Przez zieloną granicę - Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo

Transkrypt

Przez zieloną granicę - Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo
Wanda Ganczarska
Przez zieloną granicę
Motto:
Miałem słoneczny gościniec
i duży, jasny dom...
Smutno jest sercu mojemu,
smutno jest moim snom.
(J. Tuwim)
Chwilami myślę, że mam zamiast serca
zepsuty zegar, który, choć czas płynie,
na jakiej jednej, za mocno wykutej
umilkł godzinie...
(Beata Obertyńska)
Prolog, czyli „Moje przedwojenne dzieciństwo”
Urodzona w roku 1930 miałam cudowne, promienne dzieciństwo w gronie licznej, kochającej się
rodziny. Dziadkowie, zarówno rodzice mamy, jak i ojca, mieszkali w pobliżu. Związani od lat z pracą
w kopalniach węgla mieszkaliśmy wszyscy blisko – dziadkowie przy kopalni „Paryż” Będzin, my przy
kopalni „Flora” między Dąbrową Górniczą, a Gołonogiem. Odległości były nieduże, zwłaszcza że od
pobliskiego „Redenu” biegła już linia tramwajowa aż do... Sosnowca, który znałam tylko z opowiadań
dorosłych.
Ojciec był telefonistą, a potem urzędnikiem ekspedycji kopalni, ale całą resztę swego życia dzielił
między ukochaną rodzinę a bardzo kochane harcerstwo. Był instruktorem Zagłębiowskiej Komendy
Chorągwi w Sosnowcu, tamże redagował Dodatek Harcerski „Czuwaj” do Kuriera Zachodniego. Pisał
wiersze,” piosenki, gawędy harcerskie oraz doroczne „Harcerskie Szopki Zagłębiowskie”.
W Gołonogu od młodości prowadził ukochaną 39 Żagłębiowską Drużynę jako uwielbiany przez
harcerzy „Komendant” – „Witeź”.
W czasie wakacji organizował wspaniałe obozy w górach za uzbierane przez KPH grosze, stwarzając
najuboższym chłopcom szansę wypoczynku na świeżym powietrzu. My z mamą jeździłyśmy też z nimi
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Wanda Ganczarska, Przez zieloną granicę
2
na letniska do tak pięknych wsi, jak: Przyborów, Sopotnia Wielka, Łopuszna (ta w pamiętnym roku
powodzi 1934!). Do lutego 1939 roku byłam jedynaczką. Tatuś pogodził się z moim istnieniem zamiast
upragnionego syna chyba dopiero wtedy, kiedy zaczęłam wraz z nim dzielnie wędrować po górach. Od
spływu Dunajcem w 1934 roku pamiętam wiele wspólnych wypraw na grzyby i maliny, a potem na
Pilsko, Lipowską, Romankę pod Babią Górą. Nieraz szczupłą, długonogą dziewczynkę pod szczyt
wyciągał pies, często też zmęczoną i śpiącą znosili na barana harcerze.
Z wiekiem byłam coraz lepszym „Wędrusem”, a ponieważ mamusia miała słabe serce i niechętnie
się wspinała – zaczęliśmy przed nią spiskować. Ot, po prostu o świcie zostawialiśmy list: „Idziemy...”,
a wracając na obiad przynosiliśmy leśne trofea. Pamiętam, jak na polanach czytaliśmy wspólnie
„Księgę dżungli” – Rudygarda Kiplinga i „Winnetou” Karola Maya. Tatuś lubił się też modlić przy
leśnych krzyżach i kaplicach.
Te wspólne wyprawy i wychowanie metodą harcerską spowodowały, że ojciec zaczął mnie traktować
jak oddanego giermka, ale i partnera. Ja z kolei uwielbiałam go i byłam mu bezgranicznie oddana.
Wiedział o tym.
Tak właśnie zapamiętałam nasze wspólne wejście w najtrudniejszy okres – na „wojenne ścieżki”, to
zdecydowało o mojej przyszłości.
Przed burzą
Było promienne, ciepłe lato 1939 roku. Mały, bo urodzony w lutym braciszek, wprawdzie odebrał mi
prymat jako jedynaczce, ale też sprawiał wiele radości. Rozpieszczaliśmy go we troje przy pomocy
dziadziusiów i cioć. Niepokój mój obudziło dopiero to, że zamiast wywieść nas w ukochane góry wraz
z harcerzami, tatuś ulokował nas w pobliskim Okradzionowie. Było to zagłębiowskie letnisko wśród
lasów, nad Białą Przemszą, w pobliżu Pustyni Błędowskiej. Młodsi harcerze mieli kolonie i biwaki
w okolicy Dąbrowy G., starsi zostali przez swego „Komendanta” wciągnięci do Pogotowia Wojennego
Harcerzy i pozostali na miejscu. Na wieży kościoła w Gołonogu umieszczono punkt obserwacyjny
i przeciwlotniczy.
Przed wyjazdem byłam bardzo dumna, bo tak jak chłopcy dostałam od taty broszurki z rysunkami
umundurowania i oznaczeń samolotów polskich i... niemieckich, które potem „studiowaliśmy”
z kolegami, podśpiewując dziarsko: „Nikt nam nie zrobi nic!”... W szkole nauczono nas posługiwania
się maskami przeciwgazowymi. Pod koniec sierpnia tatuś pożegnał się z nami wyjątkowo czule, zostawiając na wsi, a sam zgłosił się jako ochotnik do wojska w Maczkach.
1 września w promieniach wschodzącego słońca wybrałam się z córką gospodarzy, 14-letnią Jasią K.
do lasu na maślaki. Ów las to niezbyt wysokie sadzonki sosnowe około 1 kilometra od domu. Ciszę lasu
przerwał nagle ostry warkot nisko lecącego samolotu. Wybiegłyśmy na przecinkę, radośnie machając
do pilota i... ręce nam opadły, a nogi pędem poniosły w gąszcz leśny.
Ten samolot miał niemieckie znaki – swastyki!!! Chwilę krążył ponad lasem i domami, niemal
zahaczając o kominy, a parę minut później usłyszałyśmy kilka głośnych wybuchów. Okazało się potem,
że to wróg zrzucił bomby na młyn w pobliskim Sławkowie, dając spokojnym wsiom znać o niecnej
napaści.
Tak właśnie brutalnie i gwałtownie zostało przecięte moje sielskie dzieciństwo, zaczęło się trudne
dorastanie, choć miałam dopiero 9 (i pół) lat. Od tego też dnia zaczęły się troski dzielone z mamusią:
gdzie jest tatuś – czy żyje? Czy nie jest ranny? W jaki sposób możemy wrócić do domu? Z dnia na dzień
mimo niewielkiej odległości zostaliśmy odcięci od całej rodziny, przyjaciół, mieszkania. Największą
troską mamusi stało się: co, u kogo i wreszcie za co zdobyć do jedzenia.
Gospodarze zrobili się skąpi i niechętni, ledwo trochę kaszy i ziemniaków odsprzedali. Dobrze, że
braciszek ssał pierś mamy. Ja jednak dobrze pamiętam pierwszy głód i zapach boczku smażonego przez
gospodarzy, mimo że zawsze byłam niejadkiem. Do tego przez wieś zaczęły ciągnąć kolumny aut,
rowerów i pieszych – uciekinierów ze Śląska. Opowiadano straszne rzeczy o wkraczających Niemcach.
Proszono o wodę i coś do jedzenia dla dzieci.
Przez kilka upalnych dni wraz z koleżanką i kolegą – letnikami z Zagłębia – stałam na zmianę przy
furtce z wiadrem wody i kubkami. Taka była moja pierwsza wojenna służba.
