka, grając ni to
marsza, ni tarantelę: dwa szeregi mężczyzn w oślepiająco białych koszulach, z bordowymi krawatami,
w granatowych spodniach wyprasowanych na kant
i idealnie wyczyszczonych półbutach. Zatrzymali się
przed fontanną, u stóp wspinających się na skałę
domków i cudownie, z wrodzoną sobie mądrością
i dyscypliną muzyki, którą od pokoleń tutejsi ludzie
noszą we krwi, zagrali suitę, pewnie jakąś tutejszą,
19-to wieczną, złożoną z różnych rytmów tańca, przeplecionych melancholijnymi adagiami. Na końcu znowu ognista tarantela.
W polu widzenia przebiegł z tacą nad głową,
przepasany fartuchem chłopak od piekarza. U wylotu
via Roma pojawia się gibki, niewysoki carabiniere z
wąsikiem i dużymi śmiejącymi się oczami. Zagaduje
przekupki przy straganach, z których jedne siedzą
bezczynnie, jakby ogłuszone muzyką, inne wabią
klientów melodyjkami wygrywanymi na przytkniętych
do ust metalowych pierścieniach, z umocowaną w
środku sprężynką, w którą uderzają opuszkami palców.
Brzdąkając tym dziwacznym instrumentem - którego
nazwę zapisuję pod dyktando Silvia: scacciapensieri
- wydobywają dźwięki monotonne i melancholijne,
podobne do taranteli, lecz przywołujące mi na myśl
jęki olinowania okrętu, pod uderzeniami sirocco. Na
każdym straganie, cieszą oko barwami sterty ceramiki
sycylijskiej: misy, medaliony, wazy, talerze, z różnymi
wersjami oblicza Meduzy, z biegnącym na trzech
nogach, śmiejącym się słońcem i również roześmianym grubymi wargami półksiężycem, ze skrawkiem
soczyście akwamarynowego nieba.
Na znak dyrygenta, orkiestra unosi instrumenty.
Znowu ognisty marsz! I w lewo zwrot. Opuszczają
placyk, gonieni oklaskami turystów, zgromadzonych
pod fontanną. Pytam Silvia, czy może jest tu dziś
jakieś święto? Silvio wdaje się w dłuższy dialog z karabinierem, który wygłasza malowniczą tyradę, śmieje
się, dziwi, kręci głową, potakuje, zaprzecza, trzepocze
rzęsami, przez chwilę obaj coś wykrzykują machając
rękami i gdy już jestem pewien, że zaraz jak wściekłe
40
psy rzucą się na siebie, pada uprzejma odpowiedź:
nie, poza 1 maja, nic tu dzisiaj nie ma. Muzykanci
jak przyszli, tak zniknęli: ot, tak sobie, przymaszerowali
tutaj bez okazji, dla samej radości muzykowania.
2 maja 2002, Palermo
Po dniach skwarnych, wreszcie dzień łagodny, bez
upału. Niebo zaciągnięte szarą pierzynką obłoków,
ale bez wilgoci. Sycylia żegna nas taką samą pogodą, jaką nas witała. Na początek dnia, odwiedzamy
nareszcie kościółek San Salvatore, wciąż przez nas
pomijany, a znajdujący się tuż w sąsiedztwie naszego
40
Migotania 52
hotelu. Co za dziwo zwiedzamy! - z okrągłą nawą
i piętrowymi lożami, jak w rokokowej operze kameralnej! Podłoga pokryta miękkim chodnikiem, ołtarz
wtopiony w ścianę lóż i rzędy krzesełek z poręczami
zamiast ławek, a także rzecz zupełnie niebywała: kotary, przesłaniające loże! Aż się prosi o zalotne panie
z pieprzykami na dekoltach i paru rozpustnych książąt
i kardynałów, nachylających się ku nim z lornetkami…
Jak w takim wnętrzu modlić się? Tu można tylko się
wachlować i rozglądać, wpadłszy na momencik do
Pana Boga, między promenadą a podwieczorkiem
u hrabiny… Ale to nie koniec, bo kawałek dalej następny taki kościółek, też spływający złoceniami
rokoka… więc to już nie przypadek, a metoda… Do
tego, o nazwie, która sama brzmi jak tytuł opery:
Santa Ninfa dei Crocefieri… Rację miała Łempicka:
język włoski to nie jest język, to muzyka.
Idziemy kawałek dalej via Maqueda, aż Silvio,
wiedziony niezawodnym nosem konesera, skręca w
jakiś paskudny zaułek. Wchodzimy w bramę, mijamy
nieczynny warsztat samochodowy i nagle otwiera
się dziedziniec. Ale jaki! Sycę oczy widokiem nazbyt
słodkim, aby był prawdziwy: czy to mały Wawel?
Gołuchów? A może jestem na dziedzińcu zamku w
Baranowie? Renesansowe apetyczne krużganki obiegają czworobok podwórza, nawet te z boku ukośnie
dolepione schodki, jakby takie same… A nad nimi
skrawek nieba i spiętrzone ganki pustego, zaniedbanego pałacyszcza z XV czy XVI wieku… Europo…
Europo… czy jest gdzieś dno tego skarbca, który tysiące lat naniosły na tę błogosławioną ziemię?
***
Via Maqueda i równoległa do niej via Roma
to jakby dwie siostry, bo biegnące obok siebie, od
Stazione Centrale do dwóch różnych, choć podobnych punktów przeznaczenia. „Ważna” część via
Maqueda kończy się ogromnym Teatro Massimo,
tu miał premierę „Król Roger” Szymanowskiego, zaś
via Roma - innym teatrem, o nazwie Politeama. To
dwie główne ulice starego Palermo, a między nimi
gąszcz zaułków, wypełnionych straganami pełnymi
owoców morza, kiszących się w słojach karczochów,
ryb-mieczy i świńskich kopyt: gęsty, splątany system
kapilarny, pełen życia, wrzasku i cudownego zapachu
morskiej głębi, zmieszanego z jakąś zgnilizną, którą
zieją ciemne bramy i który upaja jak narkotyk, łącząc,
a zarazem dzieląc dwie całkowicie różne od siebie
arterie. Nad via Roma dominuje, od czasów Mussoliniego, ohydny gmach Poste e Telegrafi, ozdobiony
na froncie dziesięcioma gigantycznymi kolumnami,
imitującymi doryckie. Wieczorem, ulica pławi się w
zbytku wystaw, blasku biżuterii i zastaw stołowych,
rozbrzmiewa francuszczyzną gości hotelowych, wychodzących na spacer w swoich tweedach, beżach i
szkockich kratach. W porównaniu z nią, via Maqueda
to krzykliwa dziewucha, która nie pije a żłopie, gasi
papierosa o podeszwę i pisze wiersze w jednym z
tych nędznych hotelików z widokiem na poddasze
sąsiedniego domu, na plastikowe cysterny z wodą i
kopułę jednego z tych kościołów, których przy via
Maqueda jest więcej, niż hoteli przy via Roma. Via
Roma otwiera się dystyngowanie na marinę, skąd jutro
odpłyniemy, jednym z tych wtulonych teraz w nabrzeże pływających hoteli, z powrotem do Neapolu.
Ale to via Maqueda żegna nas dziś radośnie swoimi
smrodami, śmieciami, szeregami opartych o bramy lub
kiwających się pod ścianami kolorowych mężczyzn
w jaskrawych kurtkach z pseudoskóry i włóczkowych
czapkach z pomponami, którzy od czasu przejęcia
władzy w Europie przez zatrute lewackim nihilo-idealizmem pokolenie, wypierają dziedzictwo Europy,
stając się, jak jeszcze w latach 70-tych ubiegłego
wieku - ostrzegała Oriana Fallaci, głównymi lokatorami tej części kraju.
Po dwóch godzinach włóczenia się bez celu - bo
Silvio wpierw szuka kafejki internetowej, potem siedzi
w niej trzy kwadranse, aż w końcu rzuca się wypożyczać rower, którego na szczęście nie znajdujemy
- siadamy do lunchu w pustej trattorii „Cartagena”.
Prowadzi ją wychudzona nerwowa Włoszka o włosach
ufarbowanych na rudo-złoto. W karcie same dania
tunezyjskie, na ścianach wycięte z folderów zdjęcia
Tunezji, po sali kręci się rezolutna, tłusta dziewczynka, której brak tylko czarczafu na głowie. Wszystko
pierwsza łapie, wyciągając to matce spod ręki, bo
też chce obsługiwać, a kiedy jemy zupę, przybiega
i zagląda nam w talerze. Przybywają nowi goście,
zwabieni, jak to bywa, widokiem już jedzących - i
kobieta całkiem traci głowę. Jej dekolt pokrywa się
czerwonymi plamami, gdy niesie nam wszystko na raz:
drugie dania i deser, łącznie z kawą, ale parmezanu
do pasty doprosić się nie mogę, bo znów biegnie do
tamtych. Rachunek liczy w lirach, nie w euro, na co
Silvio zwraca jej uwagę, a wtedy ona mówi coś w
guście: ”Ee, ja do tych euro głowy nie mam”. Na to
z kuchni wygląda młody i bardzo przystojny kucharz
- ni to Tunezyjczyk, ni miejscowy. Czule ją uspokaja, a
ja patrząc na nich, układam sobie w całość życie tej
kobiety. Ona zapewne ma, albo miała, męża Tunezyjczyka, z czego została jej ta restauracja i dziecko. Ani
z jednym, ani z drugim sobie nie radzi, lecz jakoś to
ciągnie dzięki pomocy następnego mężczyzny, który
pewnie zwietrzył tu pieniądz i jest, oczywiście, kochankiem swej pryncypałki, może bratowej… Najpierw,
być może, chciał pieniędzy, aby „jakoś ustawić się
w życiu”, ale za to - spotkał miłość… do starzejącej
się kobiety… I tak oto, w palormitańskim zaułku,
przy nieodłącznej spade-fish Silvia i moim rzymskim
spaghetti alla Carbonara, zrobionym po tunezyjsku,
zrodził mi się w głowie zaczątek francuskiej opowieści,
w stylu Thérèsy Raquin…
GRZEGORZ MUSIAŁ
Rys. Marek Przybyła
DZIENNIKI, PODRÓŻE
Grzegorz Musiał
Janusz Wałek
W
oknie stoi świeca. Pali się jasnym, równym płomieniem.
Bo dbam o nią, systematycznie przycinam knot, obłamuję woskowe narośla, lepię z nich kulki, ciepłe, miękkie
i dokładam na powrót do świecy, która dzięki temu promieniuje nieustannie mocnym światłem.
Czasem, kiedy nad ranem przepływa przeze mnie
krótki sen, ukazują mi się jakieś obrazy, niby znane
okolice, kołacą mi w głowie ich dziwaczne nazwy.
Niedawno ukazało mi się we śnie Morze Trzcin ale
po przebudzeniu na próżno usiłowałem sobie przypomnieć, co to było, gdzie i kiedy, Morze Trzcin?
Niebo ma tutaj często odcień ołowiu, szara powłoka utrzymuje się czasem przez całe dnie nad krzywymi
kominami, z których bucha czarny dym. A kiedy nie
ma dymu wiem, że jest Szabat, dziwny dzień, którego
znaczenia już nie pomnę.
Nie pamiętam też żadnych imion. Ani imienia tego,
któremu Bóg nakazał liczyć gwiazdy, ani tego, którego wyłowiono z rzeki w koszyku z sitowia, ani tego,
który wzniósł kiedyś wielką świątynię. Tylko to jedno
imię: JHWH, które wypisałem przed wielu laty na
pierwszej stronie grubego zeszytu leżącego dotąd
przede mną. Papier pożółkł, postrzępił się, moje dłonie
zmieniły się także, naskórek pociemniał i stwardniał,
a pokrywające go owłosienie posiwiało.
Więc tylko to jedno imię, zaledwie cztery litery ale
w nich przecież zawiera się wszystko. To jedno imię
na początku grubego, pustego zeszytu.
Przychodzi zawsze na wiosnę, młody, piękny.
Zresztą nigdy nie wiem, czy go śnię, czy też jest naprawdę.
-Drzwi były otwarte – uśmiecha się, a uśmiech
ma jasny, wywołujący dreszcz podniecenia.
- Drzwi zawsze są otwarte – chcę odpowiedzieć
ale głos - nie używany już od dawna – więźnie mi w
krtani, zwija się, bulgoce.
Zawsze przynosi ze sobą gałązkę białego bzu,
którego woń napełnia izbę dusznością. To ten sam
zapach, w który spowito niegdyś moją zmarłą matkę, spoczywającą na podłodze, na wiązce słomy.
Gdybym przypomniał sobie jej imię przypomniałbym
sobie i swoje własne, którym musiała mnie wołać,
matka, kobieta, która przywiodła mnie na świat, skąd
, po co?
Ma ciemne, długie włosy opadające nisko na
ramiona i rozczesuje je powolnymi, nieomal dziewczęcymi ruchami, a potem nalewa do miski wody,
ściąga obuwie i podwinąwszy nogawki spodni długo
moczy w wodzie swe utrudzone stopy.
- Piękne twarz podobają się Najwyższemu – powiedział ktoś stojący w głębi mrocznej dużej sali, kiedy
ojciec przyprowadził mnie tam po raz pierwszy, małego chłopca. Skąpe światło sączyło się z umieszczonego wysoko okienka znacząc ożywione gesty prawie
niewidocznych starców. Wracając potem stamtąd,
po wielu godzinach nauki, już w progu zezuwałem
buty i długo moczyłem przemarznięte stopy w gorącej wodzie. Często morzył mnie tym sen i wówczas
jeszcze raz, tego samego dnia, powracałem we śnie
pomiędzy zakurzone rodały, na których zapisano tyle
mądrych zdań o Tym, który stworzył Niebo i Ziemię,
Powietrze i Wodę, któremu zawdzięczałem najcieńszy z włosów na mojej głowie, strzeżony przez Niego
dniem i nocą, także w najgłębszej ciemności.
Kiedyś wieczorem na podwórzu synagogi wykopano dół i wrzucono do niego Tory, w których
wykryto błędy. Pozbawione haftowanych sukienek i
srebrnych koron leżały na dnie nagie niczym ciała
chłopców wypoczywających nad rzeką po kąpieli.
Aż przysypano je ziemią i przywalono grubo darnią.
Był tam też wtedy stary pisarz, prawie oślepły, którego
odsunięto już od przepisywania świętych tekstów.
Nigdy nie stwierdzono w jego pracach najmniejszego
uchybienia ale Tory nie wolno pisać z głowy. Torę i
inne księgi, z których czyta się w synagodze musi się
przepisywać, a czy ślepy może przepisać coś, czego
nie widzi? Nie może już tego więcej robić, zbyt wielkie
byłoby bowiem ryzyko błędu.
Z sukiennej szarej torby młodzieńca wystaje rąbek płótna zakończony powęźlonymi sznureczkami:
„…aby poczynili sobie strzępki na rogach płaszczów
i przyprawili do nich sznurki z błękitu, aby gdy na
nie spojrzą, przypomnieli sobie wszystkie przykazania
Pańskie.”
-Ja to mówię, czy on, nie, raczej on bo mój głos
- nie używany od dawna - więźnie mi w krtani, zwija
się, bulgoce.
Błąd
Błąd
Błąd
BłądBłą
Błąd
To ta sama świeca, którą dostałem w dzieciństwie od pewnego mędrca bawiącego u nas przejazdem.
-Wystarczy na jedno porządne życie – powiedział
– tylko niech mały dba o nią.
Nie pamiętam kiedy wpadłem na pomysł oskubywania świecy z woskowych nawisów i ugniatania
z nich ciepłych, miękkich kuleczek, którymi później
przez z tyle ją żywiłem. Paliła się i pali nadal chociaż
jest już bardzo krótka. Ludzie często spoglądają na
nią przechodząc pod moim oknem, stąpając na
samych koniuszkach palców, by nie zakłócić spokoju. - Pracuje, dniem i nocą, pracuje - słyszę ich
przyciszone głosy.
Gdybym nie wzmacniał świecy, nie podtrzymywał
jej trwania, już dawno wypaliłaby się do cna, może
zaraz po tym, kiedy odseparowawszy się od gminy,
by kontemplować w samotności Najwyższego, wypisałem starannie na pierwszej karcie mojego zeszytu
Jego święte imię.
Pomyślałem wtedy: ułożyć wszystko tak, by uniknąć błędu, za wszelką cenę, bo przecież nie ma
błędów małych, ani najmniejszych, takich, których
prawie się nie dostrzeże, bo są tak bardzo małe, lecz
są po prostu błędy, wszędzie, we wszystkim, same
błędy, o których ludzie - zawsze w pospiechu- wolą
nie wiedzieć. Więc może lepiej zrobić mało, jak najmniej, ale bez błędu, niewiele albo wręcz nic, ale
bez błędu – tak wtedy pomyślałem.
Marudzi dzisiaj z odejściem, zbiera się powoli,
upycha w torbie jakieś zagryzmolone świstki i znowu
je wyciąga, wygładza starannie wąską, jakby dziewczęcą dłonią. Aż naraz staje tuż obok mnie, czego
nigdy dotąd nie robił, tak, że czuję na karku jego
ciepły oddech. Zagląda mi przez ramię, patrzy na
moją dłoń, którą próbuję zasłonić zeszyt, zawstydzony
jednak, że tak niewiele zrobiłem. Więc patrzy na moją
dłoń, ciemną, naznaczoną brunatnymi plamami, pokrytą skorupą stwardniałego wosku. I nagle podsuwa
mi przed oczy kartkę papieru gęsto zapisaną. Litera
obok litery, Alef przy Bet, Gimel przy Dalet, He przy
Waw, ciasno ale wyraźnie, przy Zain Het i Tet przy Jod,
czarne, starannie wykrojone, Kaf przy Lamed i Mem
przy Nun, nie byle jaki to był kaligraf, który tak zmyślnie Samech przy Ajin, przy Pe Cade ustanowił nie
pominąwszy najdrobniejszej kreseczki, ten, który przy
Kof Resz i przy Szin Taw ustalił po wieczne czasy.
-Więc zmarnowałeś tyle lat, a nie zgłębiłeś nawet
alfabetu – nie wiem kto wypowiada te słowa, on,
czy ja, ale raczej on, bo mój głos - nie używany od
dawna - więźnie mi w krtani, zwija się, bulgoce.
Pochyla się nisko nade mną, jego gorący oddech
łaskocze mi piersi.
-To w końcu nic- szepce – że wychytrzyłeś się z tą
świecą, że żyłeś tak długo, to nic, ani to, że zdziałałeś
tak niewiele, ale ten błąd, ten karygodny błąd!
Więc jednak. Jak mogłem. Jak mogłem przez tyle
lat nie dostrzec w tym krótkim, zaledwie z czterech
liter złożonym słowie, tego podwojonego „Waw”, jak
mogłem nie skupić się , nie przeczytać uważnie, nie
odkryć tej haniebnej pomyłki, która sprawiła, że to
wielkie imię, stanowiące treść świata, było tyko nic
nie znaczącym nędznym niby-słowem JHWW.
Jest już gotów do odejścia, obuty, z torbą przerzuconą przez ramię. Przeciąga delikatnie przywiędłą już
nieco gałązką bzu po trefnym słowie, które natychmiast znika, a potem, zanim skieruje się ku otwartym
drzwiom, zdmuchuje świecę tak szybko, że nie zdołam
już nawet wyszeptać „Słuchaj Izraelu!.”
JANUSZ WAŁEK
Adam Świeżyński
Wiosna w pustelni
W mojej pustelni na wiosnę
Dzikie wino ściga się z cyprysami
O zachwyt nad tempem wzrostu
I nad nieskazitelną głębią zieleni.
POEZJA
PROZA
Błąd
Bratki beztrosko i kolorowo rozwijają płatek za płatkiem
Nie wiadomo skąd biorą siłę
I czemu im się to nigdy nie nudzi.
Magnolia postanowiła, że w tym roku jeszcze nie zakwitnie
Twierdzi, że ma na to czas
A na razie inwestuje w siebie.
Zabiedzona sosenka ośmieliła się wypuścić młode gałązki
Choć na starych usychają jej igły
Stawia na to, co nowe.
Lawenda wciąż anemiczna i wiotka
Bo brakuje jej pewności siebie
Głośno dokoła powtarza, aby wiele się po niej nie spodziewać.
Sosna górska zgęstniała i nastroszyła się iglasto
Wie, że nigdy nie będzie wielkoludem
Dlatego postanowiła utyć i zostać największym grubasem.
Dwa klony-bliźniaki wcisnęły się w dwa kąty
Patrzą na siebie spod oka
Każdy ma swój pięciopalczasto-bliźniaczy świat.
Leszczyna falując króluje nad wszystkimi
Kołysana jak łupina żaglowca na wzburzonym morzu
Lecz nie wiadomo, czy stanie się orzechowa.
W mojej pustelni na wiosnę
rośliny są jak żywe myśli w głowie
każda na swój sposób zielona
a w dodatku z ambicjami na przyszłość.
Ta pora bardzo im sprzyja
ale dopiero po ostrej zimie
okaże się, które z nich przetrwały
na kolejny sezon.
Przy grobie
Profesorowi Kazimierzowi Kloskowskiemu
Na gładkiej płycie czarnego granitu
Ślizgają się nasze luźne wspomnienia
Przyklejone do opadłych liści
Całkiem i nie-całkiem martwych.
Siedząc na ławeczce obok siebie
Odczytujemy kolejne cyfry i litery
Połączone z imionami osób
Całkiem i nie-całkiem nam znanych.
Szukając zbieżności wśród różnych dat
Układamy chronologie i logiki wydarzeń
Aby wszystko miało wyczuwalny porządek
Całkiem i nie-całkiem zrozumiały.
A potem z góry opada powoli
Jeszcze jeden zielono-żółty liść
Całkiem i nie-całkiem smutny.
Samotność
Na świeżo ściętych pniach drzewa
Równo ułożonych przy drodze
Usiadła samotność
Pachniała sosnową żywicą
Zmęczona całodziennym chodzeniem
Krok w krok za mną
Śmiało i bez wyjaśnień
Objęła mocno całując
Zalotna
41 całą sobą
Przytulona spokojnie zasnęła
Pewna, że nie zostanie sama
W środku tego lasu
Gdy zrobiło się późno
Zaniosłem ją do siebie
I została na noc
A rano gdy otworzyła oczy
Ujrzała samotnego jak ona
– szczęśliwego człowieka
Gazeta Literacka 41
PROZA
Sławomir Majewski
- To ma być cholernie prosta sprawa, rozumiesz?
więc po kiego dorabiać wielką filozofię? jakieś dęte
och! ach! czy duperele w rodzaju - Siergieju Iwanowiczu, dlaczego duszy smutno, czemu sercu żal? a la
papa Czechow? w końcu nie będzie tego reżyserować
Antonioni, Bergman czy Schlondorff... budżet mały, to
i na filozofię nie ma kasy, to po pierwsze a po drugie,
rozumiesz, to ma być film dla przeciętnego odbiorcy.
po trzecie i ostatnie, obraz dla takiego widza, który
lubi w filmie trochę wesołej gadki-szmatki, żeby latały
gołe dupy i były różne fajne widoczki, kapujesz. no i
ogólnie, żeby było mądrze i życiowo ale z cyckami i
ruchaniem. taaak... No więc ta cała story zaczyna się
od tego, że facet w chrystusowym wieku jedzie przez
las i nagle psuje mu się samochód a ponieważ nie ma
zielonego pojęcia o naprawianiu silników tylko o piciu
pieprzeniu i pisaniu scenariuszy, bo gość jest scenarzystą,
rozumiesz, to dalej rusza per pedes. Więc idzie przez
ten las i idzie aż dochodzi nad jezioro a tam dziadek w
ceracie i kaloszach łowi sobie leszcze czy coś takiego.
Tak się fajnie składa, że ten dziadek jest miejscowym
przewoźnikiem więc zabiera naszego bohatera łódką
do miasteczka, do mechanika. Facet załatwia sprawę
w warsztacie samochodowym a że kazali mu poczekać bo trochę potrwa zanim przyholują jego bryczkę,
ustalą co się popsuło, no i zanim to zepsute naprawią,
to idzie do knajpki na rynku, siada pod parasolem przy
piwie i precelkach i jak to samotny facet przy piwie i
precelkach, zaczyna wspominać swoje życie a baby
przede wszystkim. Jak to facet. Siedzi tak sobie gryząc
precelki, popija piwko i widzi małe dziewczynki, takie z
mysimi ogonkami z którymi w dzieciństwie sobie pokazywali a potem podlotki łase na macanki w krzakach jak
nutria na marchew, potem licealistki, później studentki
a na koniec te ostatnie, dojrzałe kobiety. Popija, pali,
wspomina i fajnie mu jest, bo sobie przy tym ogląda
obrazki z przeszłości pełne cycuszków i cipeczek, ale
ni stąd ni zowąd te wszystkie dziewczyny i kobiety zaczynają mu się materializować. Kolejno przysiadają do
jego stolika z jakimiś wypominkami, wyrzutami że coś
tam obiecywał, że porzucił, wyjechał bez słowa itede.
No a jak tak, to facet zaczyna podejrzewać że coś tu
nie za bardzo jest okej i myśli sobie
- A niby skąd one tutaj wszystkie naraz, hę? Odbiło
mi czy ki grzyb? Coś w tym stylu. A że na co dzień nie
był aniołem, to cała historia powinna zakończyć się
na przykład tak, że budzi się w Raju w którym dobry
Bóg daruje mu drugą szansę. Że może wrócić między
żywych i w tym podarowanym życiu ponaprawiać to
wszystko co spierdolił w pierwszym. Tak... Nie, wcale
nie tak. O Jezu, co to za syf? Jakieś zgrane do kości
hollywoodzkie gówno! No dobra, no to może będzie
lepiej jak się ocknie, powiedzmy, w jakimś pociągu? Że
niby całe to miasteczko, te dupencje i tak dalej że to
wszystko było tylko snem? Załóżmy że budzi się w tym
pociągu, w wagonie jest tylko on i taka pachnąca,
wysztafirowana ekskluzywna czterdziestka. Facet ziewa
patrzy przez okno na koniki, krowy, wieśniaków, chatynki
czy co tam widać, patrzy po przedziale a tu nagle ta
czterdziestka uśmiecha się do niego obleśnie i kopie go
w kostkę, wstaje, wychodząc kiwa mu głową więc on
idzie za nią, ona wchodzi do kibla, niby to poprawia
makijaż a wtedy on wpada do kibla, wywala z bluzki
jej dwa cyce wielkie jak melony, o – takie! Nie nie nie,
do dupy z takim pomysłem! Przecież to było w Mieście
Kobiet dziadka Felliniego! No to może inaczej? Jak? Ano
na przykład tak, że ten facet nie jedzie żadnym samochodem ani pociągiem, tylko zwyczajnym pekaesem
do jakiegoś zapyziałego prowincjonalnego miasteczka,
hen gdzieś na rubieżach, bo jest jakimś powiedzmy... No
jakimś znanym kimś, jakimś pisarzem czy innym poetą
i jedzie na spotkanie z wielbicielami jego twórczości.
Jedzie sobie na to spotkanie jedzie, obok niego babiny
z wiklinowymi koszykami pełnymi jaj, jacyś wąsacze w
józwach-gumofilcach, rachityczne niedożywione dzieciaki no, jednym słowem folklor. Folklor i surowa wieś
nasza, kapujesz? No więc jechał i jechał aż w końcu
dojechał ale na miejscu okazuje się że tego spotkania
nie będzie bo... Bo co? Nie będzie, bo co się na miejscu
okaże? A żesz kurwa jego mać! Za Chiny ludowe
42 nie
mam pojęcia! A do cholery z tym wszystkim, później się
zobaczy. Taaa... No to co? No to nic, na razie niech
sobie jedzie przez las aż do miejsca w którym zepsuje
mu się samochód. Może lepiej wyjdzie, jak nie spotka
żadnych kobiet-widm, tylko depcząc poziomki będzie
je wspominać? Może. Zobaczymy. Początek już jest a
to najważniejsze, nie?
