Przeżyłam łagry - Wydawnictwo SERAFIN

Transkrypt

Przeżyłam łagry - Wydawnictwo SERAFIN
Kazimiera Rafalska
Przeżyłam łagry
wspomnienia polskiej
nauczycielki z Polesia
S RAFIN
© Wydawnictwo Serafin, Kraków 2013
Redakcja
Małgorzata Sękalska
Korekta
Edyta Lis
Łamanie
Dorota Flaga
Fotografie:
Archiwum Ryszarda Rafalskiego
Wydawca
Wydawnictwo Serafin, ul. Korzeniaka 16, 30-298 Kraków
Kuria Prowincjalna Krakowskiej Prowincji
Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów
Druk
Totem, Inowrocław
Printed in Poland
ISBN 978-83-63243-23-4
Zamówienia:
Wydawnictwo Serafin • ul. Korzeniaka 16, 30-298 Kraków
tel./fax 12 623 80 58, e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.e-serafin.pl
WPROWADZENIE
Dzięki Wydawnictwu Serafin do moich rąk trafiły wspomnienia pani Kazimiery Rafalskiej, urodzonej w 1909 roku we
wsi Grodzisko, położonej obecnie w powiecie Strzyżowskim,
w województwie podkarpackim. Jej koleje losu, o których więcej nieco później, były z jednej strony niezwykłe, z drugiej zaś
podobne do wielu innych biografii ludzi, którzy przeżyli koszmar zsyłki na Syberię, a w szczególności pobytu w sowieckim
więzieniu i łagrze. Najważniejsze jest jednak to, że pani Kazimiera swoje przeżycia spisała, bo dzięki temu pozostały one
dla potomnych i stanowią ważne świadectwo gehenny Polaków w Rosji Sowieckiej w czasie II wojny światowej i w pierwszych latach po niej. Impulsem do spisania jej wspomnień było
ogłoszenie w Polsce stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku.
Co ciekawe, ten, który go wprowadzał, generał Wojciech Jaruzelski miał za sobą przeżycia Sybiru. Jakże różna była jednak
późniejsza droga generała (który pełnił najważniejsze funkcje
w peerelowskim wojsku i komunistycznym państwie polskim)
i skromnej nauczycielki z Polesia – Kazimiery Rafalskiej. Następnego dnia po ogłoszeniu stanu wojennego pani Kazimiera
siadła przy stole i zaczęła pisać swój pamiętnik… Jak się wydaje, był to pewnego rodzaju protest przeciwko kolejnej w jej życiu tragicznej sytuacji, która mogła nieść za sobą złowróżbną,
nieprzewidywalną przyszłość. Zapewne przyszły też na myśl
koszmary związane ze wspomnieniami z II wojny światowej
Przeżyłam łagry
6
i pobytem w sowieckim łagrze aż do 1948 roku. Praca nad pamiętnikiem miała być pewnego rodzaju panaceum na kolejne
niepewne dni.
Pamiętnik jest rodzajem źródła, z którego często korzystają
zawodowi historycy. W związku z tym, że ten rodzaj archiwaliów skażony jest subiektywnym patrzeniem przez jego autora
na otaczającą rzeczywistość, profesjonalny badacz musi korzystać z niego ze szczególną ostrożnością i znawstwem tematyki,
której wspomnienia dotyczą. Ponieważ pamiętnik jest pisany
w pewnym odstępie czasowym od wydarzeń, które opisuje
(czasami dość znacznym, wieloletnim), jest przez historyków
uważany za źródło mniej „pewne” niż na przykład dziennik,
którego zapis wydarzeń robiony jest na bieżąco, kiedy pamięć
ludzka jest „świeża”. Jednak właśnie pamiętnik, w odróżnieniu
od dziennika (który często bywa kreślony „na szybko”, a nawet
czasami przez to wręcz niedbale), daje jego autorowi możliwość
spokojnego „wypisania się”. Jest bowiem czas, aby treść i forma
były odpowiednio przemyślane. Wiele pamiętników ma więc
cechy pięknie literacko napisanej rozprawy. Taki walor niewątpliwie posiadają także wspomnienia Kazimiery Rafalskiej.
W swoim życiu wysłuchałem w sumie ponad 200. relacji
przeżyć Sybiraków i łagierników osadzonych w ostępach Rosji
Sowieckiej. Byli to w dużej części ludzie, którzy po wywózkach
w latach 1940–1941 nigdy do Polski nie wrócili, pozostali
na emigracji w wolnym od komunizmu świecie, głównie w Wielkiej Brytanii, ale także w Kanadzie, Australii, USA, a mniejsze
populacje Sybiraków w wielu innych krajach świata. Takie rozrzucenie po globie było głównie efektem opuszczenia ZSRS*
wraz z armią dowodzoną przez generała Władysława Andersa.
Ten niezwykły wręcz exodus umożliwił układ Sikorski – Majski,
*
Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich
Wprowadzenie
7
zawarty w Londynie pod koniec lipca 1941 roku. Według jego
postanowień na terenie państwa Stalina mogła formować się
armia polska, a amnestię mogli otrzymać także wszyscy zesłańcy
i więźniowie polityczni z polskim obywatelstwem. Oblicza się, że
granicę Rosji Sowieckiej i Iranu w 1942 roku przekroczyło około
120 tysięcy obywateli polskich, z tego prawie 40 tysięcy było cywilami. Wojsko wyruszyło na front, cywilów trzeba było ulokować w spokojnych miejscach świata, aby doczekali końca wojny.
Ci ostatni, czyli głównie kobiety i dzieci oraz mężczyźni niezdolni do służby wojskowej, trafili z Bliskiego Wschodu do specjalnie zorganizowanych polskich osiedli w Indiach, Afryce
Wschodniej i Południowej (Kenia, Tanganika [dziś Tanzania],
Uganda, Rodezja Północna [Zambia], Rodezja Południowa
[Zimbabwe], Związek Południowej Afryki [RPA]), Meksyku,
a nawet Nowej Zelandii. Jednak na terenie złowrogiego państwa
z komunistyczną ideologią pozostała na następne lata zdecydowana większość polskich zesłańców, a także tych, którzy jak
Kazimiera Rafalska znaleźli się w granicach ZSRS po 17 września 1939 roku. Sybiracy mieli tam trwać w skrajnie trudnych
warunkach, dających zazwyczaj nikłe szanse na przeżycie, aż
do 1946 roku. Inni, którzy byli głównie więźniami łagrów, wracali do Polski o wiele później, nawet pod koniec lat 50-tych XX
wieku. Była też wielotysięczna rzesza rodaków, którzy na dalekiej Syberii bądź w Kazachstanie pozostali na zawsze.
Mimo że od masowych wywózek Polaków na Syberię w czasie II wojny światowej minęło już ponad 70 lat, dalej nie jest
znana pełna liczba wywiezionych. W temacie tym trwają do dziś
spory. Często dochodzi do nich między naukowcami a samymi
Sybirakami. W latach 1940–1941 Sowieci, wówczas sprzymierzeńcy Trzeciej Rzeszy, przeprowadzili cztery wielkie akcje deportacyjne obywateli polskich zamieszkałych na wschodnich
8
Przeżyłam łagry
terenach II Rzeczypospolitej. Pierwsza wywózka miała miejsce
w lutym, następne – w kwietniu i czerwcu 1940 roku. W czerwcu następnego roku NKWD przygotowała kolejną, czwartą akcję deportacyjną Polaków. Na skutek tych działań w ostępy Rosji
Sowieckiej trafiło w sumie, jak mówią oficjalne rosyjskie źródła
zestawione przez NKWD, analizowane przez naukowców, ponad 320 tysięcy obywateli polskich. Według innych obliczeń
podaje się nawet liczbę kilkukrotnie wyższą, oscylującą wokół
1,5 miliona ludzi. Sybiracy w przeważającej liczbie nie dowierzają bowiem danym sowieckim i opierają się na szacunkach
opracowanych przez przedstawicieli rządu londyńskiego, prezentowanych na Zachodzie jeszcze w czasie II wojny światowej.
Do dziś pełna liczba wywiezionych nie została ustalona. Akcja
NKWD była wymierzona w polskie elity, w grupy społeczeństwa, które posiadały aspiracje narodowe i kultywowały najcenniejsze dla Polaków wartości. Poniżeni, wygłodniali, w bydlęcych wagonach, po tygodniach podróży, polscy zesłańcy trafiali
na Syberię, daleką północ ZSRS i do Kazachstanu. Tam mieli
pozostać do końca życia, ciężko pracując na utrzymanie siebie
i rodziny. Jeszcze inni musieli się zderzyć, na „wchłoniętych”
przez Stalina po 1939 roku ziemiach polskich, z sowiecką administracją. Do tych ostatnich osób należała mieszkająca na Polesiu bohaterka tej publikacji, która podzieliła się swoimi niezwykłymi, tragicznymi i bardzo wzruszającymi wspomnieniami.
Wspomniane akcje deportacyjne NKWD na Kresach II RP
były możliwe dzięki sojuszowi Hitlera ze Stalinem, którego
ucieleśnieniem był pakt Ribbentrop – Mołotow, zawarty
23 sierpnia 1939 roku. W ramach jego ustaleń oba totalitarne
państwa podzieliły między siebie ziemie polskie. Po ataku Niemiec na Polskę 1 września, dzielnie broniącemu się państwu
przysłowiowy „nóż w plecy” wbili 17 września Sowieci.
Wprowadzenie
9
28 września 1939 roku doszło w Moskwie do sprecyzowania
podziału ziem polskich między ZSRS i Trzecią Rzeszę. Popularnie akt ten nazywany jest „czwartym rozbiorem Polski”.
Na mocy tego układu, ziemie wschodnie II RP przekazano
Stalinowi. W kontekście tej haniebnej umowy również Polesie
znalazło się w granicach ZSRS. W leżącej w dorzeczu Bugu
i Prypeci podmokłej równinie znajdowała się w gminie Łohiszyn w powiecie pińskim miejscowość Łyszcze, gdzie kilka lat
wcześniej młoda Kazimiera Rafalska została skierowana
do pracy w charakterze nauczycielki. Gdy rozpoczęła się wojna,
była matką zaledwie miesięcznego synka, jej mąż służył w polskim wojsku. Kobieta nie wiedziała jeszcze, że za chwilę zostanie wepchnięta w tryby totalitarnego państwa, a później
NKWD przygotuje dla niej koszmarny los.
