Chlopcy_z_zielonych_stawow

Transkrypt

Chlopcy_z_zielonych_stawow
Jan Izydor Korzeniowski
CHŁOPCY Z ZIELONYCH STAWÓW
Opowiadanie o prawdziwej przyjaźni
Samotność
Świat dzielił się na ten ogromny, niewyobrażalnie piękny i tajemniczy, gdzieś tam
za stodołą chylącą się zmurszałymi belkami ku ziemi, jakby chciała zapłakać nad
dolą kulącego się w budzie czarnego jak smoła kundla Cygana, i na ten świat mały,
ciasny objęty czterema ścianami izby. Chłopiec wiedział, że musiał istnieć ten daleki
świat, którego nie potrafił ogarnąć wzrokiem i umysłem, umiał go tylko odgadnąć
przeczuciem i wyobraźnią wywołaną opowieściami ludzi przybyłych z odległych stron,
którzy w lecie siadywali przed domem i bełkotali o jakiś innych krajach, ludziach i
miastach. No bo dokąd by leciały ptaki znikające za horyzontem, tam gdzie niebo
zamykało swą czaszę opierając się o góry, lasy, pola i te nieskończenie ciągnące się
stawy?
Ten jego drugi świat był mały, w ciasnym mieszkaniu, z zimnym jak te szyby w
oknie piecem, na którym stał garnek z tygodniowym pęczakiem zmieszanym z fasolą
i kapustą. Odkąd pamiętał, od rana do wieczora garnek jakby szeptał głosem ojca:
„Masz tu, tu, o patrz, patrz, żebyś nie był głodny, nabierzesz sobie drewnianą łyżką
na talerz, albo lepiej jedz z garnka, będzie prościej, nie pochlap, niedorajdo, jak
wrócę wieczorem to ci coś zrobię, odgrzeję, a teraz drzwi zamknę, bo cię złodzieje
okradną, tylko nie bucz ciamajdo, mamlasie, wodę masz w wiaderku; skaranie boskie
z takim chuderlakiem...!"
Codziennie to samo.
Cztery ściany pochlapane wapnem, obrazki, jeden święty, drugi z jeleniem
przeskakującym rów z wodą, w ucieczce przed chartami, dwa łóżka z siennikami i
wielka szafa bez jednej nogi, podparta klockiem i - tam w głębi - na blasze pieca ten
żelazny garnek z pęczakiem.
- Jedz mamlasie!
Piguś lubił siedzieć przy oknie. Opierał się wówczas prawym łokciem o lodowaty
parapet i spoglądając na stodołę i kawałek nieba liczył gawrony. Lubił też patrzeć jak
Cygan merdał ogonem albo wściekle rzucał się na chodzących po pobliskiej drodze
ludzi. Czarny kundel starał się zerwać, w zajadłości swojej, stalowy łańcuch uwiązany
jednym końcem do stodoły. Chłopiec lubił też kłaść się na podłogę i wdychać zapach
zgnilizny i kurzu spod szafy, powietrze było jakieś inne, wilgotniejsze, nie przesycone
kiszoną kapustą i przypalonym pęczakiem.
Całymi godzinami wlepiał nos w szybę, goniąc wzrokiem za wszystkim, co się
ruszało, nie czuł zimna, które zdradliwie pełzło od tego łokcia na parapecie i
usadawiało swoje chorobliwe przyczółki we wszystkich stawach mizernego
pigusiowego ciała. Chłopiec czasami płakał z nosem na szybie, nie wiedział
dlaczego, tak jakoś, za czymś mu było tęskno, nie wiedział za czym, może za tym
światem, tam dalekim gdzieś - ale jak mógł tęsknić za czymś czego nie znał? Może
za mamą, jej dotykiem szorstkich, ciepłych dłoni? Jej postać mu się zatarła, widział
tylko jakieś fragmenty twarzy, jak przez mgłę, długie do kolan włosy, które
wieczorami rozczesywała, jakiś uśmiech na wargach wyłaniający się z kąta koło
pieca, gdzie zwykle stała - i to wszystko. No nie, jeszcze pamiętał jej słowa, ciche,
1
łagodne, żałosne, jakby, ułożone z tych łez kapiących z jej rzęs: -„Synku mój, jak
biedne jest nasze życie...” W takich chwilach kreślił na szybie jej twarz, nie taką jaką
była, lecz wyszukaną ze swojej zagubionej pamięci, z wyobraźni, z myśli. Rysował
też różne wzory, zwierzęta, domy i ludzi, a czasem i kwiaty; zamazywał je dłonią i
rysował znów nowe chuchając na szyby. Kiedy nic się nie działo na tym świecie za
oknem, lub kiedy znużony wpatrywaniem się w belki stodoły, którą opuściły nawet
wróble - schodził z zydla i kuśtykał do żelaznego garnka, który - jak wydawało się
chłopcu - wołał: - „Zjedz mamlasie, ciamajdo, nie widzisz drewnianej łyżki? To co, że
zimne, ale zdrowe, bierz się do roboty chuderlaku, chuderlaku..." Więc Piguś łapał
się za łyżkę, nabierał duże porcje gęstej potrawy i wkładał do ust, popijając wodą.