W pierwszym okresie, tj. od 1 do 10 września, słychać było kanonadę od strony zachodu (Maczki,
Olkusz, Ząbkowice), potem odgłosy te się oddalały, dochodziły od wschodu i południa. Na początku
października o bladym świcie ktoś zapukał w okno naszego letniego pokoiku. Dziwne, bo pierwszy
obudził się, skacząc radośnie, półroczny Lulunio. To był tatuś! Jakże jednak zmieniony! Zarośnięty,
wychudły i blady, a skarpety miał przylepione krwią do stóp. Po wstępnych radosnych uściskach
mamusia grzała wodę w wiadrze, starając się odmoczyć i opatrzyć nieszczęsne nogi. Tatuś opowiadał
o „szlaku bojowym” od Maczek aż po Sarny, o tym, jak życie uratował mu przyjaciel Gutek S., odkopując w porę z leja po bombie, o głodzie i biegunce po zielonych pomidorach z pól, o ludziach dobrych
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 1
3
i złych. Wracając nocą z Kresów do Zagłębia, przywędrował do naszego domu na „Florze”, a nie zastawszy nas – zasnął na ogromnej klamce drzwi wejściowych. Tak znalazła go służąca sąsiadów i skierowała
do nas na wieś, tj. dod. 12-14 km! Po paru dniach odpoczynku i narad rodziców wynajętym wozem
wróciliśmy do Dąbrowy. Zarówno rodzina, jak i mieszkanie ocalały, ale... Niemcy zajęli naszą szkołę na
koszary. Miałam zacząć trzecią klasę, a teraz zbierano dzieci z klas od 1-4 razem i tak próbowano czegoś
uczyć. Moi rodzice zareagowali prędko, dając mi lekcje w domu, a przy okazji dwu koleżankom,
matematyki uczyła mnie starsza o 2 lata sąsiadka Wandzia, w zamian za lekcje polskiego i historii
u moich rodziców (notabene po wojnie okazało się, że tatuś z miejsca włączył się w tajne nauczanie pod
kierunkiem profesorów z Dąbrowy Górniczej i Będzina).
Raz w tygodniu chodziłam do tej zastępczej szkoły w gminie, ale wkrótce i ją zamknięto, uznając, że
Polakom wystarczą podstawowe wiadomości i język niemiecki. Życie nasze normowało się, ale już
w grudniu zaczęły się aresztowania i wysiedlenia wśród inteligencji zagłębiowskiej. Mama zaczęła szyć
jakieś worki z kilimów – na pościel i ubrania w razie wywózki, wraz z babciami suszyła chleb i dalej
karmiła brata mego piersią, mimo iż zaczął już wcinać zalewajkę. Tatuś oczyszczał teren z harcerskich
dokumentów i zdjęć, mogących kogoś narazić (wcześniej ukrył sztandar). Pewnej nocy obudził mnie
trzask ognia w piecu kaflowym – to rodzice palili kroniki. Tatuś płakał!
Mama ocaliła część fotografii, które potem przetrwały u rodziny. Opowiedział nam ojciec tej nocy,
że miał propozycję „Organizacji” przerzucenia przez granicę – chyba na Węgry, ale odmówił, bo „co by
chłopcy o tym powiedzieli...”. W zamian zaproponował swego podkomendnego, Nuśka W, który dzięki
temu ocalał.
Moje „wojenne ścieżki”
Przypuszczam, że to ze względu na słabe serce mamusi tatuś mnie właśnie uczynił powierniczką
swoich wojennych zadań a z czasem i pomocnicą. Znałam zarówno teren, jak i jego przyjaciół oraz
młodzież harcerską, a i oni mogli mieć do mnie zaufanie, znając niemal od urodzenia. Już od jesieni
1939 roku tatuś zaczął kursować dawnym szlakiem: Dąbrowa-Będzin-Sosnowiec, znikał z domu na
wolne od pracy noce, coś przed nami ukrywał, wreszcie wciągnął i mnie „do konspiracji”, czyniąc mnie
łączniczką.
Początkowo nie wiedząc, co noszę w książce „Schule und Haus” na dnie tornistra, wykonywałam
polecenia, roznosząc jakieś papiery do określonych domów – głównie nauczycieli i harcerzy. Do dziś
pamiętam nazwiska, a jeśli niezupełnie dokładnie adresy, to... mogę wskazać drogę, którą chodziłam,
jeździłam na rowerze, a zimą na łyżwach. Dalej, w kierunku znajomych na Ksawerze lub Koszelewie,
można było dojechać tramwajem, ale to było zbyt ryzykowne i... kosztowne. Pewnego dnia ktoś mnie
niebacznie spytał: „jaka dziś składka?” i tak dowiedziałam się, że roznosząc gazetkę „Nasze Sprawy”
i komunikaty radiowe, zbierałam też grosze na uwięzionych i ich rodziny. Po interwencji przerażonej
mamusi na jakiś czas przestałam wozić gazetki – zastąpiła mnie mama, wożąc je w wózku braciszka!
Późną jesienią, 1940 roku tatuś obudził mnie o świecie, wołając przedwojennym zwyczajem na
grzyby. Co dziwne, nie jechaliśmy pociągiem, lecz okrążając stację Gołonóg, wędrowaliśmy wzdłuż
torów kolejowych w stronę Pogorii i Ząbkowic. Po drodze pukaniem w okno wywołaliśmy p. K (znałam
go z kopalni). Szliśmy dalej razem, z tym że prowadził, rozglądając się bacznie, pan K. Mimo pękatych
chlebaków okazało się, że panowie nie mieli nic do jedzenia... Było zimno, mokro, rano był szron, więc
skubiąc podmarznięte jeżyny zostawałam co jakiś czas na nasypie kolejowym, podczas gdy oni
schodzili pod kolejne mostki. Tatuś polecił mi obserwować tor i okolicę, zwłaszcza ludzi. Wracając
stwierdziłam, że torby opustoszały, więc z braku grzybów urwaliśmy trochę traw i gałązek na przeprosiny dla mamy. Pan K. został w lesie.
Wkrótce potem „odkryłam” na bieliźniarce w pokoju kilkanaście małych pomarańczowych pudełek
(rolek), zażenowany tata tłumaczył, że to niespodzianki na Mikołaja. Dowiedziałam się potem, że to
petardy, a po ich zniknięciu w okolicy nastąpiła seria drobnych wykolejeń niemieckich pociągów! Nasz
piec kaflowy pochłonął jeszcze nocą – chyba w 1940 roku inną tajemnicę. Otóż po powrocie z nocnej
zmiany tatuś przybiegł pachnący farbą czy denaturatem, sprawdził nerwowo zaciemnienie w oknach,
rozżarzył ogień w piecu i wrzucił tam dość duże zawiniątko. Coś z ożywieniem, ale szeptem opowiadał
mamusi, razem się śmiali, przewietrzyli pokój przez balkon i poszli spać.
Około 8 rano wpadła podniecona moja przyjaciółka, Fela, opowiadając nam, jaki to wspaniały napis
na murze zewnętrznym kopalni ktoś namalował nocą: „Niech żyje Armia Polska!” To pewno ktoś
z Dąbrowy... domyślała się. Do południa pracownicy kopalni, a nawet „Turyści” z okolic podziwiali ten
napis, zanim Niemcy się zorientowali i kazali zamalować. Farba była jednak olejna i jeszcze długo,
nawet po wojnie, przebijała. (W późniejszych latach mamusia mi opowiedziała, że tatuś martwił się, że
ostatnie wyrazy były mniejsze i trochę zamazane, ale w ostatniej chwili udało mu się skończyć
i przerzucić kopalnianą drabinę przez mur). Byłam dumna!
