Pasje ROZRYWAM PŁÓTNO ZMROŻONE [podpis] Paweł

Transkrypt

Pasje ROZRYWAM PŁÓTNO ZMROŻONE [podpis] Paweł
Pasje
ROZRYWAM PŁÓTNO ZMROŻONE
[podpis] Paweł Kwaśniewski
MAGAZYN nr 24 dodatek do MAGAZYN, dodatek do Gazety Wyborczej nr 136, wydanie z dnia
13/06/1997 , str. 37
Amanda, ruda 28-letnia malarka z Belfastu, zorganizowała pokaz sześciu moich spektakli w
Irlandii. Na wyspie mam spędzić czternaście dni.
Temple Bar, kolorowa jak bajka dzielnica Dublina. Arthouse, centrum sztuki na Temple Bar,
supernowoczesny budynek z internetową kawiarnią. Pokazują mi salę, w której mam wystąpić:
scena, krzesła. Jak w teatrze. A ja uprawiam performance i nie lubię siedzącej publiczności. Muszę
mieć ją przy sobie, bliziutko, muszę słyszeć jej oddechy. Decyduję się na foyer. Ściany to ruchome
panele. Rozsuwają się i układają, jak chcę. Buduję walec z jedną ścianką pośrodku.
W Dublinie nie ma jednorazowych igieł. Mają sprzęt nowszej generacji - strzykawki i igły razem.
W punkcie wymiany sprzętu dla narkomanów patrzą na mnie zdziwieni, że jeszcze mi się chce
dźgać antykami.
Mieszkam u Ann i Oscara. Ona - malarka. On - kiedyś znany w Londynie punkowy wokalista, dziś
dramaturg i aktor.
Ulice Dublina w wyciągniętych swetrach. Dziewczyny w naturalnych twarzach. Szarości, półsłupki
i wymięte buty. Malutkie, wielobarwne domki. W Dublinie dziesięciopiętrowiec z Kabat sterczałby
bezczelniej niż PKiN w Warszawie.
Walec w foyer wypełniony po brzegi. Bilety po pięć funtów. Boję się. W performance nie ma prób.
W tym spotkaniu artysty z oglądaczem obie strony uczestniczą pierwszy raz. Stąd napięcie.
Zaczynam. Rozrywam płótno zmrożone na kość. Poddaje się niechętnie, bo mokre, zwinięte,
spędziło w lodówce całą noc. Rozrywanie, jak zaglądanie w oporne wnętrze. Zamrożenie, a
właściwie topnienie pokazuje czas. Ze sztywnej formy zostaje mokra szmata. Potem igły z
wetkniętymi w nie papierowymi kwiatkami wbijam w barki i ramiona. Wyglądają jak skrzydła.
Niektóre barwią się na czerwono. Kilka zostaje białych. Halogen w oczy. Trochę jak Ikara lot.
Kończę detonacją, ale petarda wybucha mi w ręce.
Limerick
Wyglądam jak spadochroniarz - na brzuchu plecak Amandy, na plecach własny. Dziś wylały
wylewy po igłach, więc plecaki leżą niewygodnie. A. kilka lat temu wypadła w Chicago z okna
swojego studia. Złamała kręgosłup i nie bardzo może dźwigać.
Limerick leży na drugim końcy wyspy. Irlandia już w natarciu zielenią. Śmietnik w obejściach, jak
na Mazowszu. - Niebogato, ale sielsko - mówi sąsiadka w podróży.
To pierwszy w historii Irlandii przeglądowy festiwal sztuki progresywnej Infusion '97
(performance, instalacje, wideoeksperyment). Pół setki artystów z całego kraju w jednym miejscu.
Są sławy międzynarodowe: Sean Taylor, Alister MacLennan, Brian Connolly, Nigel Rofe. Dużo
młodych, zaczynających. Jestem jedynym zagraniczniakiem. W Belltable Arts Center tłum.
Wszystkie miejsca w teatrze zajęte, ścisk w korytarzach i przejściach. Aż chciałoby się mieć tylu
ciekawskich w Zamku Ujazdowskim.
Otwieram festiwal. Proszę wielokrotnie, by ludzie ustąpili chociaż dwa metry kwadratowe.
Wyjmuję aniołki. Przywiozłem trzy - plastikowe, kryte złotem. Obrzydlistwa. Nie wiem, po co
wrzuciłem je do plecaka i targałem tak daleko. Może one zniechęcą ludzi do wciskania się na mój
teren. Tytuł wymyślam ad hoc: "Wizyta pełna kulawych aniołków". Poszło bez problemów. Nikt nie
zauważył pomyłek. Ktoś ukradł aniołki.
Śpię u bliźniaków Dereka i Darrina Towellów. Ja też mam brata bliźniaczego. Mieszkanie na John's
Square. Wokół same zakłady pogrzebowe.
Mają awangardową łazienkę - zamiast kafelków koszulki piłkarzy Liverpoolu. Bliźniacy żyją
skromnie - jedzą wyłącznie ziemniaki.