Wkrótce brzuch mu spęczniał, jak nadymany balon.
Od czasu, kiedy mama umarła życie Pigusia zamknęło się w tych czterech
ścianach przesiąkniętych zapachem kapusty i pęczaku. Ojciec wychodził wcześnie
rano do pracy mówiąc to swoje niezmienne: „Masz tu, tu, żebyś nie był głodny, jedz z
garnka, nie bucz! Wyjdziesz na pole, jak wrócę..."
Bywało, że nie wracał prędko, więc Piguś kładł się do spania i tak zastawał go
ojciec. Siedząc przy oknie, z tym łokciem wetkniętym w parapet, patrzył na skrawek
zmieniającego się w barwach i kształcie - w zależności od pogody i wyzierającego
(lub nie) słońca - nieba, i marzył. Wydawało mu się, że umie latać i ściga się z
ptakami śmigającymi przez widoczny skrawek nieba, chwytał je za ogony i krzyczał:
„Macie tu, jedzcie, to dobry pęczak, bierzcie wszystko, mnie się już przejadło, jedzcie
darmozjady, mamlasy, niedorajdy!”
W takich chwilach śmiał się i krzyczał do siebie i czuł się szczęśliwy. Czasem
opierał głowę o framugę okna i zasypiał. Oczy miał zapadnięte głęboko, wokół sine
cienie, w płucach coś świszczało, rzęziło, a mimo to uśmiechał się radośnie,
zwłaszcza kiedy wydawało mu się, że jest wśród śmigających letnich jaskółek, lub
zimowych gawronów, i unosił się nad drzewami, domami; lotem swoim dotykał lustra
wody pobliskich stawów. Było mu wtedy tak dobrze, lekko, że nie czuł swojego
obolałego ciała. Długo jeszcze po przebudzeniu szczeknięciem Cygana, lub krzykiem
gospodyni, właścicielki domu, w którym wynajmowali izbę, przeżywał te chwile chcąc
wywołać znów ten stan lewitacji, lecz próżne były jego wysiłki. Ani sen nie wracał, ani
nie potrafił wznieść się nawet nad ten zimny parapet.
Były chwile, że starał się odgadnąć, co robi gospodyni, stara Leszczyńska,
podobno jego chrzestna matka. Mówił do siebie: „Teraz sprząta kuchnię, myje gary,
szykuje pranie, modli się, albo że gotuje dla świń, bo zapach ziemniaków i otrąb
wypełniał ponurą sień i przedostawał się przez zamknięte drzwi do jego nosa, teraz
pójdzie do krów wrzucić do żłobu siano, zaraz da Cyganowi miskę kaszy lub
ziemniaków, potem pójdzie do wychodka...”
I tak codziennie, aż mu się to znudziło i przestał nasłuchiwać krzyków i hałasów
gospodyni, bo wszystko się dokładnie powtarzało, godzina po godzinie, od jesieni do
wiosny; tylko latem rytm ulegał zaburzeniu, bo krowy uwiązane były na łące i nie
wymagały siana. Jej mąż od dawna już nie żył, więc sama ciągnęła to małe,
podupadające gospodarstwo: kilka morgów pola, stodoła uginająca się pod ciężarem
słomianego dachu i kilka szop przylepionych do stodoły. Była jeszcze buda dla
Cygana, no i ten dom, nędzna chata zbudowana z drewnianych belek i dachu
krytego papą nieszczelną, przeciekającą. Dom utkany mchem i bielony na Wielkanoc
wapnem; niski, stary, o oknach położonych prawie przy ziemi - jedno z nich szaro
oświetlało izbę, w której mieszkał Piguś ze swoim ojcem.