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Wanda Ganczarska, Przez zieloną granicę
4
W drugiej połowie 1940 roku rodzina nasza przeżyła jeszcze trochę radości. W lipcu odbył się zjazd
rodzinny z okazji przyjazdu cioci Heleny, która jako szarytka pracowała w szpitalu olkuskim, a miała
zostać przeniesiona do Miechowa w Generalnym Gubernatorstwie. Była to ukochana siostra taty, którą
niby żartem zobowiązał do opieki nad nami w razie gdyby... Byli ich rodzice i rodzeństwo, w naszym
ogrodzie robiliśmy zdjęcia wydobytym ze schowka aparatem fotograficznym. W grudniu była jeszcze
Wigilia rodzinna i harcerska oraz próba „szopki”, a potem chrzciny zatwardziałego 2-letniego „poganina” – Jureczka, który zbyt już długo czekał na chrzest w wolnej Polsce.
Po Nowym Roku w Zagłębiu zaczął narastać terror niemiecki i smutek polskich rodzin. W grudniu
i styczniu aresztowano kilku bliskich znajomych i sąsiadów, wywieziono kilka rodzin. Do nas
przychodziły po pomoc zapłakane panie, na przykład żona pana Walentego Z., którą rodzice
wspomagali i pocieszali. Przyjaciela i dowódcę taty, druha Pięcia R. aresztowano w maju 1940 roku. Po
mojego ojca Gestapo przyszło do pracy w nocy z 25/26 lutego, aresztując go oraz dwu pracowników
kopalni „Flora”, pan P. i pana C. Rano zawiadomiono mamusię, która mimo zapalenia płuc pojechała
szukać męża. Trop prowadził do Sosnowca, gdzie chwilowo skoszarowano aresztowanych i tam
przyjęto paczkę z odzieżą ciepłą i jedzeniem. Niestety, za parę dni przewieziono ich do obozu śledczego
w Mysłowicach, skąd po 2 strasznych miesiącach pod koniec kwietnia tatuś znalazł się w Oświęcimiu.
Zmarł 26 lipca 1941 roku. Zarówno z Mysłowic, jak i z Oświęcimia otrzymaliśmy po jednym liście
pisanym własnoręcznie, potem jeszcze dwa – wolno było wysłać z Oświęcimia i otrzymać jeden list
miesięcznie!
O wielkości mojego ojca i jego miłości dla rodziny świadczy przesłany z okrutnego obozu śledczego
w Mysłowicach „gryps” o treści: „Przepraszam was za krzywdę”. A to stamtąd cyniczni oprawcy odesłali
ubranie i jego buty – oficerki z przepalonymi podeszwami...
W liście z Oświęcimia prosi swą siostrę, zakonnicę, aby mnie „zaprosiła”, oraz domaga się, abym
dopisała się do listu mamy własnoręcznie. Obawiał się z pewnością nie tylko o los mój, ale i o znane mi
kontakty.
Tuż po aresztowaniu ojca, zgodnie z jego wskazówkami, wraz z mamą zajęłyśmy się likwidacją
śladów: mamusia niszczyła papiery, ja wraz z sąsiadem panem M. przyniosłam radio ze słuchawkami,
które było ukryte pod brykietami w naszej komórce – sąsiad rozebrał je i porąbał. W nocy z mamusią
wyjęłyśmy schowane na strychu drzewce sztandaru harcerskiego (ten był u dziadków) oraz tablicę
pamiątkową, pełną „gwoździ” z nazwiskami. Po porąbaniu i one zostały spalone. Rano obiegłam znane
mi adresy. W dzień przeszkadzał nam nic nie rozumiejący i poszukujący taty maluch, który płacząc
chodził od okna do balkonu, tłumacząc nam i sobie, że „tatu Nuna juko pikę”, co znaczyło „tatuś do
Jurka jutro przyjdzie”. Była rewizja, ale pobieżna i nieskuteczna, tyle że mamusia zdążyła schować. .. za
biustonosz znalezioną przed chwilą lampę radiową! Kazano nam się wkrótce wyprowadzić i zostawić
firanki, dywaniki i obrazy dla lokatora Niemca. Wieczorem, załadowawszy trochę niezbędnych rzeczy
do dorożki, pojechaliśmy do dziadków – rodziców mamy, którzy już mieszkali we własnym domu
w Dąbrowie. Liczyła mamusia na pomoc swego 29-letniego brata, wujka Janusza – niestety i tu
zastałyśmy rozpacz – wujek tej nocy został aresztowany w kopalni „Paryż”! W całym Zagłębiu aresztowano ponad 200 osób – głównie członków Organizacji Orła Białego. Potem okazało się, że wujek
i tatuś musieli się spotkać już w transporcie do Oświęcimia, gdyż mieli bliskie numery: 15 125 i 15 128,
oraz udało im się dostać do tego samego bloku. Wiemy to jednak z jedynego listu wujka, gdyż
rozstrzelano go pod Ścianą Śmierci już po 2 tygodniach pobytu w obozie – 15 maja 1941 roku. To
musiał być ogromny cios także dla mego ojca, gdyż Janusz był jego wychowankiem harcerskim.
Nigdy już nie wróciliśmy do naszego mieszkania, tylko kuzyn wynajętą z kopalni platformą
przywiózł nasze meble. Dziadziusiowie i ciocie przyjęli nas serdecznie, dając pokój dawniej stołowy
w swym domu, na strychu i w piwnicach upchnęli resztę naszego dobytku. Chodziło wszak o wspólne
przetrwanie – był luty 1941 roku i wiara w powrót naszych uwięzionych wraz z rychłą przegraną
Niemców nie słabła.
Na razie najgorsze było to, że nikt z naszego domu nie pracował, a o uzyskaniu pracy jako „element
politycznie niepewny” nie można było marzyć. Pamiętam, że jeszcze z Mysłowic tatuś przesłał nam
zaległy kwit na 50 kilogramów ziemniaków, a wujenka otrzymała z kopalni trochę węgla. Paliło się nim
w żeleźniaku, stojącym między kuchnią a pokojem. Zima była długa i ostra.
Jedna z ciotek była z zawodu modystką, miała główki – formy do kapeluszy, więc przy pomocy
sióstr zaczęła robić kapelusze i torebki. Mamusia dekorowała te wyroby kokardami, wycinankami itp.
Torby (tzw. tasze) były robione na sztywnym preszpanie, obciągane materiałem, nieraz plecione ze
sznurka. W tym czasie zaczęło się w domu farbowanie na czarno, bo wiele znajomych pań zamawiało
czerń po stracie mężów i ojców w obozach. Piękne nieraz wyroby szły za grosze lub za żywność, ale
i klientki były niebogate. Dziadziuś zawsze hodował króliki, ale teraz zwiększył stadko ze względu na
jedyne dostępne nam mięso i futerka, zwłaszcza dla wnucząt. Wiem, że babcia nawet za swój pyszny
żurek, którym dawniej obdarowywała sąsiadki, teraz dostawała jakieś jajka lub tłuszcze. Kartki
mieliśmy chyba tylko na margarynę i marmoladę. Jedyne pieniądze to emerytura dziadka.
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 1
5
Po pewnym czasie udało się cioci Zosi zdobyć pracę w fabryce w Sosnowcu. Zarobek wprawdzie
niewielki, ale dostawała kartki i obiady, które często przynosiła do domu. Mamusia na wiosnę zaczęła
jeździć wraz ze znajomą do wsi Brzuchowice za Siewierzem na tzw. szmukielek. Był on dość ryzykowny,
ale pozwolił przy zaopatrywaniu sąsiadów zarobić na ser, masło, kaszę dla rodziny. Jarzyny, zwłaszcza
dla dziecka, czyli Jureczka, były w ogrodzie. Wydaje mi się, że wyjazdy mamusi i nasze po nią pełne
niepokoju wyprawy do szosy wiodącej do Będzina trwały około roku (z przerwą).