KONCEPCJA PIERWSZA
Jadąc mroczną wąską alejką miedzy bukami i sosnami klnie bagnistą drogę
- Noż, kurwa! I to ma być ten objazd? Innej drogi nie
mieli, tylko takie bagno? Cholerne cioty! W prześwitach
42
Migotania 52
CHOLERNIE
PROSTA SPRAWA
widzi jezioro z kaczkami i perkozami a po drugiej stronie
kościelną wieżę i pstrokate dachy jakiejś mieściny. Nagle
drogę przebiega mu sarna, więc się uśmiecha
- Ojej, żywa sarna! I wzdycha elegijnie że kiedyś, w
starych dawnych dobrych czasach to było normalne:
sarny, żubry, tury, bobry a dziewuchy były hoże, miały
wielkie tyłki, pachniały siankiem i oborą a teraz? Ech! I
wtedy przypomniał mu się list od Elzy. Ten który trzyma
w dyplomatce razem z piersiówką, koncepcjami scenariuszy i pornograficznymi fotkami swojej byłej żony. Tak
naprawdę, to ta jego Marlena miała na imię Gabryśka
a w drucianych lennonkach wyglądała zupełnie jak
Gandhi. Bo niektórym tak się trafia. A Elza? O, Elza... Elza
to była zupełnie inna bajka. Elza napisała, że u zbiegu
Ontario i rzeki Świętego Wawrzyńca wszystko jest OK a
klony są czerwone jak pomidory i że u Indian Seneca
też jest OK i że jej samej u tych Indian nad brzegiem
Ontario też jest OK. Jak tak, myśli sobie, to OK. Co mnie
z nią łączy? A było trochę zmierzchów, trochę nocy i
proporcjonalna ilość poranków. Wszystko dokładnie w
takiej kolejności. Ile wtedy miała? Równiutko siedemnaście, nogi po szyję i strzechę postrzępionych włosów
w kolorze brudnego siana. Cycki miała bardzo małe
ale bardzo ładne, taki rodzaj chłopczycy bez tyłka a
do tego perfekcyjna głupota na długich zgrabnych
nogach. No i proszę proszę... a teraz jest w Kanadzie.
Co najlepiej pamiętam? Zaraz zaraz... chyba zapach
potu, zielonkawe tęczówki, miękkość włosów łonowych.
Aha i wątpliwą szlachetność jej perfum.
Kiedyś jak w hotelowym pokoju poszła sikać, nalał
sobie wódy i w samych slipach i klapkach wyszedł na
balkon zapalić. Patrzy a na balkonie niżej leżą na leżakach tłusty facet i baba, okrutna maciora z plamami
kremu na otłuszczonym ryju, oboje w ciemnych okularach. Facet drapie się po jajach, dłubie w nosie a ta
jego Maciora raptem mówi
- A, szkoda gadać, Maks...
Maks? Maksymilian? Jak ten rozstrzelany cesarz meksykański, jak zgilotynowany Robespierre czy jak Von Sydow, ten od Bergmana? Maks ma bermudy w palmy i
napisy Aloha!, siatkowy półkoszulek jak rumuński spawacz
a na łysej glacy wystrzępioną panamę. Żłopie piwsko z
butelki, beka jak świnia i z odrazą przez szkło patrzy na
Maciorę która podciągając majtasy w groszki pachnące
kończy napoczęte
- Szkoda gadać, Maks... Marietta zaszła i nawet nie
wie kiedy i z kim, zdzira!
Marietta zaszła? No no, patrzcie państwo. A więc
będą dzieci. No i OK, jak tym Indianom Seneca.
Każda opowieść jest jak niekończąca się wstęga
Möbiusa więc Elza dalej sika w kiblu, majtasy Maciory
nadal są w pachnące groszki, po niebie pełzną chmury
a tam o, na placu stoi dorożka i szkapa z pochylonym
łbem. A tam o, na tarasie śliczności la donna è mobile
przewija dziecko. È mobile? È mobile. Mobilis in mobili
czyli kapitan Nemo czyli Nautilus. A jeśli tak, jeśli Nautilus, no to Nautilus pompilius czyli taki jeden zajebisty
głowonóg znany jako łodzik czyli pływak a ja się wtedy
podczas sztormu o mało nie utopiłem, no ale tamten
pływak i w dodatku wcale nie łodzik tylko taki opalony
w czerwonym czepku podpłynął i podholował mnie do
brzegu a ja się ze strachu zeszczałem do morza jakby
mi jeszcze było za płytko...
Skończyła sikać? Tak. Ubiera spódniczkę, pończochy
z gatunku „samonośnych” i body z purpurowo-czarnej
koronki. Bez stanika, żeby każdy mógł podziwiać jej maleńkie cycki bo podnieca ją jak widzą a szczególnie te
wszystkie żałosne, podstarzałe zazdrosne żony tych żenujących, podstarzałych, zaślinionych na jej widok mężów
i dlatego nie wkłada majtek a do mini szczególnie nie
wkłada, więc dookolne oczy, usta, uszy, szepty
- Widzisz tę zdzirę?
- Widzisz tę dziwkę?
- Och, co za kurwa!
- Dziwka!
- Co za bladź!
- Co za suka!
- Bez stanika!
- I bez majtek!
- W lokalu?
- A jak się rozkracza!
- Świnia!
- Ty widzisz, kochanie?
- Widzę, kochanie. Po prostu ekshibicjonistka.
Była ekshibicjonistką, fakt. Ekshibicjonistką i nie tylko.
Na przykład siedzi sobie gołą dupą na podłodze, dopala
papierocha i ni stąd ni zowąd mówi do mnie
- Mójty, słuchaj... A co ty byś Mójty powiedział na
to, jakbyśmy zrobili sobie teraz jakiś fajny trójkąt? I nie
czekając na odpowiedź, wykręca numer agencji towarzyskiej
- Chciałbym zaprosić do pokoju numer 1024 w hotelu Continental jakąś ładną panią... Dla mnie i mojego
partnera. Bo ja wiem...? Tak ze trzy, cztery godzinki. Aha,
tylko żeby panna była z jak największymi cyckami! Tak
tak, może być nierozgarnięta.
Tak... Oczekujemy pani z jak największymi cyckami...
Cycki wielkie jak dynie były jej niezbędne, albowiem
odczuwała organiczną potrzebę ssania atrapy piersi
swojej mamusi. Atrapy, bo oryginał gdzieś tam po nocach z kimś, tak jak ona po nocach ze mną... No, ale
to krzepiące że u Indian Seneca jest OK. Ich squaw na
pewno mają wielkie cycki.
A jako że każda opowieść jest jak... itede, natłuszczona Maciora z tamtego balkonu miała wielkie obwisłe
cyce i majtasy w groszki pachnące a pachnący groszek
piął się po wiekowym szarym murze tam, na wyspie,
oddzielając parcelę markiza-de-coś-tam od tego zagajnika w którym nabożna jak sam Szatan Stephanie
zwana przez familiantów Stefanką, czytała Kochanka
Lady Chatterley pióra tego zboczeńca, D. H. Lawrence.
Opalając rybio-białe półdupki szczytowała prawie po
każdym akapicie
- Aaaach...
Aaaach, te jej niewinne, fiołkowe oczęta! I tamten
błysk słońca na medaliku z Najświętszą Panienką, leżącym niewinnie w rynience między jej piersiami, kiedy
odpędzając szatańskie myśli powtarzała Ave Maria gratia plena, Dominus tecum, Benedicta tu mulieribus et
benedictus fructus ventris tui Jesus. Jej osobisty fructus
zawinięty w kawałki okrwawionej ligniny spoczął w kiblu
doktora Jeana-Claude Maurice, ginekologa nader wziętego. Dramat rozegrał się na wyspie strzępiastych skał,
na Korsyce, kolebce Cesarza Francuzów, gdzie orłosęp
brodaty rozrywa kozie ścierwa. Stefanka przeleżała cztery
dni w pokoju willi na wzgórzu opodal Olmucciu gapiąc
się na morze, pogryzając pinole i chałwy, zastanawiając
czy lepiej żeby jednak tak, czy jednak lepiej żeby nie?
Czy po długich wahaniach i ogryzania paznokci Stefanka poinformowała swą matkę lub patriarchę rodu o
zbrodni na owocu żywota swego? A skąd! A niech Bóg
broni! Ojezu, Jezu, nie! No a jak nie, to nie, prawda?
Jasne, że prawda. Więc tamte groszki pną się po panamarkizowym starożytnym murze a Stefanka w asekuracji
wielkiego czarnego nowofundlanda wdycha żywiczną
woń sosen, jodeł, modrzewi, cyprysów i pinii otaczających oceanem szpilek Aix-de-Chretienne. Wyobraża
sobie rozmaitości à propos tej suki, tej zdziry, tej kurwy,
tej, tej... Lady Chatterley i jej leśnego kochanka który
przecież doskonale nadawałby się na kochanka dla niej,
Stefanki, tu i teraz nago rozłożonej w lesie w żywicznym
zapachu żywic drzewa wszelkiego no, niekoniecznie zaraz
Dobrego i Złego a nawet bardziej Złego ode którego
Ty obroń mnie, bo Tyś mą ucieczką i moją radością...
Jak to leci dalej? Który? Aaa, 32,1-2.5.11. I jeszcze, że
Pan jest pasterzem moim i nie brak mi niczego. Tak...
Więc dokoła konarów drzew nad Ontario u tych Indian
Seneca jest OK?
Ojezu, to dobrze!
KONCEPCJA DRUGA
- Noż, kurwa!
Silnik zamilkł pośrodku lasu na nieludzko grząskiej, zrytej
przez dziki ścieżce. Po wielokrotnym piłowaniu gaźnika
dał sobie spokój, wysiadł i podniósł maskę bezradnie
patrząc na mechanizm. Rozejrzał się i wtedy między
drzewami dostrzegł błyski jeziora a skoro tak, no to na
pewno znajdzie się jakaś pomoc. Ludzie od zawsze
budowali sobie nad jeziorami jakieś szałasy, chatynki,
jakieś zagrody, domy i różne takie. Zabrał z siedzenia
dyplomatkę, trzasnął drzwiami i wszedł między drzewa.
Z jak największymi cyckami... Bóg z nią! Jakiś ośrodek
wypoczynkowy albo jakaś chałupa... Z jak największymi
cyckami... No w końcu ktoś gdzieś musi tutaj mieszkać.
O matko, wlazłem w gówno! No żeby w lesie wejść w
gówno? Kto sra po krzakach, gajowy? Wytarł podeszwę
o mech i ruszył uważnie patrząc pod nogi. Wreszcie
dotarł do brzegu i z prawej strony zobaczył pomost a
przy nim odrapaną z zielonej farby łódź i faceta w siwej
ceracie.
- Dzień dobry! Mam problem, samochód mi się zepsuł
w lesie niedaleko stąd, tam o. Nie wie pan czy w tym
miasteczku jest jakiś mechanik?
- A jest mechanik, jest. I to dobry.
- Ojezu, wspaniale, przewiezie mnie pan? Zapłacę,
oczywiście.
- A oczywiście. Wskakuj pan!
Ave Maria gratia plena, pomyślał, ja to mam szczęście! I pomyślał że każda opowieść jest jak niekończąca
macht a oni dwoje wpadną do jakiejś fajnej knajpki
na szklaneczkę whisky albo jakieś inne coś. Zachęca
ją i zapewnia, że zna taką jedną fajną żydowską czy
irlandzką knajpkę niedaleko stąd
- To tylko parę kroków stąd, zapewnia więc ona szybciutko ucięła te jego kombinacje, bo jak każda napalona
suka wyczuła w nim równie napalonego, oślinionego psa
z podniecenia drapiącego pazurami parkiet.
- Ty, a może po prostu wpadniemy do ciebie, co?
Chyba znajdziesz jakiś alkohol w kuferku na strychu?
Na to on się roześmiał
- W kuferku na strychu? Jajcara z ciebie. Alkohol
zawsze trzymam obok łóżka mówi, a ta poprawia włosy
unosząc i wyprężając lewy cycek uśmiecha się,, delikatnie ściskając go za fiuta pełną garścią.
- No to na co jeszcze czekamy, Dick?
Wychodzą po angielsku a że sierpień jest gorący więc
nawet o świcie czują jak lepkie powietrze klei im ubrania
do skóry. Przeszli kilka przecznic gadając o obrazach
Efendiego, Warhola i Liechtensteina a potem o Franku
Lloydzie Wrighcie i o betonowej kaplicy Notre-Dame-duHaut w Ronchamp wedle Le Corbusiera.
Przecięli skwer na którym Pierrot z Colombiną odgrywali przed pustką ulic dramat swojej miłości. Wrzucili im
do puszki po dolcu i dostali w podzięce spłakane uśmiechy ćpunów; taksówkę złapali ciut dalej. Wsiedli i od razu
zaczęli się całować i obmacywać a Gwen pochyliła się
nad jego rozporkiem. Skończyła nim dojechali, wytarła
usta i dłonie w chusteczkę a kiedy wysiadła taksiarzJamajczyk wychrypiał z podziwem i zawiścią
- Ty to masz szczęście, człowieku!
Otwierając przed nią drzwi na klatkę schodową popatrzył na tę jej figurę i włosy i znowu porównał ją do
Kim Basinger i pomyślał jak ten Jamajczyk
- Ale mam szczęście!
Z tą Gwen to było spory kęs czasu po tym jak wyżebrał wizę i z Paryża, wprost z garsoniery Jeanne która
naprawdę miała na imię Marguerite i była cholernie
elegancką prostytutką z którą żyli przez spory kęs czasu
najpierw jak braciszek z siostrzyczką a potem jak mąż z
żoną, wskoczył na pokład Boeinga 767 i ruszył na podbój
Stanów, licząc że swoim literackim talentem powali na
kolana całą Amerykę i sporą część Kanady. Słodki Jezu,
myślałby kto że jakiś drugi Hemingway, co za dupek!
Pomieszkał na takiej małej wyspie w zadupiu Ameryki z
taką jedną fajną laską o żydowskim imieniu Miriam i z jej
córeczką a potem się rozstali, bo on szukał perwersyjnej,
namiętnej jak wulkan ździry a ona męża, który strzygłby
co tydzień trawnik a przy posiłkach odmawiałby modlitwę. Naprawdę wyżebrał tę wizę? A skąd! Przecież te
amerykańskie skurwysyny same, ot tak, z dobrego serca
by mu jej nie dali. Więc nawet nie to że wyżebrał czy wyskamlał jak jakiś, kurwa, pierdolony żebrak podkościelny,
bo ci mu trajlowali na okrągło że takich rewolucjonistów
jak on, to oni u siebie mają na pęczki w każdym rozmiarze i kolorze a ten jojczył że ojej! przecież tyle zrobiłem
dla wolnego świata a oni tak tak, my to wszystko doceniamy i pamiętamy i rozumiemy ale i niech pan nas
zrozumie. No, takie tam pierdu-pierdu. Łgali skurwysyny,
jak to Amerykanie w sprawach wizowych dla tępych,
leniwych, brudnych, wiecznie zapijaczonych Polacks,
bo gdyby był Niemcem... Aaa, Niemcem, no ale nie
był. A poza tym Szwaby wiz do do USA nie potrzebują.
No, ale gdyby, rozumiesz. W końcu dostał tę wizę, bo
wstawiła się za nim taka jedna chuda-ruda z ichniej
ambasady w Paryżu. No ta sama, z którą parę razy się
pieprzył a ona pieprzyła się z tym grubym łysym od wiz.
No, mniejsza. Teraz rozumiesz, dlaczego gdy dotarł nad
brzeg i zobaczył ten poczerniały i omszały pomost a przy
nim łódź i faceta w ceracie, znowu pomyślał
- Ale mam szczęście?
KONCEPCJA TRZECIA
Zdejmuje torbę z półki bagażowej, spieszy do wyjścia
bo przyjechał z opóźnieniem prawie godzinnym i teraz
niecierpliwie sunie za opasłą babą z tobołami przed
którą drepcze para wymęczonych emerytów, trzy rozchichotane gówniary i żydopodobny student z dredami
jak Boby Marley a w dodatku w jarmułce o barwach
flagi Jamajki.
- Matko jezusowa! zaskowytał w duchu i wysiadł ruszając w kierunku bramki wiodącej na ulicę. Nigdy nie
był w tym miasteczku więc nie ma zielonego pojęcia
o topografii a o siedemnastej ma spotkanie z Górską, z
tą poetką i wicedyrektorką miejscowego Domu Kultury
która zorganizowała mu wieczór autorski i wynajęła pokój w hotelu. Spojrzał na zegarek, za dwanaście piąta!
Za dwanaście czyli zaraz. Boże, jak on nienawidzi się
spóźniać! Za dwanaście, psiakrew. Pokój w hotelu? No
pięknie, kurwa, pięknie ale gdzie jest ten pieprzony hotel?
Zawrócił, podszedł do brudnawego okienka z odrapanym napisem Information i już po chwili wskazujący palec
Cycatej pełznąc jak tłusta larwa po zażółconym planie
miasta wskazał mu kierunek
- Pójdzie pan tutaj, potem tam, potem tu, potem
prosto, potem w lewo, znowu prosto a potem w prawo
no i to będzie dokładnie o, tutaj. Trafisz, kochaniutki?
- Trafię. A jak nie trafię, to zapytam kogoś po drodze.
- Bardzo mądrze. Koniec języka za przewodnika, kochaniutki.
- Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co, kochaniutki! Wypięła baloniaste
cycki uśmiechając się przy tym nader mile. On też się
uśmiechnął nader mile, wyszedł i po ośmiu minutach
ostrego marszu znalazł hotel dokładnie tam, gdzie go
wskazał palec wskazujący Cycatej.
Zameldował się u młodej, bajecznie obrzydliwej suchej pindy pachnącej geranium i naftą. Pomyślał, że na
pewno smaruje tym chore mięśnie bo niby dlaczego taka
sucha? Zostawił dowód, wziął maleńki kluczyk zawieszony
na olbrzymim breloku odlanym z mosiądzu, wszedł na
drugie piętro, otworzył drzwi i na widok pokoju jęknął
i pomyślał, że Plaza to to nie jest. Szafka nocna, wąski
tapczanik-prycza, szafa i stół pośrodku a wszystko z płyt
wiórowych imitujących czeczot za pomocą okładziny na
wysoki połysk. A co mi tam, na jedną noc może być. Aha,
muszę kupić flaszkę. I coś do popicia. I odlać się, ojezu!
Rzucił torbę na łóżko i wszedł do łazienki. Odleję się,
opłuczę sobie pysk i zejdę, na pewno już czeka. Albo
zaraz przyjdzie. Skończył sikać, strzepnął, zapiął spodnie,
spuścił wodę, podszedł do umywalki zdejmując zegarek i zaczął myć ręce. Mam nadzieję że kobita nie jest
członkinią jakiejś pieprzonej ciemnogrodzkiej sodalicji, co
to żadnej wódki, przeklinania i seksu i w ogóle nic z tych
rzeczy, które są bliźniego jej. A oślice przede wszystkim.
Wytarł dłonie do sucha i wyszedł. Dopiero na korytarzu
poczuł dziwny luz na przegubie. No fajnie, myśli, zostawiłem zegarek na półce nad umywalką. Wprawdzie żadne
mi tam wielkie halo, no ale w końcu to pamiątka po.
Wrócił, założył zegarek i patrząc do lustra pomyślał że jest
nieźle. Nieźle? A pewnie że nieźle zważywszy tydzień picia
i dzisiejszą jazdę, czterysta dwadzieścia kilometrów jak w
pysk strzelił. Kurwa, wiszę Ludwikowi za ostatnią flaszkę.
No nic, oddam jak wrócę.
Wszedł do restauracji i Jezu niemiłosierny! pomyślał na
widok kłębów spalin papierosowego dymu nad stolikami,
co za syf! Rozpoczął poszukiwania twarzy kobiety którą
ledwie kilka razy widział na maleńkiej fotografii obok jej
wierszy zamieszczonych w Almanachu. Ta? Nie, chyba nie
ta. Ta jest za stara. A tamta? Och, nie. Może ta? Nie, to
na pewno nie ona. No, żesz jego mać! I wtedy usłyszał
swoje imię. Usiedli przy stoliku zaścielonym obrzępalską
serwetą w wytartą czerwoną kratkę, pośrodku której w
maciupkim wazoniku dogorywał polny rumianek w asyście
sztucznej paprotki.
- Pan pewnie bardzo zmęczony, panie Ryszardzie, tyle
godzin się pan do nas telepał. Zaprzeczył energicznie,
mówiąc dziarsko jak komandos, że dla niego to nie pierwszyzna i że on od wielu lat tak się buja po Polsce chałturząc po najróżniejszych miastach. Kłamał bezwstydnie,
fakt, ale przecież w zbożnym celu, bo tych paru złotych
potrzebował jak cholera.
- Pani Krystyno, szalenie pani dziękuję za pokój. Bardzo przyjemny pokoik i bardzo przytulnie urządzony. A w
ogóle, doprawdy nie wiem jak mam pani dziękować za
dzisiejszy wieczór. Wie pani, w końcu żaden z mnie Hłasko
czy inny Konwicki.
I dorzuca jeszcze skromniej
- Boję się, że czytelnicy będą mną zawiedzeni bo co
ja tam wiem o pisaniu...
- Jest pewien problem...
- Problem? Z czym problem?
- Z tym naszym spotkaniem jest problem. Dlatego nie
czekałam na pana na dworcu pekaesu choć takie miałam
plany. Widzi pan, przed godziną wróciłam z Warszawy, z
ulicy Mysiej. Zrobiła pauzę.
- Pan wie co jest na Mysiej w Warszawie?
- Na Mysiej? W Warszawie? Nie mam zielonego pojęcia. A co tam jest?
- Tam jest Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i
Widowisk. Cenzura. Wezwano mnie do Cenzury w pana
sprawie, w sprawie dzisiejszego spotkania i w ogóle. Teraz
pan rozumie?
O tak, teraz zrozumiał. O, jak on to teraz zrozumiał!
I jak on teraz zrozumiał Ludwika który parę dni nazad
kiedy chlali wódkę w Dwójce na Puławskiej, powiedział
mu ostrzegawczo
- Jeszcze się przekonasz jak ci skopią dupę.
Kobieta patrzy na niego rozumiejąc, że zrozumiał.
- Oczywiście, panie Ryszardzie, wypłacimy panu pełne
honorarium i zwrot kosztów, ale...
- Ale potkania nie będzie.
- Niestety, nie będzie. Z tego co wiem, już zostało
odwołane przez mojego dyrektora na polecenie Komitetu Powiatowego. Oczywiście, z powodu pana choroby
rozumie pan.
- Oczywiście, z powodu mojej choroby, rozumiem.
- No ale wypłacimy panu pełne honorarium i...
- 43
Mówiła to pani przed chwilą.
- No tak, przepraszam ale jestem cholernie zdenerwowana całą tą sytuacją. Co pan im zrobił?
Dogasił papierosa, zapalił drugiego i zawołał kelnerkę
- Da pani połówkę Czystej. Tylko proszę podać w karafce, nie w butelce. I jakiś sok czy co tam macie...
- Wódki na karafki nie podajemy. Wódkę podajemy
w pięćdziesiątkach albo w setkach a do picia może być
Cytrynada albo Polo-Cocta może być a do każdej wódki
obowiązuje zakąska na przykład plaster Goudy z garnie
albo jedno jajeczko po tatarsku z garnie albo filecik ślecd. str.44
dzika z garnie...
PROZA
się wstęga Möbiusa albo ruska Matrioszka, bo co jak co
ale szczęście to on miał!
- Pytasz mnie dziesiąty raz kiedy wyjeżdżam!
Gwen zatrzaskuje walizkę a on siedzi nieruchomo
w antycznym wyleniałym fotelu, z lubością sącząc nabrzmiałe ciepłem wino.
- Pytam cię dziesiąty raz, mówi flegmatycznie, bo
chcę mieć pewność że na pewno wyjedziesz i że na
pewno nigdy więcej cię nie zobaczę. Ani tutaj, ani gdziekolwiek na jakiejkolwiek drodze mojego życia! Dopija
wino a potem bawi się wysmukłą nóżką kieliszka. Gwen
znieruchomiała, zaskoczona i rozeźlona rzuca walizkę.
- Aaa, więc to tak?!
- Ano, tak! Odpowiada z mściwą satysfakcją i dolewa
z butelki ciepłego wina które dopiero teraz wydaje mu się
nieocenione w smaku.
- Nigdy mnie nie kochałeś! Krzyczy Gwen. Nigdy! Podchodzi do stolika, bierze butelkę i pije prosto z szyjki.
- Prostaczka!
Butelka rozbija się na ścianie ponad jego głową, tuż
obok Modiglianiego.
- Cham!
- Uważaj, suko! Zniszczysz Modiglianiego!
- Pierdolę Modiglianiego i ciebie, ty cholerny sukinsynu!
- Zmarnować takie wino! Krzyczy. Ty idiotko! Wiesz jakie to wino? No wiesz jakie? To Chateau-Petrus. Oryginalny
Chateau-Petrus z Bordeaux, z Francji! To nie te szczyny które
pijasz ze swoją kochanicą, ty...
Gwen bierze się pod boki, wykrzywiając ironicznie
twarz.
- Co ty nie powiesz? Oryginalny kto? Parodiuje jego głos.
Oryginalny Chateau-Petrus z Bordeaux, z Francji. Wina ci żal
ty skurwysynu a mnie ci nie żal? Naszego małżeństwa ci nie
żal, tylko Chateau-Petrus z Bordeaux we Francji?
Podchodzi do okna, wraca do drzwi, podnosi walizki.
- A żebyś zdechł, ty... Szuka najbardziej obelżywego
epitetu. Ty... chateaupetrusie!
Trzasnęła drzwiami a on opadł na fotel. Słyszy trzask
drzwiczek samochodu, warkot silnika i myśli że kto wie,
może to jego ostatni Chateau-Petrus, bo ona jutro z
samego rana pozamyka ich wspólne konta a jak na
złość, to była ostatnia taka butelka... No ale przecież
ma jeszcze od cholery innych win. Wstaje, otwiera barek
i bierze na oślep. Dobry omen, myśli, calvados Père Magloire. I od razu uwierzył, że może jeszcze nie wszystko...
No, pomyślał, a jak wszystko pójdzie się...? A to chuj z nią
i z tą ich całą Hameryką i z Gwen! A w ogóle, to co to
za imię Gwen? I wspomina, jak to było, kiedy było.
Marc Efendi zaprosił go na wernisaż. Miał przyjść z
osobą towarzyszącą ale poszedł sam, bo ta jego ówczesna lesbijska dupa, ta Marlena-Gandhi jak raz poleciała do Namibii, Etiopii czy innego Kongo w sprawie
ginących oryksów, surykatek i kij wie czego. Bo jak nie
wierciła studni w Somali żeby jej nubijscy bracia mogli
zaspokoić pragnienie, to odpędzała japońskie kutry od
wielorybów albo wiecowała z innymi oszołomami przeciw koncernom, globalizacji, zlodowaceniu i że precz z
gotowaniem! Nie było jej, no to poszedł sam.
- Ryszu, ty to masz pieprzone szczęście! Wrzeszczy
Marc kalecząc jego imię a wciskając mu whisky mówi
że jakaś Gwen też przyszła sama, więc masz pieprzone szczęście, Dick. Zaraz, zaraz a gdzie się ta Gwen
podziała?
- Gwen? Co to za imię Gwen? Kto dzisiaj nosi imię
Gwen?
- Ja, powiedziała stojąca za nimi Gwen a on odwrócił
się i jak raz pomyślał o Kim Basinger w 9 1/2 Tygodnia,
tym filmie z Mickeyem Rourke.
Sącząc drinki krążyli od obrazu do obrazu, od rzeźby
do rzeźby a Gwen przypominała mu Układ Kazana i
Gwendolinę Hunt zagraną przez Faye Dunaway i wtedy
on sobie przypomniał, jak bohater filmu, podstarzały
Eddie Anderson którego grał Kirk Douglas wjeżdża takim
śliczności białym Alfa Romeo Spider 1600 cabrio pod
olbrzymią ciężarówkę. Nie to żeby się zabić, nie tylko po
to, żeby wypróbować los. I przypomniały mu się sceny
erotyczne z filmową Gwen na skórzanej kanapie w jakimś biurze, zbutwiały drewniany dom nad stawem czy
jeziorem, umierający nieogolony starzec, perskie dywany,
Grecy czy Ormianie, wariatkowo...
- O rany, Gwen! No jasne że pamiętam, Układ Kazana!
Gadali też o innych filmach Kazana, o Na Wschód od
Edenu który reżyserował według powieści Steinbecka i o
Gościach w którym przewrotnie mścił się na Steinbecku
za to, że sam donosił Komisji do Spraw Działalności Antyamerykańskiej na kumpli aktorów a Steinbeck nie.
Wymknęli się z Edgarem i Bonnie i pojechali do
Güntera Glocka, pedziowatego jazzmana z Berlina Zachodniego który zjechał na kilka koncertów i był bardzo
dobrym znajomym Güntera Grassa, tego niemieckiego
pisarza noblisty.
- Że Günter był w Waffen-SS? No i co z tego? wrzeszczał napity Glock. Waffen-SS, wielkie mi rzeczy! Ziomal,
ja cię osobiście zapewniam że Günter jest okej! zapewnił go osobiście a ze ściany smętnie zwisała flaga ze
swastyką.
- Skoro jest okej to okej, powiedział i zaproponował
Gwen żeby zostawić tych faszystów, niech sobie chleją
adolf-hitler-schnapps w tym Ober-Komando der Wer-
Gazeta Literacka 43
PROZA
cd. ze str.43
- Ojezu! Niech pani da te pół basa w dziesięciu pięćdziesiątkach albo w słoiku po ogórkach i przyniesie tacę jaj
w śledziach i serach razem z garnie po tatarsku, japońsku
czy żydowsku, dobrze?