Kiedy Cygan wsadzał swoją mordkę w miskę, Piguś wracał do żeliwnego garnka,
zdejmował go z blachy, ustawiał na parapecie i patrząc na psa naśladował jego
2
ruchy, a że nie mógł wsadzić głowy do garnka, brał w obie dłonie pęczak i niczym z
misy siorbał i zlizywał brunatną maź udając Cygana.
Właściwie to Piguś powinien leżeć w łóżku, tak mu przykazywał ojciec, ale to
byłoby gorsze od wszystkiego. Tak więc, jak tylko usłyszał zamykający szczęk
przekręcanego klucza w drzwiach, zrywał się z łóżka i kuśtykał do okna, aby znaleźć
się jak najszybciej na granicy dwóch światów oddzielonych szybą, gdzie można było
obserwować ptaki i chmury nad stodołą, ujadającego Cygana i skrzeczącą
gospodynię; topniejący śnieg i sople uwieszone szklanymi grotami u dachu - tu
można było marzyć o letnich lotach wśród jaskółek lub o kąpieli w stawach i o tym, że
świetnie pływa, nie pieskiem, a żabką, lepiej nawet od Ziutka, starszego od niego o
trzy lata chłopca, mieszkającego w sąsiednim domu.
Piguś niestety nie umiał pływać. Kiedyś robił wszystko, aby posiąść tę sztukę, ale
nie mógł, tonął jak kamień. Nic nie pomagało zagarnianie pod siebie wody zdrową
ręką, kopanie nogami, wyciąganie szyi, aby utrzymać głowę na powierzchni - tonął i
już. Wszystko przez tą przeklętą rękę! Prawa ręka Pigusia była sucha jak patyk,
prawie pozbawiona mięśni i co najgorsze nie mógł jej zginać w łokciu. Ubiegłej zimy
zesztywniała w takim położeniu, w jakim opierał się nią o parapet - zgięta w łokciu,
pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, kaleka, nieruchoma, brzydka, chuda. Był nawet
w szpitalu, gdzie założyli mu gips i przez kilka tygodni chodził z tym ciężarem,
podtrzymując go na temblaku. Nic to nie pomogło, gruźlica kości - nie ma ratunku,
cud, że choroba dalej nie poszła na całą rękę, bark i kręgosłup. Tak już musi być,
pogodzić się z tym trzeba i tak do końca życia machać tą krzywą, niewydarzoną
ręką.... chyba że... Chyba, że... Tak, można złamać rękę w łokciu, będzie sztywna,
jak przylepiona do korpusu, będzie mógł ją podnieść tylko prosto, jakby wskazywał
daleki widnokrąg sękatym, suchym kosturem. Śmiano się: „Mógłby chodzić
defiladowym krokiem i machać wiszącą ręką prościutko, nie zginając jej w łokciu, no
bo jak?”
Zostawili jednak. Łatwiej przy zgiętej w łokciu ręce rysować, jeść i opierać się o ten
zimny parapet. Łatwiej nawet zagarniać wodę pod siebie, kiedy jest się w stawie
wśród szuwarów. Momentami ta ręka go bolała, rwało coś w środku i ciągnęło pod
szyję, aż to coś na plecy wyskakiwało i kłuło, darło, świdrowało przejmująco
wyciskając z oczu łzy. Szczególnie wieczorami, kiedy schodził z tego zydla przy
oknie i kładł się spać. Leżał wsłuchując się w swój ból, oczami błądząc po bladych
refleksach świateł biegających po suficie i ścianach, szukając oparcia w kącie skąd
dobiegało go sapanie ojca. W takie wieczory nie mógł długo usnąć, musiał czekać aż
sen i zmęczenie pokonają ból. Najspokojniej było rano, kiedy rozgrzany patrzył jak
ojciec prychał wodą myjąc twarz lub golił swoje zapadłe policzki, albo też kłócił się z
gospodynią, zwykle o czynsz. Nie czuł wówczas bólu i było mu dobrze, w piecu palił
się ogień, na blasze w garnku skwierczał pęczak, a w izbie rozchodził się zapach
kapusty. Trwało to kilkanaście minut, potem ojciec wychodził mówiąc: - „Masz tu, tu,
patrz, żebyś nie był głodny chuderlaku.. ”
Piguś wiedział, że ojciec z tym „chuderlakiem” tylko tak żartuje, że go kocha, choć
tego nie okazuje, że martwi się jego ręką i tym, że ta lewa noga, tak niechcąco, tak
jakoś głupio wyszło... jest też kaleka, chora, przegnita do kości. Piguś nie mógł przez
nią chodzić, skakał więc na jednej nodze lub podpierał się krzesłem i tak wędrował
po pokoju. Codziennie ojciec przewijał mu bandaże, smarował jakimiś maściami trzy
ogromne rany, obrzękłe, wypełnione ropą do białej kości, tworzące na boku łydki, tuż
pod kolanem, czerwone pierścienie rozchodzące się na całe ciało bólem i niemocą.