W tym trudnym okresie dane nam było poznać prawdziwych i odważnych przyjaciół. Z tatusia
rodziny tylko ciocia szarytka utrzymywała z nami bliski kontakt, babcia – mama ojca umarła w czasie
jego pobytu w obozie, brat z pobliskiego miasta nie przyszedł nawet na mszę żałobną. Nie zareagowała
także rodzina ze wsi Chruszczobród, u której mieliśmy się ewentualnie schronić.
Nie narzucaliśmy się, nie chcąc nikogo narażać, ale wiem, że ta przymusowa izolacja i omijanie
naszego domu bolało wszystkich, a szczególnie mamusię. Tym bardziej więc docenialiśmy odruch serca
i... odwagi u dalszych krewnych i znajomych. Tak na przykład, dowiedziawszy się o naszej sytuacji,
moja i brata dawna niania zaczęła przychodzić, przynosząc jakieś rzadko widziane przysmaki. Wujek
Ignaś – owdowiały szwagier taty – przysyłał synów co jakiś czas z bułkami, gdyż pracowali w piekarni
„nur fur Deutsche” (na Mikołaja dostaliśmy nawet ciastka!). Stryjeczny brat mamy przyniósł dla Lula
konia na biegunach po swej córce i zaprosił mnie wraz z nią na wakacje do swej siostry do Siewierza.
To była frajda po 2 latach braku lasu i świeżego powietrza! Zdarzyło się też kilkakrotnie znaleźć na
progu kawałek słoniny, mąkę itp. To byli z pewnością harcerze! Wielu z nich było jednak aresztowanych lub wywiezionych na roboty do Niemiec. Zagłębie było osierocone!
Pragnęłam choć w tych wspomnieniach postawić skromny pomniczek mojej babci Amelii. Zawsze
była kochająca i mądra, ale w tym najgorszym okresie była także najdzielniejsza i dokonywała cudów
gospodarności. Mimo ogromnej rozpaczy po stracie jedynego syna, a potem zięcia (mego ojca),
otrząsnęła się i ujęła ster rządów w rodzinie. Dziadziuś był od niej starszy o 14 lat, miał wówczas około
80 lat, i po śmierci syna załamał się zupełnie. Babcia więc zdobywała i gotowała jedzenie dla 7 osób,
uprawiała ogródek, robiła na drutach, a nawet sezonowo sztuczne kwiaty na groby, fabrykowała mydło.
Słynne były jej „marcepany” z ziemniaków, pierniki z marchwi i marmolady i najrozmaitsze odmiany...
zalewajki i prażuchów – wojenne przysmaki! Poza tym znajdowała czas na wysłuchanie ludzi i życzliwe
rady dla wszystkich. Była prawdziwą damą, bo nie tylko przestrzegała form savoir-vivre'u, ale nawet
najuboższe pożywienie podawała zawsze na świeżym obrusie i ładnej zastawie. Sama jadła ostatnia, jak
śmiał się dziadziuś „skóreczki-delicje!”
Babcia, Żydzi i „klejnoty rodowe”
Z babcią kojarzy mi się też sprawa wyzbywania się „klejnotów rodowych”, ale tu muszę wspomnieć
naszych nieszczęsnych sąsiadów – Żydów. Przed wojną stanowili oni znaczną część mieszkańców
Zagłębia Dąbrowskiego, szczególnie Będzin, gdzie w ich posiadaniu było około 90% sklepów.
Dziadkowie byli klientami „magazynu”, którego właściciele obdarowywali nas na Wielkanoc pyszną
macą (potem krótko ukrywali się u dziadków, ale to już po moim wyjeździe). W szkole miałam kilka
koleżanek Żydówek, w okolicy „Flory” mieszkała raczej żydowska biedota i drobni rzemieślnicy. Blisko
domu dziadków między Dąbrową a Będzinem była cegielnia Fischlów, z których seniorką babcia bliżej
się znała przed wojną – miały dzieci i wnuki w tym samym wieku, obie kochały kwiaty i książki. Pamiętam, jak w okresie tworzenia getta pani Fischlowa prosiła babcię o przyjęcie cenniejszych rzeczy na
przechowanie, ale babcia, bojąc się rewizji i utraty cudzej własności, skierowała ją do sąsiadki pani M.
Do dziś mam przed oczami obraz siwiutkiej „babci Fischlowej”, wędrującej po okolicy z narastającym
w oczach obłędem. Nie wiem, gdzie i kiedy zginęli, ale nigdy nie wrócili.
W 1941 roku zaczęłam wraz z babcią odwiedzać jej dentystę (technika) – Żyda mieszkającego na
Koszelewie II, koło remizy (dom ten stoi do dziś).
Babcia wynosiła do niego co jakiś czas ocalałe, ukryte za cegłą w pralni „klejnoty rodowe”. A że ród
nie był zbyt bogaty, to do spieniężenia były, jak pamiętam: dziadka zegarek, babci, mamy i cioć
pierścionki, jakieś broszki. Najpiękniejsze były jednak kolczyki z turkusikami przeznaczone dla mnie
i te jednak zimą 1942 roku trzeba było oddać. Dołożyłam do tego złote pióro od wujka Janusza i dlatego
chyba pamiętam do dziś, że uzyskaliśmy za te rzeczy od „pana Żyda”.. . worek ziemniaków i 2 bochenki
chleba!!! Ciągnąc te ziemniaki na sankach wraz z 12-letnim kuzynem w zadymce śnieżnej wieczorem,
wpadliśmy w zaspę na szybiku i zgrabiałymi rękami zbieraliśmy rozsypane „grule”. Ale za to jak potem
smakowała z nich zalewajka i „pączki” z nich pieczone w popielniku! „O zalewajko! Ty zup królowo, kto
cię nie jada, nie chowa się zdrowo. Jakaś ty miła, jakaś ty wonna! A gdyby tak z kiełbasą... O nadziejo
płonna!...” Autor tego poematu wojennego zasłużył na Nobla... kartoflanego.
Już od jesieni 1942 roku zaczęli Niemcy wywozić dzieci i młodzież ze szkół na kopanie ziemniaków
i inne prace polowe do bauerów w Rzeszy. Zajeżdżały ciężarówki na zaplecze szkół, ustawiano według
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Wanda Ganczarska, Przez zieloną granicę
6
wzrostu i co starsze lub wyglądające na silne i zdrowe, zwłaszcza dziewczęta zabierano. Wtedy właśnie
rodzina podjęła decyzję o konieczności wysłania mnie do Niechowa. Przy pomocy „Organizacji” ciocia
szarytka zdobyła przewodnika, który miał mnie odebrać i przez zieloną granicę przeprowadzić do
Generalnego Gubernatorstwa. Nastąpiło to 12 lutego 1942 roku i jest to dla mnie niezatarte wspomnienie.
...Wczesny ranek, ciemno – tuż po godzinie policyjnej. Idę szybko z mamusią około 2 kilometry do
stacji w Dąbrowie Górniczej. Słyszymy śpiew „hajli-hajlo” i mocny rytm wybijany buciorami
„werkszuców”. Mama po odprowadzeniu mnie musi zdążyć do pracy w fabryce, gdzie od niedawna
pracuje.
Na prawie pustym peronie jakiś szaro ubrany pan zamienia z mamusią parę słów i bierze mój bagaż
– chyba tornister szkolny. Nadjeżdża pociąg, krótkie pożegnanie – mama zostaje w mroku i mgle. Obu
nam łzy przesłaniają oczy. W drodze już widzę z pociągu dach domu mojego szczęśliwego dzieciństwa,
kościół na górce gołonoskiej, cmentarz.