Do dziś, pomimo że od wywózek minęło wiele dziesięcioleci, w Polsce i za granicą żyje jeszcze wielu zesłańców. Według
szacunków Związku Sybiraków – Oddział w Krakowie, tylko
na terytorium podlegającym tej instytucji mieszka jeszcze około 700 Sybiraków, w tym także łagiernicy. Polacy, którzy znaleźli się na emigracji po II wojnie światowej, mimo trudnych
warunków egzystencji i koszmarnej wręcz nostalgii za ojczyzną, mogli jednak oficjalnie mówić i pisać o swych przeżyciach
w Rosji Sowieckiej. Mieli też swobodę tworzenia własnych organizacji kresowych. Takie praktyki były niemożliwe na terytorium Polski Ludowej, w dużej mierze kontrolowanej przez
ZSRS. Nie chwalono się tym, że ktoś był Sybirakiem bądź łagiernikiem. Na wielu ludzi z takim życiorysem spadały przecież mniejsze bądź większe represje ze strony władz i instytucji
im podległych. W oficjalnych papierach, gdzie trzeba było
skreślić swoją krótką biografię, pisano zazwyczaj: „w latach
1940–1946 (bądź dłużej) przebywał/a na terenie Związku Ra-
10
Przeżyłam łagry
dzieckiego” i w zasadzie tyle. Temat nie był szczegółowo rozwijany. Dlaczego ktoś tam przebywał, co sprawiło, że się tam
znalazł, w to już nikt nie wnikał.
W tej kwestii ciekawie też wygląda choćby filmografia polska. Gdy trzeba było poruszyć tematy kresowe bądź sybirackie
(w tym łagiernicze), zawsze wybierano drogę bardzo enigmatyczną. Można w tym miejscu przytoczyć choćby najbardziej
popularny serial Czterej pancerni i pies, gdzie główni bohaterzy
jak Janek i Lidka do polskiego wojska trafili z Syberii bądź innych ostępów ZSRS (Lidka była warszawianką). Ale jak znaleźli się tam i dlaczego, już nikt nie podawał, a nie znający historii
szeroko pojęty widz raczej też w to szczególnie nie wnikał.
Zresztą, jak głębiej zaczniemy penetrować dzieje Janka, to odpowiedź odszukamy w filmie. Według scenariusza, główny
bohater (gdańszczanin) znalazł się na głębokiej Syberii, bo
poszukiwał tam swego ojca, który we wrześniu 1939 roku walczył na… Westerplatte. Zaprawdę karkołomna łamigłówka…
W wielu innych filmach czy książkach scenarzyści i autorzy
bardzo podobnie rozwiązywali ten „problem”: właśnie enigmatyczną konstrukcją narracji, nie tłumacząc szczegółów pobytu bohaterów w czasie wojny w ZSRS.
Karmieni takim kłamstwem Polacy musieli czekać końca lat
80-tych XX wieku, kiedy to znowu oficjalnie można było mówić
o wywózkach i tragedii tzw. „Golgoty Wschodu”. Wtedy też zaczęli się najpierw półoficjalnie, a potem już oficjalnie spotykać
Sybiracy. Powstawały też na nowo Związki Sybiraków. Co ciekawe, okazywało się wtedy, że ludzie przez dziesiątki lat pracujący
w jednym przedsiębiorstwie, w jakiś sposób przyjaźniący się, nie
wiedzieli nawet, że łączyła ich podobna historia i doświadczenia
zsyłki. Strach i tajemnica były ponad wszystko… I tak przez
prawie pół wieku od wywózki i NKWD-owskich więzień…
Wprowadzenie
11
To pokazuje, jak ważne jest jeszcze dokumentowanie losów
polskich obywateli tragicznie doświadczonych przez stalinizm.
Póki jeszcze żyją, należy nagrywać relacje tych świadków historii i gromadzić wszelkie dokumenty poświadczające ich
dramat, aby w przyszłości nikt nie powiedział, że tego koszmaru nie było, jak próbowano to czynić choćby w czasach PRL-u.
W Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń
udało się do tej pory zgromadzić około 400. wielogodzinnych
relacji wspomnieniowych, najczęściej zarejestrowanych profesjonalnym sprzętem filmowym. To już dość znaczna baza, ale
ciągle jest to przysłowiowa „kropla w morzu”. W latach 2010–
–2013 relacje były nagrywane nie tylko w kraju, ale także w miastach Wielkiej Brytanii: w Londynie, Leicesterze, Nottinghamie,
Bradfordzie i Leeds, a także w Perth w dalekiej Australii (prace
prowadzono w ramach misji naukowych pracowników Centrum i studentów historii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie). Poza Londynem, w żadnym z tych miast nie były do tego
czasu wykonywane badania poświęcone Polonii z rodowodem
zesłańczym. To pokazuje, jak wiele czasu zostało straconego.
W tej chwili, wiele lat po wojnie, żyją jeszcze ci, którzy podczas
zsyłki byli dziećmi. Niestety osoby, które w czasie wojny były
dorosłe to ludzie, którzy już dawno skończyli 90 lat. Jednak i tacy
jeszcze żyją i przekazują swoje niezwykłe świadectwo. Oprócz
wywiadów misje UP zbierają także dokumenty dotyczące dziejów polskich Sybiraków, w tym łagierników i więźniów systemu
stalinowskiego. W praktyce z każdej wyprawy do archiwum
Centrum trafia jakiś pamiętnik osoby, która przeżyła „Golgotę
Wschodu”.
Wydanie wspomnień Kazimiery Rafalskiej jest kolejnym
niezwykle istotnym przyczynkiem do poznania przez szerokie
grono czytelników losów polskich obywateli, którzy w czasie
12
Przeżyłam łagry
II wojny światowej i po niej, znaleźli się w sowieckim systemie.
Dziewczyna, która urodziła się w wielodzietnej rodzinie (miała czerech braci i trzy siostry), dzięki uporowi swojej matki
(ojciec zmarł, gdy dziewczynka miała 12 lat) uzyskała odpowiednie wykształcenie, aby otrzymać posadę nauczycielki
na Polesiu. W wieku 21 lat odważnie ruszyła w mocno zacofany teren II Rzeczpospolitej. Poradziła sobie. Uzupełniła wykształcenie, wyszła za mąż, urodziła dziecko, zaczęło się jej lepiej finansowo powodzić. Wydawało się, że przyszłość dla
30-letniej kobiety jawi się w świetlanych barwach. Tak jednak
nie było. Przyszła wojna, która wszystko zniszczyła. Po
17 września 1939 roku, kiedy w Łyszczach pojawili się Sowieci,
Kazimiera Rafalska otrzymała propozycję kontynuowania
pracy w szkole, w tym czasie już jednak białoruskiej, bowiem
te tereny włączono do Białoruskiej Republiki Socjalistycznej
wchodzącej w skład ZSRS. Zgodziła się i w tym świecie funkcjonowała ze swoim maleńkim dzieckiem. Po napaści Trzeciej
Rzeczy na stalinowskie państwo 22 czerwca 1941 roku Polesie
zajęli Niemcy. Przez jakiś czas polska nauczycielka pracowała
dalej w szkole, tym razem pod administracją niemiecką, potem
jednak dostała wymówienie. Aby przeżyć i nakarmić swojego
synka postarała się o posadę w gospodarstwie rolnym w Plancie Murowanej, a potem w szpitalu w Pohoście. Tam przeżyła
tyfus. Na jesieni 1944 roku Polesie ponownie zostało zajęte
przez Armię Czerwoną, Niemcy zostali wypędzeni. Sowieci
nie przynieśli jednak wolności. Dla Kazimiery Rafalskiej rozpoczął się najbardziej tragiczny okres w jej życiu. 17 grudnia
1944 roku została aresztowana przez NKWD na podstawie
nieprawdziwych zarzutów współpracy z Niemcami i własowcami. Podczas wielomiesięcznego więzienia w Łohiczynie
w piwnicach NKWD nie przyznawała się do winy. Następnie
Wprowadzenie
13
trafiła do więzienia w Pińsku. Otrzymała wyrok 6 lat łagru. Dla
młodej kobiety rozdzielonej ze swym kilkuletnim dzieckiem
była to koszmarna wiadomość. Przebywała w łagrze najpierw
w Mińsku (gdzie pracowała na budowie), potem w Ugliczu.
W tym ostatnim mieście, znajdującym się na dalekiej północy,
gdzie już było widać zorzę polarną, pani Kazimiera pracowała
na skutej lodem Wołdze przy pozyskiwaniu szutru. W letniej
porze tamtejsi więźniowie zatrudniani byli też w pracach polowych. Podczas pobytu w tym łagrze autorka wspomnień stała
się wrakiem człowieka. Przetrwała, pracując w przędzalni,
a potem w szwalni. Nagle, po ponad 3 latach odbywania wyroku, przyszła informacja o zakwalifikowaniu jej do wyjazdu
do Polski. Był rok 1948. Trafiła do obozu repatriacyjnego
w Brześciu. Nie było z nią jednak ośmioletniego syna Ryszarda,
którym opiekowali się gospodarze w Łyszczach. Zrobiła jednak
wszystko, aby dziecko zabrać ze sobą do Polski. Udało się…
Po przeczytaniu biografii Kazimiery Rafalskiej wydaje się,
że jej los był szczególny, niepowtarzalny, niewątpliwie koszmarny… Jednak pani Kazimiera jest „tylko” jednym przykładem z dziesiątek tysięcy innych Polaków, którzy przeżyli piekło
„sowieckiego raju”. Zdecydowana większość z nich nie zostawiła jednak po sobie spisanych wspomnień. Pewnie gdyby nie
stan wojenny w 1981 roku w Polsce, także pani Kazimiera nie
zdecydowałaby się na opisanie swoich przeżyć. Na szczęście
zrobiła to, i to w sposób doskonały, bowiem opis jej doświadczeń znakomicie trafia do czytelnika, wzbudzając jego empatię.
Dzięki temu człowiek nawet zupełnie nieznający historii totalitarnej Rosji Sowieckiej, dowiaduje się, czym był system stalinowski i z jak błahych powodów można było otrzymać wyrok
5., 10., czy 25. lat karnego obozu pracy, a kara odbywała się
w upodlających dla ludzi, niezwykle ciężkich warunkach łagru.
14
Przeżyłam łagry
Epilog do wspomnień Kazimiery Rafalskiej dopisał jej syn
Ryszard, którego matka wręcz porwała ze Związku Sowieckiego, gdy przyszedł na widzenie do obozu repatriacyjnego, gdzie
przebywała w 1948 roku. Te słowa syna, dla którego matka była
w stanie zrobić wszystko, są doskonałym zakończeniem wspomnień z pobytu pani Kazimiery w ZSRS. Niewątpliwie na koniec trzeba podkreślić, że wydanie tych wspomnień jest niezwykle ważne w kontekście poznania tragicznych dziejów Polaków pod rządami Stalina. Jednocześnie warto też tutaj przypomnieć, o czym często zapomina się, że represje sowieckie nie
dotyczyły tylko Polaków, ale także wszystkich narodów, które
znalazły się na terenie ZSRS, w tym i samych Rosjan. Były to
miliony ludzkich istnień sponiewieranych przez totalitarny
system…
Dr Hubert Chudzio
Dyrektor Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń,
Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie
Rozdział I Rozstanie z dzieckiem.