Patrzył na trzęsące się, chropowate, grube dłonie ojca i słuchał jego narzekań: „Nie
3
dość, że kaleka na rękę, to jeszcze ta noga, końca nie widać, z nikąd ratunku,
przekleństwo jakieś, urok chyba rzuciła ta diablica...”
Piguś domyślał się, że tą diablicą była gospodyni, u której mieszkali.
Tak więc chłopak był podwójnym kaleką: chorą miał rękę i kuśtykał na nogę.
Z nogą to było tak: Ojciec lubił hodować ptaki, szczególnie szczygły, które trzymał
w klatce uwieszonej na haku w kącie izby, tuż nad drzwiami. Skacząc z patyczka na
patyczek ćwierkały cit-wit, cit-wit i w izbie robiło się od razu jakoś radośniej i cieplej.
Minionego lata jednak posmutniały, nastroszały piórka i siedziały osowiałe w kąciku
klatki tuż przy ścianie, nie jadły prawie wcale. Ojciec mówił, że chyba chorują, ale nie
wiedział dlaczego. Piguś kochał te ptaki i martwił się ich stanem.
Jednego dnia, kiedy ojciec poszedł do krewnych na Podstawie, chłopiec
postanowił ratować kolorowe ptaki, wyniósł klatkę na dwór i postawił na ławce pod
stodołą I tu stało się to nieszczęście. Nie wiadomo dlaczego klatka spadła z ławki,
może wiatr ją strącił, może postawił ją Piguś na nierówności, dość że spadła na
ziemię i otworzyły się drzwiczki. Chłopiec wcale nie żałował tego. Patrzył za
odlatującymi ptakami z iskrą szczęścia w oczach, gdyż tak naprawdę chciał, aby były
wolne, latały z innymi ptakami, śpiewały, cieszyły się wiatrem i słońcem, polami
ciągnącymi się het daleko po wikliny, gdzie pełno było łopuchu, ostów i innych
chwastów mających wspaniałe ziarna. Chciał też, aby wracały do niego i siadały na
dłoni lub głowie, jak to czasem bywało w izbie, kiedy wypuścił je na chwilę z klatki.
Ale ptaki już nie wróciły. Zaskoczone, zdziwione, chwilowo zdezorientowane,
wahające się poderwały się i, robiąc koło nad stodołą, znikły w pobliskich krzakach - i
tyle je widział. Chłopiec bał się ojca, zaszył się w stodole, czekał, patrzył na pustą
klatkę i płakał, trochę ze strachu, więcej jednak z żalu za ptakami.
Kiedy ojciec go znalazł, Piguś spał przytulając do siebie pustą klatkę. Można
powiedzieć, że na widok pustej klatki ojciec się wściekł, może i dlatego, że był trochę
podpity, porwał chłopca na ręce, podniósł wysoko ponad głowę i wyrzucił przez wrota
stodoły na podwórko. Chłopiec oprzytomniał wówczas kiedy trzy zęby wideł wbiły mu
się w lewą nogę. Przeszywający ból, tryskająca krew i smród gnoju zmieszały się
razem tworząc konglomerat dziwny i wywołujący oszołomienie.
Zobaczył przerażone oczy ojca.
Krew i trzy pręty wbite w bok nogi.
Leżał w gnojówce.
Przyszpilony widłami nie mógł się ruszyć, tylko głowę zadarł wysoko i jęczał, jakby
wołał na pomoc śmigające jaskółki, albo chmury, aby go otuliły kłębiącą się na niebie
watą i uśmierzyły ból.
- Cóżeś to zrobił, zgłupiałeś, stary capie! – dał się słyszeć skrzekliwy głos
gospodyni Leszczyńskiej. Biegła od domu podtrzymując jedną ze spódnic, których
miała na sobie wiele, chyba sześć, jak kiedyś obliczył Piguś. Na ten krzyk ojciec
oprzytomniał, nachylił się nad synem i jednym gwałtownym ruchem wyrwał widły z
nogi.
- Aa... a... o... jak boli!