Przed Olkuszem pan bierze mój bagaż i wysiadamy. Na dworcu ostra kontrola kobiet z tobołkami
(z boku stoi kojec, do którego wrzucane są kury, gęsi itp.), my przechodzimy bokiem. Wędrujemy
pieszo boczną drogą do wsi Zimnodoły, gdzie nagle wszyscy wędrujący rozpraszają się po chatach
i stodołach. Niestety zniknął także mój „opiekun”. Obcy ludzie zabrali mnie do stodoły, w której
przesiedzieliśmy cały dzień. Wieś jakby zamarła, jeździła tylko na motorach niemiecka straż graniczna.
Tędy bowiem, między Olkuszem a Wolbromiem przebiegała granica (zwana zieloną) między tzw.
Rzeszą, a tzw. Generalnym Gubernatorstwem.
O zmroku na sygnał sołtysa czy innego pośrednika, który zaprosił wartowników na wódkę (i być
może łapówki!) droga przez las zaroiła się od ludzi – było chyba około 200 osób – z plecakami,
walizkami, sankami. I mnie wciągnął ten biegnący potok, a nogi, choć zmarznięte, same ruszyły
galopem. Gdzieś mignął mój „przewodnik”. Po paru minutach słychać było strzały, ale potem mnie
uspokojono, że to tylko na postrach, a szlak kuriersko-szmuklerski funkcjonuje tutaj stale.
Wpadłam do chaty we wsi Braciejówka, zachęcona przez parę z dwojgiem dzieci. Gospodarze dali
nam stare koce i pozwolili spać na podłodze w kuchni. Jak pamiętam, nie udało mi się zasnąć w tę
przełomową noc. Rozmyślałam o smutnym rozstaniu i niepewnej najbliższej przyszłości. Poczułam się
samotna i skazana na samodzielne wzięcie się z życiem wojennym za bary. Doroślałam... Około godz.
4-5 rano odnalazł mnie pan R. mój „opiekun” i z nim już dalej wędrowałam w śniegu i mrozie przez
zasypane pola około 12 kilometrów. Na nogach miałam filcowe bambosze i śniegowce, ale przemoczyłam i odmroziłam stopy. Ostatnie kilometry, po dojściu do drogi podwiózł mnie litościwy furman
saniami. Z Wolbromia koleją do Charsznicy, tu przesiadka na wąskotorówkę, która utartym zwyczajem
wysadziła „trefnych” pasażerów około 2 kilometry przed stacją, znów marsz o zmroku i... nadzieja, że
będzie czekać kochająca ciocia i ulokuje w zaprzyjaźnionym domu.
Wkrótce do domu p. R. przyszła w skrzydlatym kornecie ciocia Helena, uścisnęła mnie serdecznie,
coś tam dała „przewodnikowi” i zabrała mnie, tłumacząc, że do państwa Z., którzy deklarowali pomoc,
iść nie możemy, dzisiaj przenocuję gdzie indziej. Zbliżyłyśmy się do ładnego dużego budynku w stylu
dworku, podniosłam głowę i z przerażeniem przeczytałam napis SIEROCINIEC. Bliska omdlenia
i pełna żalu ledwo hamowałam szloch, ale ciocia z siostrą „Sercanką” wprowadziły mnie do sypialni
i wskazały łóżko. To był mój pierwszy kontakt z taką ilością dzieci śpiących w jednej sali o 20 łóżkach!
Ostatnie wrażenie tego dnia to chłód, czyli brak ciepła w sypialni i w sercu. To uczucie będzie mi
towarzyszyć bezustannie w ciągu paru miesięcy.
Cóż, siostry może i chciały i robiły wiele, ale były surowe, zawsze z marsem na czole, oschłe
i nieprzystępne. Nawet imiona zakonne były jakieś suche i oficjalne, trudne do przyjęcia przez dzieci
np. s. Emmanuela „Mamela” Alodia, Alojza, Kornelia. Tylko ta ostatnia zwana „Karmelą” była młoda
i miła, zawsze uśmiechnięta i coś nucąca – prowadziła bowiem chórek dziecięcy, grając na fisharmonii.
Ponieważ przygotowywano się do dnia św. Józefa, włączyłam się ochoczo, śpiewałam nieźle II głosem
i do dziś pamiętam te pieśni. Razem też śpiewaliśmy patriotyczne kościelne pieśni, np. „Boga Rodzico
Polski Królowo...”
Oprócz sióstr sierocińcem opiekował się także ksiądz dziekan, rezydujący w pokoiku obok kaplicy.
Był bardzo otyły, chyba z powodu choroby, miał nawet trudności z klękaniem przed ołtarzem. On to
pierwszy i jedyny okazał mi serce. Rozmawiał o mojej rodzinie, przeszłości, a raz nawet z palcem na
ustach zaprosił po mszy do swego pokoju, zamknął drzwi na klucz i... zmusił do zjedzenia rogalika
z masłem i wypicia kakao. Dawno niejedzone przysmaki wywołały przypływ apetytu i podratowały
samopoczucie. Odtąd często zachodziłam do księdza, a jego dobroć była prawdziwym balsamem dla
obolałego serca dziecka.
Siostry chciały traktować mnie „ulgowo”, ale ja w imię sierocej solidarności zaczęłam ze wszystkimi
dziećmi uczestniczyć w zajęciach od świtu. 5.30 była pobudka, bo o 6 była msza w kaplicy (siostry
miały drewniane klęczniki, my dzieci – posadzkę). Potem lekkie śniadanie i zbiorowe obieranie
ziemniaków, karpieli itp. „przysmaków”. Tam zawierało się znajomości i przyjaźnie, był śpiew, ale też
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 1
7
płacze i kłótnie. Dzieci były bardzo różne: dawni, a może od urodzenia, wychowankowie, jak Kazika –
ułomna, ale prawa ręka sióstr 15 lat, Gienia 14 1at – lizus i pupilka, dwie miłe siostry Basia i Marysia
M. z Warszawy (też spokrewnione z zakonnicą). Było kilkoro podrzuconych maluchów, być może
żydowskich, którym siostrzyczki bez polotu i z wątpliwym poczuciem humoru nadały nazwiska: Zbysio
Kupka, Franus Okienko, Hania Paciorek itp. Często przybywały nowe, ale dziwnie, jakby w zmowie, nie
mówiły o sobie i rodzinach. Prócz stałego zawiesistego smrodku od kapusty i karpieli za najprzykszejsze doznanie uważam wszy, które mnie także pierwszy raz w życiu „nawiedziły”. Na szczęście po
ostrej, przykrej kuracji octem sabadylowym i wyczesaniu gęstym grzebieniem prędko je zwalczyłam
przy pomocy siostry cioci. Miałam własną bieliznę, a teraz dostałam własną zamykaną szalkę.
Jedyną przyjemnością tego okresu była szkoła, gdzie zaczęłam chodzić do 5 klasy. Pan S. –
wychowawca, tak pięknie czytał wiersze i miał odwagę mówić o Ojczyźnie! Lubiłam się uczyć, miałam
dobre oceny i pomagałam młodszym dzieciom. Pod koniec roku szkolnego nasiliły mi się bóle kolan,
zemściły się długie żarliwe modły na zimnej posadzce – dostałam wysięku w stawie kolanowym!
Bardzo zadowolona ze zmiany, choć cierpiąca, zostałam zaniesiona do szpitala, gdzie jako
nielegalna zostałam umieszczona w schowku-magazynku i tylko późnym wieczorem odwiedzał mnie
lekarz, próbujący mi pomóc. Były zastrzyki, smarowania i okłady, ale wreszcie uzdrowiła mnie siostra
Eugenia, kąpiąc w wywarze z ziół... Ten okres pobytu w szpitalu był dla mnie bardzo miły, choć
jedynym towarzystwem była wpadająca na chwilę ciocia, ksiądz prefekt S. I harcujące nocą myszy. Te
właśnie gryzonie, a może któraś z najmilszych sióstr szarytek, przyniosły mi... zarazek tyfusu
brzusznego! To już była ciężka choroba z bólem, biegunką, bardzo wysoką gorączką aż do utraty
przytomności. Pewnej nocy – przytomniejąc, zobaczyłam pochyloną nade mną ciocię Helenę i księdza
z gromnicami w rękach i płynącymi po twarzach łzami... Przeżyłam w dużej mierze dzięki staraniom
cioci, która siłą wlewała we mnie najpierw leki i masę płynów, potem odżywiała intensywnie. Nawet
przytyłam co nieco, tylko straciłam warkocze – włosy zaczęły wypadać.