- Łomatko, coś pan taki nerwowy? Widzieliście go, jaki
nerwowy? Też coś, jaki nerwowy. Obraziła się i odeszła wzruszając na przemian ramionami jakby podrzucała na nich
maleńki piłeczki.
- No więc panie Ryszardzie, jaką pan popełnił zbrodnię że zagrozili mi cholernymi kłopotami, za zorganizowanie
spotkania z panem?
Madame Maria hrabina Sokolnicka cała w kameach, brylantach i złocie platynowe włosy i piękne, spłowiałe błękitne
oczy, pergaminowa dłoń na gałce laski z kości słoniowej.
- Kawaler przybył z ojczyzny? A z których to kawaler się
wywodzi?
Siedząc w fotelu pod oknem, patrzy na wydającą szeptem dyspozycje.
- Charles! Podaj na tarasie. Będziemy słuchać Chopina.
Szopę? A jakże - Szopę! Wprawdzie wolałby Bessie Smith
albo Lee Hookera a w ostateczności popatrzyć na balet
gołych murzynek, no ale jak tu kurwa bez Szopę?
Zapala papierosa bo i Hrabina zapala przyjmując kościaną
fifkę od brzydkiej jak noc służącej, która brzydką jest by nie
wodzić na pokuszenie wnusia-Henrysia.
- Więc powiadasz panie kawalerze że w ojczyźnie komuniści nadal...
- Tak, nadal.
- No tak. Biedna ta nasza Matka-Polska! Wstrętni bolszewicy! Proszę opowiadać.
Więc snuje nużące go opowieści o miastach, wsiach
i pejzażach. Nużące rozdrapywanie ran pamięci: Mesjasz
Narodów. O Polsko, za miliony cierpiąca! Łopot spłowiałych
skrzydeł sztandarów Za Waszą i Naszą... Kościuszko, Racławice,
Westerplatte, Katyń. Ten cały bogoojczyźniany serwis a tu hrabianka Anna zajeżdża przed gazon pryskając żwirem spod kół
sportowego Jaguara. Mała-czarna na cienkich ramiączkach,
niebosiężne szpilki, fin-de-siecle w całej krasie, nawet fryzura
mode. Towarzyszy jej Barbara, dziewczyna nijaka, typ „kartoflanka”. Sypia z Anną. Przywitalne cmokanie powietrza.
Na obiad jest pieczona gęś, nadziewane gęsie szyjki, kawior, trufle, szampan, dzicze combry co tylko zechcesz. Usta
ociekają tłuszczem, połyskują złote zęby, precjoza, szpilki do
krawatów, brylanty, pomada, zapach drogocennego piżma
i koronek brabanckich. Czy to déjà vu czy to teraz, koniec
dwudziestego wieku? Tak, to dzieje się teraz a zupełnie jak
kiedyś.
Paląc papierosy stoi z Henrysiem i Anną nad stawem.
- Kawior był źle otarty, skarży Henryś.
- Tak a krzesła niedopasowane do dupy. Odpowiada Henrysiowi bo całe to towarzystwo zaczyna go wpierniczać.
- Nie chwytam żartu... Powiada Henryś i marszczy brwi.
- Ach, nie ważne. Odpowiada idąc za śmiejącą się do
rozpuku Anną.
- On niczego nie chwyta, to palant, mówi Anna biorąc
go pod rękę.
- Hrabianko, takie słowa w twoich ustach?
- Ach, daj spokój! A co ja mam z tym wszystkim wspólnego?
44
Rys. Marek Przybyła
44
Migotania 52
- Krew, kochana! Nazwisko, wychowanie, krew. Za trzydzieści pięć lat będziesz wyglądać i zachowywać się jak
twoja babka. No wiesz laska, pince-nez, bujak, koronki...
- Nigdy.
- Pożyjemy, zobaczymy...
Zmieniają temat siadając w altance nad stawem.
- Co u Denisa?
- A maluje jak zawsze. Obecnie tryptyk dla katedry w
Rouen.
- Ooo!
- Zdecydowanie tak. Niedawno byłem u niego.
- W latarni?
- W latarni.
- Pięknie tam.
Pływają sobie łabędzie, chińskie kaczuszki-mandarynki,
kwitną nenufary; jest antycznie i arystokratycznie. Dopijają
i wolniutko idą w kierunku domku myśliwskiego. Umawiają się na poranną eskapadę. Boi się koni od czasu kiedy
wielokrotnie zrzucił go podobno spokojny i potulny konik.
Zatem Anna pojedzie wierzchem, on motorem Henrysia a
Henryś nie pojedzie, bo jeszcze śpi ze swoim przyjacielem
Gilbertem. I po co vieux Madame wybiera mu brzydkie
pokojówki?
Rankiem spotykają się nad zalanymi wodą sztolniami starej kopalni jest upalnie, pachnie owsem z pól, spadziowym
miodem i rzęsą. Woda jest ciepła, bazalty rozpalone, bzyczą
trzmiele, sielanka. O czym powinna opowiadać dziejąca się
historia? O dwojgu obcych sobie, choć znających się od lat
ludzi, którzy w środowe przedpołudnie leżą na bazaltowej
skale opalając się a opowiadając sobie nowinki, wspominają stare dawne dobre. Czasami całują się, czasem leżą
obojętnie zapatrzeni w niebo, bazalt, wodę, rzęsę. Kochali
się raz szybko, żarłocznie, z rozpaczą. A potem patrzyli w
niebo szukając figur w chmurkach.
O czym powinna opowiadać tu i teraz opowiadana
historia? O historii opowiadanej. I o niczym więcej. Jasne,
każde z tych dwojga ma swoja własną historię - byłą, teraźniejszą i przyszłą: niezliczone gąszcze dróg jakie przebyli i
które jeszcze przed nimi. Gdyby zostali ze sobą na zawsze,
można by powiedzieć że mamy do czynienia z dwoistą
drogą tymczasowej jedności ale nie, tych dwoje wstanie
i odjedzie - ona na koniu pełnej krwi, cennym rumaku ze
stajni Starej Pani a on na motocyklu Honda własności hrabiego Henryka, wnuka, syna, brata i przyszłego dziedzica.
Ich karmy spotkają się jeszcze przy licznych stołach, bo
każda opowieść jest jak niekończąca się wstęga Möbiusa.
Spotkają się czasami w łożu, raz na szczycie wieży Eiffela,
raz w Katmandu. Dwa razy pod rząd w hotelu w Brukseli
udadzą że się nie znają: ona będzie z kochankiem, on
z kochanką. Skiną sobie głowami. Żałując. Ostatni raz w
Lozannie, on rzucający kallę na jej grób wspomni Ofelię,
pchnięcie Laertesa, palce Otella na krtani, wodospad szklarkę, Canale Grande, jakiś zaułek w którym, pewną dorożkę
w Warszawie i tyle.
I aż tyle, jeśli dodać do tego goździkowy zapach w
kompocie z gruszek który przypomni mu mandarynkowy
zapach Dziewczyny w cieniu Latarni, sykatywy w pracowni
pewnego Francuza, Denisa, smażoną baraninę w Paryżu
i co najważniejsze - opiumowy zapach maleńkich piersi
pewnej chińskiej dziewczyny. Było jej Kim? Kim jej było, ładnie. Tak... Każda opowieść jest jak niekończąca się wstęga
Möbiusa i nieskończoność impresji impresjonisty w pełnym
blasku déjà vu.
- No więc panie Ryszardzie, jaką pan popełnił zbrodnię że zagrozili mi cholernymi kłopotami, za zorganizowanie tego spotkania z panem? Odpowiada szeptem, że
niedawno wydrukowali kilka jego opowiadań w paryskiej
Kulturze i paru literackich pismach amerykańskiej Polonii
wypił łapczywie.
- No więc to chyba dlatego.
- O Jezu, no jasne że dlatego! Myślał pan że komuniści
się nie dowiedzą? Że nie czytają tego, co pisarze z kraju
publikują na Zachodzie? Mało mają agentów w środowiskach emigracyjnych?
- Ale to było opublikowane pod pseudonimem, powiedział z rozczarowaną rozpaczą. Popatrzyła na niego
zdumiona a potem z politowaniem pokręciła głową, dopiła
wódkę, popiła Cytrynadą i wzięła papierosa. Zaciągając
się głęboko mówi łagodnie
- Chodź, pójdziemy na górę.
Kiedy skończyli się kochać, on patrzył na jej tyłek kiedy
szła do łazienki i pomyślał sobie, że jak na czterdziestkę to
pani Krystyna ma ładne, całkiem niezużyte ciało i pomyślał
że to już było. Już to gdzieś, kiedyś przeżył, że grali mu to
przed oczyma i uśmiechnął się że OK, niech będzie, jak
Elzie w tej Kanadzie. I tym Indianom Seneca.
Kiedy weszła do łóżka, przytulił ją i głaszcząc po głowie
przypominał sobie jak kiedyś nad jeziorem patrzył na jezioro.
Nie myślał wtedy o niczym, tak jak teraz. Kot zwinięty w kłębek spał na ręczniku, stała kamionkowa flaszka z bimbrem,
leżała kiełbasa i kilka kromek razowego chleba obłożonych
liściem łopucha. Więc teraz zamyka oczy i znowu wyciąga
na brzeg szamoczącą się rozpaczliwie płoć, wyjmuje haczyk
z jej pyszczka i wrzuca rybę do wody. Myśli że każda, ale
to każda nowa opowieść jest starą opowieścią. I że właśnie dlatego każda opowieść jest niekończącą się wstęgą
Möbiusa. I że Ben Akiba...
O, i taka była koncepcja trzeciego scenariusza.
SŁAWOMIR MAJEWSKI
Korespondencja
Basha Maryanska
Międzynarodowy Plener
Malarsko Rzeźbiarski
w Goluchowie
na terenie Zamku w lipcu 2016 roku.
B
asha Maryanska
jest artystką malarką i mieszka, a
także pracuje od
wielu lat w Nowym
Yorku. Wystawia
swoje prace w
Ameryce i na całym swiecie, między
innymi w Polsce. Od
2001 roku jest też kuratorem w galeriach
sztuki Współczesnej
na Manhattanie.
Organizuje także
międzynarodowe
plenery i konferencje dla twórców
z wielu krajów w
różnych ciekawych
i inspirujących miejscach na świecie.
Tym razem zaprosiła swoją grupę do Goluchowa, gdzie stoi pięknie zachowany i odrestaurowany
Zamek księżnej Izabeli Czartoryskiej, zaś ostatnio nakręcono tam ostatnie odcinki Harry Potter’a.
Zamek otoczony jest pięknym parkiem zaprojektowanym i zrealizowanym przez jej męża Jana
Działyńskiego. W latach siedemdziesiątych XIX wieku Działyńscy przystąpili do odbudowy częściowo
zrujnowanej
dawnej rezydencji Leszczynskich w stylu XVI wiecznych, renesansowych zamków nad Loarą. Z Francji
sprowadzili architektów, rzezbiarzy i malarzy. Jednocześnie odrestaurowane zostały motywy polskie
pochodzące z czasów Leszczyńskich.
Prywatna Kolekcja Działyńskich zawierająca imponujące zbiory ceramiki antycznej aczkolwiek mono
zubożona przez grabierze Niemców w czasie II Wojny
Światowej stanowi nadal jeden z najciekawszych
muzealnych zabytków w Polsce i w Europie. Dzisiaj
zamek w Goluchowie znajduje się pod patronatem
Muzeum Narodowego w Poznaniu.
W tym niesamowicie inspirującym otoczeniu artysci z różnych krajow, - wielu z nich przyjechalo do
Polski po raz pierwszy - tworzyli swoje dzieła w różnych
technikach. Poza twórczym spędzaniem czasu miały
też miejsce codzienne prezentacje każdego uczestniczącego artysty, który prezentował swój bogaty
dorobek udokumentowany licznymi zdjęciami, oraz
przedstawiał filozofię twórczą.
Była to międzynarodowa konferencja, na której
spotkali się artysci z różnych kultur. Powstały w Goluchowie w różnych rozmiarach obrazy, instalacje,
rzezby, czy też ceramika. Wystawa końcowa pleneru
odbyła się najpierw na dziedzincu Zamku, a pózniej
została przeniesiona do Galerii 33 w Ostrowie Wielkopolskim, której dyrektorem jest artysta malarz Krzysztof
Ryfa. Następnie wystawa ta została przeniesiona
do Synagogi w Ostrowie, która pełni rolę placowki
kulturalnej i odbywają się tam wystawy, koncerty i
przedstawienia
Krzysztof Ryfa połączył końcowe wystawy prac
innych artystow, których sam zaprosił na planer odbywający się nieopodal równolegle w tym samym
czasie, kiedy w Goluchowie przebywala grupa Bashy
Maryanskiej.
Wszyscy artyści z grupy Bashy Maryanskiej byli
zauroczeni i zainspirowani Zamkiem, scenerią jak z
bajki, wspaniałą lokalizacją w hotelu Muzealnym,
uprzejmą obsługą, wspaniałą kuchnią, oraz warunkami do pracy.
Inspiracje z tych spotkań pozostaną na długo w
pamięci artystow, którzy wrócili do swoich pracowni w różnych miejscach na świecie by przetwarzać
wspaniałe motywy i wrażenia ze spotkań w Goluchowie.
BASHA MARYANSKA,
NY, 08/16/2016.
10.
Kogo należało szanować i z kim najlepiej było nie zaczynać? Poza tymi z dolnego pokładu, z którymi najlepiej
było w ogóle nie utrzymywać jakiegokolwiek kontaktu?
Nawet na nich nie spoglądać. Zero. Nic. Ich nie ma. Nie
ma. Nigdy nie było. Zamykano tam największych zbirów.
Prawdziwych skazańców, morderców, gwałcicieli, złodziei.
I poza Wawą. Kogo? Siwy – prosty, nieco garbiący się
kaletnik z Łodzi. Przybył na statek, jak wielu, wiosną 1940
roku po jednej z łapanek w okolicach ulicy Ogrodowej. Od
razu kiedy wszedł na pokład zapytał – Kto tu jest kurwa
najsilniejszy? Gdy tylko wskazano na pochodzącego spod
Uralu Waszkę ten podszedł do niego i uderzył prosto w
twarz. Wcześniej się upewnił. Podszedł, spytał czy kurwa
to on jest Waszka i pochodzi spod kurwa Uralu. Gdy ten
tylko rzekł – Tak, to ja jestem kurwa Waszka i pochodzę
spod kurwa Uralu. - Siwy z całej siły trzasnął go i rozwalił
mu nos. Po prostu. Bił dopóki ten nie zaczął krwawić i nie
zemdlał, stłukł go na kwaśne jabłko.
–Tutaj przyjaciele, kurwa, tutaj zaczyna się szacunek
– powiedział i odszedł. Tak, szacunek. Nic innego jak szacunek. Oczywiście potem Siwy z Waszką zostali najlepszymi
kumplami, którzy sami wymierzali szacunek to jednemu, to
drugiemu. Gdy tylko coś się działo, od razu pojawiali się
i „trzymali porządek”. Bo ktoś, poza Niemcami, porządek
musiał tutaj trzymać. Inaczej byłby kompletny chaos. A
nikt tego nie chciał. Byli jeszcze kapo, największe mendy
jakich znał świat, jednak i oni nie dawali radę każdemu.
A Siwy i Waszka tak. Bo byli po prostu „tymi dobrymi trzymającymi porządek”, których także „trzeba słuchać”. Tymi
swoiskimi. Przyjacielskimi. Tymi w tej samej sytuacji co inni.
Bo przecież lepiej zawsze dostać po mordzie od swojego,
niż od obcego. W gruncie rzeczy byli dość przyjacielscy,
może prymitywni, może za bardzo bluźnili i nadużywali słowa „kurwa”, ale odróżniali w dużej mierze dobro od zła,
i zawsze jak się nadarzyła okazja pomagali słabszym, a
ucierali nosa Niemcom.
11.
Siwego i Waszkę często było słychać w nocy, kiedy
ich śmiech odbijał się między pokładowymi korytarzami i
przejściami. Od nitu do nitu. Było to teoretycznie zakazane, ale oni mogli, no właśnie mogli – nawet Niemcy mieli
do nich szacunek i pozwalali na nieco więcej, niż innym.
Bo w zamian wiedzieli, że kiedyś nadejdzie taki dzień, że
jeśli tylko coś się stanie, cokolwiek – awantura, czy bunt
– Siwy i Waszka szybko spacyfikują tych, którzy będą za
wiele krzyczeć. A oni sami krzyczeć i śmieć się dowoli,
opowiadając sobie historie z przeszłości – mniej lub bardziej
sproAutorśne, bo po prostu mogli. Z czasów dawnych, kiedy
Waszka pracował na gospodarstwie u jednego chłopa,
a Siwy uczył się jak zostać dobrym kaletnikiem. Nigdy w
gruncie rzeczy mu się to nie udało. Nie miał do tego ani
zapału, ani talentu. Poza tym miał gigantyczne, waflowate,
niezdarne łapska, które pozwalały mu jedynie „trzymać
porządek” właśnie na tym statku.
- Lepiej mieć ich po swojej stronie – powiadał do
swoich podwładnych Oskar Pust, chociaż prawie mu to
nie przechodziło przez gardło i się zaczynał wtedy jąkać.
– Zobaczymy co się wydarzy. Po prostu pilnujcie ich z oddali. Obserwujcie i nie reagujcie na zaczepki. Nein. Nie
są tacy sprytni, jak im się zdaje. Nikt nie jest tak sprytny,
jak mu się wydaje. To gra. To gra z prostymi zasadami.
I my trzymamy zarówno „królową” jak i „króla” w garści
– mawiał nie do końca zrozumiałą dla innych Niemców
ze statku metaforą.
12.
I wreszcie nastał ten upragniony przez niektórych dzień.
Wow. Radość. Obopólne szczęście. Pewnego dnia wspaniałemu Waszce i cudownemu Siwemu udało się stłumić
ten mityczny bunt. Kilku mechaników próbowało w nocy
ukraść broń, jeden miał podobno klucz i dostęp do magazynu. Jednak dwaj sprawiedliwi - Siwy i Waszka poszli i
porozmawiali z nimi.
– Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Nie możecie myśleć
tylko o sobie, rozumiecie? Jeśli wam się uda, i tak będą
straty, odegrają się na tych, co pozostali na Bremerhaven.
Jeśli nie – sami zginiecie, a inni też będą mieli przez was
masę zdecydowanie niepotrzebnych kłopotów. Nie widzicie, że zmniejszono racje żywnościowe? Musimy przeżyć,
po prostu. Ale nie kosztem innych. Nie myślcie o sobie.
Nie bądźcie egoistami. Na statku nie można być egoistą.
Prosimy was bardzo, zrezygnujcie. – Być może tak było, a
może po prostu Siwy i Waszka przyszli i znokautowali tylu, ilu
się im udało, a reszta zrezygnowała z pomysłu brawurowej
ucieczki z więzienia. Ostatecznie jednak stłumiono bunt i
nikt nie zginął. Tej nocy można było spać spokojnie.
13.
Waszka i Siwy chyba jednak sami zbytnio nie wierzyli
w słowa o braku bycia egoistami. Zimą przełomu 1940 i
1941 roku dwaj przyjaciele próbowali nawet razem uciec.
Dopływ Odry lekko zamarzł i myśleli, że uda się wyślizgnąć
i niezauważenie przebiec na drugi brzeg. Przeskoczą przez
drut kolczasty i uciekną na wolność. Albo pobiegną w las,
gdy nikt nie będzie widział. Przecież nikt ich nie będzie
gonił, no bo po co? Za bardzo im ufają, szacunek – to im
fragment 2
się udało osiągnąć. Nawet przekupili kilku strażników, którzy
powiedzieli – spokojnie, niczego nie zobaczymy, chłopaki,
rozumiemy, też mamy rodziny, też chcemy się stąd wyrwać.
W każdej chwili. Tylko czekamy na okazję. Spokojnie. Po
dwudniowym pościgu złapano Siwego. Pobito go, a potem
zabrano na dolny pokład. Dzień później wywieszono ma
maszcie gdzie zmarł. Co do Waszki - na wiosnę lód stopniał
i odnaleziono ciało Rosjanina. Niemcy i kapo czuli się coraz
bardziej bezkarni, to oni „wymierzali szacunek i sprawiedliwość” i zaczęli rządzić na statku. Na statku – na statku nie
wolno wierzyć nikomu, nikogo nie słuchać, należy po prostu
wyłącznie przeżyć w jakikolwiek możliwy sposób.
14.
W tym czasie Tomek był już bardzo dobrze rozeznany – z
kim rozmawiać, do kogo przystawać. Z kim nie zaczynać,
a kogo omijać. Kolegował się z Wawą i Waszką, Siwego
nie lubił, ale go cenił. Wzajemnie. Ten niezbyt wysoki nastolatek pracował w zakładach za trzech. Nie narzucał się,
tylko spokojnie czekał na moment, który zapewne wkrótce
miał nadejść. Często, jak inni, był po prostu nieobecny.
– Myślę o polach, lasach – to mnie uspokaja. Musisz myśleć o czymś odległym, nie o konkretnych osobach, ale o
samych ideach. O domu, ale takim… takim niekoniecznie
swoim. Takim ogólnym. O lesie, takim lesie, ale nieznanym
ci, tylko ogólnym, jeziorze – podobnie. Czymkolwiek – taką
radą podzielił się z nim jeden z współwięźniów. Tomek często myślał o bananowcach i drzewach pomarańczy. I że
pływa w krystalicznie czystej wodzie. W rzeczywistości nie
potrafił pływać, pewnie jakby wpadł do wody od razu
by się utopił, jednak nie przeszkadzało mu marzyć właśnie
o tym. O palmach, wodzie, plaży. Słońcu. Że patrzy pod
słońce i widzi mieniące się złotem iskry, że sprawia mu to
jednocześnie ból i przyjemność. O których już nie pamięta.
Że gdy jest gorąco pije zimny napój dla orzeźwienia. A
potem wraca do swojego domu. Na łąkę, dotyka żyta
rosnącego na pobliskim polu, i idzie, po prostu, dalej idzie.
Do domu, takiego pewnego, przy takim, pewnym lesie i
takim, pewnym jeziorze.
15.
Zacumowany niedaleko Polic Bremerhaven zawsze
musiał cały lśnić. W każdą niedzielę rano organizowano
wielkie, ogólno aktywizujące szorowanie całego statku.
Piękna idea. Każdy musiał czyścić pokład. Stary, młody,
zdrowy czy chory. Każdy. Dosłownie. Kto miał jakąś szmatę,
ten miał tego dnia szczęście. Niektórzy musieli szorować
wyłącznie dłońmi zanurzonymi wcześniej w brudnej wodzie.
Polerować do krwi na palcach, do kości, tak aby komendantowi Oskarowi Pustowi to odpowiadało i powiedział
– tak, właśnie o to mi chodziło, brawo chłopaki, jestem z
was dumny. Aby poczuł, a raczej zobaczył, że jednak jest
czysto. I czuł się zadowolony. Aby wiedział, że takie szorowanie ma jakiś sens. Bo po prostu wiele rzeczy na statku
sensu nie miało. Ale szorowanie, w jego mniemaniu, tak
– to było coś odpowiedniego, coś akurat dla tych, których
tu przebywali, coś – co powodowało współzawodnictwo,
rozwój, współdziałanie i spokój.
Lśniący, gigantyczny statek. Czy był mały czy wielki – dla
większości jeńców nie miało to znaczenie. Nie mieli porównania, nie przybyli znad morza, a z głębi lądu. – Chyba jest
olbrzymi, tak myślę – mawiał to jeden, to drugi – przecież
wożono nim cytrusy, to musiał coś znaczyć.
16.
- Pytanie o nazwy? Jak mogli o to pytać? Przybyli spod
Łodzi i po raz pierwszy w życiu widzieli na własne oczy
statek - okręt. – To jedno i to samo – mówił Jan, krawiec
z Piotrkowa Trybunalskiego. – Dla mnie to jest to samo. I
mam to w dupie, jak ktoś myśli inaczej. Słownik słownikiem,
a dla mnie to dupa i to samo. Ja pierwszy raz na oczy
coś takiego, taką łajbę widzę. To widzę łajbę. Jak widzę
łajbę. No ale czy to ważne, musimy się nauczyć tego, gdzie
jest ster, a gdzie burta? Po co. Po chuj mi to. Przecież to
bezsensu. Bakburta, sterburta. CO za różnica. Nie jestem
rybakiem czy żeglarzem. Nie jestem, no. Jestem z centrum
kraju. Z… z… Wodę widziałem dwa razy w życiu. Po co mi
to. I tak nas zabiją. I tak nas zamordują – zaczął histerycznie
krzyczeć i trząść się. – Ja tu nie pasuję, po prostu ja nie
jestem… nie jestem Żydem, zostawcie mnie. Zostawcie.
Zabijcie ich, nie mnie. Nie jestem Żydem.
- Mam to w dupie. Nie obchodzi mnie to. Wcale. Po
prostu to jest bezsensu. I tak tylko tu mieszkamy. Rankiem
wychodzimy do pracy i wracamy wieczorami. I tyle. Nie
dość tego – nie znam niemieckiego, nie wiem co oni do
mnie mówią. Nie znam niemieckiego. Nie wiem jak wymawiać numer. Czy to… to… to… to…. To… – co za numer.
Mam to w dupie. Ja jestem krawcem. Mam to gdzieś – inni
patrzyli na niego. Ci co przebywali tu dużej wiedzieli, że
długo nie wytrzyma. Że najlepiej być cicho, nauczyć się
kilku słów po niemiecku, odpowiadać na ich pytania i
tyle. I się nie rzucać. Z drugiej strony lepiej nie zdradzać,
że się zna ten język, albo angielski czy francuski. No chyba,
że któryś ze strażników chciałby się uczyć – wtedy trzeba
lecieć jak najszybciej do niego i krzyczeć – umiem, umiem,
to ja, ja, wybierz mnie, jestem najlepszy, jestem przyszłością.
Guten Tag, Hello, Bon vogue. Bo za tym stały przywileje. A
17.
W nocy słychać było krzyki i płacz dorosłego mężczyzny.
Po jakimś czasie pojawiło się dwóch esesmańców i wywlokło
Jana na rufę. Nie musiał wtedy wiedzieć, czy to rufa czy
burta, czy co innego. Nie musiał w tym momencie na niczym się znać. Cokolwiek rozumieć. Coś krzyczeli. Nieważne.
Potem zaczęli bić. Jan niewiele rozumiał, znaczy praktycznie
nic. Nie znał niemieckiego, pochodził z okolic Zgierza, a
mieszkał w Piotrkowie, niby ktoś tam mawiał bo niemiecku,
ale nie on. Bili go, krzyczeli, coś kazali, a on po prostu
nie wiedział. Co i jak. Próbował im to tłumaczyć, jednak
mieli to gdzieś. Bili go do momentu, aż przestał cokolwiek
– ruszać, krzyczeć, oddychać. Tłumaczyć. Aż przestał być
człowiekiem, a stał się kawałkiem nieżyjącego ciała. Ciała
wyrzuconego za burtę, płynącego w Domiaży, dopływie
Odry w stronę morza. Ciała, dla którego było obojętne,
czy zna tę czy inną terminologię. Ten czy inny język.
Okręt – potwór. Bestia z metalu. Piętro, za piętrem. Kajuta
za kajutą. Dawna chłodnia obok dawnej chłodni. I sam dół
– z wieloma jeńcami na każdej z kondygnacji. W każdym
miejscu, upchniętych wszędzie tam, gdzie się da.
PROZA
Marcin Bałczewski
Tatek
za przywilejami stało po prostu życie. A co do krawca - w
sumie mówili prawdę – kto pierwszego dnia już krytykuje i
krzyczy, skomle i załamuje się, ten długo tu nie pociągnie.
Lepiej się nie odzywać i tyle.
18.
Waldek, który przybył tym samym transportem zachowywał się inaczej. Od razu zniknął gdzieś w tłumie starych
więźniów. Nie wyróżniał się. Wcale. Udało mu się nawet
załatwić jakąś nieco mokrą fajkę. Z zawodu był cieślą.
Pół życia spędził pracując na roli u teścia, miał żonę i
czwórkę dzieci. Wspominał o nich każdej nocy. Z czasem
zapominał jak wyglądają ich twarze. Czasem zapomniał
wszystkiego. Nawet swojego imienia, pamiętał tylko swój
numer po niemiecku.
– On tak od samego początku, już jak nas złapali zaczął
krzyczeć i mazgaić się, cienias – mówił w stronę więźniów
paląc pierwszego na tym statku papierosa. – Wiedziałem,
że to mięczak. No nic, trzeba iść spać. I uczyć niemieckiego, eine, zweine.. – dodał i odwrócił się plecami do
współtowarzysza.
W ostatecznym rozrachunku Waldek przeżył Jana o
jakieś trzy miesiące. Jeden z wielu bezsensownych bilansów
na statku. Umieralność latem dwanaście procent, zimą
trzydzieści siedem. Chorujących – latem dwa procent, zimą
osiem procent. Zdrowych sto procent latem, sto procent
zimą. Idealny bilans idealnego jak zawsze obozu.