Areszt w Łohiszynie
Przeczuwałam coś niedobrego. Wiedziałam, że „zniknę”,
tym razem znajdą powód. Jak o tym napisać do matki? Napisałam, że wracam do zdrowia, ale czeka mnie daleka droga, nie
wiem dokąd. Załączyłam słowa pożegnania, bo nie wiem, kiedy wrócę. Nie ja – pierwsza, nie – ostatnia. Całe rodziny znikały. Czytając ten list, każdy domyśliłby się, co oznacza słowo
„zniknięcie”. Jeszcze go nie dokończyłam.
Po skromnym obiedzie dziewczyny poszły na wieś, w domu
została tylko gospodyni i mój Rysio. W pewnej chwili drzwi się
otworzyły i weszło dwóch NKWD–zistów. Jeden z żołnierzy
zapytał mnie o imię i nazwisko, o męża i syna. Później odczytał
mi nakaz mojego aresztowania, wydany przez okręgowego
prokuratora. Wysłuchałam ze spokojem. Rysio nie rozumiał, co
się dzieje. Przyglądał się żołnierzom i mnie. Jeden z nich odszedł, drugi kazał mi wziąć ze sobą komplet bielizny na zmianę,
szczotkę do zębów, ciepłą odzież i koc. Rozkazał gospodyni
wskazać, gdzie są złożone moje rzeczy. Pokazała na stojącą
pod łóżkiem walizkę i powiedziała:
– To jest wszystko, co ona ma.
Żołnierz wyciągnął walizkę i zaczął przeglądać jej zawartość. Zabrał wszystkie listy. Przeglądnął czystą bieliznę. Zna-
170
Przeżyłam łagry
lazł dwie torebki proszku do zębów i spytał, co to jest. Odpowiedziałam, że to jest proszek do zębów, który kupiłam w spółdzielni. Nie uwierzył mi i wziął torebkę do sprawdzenia. Zauważył napisany list na stole. Zapytał, co to jest? Odpowiedziałam, że to list do matki. Żołnierz zabrał mi ten list, kazał napisać adres na kopercie. Wziął to wszystko i wypowiedział pamiętne słowa:
– No Rafalska, zabieraj się ze mną, pożegnaj się z synem
i gospodynią i pójdziemy.
– Co będzie z moim synem? Ja nie mam tutaj żadnych
krewnych.
– Dziecko niech na razie pozostanie u gospodyni, później
pomyślimy, co z nim zrobić. No, zbieraj się szybko.
Rysio ze strachem patrzył na mnie rozszerzonymi oczkami
i nic nie rozumiał. Do teczki z ceraty spakowałam swoje rzeczy,
obułam się w pantofle męża (innych butów na zimę już nie
miałam), włożyłam na siebie swój krótki kożuszek, na głowę
– ciepłą chustkę z frędzlami i chciałam pożegnać się z synem.
Wtedy Rysio zaczął płakać. Jakimi słowami mogłam to dziecko
pocieszyć? Zrobiłam mu w obecności żołnierza znak krzyża
świętego na główce, westchnęłam do Boga i podeszłam, aby
pożegnać się z gospodynią. Poprosiłam ją o opiekę nad dzieckiem. Ona głośno zaszlochała. Dała mi do teczki kawał chleba
i sera. Przeżegnałam się i w drogę! Dokąd? Nie wiem.
We wsi już o tym wiedzieli i wielu ludzi stało przed domami. Tylko skinieniem głowy żegnałam się ze znajomymi. Żołnierz prowadził mnie w kierunku domu członka komitetu
partii, towarzysza Chomicza. Tam oczekiwało więcej żołnierzy.
Po drodze napotkałam starszą kobietę o lasce. Nie poznałam
jej, bo już było ciemno. Ona mnie poznała i nie bała się głośno
krzyknąć do żołnierza:
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
171
– Ty, pamiętaj, żebyś jej nie krzywdził! Ona była dobra.
To były ostatnie słowa wypowiedziane przez mieszkankę
wsi o mnie, pod moim adresem. Do mnie nikt się nie odezwał.
Sprzed domu Chomicza skierowali mnie w kierunku Józefina. Kazali mi iść naprzód, sami szli za mną. Było ich pięciu.
Dobrze, że była noc jasna, księżycowa. Księżyc często krył się
za cienką warstwą chmur, to znów się wychylał. Było widno.
Taki był mój ostatni dzień w Łyszczach, wsi, w której pracowałam 9 lat do wybuchu wojny. W czasie wojny, gdy straciłam
pracę, uciekłam do tej miejscowości i do swoich ludzi jak do
przystani. Ci przygarniali mnie, pomagali, uważali za swoją.
W Józefinie kazali mi stanąć na podwórzu wdowy pani
Szołomickiej. Uczyłam jej dwie córki, Tanię i Zosię. Przy mnie
stał zawsze żołnierz. Pani Szołomicka wyszła z domu, dała mi
na drogę trochę chleba, sera i masła, podziękowała mi za wychowanie i naukę swoich córek. Były to ostatnie ciepłe słowa
skierowane do mnie.
Z Józefina poprowadzili mnie przez las, przez bezdroża
w kierunku Mokrej Dąbrowy. Była to wygodna, szeroka droga,
może nieco dłuższa, która wiodła z Józefina przez Mokrą Dąbrowę do Łohiszyna. Nie wiem, dlaczego wybrali trasę przez
las. Tam często potykałam się o korzenie, różne nierówności
i padałam. Kazali wstawać i iść dalej.
Wyszliśmy wreszcie z lasu. Straszna to była droga! Szliśmy
przez zasiane ozimymi zbożami pola w kierunku wsi Mokra
Dąbrowa. W tej miejscowości przy drodze stał dom, jego gospodarze mieli krewnych w Łyszczach. Zaprowadzili mnie tam
i kazali usiąść na ławce. Nikt z gospodarzy nie odezwał się do
mnie Żołnierze zagrzali się, porozmawiali z gospodynią i ruszyliśmy w kierunku Łohiszyna. Odprowadzał mnie tylko jeden żołnierz na koniu, reszta żołnierzy pozostała we wsi. Dro-
172
Przeżyłam łagry
ga była gładka, zamarznięta. Po położeniu księżyca na niebie
orientowałam się, że już wnet będzie północ. To już prawie
dziesięć godzin mojego aresztowania. Siły opuszczały coraz
bardziej. Zmęczyła mnie wyprawa przez las, gdzie kilka razy
upadłam. I na tej prostej, równej drodze też zaczęłam padać.
Żołnierz raczył mi grzecznie powiedzieć:
– A ty się nie spiesz. Idź powoli, jak potrafisz. Tam cię łóżko
nie oczekuje.
Starałam się iść powoli. Zapamiętałam słowa: „Tam cię łóżko nie oczekuje”. Za mną wolno stąpał koń, na nim żołnierz
zawsze gotowy do strzału. Ostatni mój upadek był bardzo bolesny, czołem uderzyłam o zamarzniętą ziemię. Koń stanął,
żołnierz milczał. Czekał, aż się pozbieram. To uderzenie czołem o ziemię, to jakby moje ostatnie pożegnanie się z tą ziemią,
z tymi ludźmi. Żołnierz milczał, bo widział, że jeszcze się ruszam. Doszłam wreszcie do Łohiszyna. Po drodze omijałam po
lewej wioskę Kowniatyn. Tam uczył kolega Hieronim Borek,
rodem z Czudca. Jego siostra pracowała w szkole w mojej wsi
Grodzisko.
Już zobaczyłam pierwsze drewniane domki miasteczka.
Na ulicy cisza, ani żywej duszy. Martwota tak wielka, że spokój
nocy zagłuszały moje stare buciory po mężu i stukot kopyt końskich. Po obu stronach szlaku były drewniane chodniki, lecz
żołnierz kazał mi iść środkiem drogi. Doszłam do krzyżówki
przed apteką. Otrzymałam rozkaz, by skręcić w prawo. Uszłam
kilkanaście kroków i słyszę słowo: „Stój!”. Żołnierz zsiadł z konia. Wnet znalazł się drugi i trzeci. Kazali mi po schodkach
wejść do domu. Dawniej w nim był sklep mięsny pana Paszkowskiego. Nie zdążyłam zauważyć tablicy nad drzwiami. Weszłam do środka. To nie był sklep. Po lewej stronie widzę duży
piec chlebowy, na kominku palą się smolówki. Dalej, naprzeciw
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
173
pieca stoi stół, wokół wiejskie ławy i żołnierz z karabinem siedzi
przy stole. Po lewej stronie obok drzwi wejściowych stoi ława,
na bocznej ścianie – duże okno, a na przeciwległej ścianie
od drzwi wejściowych – drzwi do następnej izby.
Na ławie siedziała jakaś kobieta. Weszłam, stanęłam na środku i milczałam. Żołnierz pierwszy odezwał się do mnie:
– Ty jesteś aresztowana. Rozmawiać ci nie wolno. Usiądź tu
i milcz.
Później przyszło więcej żołnierzy, również milczeli. Powoli
zaczęłam drzemać. Rano, mniej więcej o godzinie szóstej, nastąpiła zmiana warty. Przyszli inni żołnierze. Jeśli między sobą rozmawiali, to starali się mówić skrótami, niejasno, abyśmy nie rozumiały, o co chodzi. Jeden z żołnierzy zwrócił się do mnie, abym
wyszła. Chciałam brać węzełek, ale nie pozwolił. Wyprowadził
mnie do ogrodu, gdzie stała budka. To był zwyczajny wiejski
jednoosobowy „sracz”. Żołnierz kazał mi tam wejść, załatwić się
i z powrotem odprowadził mnie na ławę. Po mnie wyprowadził
kobietę. Następnie otworzyły się drzwi naprzeciw naszej ławy
i stamtąd wprowadzano po trzech mężczyzn. Po wyjściu każdej
trójki drzwi zawsze zamykano na zasuwę i na klucz.
I tak rozpoczął się pierwszy dzień mojego aresztowania.
Na tej samej twardej ławie, na której spędziłam połowę nocy,
przesiedziałam dzień. Oczekiwałam, że ktoś przyjdzie, zainteresuje się mną lub wezwie do biura. Nikt nie przybył, nikt się
mną nie zainteresował. Trzeba było coś zjeść. Odłamałam kawałek chleba, skórką roztarłam po chlebie kawałek masła
z okrągłej grudki i to zjadłam. Noża nie wolno mi było podać.
Gdy to zjadłam, dyżurny żołnierz sam mi zaproponował, abym
napiła się zimnej wody z beczki. Garnuszek stał przy beczułce.
Nie skorzystałam, bo i bez niej trzęsłam się z zimna po nieprzespanej nocy.