Ciocia była szczęśliwa, gdyż w tym czasie udało się sprowadzić moją mamusię z braciszkiem.
Umęczona z kolei upałem i dźwiganiem dziecka i tobołka na zielonej granicy mama znalazła
tymczasowy „dom” na moim łóżku w sierocińcu. Zdrowiejąc, jeszcze przed jej przyjazdem mieszkałam
w schowku, ale jeździłam już z księdzem i siostrami do „chłopców z lasu”, którym pod pozorem
wiatyków dostarczano środki opatrunkowe. Jak opowiadała potem ciocia, raz pod sianem przywieźliśmy rannego partyzanta, któremu musiano amputować nogę, ale przeżył. Cudowny, szlachetny ksiądz
prefekt Ś., uciekinier z Kresów, od czasu do czasu przychodził do mnie pod wieczór odmawiać brewiarz
i rozmawiać. Okienko schowka (zwanego zachowankiem) wychodziło na park i szosę wiodącą od strony
Skalbmierza i Pińczowa, skąd właśnie w lipcu i sierpniu 1942 roku zaczęły ciągnąć kolumny furmanek
pełne kobiet, starców i dzieci żydowskich. Młodsi mężczyźni szli obok. W pewnej chwili zobaczyłam, że
ksiądz kreśli znak krzyża i łzy mu ciekną po policzkach. I ja się rozpłakałam. Wiedzieliśmy już, że jadą
na stracenie w pobliskich lasach...
Z odzyskaną mamusią i dużym już braciszkiem (3 i pół roku!) spotkałam się po raz pierwszy
w parku między szpitalem, a sierocińcem, ponieważ pobyt nasz był jeszcze półlegalny. Wkrótce jednak
mama uzyskała nowe dokumenty, pracę, a wreszcie uzyskaliśmy... DOM!!
Miechów w tych latach stał się oazą i przytuliskiem dla wielu podobnych do nas uciekinierów
wojennych z różnych stron Polski: ze Śląska i Zagłębia, Poznania, Bydgoszczy, Lwowa. Wielu osobom,
często na „lewych papierach” udało się zatrudnić w biurach Starostwa i Związku Gmin (Gemeindeverband). O cudownej atmosferze koleżeńskości, pomocy wzajemnej w tej ostatniej instytucji, gdzie
zaczęła pracować mama – należałoby napisać dużo więcej. Ja tylko wiem, że to dzięki takim
wspaniałym nowym przyjaciołom, jak p. Małgosia ze Śląska, p. B. ze Lwowa (Przemyśla?), inż. M.
i kom. Straży p. G. (później stracony przez Niemców) udało nam się znów uwierzyć w solidarność
Polaków i ułożyć życie. Przy pomocy „Organizacji” opiekującej się nami uzyskaliśmy własny dach nad
głową, jak orzekł mój mały braciszek „pod żydowską stsechą”, czyli po wypędzonych Żydach. Była to
oficyna, jedna z kilku w podwórku domu przy ulicy Pocztowej (dawniej Słowackiego) 3, front zajm0wali folksdojcze. Domek składał się z małej sionki z klepiskiem, kuchenki i dużego pokoju. Był pusty!
Pamiętam pierwszą noc, to czułe objęcia mamy na siennikach, ale już w następnych dniach dobrzy
ludzie zaczęli znosić pościel, garnki, a nawet meble. I tak ze Straży (pan G.) dano nam dużą pryczę
i 2 składane krzesła, przytaszczono jakąś szafę i stół kuchenny. Dostaliśmy czajnik i parę garnków
oraz... bańkę na obiady z Caritasu, bowiem piec kuchenny był rozwalony. Na szczęście życzliwy
i uczynny architekt p. M. zabawił się w zduna tak skutecznie, że za parę dni został zaproszony na
pieczony w naszym piekarniku chleb! Było to bardzo wesołe przyjęcie, bowiem witaliśmy nowego
współlokatora. Był to Witek, mój cioteczny brat, który uciekł z transportu do Oświęcimia i z Zagłębia,
a teraz po zmianie nazwiska musiał się ukrywać przed wywiezieniem na roboty.
Wprawdzie na pryczy zrobiło się ciaśniej, ale Witek siedząc cały dzień w domu (w razie gości na
stryszku) mógł popilnować dziecka i coś upitrasić, bowiem ja zaczęłam naukę na tajnych kompletach.
W tym czasie u mnie rozwinął się szkorbut, dentystka nie mogła plombować rozchwianych zębów,
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Wanda Ganczarska, Przez zieloną granicę
8
dostałam jakieś smarowidło z jodem i zastrzyki, niemniej do końca wojny straciłam kilka zębów – to
było dla mnie bardzo przykre!
Naszą sielankę rodzinną przerwała nagle inwazja rozmnożonych w podwórku szczurów. Zdarzało
się nieraz, że do miski wystawionej dla kota zbiegało się ich całe stado, 10-12 sztuk, i to w biały dzień,
a w domku zaczęły wygryzać dziury w podłodze. Za radą znajomych stosowaliśmy różne sposoby:
zalepianie dziur cementem ze szkłem, sypanie otrąb na beczkę z wodą, stawianie ogromnych
pożyczonych łapek – złowił się jeden, reszta buszowała dalej. Wreszcie po nocnym polowaniu, kiedy to
bohaterski kuzyn w bieliźnie gonił rozjuszonego, może podtrutego, szczura i zabił go... nad futryną,
poddaliśmy się. Mamusia zamieniła „nasz” domek na pokój z gankiem na przedmieściu, a do szczurów
przeprowadził się z liczną rodziną pan S. łowca piżmaków, posiadający podobno specjalne sidła. Tępił
je dość skutecznie i odkrył, że gnieździły się w porzuconych gnijących skórkach dawnej garbarni.
Zdołały jednak zarazić jakąś straszną odmianą tyfusu moją rówieśnicę Hanię S. i jej matkę, bo obie
zmarły w mękach w ciągu tygodnia. Pani S. była częściowo sparaliżowana i Hanka wynosiła jej nocniki
do ubikacji w końcu podwórka... Straszna była rozpacz osieroconego męża i ojca – zresztą kolegi mamy
z pracy.
Teraz już we troje, bo kuzyn przeniósł się na wieś, mieszkaliśmy u p. G w pokoju z ganeczkiem około
pół roku, aż do ostrej strzelaniny na bliskiej szosie i straceniu rodziny organisty z sąsiedztwa przez
rozjuszonych Niemców. Schroniliśmy się u kochanej p. Małgosi, która odstąpiła nam swój pokoik na
górce koło gimnazjum, sama przenosząc się „do bliskiego końca wojny” do swej koleżanki. Jako
uciekinierka miała także... pryczę, którą nam zostawiła. Ucieszyłam się, bo mieszkanie było blisko
„tajnej szkoły” i mojej przyjaciółki Danusi, z drugiej strony był szpital i ciocia – opiekunka.
Było lato 1944 roku. Tuż przed wybuchem powstania przyjechała do nas „na urlop” kuzynka,
oczywiście z małą walizeczką i letnimi strojami... Tak została u nas. Po upadku Powstania Warszawskiego Miechowskie przyjęło dużą falę uchodźców i wysiedlonych, z których wielu trafiło do szpitala.