Takiej prywatki nie widziałem od lat. Ponad 60 osób, zniszczone meble, ktoś śpi w moim łóżku. W
irlandzkim przewodniku po Polsce wyczytałem zdanie: "Nigdy nie staraj się przepić Polaka". Mam
wrażenie, że wszyscy to wczoraj sprawdzali.
Wykład dla studentów tutejszego Collage of Art & Design. Zarzut z sali: - Performance, sztuka
progresywna w ogóle, jest hermetyczna.
Ktoś odpowiada: - Nikt nie ma pretensji do pisarza, że analfabeta nie potrafi czytać.
Jim Kimmey, były dwukrotny burmistrz, laburzysta, ostrzega: - Tu największa przestępczość w
Republice, 60 procent bezrobocia. Nie włócz się sam po ulicach.
Miasto smutne - w centrum wybite szyby, wypalone budynki i przepiękne kościoły z wapienia.
Sean Taylor, który tu osiadł jako profesor, mówi: - "Infusion" znaczy dodanie. Dlatego ten festiwal.
Żeby tu dodać życia.
Dziś w natarciu młodzi. Wideo Stefana Leszczyńskiego (trzecie pokolenie w Limerick, kuzyn w
Zielonce, ani słowa po polsku) - genialne. Nie do opisania. Do zapamiętania.
Rzuciłem bliźniaków. Spotkałem Mike'a, malarza i wykładowcę tutejszego uniwersytetu. Mogę
przenocować u niego. Zaraz zorganizował bankiet. Irlandczycy to geniusze bankietu - pięć minut,
telefon i już jest wielki bal. Towarzystwo: profesorowie z uniwersytetu, literaci. Wszyscy
przynajmniej po trzydziestce. Rytm techno przerywany co chwilę. - Teraz gram - mówi ktoś i bierze
przyniesiony instrument. I lecą ludowe kawałki. I leje się poteen, bimber z ziemniaków. W pubach
podobnie - ktoś wyciąga gitarę, ktoś za skrzypce łapie, flet do ust i jest radośnie. Może by tak w
Harendzie ktoś nagle zagrał obertasa?
U Mike'a wreszcie Europa - podwójne szyby, ciepło, normalna wanna. Irlandczyk grzeje prądem.
Prąd oszczędza, więc nie grzeje. W wannach krany osobne: do ciepłej wody i zimnej. Głównie jest
zimna, bo ciepłą trzeba grzać. Żeby wziąć prysznic, Irlandczyk używa specjalnego węża podobnego
do stetoskopu. Ale wąż jest krótki i spada z kranów. Woda wtedy parzy albo ziębi.
Bliźniacy zniknęli, a u nich moje rekwizyty, ubranie, dyskietka do performance. W godzinę muszę
wymyślić coś nowego. W pubie, gdzie myślę, spotykam pierwszych ludzi, którzy mówią po
irlandzku, w starym celtyckim języku. W czteromilionowym państwie tylko sto tysięcy żyje tą
mową na co dzień, ale wszystkie napisy, szyldy podwójne. W gazetach wyznaczone strony w
języku przodków. Seamus, farmer przy barze, tłumaczy różnicę: - Po naszemu Dublin to Baile Atha
Cliath.
Po moim performance występuje Noel Molloy. Poznałem go kiedyś w Amsterdamie. Wciąż w
formie. Stoi wśród róż i zamienia się z Irlandczyka we Francuza, potem we Włocha, potem jeszcze
w kogoś. Omija Anglię i wraca w skórę Irlandczyka. Bardzo plastyczne. Potem Emma Johnston,
jeszcze studentka, ale w Irlandii już się o niej słyszy. Robi feministyczne wystąpienie na O'Connell
Street na wystawie sklepu A-Wear. Całuje okno ustami w szmince. Ludzie się zatrzymują, patrzą.
Dzień pełen napięć. Kilkanaście spektakli w mieście. Nie znam miasta, więc się gubię. Spotykam
faceta. Tak sobie wyobrażam intelektualistę z Irlandii w XIX w.: rudy, takaż bródka, czarny garnitur
z kamizelką, zegarek z dewizką, laseczka. Uśmiecha się, zagaduje.
Siedzimy w jego domku przy kominku. Tego mi trzeba. Marcus pisze, wykłada na UL, maluje.
Cytuje Szymborską z pamięci po angielsku.
Ostatni dzień Infusion '97. Tylko dwa performance, bo ja ze swojego rezygnuję. Mam wciąż
wylewy na ramionach, podciętą szyję, zapalenie spojówek i zabandażowane palce. Nie mogę nawet
wykręcić numeru, żeby zadzwonić do żony.
Amanda Dunsmore i Sean Taylor, jako grupa STEM, na tle renesansowego obrazu, półnadzy
zamieniają się płciami w ultrafiolecie.
Z duetem STEM to dziwna historia. Amandę poznałem rok temu w drodze z Warszawy do
Rumunii. Jechaliśmy tam na festiwal. Amanda opowiadała mi o Irlandii i o wspólnych spektaklach
z Seanem. - To niemożliwe - mówię. - Tak nie może być!