174
Przeżyłam łagry
W izbie robił się ruch. Ciągle ktoś wychodził, przychodził
nowy. Raz przybył jakiś starszyna. Popatrzył na mnie i nic się
nie odezwał. Po południu żołnierze zmienili się. To był dzień
18 grudnia. Nastał wieczór. Na stole pojawia się lampa naftowa.
I oto późnym wieczorem przyprowadzili dwóch mężczyzn
w średnim wieku. Obszukali ich dokładnie. Otworzyły się drzwi
naprzeciw nas i wypchnięto ich. Natychmiast za nimi zamknięto. Posłyszałam szmer w tamtym pomieszczeniu. Jeden z żołnierzy kilka razy uderzył kolbą w drzwi i momentalnie nastąpiła cisza.
Zaczęłam obserwować siedzącą obok mnie zwykłą wiejską
kobietę, w płaszczu z sukna samodziałowego, w chustce na głowie. Zapytałam ją, skąd jest. Milczała. Odpowiedział mi żołnierz:
– Powiedziałem ci: milczeć! Tak, milcz!
Nic dziwnego. Kobieta przyszła wcześniej ode mnie i regulamin więźnia znała dobrze.
Wieczorem znów nas wyprowadzono do ogrodu. O zmroku znów zmieniły się straże, nastał spokój. Ogień na kominku
palił się, żołnierze milczeli, a my drugą noc spędzamy na twardej ławie w pozycji siedzącej. Pilnujący nas w czasie służby nie
jedli, nie pili, tylko palili papierosy. Tak minął pierwszy dzień
mojego aresztu.
Nastał dzień 19 grudnia. Zmieniły się straże. Zaczęto nas
wyprowadzać do ogrodu. Gdy zasiadłam na mojej twardej ławie, zaczęłam się pilnie przyglądać wprowadzanym mężczyznom. Byli to chłopi z różnych wiosek, nie znałam żadnego.
Cały proceder wyprowadzania i wprowadzania odbywał się
w milczeniu. Ostatni wynosili wiadro, nazywane w języku więziennym paraszą (to zdrobnienie od żeńskiego imienia Paraskiewa). Po zakończonej „wycieczce” do ogrodu nastała cisza.
Wyjęłam ze swoich zapasów kawałek chleba, odłamałam małą
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
175
grudkę masła, roztarłam skórką po pieczywie i zjadłam. Głodu
nie czułam. Kobieta obok mnie też coś żuła.
Byłam pewna, że następny dzień będzie dla mnie rozstrzygający. Oczekiwałam wezwania do biura NKWD, myślałam, że
mi powiedzą, dlaczego mnie aresztowano. Moje oczekiwania
okazały się próżne. Kolejny dzień od poprzedniego różnił się
tylko tym, że obok mnie z drugiej strony posadzono jeszcze
jedną aresztowaną kobietę, a około godziny ósmej przyszedł
starszyna, otworzył drzwi naprzeciw nas i zaczął odczytywać
imiona, nazwiska i imiona ojców więźniów. Po odczytaniu listy
powiedział:
– Wychodźcie z rzeczami.
Wyszli wyczytani mężczyźni, drzwi się zamknęły, wyprowadzono ich na ulicę. Nie wszystkich wyprowadzono, część
z nich pozostało. Nie zdążyłam dokładnie policzyć tych, których wyprowadzono. Było ich około dziesięciu.
I znów cisza. Strażnicy siedzieli przy stole i palili papierosy.
Od dymu było szaro w całej izbie. Zobaczyłam nowego strażnika – była to młoda i zgrabna kobieta. Pewnym krokiem weszła
do strażnicy, nas siedzących na ławie obrzuciła spojrzeniem
z lekceważącym grymasem ust i zaczęła głośno rozmawiać ze
strażnikami. Miała na sobie płaszcz wojskowy, na głowie zieloną furażerkę z czerwoną gwiazdą. Była przepasana, lecz rewolweru u pasa nie nosiła. Na nogach miała lśniące, czarne wysokie buty, zwane „sapogami”. Włosy miała krucze, kędzierzawe,
do ramion. Twarz niepiękna, ale i nie odpychająca. Wszyscy
interesowali się jej pewnością zachowania. Strażnicy żartowali
z nią, więźniarki pilnie ją obserwowały.
Dzień 19 grudnia kończył się. Wieczorem zmienili się strażnicy. Znów spacer pod karabinami do ogrodu i ponowne siedzenie na twardej ławie całą noc. Nikt mnie nie wzywał, niko-
176
Przeżyłam łagry
mu nie byłam potrzebna. Zaczęła się dla mnie trzecia, męcząca,
długa, grudniowa noc.
Sąsiadka z prawej strony okazała się wyjątkowo niespokojna,
ruchliwa, niepanująca nad ruchami rąk i nóg. Często dostawałam od niej szturchańce – to łokciem, to piersią, to kopnięcia
nogą. Wiedziałam, że poskarżyć się nie wolno, ponieważ zabroniono nam mówić. Starałam się odsunąć od niej, jak można było
najdalej, ale to nic nie pomagało. Wiedziałam, że tej nocy oka
nie zmrużę. Cóż robić? Myśli pędzą w mojej zmęczonej głowie
jak szalone. O czym tu myśleć? O moim jedynym dziecku. Jak
on teraz śpi? Miał swoje żelazne łóżeczko, sienniczek, kołderkę.
Pozostawiłam u gospodyni 3 pudy żyta. To nie na długo wystarczy. Została mu dojna krówka. Dziecko – byle jak zabezpieczone. Czy myśleć o mężu, chłopczynie z czarnymi oczami i kędzierzawymi kruczoczarnymi włosami? Co się z nim stało we wrześniu 1939 roku? Nic dokładnego o nim nie wiedziałam. Przyszedł list z Międzyrzeca. Napisali mi adres jakiejś rodziny
w Brześciu nad Bugiem. Na pewno ta rodzina umożliwiłaby mi
przejście przez „zieloną granicę”. Bałam się tego. Wielu osobom
to się udało, ale bardzo dużo rodzin wyjechało stąd i do Polski
nigdy nie dojechało. Starałam się myśleć o wszystkim, aby nie
widzieć tego, co mnie otacza i nic nie słyszeć.
Jakże długa ta grudniowa noc. Od czasu do czasu wpada
ktoś z żołnierzy, czasem kilku na raz. I oto znów nowi przybysze. Przyprowadzono tych więźniów. Było ich trzech. Obszukano, co niepotrzebne zabrano. Zapisano dane osobowe i ciężkie
drzwi zamknęły się za nimi. Dał się słyszeć lekki hałas, lecz
żołnierz uderzeniem kolby o drzwi natychmiast ich uspokoił.
Kobiety trochę zdrzemnęły się, ale wejście nowych aresztowanych wybiło je ze snu. Trzeba siedzieć i milczeć. Nawet bajek nie wolno sobie opowiadać. Głowa moja stawała się gorąca.
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
177
Obawiałam się nowej choroby. Jeszcze po tyfusie do sił nie
wróciłam. Jakaż nowa choroba mogła się do mnie przyplątać?
Czyżby zapalenie płuc? Chyba zapalenia płuc nie dostanę, ale
od nawału myśli może przyjść zapalenie mózgu. Wspomnienia
z mojego dzieciństwa pomogły mi przetrwać tę trzecią z rzędu
grudniową noc. Wspomnienia miłe i śmieszne. Jak to dobrze
odizolować się od trudnej sytuacji zewnętrznej, zamknąć się
w sobie, żyć wspomnieniami.
Długa noc ma się ku końcowi. Strażnicy ożywili się, zaczęli
coś między sobą mruczeć. Z ich rozmów dowiedziałam się, gdzie
jestem. Ta placówka nazywa się „tymczasowy areszt”. Znów
zmiana warty, proceder odprowadzania więźniów do ogrodu
i ponownie dzień nie całkiem spokojny. A dla nas więźniarek
– bez przerwy siedzenie na twardej ławie, dzień i noc.
Nastał 20 grudnia 1944 roku. To był mój dzień. Przyszedł
po mnie żołnierz z karabinem, zaprowadził do NKWD. Znałam to biuro. Tam mnie wezwano w jesieni, w sprawie ojca
botowskiego sołtysa. Wprowadzono do biura. Zobaczyłam
przed sobą tego samego oficera, który mnie badał w sprawie
ojca sołtysa. Stanęłam i czekam rozkazu.
Ten sam oficer, znienawidzony przeze mnie od pierwszej
z nim rozmowy, stanął, głowę wysunął do przodu i powiedział:
– Dla was, Rafalska, przyszedł z Pińska akt oskarżenia. Was
oskarża się o współpracę z armią Własowa na szkodę narodu białoruskiego i Związku Radzieckiego. W marcu 1944 roku wy prowadzili armię Własowa na partyzantów radzieckich. Was widział
mieszkaniec Łyszcz, Chomicz. Prokurator podpisał akt oskarżenia. Podpiszcie się tutaj, że ten dokument jest wam znany.
Chciałam się tłumaczyć, że jechałam z własowcami do Łohiszyna w sprawie szpitala w Pohoście Zahorodzkim. O tym wie
dyrektor tej lecznicy, który wystarał się o to, aby mnie własowcy
178
Przeżyłam łagry
przewieźli. Oficer nie pozwolił mi się tłumaczyć. Teraz myśli
zaczęły pędzić z zawrotną szybkością. Oskarżenie o współpracę
z wrogiem. Straszna rzecz! Za to może mi grozić nawet kara
śmierci. Współpraca z największymi wyrzutkami społeczeństwa! Własowcy to bandyci! Byli zmobilizowani z żołnierzy
Armii Czerwonej, którzy dostali się do niemieckiej niewoli.
Dowiedziałam się o tym od żołnierza własowca, który mnie
z Pohosta przez Stoszany wiózł do Łohiszyna.
Usiadłam spokojnie na swoim miejscu i zaczęłam przypominać sobie osoby, które mogły mi pomóc. Przede wszystkim
felczer z Dobrosławki, gdyż pełnił obowiązki dyrektora szpitala po śmierci etatowego dyrektora. Oprócz niego polska pielęgniarka i inni pracownicy, którym po ucieczce Niemców i zajęciu miasteczka przez partyzantów wypłaciłam ostatnie zarobione przez nich pieniądze.
20 grudnia 1944 roku to ważny dla mnie dzień. Wiem, o co
mnie oskarżają i myślę teraz, jak bronić się przed zarzutami. Po
południu na placówce wzmógł się ruch, ale nie zwracałam na to
uwagi. Starałam się nie widzieć i nie słyszeć tego, co się wokół
mnie dzieje. Szybko minął ten dzień.