Reszta rodziny – zdrowa czekała na ich wyleczenie, aby razem dostać kwaterę na wsi. Tak do nas trafiła
na prośbę sióstr szarytek około sześćdziesięcioletnia pani Helena z Milanówka, której siostra miała
pozostać w szpitalu około 2 tygodni. Niestety trwało to o wiele dłużej i „pani z Warszawy” dała się nam
mocno we znaki ze swoją „jaśnie pańskością”. Opowiadała ciągle o dobrobycie i salonach, do nas
kierując pretensje i wymagając świadczeń, była wszak eksgospodynią księdza! Wiem, że mamusia
musiała bardzo panować nad sobą, świadcząc jej różne usługi i słuchając grymasów – wszyscy
odetchnęliśmy z ulgą, mogąc wyprawić na wieś uciążliwego gościa.
W tym czasie przez starsze koleżanki harcerki zostałyśmy z Danka Ł. wciągnięte na krótki kurs
sanitarny i udałyśmy się do pomocy w szpitalu przy rannych i chorych. Szpital był przepełniony, wąskie
korytarze wyłożone siennikami z młodymi i mniej chorymi, reszta leżała i niestety umierała w salkach.
Naszym pierwszym zadaniem była zbiórka odzieży i bielizny osobistej. Od mieszkańców Miechowa,
z RGO dostawaliśmy paczki z żywnością. Chodząc po salach i korytarzach, zadawałyśmy automatyczne
pytanie: „Pan(i) z Warszawy?” Moja ciocia, siostra Helena, przydzieliła nam podopiecznych. I tak mnie
– chciała, abym w przyszłości została lekarzem – przydzieliła paskudnie ranionego w udo – kilka dziur
w pupie! – Zbyszka Rz. Dumnie pokazywał podziurawioną kulami legitymację AK, która schowana
w portfelu na piersiach być może ocaliła mu życie. Początkowo byliśmy skrępowani niefortunnie
ulokowanymi sączkami itp., ale potem zaprzyjaźniliśmy się z nim i jego przyjacielem, Arysiem A.,
którym opiekowała się Danusia. Zostawałyśmy chętnie dłużej, słuchając ich opowieści i śpiewając
cicho, ale zgodnie piosenki przedwojenne i te najnowsze... Wkrótce znaleźli się rodzice i siostra (Basia)
Zbyszka, bo Aryś rodzinę stracił! Zabrali podleczonych „rannych” do pozyskanej izby we wsi Bukowska
Wola. Tam przy pomocy kolegów doniosłyśmy trochę garnków i pościeli. Epilog był taki, że po 2, 3
miesiącach nasi chłopcy wpadli, aby się pożegnać, gdyż w tajemnicy przed rodzicami szli do lasu –
gdzieś na Kielecczyznę! Rodzice Zbyszka wkrótce wyjechali i nie wiemy, czy wszyscy przeżyli wojnę...
Nie przeżył z wycieńczenia cudowny, przemiły p. inż. K, osiemdziesięciolatek, przy którego śmierci
byłam wraz z kuzynką, a po wojnie wskazałyśmy grób jego rodzinie.
Na nowym mieszkaniu znalazłyśmy wspaniałych sąsiadów – uciekinierów z Olkusza: p. Wawrzyńca
i jego syna Adama. Zaopiekowali się oni naszym babskim gospodarstwem: pomogli w zaopatrzeniu
w węgiel i ziemniaki, a w zamian jadali u nas często obiady, zwłaszcza starszy pan. Młodszy bowiem
pracował jako inkasent powiatowy w PZU (sądzę, że z ramienia „Organizacji”), bardzo często i chętnie
jeździł w teren, wracając niejednokrotnie bez pieniędzy i... butów, co natychmiast zgłaszał na policji.
Chłopcy z lasu dostawali zasiłek... O bliskich z nimi kontaktach p. Adama wiemy też stąd, że przywoził
i nauczył nas pierwotnych wersji piosenek: „Czerwone maki”, „Szturmówka”, „Deszcz jesienny” itd.
Sam był muzykalny, lubił także tańczyć, pożyczył więc od kolegi patefon i kilka startych płyt (m.in.
piosenki lwowskie!) i tak, męcząc się zapewne, nauczył naszą trójkę tańczyć tango, walca i fokstrota, co
dało nam wszystkim dużo radości, tym bardziej że „sala balowa” miała 5 x 6 m i naokoło stołu prycze
itp. Przywiózł też p. Adam z lasu mocno zaziębionego chłopca Mietka K., którego moja mamusia
wykurowała. Był miły, pięknie rysował. Po tygodniu wrócił i podobno zginął.
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 1
9
W 1944 roku miałam też nieprzyjemny kontakt z „narodem panów”, który to 14-latki wykorzystywał
do pracy na rzecz zagrożonej III Rzeszy. Dostałam wezwanie, które zlekceważyłyśmy z mamą,
następnym razem zostałam jednak doprowadzona do pracy – było to w knajpie „Nur fur Deutsche”,
gdzie miałam obierać kartofle, cebule itp. Po paru godzinach płakałam nie tylko z upokorzenia – tej
cebuli było kilka koszy, a ja jedna. Po przerwie obiadowej nie wróciłam (za radą poczciwej kucharki),
tylko obiegłam zaprzyjaźnionych lekarzy, którzy na podstawie zawsze chorych uszu (miałam 9 wrzodów w uchu środkowym!), przebytego tyfusu i szkorbutu wystawili mi takie zwolnienie, że nigdy już
więcej nie musiałam pracować dla Niemców. Małym epizodem było jednodniowe kopanie okopów
w lasku koło Głodówek, gdzie zagarnięto z pracy mamusię. W następnych dniach towarzyszyłyśmy jej
z Danka, aby pomóc w dźwiganiu ciężkich gałęzi i pochodzić po lesie – wszyscy się obijali i... opijali, bo
z dala zaczęły dochodzić dla nas miłe, dla wroga przerażające, odgłosy – był chyba listopad lub
grudzień 1944 roku i od Wschodu nadchodzili... Nasi!
Po 10 stycznia 1945 roku huk dział od strony wschodu był tak silny, że zwłaszcza u nas, na górce,
szyby drżały, a niektóre pękały. Ze szpitala przybiegł wieczorem, bodaj 13 stycznia, kuzyn Witek,
zapraszając w imieniu sióstr do schronu w piwnicach szpitala. Mamusia się wahała, ale gdy huk się
zbliżał i widać było błysk lecących pocisków –ubraliśmy się szybko i z zawiniątkami z pościelą na
plecach pobiegliśmy na przełaj przez pole. Była chwila ciszy, ale nagle zamarłam z przerażenia, widząc
padający tuż przed mamą pocisk. Na szczęście zarył się w bruzdach i nie wypalił!
Do piwnic szpitalnych, które miały stare, bardzo grube mury, sprowadzono część pacjentów, przy
pozostałych czuwały siostry i lekarze. Obok dużego pomieszczenia, gdzie nas ulokowano, zaimprowizowano sale operacyjną i zabiegową. Przydała się już następnego dnia, bo choć na Miechów podobno
spadły tylko dwie bomby, jedna z nich zabiła mamę Oli K, mojej koleżanki, druga ciężko zraniła w rękę
młodego komendanta Straży Pożarnej. Konieczna była amputacja ręki do łokcia. Z braku personelu
medycznego, ciocia instrumentariuszka zaangażowała mnie do pomocy i asysty przy chirurgu dr. D.