I świat nam się skurczył, bo Seana poznałem dziesięć lat temu na jakimś mityngu w Kazimierzu
nad Wisłą. Potem widywaliśmy się w świecie, a teraz jadę z jego partnerką górami Transylwanii.
Pojechaliśmy do Seana pod Limerick. Piękny dom z kawałkiem ziemi. Kupił to z pensji profesora
pół roku temu. Na dachu ma satelitę, więc oglądam RTL7 i TV Polonia.
Belfast
Granica z Irlandią Płn. Angielska armia sprawdza autobus. Tydzień temu protestanci z UVF
podłożyli bombę pod siedzibą Sinn Fein w malutkim Monaghan, po stronie Republiki. Bomba
ważyła prawie 15 kg. Na szczęście nie odpaliła - mogła zniszczyć ćwierć miasteczka.
Mieszkam u Amandy na For Far Street. To uliczka między Falls Rd (Irlandczycy) a Shankill Rd
(Anglicy). 50 metrów od nas metalowa brama blokująca przejście do protestanckiej dzielnicy. Dziś
otwarta.
Amanda jest Angielką, protestantką. Mieszka z Deą, katoliczką, w katolickiej dzielnicy. Mają sześć
kotów.
- Zwiałam od starych tuż przed osiemnastką - mówi. - Uciekłam szukać prawdy. Jedni szukają jej w
sektach. Ja szukałam w Belfaście.
- Znalazłaś?
- Wciąż tu jestem. Ale znalazłam Deę. Ona się w tym domu na Falls urodziła i Falls mnie
zaadoptowało. Nie mogę spać. Nad naszym domem cały czas wisi wojskowy helikopter.
Na Falls Rd obok kwatery Sinn Fein pub bez nazwy. Trzeba zadzwonić, żeby otworzyli kraty.
Mordownia jak nad Wisłą i klei się jak dwadzieścia lat temu stolik w GS. Guinness o pół funta
tańszy niż w mieście. Bezzębny doprasza się łyka.
- Skąd ty?
- Kabaty. Poland.
Dea (w dzień nauczycielka, w nocy prowadzi restaurację) krzyczy: - Idioto! Nawet ja, jak chcę na
Shankill, to jadę przez centrum, a nie przez LP (Linia Pokoju). Ktoś zauważy i masz z twarzy
trawnik.
- Artysta w stanie aktywnym jest wyjęty spod prawa - mówię. - Nic mu się stać nie może.
To nie wozy pancerne robią wrażenie w tym mieście. To kontrast między zwykłymi ludźmi a
patrolami wojskowymi. Dwudziestolatkowie w mundurach poruszają się po ulicach krokiem
antypartyzanckim. Dwóch klęczy z bronią wycelowaną w ludzi i w dachy, dwóch pozostałych, jak
koty, prześlizguje się za ich plecy. Potem kucają i broń celują w moje czoło. Pierwsza dwójka
przeskakuje za ich plecy. I tak w kółko. A między nimi pary się całują, biznes gaworzy przez
komórkę, pijak leży spokojnie, a ja na rowerze Amandy zwiedzam miasto.
Na drugim podwórku od nas stoją na syrenach wozy policji, wojska, pogotowia. Z tego, co mówią
na ulicy, pół godziny temu w podwórko wjechał czerwony samochód. Wyszło dwóch chłopaków.
Rozejrzeli się. W jednym domku paliło się światło. Weszli, wyjęli spluwy. Zabili w kuchni faceta,
katolika. Zginął na oczach dziewięciorga swoich dzieci.
Na dworzu lato. Amanda i Dea jedzą śniadanie. Ja nie mogę.
Artyści z Belfastu nie mogą się pozbyć miasta. Nawet Brian Connolly w Limerick przywiązywał
między drzewami figurki żołnierzyków, nad nimi parasole; płonęły lampiony.
Amanda właśnie skończyła montować wideo do wystawy w Niemczech. Prosty projekt: dwie sale,
dwa telewizory. W jednym lecą wyłącznie nagrywane od początku roku polityczne wiadomości z
Belfastu. W drugim - fragmenty programów rozrywkowych i reklam. Ale zamienione są ścieżki
dźwiękowe. Obrazy z zamachów mają melodie reklamówek, pod sceny z rozrywki podłożony jest
głos dzienników.
- Rozumiesz? - pyta.
- Ja nie rozumiem Belfastu - mówię. - Ja próbuję oglądać to miasto.
Trzy spektakle w Catalyst Arts Center. Bez petard, potu i krwi, bo tego w Belfaście nie wypada
pokazywać.
IRA zawiadomiła, że na Shankill są dwie bomby. Policjanci znajdują jedną - w czajniczku do kawy.
Ja zjeżdżam: autobus, samolot, przesiadka, samolot, autobus, metro. Kabaty.
[podpis pod foto]
Performance "Don't cry for me...".
Paweł Kwaśniewski
[autor fot./rys] Fot. Amanda Dunsmore
RP-DGW_D

Podobne dokumenty