Przebudziła mnie zmiana warty i propozycja spaceru do
ogrodu. Był to 21 grudnia 1944 roku. Odczuwałam straszny
ziąb. Cała trzęsłam się z zimna. Ten dzień też był dla mnie ważny, wówczas zjadłam ostatni kęs chleba, jaki wzięłam ze sobą
z domu. Pojawił się mój znajomy ze Stoszan. Był to Tkaczuk,
rodzony brat zięcia mojej gospodyni. Przyszedł w osobistej
sprawie do jednego ze strażników. Za pozwoleniem żołnierza
oddałam mu swoją ślubną obrączkę i prosiłam, aby przekazał
ją mojej gospodyni. Obiecał mi to załatwić.
Męcząca dla mnie była myśl, że mój obecny los nikomu z bliskich nie będzie znany, swojej ukochanej matki nie mogę zawia-
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
179
domić o tym, że rozdzielono mnie z dzieckiem. Mój ostatni list
napisany do niej zabrali żołnierze i na pewno go nie wysłali.
Wieczorem 21 grudnia przyszła do mnie moja była uczennica z Łyszcz, Marta Szczasna. To była miła rodzina. Marysia
dobrze się uczyła. Później w czasie władzy radzieckiej pracowała w stołówce w Łohiszynie. Przyniosła mi kopiaty głęboki
talerz gęstej kaszy jaglanej. Przesypałam sobie do serwetki
i miałam duży zapas jedzenia. Rozmowy z nią nie było żadnej.
Podziękowałam jej za to i ona zaraz wyszła.
22 grudnia rozpoczął się dla strażników bardzo pracowicie. Ciągle biegali, coś sprawdzali, przychodził starszyna.
Często otwierały się drzwi do celi mężczyzn. Wreszcie zjawił
się starszyna i zaczął wyczytywać listę mężczyzn. Padł rozkaz:
„Wychodzić z rzeczami!”. Znów zabrali kilkunastu mężczyzn
i dwie kobiety siedzące przy mnie. Jedna kobieta powiedziała
szeptem:
– Poprowadzą ich do Pińska.
Nadal pozostałam na swojej twardej ławie.
Po południu znów rozpoczął się ruch. Przyprowadzili nowych mężczyzn. I oto jednego z ich rozpoznałam. Był ubrany
w długi, ciepły, czarny płaszcz, na głowie miał ciepłą czapkę.
Toż to mój kolega Hieronim Borek z Kowniatyna! Zauważył
mnie na ławce i lekko skłonił głowę w moim kierunku. Nie
powiedział ani słowa. Po zapisaniu danych personalnych zniknął za drzwiami. Teraz zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób
ten starszy człowiek mógł narazić się władzy radzieckiej.
Mnie obwiniali o wiele przestępstw. Już w Łyszczach słyszałam, że pożar mógł powstać z niedopalonego przez mnie papierosa. Jestem niepaląca, w czasie wojny w ustach go nie miałam.
Władze oskarżają mnie o współpracę z wrogiem. To była nieprawda.
180
Przeżyłam łagry
Kolega Hieronim Borek powinien być uważany za w pełni
zaufanego obywatela ZSRR, ponieważ ożenił się z córką rosyjskiego generała. Jego żona posiadała własne gospodarstwo
rolne, a więc nie musiał tak jak ja szukać pracy u Niemców. Był
niezdolny do noszenia broni, ponieważ nie miał lewej ręki.
Czym ten człowiek mógł narazić się władzy radzieckiej? Wiem,
że pochodził z Czudca, był synem kolejarza, a więc człowieka
pracy. Zaczęłam się domyślać, że wszyscy, którzy zza Buga
przyjechali tu na roboty, będą w taki sposób usunięci.
Przyszła noc. Trochę ciszej i spokojniej dookoła, ale nie
w mojej głowie. Wiem, że nas odeślą do więzienia w Pińsku.
Nie wiedziałam, gdzie jest to więzienie, mimo że wiele razy
byłam w tym mieście. Przy mnie siedzą nowe kobiety. Nie interesowałam się już nikim.
Nastał 23 grudnia 1944 roku. Wszystko było jak zwykle.
Gdy wyprowadzali kolegę Borka do ogrodu, zauważyłam, że
był kulawy. Nowe myśli zaczęły mnie męczyć. Doszłam
do wniosku, że może to i lepiej, że mnie zabrali od tej rodziny.
Dziecku zostanie więcej chleba, a życie przy tej familii od czasu
pożaru stało się dla mnie męczarnią. Do tego tragicznego wydarzenia wszyscy byli weseli, pełni nadziei, panowała w całej
rodzinie szczerość i wszyscy darzyli mnie zaufaniem. Po tragedii nabrali wody w usta. To jest niemożliwe, aby mnie ta rodzina posądzała o podpalenie stodoły, ponieważ tego wieczoru
nie oddalałam się od nich ani na krok. Gdy zauważyli pożar,
spokojnie w tym czasie układałam dziecko do snu.
23 grudnia, dzień świętej Wiktorii, imieniny mojej mamy.
Czy też ona dowie się, co się ze mną stało? Może lepiej by było,
aby nigdy nie otrzymała o tym wieści.
Już tyle dni i nocy spędzam na twardej ławie. Coraz bardziej
zaczynają mi dokuczać wszy. Gryzą, swędzi ciało, drapię, ocieram
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
181
się o ścianę. Wiem, że po raz drugi na tyfus plamisty nie zachoruję. Na sali są zawsze żołnierze, nie ma możności zdjęcia koszuli
i wyrzucenia szkodników. Próbowałam to zrobić w ustępie, lecz
wartownik zaczął pięścią walić w drzwi, używając przy tym strasznych słów. Nawet na mrozie nie mogłam uwolnić się od wszy.
Usiadłam znów na swojej ławie. Zastanawiałam się, ile może
ważyć dobrze utuczona wesz odzieżowa przed zniesieniem jajek? Na pewno waży pół grama. Wszak jednorazowo znosi
kilkanaście jajeczek, a te jajeczka nie są malutkie.
Dzień przeszedł na ciągłym, bezustannym ruchu. Żołnierze
chodzili, wychodzili, rozmawiali szeptem. Kogoś tam wyprowadzono, wprowadzono. Nastała noc, a więc i cisza nocna.
Może się trochę zdrzemnę.
24 grudnia 1944 roku. Toż to dzień wigilijny! Przypomniałam sobie Wigilię w rodzinnym domu.
Przed południem do „tymczasowego aresztu” weszło piękne złotowłose dziewczę z orlim noskiem, piwnymi oczami.
Była ubrana w granatowy płaszczyk. Dziewczynka miała około
czternastu lat. Zaczęła płakać, łzawym głosem prosiła:
– Pokażcie mi mojego tatusia! Wiem, że jest tu u was. Mama
jest ciężko chora w szpitalu. Pokażcie mi mojego tatę!
Cisza. Żaden ze strażników nie odezwał się ani słowem. Córka prosi nadal:
– Chcę widzieć mojego tatusia. Pokażcie mi tatę choć na
chwilę!
Żołnierze milczeli. Żaden nie dał jej wskazówki, że trzeba
iść do starszyny i prosić o pozwolenie widzenia. To by i tak nic
nie pomogło. Wciąż stała i płakała. Czy jej płacz mógł usłyszeć
będący za grubymi drzwiami jej ojciec, Hieronim Borek? Mnie
na pewno widziała, ale czy mnie poznała? Ojca uwięzili, matka
w szpitalu, ona została z młodszym od siebie braciszkiem. Taki
182
Przeżyłam łagry
był los dzieci w czasie wojny. Płaczu ich nikt nie usłyszy. Dziewczynka długo stała. W izbie panowała śmiertelna cisza. Po
długiej bez słów głuszy wyszła.
25 grudnia 1944 roku. Dzień, jak co dzień. Miałam jeszcze
kaszę jaglaną od Szczasnej, więc po małej grudeczce zjadałam.
Głodu nie czułam. Ruch jak zwykle. Przy mnie znów pojawiła
się nowa kobieta. Nie patrzyłam na to, co się dzieje. Zastanawiałam się: jeżeli dożyję do następnych świat Bożego Narodzenia, gdzie ja je będę spędzać? Co będzie z moim dzieckiem? Co
dzieje się z moim mężem?
Poczułam ostry ból w dolnej części brzucha. Usiadłam tak,
że łokcie oparłam na kolanach, głowę opuściłam w dół i w tej
pozycji było mi cieplej. Nikt nie zwracał uwagi na to, jak siedzę.
Ciągle ktoś wchodził i wychodził. Po raz pierwszy od 17 grudnia zaczęłam marzyć o ciepłym łóżku ze świeżą pościelą, o ciepłej wodzie, o gorącym napoju, herbacie czy mleku, obojętnie
co, aby tylko było gorące. Ból wzmagał się.
W takim wypadku trzeba zachować spokój, nie myśleć
o dolegliwości, myśleć o czymś przyjemnym, radosnym. Zaczęłam sobie przypominać dzieciństwo synka – od dnia jego przyjścia na świat. Jego narodziny wypadły w przedostatnim miesiącu wolnej Polski: urodził się 27 lipca 1939 roku. Na trzeci dzień
po urodzeniu synka przyjechał mój mąż z wojska (z poznańskiego województwa na Polesie). Był opalony jak mleczna czekolada. Czarna czupryna jeszcze bardziej mu się falowała. Pieścił swojego syneczka. Był szczęśliwy. Ja byłam słaba. Chociaż
niczego nie brakowało, odczuwałam lęk. Byłam smutna. Trzy
dni przeszły jak strzała. Nastąpił dzień pożegnania.
– Wiem, co cię gnębi. Niepewna przyszłość. Bądź dzielna.
Musimy sobie dać radę sami. W razie, gdybym zginął, naucz
mojego syna, za co oddałem życie.
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
183
To były ostatnie słowa mojego męża. Ojciec na pożegnanie
ucałował swojego ciepłego syneczka w czółko. Długo przytulał
go do siebie. Takie były trzy dni szczęścia w moim życiu.
Wiem, jaki był los polskiego żołnierza w 1939 roku. Został
ciężko ranny w prawy bok. Wyleczyli go w szpitalu. Wrócił
do swojej rodziny. Jedno było pewne, czego wtedy nie umiałam
sobie wytłumaczyć: nigdy nie pragnęłam jego powrotu na Polesie. To ja powinnam stamtąd z synem wrócić do niego. Tyle
lat przeszło od 1939 roku. Ciężko ten rok przeżył mój ukochany mężczyzna. Ileż on krwi stracił. Żebro miał strzaskane.
Dwóch chłopców z Łyszcz nie wróciło z tej wojny. Jaka była ich
śmierć? Co myślą ich matki? Mówi się o „morzu krwi”. To dał
1939 rok. Mówi się o „kałuży krwi”. Ona była pod każdym naszym żołnierzem. Mówi się o „strudze krwi” (niejeden raz mi
z nosa płynęła). Mówi się o „kropli krwi”. Zjawisko upływu
krwi da się stopniować jak przymiotnik. Łzy też można określać. Mówi się „morze łez”, „krwawe łzy”, „strugi łez” i „złota
łezka”.