Piguś nie płakał, jęczał cicho, lewą ręką, tą zdrową, ściskał nogę w kostce
unosząc ją lekko i kwilił, syczał, wydawał jakieś niezrozumiałe głosy, prośby,
błagania, żebrania. Czarny Cygan, czując coś nienaturalnego w dotychczasowym
spokojnym zachowywaniu się ludzi, szczekał zaniepokojony szarpiąc i brzęcząc
łańcuchem.
- U... u... u...! - wtórował wyciem chłopcu.
Znachorka, do której zaniesiono chłopca, oblała rany jakimś płynem i
posmarowała maścią, obwiązała i cmoknęła szczerząc spróchniałe zęby:
4
- Nic mu nie będzie, do wesela się zagoi, ale go urządziliście! - poczym policzyła
grosze i schowała pod spódnice.
Ojciec przez trzy dni chodził jak struty. Gotował ten swój pęczak, zalewał go
tłuszczem ze stopionej słoniny i doglądał chorej nogi. Rany się jątrzyły, nie chciały się
goić, wszystko wokół nich było spuchnięte, zapalne, czerwone. Jakieś ropne obrzęki
czerniły się wokół ran.
- Kość nakłuta, ciało odbite od kości, gnój pod spodem, zatruta krew - mówiono i
wspominano coś o gangrenie, że może i trzeba będzie nogę obciąć... Gangrena
idzie, orzekano.
Chłopak cierpiał, nocami nie mógł spać, z każdego kąta patrzyły na niego zmory
szepcąc: „Obciąć nogę, oberżnąć, odgryź, chlasnąć równo poniżej kolana... będzie
skakał... he.. he...ale będzie hipkoł... chuderlak jeden... niech zażre tego odciętego
kulasa, szkoda pęczaku, niech żre obrzynek, pewnie się otruje tą zatrutą krwią...!"
Każde chrapnięcie ojca przypominało tarcie piły o kość nogi, więc kurczył się pod
pierzyną wołając stłumionym głosem:
- Nie dam, mamo, nie dam, chcę mieć nogę, to moja, nie dam. Jezu, Jezu, jak
bardzo boli!
W drugim dniu po wypadku wystąpiła silna gorączka, to przez nią te zwidy i
straszne obrazy, duszenie i obcinanie nogi. Rozlewała się po nim ta febra wciągająca
go w przestrzeń pokrojoną na obszary rdzawe, aby za chwilę być w niebieskich,
zielonych lub żółtych, jasnych, jak gdyby znalazł się w sercu parzącego słońca, w
samym jego środku, oślepiającym do bólu. On wtedy był malutki niczym mrówka.
Po tygodniu gorączka ustąpiła, bóle zelżały, ale rany nie chciały się goić, jątrzyły
się, ropiały, pękały, co się podgoiły, to znów wdawał się jakiś stan zapalny i
pokazywały się obrzęki i ropa.
Ojciec zrobił mu szczudło. Podpierając się nim mógł latem wychodzić na pole,
daleko nie chodził: do Cygana i na ławkę przed domem, gdzie czasem słuchał
opowieści o dalekich nieznanych stronach, kopalniach, które dają węgiel, a nawet o
Hiszpanii, gdzie podobno pojechał młody Szewczyk, na wojnę pojechał, czego mu
zresztą wielu zazdrościło. Brzęk szklanek z wódką harmonizował z brzękiem
łańcucha Cygana. Piguś lubił takie dni, mógł siedzieć z kolegami ojca do późnej
nocy. Spotkania kończyły się zwykle wrzaskiem Leszczyńskiej:
- Won, huncwoty, diabelskie nasienie, pijaki przeklęte, fora mi stąd nieroby jedne.
Wynocha" - stawała w oknie jak biała czarownica, niczym duch, rozczochrana, z lagą
w dłoni. – Nie dość, że czynszu regularnie nie płaci, to pijaków mi sprowadza pod
dom, na gorzałę to ma... Wynoście się, bo Cygana spuszczę!"
Niewiele sobie z tego robili, rechotali niczym te żaby z pobliskich stawów.
Tak, to były miłe letnie wieczory.
Od czasu tego nieszczęśliwego wypadku, ojciec stał się jakiś łagodniejszy, lepszy,
staranniej gotował pęczak, zrobił mu nawet procę, z której Piguś strzelał do belek
stodoły. Ale to było w lecie, teraz w zimie Piguś był zamykany w izbie, bo na chorego
kulasa i krzywą rękę ciężko było cokolwiek włożyć, zwłaszcza pończochy nie chciały
wchodzić, rozdrapywały rany i pokazywała się krew, ta zatruta.