19.
Co wieczór Oskar Pust zarządzał wielką zbiórkę, na
którą spędzano wszystkich dosłownie jeńców. Nawet
tych najbardziej chorowitych i niezdolnych do pracy.
Krzyczał na więźniów co ich czeka za nieprzestrzeganie
tutejszego regulaminu. Mówił o swojej bezwzględności.
Kazał kolejno każdemu podać swój numer – gdy ktoś
nie znał niemieckiego, albo go przekręcał, wymawiał
błędnie otrzymywał baty. Gdy kogoś zabrakło robił się
raban, kilkunastu nazistów z psami wybiegało w teren i
szukało zguby. Praktycznie za każdym razem udawało im
się – uciekinier kończył w jeden sposób – został wieszany
na maszcie. Pust uwielbiał wieszać, także krzyczeć i komenderować wszystkimi. Uczyć jeńców odpowiedniego
wypowiadania słów po niemiecku: Eins, Zwei, Drei. Podręcznik do Niemieckiego – krzyczał – uczcie się debile.
To wam się przyda tępe bałwany. Ucz się ucz, to potęgi
klucz – dodawał i kontynuował naukę zachodniego, europejskiego, cywilizowanego języka.
Niemcy postawili półtorametrową zasiekę składającą
się z drutu kolczastego. Wszystko pod prądem. Aby nikt
się stąd nie wydostał. Stąd nie można było uciec, a
jedynie należało uczyć się niemieckiego zamkniętym w
metalowych pomieszczeniach, w których kiedyś przewożono pomarańcze.
20.
Wieczory nadal były ciche. W oddali słychać było tylko
świerszcze. Chyba, że padało, wtedy można było usłyszeć
deszcz uderzający o fragmenty statku. Takie tra, ta, ta. O
szyby, o burtę, o pokład. Czasami słychać było strzały z
karabinu. Również takie tra, ta, ta. Nikt nie chciał ryzykować, każdy zasypiał jak najszybciej. I tak pracy było zbyt
wiele. Po pierwszych ucieczkach wybudowano ogrodzenie
– długą siatkę przez którą trudno było się wydostać. Jednak
niejednokrotnie próbowano. A jeśli nie próbowano zawsze
kończyło się tak samo – tra, ta, ta - wieczorami w trakcie
zbiórki organizowano ćwiczenia. Oskar Pust radował się i
krzyczał – tra, ta, ta.
– W zdrowym ciele zdrowy duch – wymyślając coraz
to nowe konkurencje gimnastyczne. – Będziecie jeszcze
olimpijczykami, cała III Rzesza będzie z was dumna – śmiał
się widząc schorowanych, wycieńczonych kilkunastoma
45 pracy jeńców. – Może nawet komuś spełnią się
godzinami
marzenia i wystąpi na olimpiadzie? Kiedyś? Gdzieś? Ktoś?
– śmiał się w niebogłosy, a wraz z nim jego poplecznicy.
– Nie jeden tu by chciał być olimpijczykiem. Widzę i czuję
u was tego… jak to się mówi… ducha sportu. Tak. Ale,
moi drodzy, brak wam hartu ducha. Determinacji, samodyscypliny. I my to w was zaszczepimy. Macie marzenia,
musicie je po prostu spełnić. Z naszą maleńką pomocą
może się wam to udać – śmiał się i w ogóle w to nie
wierzył. Podobnie jak jeńcy i esesmani z całego statku. Po
prostu codzienna gra w kotka i myszkę. Prosta zabawa
na prostym okręcie.
MARCIN BAŁCZEWSKI
Gazeta Literacka 45
KSIĄŻKA KWARTAŁU
na to wszystko, czego nie dało się ogarnąć
wzrokiem sowy,
myślą mędrca,
nadzieją głupiego
Andrzej Wołosewicz
Żulińskiego
prześwietlanie
mroku
Leszek Żuliński wydał kolejny, trzynasty już tomik
poetycki pod tytułem Pani Puszczalska. Autor pisze
na jego okładce, że mniej już mu zależy na wspomnieniach, a więcej na prześwietlaniu mroku (stąd
i tytuł mego tekstu). Być może tak to widać z autorskiej perspektywy (wspomnieniowy był poprzedni
tomik, Suche łany) i trudno to kwestionować, ale
ja patrzę na to ze swojej i widzę to tak: Żuliński nie
prześwietla mroku, on raczej siedzi w środku w „żołądku” (s)trawionego przez siebie przez lata, przez życie
całe świata i stara się w cywilizowany, bo poetycki
(wszak jest on, autor, z paradygmatu kultury) sposób dawać sygnały tego przetrawienia. I oczywiście
zgodzę się, że sygnały (a nie pełne sprawozdanie,
niemożliwe przecież) można nazwać prześwietlaniem
mroku, bo sygnały są fragmentem, tak jak fragmentem jest to, co z mroku udaje nam się wyłapać,
ale ponieważ świat Żulińskiego jest (prze)trawiony i
jesteśmy „w żołądku”, to raczej mamy do czynienia
z czymś, co - gdy wydostaje się na zewnątrz - ma
postać taką, jaką wtedy ma: „wymiotną”. I gdyby
Leszek nie był z paradygmatu kultury i nie miał tak
naprawdę (pewnie mało kto w to uwierzy) koncyliacyjnego charakteru, gdyby więc był np. takim
Celine’m (Celine był lekarzem, który napisał niewiele
w końcu, niejako przy okazji swego wyuczonego
zawodu), dostalibyśmy coś brutalnego, mocnego,
takiego właśnie wymiotnego. Dostalibyśmy taką nie
Panią Puszczalską tylko Żygalską. I zbierałby za to
Nagrody! Tylko mało kto by to czytał (jak Celine’a).
oczywiście to są moje krytyczno-literackie dywagacje co by było gdyby. Pisząc jeszcze inaczej o tym
samym: Żuliński jest już na tym etapie, że pisze ze
strawionego świata. Zdaje mi się, że pisze tak, jak
określiłem to (niezależnie od lektury jego tomiku, bo
wcześniej) w wierszu „Trawienie świata”:
Trawienie świata
moje słowa martwe
wylęgają się spod powiek
zamiast z ust
moje uszy podwójnie chłoną dźwięki
bo tak chciała biologia
(na szczęście szybko głuchnę)
wewnątrz mnie odbywa się
mozolne trawienie świata
czego wcale nie podejrzewałem
pisząc w jednym z tomików że
prawdziwą podróżą naszego życia
jest podróż wewnętrzna
Jak tekst o poprzednim tomiku Żulińskiego zatytułowałem Poeta Itakę ma w sobie, tak teraz schodzi
w tej podróży do trzewi, stąd owo trawienie. Pora
więc zejść na ziemię, w materię samych wierszy.
Tomik zaczyna wiersz „Marzenie”. Jest on bardziej
sprawozdaniem z tego, że już niewiele może poetę
zaskoczyć i niewiele się zdarzyć, ot, może tyle, co
da się zobaczyć „wzbijając się” od ziemi na metr:
skrzydłami jeszcze bym załopotał,
jeszcze bym odbił się od ziemi na metr,
na pół. dziewczątko jakieś zbałamucił,
napisał traktat o łuskaniu grochu,
którym rzucam w ścianę jak furiat
chciałbym tylko na moment,
na sekundę spojrzeć z góry
46
Migotania 52
Tabu języka
pociągnij za spust języka
z magazynku wypali seria słów
niepoliczalna i nie do powstrzymania.
słowa będą trafiały lub chybiały,
ich kanonada będzie goić lub ranić
ale nagle coś się zatnie
i ogłuszy nas cisza
to będą słowa nie do wypowiedzenia,
słowa stające w gardle,
sowa, które zagłuszamy w sobie od lat
język ich się boi, nie dopuszcza do głosu,
a my z zasznurowanymi ustami
zabierzemy je do grobu
ale dla mnie wystarcza ten pierwszy wers, spójrzmy
nań jeszcze raz: pociągnij za spust języka. Zapewne
można od słów zginąć jak od kuli. No tak, tylko że my
jesteśmy skazani na słowa. Zawsze w takich miejscach
i sytuacjach, w takich dyskusjach i rozważaniach, w
takich dywagacjach i sporach przypominam sobie
i innym słowa Heideggera o tym, że jesteśmy zanurzeni w języku, że jest on naszym domem, nawet gdy
go nie używamy, gdy milczymy. Na słowa jesteśmy
więc skazani:
Słowa
chodzą mi po głowie słowa zapomniane
na przykład: szaławiła, bakałarz, opończa,
safanduła, absztyfikant, durszlak albo hymen
ale mocuję się też za słowami, których nie rozumiem
na przykład: debet, eutymia, trychotomia,
triumf, zbawienie, purpurat
jednak są i takie słowa, które rozumiem i kocham,
tylko akurat je zapomniałem,
ale nie wpadam w panikę,
szukam desygnatów
więcej bowiem widzę
niż jestem w stanie powiedzieć
w dowolnym języku
młodości, oddaj mi skrzydła
co z tego, że pokryłem się łuską,
zasnułem patyną, zrogowaciałem
i zaśniedziałem, rdza mnie toczy,
murszeję
Tylko na metr, czy aż na metr? Zdaje się, że to
dynamiczne napięcie między „tylko” i „aż”, napięcie
nawet jeśli jedynie (tylko?) w rozpiętości metra, a
choćby przecież i pół metra!, decyduje o poetyckiej
mocy wiersza. Ja ją zobaczyłem już w następnym, w
”Tabu języka”, a dokładnie w jego pierwszym wersie
pociągnij za spust języka. Poeta, co prawda rozpisał
to pociągnięcie dość szczegółowo, a w sensie czasowej rozpiętości dość obszernie, bo na całe życie:
46
Ale Żulińskiego mocowanie się ze słowami w wierszu „Słowa” jest przecież, jakby poza heideggerową
„klątwą”, mocowaniem się zżyciem, z owymi desygnatami właśnie. Nazywamy, piszemy, opowiadamy,
słowem rozdzielamy świat na rzeczywistość i (nasze)
słowa o niej, ale tak naprawdę jest to tylko intelektualny zabieg, można rzec pewna wygodna, konieczna
i praktyczna figura naszego ludzkiego zachowania w
świecie, figura w rzeczywistości nierozdzielna, coś na
wzór naszych dwóch nóg – chodzimy na obu, z obu
korzystamy, ale nie traktujemy ich „osobo”: tak jak nie
da się stawiać kroków tylko jedną nogą, tak nie da
się de facto „zobaczyć” osobo „świat” i „język”. Tai
Żuliński, czy słowa zapomina, czy ich nie rozumie albo
je kocha, zna ich ciążenie ku desygnatom, zna tych
desygnatów grawitacyjną siłę i konieczność, którymi
najczęściej bywają u niego (u Żulińskiego) „desygnaty
kultury”, jak w cytowanym już „Marzeniu”: młodości,
oddaj mi skrzydła; traktat o łuskaniu grochu. Właśnie
tak jak w zderzeniu tytułów dwóch następnych sąsiadujących ze sobą wierszy; „Potęga wiersza” i „Klęska
wiersza”. Pierwszy w tonacji tak charakterystycznego
dla Leszka ironicznego uśmiechu, drugi to eksplozja
syzyfowego trudu poetyckiej roboty:
Potęga wiersza
wiersz się wykluwa i staje przed lustrem
patrzy na siebie i jest dumny,
tu poprawi loczek, tam wepnie różę w butonierkę;
nie zna słowa „narcyzm’, ale intuicja mówi mu,
że jest piękny, więc jeszcze szczypta pudru
i glancowanie butów…
no! teraz może wyjść na świat!
ludzie mijają go, śpieszą się, patrzą pod nogi,
nie w niebo
wiersz zaczyna się niepokoić,
powoli wpada w panikę, przełyka gorycz
kiedy traci złudzenia, chowa się w bramie,
potem upija się w knajpie, awanturuje,
dopada jakiegoś menela, wyciąga kartkę
i zaczyna mu sam siebie czytać
fajny z ciebie facet – mówi menel –
postaw jeszcze setę
wiersz dostaje skrzydeł;
myśli: a jednak docieram do ludzi
potęga wiersza jest oczywista,
trzeba tylko trafić na spragnionego człowieka
Klęska wiersza
wiersz pyta: dlaczego mnie napisałeś?
no i jak mu to wyjaśnić?
przecież sam pchał się pod pióro;
szeleścił w głowie, stukał do wyobraźni,
kwilił w snach
zawierzyłem jego potrzebie
gdy tylko się urodził – usamodzielnił się,
ale nic nie różniło go od setek,
od tysięcy innych wierszy
Poezja powiedziała: siedź w ostatniej ławce
i nie wychylaj się
ale tak patrzę, czytam i widzę, że to niezły wiersz;
ginie w tłumie, a powinien być zauważony
trudno – jeszcze raz się nie udało,
pokuśtykał do kosza, nie dotarło do niego,
że być wierszem to za mało
dobry wiersz o nic nie prosi
atakuje serce, pozostaje w głowie,
panoszy się i nie da się przegonić
Tomik Pani Puszczalska owiewa mnie swoistą lekkością. Rozumiem przez to, że Leszek jakby uwolnił się
już od ciężaru świata tj. od żywionych wobec niego
uczuć, oczekiwań, namiętności. Od pewnego czasu
(od kiedy?, nie będę tu bawił się w „całościowanie”
jego twórczości) były tego sygnały, a tu rozciągają się one po całości. Tutaj Leszek i owszem zna i
doznaje ciążenia tych wszystkich desygnatów, także
desygnatów swego prywatnego świata, ale się tym
już nie przejmuje, już nie przeżywa tylko poetycko się
nimi po części bawi, po części fascynuje, a po części
medytuje, tak, tak. Można powiedzieć, że człowiek
pogodzony (z losem jest) jest człowiekiem bardziej
wolnym niż gdy „podskakiwał” i „nad poziomy wylatał” choćby i na metr, pół metra (znowu wiersz
„Marzenie”). Dlatego więcej tu swobody myśli i odpowiednio do niej - zwykłości formy, niż zabiegania
wokół autorskiej ars poetica. I powiem, ze nad wyraz
dobrze mu to wychodzi czego przykładem są dla
mnie wiersze:
Orzech goryczy
właśnie zasypiałem,
a tu nagle widzę mały obłoczek,
wyryw
a mi się z ust i powoli szybuje pod sufit
pomyślałem: nic, tylko dusza.
cichaczem, niepostrzeżenie, na raty
chce się wybić na niepodległość
suka jedna!
zacisnąłem usta, ale zacząłem się krztusić
tak nie da się żyć!
jednak trzeba próbować.
mówią, że z duszą jeszcze nikt nie wygrał,
ale na mnie trafiła
i twardy do zgryzienia orzech będzie miała
Mroczna dusza
Dusza z ciała wyleciała
na zielonej łące stała
co do duszy – sprawa jest zagadkowa
opuszcza nas,
zabierając ze sobą życie
RECENZJE
a przecież jest tylu ludzi bezdusznych – i żyją!
logika i eschatologia są w tej kwestii niejasne;
moje badania wykazały, że duszy nie ma.
tablica Mendelejewa to potwierdza.
Piotr Gajda
a przecież skoro istnieje „chemia miłości”,
to powinniśmy mieć co do duszy jasność
„Wiersze podlewającego
pelargonie”
nie da się wykluczyć, że ona istnieje tylko
w partycjach ciemności
i to by dawało wiele do myślenia…
[…] Był poetą silnego wzburzenia, czyli nieprzynależnym do żadnego stanu: wiódł życie emigranta – żarliwe, biedne, natchnione, często bolesne […]; „poetą
wyklętym” w dawnym sensie słowa, bo błąkał się bez
dochodów, bez adresu, czasem bez środków umożliwiających pisanie […]
Mamy tu przecież ową wspomnianą ironię i, upieram się przy tym, medytacje, myśl, świadomość, której
już byt nie określa a jedynie chyba nastraja. Ta lekkość
(przy której też się upieram) uwidacznia się w tym, że
Leszek – jak w wierszu „Upalny dzień w Konstancinie”
(przeczytajcie już sami w tomiku) pokazuje i udowadnia, że jego paradygmat jest paradygmatem kultury,
mieści w sobie i Konstancin i Davos, ale bliżej nam
do desygnatu „Konstancin” niż desygnatu „Davos”.
Choć o obu możemy swobodnie rozprawiać. To ta
swoboda, wypisane życiem i pisaniem zostaje poetycko skonsumowana w wierszu:
– tak Macieja Niemca na łamach „Zeszytów Literackich” wspominał przyjaciel poety Michael Deguy, tym
samym w sposób chyba najbardziej trafny określając jego
miejsce na coraz bardziej oddalonym od czytelnika i odludnym spłachetku ziemi, który określamy mianem polskiej
poezji współczesnej. Autor Dance Or Die w podjętym akcie
świadomej decyzji emigrował także i z niego, udowadniając swoje całkowite wyobcowanie wobec spraw, gdzie
nie ma już miejsca nie tylko na figurę „poety wyklętego”,
ale również dla poety „z krwi i kości” w ogóle (Poeta to
albo brzydkie słowo, albo ktoś / Kto jest w podręczniku /
Podręcznik czyta się w klozecie / Bo na salonach rozkwita
życie, w którym bywa przydatna / Cytata). Takiego, który
komunikując się z drugim człowiekiem, nie używa spauperyzowanych językowo komunikatów, a wręcz przeciwnie
– za Heideggerem powtarza pytanie: Czy dla poety jest
coś bardziej pobudzającego i ryzykownego niż stosunek
do słowa?
Geranium, wydany roku 2014 w Instytucie Mikołowskim
tom poezji Niemca to zbiór jego „wierszy ostatnich”, napisanych w latach 2009– 2011. Zawiera utwory o wiele bardziej przemawiające do czytelnika niż te zebrane w Stanie
nasycenia (książce, jaką poeta zdążył jeszcze osobiście
złożyć w wydawnictwie), którym towarzyszy świadomość,
że za tragicznym w swoim wyrazie aktem – podkreślającym
znaczenie dokonanych wyborów osobistych – powędruje
nasze spojrzenie wstecz na tę intrygującą twórczość. To
na kartach Geranium możemy i, zapewne, będziemy
szukać doraźnej odpowiedzi na nurtujące nas pytanie, z
góry przyjmujące formę pozbawioną taktu: dlaczego? O
tyle zasadne, że wyartykułowane w poczuciu nieodwracalnej straty, jeżeli mamy dziś do czynienia z dominującym
cieniem poety, który zaledwie przed chwilą był realnym
bytem. Mówimy tutaj o obecności („bytności”) emigranta,
stale doświadczającego poczucia obcości (Mam coraz
mniej wspomnień w tym innym języku / W którym mówię
tak jak gdybym milczał).
Pani Puszczalska
Uważajcie! ta Dama jest bezlitosna
i karmi się naszym planktonem
jak pirania w akwarium
kroczy za nami od urodzenia,
czeka, kiedy się potkniemy
lub sama podstawi nogę;
paleta jej rzemiosła jest wyrafinowana
i konsekwentna
wyssie z nas ostatnią kroplę krwi
i połknie ostatnią mgiełkę oddechu,
a potem puści w niwecz
wiem, że spodziewaliście się
po tytule tego wiersza czegoś innego
i już zacieraliście ręce przed lekturą,
a tu tylko menuet z pogrzebaczem
i głuchy drwiący śmiech pokoleń
To o ten mechanizm i jego autorską świadomość
cały czas mi idzie, gdy odmieniam przez wszystkie
możliwe (i niemożliwe!) przypadki ową lekkość. Dlatego, sądzę, trzeba do tego tomiku przykładać zupełnie
inną miarę niż do poprzednich, bo inaczej – taką
mam intuicję – tomik ten z jednej strony „przegra”
w czytelniczym rankingu z poprzednimi, a z drugiej,
rozminie się z rzeczywistością autorskich intencji, które
– moim zdaniem – są tu dokładnie i trafnie wyrażone
(chociaż zdaję sobie sprawę, że mogę tu już, Leszku,
iść w swoich czytelniczych dywagacjach, jak to określa młodzież, po bandzie): Żuliński pisze tu, co chce i
jak chce, bo nie pyta komu bije dzwon. Nie pyta, bo
wie i słyszy już to bicie. I reaguje na nie zamykającą
tomik „Śmiercią sikorki”, poematem agnostycznym
(zgodnie z podtytułem wiersza), który, jak i poniekąd
cały tomik jest dla mnie poetyckim dopełnieniem,
poetycką transformacją tego, co Leszek mówił w
„Rozmowie” (książce pod takim właśnie tytułem) z
Cezarym Sikorskim.
[…] mówią, że to dziwne, że jeszcze żyję, odpowiadam
nieuważnie, że tak, to dziwne; ale niekiedy tak bywa,
powtórzenie
słowa przywraca mnie trochę obecności tutaj, i mówię
znajomym:
– Tak, dziwne, ale czy to pewne, czy mówimy o tym
samym?
(Znajomi mówią)
Poeta poza własnym „jestestwem” nigdy nie jest u
siebie, z tego choćby powodu, mimo wszystko, nie należy postrzegać poezji Niemca wyłącznie przez pryzmat
biografizmu. To raczej traktat filozoficzny, swojego rodzaju
„dziennik pisany nocą”, skoro tylko w świetle księżyca tak
wyraźnie uwidacznia się pustka egzystencji; jej uniwersalizm,
charakteryzujący się oderwaniem od doraźności życia,
jeśli dotyka ona zarówno gwiazdę filmową, biznesmena,
polityka, anonimowego alkoholika, jak i poetę. Przyjmując
taką właśnie optykę, tytuł tomu można interpretować
jako nieoczywistą wariację na temat znanego wiersza
Andrzeja Bursy, a mianowicie „Piosenki chorego na raka
podlewającego pelargonię” (i to nie tylko ze względu na
podobieństwo gatunkowe geranium i pelargonii).
ANDRZEJ WOŁOSEWICZ
Rys. Marek Przybyła
[…] Twarz jeszcze jest tutaj, jeszcze
Jaśnieje, odkrywa się; ocierasz z niej śmiertelne
poty
I pochylając się nad otworem, by usłyszeć ostatnie
słowa,
Czujesz lekki zapach geranium – tak bardzo przybliżyła się
Zgoda. – Nie, to aceton. Musisz zaczynać od nowa,
jak ci inni,
Którzy po innych ciemnościach pisali inną składnią
inny wiersz,
Który nie będzie dokończony, nie będzie zaczęty, nie
będzie
Czytany na głos ani cicho, jak gdyby za ścianą płaczu siostry
Mógł być wysłuchany tylko jeden raz, na miarę sił
włókna
Jej ciała, jednego, ślepego włókna, które jeszcze słucha, bo jest
Włóknem jej ciała, a historię geranium opowiedziałeś
jej głosem.
(Geranium)
Tę figuralną zbieżność wiersza Bursy z ogólną wymową tomu należy potraktować jako znacznie pojemniejszą
metaforę, w jakiej mieści się przeczucie katastrofy, która będzie końcem „wszystkich światów”. A jednak ironia
losu, groza egzystencji, jej surrealność w kontekście nieuchronności, czynione próby poznania jakiegoś sensu oraz
wyższego porządku nie są zbiorem zamkniętym wszystkich
wątków tej na wskroś indywidualnej liryki (Intymność jest
najczulsza, gdy obowiązkowa / W innych chwilach mniej).
Geranium nie jest więc „kroniką zapowiedzianej śmierci”,
na co zwracał uwagę przy okazji wydania książki Leszek
Szaruga, odnajdując w tych wierszach lirykę przekonujących diagnoz dotyczących współczesności, jak choćby
ta, która mówi o „prokrustowym świecie”, świecie sformatowanych osobowości i zachowań, upominająca się więc
o „inność” i wolność jednostki, o oryginalność pojedynczej
egzystencji, niechcącej się poddawać okrutnym zasadom
„dopasowywania się” do narzuconych norm (…). Przełóżmy
to trafne rozpoznanie na kilka fraz z poematu „Ogrody
Trocadéro”:
[…] Starcze
Usta Republiki śmieją się niepewnym głosem dziecka
Zapomnianego w piaskownicy, już zapisanego
Na bezsenność następnej generacji. Dziecko nie widzi
Mnie. Co widzi siedem miliardów spojrzeń, w czuwaniu
I we śnie, jaki świat to spojrzenie tworzy, ilu jeszcze
Trzeba, by się im ukazał miłosierny Bóg, nie wiem.
Mój świat jest duży jak piaskownica, hałaśliwy, pusty.
Bardzo uczęszczany jak Ogrody Trocadéro.
Jeśli żaden świat nie zasługuje na podziw, jesteśmy
skazani na ten, który mógłby istnieć, gdybyśmy tylko mogli
go oglądać przez zmrużone powieki. Jedyna trudność w
tym, że z głową pustą z powodu rozpaczy oraz / Tysiąca i jeden drobiazgów. A to rozprasza. Ostatni problem
– co zrobić z ciałem? Zwłaszcza z duszą, toczoną przez
egzystencjalne „mydło i powidło”, ale też „trustowe” obowiązki, ponieważ Świat musi trwać w swoich bokserskich
unikach wobec wieczności. Wydany dwa lata temu tom
Niemca, „przedostatniego Mohikanina” Nowej Prywatności,
zwrócił na siebie uwagę, z tym że jest to uwaga nie dość
skupiona, a tylko podobna ma szansę zostawić po sobie
głęboki ślad w naszej nieuważnej rzeczywistości. Warto tę
uwagę „odczyniać”, powracać do tej niezwykłej książki
niejednokrotnie, gdziekolwiek los nas rzucił (i porzucił) w
tym pędzie ku nicości.
[…] Kto mógłby potwierdzić twoje istnienie; nigdzie
jest wszędzie –
Niektórzy pojawią się na twoje niezaistnienie , żywią
się tym.
Ale nie tutaj – zaszedłeś za daleko, chyba nie znajdą.
Nigdzie jest wszędzie; nawet w ciepłych domach;
Sprawy
kończą się dobrze, to trwa długo, gdy płonie
47
się
Pod spojrzeniem nietykalnego Zbawcy; patrzę
Na figurę i odczytuje gest: „Ja Siebie dokonałem,
Wy, czyńcie dalej jak chcecie”. Ale może to już brak
tlenu;
Mózg pozbawiony tego, co pozwalało mu kłamać
Istnienie, nie kłamie; ja jestem światem.
(„Mapa”)
PIOTR GAJDA
Maciej Niemiec, Geranium. Instytut Mikołowski 2014, s. 83
Gazeta Literacka 47
ESEJ O ESEJACH
Andrzej Wołosewicz
Triada Cezarego Sikorskiego: poezja – filozofia – muzyka.
Glosa do książki Szkice przeciwko oraz w obronie pojęć
I - Przygotowanie
Niełatwo znaleźć klucz, by opowiedzieć o książce,
w której autor przedstawił swoje dociekania filozoficzne
z kilkudziesięciu lat. Najstarszy tekst wedle metryczki z
Postscriptum pochodzi z 1990 roku. Oczywiście „wiek”
tekstów o myśleniu (bo przecież tytułowe pojęcia nie
są niczym innym jak jego efektem, materią i źródłem)
nie jest niczym znaczącym, poza może naszą prywatną
biografią dat – myślenie się nie starzeje chociaż ma
swoją historię. To ją bierze na warsztat Cezary Sikorski.
Dla wszystkich, dla których historia (także pojęć) nie
jest obca, jasnym jest, że jest ona, i to w niezbywalny sposób, także archeologią, pamiętamy wszak, że
Michel Foucault pisze Archeologię wiedzy. I w takiej
przestrzeni, przestrzeni pojęć czasami zdawałoby się, że
już przebrzmiałych, zapomnianych, martwych porusza się
autor Szkiców… Wśród filozoficznych antenatów Marks,
Hegel, Heidegger, presokratycy itd. O ile w dociekaniach filozoficznych ostatnich dekad Heidegger pojawia
się regularnie (proszę sprawdzić także w dziedzinach
pozafilozoficznych, np. literaturoznawczych), to trudno
to samo powiedzieć o Heglu i Marksie. Oczywiście są
chlubne wyjątki od tej reguły. Należy do nich nieżyjący
już niestety prof. Marek Siemek, znawca filozofii niemieckiej, jeden z moich akademickich profesorów jeszcze
z przełomu lat 70/80 minionego wieku, do którego odwołuje się Sikorski.