Zjawisko upływu krwi, obojętne, z jakiego by to było powodu, jest bardzo przykre. Każdy to chyba odczuwa, że życie
z niego wypływa. Widok płynącej krwi przeraża inne, wrażliwe
na cudzy ból osoby.
Głowa pęka od myśli, od obrazów z mojej przeszłości i fantazji. Myślę i myślę, o czym bądź, aby nie myśleć o rzeczywistości. Zwinęłam się prawie w kłębek. Głowę i plecy nakryłam
kożuszkiem. Jest ciepło, to już dobrze. Ten kożuszek jest dla
mnie tym, czym skorupka dla ślimaka.
Skończył się dzień 25 grudnia. Nastał długi wieczór, który
też nie był spokojny. Ciągły ruch. Strażnicy wchodzili i wychodzili. Przyszedł czas wyjścia do ogrodu. Dobrze, że już było
ciemno. Wstałam ostrożnie. Uważnie stawiałam krok po kro-
184
Przeżyłam łagry
ku. Strażnik był cierpliwy. Jak pijana przeszłam przez drzwi
i skierowałam się do ustępu. Jak to dobrze, że jest ciemno!
Nastał dzień 26 grudnia. Nowe kobiety były poowijane
w chustki na głowach tak, że siedząc, trudno było przyglądnąć
się ich twarzom. Nie odczytam z nich ani wieku, ani pochodzenia. Siedzimy jak mumie opatulone chustami. Ból w brzuchu trochę się uspokoił, jednak nadal tkwiłam pochylona, obie
ręce przytuliłam do brzucha, aby ukoić ból. Od ciepła było mi
lżej.
W dzień znów weszła strażniczka, którą kilka dni temu
widziałam. Rozmawiała ze swoimi towarzyszami o wieńcu
na trumnę kolegi. Skarżyła się, że na nim mało kwiatów. Po
pewnym czasie wnieśli do strażnicy skromny wianuszek, upleciony z gałązek świerkowych. Na nim było tylko kilka sztucznych kwiatuszków z kolorowej bibuły. Miała rację strażniczka,
że kwiatów za mało. Po upływie godziny wieniec wyniesiono,
w strażnicy pozostało tylko dwóch strażników. Usłyszałam
serię z karabinów maszynowych. To była salwa honorowa dla
zmarłego żołnierza NKWD.
Wytrzymałość ludzka ma swoje granice. Poczułam, że dłużej siedzieć nie mogę, bo przykleję się na zawsze do tej twardej
ławy. Wstałam, stoję spokojnie. Strażnik popatrzył na mnie
i nic się nie odezwał. Byłam tak nastawiona, że gdyby mi kazał
z powrotem usiąść, to nie usiadłabym. Gdyby próbował siłą
mnie posadzić, to wtedy uklękłabym przy tej ławce, a siedzieć
dłużej nie chciałam. Stojąc, próbowałam poruszać ramionami,
aby zapoconą bieliznę oderwać od skóry na plecach i pod pachami. Kobiety zaczęły na mnie patrzeć. Nikt się nie śmiał, nikt
mnie nie upominał. Około północy wszedł do strażnicy znany
mi starszyna. Popatrzył na nas, drzemiące na siedząco, na strażników – i wyszedł. Wreszcie wymiana strażników.
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
185
To już 27 grudnia 1944 roku. Wyjście do ogrodu pod strażą
z ostro nabitym karabinem. Znów siedzenie na twardej ławce.
Staram się siedzieć spokojnie i w takiej pozycji, aby całym siedzeniem nie dotykać ławy. Siedzenie „w kuczkach” było dla
mnie najwygodniejsze. W takiej pozycji łatwiej mi było otoczyć brzuch rękoma, aby było mi cieplej. Tak pragnęłam ciepła
i spokoju. Nogi oparte o kant ławy zaczęły mi drętwieć. Musiałam wstać. Postanowiłam znów przeciągać się jak poprzedniego dnia. Pod pozorem gimnastyki nóg starałam się zeskorupiałą bieliznę odciągnąć od ciała. Jeden ze strażników nie wytrzymał i grzecznie powiedział:
– Usiądź na ławce i siedź cicho.
Na placówkę zaczęło przychodzić coraz więcej osób. Zjawił
się starszyna, przeczytał listę więźniów. Dwie kobiety i kilkunastu mężczyzn wyprowadzili. Znów pozostała ze mną tylko
jedna kobieta. Wśród strażników zauważyłam pewne ożywienie. Po południu przyprowadzili mojego znajomego z Łyszcz,
Gabriela Chomicza, który był starym komunistą jeszcze za polskich czasów. Przywitał się ze mną jak ze starą znajomą. Uczyłam jego córkę. Do dziś nie wiem, czy on był aresztowany, czy
z ciekawości chciał zobaczyć, jak w „tymczasowym areszcie”
żyją aresztanci. Usiadł obok mnie i na głos zaczął żartować ze
strażnikami. Mówił głośno, a więc dyscyplina więzienna nie
obowiązywała go. Nastał wieczór. Chomicz czuł się wśród nas
jak u siebie w domu. Zapytałam się go o swojego syna. Odpowiedział mi:
– On na pewno tam, gdzie go zostawiłaś. Jest u babci Zofii.
Później nachylił się do mnie i do ucha powiedział:
– Naczelnik NKWD dopytywał się o ciebie, ale nic złego
o tobie nie mówiłem.
– No to dobrze – cóż mogłam więcej na to odpowiedzieć.
186
Przeżyłam łagry
Nadeszła noc. Chomicz przesiedział z nami na ławce do
rana. Do późnej nocy opowiadał strażnikom sprośne kawały,
które do dziś pamiętam. Nie lubię kawałów, które dotyczą darów bożych. Dla ateistów nie ma żadnej świętości.
28 grudnia 1944 roku. Chomicz przenocował z nami, a raniutko zniknął. A mówił do nas: „Ja też aresztant, jak i wy”. Nie
wiedziałam, w jaki sposób tłumaczyć wizytę Chomicza. Może
nie miał u kogo przenocować i przyjęli go strażnicy do siebie,
a może był celowo przysłany. Może „typek” z wyciągniętą po
zwierzęcemu do przodu głową liczył na to, że Chomiczowi powiem, że mam dość siedzenia, poproszę o wolność i wspaniałomyślnie ofiaruję im swoją współpracę? Nie! Tego nie uczynię.
Cały dzień krzątania jak zwykle. Pod wieczór nowi goście.
Były to młode, wesołe, uśmiechnięte wiejskie dziewczątka. Nie
wyglądały na aresztantki. Przed nocą gdzieś poszły. Przyprowadzono nowego gościa. Był to pijany krasnoarmiejec z kajdankami na rękach. W płaszczu legł na podłodze, zaczął się skarżyć
na przemoc i głośno usprawiedliwiał swój niecny postępek.
– No i upiłem się, no i cóż złego zrobiłem? – wrzeszczy.
– Napiłem się za ojczyznę. Ja piję za zwycięstwo nad faszystami. Niech żyje ojczyzna! Niech żyje zwycięstwo!
Tłukł się po podłodze, opierał się plecami o moje nogi.
Chciało mi się go kopniakiem odsunąć. Około północy przyszedł starszyna, rozkuł go i gdzieś poprowadził. Było trochę
ciszej, lecz strażnicy zachowywali się niespokojnie.
29 grudnia 1944 roku. Dzień nie należał do spokojnych.
Czułam się jak odurzona gazem. Wszak od 17 grudnia nie miałam spokojnego snu. Drzemałam siedząc, lecz wszystko słyszałam, co się wokół mnie działo. Zaczęli z męskiej celi wyprowadzać mężczyzn. Już mnie nie interesowało to, że mogę wśród
nich rozpoznać znajomych. Kolegi Hieronima Borka nie wy-
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
187
prowadzono. Cały dzień – bieganina. Ktoś wchodził i wychodził. Strażnicy między sobą coś szeptali. Dojadałam resztki kaszy jaglanej, którą przyniosła mi Mania Szczasna. Przez zakratowane okno zauważyłam, że świeży śnieżek pokrył ziemię.
Zastanawiałam się, w jaki sposób można opisać widok
krwi? A więc jest kropla krwi. Ale jest jeszcze coś mniejszego,
na przykład po ukłuciu palca igłą. To nie kropla o trzech wymiarach. To „kropka krwi”. Dalej będzie „struga krwi”. Może
też być „fontanna krwi” płynąca wprost z postrzelonego serca
żołnierza czy jego konia. Taka fontanna jasnoczerwonej krwi
biłaby bardzo wysoko. Później fontanna stawałaby się coraz
niższa, niższa, aż zamieniłaby się w dużą „strugę krwi”. Czy ten
mocny żołnierz, czy też koń odczuwałby ból aż do upływu
ostatniej kropli? Co będzie dalej? Następnie będzie „kałuża
krwi”. Tak, „kałuża krwi”! Brr... Czuję jak płynie ze mnie powoli ciepła „struga krwi”, ale zatrzymać jej nie można. Siedzę cichutko, spokojnie, aby nie spłoszyć nawet ptaszka za zakratowanym oknem. Na mnie nikt nie patrzy. Mam teraz szczęście.
Nikt się o mnie nie opiera, nikt mnie nie szturcha. To dobrze.
Zastanawiam się dalej nad „kałużą krwi”. Co jest od niej
większe? Oczywiście „morze krwi”. Wiele razy słyszałam to
określenie w ostatnich dniach. „Kałuża krwi” jest koloru ciemnobrunatnego. To już nie czerwony kolor. Kolor krwi na bieliźnie zmienia się z każdą minutą. Cóż jeszcze o krwi można powiedzieć? Zapach zepsutej krwi jest bardzo przykry. Krew
niezmyta może być wylęgarnią niebezpiecznych mikrobów.
Słyszałam od pielęgniarki, że zarazki cholery lęgną się w zepsutej krwi i w nieuprzątniętych ciałach zwierząt i ludzi. Czy ja
będę siedliskiem bakterii cholery?
Jednak nie mogłam cały dzień siedzieć w mojej ulubionej
pozycji, tzn. głową blisko kolan. Trzeba było wstać, wyprosto-
188
Przeżyłam łagry
wać się. Jeden ze strażników zauważył, że często wstaję i gdy
tylko podniosłam się, zaraz zaczął mnie obserwować. Inni na
mnie nie zwracali uwagi. Nie mógł mi tego zabronić. Do okna
nie wolno było podchodzić. Znów próbowałam „lekkiej gimnastyki”. Nazywam to „lekką gimnastyką”, bo chodziło mi tylko
o wyprostowanie rąk i nóg. Dobrze mi robiło poruszanie ramionami i łopatkami.