Było to bardzo korzystne dla mnie, ponieważ musiałam przełamać strach, wychodząc z piwnicy po
środki opatrunkowe. W schronie tymczasem zapanowała groza, gdy ktoś przyniósł wiadomość, że
Niemcy wcześniej podminowali teren szpitala. Pamiętam dramatyczne zbiorowe modły i śpiew
Antyfony „Pod Twoją obronę”. Ksiądz spowiadał, ludzie płakali. Na szczęście złowroga plotka nie
sprawdziła się, a w nocy usłyszeliśmy huk i zobaczyliśmy płomień – to uchodzący Niemcy wysadzili
w powietrze młyn „Marymont” w pobliżu szpitala. Zboże płonęło wielkim płomieniem, a mieszkańcy
próbowali coś z tego uratować.
Nazajutrz, 15 stycznia 1945 roku, do Miechowa od strony Skalbmierza i Kaliny przy trzaskającym
mrozie wjechały pierwsze czołgi z czerwonymi gwiazdami – nasi wyzwoliciele.
Dla nas skończył się koszmar niemieckiej okupacji, nadchodziła nadzieja na powrót do rodzinnych
stron i zobaczenia bliskich. Ale to już inna – powojenna historia.
Epilog
W 1945 roku gościnny Miechów zaczął pustoszeć, wyjechała w swe strony większość znajomych
i przyjaciół ze Śląska, Poznania, Pomorza. Zostali tylko wydziedziczeni Lwowiacy i... my. Rekonesans
dokonany tuż po wojnie w Zagłębiu zasmucił nas i rozczarował ogromnie. Z aresztowanych kilkuset
członków OOB (weszła w skład AK!) wróciło zaledwie paru – tatusia przyjaciół ścięto na gilotynie we
Wrocławiu w 1943 roku.
Mamusia nie znalazła żadnego oparcia ani pomocy, a próbując uzyskać rentę wdowią, doznała wielu
upokorzeń. Znów nie mogła w Dąbrowie dostać pracy, a nawet naszą dawną kopalnię „Flora”
przeniesiono do Miechowic k. Bytomia; tam też pojechali dawni, a ocaleni sąsiedzi.
Postanowiliśmy pozostać w Miechowie, sprowadzając niedobitki rodziny i meble. Wkrótce umarł
dziadziuś i od roku 1946 jedynym „mężczyzną” w rodzinie został mój niespełna siedmioletni brat.
Ciocie były inwalidkami, babcia ciężko chora. Nasza bohaterska mamusia podjęła trud opieki nad całą
rodziną, pracując jako sekretarka w gimnazjum i podejmując różne dodatkowe prace. Przypłaciła to
ciężką chorobą serca i przedwczesną śmiercią.
...Żadnych „bezpośrednich represji” ze strony Niemców nie doznałam...
Moja wojenna nauka
Po zamknięciu szkoły w roku 1939 przy pomocy rodziców i koleżanek przerobiłam program II klasy,
tak więc po aresztowaniu taty i przeniesieniu się do Dąbrowy Górniczej udało mi się „przeskoczyć”
jedną klasę i zdać do klasy IV Oczywiście uczono i tu według niemieckiego programu, czyli
podstawowej matematyki, czytania i pisania, ale nasi nauczyciele potrafili nawet na lekcjach śpiewu
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Wanda Ganczarska, Przez zieloną granicę
10
i gimnastyki wpajać w nas i utwierdzać patriotyzm. Pamiętam na przykład do dziś „klasówkę” pt. „Mój
ulubiony bohater”, po której spaliliśmy teksty na ognisku. Pamiętam też tekst, autorstwa chyba naszej
wychowawczyni, pani Augustyn: „…a jesień, patrząc w nasze oczy zasmucone, czyta w nich nadzieję
mimo wszystko – nadzieję wiosny, która przecież przyjdzie!...”.
Sens tego przesłania zrozumie tylko ten, kto przeżył wówczas jak my, ponurą jesień i zimę pełne
niemieckich represji w Zagłębiu.
Po śmierci ojca w obozie i mojej ucieczce kontynuowałam po przerwie naukę w Miechowie w klasie
V i VI. I tu wspominam najmilej lekcje polskiego z panem S., który czytał nam wiersze swoje i... mojego
tatusia (dostał od sióstr i tak cudownie umiał i miał odwagę rozmawiać o Polsce w okupowanym
kraju!).
W klasie VI oczywiście nie mogło być historii i geografii i wtedy to, znów przy pomocy Organizacji
(AK?), skierowano mnie na tajne lekcje do pani P. Razem z córką ich Basią było nas w klasie szóstej
czworo, i tak po roku, rezygnując już z nieobowiązkowej klasy siódmej, przeszliśmy gładko do...
gimnazjum, czyli w ręce i pod opiekę profesor T., zwanej „Ciotką”. Tu już obowiązywała pełna
konspiracja: nie nosiło się żadnych notatek, za to bardzo chętnie, rzetelnie i skutecznie opanowaliśmy
wszystkie zakazane przez wroga przedmioty. Do dziś pamiętam całe teksty z historii, dopływy Bugu
i Dniestru oraz najlepiej łacinę i początki języka francuskiego. W tej samej willi na piętrze odbywały się
lekcje starszych klas i nierzadko widywałyśmy kolegów gdzieś „z terenu” w strojach a la „Jędrasie” –
jak się po wojnie okazało, to rzeczywiście dochodzili „chłopcy z lasu”, zwłaszcza na egzaminy.
Moje najmilsze koleżanki z ówczesnej „Pentarchii” to: Dzidka W., Roma L. i dwie Basie P. i S. Każda
zresztą z innej strony Polski: Lwów, Poznań, Warszawa, Zagłębie. Wracałyśmy pojedynczo, ale potem
spotykałyśmy się na 2-3 godziny dziennie, aby wspólnie przypomnieć sobie lekcje ewentualnie
z jednego podręcznika pouczyć się łaciny lub francuskiego. Pod koniec roku szkolnego wydarzyło się
okropne nieszczęście: gestapo zamordowało syna profesorki, Władzia – porucznika AK, wracającego
z lasu, a naszą kochaną, zrozpaczoną „Ciocię” aresztowano. Wypatrzyłyśmy z ukrycia, gdzie pochowano
pana Władka i naniosłyśmy kwiatów polnych. Śledziło nas Hitler Jugend. Panią T. wypuszczono, ale
lekcji już nie podjęła, przekazując nas po wakacjach 1944 roku do innych profesorów. Ja znalazłam się
u poznanych wcześniej przez mamusię dyrektorostwa Ł., gdzie wraz z ich córką, Danka i dwoma
kolegami zaczęłam program klasy II gimnazjalnej. Dyrektor „Papcio” uczył nas matematyki, łaciny i ..
.niemieckiego, jego żona, p. Halina – pozostałych przedmiotów. Muszę przyznać, że teraz już nie
traktowaliśmy nauki tak serio. Być może przyczyną był zbliżający się front i nadzieja na rychły koniec
wojny, drugi powód to familijna atmosfera domu Danusi i jej cudowny ogród z sadem. Pod pozorem
pomocy w zbiorach nasza czwórka (ja, Danka, Jaś i Staszek chętnie wagarowała, buszując po rozległym
przyszkolnym terenie. Zdarzyła się jeszcze rewizja, a właściwie nalot Niemców w poszukiwaniu
młodych ludzi do kopania okopów, ale to przeżyliśmy szczęśliwie, leżąc parę godzin w bruzdach
kartofli. Było wesoło, gdyż zaopatrzyliśmy się w orzechy i owoce, a profesor Z. (szwagier Dyrcia)
opowiadał lwowskie kawały.
Ze świadectwem z... ukończonych dwu klas gimnazjum po tzw. wyzwoleniu zostałam przyjęta do
trzeciej klasy gimnazjum ogólnokształcącego, które ukończyłam maturą z wyróżnieniem. Wspominam
o tym dlatego, iż uważam ten sukces za zasługę moich wojennych nauczycieli, którzy często
z narażeniem życia wpajali w nas nawyk sumiennego i chętnego uczenia się.
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 1
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 1999
11