Już tych kilka sygnałów z lektury pokazuje, że rozważania Sikorskiego są strukturalnie wielopiętrowe, co przydaje ich lekturze niemałego trudu stanowiąc wyzwanie,
co szczerze przyznaje sam autor pisząc w kończącym
książkę Postscriptum, że używa nieco hermetycznego
języka. Te wszystkie trudności sprawiają, że książka jest
właściwie „nierecenzowalna”, bo trudno recenzować
myślenie filozoficzne, można jedynie wejść w jego tok
i próbować intelektualnie z nim się zmierzyć, a to nie
jest zadaniem takiego tekstu jak ten, który piszę, trzeba by bowiem filozofować (jak czyni to autor) a nie
tego czytelnik spodziewa się po glosie. Poza tym nie
znajduję filozoficznych powodów i racji by wchodzić
z Sikorskim w dialog, nie czuję się na siłach. Szczerze
mówiąc, gdybym miał coś filozoficznie do powiedzenia
w dialogu z Cezarym lub gdyby sprowokował on mnie
do filozoficznego kontr-myślenia, mógłbym to uczynić
znacznie wcześniej, bo fragmenty swoich esejów publikował już na łamach Migotań. O ile mnie pamięć nie
myli, nikt się na to nie porwał. Występuję tu raczej w
roli spolegliwego czytelnika. Rola, by rozpoznać sytuację
i zachęcić innych do poznania ścieżek, którymi autor
podąża w zupełności mi wystarcza. Zatem podejmijmy
wreszcie tę próbę.
Marks i Hegel. Wspomniałem już, że dziś są to dla
filozofii bohaterowie zaprzeszli, antenaci spoza horyzontu współczesności, o których zdaje się powiedziano
już wszystko i można tylko bezskutecznie łapać własny
ogon, jak czynią to psy. Co prawda Siemek itd., ale
Siemek należy do nielicznych wołających na puszczy.
Stop! To wszystko prawda, ale i nie prawda! Czy to
możliwe?, odpowiedź tymczasem odkładam, ale skoro
Szkice… są przeciwko oraz w obronie, zalecam daleko
idącą ostrożność w przedwczesnym i zbyt pochopnym
postponowaniu zabiegów Sikorskiego wobec tych autorów. (Heideggera tu pomijam, bo na niego na pewno
łatwiej uzyskać koncesję czy intelektualne przyzwolenie.) Powiedzmy więc od razu, że Sikorski nie zajmuje
się Heglem i Marksem jako historyk filozofii, by coś tam
dodać, dointerpretować lub się z jakimś odczytaniem
pospierać. Sikorski zajmuje się naszą współczesnością
i Hegla czy Marksa oraz forsowanych przez nich pojęć używa, by o tej naszej współczesności mówić. To
samo czyni z tak odległym zdawałoby się Pitagorasem
i filozofią presokratyczną, by – w trzeciej części książki
zatytułowanej Polifona i dialektyka - z wirtuozerią rozprawiać o… muzyce! Powtórzmy, Sikorskiego myślenie
48
przeciwko i w obronie pojęć dotyczy nas tu i teraz i
tego, co o naszym tu i teraz da się powiedzieć m.in.
poprzez głębokie odczytanie pojęć filozofii Hegla, Marksa, Pitagorasa, Heideggera, Foucaulta, Strzemińskiego
i innych. Najlepszym na to dowodem jest choćby to, że
analizy Sikorskiego dotyczą tak fundamentalnej kategorii
jak „społeczeństwo obywatelskie”.
II – Zarysowanie przestrzeni
Sikorski, jak zaznaczyłem w tytule, porusza się co
najmniej w trzech zakresach: „Sprzyja temu jedna jeszcze
48
Migotania 52
okoliczność. Zarówno intuicje językowe poezji, nieporządki
dźwiękowe w muzyce jak i struktury pojęciowe filozofii
dzieją się w niemym, lecz wcale nie neutralnym środowisku. Cisza tradycji, milczenie prehistorii, lekceważony
szum podglebia kultury – oto ich naturalne spoiwo. By
pojąć, trzeba zamilknąć. Należy zamilknąć, by wysłuchać
tego, co oddziela i łączy hałas pojęć, słów i dźwięków.
Cisza jest oczywistością i odkryciem muzyki. Prze-milczenie i nie-do-powiedzenie – siłą poezji. Pojęcia pragną
wyeliminować wszelkie przerwy, skategoryzować ciszę.
Jak do niej powrócić? Słuchanie ciszy łatwiej przychodzi
temu, kto rozumie muzykę, kto potrafi oddać przestrzeń
poezji.
Nie zawsze wszystko da się zrozumieć, dlatego czasem
warto pomilczeć.”
Sprzyja temu, co warto zaznaczyć już na początku,
swoboda z jaką autor penetruje obszary filozofii, muzyki,
poezji.
W filozofii Sikorski idąc za Heideggerem mówi: „(…)
najważniejsze zagadnienia filozofii kryją się tuż obok nas,
pod cienkim naskórkiem oswojonych przez nas słów.” I
„Nie wnikając w szczegóły, to właśnie ten ostatni (Marek Siemek – A.W.) – próbował dowieść, że Hegel jest
najbardziej intrygujący w tych miejscach systemu, które
wcześniej (w szczególności dla całej bez mała tradycji
marksowskiej) wydawały się najbardziej anachroniczne.
Paradoks? Być może, lecz zgodnie z zasadą, że tylko nieidąca na żaden kompromis konsekwencja badawcza jest
wstanie wydobyć z elementarnych założeń maksimum
teoretycznych potencji.” Gdyby tylko szło o takich a nie
innych filozoficznych antenatów rzecz sprowadzałaby się
do wewnątrz filozoficznych sporów i rozgrywek między
systemami interpretacyjnymi. I oczywiście ten trop też jest
możliwy, ale Sikorski robi coś znacznie bardziej interesującego. On penetruje i rozgryza (cały czas pamiętajmy:
przeciwko i w obronie pojęć!) takie miejsca i pojęcia w
myśleniu Marksa czy Hegla, które zostały zapoznane,
zmarginalizowane. Niesłusznie, bo to one, okazuje się,
pozwalają Sikorskiemu ciekawie zanalizować współczesność, bo przecież – powtarzał będę do znudzenia – nie o
rewizję filozoficznej historyczności wyłącznie mu idzie. To,
co Sikorski wnosi do historii filozofii, jego odczytanie pojęć,
dzieje się niejako przy okazji, po drodze. Mogłoby więc
mało obchodzić niefilozoficznych pasjonatów myślenia.
Droga jest ważna, ale nie jest celem. Tym pozostaje
niezmiennie próba odkrycia jak i dlaczego praca tych
pojęć, ich praca w planie historycznym doprowadziła
do naszego dziś. A że pojęcia, które bierze na warsztat
pochodzą częstokroć z marginesu filozoficznego repositorium i Marksa i Hegla, przynajmniej wedle filozoficznych podręczników, tym większa zasługa autora. Chodzi
on ścieżkami, które niby są a jakoby ich nie było! Stąd
owe niby. To jeden z powodów, dla których śledzenie
intelektualnych peregrynacji Sikorskiego jest tak ciekawe
a dokonywana prze niego praca z pojęciami i – jakkolwiek niepoprawnie to zabrzmi – praca na pojęciach
odświeża cokolwiek już zatęchły filozoficzny dyskurs o
współczesności: „Szczeble drabiny pojęć odpowiadają
szczeblom rozwoju. Gra pojęć nie jest więc sztuka dla
sztuki. Produkcja pojęć towarzyszy reprodukcji stosunków
społecznych. Ta ostatnia jest równocześnie produkcją
historii. Z kolei historia jest dziedziną wolności. Podmiotem
wolności jest osoba, lecz tylko wtedy, gdy wobec innych
stanowi byt uznany. Wolność jest zatem potwierdzona
w umowie. Jej dialektycznym zwieńczeniem są stojące
na straży wolności instytucje społecznego przymusu i
dozoru: korporacje oraz państwo. Zatem to nie abstrakcja absolutnej wolności, ale konkret zniewolenia oraz
namacalna praktyka podporządkowania dopełniają
refleksyjne określenia wolności.”
Tak, praca pojęć. A efekty tej pracy mogą niejednego zaskoczyć, choćby takie: „Opisany tu poziom samoświadomości ruchu pojęć umożliwia kolejny krok, który
prowadzi do ryzykownego przypuszczenia, iż to, co dzieje
się między obywatelskim Centrum i nieobywatelskimi
Obrzeżami, stanowi jedynie zewnętrzny wyraz podstawowych zasad reprodukcji Centrum. Niebytem wolności
jest zniewolenie. Wyzwolenie, które może być skutkiem
zdolności cywilizacji mieszczańskiej do zjednoczenia
wszelkich konkretnych prac pod parasolem równającej
wszystko abstrakcji, jest nie tylko źródłem atrakcyjności
idei „równości”, lecz także najgłębszą przyczyną zniewolenia oraz pogłębiania strukturalnej „nierówności”.
Innymi słowy: „społeczeństwo obywatelskie” zniewala
także (choć wcale nie znaczy, że dzieje się to przy okazji!)
wszystko, co Inne, albowiem samo opiera się na dialek-
tyce zniewolenia.” A jeśli tak, konsekwencje dociekań
autora daleko wykraczają poza filozofię i filozoficzność,
pokazują bowiem naszą realność i tę historyczną, minioną i nam współczesną: „Nic nie stoi na przeszkodzie, by
pod koniec tych rozważań dokonać propedeutycznej
redukcji koncepcji Hegla. Jego filozofia wywodzi się w
istocie z konstatacji prostego faktu. By człowiek mógł
porozumieć się z innym człowiekiem, musi wytworzyć
zapośredniczenie, które uogólni i pominie to, co w nich
i między nimi konkretne i nieprzetłumaczalne. Kontakt
wymaga więc abstrakcji. Każda epoka wytwarza sobie
właściwe abstrakcje, systematyzowane i uogólniane, absolutyzujące i alienujące się. W takich przekształceniach
abstrakcje łączą się w odrębne światy, które można
nazwać – posługując się współczesnymi skojarzeniami
– formami przymusu medialnego. Takim światem była zapewne mitologia starożytna, taki świat stanowiło chrześcijaństwo, a w końcu także kapitalizm wyprodukowany
przez cywilizację mieszczańską. Każdy z tych światów
wytwarzał ogromną sferę odrębnych znaczeń, które przenikały świadomość i od środka ukierunkowywały zarówno
procesy wyzwalania, jak i podporządkowywania. Z tego
punktu widzenia stanowiły zespół aparatów przemocy o
pozornie zróżnicowanej racjonalności i całkiem realnie
zróżnicowanej efektywności.”
Po lekturze Sikorskiego możemy zasadnie mówić – tak
to nazywa sam autor – o renesansie idealizmu absolutnego Hegla. I to gdzie – w naszym dzisiejszym świecie,
o ile zechcemy go naprawdę zrozumieć nie oglądając
się na „po wsze czasy obowiązujące już ustalenia”, lecz
idąc drogą, którą opisał Sikorski.
W poezji Sikorski od razu wkracza w zawsze kontrowersyjną a przynajmniej budzącą silne środowiskowe
emocje problematykę jej społecznej racji bytu, jej sensu.
Dlatego zajmują go kwestie takie jak relacja poezji do
naszej podmiotowości: ”Społeczeństwo obywatelskie
przyporządkowało granice zwyczajności podstawowym zasadom rozumu. To dlatego w kulturze nowożytnej poezja ugruntowała swoją nie-zwyczajną pozycję.
Ponieważ w każdej dziedzinie cywilizacji mieszczańskiej
miarą społecznej adekwatności stała się podmiotowość,
dlatego i poezja musiała znaleźć swoją specyficzną relację z podmiotem. Na zasadzie wcześniej ustalonego
przeciwieństwa wobec rozumu i racjonalności, poezja
została umieszczona w negatywnym polu podmiotowości. Owego negatywu nie stanowiła wcale – co byłoby
zgodne z kartezjańską zasadą myślę więc jestem – wtórna
wobec podmiotu przedmiotowość, lecz (należąca do
refleksyjnych określeń podmiotu) subiektywność, która
od tej chwili stała się tą gorszą, nie-ratio-nalną stroną
podmiotowości. Refleks podmiotu szybko się usamodzielnił i stał się jego przeciwieństwem. Podmiot bowiem,
przez ścisły, racjonalny związek z przedmiotem, mógł
zawsze dokonać obiektywizacji. Tymczasem subiektywność nie mogła się zobiektywizować i musiała trwać w
sferze, która nie poddaje się racjonalizacji. Ten podział
uzasadnia ważne pytanie. Gdzie lokują się desygnaty
subiektywności? Jaką przestrzeń niezajętą w pełni przez
racjonalność może zasiedlić poezja? A dokładniej: gdzie
może mieć miejsce racjonalizacja irracjonalności narracji
poetyckiej?”
W rozwiązywaniu tych kwestii Sikorski obiera kierunek heideggerowski: „Poezji pozostała tylko jedna sfera
niezaanektowana przez receptury rozumu, technologii i
mowy potocznej: język. Na odrębność tej sfery zwrócili
uwagę ci językoznawcy, których badania doprowadziły
do wielostronnego odróżnienia języka i mowy. Jednak
dopiero Heidegger spróbował oprzeć analizy trwałości
narracji poetyckiej na badaniu sprzeczności między migotliwością mowy oraz gruntownością struktury językowej.
W tej kwestii odmienność intelektualna Heideggera nie
opiera się na prostym przeciwstawieniu języka i mowy.”
Po konkrety odsyłam czytelnika do smaków i smaczków
rozważań Sikorskiego, nie będę nikogo wyręczał. Na
zachętę powiem tylko, że pojawiają się tu Holderlin,
Rilke, Celan, Trakl i wielu innych, których Heidegger cenił
szczególnie, choć każdego w różnym stopniu i za co
innego, o czym też warto – idąc tropem Sikorskiego
– przeczytać. By ta zachęta była pełniejsza jeszcze krótki
cytat: „Doceniany przez Heideggera Rilke fascynował
go między innymi swoistą ontologią aniołów, która nota
bene penetrowana była właśnie przez poezję. Między
poezją i aniołami Rilkego zachodziła wielka analogia.
Dzięki swemu dwuznacznemu stosunkowi do absolutu
aniołowie byli niczym interwały w boskiej melodii: śpiewali hymny boże po to, by człowiek mógł zaśpiewać o
III – Pod powierzchnią pojęć
Pod powierzchnią pojęć gotuje się historia, gotuje się
świat! To jest dla mnie najważniejszy przekaz Sikorskiego.
Oczywiście warto zaprezentować, jak autor ten przekaz
formułuje i jak do niego dochodzi. Dobrym przykładem
tego, co Sikorski robi z pojęciami jest jego analiza marksistowskich kategorii produkcji i konsumpcji. Wywody na ten
temat są bardzo szczegółowe i obszerne, dość powiedzieć,
że zajmują lwią część (kilkadziesiąt stron!) eseju „Kłopotliwe
eksplanacje. Uwagi o Marksie i Heideggerze”. Trudno więc
je sensownie streścić. Pozwolę sobie jedynie na dłuższy
cytat (nie potrafiłem go skrócić, bo pisanie Sikorskiego jest
zbyt gęste): „Można zatem powiedzieć, że przekształcanie
produktu produkcji w przedmiot konsumpcji, a dokładniej
w wyobrażany przedmiot indywiduum konsumpcji, przenosi
wszystkie przedmioty indywidualnego zawłaszczania z dziedziny fizyki w sferę meta-fizyki społeczeństwa subiektów. Z
kolei ujęte w całość punkty węzłowe sposobu konsumpcji
opisują transmisję, w której dochodzi do nieustannego rozszerzania ontologicznej sfery społeczeństwa konsumentów
w obszary właściwe producentom towarów.
Mamy to do czynienia z całym zespołem intrygujących hipotez. Stwierdzają one, że proces wytwarzania jest
konsumowany, a konsumpcja produkcji odnosi się jednocześnie do dwóch przeciwstawnych członów produkcji.
Do jej przedmiotu – co wydaje się zrozumiałe, albowiem
produkcja jest zobiektywizowaną konsumpcją całego
aparatu wytwórczego, oraz do jej podmiotu – co wydaje
się szczególnie interesujące, jeśli dotrzyma się kroku temu
przypuszczeniu i przemyśli się produkcję jako jednostkową
konsumpcję – każdego z osobna – producentów towarów. W tym sensie sito produkcji przechwytywałoby nie
tylko powtarzalne zdolności i nawyki, lecz również to, co
wykracza poza produkcję i co stanowi o jednostkowej
odrębności każdego agenta produkcji. Produkcja konsumowałaby zatem w równym stopniu (będące wyrazem
niezakłóconej socjalizacji) predyspozycje i umiejętności, jak
i należące do zgoła innego porządku sądy i wyobrażenia,
czy nawet – w stopniu nie mniej żarłocznym – mniemania,
lęki i złudzenia.
Spojrzenie na reprodukcję od tej strony stawia na głowie potoczne wyobrażenia agentów produkcji i ustanawia
nową dziedzinę ruchu społecznej materii: wytwarzanie konsumpcji nie tylko przez wyspecjalizowane agendy przymusu
bezpośredniego i pośredniego (co wydaje się trywialne),
lecz także przez samą produkcję, która spina ze sobą najbardziej ukryte przesłanki i cele, najgłębsze namiętności i
żądze. To tego właśnie splotu wewnętrznych przeciwieństw
teorii reprodukcji dotyczą postulaty Marksa, które nakazują
w równym stopniu dostrzegać konsumpcję produkcji, co
produkcję konsumpcji.
Jaką to sferę można zatem objąć zagregowanym pojęciem sposobu konsumpcji? Jej przedmiotem teoretycznym
pozostaje reprodukcja człowieka, stwarzanie i odtwarzanie
egzystencji, która – przez swoją zdolność ogniskowania
związków i relacji powszechnych – posiada już byt ogólny,
a zarazem nadal pozostaje zamknięta w swojej szczegółowości, albowiem tylko jako byt jednostkowy uczestniczyć może w reprodukcji własnej normalności. Chodzi o
normalność i jej odtwarzanie, które mają swój ostateczny
i potoczny wyraz w zwyczajności. Ta realizuje się poprzez
konkretny i namacalny zwyczaj: przez nieuświadamiane
nawyki, zastygłe w zindywidualizowanych formach gesty
lub – podlegające alienacji – wewnętrzne rozgraniczenia
i nakazy.”
Sami Państwo widzicie, że zadanie pisania o sposobie
myślenia Sikorskiego o już samych w sobie skomplikowanych
kwestiach jest niemniej skomplikowane. To z tego powodu
pisałem o jego wielopiętrowym ustrukturyzowaniu (będę
jeszcze do tego wracał). Wyłapmy kilka innych znaczących
sugestii i konstatacji. Choćby taką: „Ciekawy wydaje się
związek tych intuicji z koncepcją Hegla. Być może myślenie każdej jednostki powtarza w skrócie powszechną
historię świadomości, lecz przecież w strukturze myślenia
jednostkowego nieobecne są typowe dla społecznych form
świadomości oznaczenia i artykulacje. Biblioteki i muzea,
stacje radiowe i telewizyjne, sądy, literatura, dramat, filozofia udostępniają się jednostkom, lecz nigdy nie znajdują
się w jej posiadaniu. Istnieją głównie po to, by potwierdzić
prymat ogólności. Bezwiednie służą utrwalaniu jej uległości.
Więc jeśli jednostka konkretyzuje się, to dlatego, że czerpie
swą szczegółowość z własnej jednostkowości. Nawet gdy
dzieje się to wbrew instytucjom artykułującym wyłącznie
interes powszechności. W skrajnym przypadku obserwujemy
nie-wymownego wtórnego analfabetę, który radzi sobie
z przeżyciem społecznej konieczności lepiej niż pracownik
aparatu ideologicznego, wytrawny intelektualista, który
cały swój czas poświęca obiektywizowaniu społecznego
myślenia i wypowiadania. Problem w tym, że ów przypadek skrajny staje się typowy, co potwierdza i słuszność i
nadaremność pracy intelektualnej.”
Wspomnijmy jeszcze i to, że do swoich filozoficznych
rozważań potrafił Sikorski zaprząc Strzemińskiego z jego
koncepcją percepcji intencjonalnej – patrz rozdział pt.
„O „sposobie widzenia” Władysława Strzemińskiego”. Pozwolę sobie na marginesie przypomnieć, że to Strzemiński
postawił tezę, że kubizm jest kontynuacją baroku, tezę, z
którą zgadzał się Henryk Stażewski. Przypominam o tym,
abyśmy zbyt pochopnie nie odrzucali najbardziej nawet
nieprawdopodobnych koincydencji, na jakie natrafimy u
Sikorskiego. To gwoli przestrogi.
Kolejnym ustaleniem badawczym autora są wnioski z
jego analiz związku muzyki z matematyką i filozofią (ontologią) obserwowane już u presokratyków, na przykład
u Pitagorasa: „U Pitagorasa naiwna ontologia mitologii
greckiej przekształciła się w wyrafinowaną epistemologię,
w której świat myślenia stracił bezpowrotnie swoją bezpośredniość i zaczął posługiwać się przedmiotami teoretycznymi. Filozofowie przedsokratejscy uświadomili nam,
że całe bogactwo świata, w którym jesteśmy zanurzeni,
dociera do nas wyłącznie pod postacią różnorodności
form naszego myślenia oraz że nasze zadomowienie w
świecie zależy od tego, jak daleko sięga obiektywizacja
naszej świadomości.”
Przyznam od razu, że wkraczam tu w najtrudniejszy dla
mnie fragment „Szkiców przeciwko i w obronie pojęć”.
Nie odmawiam sobie wrażliwości muzycznej, ale jest ona
raczej intuicyjno-emocjonalna, zupełnie pozbawiona tak
widocznego u Sikorskiego znawstwa i pasji poznawczej,
której mogę mu jedynie pozazdrościć. To dlatego nie przypadkiem mówię w tytule o triadzie Sikorskiego. To znawstwo
i pasja pozwala mu poruszać się pomiędzy poezją, filozofią i muzyką w sposób dla mnie niedostępny, mogę mu
się jedynie poznawczo przyglądać: „Muzyka nie powiela
jednak pojęć i kategorii, którymi posługuje się filozofia. Nie
dubluje rozumowania matematyki. Jest odrębną formą
świadomości, jej autonomiczną, dźwiękową reprezentacją,
lecz dialektyka muzyki – podobnie jak dialektyka pojęć i
wykazuje podobną immanentność i wewnętrzną logikę.
Kontradyktoryjne rozumowanie Heraklita nie polegało na
prostej reprodukcji sprzeczności między bytem harmonii
oraz nie-bytem dysharmonii. Początek dialektyki nie polegał na odgrodzeniu tego, co jest, od tego, co nie jest.
Chodziło raczej o presumpcję wzajemnego przenikania
zasady tożsamości i zasady negacji, afirmacji i negacji.
Przecież Coś i Nic zawsze są blisko siebie w napięciu, jakie
towarzyszy poznawaniu. Stanowią swoje pierwotne określenia, które wciąż na nowo odtwarzają się i wzajemnie
przenikają. Mówiąc Coś (nie) mówimy nic, a wskazując na
Nic – jednak coś-Nie-coś postrzegamy. Czy nie ten właśnie
– niekiedy pozorny – paradoks rejestruje teoria mnogości,
gdy zaczyna badać moc zbioru pustego? Czy nie w podobny sposób wiążemy w naszym myśleniu sprzeczności na
wyższych tj. konkretnych, poziomach autorefleksji, wówczas
gdy zaczynamy rozważać Porządek i Chaos. Determinizm
i Indeterminizm. Konieczność i Wolność?”
Cała trzecia część książki zatytułowaną „Polifonia i
dialektyka”, to dla mnie taka wyprawa w nieznane, a o
sposobie w jaki porusza się tam Sikorski i o sposobie w jaki
porusza zapętlone kwestie i je rozsupłuje, niech zaświadczy ten drobny cytat: „Nie powinno się przyrównywać
do siebie szkół filozoficznych i muzycznych trendów, a
tym bardziej poszczególnych filozofów i kompozytorów.
Jest jednak pewna dziedzina, w której praktyka muzyczna
i filozoficzna wykazują podobieństwa rozwoju. Jest nią
samoświadomość metody. W przypadku filozofii chodzi
o dialektykę. A w muzyce o polifonię, która na mocy
powyższego przypuszczenia będzie się poniżej przeplatać
z dialektyką.”
Ze względu moją słabość, nieznajomość „samoświadomości metod” w odniesieniu do myślenia o muzyce mogę
tu jedynie wymienić kilka tylko postaci, których twórczość
analizuje Sikorski: Bach, Beethoven, Leibniz Adorno, muzykolodzy, interpretatorzy i wykonawcy muzyki wyżej wymienionych, dodekafoniści itd. Jeśli już przez to przebrniesz,
Czytelniku, jaśniejszym się dla Ciebie stanie to, co wedle
ustaleń Sikorskiego spaja filozofię z muzyką: „Atrakcyjność
analizy porównawczej muzyki i filozofii wynika z właściwego
im przenikania abstrakcji i konkretu. U obu przekraczanie
granic dokonuje się równie naturalnie i bezboleśnie, bowiem u obu siła abstrakcji stanowi o specyfice uzyskiwanej
samowiedzy. Ponadto owo przekraczanie samego siebie
owo nieustanne poszukiwanie własnego zaprzeczenia,
upodabnia do siebie transcendentalizm filozofii i transcendentalizm muzyki. I jeszcze jedna ważna okoliczność.
W jakimś sensie nie tylko Bach, lecz wszyscy muzycy są
pitagorejczykami, albowiem – świadomie czy nie – wytwarzają nie tylko struktury współbrzmiących dźwięków, ale i
abstrakcyjne analogony wszechświatowego porządku.
Na wzajemne zależności między Leibnizem i muzyką
Bacha bodajże pierwszy – jeszcze w ciemnych latach
pięćdziesiątych XX stulecia – zwrócił uwagę niemiecki
muzykolog i filozof Hans Heinrich Eggebrecht.” A u nas
Pociej, dodaje Sikorski.
Że moje usprawiedliwianie się nie wynika z nadmiernej
ostrożności lecz z niezmierzonej dla mnie drobiazgowej
precyzji muzycznych peregrynacji Cezarego najlepiej zaświadczy to przytoczenie: „Więc gdy w takcie 45 na chwilę
ucicha i gdy może wreszcie pojawić się temat pierwotny,
niełatwo go dosłyszeć. Nie rozwija się,. Wyciszony oddala się szybko. Jego klęska wypełnia teatr muzyczny od
orkiestronu aż po miejsca na jaskółce. Teza wyjściowa,
dźwięk pierwotny, nie odzyskują już dominującej pozycji.
Dialektyczne salto polega tu na tym, że nagle w swoim
samoistnym rozwoju zjawisko przesłania istotę. Siła powierzchowności nie pozwala dotknąć podglebia, w którego
głębi ukrywa się ponoć prawda.
Niewykluczona jest jeszcze bardziej radykalna interpretacja tej roszady: w głębi niczego nie było, więc też niczego się tam nie znajdzie. Być może cały błysk i drobiazg,
które świecą na powierzchni – choć często sądzimy, że są
tylko niczym – są jednak Wszystkim? Więc może niczego
Innego nie ma… Muzyka prowokuje, lecz nie wyjaśnia tych
wątpliwości. Dzięki jej naturze pytania pozostają w zawieszeniu. To o nich między innymi opowiada ten szczególny,
miłosny dialog w kontrapunkcie dziewiątym.”
Sikorski robi to, co robi, by skonfrontować naszą teraźniejszość z przeszłością. A konfrontuje je ponieważ twierdzi, że dopiero w sporze naszego dziś z naszym wczoraj
samoświadomość może odnaleźć swoje przemilczane,
zamilkłe założenia. To wysiłkowi ich usłyszenia poświęcił swoje „Szkice…”, spenetrował podstawy owego dziś
pracując nad archeologicznym niemal odkrywaniem jej
fundamentów. Archeologiczność tych fundamentów zasadza się na tym, że spoczywają one w i pochodzą z naszej
prehistorii i historii: „Chodzi zatem o głębokie zakorzenienie
praktyki Bacha w doświadczeniu ludzkich społeczności.
Nie przypadkiem Adorno wywodzi pochodzenie muzyki w
ogóle, a zwłaszcza polifonii „(…) ze zbiorowych praktyk
kultowych i tanecznych”. Powiada także, że „muzyka polifoniczna mówi nawet wtedy, gdy żyje tylko w wyobraźni
kompozytora i poza nim do nikogo żywego nie dociera.” Ta okoliczność zbliża nas do elementarnych hipotez
spoczywających u podstaw ontologii bytu społecznego.
Człowiek zamieszkuje świat w rozmaity sposób. Poprzez
pracę i modlitwę, wiedzę i władzę, przez wojnę czy dialog.
W każdej z tych nisz egzystencji pozostaje bez przerwy w
sprzeczności z materią społeczną i przyrodniczą. Czyż nie
takim sporem jest opisana przez Marksa, wielowarstwowa
sprzeczność między pracą i kapitałem lub przywoływana
tu wielokroć za Heideggerem (roz) m o w a z językiem?
A to przecież tylko jedne z licznych podstawowych form
zamieszkiwania. Zamieszkiwanie to przede wszystkim wyznaczanie granic.”