Jedna z kobiet siedząca obok mnie zaczęła się drwiąco uśmiechać. Głupia kobieta! Ona siedzi trzeci dzień, a ja – dwunasty.
Nie siedziała długo, na drugi dzień zabrali ją. Nadal pozostałam
na swoim miejscu.
30 grudnia 1944 roku. Dzień, jak co dzień. Ruch. Przyprowadzają ludzi i odprowadzają. Pod wieczór znów przyszły dwie
młode wiejskie dziewczyny. Usiadły, coś szepczą, śmieją się;
strażnicy uśmiechają się do nich, mrugają. Poznałam, że to nie
aresztantki. Za bardzo wesołe. To młode „poszukiwaczki przygód”. Byłam pewna, że na noc ich zabiorą, jak te, które tu były
przed paroma dniami. Nie stało się tak! Pozostały na noc. Była
to dla strażników wesoła noc. Było ich czterech, a tych dziewcząt tylko dwie. Położyli się na podłodze i baraszkowali. Kobiety siedzące przy mnie zasnęły. Ja nie mogłam spać. Musiałam,
chcąc nie chcąc, wysłuchiwać miłosnych szeptów i chichotów.
Zapamiętałam zdanie jednej z dziewcząt: „Wstyd – nie dym,
oczu nie wygryzie.” Dobrze jej z tym, że zatraciła wstyd. Doczekałam rana. Dziewcząt już nie było. Czekałam na przyjście
starszyny.
31 grudnia 1944 roku. Pojawił się starszyna. Zwróciłam się
do niego stanowczo:
– Towarzyszu starszy, aresztowana siedzę w więzieniu, ale
noc powinnam mieć spokojną. Dlaczego tu na noc przychodzą
prostytutki?
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
189
– A skąd ty wiesz, że one prostytutki? – huknął na mnie.
– To nie twoja sprawa! Ty, powinnaś milczeć! Powiedziałem ci:
milczeć. Jeśli ci tu źle, znajdę dla ciebie inne miejsce. Zrozumiałaś?
Nie przestraszyłam się jego wrzasków. Nigdy nad tym się
nie zastanawiałam, ale wierzyłam w to, że jeśli istnieje międzynarodowa ustawa ochrony jeńców, to musi być też jakaś
ustawa chroniąca więźniów. Przecież nic złego nie zrobiłam,
jeżeli skarżyłam się na rozwiązłość strażników. Wiedziałam
chociażby z literatury, że więźniowie w nocy powinni spać.
Trudno mi było pogodzić się z myślą, że nie jestem człowiekiem, lecz rzeczą. Można przy mnie mówić potwornosci, robić, co się komu podoba, a ja mam tylko milczeć... milczeć…
i milczeć! Ja – nie człowiek, ja – rzecz. Rzecz niepotrzebna,
a kosztowna, ponieważ trzeba utrzymać całą armię NKWD-dzistów, aby tej rzeczy pilnowali. Nikt z mojej rodziny – tej
najbliższej, ani też dalszej – nie siedział w więzieniu. Nie miałam pojęcia o życiu więźniów. Czytałam tylko książki o więzieniach francuskich, o wywożeniu na Sybir Polaków walczących o wolność. Wiem, że ci ludzie na piechotę szli przez
ogromne przestrzenie rosyjskie. Często wypadało im pokonywać drogę w czasie ciężkich mrozów przez głęboki śnieg. Tam
spędzali życie przy katorżniczej pracy w kopalniach. Były
opisywane trudne warunki klimatyczne i surowe prawa. Nigdy w literaturze nie spotkałam opisu obchodzenia się strażników z więźniami.
Dobrze zrobiłam czy źle, że protestowałam przeciw temu,
co było w nocy? To nie był donos na strażników. To moja samoobrona. Nie chcę na to patrzeć. Chyba mam do tego prawo!
A te kobiety, które przy mnie siedziały, może tylko udawały, że
śpią. Chociaż mnie starszyna zbeształ i nastraszył, nie żałuję, że
190
Przeżyłam łagry
sprzeciwiałam się. Pewna byłam jednego: dyżurni strażnicy nie
ponieśli za to żadnej odpowiedzialności.
Kończy się dzień. Czy moje dziecko wie coś o mnie? Czy
moja gospodyni wie coś o mnie? Jak się czuje beze mnie synek?
Czy płacze? Czy tęskni? Pierwszy raz zdarzyło się mojemu
synkowi, że stracił matkę i to na długi czas. A może na zawsze?
Cóż ja mogę wiedzieć, co się ze mną stanie? Byłam zawsze
ostrożna, rozważna, jeśli oddalałam się od dziecka, to tylko
wtedy, gdy byłam przekonana, że nie ma niebezpieczeństwa.
Wiedziałam, i to było pewne, że wiele osób, które starały się
przez zieloną granicę dostać za Bug do swoich, do Polski nie
dojechało i z powrotem też nie wróciło. To jest pewne. Tak
zniknęła cała rodzina Hreczańskich, młode małżeństwo z kilkudniowa córeczką. Tak zginęła żona Alfreda Wawrzyniaka,
która też z małym dzieckiem chciała dojechać do Kielc. Starszej jej siostrze Mizerskiej udało się, młodszej – nie. Co się
z nimi stało?
W mojej głowie kłębowisko czarnych myśli. Jak piorun.
Wrze burza w czaszce. Jestem na pozór rzeczą posadzoną na
twardej ławie jak niegrzeczna dziewczynka, która coś nabroiła.
Moje oczy patrzą na roześmiane twarze dyżurujących żołnierzy, moich „aniołów stróżów”. Nic mnie nie obchodzi, kto koło
mnie siedzi. Każdy, kto znajduje się przy mnie z prawej czy
z lewej strony, po pewnym czasie znika, wywołany przez dyżurnego żołnierza. Chłopcy w mundurach są zadowoleni, uradowani. Jutro Nowy Rok! Ostatnie przygotowania do święta.
Kończy się dzień 31 grudnia. Widzę radość wśród strażników. Weseli, zadowoleni, syci. Dla nas na ławie, to, co zawsze:
spacer ranny. Kto miał coś do przeżuwania, to żuł bez popicia,
chociażby gorącą wodą. Wyjęłam swój woreczek z jaglaną kaszą i trochę jej przeżułam. Nowi nie przychodzili. Zauważyłam
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
191
zastój w pracy. To na pewno z okazji święta Nowego Roku. Jutro 1 stycznia 1945 roku. Co nam da ten nadchodzący nowy
rok? Co on da mnie i mojemu dziecku? Będzie mnie sądził
trybunał wojenny. O tym powiedział mi pracownik NKWD,
który pozbawił mnie wolności.
– Sąd wyda surowy wyrok!
– Jaki to będzie wyrok?
– Siedem skór zedrą z ciebie.
Zapamiętałam te słowa. I nie zastanawiałam się nad tym. Te
słowa brzęczą mi nad uchem jak dokuczliwa mucha.
Przychodziły umundurowane dziewczęta. Młode, wesołe,
uperfumowane. Każda lekceważąco spoglądała na naszą ławę.
Żołnierze uśmiechnięci, weseli. Będą mieć noworoczną zabawę! Patrząc na ich zadowolone twarze zastanawiałam się, czy
tylko ich życie miało sens, że mają prawo do radości i szczęścia?
Czy tylko dlatego mają prawo do radości, że noszą mundury
Armii Czerwonej? Gdybym nie siedziała tutaj na tej twardej
ławie dzień i noc od dnia 17 grudnia, a była w Łyszczach z moim
synem, też nie miałabym okazji do radości i szczęścia, bo moje
dziecko bose i nie mam, co do garnka włożyć.
Nowy Rok, 1 stycznia 1945. Dzień zaczął się ospale i w ciszy. Strażnicy wykonywali swoje obowiązki służbowe. Nie
przyprowadzali nowych więźniów i nie odprowadzali starych.
Głusza. Ale tym bardziej odczuwam swoje dolegliwości. Bielizna zamieniona w pancerz. Wszystko piecze. Żeby tak można
było wszystko z siebie zrzucić i wykąpać się, bodaj w lodowatej
wodzie! Nieważne, co by się później stało. Sumienny pracownik NKWD umiał zemścić się nad swoją niepokorną ofiarą.
Bez sądu wydał na mnie wyrok. Czekał, aż sprzykrzy mi się
długie siedzenie na twardej ławie dzień i noc, że pokornie poproszę o uwolnienie mnie za cenę współpracy z nimi. Czy ko-
192
Przeżyłam łagry
bieta też by skazała drugą kobietę na takie męki? Mówią, że
kobiety są okrutniejsze od mężczyzn. Nie męczył mnie głód.
Trochę kaszy jeszcze miałam. Pić mi się nie chciało. Zimna
nieprzegotowana woda była zawsze. Męczyła mnie siedząca
pozycja, dzień i noc na twardej ławie, brak możności umycia
się w ciepłej wodzie i dokuczała mi stała obecność mężczyzn
– dyżurujących żołnierzy.
– Tu nie letnisko – powiedział jeden. – Tu masz się męczyć,
siedząc dzień i noc.
Ale jak długo, tego mi nikt nie powiedział. Nienawiść straszna za to, że nie chciałam podpisać aktu oskarżenia na ojca sołtysa z Botowa. Jeśli jestem przestępcą, jak mogli ode mnie żądać współpracy? Gdzie jest prawda?
2 stycznia 1945 roku. Żołnierze jeszcze spali, ale coś się zaczynało dziać. Często przychodził starszyna. Coś szeptali.
Znów siadam na krajuszku ławy i od czasu do czasu wstaję.
Myśli mkną jedna za drugą. Pobojowisko. Martwy koń z rozprutym brzuchem, szeroko otwartymi oczyma, wyszczerzonymi zębami. Wstrętny zapach krwi. Żal mi było konia. I wszystkich koni, które ginęły na wojnie.
Wy, siłacze tego świata, potraficie ograniczyć ruchy drugiego człowieka do minimum. Odebrać mu wszystko, co ma, pozbawić go rodziny! Dlaczego nie potraficie ograniczyć myśli
swoich ofiar? Nie macie na to sposobu? Podobno w domach
wariatów mają na to metodę. Poddałabym się takiemu zabiegowi. Może i lepiej urodzić się zwierzęciem aniżeli człowiekiem? Czy ten rok 1945 przyniesie coś dla ludzkości? Nie głód
mnie męczy, nie brak ruchu, lecz zapach zepsutej krwi, niemytego ciała, zabrudzonej bielizny, to mi sprawia straszną mękę...
Czy siedzące obok mnie kobiety też to czują? Nie mogę ich
nawet o to zapytać.