Czytałbym i czytał Sikorskiego, pisałbym i pisał o nim
z ciągle uświadamianą ułomnością swoich możliwości
w tym zakresie a w jej wyniku z uzasadnioną obawą, że
nie zrobię tego dobrze, bo mi zabraknie intelektualnego
uposażenia i językowych mocy, by oddać to, co ważne
i by czegoś istotnego nie pominąć, a Naczelnemu „Migotań” może zabraknąć cierpliwości dla długości mego
tekstu, gdybym nie znalazł najlepszej z możliwych puenty
w czytanej równolegle „Rzeczy o wyobraźni” Kazimierza
Wyki, w jego rozważaniach o poezji zupełnie odległych
od prowadzonych przez Sikorskiego: „Dawni prorocy są
jak dzieci. Czymżesz jest Apokalipsa św. Jana wobec
dziełka Alberta Einsteina „Uber die spezielle und allgemeine Relativitatstheorie”? Rozrasta się wyobraźnia zdolna
zadośćuczynić pierwszemu rozrostowi. Inaczej to czyni.
Dopiero Bacha „Pasja według św. Mateusza” pokazuje,
co naprawdę napisał ewangelista.”
Ale czy tak zupełnie odległych? Zostawiam to już
ocenie czytelnika przywołując na koniec własny wiersz,
w którym odnajduję na poetyckiej już drodze to, co czynił Sikorski na przestrzeni całych „Szkiców przeciwko i w
obronie pojęć”.
ESEJ O ESEJACH
wolności. Podobnie poezja. Posiada zdolność odszukiwania w języku owych pauz, które – odsłuchane w ciszy
– odrywają mowę od porządku mówienia o porządku.
Poezja potrafi rozszczelnić pancerz języka, a wówczas
przez niewielkie pęknięcia przenika do nas zapomniane światło, dobiega niepokój mieszkańców starożytnej
Grecji, Babilonu, odżywa symbolika kultury hebrajskiej.”
Puzzle II – sprawozdanie z wycieczki SarbinowoŁeba
wiele lat temu bardzo dobry
nikomu nie znany poeta Jacek Geisler
porzucił wysublimowanie poezji
na rzecz wysublimowania matematyki
dzięki czemu uniknął niepoliczalnych ułomności
duszy
zastępując je doskonałą ułomnością liczb
bardzo dobry nikomu nie znany poeta Jacek Geisler
nie idzie ze mną przez wydmy
bo ograniczył życie do betonu miasta
miasto zaś do kilku ledwie ulic
nie może więc objąć wyrafinowanym umysłem
mnogości
ziaren piasku który parzy moje stopy
49
a jednak kiedy znowu siadamy przy zimnym piwie
w pizzerii o jakże słusznej nazwie „Napoli”
nasze światy od razu wchodzą
na wspólną orbitę poezji i matematyki
pozbawione zupełnie lęku
przed umykającym z wydm życiem
ANDRZEJ WOŁOSEWICZ
Gazeta Literacka 49
RECENZJE
Katarzyna Wójcik
Nie zawsze literatura łatwo poddaje się czytelnikowi. Niekiedy jest zupełnie na odwrót i to czytający
musi dokonać wysiłku żeby wejść w tę komunikację
literacką, wniknąć w jej organizację strukturalną, językową, wydobyć z niej sens. I nie chodzi po prostu
o przeczytanie książki od początku do końca. Trzeba
zawiesić się nad sensem słów, zdań, przestawić swoje
potoczne myślenie o języku, wgryźć się pod spód jego
pierwszej warstwy i doszukać się tam niespodzianek
semantycznych, czasem przeczytać książkę drugi albo
trzeci raz, obrócić ją kilkakrotnie w głowie. Obcowanie
z taką literaturą wymaga pewnego wyrobienia i zaawansowania czytelniczego. W zamian jednak oferuje
ona swoiste katharsis – głębokie doznania estetyczne
i uczestnictwo w wysokiej kulturze literackiej.
Nazywam się Majdan – prozatorski debiut nowosądeckiego poety, Wojciecha Kudyby – klasyfikuje się
właśnie w tej kategorii, literatury wysoce estetycznej,
ale wymagającej od czytelnika pełnego zaangażowania intelektualnego. To przywodząca na myśl styl
podań ludowych, gawędy, momentami ballady albo
pieśni, powieść – nie-powieść, której narratorem (i
poniekąd bohaterem) jest Petro Majdan, doktorant
kulturoznawstwa na Uniwersytecie Kijowskim.
Dwanaście „Europ”, dwanaście rozdziałów, jak
dwanaście gwiazd na fladze Unii Europejskiej, symbolizujących pełnię i doskonałość. W tych rozdziałach
mieści się historia Petro Majdana, którego „ojciec
pół-Rosjanin, a pół-Niemiec wyznania mojżeszowego, matka pół-Ukrainka, babuleńka od strony mamy
Polka, wśród dziadków i pradziadków ze sześć może
narodowości i cztery religie”, do tego dwóch braci i
przyjaciele z bliskich i dalekich stron: Polak, Japończyk,
Turek oraz Żyd z Wysp Kanaryjskich. Historia Petro Majdana to historia o ukraińskim wchodzeniu do Europy:
nie szeroką aleją i od frontu a bocznymi drzwiami.
Ukraińskość tej opowieści jest wprawdzie oczywista,
o czym wspomniał, recenzując tę książkę na łamach
portalu pisarze.pl Wacław Holewiński:
„Bo Majdan to Ukraina. Bo bohater pod wieloma postaciami to sól i pieprz, cnota i bród Ukrainy,
jego wcielenie, jego namiętności, historia, przepoczwarzanie się z niebytu, magmy, w naród. Wcale
nie spójny, niejednorodny, w niczym niepodobny do
innych narodów Europy. Wymieszany, przeżuty i przez
tę Europę wypluwany, niechciany, nie nasz” należy
jednak tę perspektywę nieco rozszerzyć. Nazywam
się Majdan to także opowieść o polskości, a jeszcze
szerzej – słowiańskości. Jest w niej coś z filmów Emira Kusturicy: słowiański temperament, umiejętność
wygrzebania się z każdej opresji, gorzko-komiczne
perypetie, wódka, ale przede wszystkim jest tradycja.
Tradycja nie ślepa, zamknięta i zabobonna, choć
Beata Dorosz
Katarzyna Bzowska-Budd mieszka od 1980 r. w Londynie. Związana pracą dziennikarską z polonijnymi i
angielskimi periodykami, publikowała m.in. na łamach
londyńskiej „Gazety Niedzielnej”, „Rzeczypospolitej Polskiej” (miesięcznika rządu RP na uchodźstwie), nowojorskiego „Nowego Dziennika”, paryskiej „Kultury”; jej
teksty ogłaszane były także w pismach krajowych:
„Odrze”, „Polityce”, „Tygodniku Solidarność” i in. Życiem
i aktywnością zawodową związana była od 1983 r.
przede wszystkim z „Dziennikiem Polskim i Dziennikiem
Żołnierza” (w latach 1991-2002 jako redaktor naczelny),
gdzie ukazywały się jej stałe felietony w cyklu pt. Prasowite zdziwienia. Oddała hołd temu legendarnemu
periodykowi i tworzącym go ludziom z kręgu emigracji
niepodległościowej, inicjując i redagując książkę 50
Dopóki jest „Dziennik,,, jestem… (Londyn 2000). Mimo że w
lipcu 2015 r. zamknięto codzienne wydanie tej gazety
(która przetrwała różne meandry życia politycznego
w Anglii i w kraju, ale nie podołała twardym regułom
ekonomicznym), Katarzyna Bzowska-Budd działa nadal,
przeniósłszy felietonową rubrykę na łamy „Tygodnia
Polskiego”. Jest nadto aktywnym członkiem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie i wchodzi w skład
Komitetu Redakcyjnego wydawanego przez Związek
„Pamiętnika Literackiego:.
Te informacje są niezbędne w chwili, kiedy trzyma
50
Migotania 52
„In varietate concordia”?
niekiedy do głosu dochodzą elementy magiczne w
postaci choćby diabła Boruty czy duchów. Ta ludowa
mądrość przybiera realną postać babuleńki Petro
Majdana, która mimo głębokiego zakorzenienia w
tradycji wykazuje się niebywałą wręcz świadomością
postępu kulturowego i technicznego. Kudyba czerpie
z tej naszej słowiańskiej ludowości to, co najcenniejsze:
całą jej mądrość, umiejętność życia w harmonii z
przyrodą, otwartość na człowieka, nawet z całkiem
odmiennego kręgu kulturowego, wierzącego w innego boga, inne idee. Jest w niej gościnność, troska,
jest nieco przewrotna chęć „wciągnięcia” przybysza z odległych stron w nasze obyczaje, w tradycję
do której należy też religijność. Są w tej ludowości
przodkowie – choć umarli to wcale nie zapomniani,
żyjący w duszach i umysłach bohaterów. Przodkowie
z którymi się rozmawia, których się radzi, którzy towarzyszą w codzienności i tworzą rodzinną legendę. To
element tożsamości, jakże ważny w społeczeństwie
tak dumnym ze swojego pochodzenia, gdzie rodzina
stanowi jedną z pierwszych wartości. Nieprzypadkowy jest też kierunek studiów Petro: trudno o bardziej
zwielokrotniony zlepek kulturowy, niż student kulturoznawstwa o wielokulturowych korzeniach,w dodatku
o tak znamiennym nazwisku…
cześnie na inne kultury i obyczaje i nie zostawać w
tyle? Jak nie zachłysnąć się „wspaniałością” Zachodu
i nie utopić w jego pędzie za karierą i pieniądzem?
To problem nie tylko Ukrainy, ale też Polski i całego
kręgu słowiańskiego, stającego się coraz podatniejszym
na kulturę płynącą z Zachodu która – choć przecież
wartościowa – powoli degraduje tradycje kultywowane
przez naszych pradziadków.
Jaka więc jest ta majdanowa Europa, do której
droga jest taka pokrętna, do której się tęskni, ale
jakoś trudno ją przyjąć? Gdzie w niej miejsce dla
barwnej słowiańskości, tradycji i zwyczajów często
przez Zachód niezrozumiałych i postrzeganych jako
głupie?
„[…] ma miłość do Twoich kształtów tak wielka
jak byk w oborze schowany
ja z tej miłości w tętnicy wydziergam
Twe imię brzeszczotem znękanym […]”
„Nam oderwać się trzeba. Nie uciec, ale właśnie
oderwać: od tych wszystkich nieforemnych wałów, od
tej całej bezkształtnej hałdy, co zrobiona jest z naszych ukrytych wstydów, z naszych urazów, z tajnych
ran najgorszych, z bezporadności. Tam nie jest tak, jak
tu. Jak chcesz, możesz potem wrócić, ale wrócisz już
od niej i z nią może nawet wrócisz, inaczej patrzący
[…] Ona tam jest, może nawet na nas czeka, może
wygląda, kiedy przyjedziemy – cali zakutani w nasze
kompleksy, zapatuleni w nasze zranienia, owinięci
w naszą niemożność, opatrzeni w naszą krew. […]
Ona wtedy naprawdę istniała – potajemnie przechowywana w domach, na strychach; niewielka,
czasem zacieśniona do kręgu kilku osób, mówiona
półgłosem, szeptana na ucho – rodzinna Europa.
Europa marzycieli i żebraków. Matula…”
Są kompleksy i jest problem: jak w całej tej europejskości zachować nasze tradycje, łącząc je z
nowoczesnością? Jak nie ogołocić się z tego co
mamy najcenniejsze – naszej ludowości – i nie dać
się ujednolicić, wpisać w szablon, otwierając jedno-
Powieść – nie-powieść Wojciecha Kudyby ma jeszcze
jedną, szczególną warstwę, która rzuca się w oczy natychmiast, po przeczytaniu pierwszego zdania. Kudyba
to artysta słowa, przekształcający mowę potoczną w
dzieło sztuki. Jego poezja ma w sobie wiele subtelności
i wrażliwości. Takim właśnie językiem snuje Petro Majdan
swoją opowieść: dekoracyjnym, pełnym dialektyzmów
i archaizmów, spośród których wyrastają neologizmy
i norwidowski humor – zakamuflowany, nieoczywisty,
czasem łatwy do pomylenia z powagą. Ten humor
niekiedy przyjmuje postać gry słownej (jak w opowieści
Petro o niemieckim mieście Bochum, „którego nazwa
tak się babusi spodobała, że znów musiałem Sienkiewicza czytać […]”); czasami jest to pewnego rodzaju
satyra na własny (autora) kunszt poetycki, która jawi
się w niezbyt udanym wierszu miłosnym Petro:
Taka archaiczno-dialektyczna stylizacja języka nie
powoduje jednak jego niezrozumiałości dla czytelnika, który nie ma do czynienia z kulturą i językiem
ukraińskim – Kudyba z wielką troską pochylił się nad
jakością i jasnością tekstu. Mimo oryginalności, intensywności i nasycenia go znaczeniami nie ma w
nim nadęcia i sztuczności. Swoboda, z jaką Petro
prowadzi monolog, pozwala na nawiązanie relacji
z czytelnikiem i wytworzenie wrażenia towarzyskiej
rozmowy, przybierającej postać zwierzeń. Elegancja,
lekkość i subtelna humorystyczność języka widoczne
są zwłaszcza we fragmentach mówiących o dość
przyziemnych sprawach, jak na przykład załatwianie
potrzeb w toalecie. Dla Wojciecha Kudyby język jest
tworzywem, któremu nadaje pożądany kształt.
Nazywam się Majdan to niezwykle ciepła, spoglądająca na ludowość przez antropologiczne szkło
powiększające, dyskretnie ironiczna, a przede wszystkim – nasza, słowiańska, polsko-ukraińska powieść.
KATARZYNA WÓJCIK
Wojciech Kudyba, Nazywam się Majdan, Biblioteka Więzi,
2015.
Mieszkam na Wyspie
się w ręce jej książkę Mieszkam na Wyspie, stanowi
ona bowiem wybór publikowanych przez lata felietonów (najstarszy z roku 1997, najnowszy – z roku 2016
; wszystkie na potrzeby publikacji książkowej zostały
przejrzane i na nowo opracowane). Ważnym dopowiedzeniem biograficznym będzie informacja, że autorka jest z wykształcenia socjologiem, absolwentką
Uniwersytetu Warszawskiego. Jej specjalistyczna wiedza
uniwersytecka i doświadczenie zawodowe (w latach
1976-1980 w Ośrodku Badania Opinii Publicznej - OBOP)
stały się znakomitym gruntem dla prowadzonych przez
nią obserwacji, którymi dzieliła się w felietonowej formie
z czytelnikami czasopism. W żadnym wypadku nie należy jednak sądzić, że teksty te – napisane znakomitą
barwną polszczyzną i adresowane do bardzo szerokiego kręgu odbiorców – są gazetowym materiałem
o przemijającej wartości, jaką zwykło się przypisywać
felietonom drukowanym w cotygodniowych rubrykach.
Najlepszym tego dowodem jest część czwartaksiążki, zatytułowana Pod lupą naukowców. Czyta się ją
z rosnącym zainteresowaniem, bo problem emigracji
został tu poddany socjologicznemu oglądowi na wielu
płaszczyznach. Pierwsze teksty zapoznają z początkami
badań socjologicznych nad emigrantami w Stanach
Zjednoczonych oraz technikami tych badań w przeszłości i obecnie; pozwala to autorce nakreślić żywe
sylwetki pionierów w tej dziedzinie nauki i ciekawie
brzmiące historie ich zawodowych biografii, ukształtowanych na tej właśnie bazie. Do przeszłości sięgają
też udokumentowane dowody na to, że emigracyjna
epistolografia, zwłaszcza ta z najdawniejszego okresu,
jest nieocenionym źródłem wiedzy dla badaczy różnych
dziedzin: ekonomii, polityki, historii i szeroko rozumianej
humanistyki; obecnie, gdy zainteresowanie badaczy
skupia się raczej na materiałach źródłowych dotyczących emigracji wojennej i powojennej (publikowanych
obficie dzięki temu, że możliwy jest swobodny do nich
dostęp, nieograniczony barierami politycznymi), to przypomnienie o wartości dokumentów starszych i potrzeby
ich badawczej eksploracji wydaje się być ważnym głosem. Historia emigracji i badań nad nią jest dla autorki
zaledwie punktem wyjścia do podjęcia problematyki jak
najbardziej współczesnej, w szeroki spectrum tematów.
Poddaje ona krytycznej analizie odmienne podejście do
badań i ich interpretacji przez socjologów brytyjskich
i polskich. Przedstawia różne modele emigracyjności
(tj. ustosunkowania się samych emigrantów do faktu
wyjazdu z rodzinnego kraju i związanych z nim oczekiwań). Omawia czynniki wpływające na przyrost naturalny na emigracji wśród Polaków i w innych grupach
etnicznych, a także odmienne systemy szkolnictwa w
Polsce i Anglii i wynikające z nich problemy dla emigran-
82% Brytyjczyków popiera stosowanie ASBO.
A czy ktokolwiek słyszał o mszy za klauna? Czy to nie
jeszcze jeden przejaw angielskiego poczucia humoru?
– na tyle dla nas ekscentrycznego, że wręcz obrósł
już specyficzną legendą. Otóż chodzi o całkiem serio
odprawiane w porządku anglikańskim nabożeństwo,
które oddaje hołd zmarłym artystom-komikom, ale jest
też modlitwą okolicznościową na temat „zbawienia
przez śmiech”.
Albo czy nie wydaje się nam prawdziwie egzotyczny zwyczaj (opisany w felietonie pt. Dzień czerwonej
teczki) związany z ogłaszaniem w parlamencie brytyjskim przez Kanclerza Skarbu wyjątkowo obchodzących
przeciętnego Brytyjczyka a planowanych przez rząd
operacji finansowych, jak wysokość podatków, zasiłków,
ale też i niektórych cen, w tym alkoholu – co kończy
się wychyleniem przez tegoż wysokiego urzędnika państwowego szklaneczki jego ulubionego trunku (tu też
dowiadujemy się od Autorki o bardzo różnorodnych
gustach tych prominentnych polityków, z których najbardziej zdumiewającym wydaje się upodobanie do
sherry z wbitym do niej żółtkiem).
Może jesteśmy dość zadowoleni, że polskiego społeczeństwa nie dotyczy – opisany ze swadą i mnogimi
przykładami historycznymi i współczesnymi – „proceder”
kupowania szlacheckich tytułów za pieniądze. Ale może
nieco żałujemy, że np. wiadomość o nieetycznych zachowaniach postaci ze świata polityki nie ma u nas
takiej jak na Wyspach siły rażenia i osoby te, tak czy
inaczej skompromitowane, działają nadal i „mają się
dobrze”; tytuł felietonu Pochwała plotki bynajmniej nie
jest pochwałą sensacyjnego dziennikarstwa (o miernej
na ogół wartości merytorycznej i znikomych walorach
literackich tego gatunku), ale nawoływaniem o zachowanie wysokich standardów życia publicznego.
Można by długo wyliczać najróżniejsze smakowitości,
odnajdywane w „Wyspie” – wspomnijmy jeszcze trzy:
Czy XVII-wieczny londyńczyk Samuel Pepys uprawiał
lobbing? Ależ tak – co udowadnia autorka, by od
tego pewnie wcale nie najstarszego przykładu przejść
do opisania różnych grup nacisku i zakończyć na opowieści o cotygodniowych obowiązkowych audiencjach
premiera Wielkiej Brytanii u królowej, na których powinny być omówione najważniejsze sprawy państwa, ale
premier Jimmy Callagham ujawnił, że większość jego
spotkań z Elżbietą II schodziła na plotkach o wspólnych
znajomych.
A czy od działalności handlowej w dziedzinie sex
shopów można przejść do polityki? Otóż Sam Roddkick,
właścicielka kobiecych sklepów erotycznych, zaangażowała się w organizowanie antywojennych protestów
i konferencji poświęconych zniewoleniu kobiet, a wiele
jej akcji odbywało się przy poparciu i udziale członków
Międzynarodowego Związku Pracowników Seksu (International Union of Sex Workers), o którego istnieniu,
notabene, chyba nikt w Polsce nie słyszał.
Czy można ukończyć szkołę podstawową, nie umiejąc czytać? Takie alarmistyczne dane ujawniają brytyjscy inspektorzy szkolni w odniesieniu do około 20%
uczniów. A mimo to dziwi fakt, że w czasie zamieszek
w Londynie w 2011 r., kiedy wybijano szyby w bankach i rabowano doszczętnie sklepy – w całej dzielnicy
dotkniętej chuligańską destrukcją jedynie księgarnia
Waterstone’s pozostała nietknięta, zaś relacja z tych
wydarzeń kończyła się w gazecie londyńskiej lakonicznym stwierdzeniem: „Większość uczestników zamieszek
zapewne nie umie czytać”. (Stwierdzenie to ma dość
dramatyczną wymowę m.in. w kontekście opisanego
wcześniej upodobania XIX-wiecznych robotników do
codziennej lektury prasy).
Kiedy czyta się owe trzy części książki o Wielkiej Brytanii i Brytyjczykach oraz naukowych badaniach socjologów, nie sposób oprzeć się rosnącemu w miarę lektury
przekonaniu, że autorka kontynuuje najlepsze wzory
dziennikarstwa felietonowego, a jej umiejętność łączenia żywych obserwacji z głęboką wiedzą, pozwalającą
na żonglowanie smakowitymi faktami, anegdotami i
ciekawostkami z odległej nawet przeszłości, wydaje się
znajoma. Czyż nie tak pisał swoje felietony legendarny
redaktor Mieczysław Grydzewski w słynnej rubryce „Silva
rerum”, od której wielu zaczynało lekturę londyńskich
„Wiadomości”?
Opowieści o Wyspie i Brytyjczykach wypełniają wiele
stron tej książki – ale jest też część zatytułowana Swoi
wśród obcych. Ta współczesna mozaika obyczajowa w
wersji polsko-angielskiej sięga korzeniami w przeszłość –
autorka nie byłaby sobą, gdyby nie posłużyła się pewną
zaskakującą, ale gorzką analogią: opisując powstanie
na terenie Londynu w latach siedemdziesiątych XX w.
zadziwiającego tworu o charakterze quasi-państwowym, czyli Niezależnej Republiki Frestonii, przypomina,
że „w tym samym mieście, w tym samym czasie działał polski rząd na uchodźstwie, który dla jednych był
dowodem ciągłości istnienia II Rzeczypospolitej, a dla
innych – dowodem na romantyzm Polaków, którzy nie
chcą się pogodzić z realiami i tworzą swoje «państwo
na wygnaniu», tak jak w Frestonii, z własnym prezydentem, rządem, namiastką Sejmu i licznymi, niezależnymi
od brytyjskiego otoczenia organizacjami”.
Różne wydarzenia historyczno-polityczne w kraju i
napływające po nich kolejne fale polskich emigrantów na Wyspy autorka konfrontuje z nastrojami, z jakimi
traktowali je obywatele „polskiej Frestonii”, przekonani
np. że strajki solidarnościowe w 1980 r. to działania
przedwczesne, bo przecież emigracja nie jest jeszcze
gotowa do objęcia władzy, a wybory w 1989 r. stanowią
zagrożenie dla istnienia niepodległościowego wychodźstwa. Mówi o zmieniającym się obliczu polskiej emigracji
i istniejącym ciągle w pewnej części środowiska wywodzącego się z emigracji wojennej podziale na „nas” i
„tych z PRL”, poniekąd skażonych, bo przybyli później,
ale podziały te i animozje środowiskowe zupełnie nie
interesują dzisiejszych emigrantów, o wiele liczniejszych,
tworzących już własne życie – życie poza POSK-eim
(Polskim Ośrodkiem Społeczno-Kulturalnym), który był
wielkim osiągnięciem społeczności emigracyjnej i przez
wiele lat symbolizował polską obecność na Wyspie.
Niezależnie od czasu, kiedy Polacy znaleźli się w
Wielkiej Brytanii, niezależnie od tego, że uczyniliśmy z
niej siedemnaste województwo i niezależnie od tego,
że wyspiarscy krajanie stworzyli własny język, ponglish,
będący mieszanką polskiego i angielskiego – wszystkim,
wedle diagnozy autorki śni się – jak emigracyjnemu
poecie Stanisławowi Balińskiemu – Sen o Warszawie.
Dla wcześniejszych emigrantów największym problemem
było poczucie odcięcia od kraju i osamotnienia; teraz
przy nieograniczonych możliwościach swobodnego
podróżowania, okazuje się jednak, że (jak głosi tytuł
ostatniej części książki) Nie ma powrotu – bo tu już
obcy, tam ciągle jeszcze obcy; „dwuadresowi”, jak
napisała Joanna Duda-Murowski, poetka mieszkająca
dziś w Niemczech:
RECENZJE
tów i reemigrantów. Sporo uwagi poświęca statusowi
społecznemu rodzin na emigracji, który rzutuje na perspektywy rozwoju w nowym środowisku pochodzących
z nich dzieci. Przygląda się krytycznie socjologicznym
raportom mogącym przyczyniać się do kształtowania
polityki społecznej w kraju, którego mieszkańcy wpadają
w „emigracyjną pułapkę”, a ich problemy mierzone
są „indeksem szczęścia” (traktowanym przez Felietonistkę nieco z przymrużeniem oka, z owych badań
biorących pod uwagę różne czynniki wynika bowiem,
że mieszkańcy Wielkiej Brytanii są jednym z najbardziej
nieszczęśliwych krajów w całej Europie, a opracowany
przez naukowców z New Economic Foundation wskaźnik
nazwany Indeksem Szczęśliwej Planety wskazuje, że na
pierwszych miejscach tabeli są takie kraje jak Kostaryka
i Belize, a listę europejską zamyka Luksemburg!). Autorka
nie zamyka się w wąskim w kręgu Polaków i ich emigracyjnych problemów – z równą rzetelnością relacjonuje
nie tylko stosunek do emigrowania z Polski, jak i stosunek rodaków do innych narodowości, przy czym opis
zmieniających się polskich „fobii i sympatii” staje się tu
świetnym pretekstem do opisania historii badań socjologicznych w PRL poddanych politycznym naciskom.
Z tym samym badawczym obiektywizmem podejmuje
próbę opisania stosunku Brytyjczyków do różnych fal
emigracji (którego źródłem jest ich kolonialna historia)
oraz poczucia przynależności bądź obcości dawnych
obywateli imperium brytyjskiego zamieszkujących dziś na
Wyspach Brytyjskich. Ten bardzo różnorodny tematycznie
zbiór tekstów o charakterze fresku można nazwać „socjologią emigracji w pigułce”, a jego niezaprzeczalnym
walorem jest to, że z jednej strony niesie on ciekawy,
rzetelnie zrelacjonowany materiał, który mógłby stać się
impulsem do dalszych badań w różnych dziedzinach,
z drugiej strony – ze względu na felietonową formę i
znakomite pióro autorki, posługujące się na przemian
raportem naukowym i anegdotą, reportażem lub literacką opowieścią, danymi statystycznymi i emocjonalnymi rozmowami z ludźmi – jest interesującą lekturą
dla wszystkich nieobojętnych na zjawiska i problemy
współczesnej cywilizacji i kultury, niezależnie od tego,
gdzie się ona rozwija.
W tej części książki autorka objawia się więc przede wszystkim jako socjolożka – ale przecież rozmowę
z czytelnikami rozpoczyna od stwierdzenia: Mieszkam
na Wyspie! Czy pokochała tę swoją drugą ojczyznę?
– trudno dociec. Jeśli tak – to niewątpliwie jest to trudna
miłość. Inna kwestia nie budzi wszakże żadnych wątpliwości – poznała ją od podszewki! I udowadnia to
na każdej stronie książki, zwłaszcza w części 1. o tym
samym tytule co cały tom, Mieszkam na Wyspie, i w
części 2. W kuluarach władzy, gdzie wiedza historyczna
miesza się nieustannie ze współczesnymi ciekawostkami politycznymi i obyczajowymi. Weźmy np. rozdział
Zmieniające się oblicze City – czyli opowieść o historii
słynnej na cały świat mili kwadratowej. Autorka sięga
tu do czasów sprzed 60 r. n.e., czyli rzymskiego fortu
Londinium, po czym wiedzie nas przez początki brytyjskiej bankowości w XIII w., aż po rok 2004, kiedy np. w
City rozpoczęło pracę ponad 300 Polaków. Prawdziwie
mogą cieszyć zawrotne kariery zawodowe rodaków,
ale autorka opatruje je raczej gorzką konstatacją: „ten
profesjonalny «polski Londyn» jest bardzo daleki od «polskiego Londynu» w innych częściach miasta. Owszem.
Bierze udział w akcjach charytatywnych na rzecz rodaków, którym życie ułożyło się znacznie gorzej. To dobrze
wygląda w CV”. Albo np. rozdział Ulica dziennikarzy,
który jest opowieścią o historii angielskiego drukarstwa i
prasy, sięgającej piętnastego stulecia; zdumiewa w nim
m.in. informacja, że w połowie lat trzydziestych. XVIII w.
wychodziło w Londynie 31 pism, a większość robotników
zaczynała dzień od wizyty w kawiarni i lektury najnowszego wydania którejś z gazet; obrazek ten szczególnie
porusza dziś, w dobie powszechnego upadku wszelkiego
czytelnictwa. Nadto słynna Fleet Street, kojarzona z
wielkimi dziennikarskimi koncernami, ma też swoje polonica: pismo „Polska Walcząca” redagowane w czasie
wojny przez Tymona Terleckiego oraz wspomniany już
wcześniej „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”.