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
193
Coś zaczyna się dziać. Ruch na zewnątrz. Wpychają do sali…
żołnierza w długim, szarym szynelu, ciepłej czapce uszatce. Toż
to mundur żołnierza radzieckiego!!! A on tu za co wpadł? Posadzili go na wolnym miejscu koło mnie. Przyglądam mu się
dokładnie. Jest młody, przystojny, bardzo wysoki, pięknie zbudowany. Nie był zastraszony, jak każdy z nas. Usiadł dumnie
i impertynencko patrzył na strażników. Pomyślałam o jego
poprzedniku, pijaczynie, który w kajdankach walał się po podłodze. Ten miał kajdanki, ale nie był pijany. Nie usprawiedliwiał się jak tamten.
Przy stole siedziało tylko dwóch strażników. Ci, którzy go
wepchnęli tutaj, odeszli. Cały czas rozszerzonymi oczami patrzyłam na niego. Była też jakaś kobieta, ale nie obchodziło ją
to, co się działo. Ten aresztant zauważył, że ja się nim interesuję i zaczął szeptem ze mną rozmawiać w języku miejscowym,
poleskim, nie rosyjskim:
– Za co cię posadzili?
– Nie wiem.
– Skąd jesteś?
– Ja miejscowa, ze wsi. A ty skąd?
– Ja z Brodów.
Wiele razy, jeżdżąc na Polesie ze Lwowa, jechałam przez
Brody do Pińska. Jak ten człowiek z Brodów mógł się znaleźć
w Armii Czerwonej? Wszak na nim był mundur krasnoarmiejca? Wtedy nie mogłam się tego domyślić.
Wkrótce zjawił się starszyna. Usiadł. Zaczęło się przesłuchanie.
– Gdzie jest twoja czerwona gwiazdka?
– Gdzieś zgubiłem.
– A powiedz, jak to my znaleźliśmy cię w lesie.
Cisza.
194
Przeżyłam łagry
– Nie powiesz? My ci pomożemy!
Aresztant dalej milczy.
– My zdejmiemy z ciebie ten mundur, który ci dała ojczyzna. Zdejmiemy i buty!
Starszyna wstał i kolbą karabinu z całej siły uderzył w klatkę
piersiową aresztanta.
– Ty nam wszystko powiesz! – i jeszcze jedno silne pchnięcie kolbą karabinu w pierś nieszczęśnika.
Siedząc koło ofiary nie słyszałam trzasku złamania kości.
Silny chłop, wytrzymał te uderzenia. Nie stracił nawet przytomności. Nie prosił, aby go przestali bić. Następnie słyszałam
pogróżki pod adresem aresztowanego. Wkrótce starszyna odszedł. Strażnicy nadal siedzieli przy stole. Nastąpiła przykra
cisza. Żal mi było tego człowieka.
W mojej głowie zaczęła kiełkować nowa myśl. Powoli domyślałam się, dlaczego mnie prowadzili nieprostą drogą, a przez
Józefin, a później przez głęboki las i pola pod borem. Oni tam
jeszcze kogoś szukali. Poszukiwali dezerterów.
Cisza trwała niedługo. Zjawili się żołnierze z karabinami
i wyprowadzili nieszczęśnika skutego w kajdanki. Nie dali go
za żelazne drzwi, gdzie męczył się mój kolega Hieronim
z Czudca. To był inny gatunek „przestępstwa”. Po jego odejściu,
a właściwie wyprowadzeniu zauważyłam, że scena z dezerterem na strażnikach wywołała głęboki wstrząs. Wszak to był ich
rodak! Nie wiem, czy dezerterom grozi kara śmierci.
3 stycznia 1945 roku. W nocy drzemałam. Przed moimi
oczyma nadal stoi piękna dumna postać Ukraińca z Brodów,
scena bicia go. W ustach czuję niesmak. Kiedy myłam ostatnio
zęby i kiedy jadłam coś gorącego? W ostatnim dniu mojej wolności, to jest 17 grudnia 1944 roku. Kto doi moją krowę?
Na pewno Paulina. Słodko mi się robi na sercu, gdy pomyślę,
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
195
że Rysio codziennie pije gorące mleko, je chleb, może nawet
posmarowany masłem czy twarożkiem. Ta słodka myśl ściąga
następną gorzką: jak Niemcy postępowali z moim Tadkiem,
gdy go dostali w swoje łapy?
Przypomniało mi się ostatnie widzenie z Melą i jej słowa:
„Uciekaj, bo cię zabiją”. Jak ja miałam uciekać? Czy z tą walizką
nie swoich pieniędzy, a dziecko zostawić w Pohoście Zahorodzkim? I za co mnie mają zabijać? Uciekać, tak jak ona mi
radziła, uważałam za szaleństwo. Przypomniały mi się inne
pogróżki prześladowcy ze zwierzęco osadzoną głową na tułowiu. Powiedział mi: „Siedem skór zedrą z ciebie”. I jeszcze mi
się przypomniało zabawne powiedzonko jednego ze strażników: „To na razie są kwiatki, a owoc będzie później”. A więc to
dopiero początek.
4 stycznia 1945 roku. W tym dniu przybyło dwóch mężczyzn, miejscowych chłopów. Po przeprowadzeniu wstępnych
formalności wyprowadzono ich za okute żelazem drzwi.
Za każdym razem, gdy się te drzwi otwierały, z tej ciemnej izby
uderzał w nosy ogromny smród.
Mój prześladowca to nie był zwykły urzędnik wypełniający
sumiennie swoje obowiązki. To był mściciel za mój upór. Raz
się potknęłam, zrobiłam straszną krzywdę człowiekowi, ojcu
dwojga dzieci. To się stało raz, z powodu nieznajomości prawa
radzieckiego. Nieopatrznie wypowiedziane jedno zdanie stało
się przyczyną czyjejś katastrofy. Drugi raz to się nie powtórzy.
Tego nie można nazwać wyrzutami sumienia. Ja tego nie chciałam, aby po moim zeznaniu został aresztowany mąż i ojciec
dwóch córeczek. Stało się!
5 stycznia 1945 roku. Nadal nie dawali nam nic do jedzenia.
Żywiliśmy się tym, co wzięliśmy z domu. Do picia była tylko
zimna, nieprzegotowana woda. Nikt jej nie pił. Myśli biegły
196
Przeżyłam łagry
dalej. Byłam przekonana, że nie spełni się przepowiednia mojego prześladowcy: „siedem skór zdejmą z ciebie”. Nie wypełni
się przepowiednia Meli, mojej najserdeczniejszej przyjaciółki,
która przy każdym naszym spotkaniu mówiła: „Uciekaj, bo cię
zabiją”. Czasem dostawałam jakiegoś „olśnienia”. To wielkie
„coś” żyło we mnie i utwierdzało w przekonaniu, że nie zginę.
Zawsze wierzyłam w Boga i Jego sprawiedliwość. W tych ciężkich chwilach, na twardej ławie, dzień i noc w pozycji siedzącej, nie mogłam się modlić. Nawet nie myślałam o Bogu.
Myśli najczęściej zatrzymywały się na moim kochanym
dzieciństwie. Przypomniałam sobie moją pierwszą fotografię
z mamą. Miałam wtedy ze cztery latka. Pamiętam tę piękną
białą sukieneczkę i złote serduszko na złotym łańcuszku
na piersi, a w rączce – prawdziwa pomarańcza! Mama w długiej ciemnozielonej sukni i pięć sznurów prawdziwych korali
na szyi. W czasie I wojny światowej byłam dzieckiem. Ojciec
już chorował, nie mógł pracować w warsztacie. Główną „sprężyną” w domu była mama. Mieszkały z nami: babcia, mama
mojej mamy i moja starsza siostra Stasia. Oto cała rodzina!
Najstarsze dziecko miało w dniu wybuchu wojny zaledwie
14 lat! Pamiętam łzy matki, gdy nadszedł od któregoś z braci
list z frontu. Oto moje gorzkie wspomnienia z przeszłości.
Kobieta siedząca obok mnie zaczyna się poruszać. Ją też
na pewno gnębią wspomnienia i troska o swoje dzieci. Obie
towarzyszące mi kobiety są niemłode. Nie chciało mi się z nimi
zamienić ani jednego słowa.
6 stycznia 1945 roku. Dzień zaczął się niespokojnie. Zaraz
po naszym spacerze do ogrodu strażnicy biegali, coś załatwiali,
szeptali. Na dworze jeszcze ciemno. Nagle zjawił się starszyna
z dokumentami w rękach. Przeczytał nazwiska moich dwóch
sąsiadek i moje. Krótko powiedział:
I. Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie
197
– Wychodźcie z rzeczami na dwór.
Zapięłam kożuszek, chuściną obwiązałam głowę, zawiązałam wokół szyi, wzięłam prawie pustą teczkę do ręki i wyszłam
na dwór.
Na ulicy już robiło się jasno. Zobaczyłam kilkunastu strażników z karabinami gotowymi do strzału, stali półkolem wokół
wyjściowych drzwi. Znajdowała się też furmanka zaprzężona
w dwa konie. Kazali nam stanąć na końcu półkola. Ja w środku,
dwie kobiety, również więźniarki, obok mnie. Następnie zaczęli
wyprowadzać mężczyzn. Ustawiali ich czwórkami, ale tak dobierali, aby młodzi stali na przedzie kolumny, a starsi z tyłu,
przed nami. Wśród mężczyzn rozpoznałam wysoką postać
mojego kolegi, Hieronima Borka. Był w czarnym długim płaszczu z futrzanym kołnierzem, w ciepłej czapie i utykał na nogę.
Dlatego nigdy nie widziałam go wśród mężczyzn wyprowadzanych do ogrodu. I o dziwo! Hieronima Borka posadzili na wóz.
Usiadło tam ze trzech strażników plecami do przodu, twarzami
do tyłu, z karabinami, których lufy były wyciągnięte w naszym
kierunku. Na znak starszyny kolumna ruszyła. Pierwsza jechała
furmanka ze strażnikami, którzy mieli na oku całą kolumnę,
a z każdego boku kolumny szło po dwóch strażników – ci mieli
tylko rewolwery. Z tyłu za nami szło dwóch strażników z karabinami. Nikt nie uciekłby z tej kolumny.
Spis treści
WPROWADZENIE dr Hubert Chudzio......................................... 5
Część I
Młodość i praca w wolnej Polsce.................................................... 19
Wojna i praca w białoruskiej szkole radzieckiej .......................... 55
Wojna niemiecko-bolszewicka 1941–1944 i moja choroba........ 95
Część II
Rozstanie z dzieckiem. Areszt w Łohiszynie.............................. 169
Śledztwo w piwnicach NKWD..................................................... 199
Rozprawa sądowa i więzienie na ulicy Brzeskiej w Pińsku....... 247
Transport i obóz pracy w Mińsku................................................ 279
Obóz pracy w Ugliczu nad Wołgą................................................ 305
Wyjazd do Polski............................................................................ 365
EPILOG .......................................................................................... 385

Podobne dokumenty