Brytyjskich poloniców – rzecz naturalna! – jest w tej
książce mnóstwo, historycznych i tych najnowszych, ale
ich tropienie i opisywanie nie jest jej osią konstrukcyjną.
Autorka skupia się raczej na najróżniejszych przejawach
życia brytyjskiego, dla niej już przyswojonych – a jej
opowieść ma jednak oswoić jego odmienności i czasem
pozorne dziwności, np. nowym przybyszom z Polski.
Bo cóż to jest np. ASBO? Anti-Social Behaviour
Order. Opis czynionych wobec autorki szykan za rzekome uciążliwe sąsiedztwo, połączony z innymi absurdalnymi przykładami wynalezionymi przez groźnych
tropicieli owych „anty-socjalnych” zachowań, może u
niektóry czytelników wzbudzić albo ironiczny uśmiech,
albo pełne zdumienia wzruszenie ramion – nie sposób
nie zadumać się jednak nad kulturą życia codziennego na Wyspach, dowiadując się od felietonistki, że
My dwuadresowi
jeździmy pomieszkać do siebie.
Odwiedzamy przeszłość
myśląc – co będzie?
Na rozdrożu już jesteśmy
Samowolnie wygnani z dzieciństwa.
Jeździmy po stabilizację
zostawiając serca w kilometrach autostrad.
Zmęczeni podróżą wciąż tęsknimy
- wszędzie obcy.
My dwuadresowi
tam i z powrotem jeździmy pomieszkać do siebie.
Ostatni rozdział książki jest na pół humorystyczną
na pół gorzką opowieścią o rozmowie z przypadkowo
poznanym w samolocie Polakiem, któremu po jego
wielomiesięcznym pobycie w Brazylii i braku wiadomości z kraju autorka stara się wytłumaczyć podstawowe fakty z obecnej rzeczywistości politycznej w
Polsce, włączając w to personalia, co w rezultacie
sprawia, że ów długo tu nieobecny deklaruje: „To ja
wracam do tej Amazonii”. Katarzyna Bzowska-Budd
oznajmia zdecydowanie: „Mieszkam na Wyspie”, a
dosłownie w ostatnim akapicie książki stwierdza: „Ta
Polska Anno Domini 2015 jest mi obca. Znacznie bardziej obca, niż była jeszcze kilka lat temu. Wsiadając
do samolotu na Okęciu, mam uczucie ulgi. Jak to
dobrze wracać do domu, do Londynu. Nie muszę
szukać Amazonii”.
Jest to jeden z raczej optymistycznych przypadków. Czy wiele jest takich? Chyba trudno znaleźć
odpowiedź na to pytanie – pewną pomocą w jej
szukaniu, przynajmniej dla Polaków na Wyspach, może
być lektura tej książki. Warto spojrzeć na Wyspę i jej
mieszkańców przez okulary Katarzyny Bzowskiej-Budd.
BEATA DOROSZ
P.S. Tekst jest nieco zmienioną wersją prezentacji
książki na promocji, która odbyła się w Klubie Księgarza
w Warszawie 21 września 2016 r. z udziałem autorki i Janusza Guttnera, polskiego aktora, także „mieszkającego
na Wyspie”,
który odczytał wybrane fragmenty. Przed
51
promocją w rozmowie telefonicznej z wydawcą, Mirosławem Kucharskim, doszliśmy do zgodnego wniosku,
że książka ta powinna być w pewnym sensie lekturą
obowiązkową – dla tych, który noszą się z myślą o emigracji, ale również dla tych, którzy na temat emigracji
perorują, mając o niej raczej mgliste pojęcie – zwłaszcza
dla współczesnych polityków. Pół żartem, pół serio zastanawialiśmy się nawet, jak skłonić kancelarie Sejmu i
Senatu do zakupu pewnej ilości egzemplarzy na użytek
parlamentarzystów. Ale jak skłonić ich do lektury?
B.D.
Gazeta Literacka 51
RECENZJE
Malarskość kontra autobiografizm w tomie
Mateusz Wabik
Nadchodzi burza to pierwszy tom poetycki Macieja
Mazurka jaki przeczytałem. Oprócz tego, że autor jest
poetą uprawia również malarstwo, para się publicystyką
i wykładał na różnych uczelniach o czym informuje
czwarta strona okładki tomu wydanego przez „Topos”.
Ale właśnie jego zajęcie malarskie w kontekście pisania
wierszy wydaje mi się ważne, gdyż wydaje mi się, że
każda strofa w wielu wierszach to jakby fragment jakiegoś obrazu, starannie namalowany wyodrębniony z
wiersza, a następne strofy często są po prostu kolejnymi
fragmentami obrazu. Jednakże w wierszach opartych
na narracji podobnej do anegdoty takie podziały na
strofy w poezji Mazurka są budowane na innych zasadach.
Do takich wierszy przypominających malowanie
obrazu fragment po fragmencie zaliczyłbym „Zaćmienie
słońca”, który jest zbudowany z trzech wyraźnie oddzielonych dwuwersów. W pierwszej strofie znajduje się
zaznaczenie pory dnia, ukazanie, że zaćmienie słońca
dokonało małego przewrotu w zwyczajnej kolejności
pór dnia: „zbliżał się wieczór w środku dnia”. W drugiej
strofie mamy obraz dzieci patrzących przez zakopcone
„szkiełka na słońce”. W trzeciej strofie okazuje się, że
owo zaćmienie było tylko „częściowe” i jakby ta narracja była dopowiedziana przez kogoś kto patrzy na
obraz wiszący na ścianę, gdzie widać zaćmienie i dzieci
patrzące na słońce. Malarsko rozrysowany, albo tylko
naszkicowany jest wiersz „W sklepie mięsnym podczas
majowej burzy”. W pierwszej strofie mamy wprowadzenie w ponury nastrój wiersza przez ukazanie zawieruchy
przed burzą. W drugim mamy informacje o burzy. W
trzeciej strofie bardziej anegdotycznie podmiot liryczny
opisuje kogoś kto podczas deszczu stoi w kolejce po
mięso i musi słuchać kobiecego plotkowania „o zabójstwie starej kobiety”. Według wersji zasłyszanej w
kolejce kobieta zginęła „bo był oszczędna/zbierała na
pochówek”. Jest to na pewno doszukiwanie się ukrytej logiki w fakcie śmierci pewnej kobiety, być może
sąsiadki jednej z tych kobiet. Z początku wydaje się
wersja śmierci zasłyszana w kolejce czymś absurdalnym, ale można dojść do tego, że kobieta zgromadziła
sporo pieniędzy, które stały się przynętą dla mordercy.
Nadchodzi burza Macieja Mazurka
Jednak w pierwszym momencie lektury śmierć z powodu
robienia oszczędności może wywoływać wrażenie, że była
spowodowana skąpstwem co przypomina o logice ludowej sprawiedliwości znanej z podań i legend. Ten wiersz
mógłby zawierać w sumie tylko ostatnią strofę, ale dwie
pierwsze świetnie uzupełniają mroczną historię nastrojem
przed i podczas burzy. Jednakże znowu mamy silnie w
wierszu rozrysowane stany pogodowe i rozmowę w kolejce,
stąd uważam, że malarstwo ma jakiś wpływ na poczynania poetyckie Mazurka, gdyż jakiś inny autor (np. Andrzej
Sosnowski, Marcin Świetlicki, Tadeusz Różewicz za życia) z
tego samego tematu zrobić by mógł wiersz z jedną strofą,
gdzie w opisie kolejki i przytoczenia kobiecych rozmów,
mógłby pojawiać się informacje o burzy. Albo budowałby
wiersz ze strof nie rozdzielonych tematycznie. Właśnie takie
rozplanowywanie różnych fragmentów wiersza na zamknięte
fragmenty przypomniało mi o tym, że malarze – choć nie
jestem w tym temacie ekspertem – nie malują całego
obrazu na raz, raz to się zajmują niebem, potem przyrodą,
albo jakąś postacią. Właśnie styl Mazurka w „Nadchodzi
burza” jest na tyle oryginalny, że podczas lektury starając się
uchwycić temat i sens wiersza, cały czas miałem wrażenie
czegoś nietuzinkowego w formie. Taką budowę malarskich
zamkniętych małych kompozycji układających się w cały
wiersz mamy w wierszu „Strażniczka Pamięci” składającego się z czterech strof. W pierwszej mamy opis deszczu
padającego na nagrobki, w drugim mamy opis sikającej
kobiety za „krzewami jałowca”. W trzeciej strofie komentującej jakby przez narratora wszystkowiedzącego – mamy
kilka informacji, że cmentarz jest stary i nie odbywają się
na nim pochówki, że kobieta jest widziana na nim często
przez „stróża i poetę” i czyści obce groby. W ostatniej strofie
poeta pisze dytyramb na cześć kobiety uważanej za chorą
psychicznie. Jak w poprzednim przytoczonym przeze mnie
wierszu mamy tekst podzielony tematycznie, dwie pierwsze
strofy pokazują dwa fragmenty nie namalowanego, a napisanego obrazu – najpierw widzimy padający deszcz na
cmentarzu, a potem sikająca kobietę. Dwie kolejne strofy
komentują obraz, wyjaśniają, dopowiadają, informują o
innych bohaterach krótkiej poetyckiej narracji.
Wiersz „Strażniczka Pamięci” wiąże się tematycznie także
z wieloma innymi, w których opisywanymi postaciami są
O nienudnej polskiej poezji religijnej na przykładzie
Domu w chmurach Tadeusza Chabrowskiego
Tadeusz Chabrowski mimo, że dla wielu czytelników poezji w Polsce pozostaje autorem nieznanym,
jest doświadczonym poetą o sporym dorobku artystycznym, a jego drugi tom wierszy jaki dany mi
było przeczytać czyli ostatnio wydany w Sopocie w
„Bibliotece Toposu” - Dom w chmurach potwierdza
poziom znany mi z świetnego Vermont, który kilka
lat temu wypuściło Mamiko. W jego poezji można
odnaleźć wiele cech polskiej poezji współczesnej
mimo tego, że autor przebywa na emigracji w
Stanach Zjednoczonych. Oryginalne wg mnie jest
połączenie dykcji zwanej wysoką znanej z poezji
Miłosza, Herberta z opisem szczegółu egzystencjalnego jak w poezji młodszych autorów. Te szczegóły
egzystencjalne były także w poezji Miłosza, ale nie
tak często jak w poezji Świetlickiego, Podsiadły i innych poetów z tzw. roczników 60-tych. To oryginalne
zbicie dwu dróg polskiej w poezji Chabrowskiego w
Domu w chmurach, które mamy w dość licznych
wierszach, nie wynika z jakiejś ideologii, pomysłu na
tomik, jakiegoś wcześniej powziętego zamiaru, ale
jest stylem w jakim porusza się polski poeta już jakiś
czas. Należy to do jego drogi poetyckiej wynikającej
z jego przemyśleń nad stylem, dykcją, być może
z charakteru twórcy, a nie wynika tylko z namysłu
nad samym oryginalnym połączeniem dwu poetyk,
jeśli już to bardziej Chabrowski pozostaje dalekim
uczniem samego Miłosza, niż np. Podsiadły. W poezji
autora Vermont nastawienie na szczegół egzystencjalny i dykcja wysoka prowadzą do pisania wierszy, które zakotwiczone są w jakiejś realnej sytuacji,
52
czy obserwacji wziętej z rzeczywistości. Poczyniona
obserwacja, opis szczegółu, często prowadzą poetę do rozmyślań filozoficznych, przez co niekiedy
wiersze jego przybierają cechy aforystyczne. Np. w
„Przeznaczeniu” opis spaceru prowadzi do namysłu
nad samotnością człowieka w kosmosie, w „Dniu na
werandzie” spożywanie alkoholu powoduje odruch
wspomnień z dzieciństwa, w wierszu o incipicie „***
Bądź rozsądny…”, który wydaje się monologiem na
temat wstydu pisania wierszy, czytamy dywagacje na
temat czynności metafizyków: „A jednak metafizycy
w swoich oszalałych umysłach/[…]/próbują zwycza-
52
Migotania 52
ludzie ułomni, albo jak w „Strażniczce Pamięci”, o której mówią, że „pomylona”, ale z treści wiersza można się domyślić,
że faktycznie zdrowie psychiczne starszej kobiety szwankuje.
W „Śmierci kota i jasności poranka” mamy wspomnianą
płaczącą kobietę chorą psychicznie, której synowie opiekują
się umierającym kotem. W wierszu „Podsłuchane w barze
„Zacisze”” mamy przytoczoną opowieść o biznesmenie,
który zwariował „i zniknął bez śladu”. W „Potędze sztuki”
pojawia się „chłopiec z zespołem Downa”, który pracuje
jako pomocnik w sklepie spożywczym. W kilku wierszach
mamy także opisy ludzi, którzy może nie są upośledzeni,
ale w jakiś sposób odróżniają się od tego co by poeta
pewnie nazwał „zdrowym rozsądkiem” i np. w wierszu „Słyszałem młodego poetę” czytamy opis poety, który patrzy
na słońce „bez zmrużenia powiek”, w wierszu „O pożytku
z poety” mamy ukazany paradoks istnienia, na pogrzebie
kogoś kto wierzył innym nie ma nikogo.
W tomie Macieja Mazurka spotykają się paradoksalne
losy bohaterów wierszy, opisy nieujarzmionej przyrody, która
wyraźnie fascynuje poetę i malarza z opowieściami o ludziach ułomnych. Nie ma w tym tomie za dużo optymizmu,
ale jest coś co nieustannie zastanawia. Maciej Mazurek
rysuje poezję, tematy zamyka w różnych odgrodzonych
od siebie planach, jest w tym jakaś bezlitosna precyzja
jak w „Imieniu róży” U. Eco, w którym mnisi czytali mądre
księgi, a na marginesach kopiowanych w mozole stronic
widać było dziwne obrazy. Maciej Mazurek w „Nadchodzi burza” także pokazuje jak uniknąć autobiografizmu
czy niby-autobiografizmu w poezji, mimo opisów realnych
zdarzeń. W wierszach Mazurka ten kto pisze, słucha, jest
głęboko w cieniu, widzimy go tylko gdzieś w knajpie słuchającego opowieści, czy gdzieś wpatrzonego w moknący
cmentarz. Nie będąc outsiderem jest autor „Nadchodzi
burza” całkowicie poza podmiotem lirycznym. „Nadchodzi
burza” jest na pewno jednym z nielicznych przykładów
nieegocentrycznych tomów wierszy jeśli chodzi o autora z
generacji tzw. roczników 60-tych., gdyż wiersze opisujące
rzeczywistość w poezji współczesnej często zazębiają się z
mocno zarysowanym autobiografizmem.
MATEUSZ WABIK
Maciej Mazurek, Nadchodzi burza, Sopot 2016
Wspomnienia pisane
ciężką frazą
jem scholastyków/porównywać Byt Najwyższy/chmurę
ognia/z niebytem”.
W innych wierszach w Domu w chmurach, gdzie
nie mamy jakiegoś uogólnienia wyrażonego wprost
znajdujemy m.in. rozbudowane opisy sytuacji, namysł
nad przeszłością, nad zdarzeniami codziennymi np.
rysunkami wnuków, refleksję dotyczącą żałoby pewnej wdowy. Wielość opisanych sytuacji poetyckich
przypomina dziennik lub pamiętnik i wydaje mi się,
że słowa Świetlickiego – poety z innego pokolenia,
z innej szkoły poetyckiej – o tym, że „z wszystkiego
da się robić wiersze” (przytaczam nie wprost) pasują do poezji Chabrowskiego. Mimo, że czasami ten
brak dramatyzmu, brak jakichś ciekawszych środków
artystycznych, ujmowanie egzystencji w oschłe filozoficzne (do filozofii nic naprawdę nie mam) kategorie
mogłoby zanudzić, to jednak ta wielorakość zdarzeń
pozwala bez znużenia przechodzić od jednego do
drugiego wiersza. Ciekawy w tomiku Chabrowskiego
jest także jeden wiersz fantastyczny pt. „Spacer”
należący do liryki maski, w którym poeta opisuje swój
wyjście z grobu na spacer. Poeta w wierszu opisuje
pośmiertne krajobrazy – żółtą przestrzeń „wyglądająca jak nieumeblowany pokój”, czy schronisko dwa
kilometry nad ziemią. To co opisuje w tym wierszu
Chabrowski przypomina mi bardziej mądrości teozoficzne niż np. dotyczące religii „Prowincjałki” Blaise’a
Pascala.
O ile Vermont wg mnie mieści się wśród najciekawszych tomów poetyckich wydanych przez Mamiko
jakie czytałem, to Dom w chmurach jest według
mnie najciekawszym tomem poetyckim jakie wydała
ostatnio „Biblioteka Toposu”. Nawet mimo tego, że
będąc niewierzącym powinienem nie czytać poezji
katolickiej, to jako czytelnik poezji mogę docenić siły
twórcze poety, który nie ogranicza się do przepisywania modlitw z brewiarza, a którego stać na stawianie pytań odnośnie religii. Nienudny polski poeta
współczesny i do tego religijny to naprawdę zjawisko
rzadkie dzisiaj.
Taki lajf. Tejk 7.0 to siódmy tomik poetycki Waldemara
Żyszkiewicza, poety, który startowałw latach 70-tych ubieglego wieku wierszami zaliczonymi przez krakowskiego krytyka
Mariana Stalę – o czym dowiadujemy się z fragmentu tekstu
Mariana Stali umieszczonego w posłowiu - do „bliskich (…)
estetyce i etyce Nowej Fali”, jednakże krytyk zauważył także
wychodzenie poety poza styl nowofalowy, gdyż Żyszkiewicz
w wielu wierszach był „bardziej egotyczny i ludyczny”, gdyż
pisał z pozycji człowieka dobrze wychowanego raczej, niż
intelektualisty. W ostatnim tomiku nie wiele pozostało z nowofalowych naleciałości. Nowy tomik poety to poetycki
tom wspomnień, w którym próbuje poeta ująć różne sfery
swojego dotychczasowego życia, od momentu narodzin
wspominanego w „Nodze świni czy skrzydełku ptaka”, poprzez swoich dziadków, wylot matki do USA, po pobyt w
Krakowie podczas studiów i rok spędzony w Szwecji, gdzie
poeta podziwiał przyrodę i nawiązywał znajomości z różnymi
ludźmi. W krakowskich wspomnieniach w drugiej części tomu
„Ruskie pierogi na Krupniczej” można zauważyć mitologizowane te same miejsca przez różne pokolenia studentów,
do których zaliczają się między innymi bary mleczne. Żyszkiewicz wspomina ten dawno nie istniejący, ale ocalały we
wspomnieniu z ul. Krupniczej 22, który jest zarówno widziany
oczami studenta, jak i poety w 10 lat później, kiedy twórca
znalazł się w gronie literatów towarzyszących Czesławowi
Miłoszowi podczas pobytu w Polsce: „Literackie harce przywiodły mnie / na Krupniczą o dekadę później. Tak, Miłosz
nie dopił wody” („Metafizyka Krupniczej 22”). Tom Żyszkiewicza należy do tomów wierszy czytelnych w kontekście
pokoleniowym, nigdy jako krakowiak nie odwiedzałem zbyt
wiele barów mlecznych. Jakieś wspominanie bufetowych,
brudnych stołów z krakowskich knajp , smaku poszczególnych
potraw barowych, nigdy nie było moim udziałem. Wiersze
sprawiają wrażenie rozrośniętych notatek, brakuje w nich
jakiegoś oddechu, humoru, odskoczni od przyciężkiej frazy,
która chce objąć zbyt wiele. Nie jest to zły tom, ale nie do
końca w moim guście, gdyż ta materia wierszowa mogłaby
spokojnie zostać napisana prozą i wydana jako tom wspomnień, a niekoniecznie powstała z tych wspomnień udana
poezja. Nie rozumiem także drugiej części tytułu zapisanego
w jakimś slangu udającym komputerowy.
MATEUSZ WABIK
MATEUSZ WABIK
Tadeusz Chabrowski, Dom w chmurach, Sopot 2016
Waldemar Żyszkiewicz, Taki lajf. Tejk 7.0, Sopot 2016
Anna Dominiak
Znalezione w archiwum, napisane
25 maja 2015 roku -
o Wierszach na kartki
Agnieszki TomczyszynHarasymowicz
(Zaułek Wydawniczy
„Pomyłka”, Sopot 2014)
„Wiersze na kartki czyta się
krótko, nie mają niektórych metafor/ i rymują się dokładnie…”
– czytam w jednym z wierszy.
(rok 1987)
*
Niestety, nie. Rymów brak,
metafor bez liku, a czyta się
nieustannie.
*
Przeszłość jest naszą matką.
Wracamy do niej (nie)chętnie i
(nie)często. Szukamy odpowiedzi
na pytania codzienności. Przeszłość nas uformowała, wykarmiła,
wychowywała jak… matka. Dziś, dojrzalsi i mądrzejsi, możemy
spojrzeć jej w oczy i zobaczyć w całej okazałości.
*
Tak czyni Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz w nowym
zbiorze Wiersze na kartki. W jej powrocie do początków obecne
jest poetyckie porządkowanie czasu. Autorka w kilkudziesięciu wierszach zamknęła spory kawał życia. Życia budzącego
się, odkrywającego świat, drugiego człowieka oraz wszystkie
możliwe stany emocjonalne. Przewracamy z poetką kolejne
karty wierszy, kolejne karty jej losu. Zadanie, którego podjęła
się poetka – jak sama wyznaje – nie jest łatwe: „Nie jestem w
stanie tego pojąc, / więc nazywam rzeczy od początku (…)”.
Zamierzony porządek ułatwia nieco proces oswajania świata. W
owym (roz)poznawaniu odnajdujemy również… siebie. Dlatego
śmiało można powiedzieć, że Wiersze na kartki to nie tylko
intymny notatnik poetycki. To również głos pokolenia, które
- nolens volens- artystka reprezentuje. Dowodzi tego również
naprzemienność ról podmiotu mówiącego. „Ja” liryczne („ja
się rodzę”, „nie mam alergii”, leżakuję, wlewam wodę itp.)
swobodnie przechodzi w „my”.
*
Banał jest ostoją trwania. Harasymowicz przygląda się słowom, również banalnym; te wyświechtane przez potoczność
wykorzystuje do opisu peerelowskiego świata - miałkiego, nijakiego, powtarzalnego, zamkniętego w kokonie słusznego systemu.
Wykorzystuje narzędzie ideologiczne przeciw samej ideologii,
by ją ośmieszyć, po swojemu zdekonstruować: „lubię biegać
bez majtek, żeby inni mogli zrozumieć, że tworzenie jednolitego frontu kształcenia i wychowania opiera się na obnażeniu”.
Wieloznaczność języka demaskuje wszystko: „Aparat władzy
dobrze się sprzedaje”.
*
Ważnym instrumentem w poetyckim „nazywaniu od początku” stały się frazeologizmy. Szczególnie te o rodowodzie
kulturowym. Znane niegdysiejszemu licealiście tytuły i cytaty
występują również w roli komentarza do opisywanej rzeczywistości. Operowanie skrótem myślowym okazało się sprytnym
zabiegiem. Czarne chmury, pogoda dla bogaczy, polskie drogi,
człowiek z marmuru mówią za siebie, podkreślają jednocześnie
wszechobecne: trywialność, prozaiczność, przewidywalność.
Wspomnienie - już u progu zbioru – „Siekierezady” i słynnego Gierkowskiego „Pomożecie” to nie tylko wskazanie czasu
narodzin poetki. To przede wszystkim ukazanie schizofreniczności czasów, w których autorka, i jej podobni, budowali swoje
człowieczeństwo. Godzina milicyjna, ideały socjalizmu, ugryzienie systemowe na szczęście nie zniszczyły tego lepszego (czyt.
normalnego) świata. Artystka trochę za Herbertem przyznaje,
że „dzięki estetyce zapominam o odezwach ku czci”. To jej
sposób na opowiedzenie siebie i własnego losu wciągniętego
w Historię. Widać jednak próbę wyłamywania się jednostki z
histeryczno-historycznego chaosu. Bohaterka wierszy wpada w
objęcia Tanatosa („Tylko samochód zostaje, gdy umiera tato”)
i Erosa („mam tylko czas na spotkanie z tobą”).
*
Dlatego czytelnik znajdzie w tomie Wiersze na kartki rejestr
najważniejszych doświadczeń. Można by się pokusić o stwierdzenie, że jest w nim prawie wszystko. Narodziny i śmierć. Samotność i
jej obłęd. Dzieciństwo naznaczone stratą; dojrzewanie, młodzieńcza namiętność. Niedoskonałość świata i człowieka. Czytelnik
uczestniczy w poetyckiej psychoterapii (w najlepszym znaczeniu
tego słowa). To, co nienazwane nie istnieje. Akt poetyckiego
nazywania jest więc aktem kreacyjnym (sic!). Wydobywa z otchłani pamięci (przeszłości) to, co określiło los bohaterki. Ludzki
akt twórczy jest zaledwie powtórzeniem Boskiego. Wiadomo.
Nie przypomina również zajęć zetpete, „gdzie robi się coś z
niczego”. Powrót do przeszłości, by opowiedzieć niekończącą
się historię jest niezbędny. Autorka dozuje napięcie, ale nie ma w
owej poetyckiej reglamentacji żadnego ograniczenia. Możemy
więc czytać opowieść o dorastaniu dowolnie, wedle własnych
reguł. Również od końca. Jedno jest pewne: Wiersze na kartki
czyta się długo, z uwagą, dokładnie; mają sporo metafor, a
rymują się z rytmem serca. :)
OB wg Łucji Dudzińskiej,
czyli pomiar stanu
świadomości
Łucja Dudzińska, OB. Krew i woda, Poznań 2015,
Biblioteka Poezji NA KRECHĘ, 55 stron
Krew i woda - dwa równoległe nurty określające w
sensie biologicznym i symbolicznym egzystencję to tytułowy i wiodący motyw tomu OB. Krew i woda Łucji Dudzińskiej. Należy dodać, że tom zbiera wiersze z kilkunastu lat
twórczości poznańskiej poetki i ma, co wyraźnie daje się
odczuć, wyjątkowo osobisty charakter. Szczególnie ważnym
i nie bez związku z tytułem wydaje się być w tym zbiorze
problem metapoetycki, przyglądanie się wewnętrznym
procesom i próby rozwikłania fenomenu narodzin wiersza.
Sporo tu tekstów dokumentujących samowsłuchiwanie się,
autoanalityczną refleksję nad własną wrażliwością i własnymi relacjami ze światem. Daje się też odczytać wyraźny
wewnętrzny imperatyw uporządkowania wiedzy o sobie
samej, z którego wynikają próby definiowania, dookreśleń,
doprecyzowań.
Ta poetycka autobiografia pokazuje starcie dwóch światów: zewnętrznego, obiektywnego i immanentnego, niedającego się zamknąć w jednoznacznym opisie, świata mocnej, autorskiej duchowości. Jest to książka o koegzystowaniu
subtelnej poetyckiej jaźni z jakże często obcą rzeczywistością
zewnętrzną. Ten tom to jednocześnie zapis osobliwej gry językowej (ściśle: słowotwórczej) - poetka tytułuje swoje utwory
leksemami zaczynającymi się przedrostkiem -ob. O produktywności tego formantu świadczy cały szereg słów, których
jest składnikiem, a które odgrywają niebagatelną rolę w
poetyckim opowiadaniu o sobie, zaryzykujmy, samej Łucji
Dudzińskiej. Mamy tu więc: obojętność, obdukcję, obiekty,
obrazki, obecność. Ten niebanalny zabieg kompozycyjny
stał się pretekstem do zaprezentowania tych fragmentów
życia, które uznała poetka za warte utrwalenia. Zawarte
tu obrazy te czynią z książki swoisty patchwork, zbierający
reminiscencje, impresje i poetycko przetworzone refleksje.
Podstawowe skojarzenie tytułowego OB odnosi się jednak
do używanego w diagnostyce terminu medycznego i do tej
właśnie pierwszej asocjacji nawiązuje autorka w Prologu, w
którym różnicuje dwa semantyczne zakresy (OB - Ob). Już
inicjalny tekst zdradza silne zainteresowanie poetki wspomnianymi kulisami procesu twórczego. I pada tu znamienna,
samouświadomiona refleksja, że akt twórczy warunkowany
jest trwaniem w organizmie stanu podwyższonej gotowości,
który jednoznacznie dowodzi toczącego się w nim procesu
zapalnego. Stąd konsekwentnie wyprowadzona metafora
krwi - atramentu:
„proces zapalny się nie cofnął i nie cofa, postępuje i przestępuje
z jednego brulionu na drugi (w nieładzie i bazgrołach).
Boli, pobolewa, zaraża myśli, słowa, język. Krwawi na niebiesko”
/OB - Ob/
Dudzińska dodatkowo dużą wagę przywiązuje do motywu akwatycznego, utożsamiając egzystencję z żywiołem
wody nieustannie zmieniającej wektor. Życie, szczególnie
poety, jest często płynięciem wspak, wbrew, z balastem
świadomości nieprzystosowania. I niestety, owoce tej dotkliwej osobności nie zawsze wynagradzają towarzyszące
jej cierpienie. Już w pierwszym wierszu, w którym dotyka
zmagań poety z losem, ze światem i z własną wrażliwością
werbalizuje przeświadczenie o tym, że przeznaczeniem poety jest smakowanie goryczy niezrozumienia, mówienie do
głuchych słuchaczy, granie na niemej harfie. Ale poetka z
dumą konstatuje, że nie zabiega o aplauz odbiorców:
„Znalazłam sposób na obojętność. Obrałam na-ten-czas strategię. Muszę być samowystarczalna! Nie szukam widza, słuchacza
ani czytelnika. Powinnam obowiązkowowo „obłędnie” pisać.
I czasem coś napiszę. I nikogo to nie obchodzi.”
/Obojętność - OB/
RECENZJE
Ewa Kazula
W tym samym tekście jednocześnie mówi o poszukiwaniu
w sobie innych osób, o poczuciu niepokoju i niewystarczalności. Jak widać wnioski z zaprezentowanej tu wiwisekcji nie
są jednoznaczne. Jednak w wierszach obejmujących ten
właśnie krąg autotematycznych zagadnień możemy bez trudu odnaleźć walor uniwersum. Z przeżyciami bohaterki tomu
mogą się przecież, mniej lub bardziej identyfikować wszyscy
zarażeni potrzebą pisania czy też tworzenia w ogóle.
Tom ten mieści także reminiscencje minionych zdarzeń
filtrowane świadomością kobiety dojrzałej do tego,, by je
nazwać i odnaleźć w nich ponadjednostkowy walor. W
deklaratywnie brzmiącym tekście „Obawa. Mentalność”
opisuje proces krystalizowania się osobowości kobiety - artystki, krzepnięcia z towarzyszącym mu procesem samouświadamiania, zbliżania się do trudno uchwytnej prawdy
o sobie. Jej dojrzewanie ma tu bowiem walor podwójny: to
przeistaczanie się w kobietę i zarazem stawanie się poetką. W tekście opatrzonym znaczącym tytułem wspomina
uniesienia towarzyszące poetyckiej inicjacji:
„Zostałam
poślubiona niezapisanym i nienapisanym wierszom.
Chcę wspominać: jaskółki krojące w locie przestrzeń,
krwawe maki na łąkach, zranione drzewa przy drodze”.
/Obrączka. Zalążek/
Poetka jednak wie, że tworzenie to dotkliwe poczucie
braku, nieosiągalnej pełni oraz to, że ból kreacji pozostanie
tylko jej własnym bólem.
Tom mieści także wiersze o wyraźnie wspomnieniowym
charakterze. W jednym z nich napotykamy motyw domu,
ale ujęty zupełnie niekanonicznie. U Dudzińskiej został on
poddany zabiegowi demitologizacji, pozbawiony trwale
przypisanych mu znaczeń. Dom sprowadzony do konstrukcji
z pustaków jest obiektem bez fundamentów, za to rozrastającym się o kolejne, służące obronie ściany. Poetka wspomina przy tym także trud wznoszenia murów w siermiężnej
rzeczywistości minionych lat:
„Rodzinny dom się rozrasta o kolejne ściany bez fundamentów.
Wystarczy ten pod jednym pokojem - za to solidny z piwnicą.
Ciekawy obiekt obronny. Zbierane polne kamienie służą
do wzmocnienia, ozdoby i wstrząsu mózgu”.
Osobista biografia osadzona tu została w historycznym
kontekście powikłanych losów Polski, dlatego odnajdujemy
też taki zapis:
„W naszym domu jest dużo szeptów, stłumionych rozmów,
musiałam je rozumieć oraz dźwigać jak posag.
Dźwigam ten ciężar, mierząc na starej wadze”.
/Obciążenie/
Z tej rodzinnej historii wyłaniają się mocne figury najbliższych: dziadka, który jest źródłem wtajemniczeń, babci nosicielki cech typowych dla jej społecznej roli, matki, ojca,
siostry, męża, dzieci... W każdym z wierszy poświęconych
tym ważnym osobom odnaleźć można uważność i czułość.
Poetka jednak bynajmniej nie wpada tu w pułapkę sentymentalizmu czy banalnego ujęcia:
„ (...) Jestem zakochana?
Czy można pytać o to siebie? Czy można tak wprost pisać
o ciągłym głodzie i pragnieniu? Drzwi autobusu zamykają się.
On zostaje sam na przystanku. Ciemno wszędzie, w autobusie
nie widzę ludzi, tylko puste miejsca (...)”
/Oboje - obstalunek/
Walorem tomu jest dająca się wyczuć od pierwszej do
ostatniej strony bezkompromisowość i autentyczność przekazu. Łucja Dudzińska swojego życia ani nie estetyzuje, ani
nie ubiera w mity. Podmiot jej wierszy to nie tylko podmiot
wyrażający, ale przede wczystkim nasłuchujący, rejestrujący
najdrobniejsze drgnienia świata, świadomy nierozerwalnego
związku z tworzeniem, o silnie ukonstytuowanym poczuciu
odrębności percepcji. Nie można jednak powiedzieć, by
tom ten był zapisem egotycznych myśli. Opisując własne, kluczowe doświadczenia, odsłania nam poetka swoje
spotkania ze światem, którym zawdzięcza ukształtowanie
twórczej tożsamości.
BARBARA ANNA DOMINIAK
53
EWA KAZULA
Gazeta Literacka 53
SATYRA
Leszek Szaruga
RĘKOPIS W KIBLU ZNALEZIONY
w ogrodzie w Milanówku jak w krzaku pokrzywy
ukrywa się głęboko żywy lecz nieżywy
reszta to zwykli zdrajcy których kiedy trzeba
obdarzy swym plugawym „idźcie pies was jebał”
piewca wieprzowatości zdrajca Króla-Ducha
pięknie słowa układa ale Złego słucha
ja idoli nie miewam poza poetami
lecz i to się nie sprawdza mówiąc między nami
i truciznę swych wierszy w mózgi ludziom sączy
cynizmu już nie kryje w gąszczu wersów kłączy
wspomniał niegdyś Słowacki że wiersze-nonsensa
czasem pisze wśród których się język wałęsa
nienawiścią sycony nigdy jej nie syty
toczy po kraju okiem półdzikiego Scyty
temu słowo wałęsa jeśli z pióra spłynie
to jako inwektywa możliwe jedynie
Polska mu niepotrzebna bo jego ojczyzna
w nowogródzkim powiecie zaorana blizna
katastrofy smoleńskiej sztandar krwawy trzyma
apel poległych składa w okrwawionych rymach
by żubra w dupę kąsał przynagla idola
ten żubr to jego Polska ten idol to Polak
niech po najdłuższym życiu na Wawelu leży
lecz niech już nie znieprawia umysłów młodzieży
Autorzy goszczący
po raz pierwszy
Katarzyna Zwolska - Płusa
urodzona w 1986 roku w Częstochowie; Absolwentka folologii polskiej i filozofii (rok ukończenia studiów – 2010); doktorantka na studiach w dyscyplinie literaturoznawstwo; od
2010 roku pracuje jako nauczycielka języka polskiego, etyki
i filozofii w Zespole Szkół Artystycznych i Akademickiech ALA
w Częstochowie; członkini zespołu częstochowskiej fundacji
Centrum Dialogu Międzykulturowego
Krzysztof D. Szatrawski
(ur. w 1961 w Kętrzynie), poeta, prozaik, eseista, badacz
literatury, muzyki i kultury, profesor Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wydał 7 tomów wierszy, powieść
Requiem dla Bohatera (1989), zbiór opowiadań Odjazd (2006),
przekład cyklu Phantasus Arno Holza oraz kilkanaście książek
naukowych poświęconych historii i teorii kultury. Poza działalnością literacką, jest animatorem kultury oraz prowadzi aktywną
działalność popularyzatorską wygłaszając dziesiątki prelekcji i
wykładów otwartych poświęconych różnym dziedzinom kultury.
Od 2014 roku prezes Zarządu Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Katarzyna Anna Lisowska
ur. 15 czerwca 1990 roku w Wadowicach. Ukończyła studia
magisterskie pedagogiczne w Uniwersytecie Pedagogicznym
w Krakowie. Uniwersytecie. Wydaje poezje, ale także różnego
rodzaju artykuły, w kraju i za granicą. Zajmuje się fotografią,
dziennikarstwem. W grafice jej prace nazwano FRASC - to
nazwa autorki na jej prace, jakie przedstawiają fragmentaryczność rzeczywistości. W naukach społecznych pisarka prowadzi własne badania, szukając innowacyjności. Interesuje ją
interdyscyplinarność nauki.
Aneta Kwiatkowska
– ukończyła historię i dziennikarstwo na Uniwersytecie Gdańskim; kustosz w Pracowni Dokumentów Życia Społecznego w
PAN Bibliotece Gdańskiej. Zainteresowania naukowe: druki
ulotne, historia życia codziennego, język perswazji. Członkini
Pracowni Badań nad Literackimi, Kulturowymi i Językowymi
Obrazami Gdańska Na Przestrzeni Wieków „Gedaniana”.
Anna Dominiak
absolwentka filologii polskiej, poetka, recenzentka. Mieszka
i pracuje w Świebodzinie. Debiutowała na łamach „Pegaza
Lubuskiego” cyklem wierszy „Nemezis”. Swoje teksty poetyckie i
krytycznoliterackie publikuje na łamach pism: „Pegaz Lubuski”,
„Pro Libris”, „Autograf” i „Gazeta Kulturalna
Beata Dorosz
– profesor nadzwyczajny w Instytucie Badań Literackich
PAN; historyk i dokumentalista literatury, bibliograf i edytor;
zainteresowania badawcze koncentruje na polskiej kulturze
i literaturze na emigracji po II wojnie światowej, zwłaszcza w
Stanach Zjednoczonych; autorka studiów i 54
rozpraw m.in. na
temat „nowojorskich skamandrytów”, Jana Lechonia i Kazimierza Wierzyńskiego, oraz edytorka ich dzieł i korespondencji.
54
Migotania 52
fot. Zbigniew Joachimiak
Paweł Michał Wiśniewski
ur. 17 września 1989 roku w Siedlcach. Debiutował w 2012
roku tomikiem zatytułowanym „Dźwięki” wydanym nakładem
wydawnictwa Miniatura z Krakowa. Jest także autorem tomiku poetyckiego „Punkt informacyjny”. Debiut prasowy został
opublikowany w 1/2014 numerze. Wiersz autora znalazł się w
antologii „Jesienna Chryzantema Ogólnopolski Konkurs Poetycki
2010-2014”. Laureat XXXVI Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Jesienna Chryzantema”.
a idoli swych zmienia raz Adaś raz Jarek
po latach nikt nie zgadnie każdy zgubi miarę
gazeta literacka
W numerze rysunki prezentuje Marek Przybyła
Migotania
Marek Przybyła
urodził się w Katowicach. Artysta malarz, grafik, rysownik, ilustrator i rzeźbiarz. Uprawia również prozę i poezję. Opublikował zbiór prozy poetyckiej i
rysunków Homunkulus i Klucz Barw. Autor ponad 30 wystaw indywidualnych i
uczestnik ponad 20 zbiorowych. Absolwent PLSP w Katowicach. Członek ZPAP
i SPP w Nowym Sączu oraz Towarzystwa Bellmer. Tworzy książki artystyczne,
których dotąd wykonał ok. 15 sztuk większości unikatów. Zilustrował ponad
20 zbiorków poezji, m. innymi tom wierszy Zbigniew Joachimiaka. Ukończył
zbiór wierszy Emotikony w 2009r. i Szkołę miękkiego rysunku w 2010r. Zajmuje
się również arteterapią. Publikował już wcześniej w MIGOTANIACH.
Mig
otan
ia
www.migotania.pl
ISSN 2083-2494
numer 2 (51) 2016
Redakcja:
Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak
Dział PR: Adam Buszek
Dział tekstów, redakcja i korekta: Agata Foltyn
Dział fotografiki: Sybilka Storie
Redaktorzy: Maria Jentys-Borelowska (Kraków),
Alina Kietrys (Gdańsk)
Andrzej Wołosewicz (Warszawa),
Bogusław Żyłko (Gdańsk).
Stale współpracują:
Anna Frajlich (Nowy Jork),
Piotr Goszczycki (Warszawa),
Artur D. Liskowacki (Szczecin),
ks. Janusz A. Kobierski (Warszawa),
Adam Majewski (Gdańsk),
Grzegorz Musiał (Bydgoszcz),
Jerzy Niesiobędzki (Wyszembork),
ks. Jan Sochoń (Warszawa),
Leszek Szaruga (Warszawa),
Olga Śmiechowicz (Łódź),
Roman Warszewski (Gdynia),
Marek Wawrzkiewicz (Warszawa),
Krystyna Śmiechowicz (Łódź),
Zofia Beszczyńska (Warszawa),
Sławomir Majewski (Miechów),
Leszek Żuliński (Warszawa)
Redakcja niekoniecznie podziela poglądy autorów.
Opracowanie graficzne: Baltox Artur Rakowski
Wydawca: Fundacja Światło Literatury
Adres redakcji: Fundacja Światło Literatury,
ul. Grunwaldzka 303, 80–314 Gdańsk
tel. 782-022-502
[email protected],
Migotania. Gazeta literacka sprzedawana
jest w salonach Empik w całym kraju w cenie 15 zł. za
pojedynczy egzemplarz (numer podwójny w cenie 25
zł.). Możliwy jest również zakup za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza, iż nie odsyła
tekstów nie zamówionych. Staramy się odpowiadać
na propozycje tekstowe, ale nie zawsze możemy to
zagwarantować. W korespondencji z Redakcją prosimy
używać przede wszystkim adresów e–mailowych.
W sprawie zamieszczania reklam prosimy
o kontakt mailowy na adres:
[email protected]
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
SAMORZĄDU
WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO
Mig
otan
ia
WSZYSTKICH CZYTELNIKÓW,
Autorów
oraz Przyjaciół „Migotań”
zapraszamy
do wsparcia finansowego naszej Gazety
poprzez jej prenumeratę.
Tylko dzięki Waszej pomocy
będziemy w stanie przetrwać
na trudnym rynku
oraz drukować Wasze teksty.
Dziękujemy za pomoc!
Redakcja
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
MINISTRA KULTURY
I DZIEDZICTWA NARODOWEGO
Mig
otan
Prenumerata!
ia
Cena „Migotań” wynosi 15 złotych (25 złotych numer podwójny),
w prenumeracie 12 złotych za egzemplarz (24 złote numer podwójny)!
Prenumerata za cztery kolejne numery wynosi 60 zł. To koszt gazet wraz z przesyłką.
Aby mieć pewność, że przesyłka nie zaginie, zachęcamy do wybrania opcji przesyłki
poleconej. Wówczas koszt prenumeraty to 68 zł.
55
Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów:
1) Zadzwoń pod numer 782-022-502 i złóż zamówienie;
2) Wyślij zamówienie mailem na adres: [email protected];
3) Wyślij zamówienie na adres: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80-314 Gdańsk.
W tytule przelewu proszę podać adres, na który ma być przesyłana prenumerata, oraz numer „Migotań”, który ma zapoczątkować prenumeratę. Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej
kwoty na konto: Bank Millennium 74 1160 2202 0000 0001 7019 5866
lub za pobraniem pocztowym (koszty pobrania ponosi prenumerator).
Gazeta Literacka 55
Jacek Geisler
Poszczekadła
Piąte
Passer du Zero et vomitable du Diable
16
Boże! - Ty widzisz i nie Grzmocisz?!
17
Apel KODuchów
Lgnij do KOD-u, strzeż się Narodu.
Brazyliszek grasuje – na Dymokratę poluje.
Mać-Konstytucja leży pogwałcona
przez PiSolubnego Demona.
18
Wielkie Niedole małego Pożycia Małżeńskiego
Wlazł Zięć do kuchni i porwał mięsa ćwierć
a zła Teściowa zagryzła go na śmierć.
Była Szwagierka dobra, co litość w sercu miała:
zwłoki Zięcia okradła i z wdziękiem pochowała.
19
Diabeł na to wymyślił internet, aby ze Zdrowych
Głupców zrobić Chorych Szaleńców.
20
Każdy jest kowalem swojego Diabła.
A każdy diabeł jest preceptorem swojego Kowala.
Ecce Harmonia Prestabilita.
21
Sylwetki
Antek Majcher: bezduszny automat z głową na karku.
Aśka Materac: duszny automat z głową z mąki.
22
Chłop o bobie - a baba o sobie.
23
Reklama
Spuść się na Spontan a zabezpieczysz sobie Autentyczność.
24
Leży to już w naturze Dziewic Nadobnych, iż unieszczęśliwiają tych których kochają.
Strzeżcie się tedy, Mężowie Przezorni, miłości Nadobnych Dziewic.
25
Sokratesa i Kaliklesa(dialog krótki a przeznamienity)
Sokratesa: A gdyby która miała Parchy i skrobała się,
a mogłaby się skrobać do Woli i tak by się całe życie
Drapała, byłoby to życie szczęśliwe, hę?
Kaliklesa: Ach, jakaś ty niesmaczna, Sokrateso! Istna
dziewka uliczna.
Sokratesa: Ty się rumienisz, Kalikleso?
Kaliklesa: Ależ skąd, cóż znowu!
Sokratesa: Tedy odpowiadaj, a hyżo!
Kaliklesa: A więc powiadam, Sokrateso, że Ta co by
się całe życie skrobała do Woli, żyłaby przyjemnie a
zatem – szczęśliwie.
Sokratesa: Zuch-dziewucha z ciebie, Kalikleso! Lecz
błądzisz. Albowiem drapiąc Parchy nie dodrapiesz
56
się szczęścia.
26
Można nie wierzyć w Boga; należy nie wierzyć w
Człowieka.
Ale w Diabła nie wierzyć - to gorzej niż zbrodnia,
to Błąd.
27
Bądź sobie i Świnią – byleś wyglądał j a k człowiek.
56
Migotania 52
Leszek Szaruga
WYPRASOWAANIIE (20)
G
azeta Wyborcza” (nr 235/2016) przynosi list grupy wybitnych opozycjonistów czasów peerelowskich skierowany
do męża córki wybitnego poety Juliana Kornhausera, w którym
podnoszą, wśród wielu innych kwestii, także problem zjawiska
określanego przez ideologów mianem „polityki historycznej”:
„Polityka historyczna, którą nachalnie lansuje rządowa propaganda, sprawia, że na wzór bolszewicki historia staje się
elementem propagandy, pełna uproszczeń i zakłamań, miast
być miejscem rzeczowych sporów, refleksji i zadumy”. Z kolei
w artykule Andrzeja Nowakowskiego zamieszczonym w tym
samym dzienniku (nr 234/2016) czytam: „Irytuje mnie, że ani
minister Gliński, ani dyrektor Jaworski [który przejął obecnie
Instytut Książki], ani podsekretarz stanu Gawin nie uświadamiają
sobie tej prostej prawdy, ze cała ta zabawa w tzw. politykę
historyczną w kulturze niczemu nie służy. A nasze narodowe ego
w żaden sposób nie wyrasta ponad innych ani nie zaświadcza
o naszej nadzwyczajności”.
Cóż, jako prosty poeta mam pewność, że – niezależnie od niedostatków i słabości mych poszukiwań artystycznych – wyposażony jestem w coś, co określa się
jako słuch językowy. Ta zdolność – w muzyce też ważna:
przecież nie każdy obdarzony słuchem absolutnym staje
się od razu kompozytorem arcydzieł - sprawia, że od
chwili, gdy pojawił się w naszym publicznym dyskursie
termin „polityka historyczna”, uznałem go za rażący dysonans. Termin ten, pozorujący język naukowy, maskuje
stare i skądinąd przaśne pojęcie propagandy – ta jest
zawsze i wszędzie obecna, w handlu zaś urosła do miana
reklamy. Natomiast ujawnia jedno: dążenie polityków do
pochwycenia w łapy historii i urabiania jej wedle swego
widzimisię. O ile dobre to dla pisarzy – dość wspomnieć
kreacje alternatywnych historii choćby tak rewelacyjnych
jak „Lód” Jacka Dukaja – to dla polityków rzecz winna
być zakazana: łapy precz od historii.
Tym bardziej mnie ucieszyła wiadomość, jaką otrzymałem od organizatorów Kongresu Kultury 2016, że przyjęto zgłoszony przeze mnie temat „Polityka historyczna
jako zagrożenie dla kultury”. Nie ulega bowiem dla mnie
wątpliwości, że polityczne formatowanie historii – a o to
przecież w tym wszystkim chodzi, stanowi dla kultury, a
więc działalności z zasady wykraczającej poza wszelkie
formaty i je rozsadzającej - zagrożenie realne i bolesne:
dość wspomnieć o awanturze, jaka wywołana została
przez publikację „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk i
zapowiedzi, że „odzyskany” przez „dobrą zmianę” Instytut
Książki takich utworów promować nie będzie, podobnie
zresztą, jak w tej przestrzeni dyskursu dąży się do wykluczenia filmu „Ida” jako dzieła jakoby „antypolskiego”.
Co zresztą interesujące, owa „polityka historyczna” ufundowana na kompleksach ma agresywny, ale zarazem
defensywny charakter – zagrożenia dopatruje się zewsząd
nie dostrzegając tego, że największym zagrożeniem jest
ona sama, a jej „godnościowy” wymiar raczej budzi
politowanie niż wzmaga poczucie wartości.
7 października, w czasie otwarcia Kongresu, Kazimiera
Szczuka przeczytała napisany do uczestników list pani
profesor Marii Janion, w którym uczona trafnie wypunktowała – wskazując na plan reform gospodarczych proponowany przez wicepremiera Morawieckiego – zakorzenienie myślenia o sprawach społecznych w anachronicznym
modelu XIX-wiecznego państwa narodowego. Dotyczy
to, rzecz jasna, także myślenia o kulturze: tu – zważywszy
wystąpienia kongresowe poświęcone problematyce kultury mniejszości, zarówno tych zakorzenionych (Tatarzy,
Ormianie, Huculi itd.) jak dopiero się kształtujących (m.
in. Wietnamczycy – tu do szkół polskich poszło już trzecie
pokolenie przybyszy), przychylam się ku tezie mówiącej,
że kultura polska (cokolwiek znaczy to pojęcie) jest jedną
z kultur Polski (tak jak – historycznie rzecz ujmując – jedną
z nich jest kultura żydowska: przykładem choćby twórczość Schulza), póki co, dominującą, ale wobec czekającej nas w najbliższych dziesięcioleciach jej dominacja
nie musi być przesądzona, a w każdym razie można się
spodziewać jej daleko nawet idącej transformacji, nie
pierwszej zresztą w historii.
Świetnie wyczuwający kierunek przemian Przemysław
Czapliński, jeden z uczestników Kongresu, którego zawołanie „Królestwo za narrację” uznane zostało w dzisiejszym
podsumowaniu obrad – a piszę 9 października – udzielił obszernego wywiadu „Tygodnikowi Powszechnemu”
(nr 40/2016) zatytułowanego „Wyprowadzka z mapy”.
Czapliński, jeden z najwybitniejszych obecnie polskich
literaturoznawców, autor ważnych książek wydanych w
ostatnich latach („Polska do wymiany” - 2009; „Resztki
nowoczesności” - 2011 i najnowszej, „Poruszona mapa”, o
której mowa w rozmowie) powiada, pytany o położenie
Polski: „nie tam, gdzie do tej pory leżała. Zmiana miejsca
„
nie wynika ze zmiany współrzędnych, lecz z poluzowania,
naruszenia bądź zrywania powiązań z kulturami sąsiedzkimi.
Jesteśmy w trakcie bezpreceKreacje alternatywnych historii
densowej wyprowadzki z doto dla polityków rzecz zakazana:
tychczasowej mapy, choć cel
łapy precz od historii.
i kierunek wyprowadzki nie są
jeszcze jasne. Inaczej mówiąc:
mieszkamy już gdzie indziej nie
dlatego, że zmieniła się Polska, lecz dlatego, że radykalnej zmianie podlega nasza obecność w większych
całościach, do których dotąd należeliśmy”.
To tylko częściowo trafne: co prawda rzeczywiście
mamy do czynienia z dość dramatycznym przesunięciem,
lecz o precedens nie trudno – wszak wyprowadzamy
się i przeprowadzamy już od 250 lat, a Polska roku 2016
leży na pewno gdzie indziej niż leżała kolejno w latach
1772, 1918 i 1945, co być może oznacza, że przesunięcia,
niekoniecznie w sensie ściśle geograficznym, są wpisane
w nasz los. Zresztą, obecne przesunięcie ma dość interesujący charakter – mapa rzeczywiście się poruszyła,
lecz ruchy dotyczą jej wymiarów tektonicznych raczej
niż, jak dotąd było, geograficznych. Ale idźmy dalej – po
omówieniu relacji ze Wschodem (czyli z Rosją) pojawia
się Zachód: „W „Poruszonej mapie” uwzględniam tylko
przedstawianie Niemiec w literaturze polskiej, traktuję
więc Niemcy jako pars pro toto Zachodu. Wspomniane
powiązanie Rosja-Niemcy wynika z mocnego osadzenia polskiej wyobraźni na osi Wschód-Zachód. Myślenie
wzdłuż tej osi służy nam od 300 lat do mierzenia naszego oddalenia od Zachodu, a więc do rozumienia
procesów historycznych, w których bierzemy udział.
Zgodnie z tym rozumieniem im dalej jesteśmy od Rosji,
tym bliżej jesteśmy Zachodu. (…) Literatura pokazuje, że
warunkiem połączenia z Niemcami jest wypracowanie
komunikacji uwzględniającej zarówno wielką historię,
jak i małą codzienność. Jedno i drugie jest bowiem
wytwórnią brudów zakłócających porządek. Rzeczywiste zjednoczenie następuje nie wtedy, gdy mamy sieć
autostrad i linii kolejowych, lecz wtedy, gdy pojawia się
otwarty na nieczystości system komunikacyjny”. Zaś gdy
o owych nieczystościach i brudach mowa, warto wspomnieć o spostrzeżeniu jednego z uczestników Kongresu,
który zauważył, że zapóźnienie cywlizacyjno-kulturowe
wobec Zachodu, jakie konstatuje Czapliński, odsłania
się wraz z ujawnianiem kolejnych epizodów skrywanej
polskiej historii II wojny, w szczególności Holocaustu. Te
mechanizmy skrywania stanowią jeden z istotnych czynników napędzających obecną „politykę historyczną” nie
pozwalającą na promowanie takich filmów jak „Ida”
czy „Pokłosie”. Ale też właśnie owe mechanizmy od
Zachodu nas oddalają.
Jednym ze sposobów na odwrócenie tego trendu
wydaje się program „rewolucji kulturalnej” proponowany
przez Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbana, która,
jak się zdaje, ma polegać na ściągnięciu Zachodu do
poziomu nowych państw unijnych, wśród których Polska, wedle wyobrażeń części naszych polityków, ma
pełnić, za sprawą konstrukcji politycznej o kryptonimie
Międzymorze, rolę dominującą. Mówi o tym Kaczyński w wywiadzie dla dziennika „Polska. The Times” (nr
81/2016) zatytułowanym „Za rok powiem Morawieckiemu
„sprawdzam””. Opisując sytuację po Brexicie stwierdza:
„To jeden wielki znak zapytania – łącznie z tym, czy
wyjście z Unii Wielkiej Brytanii wymaga zmian traktatu
czy nie. Większość prawników uważa, że tak, właściwie
tylko niemieccy twierdzą, że nie. Według mnie byłoby
dobrze otworzyć traktaty, bo one wymagają zmiany.
Model lizboński zupełnie zawiódł (…). Ale zmiany wymagają naszej aktywności, która nie jest łatwa. Bez tego
jednak do zmiany nie dojdzie. Dlatego przygotowujemy
propozycję zmian i rozmawiamy o tym. (…) Czasami
jest tak, że zanim jakieś słowa zaczną wywierać wpływ
na rzeczywistość, musi minąć trochę czasu. (…) Ale na
pewno trzeba się starać, aby zmienić obecny model”.
Co, jak rozumiem, ma przybliżyć Zachód do Polski i nie
trzeba już będzie starać się o to, by Polska się do owego
Zachodu przybliżała. Sprytne?
O tyle, o ile. Jak zwykle w wypadku wypowiedzi prezesa PiS, problemem jest odgadnięcie, co znaczą jego
słowa. W tym wypadku interesujące by było wskazanie
owej „większości prawników”, którzy twierdzą, że konieczne są zmiany traktatowe. Póki co, niemiecki minister Steinmeier w nie publikowanym u nas eseju „Apel
europejski” proponuje raczej ucieczkę do przodu.
LESZEK SZARUGA

Podobne dokumenty