Więc siedział w domu przylepiony do okna i szyby i obserwował ten drugi świat,
marząc o lotach wśród jaskółek, których teraz nie widział, jedząc pęczak z fasolą i
kapustą z żeliwnego garnka, który szeptał głosem ojca:
- Masz tu, tu, patrz, patrz, żebyś nie był głodny, mamlasie, chuderlaku...
Czasami popadał w letargiczny sen i straszne pytania tworzył jego uśpiony umysł:
Czy obetną mu nogę, a może jednak złamią rękę?
5
Budził się w tedy zlany potem, drżący z przerażenia. To były najgorsze chwile
spędzane w samotności.
Piguś z utęsknieniem czekał na wiosnę. Czekając, czasami płakał cicho,
bezrozumnie.
Pierwsze zwycięstwo Pigusia
Słońce przygrzewało już mocno, ocierało się o belki stodoły i przechodziło zwolna
na ławkę, na której siedział Piguś głaszczący Cygana. Pies uwolniony z łańcucha
kładł głowę na kolanach chłopca i szczęśliwy patrzył brązowymi ślepiami na swojego
przyjaciela. W pewnej chwili podniósł głowę, szczeknął i skierował wzrok na wrota
ogrodzenia.
- Stój! - rozkazał chłopiec przytrzymując psa za kark. Pies na chwilę przysiadł, aby
po chwili znów się zerwać. „Ktoś idzie”, pomyślał Piguś i miał rację. Zza winkla
wyłonił się wyższy i starszy o trzy lata chłopak i stanął przy bramie, bojąc się ją
przekroczyć na widok groźnie warczącego kundla.
- Cześć, jest gospodyni?
- Jest w stajni. Cygan, leż spokojne!
- Mogę wejść, nie ugryzie?
- Jak się oswoi z tobą, to nie, zresztą nie wiem, jeszcze nikogo nie pogryzł...
Wejdź przytrzymam. go!
Ziutek (właściwie Józek) miał już dwanaście lat; był chłopcem o jasnym, szczerym
spojrzeniu; jego włosy kręciły się małymi kędziorami spływającymi na kark, uszy i
czoło; długa szyja utrzymywała głowę z pewną elegancją, co zwracało na niego
uwagę; ubranie, jak u wszystkich w tych okolicach, to były tylko krótkie portki i
koszula. Poza tym chodził, jak wszyscy, boso.
- Dobra, się wi!
Pies rwał się do niego, ale lewa ręka Pigusia przydusiła go do ziemi i zmusiła do
posłuszeństwa. Ziutek podszedł ostrożnie i wyciągnął dłoń do pyska Cygana.
- Dobry pies, Cygan... Cygan... No, spokojnie piesku!
Nos zwierzęcia dotknął najpierw dłoni, potem obwąchał nogi i kraciaste portki
przybyłego i po tej nieufnej prezentacji byli już dobrymi znajomymi, Cygan nawet dał
się głaskać.
- Leszczyńska jest w stajni? Tata kupuje prosiaka, muszę jej to powiedzieć... Idę
tam, zaraz wracam. Będę mógł posiedzieć z tobą?
- Pewnie! - skwapliwie powiedział Piguś.
Ziutek odszedł, a Cygan pobiegł za nim.
Zdrajca!
Piguś cieszył się, że Ziutek przyszedł, był to pierwszy chłopak od ubiegłego lata, z
którym zamienił słowa. Przez całą zimę słyszał tylko głos ojca i krzyk gospodyni.
Upłynęło trochę czasu. Dwa wróble pobiły się o coś, pewnie o samicę siedzącą na
płocie.
Ze stajni wyleciał Cygan, potem wyszła gospodyni, a za nią Ziutek.
Gospodyni postawiła puste wiadro koło drzwi domu.
- Siadnij se koło tego nieboraka, kuternogi, to dom wom kwaśnego mleka,
świeżutkie, zimne z kamiennego garnka, z piwniczki, klapnij se... klapnij se, Ziutuś...!
- powiedziała gospodyni.
Zdziwił się Piguś: Cóż ona taka, cóż ona taka? Pewnie wszystko przez tego
warchlaka, dobrze widać sprzedała.
Ziutek usiadł na ławce, złapał Cygana za łeb i tarmosił.
6
- Dawno cię już nie widziałem, chyba od lata... gdzieżeś był? - zapytał Ziutek
chłopca. Piguś stropił się: nijak mu prawda przez gardło nie chciała przejść.
- E... tak tam... W domu... tak sobie, gdzieniegdzie....
- Szkoda, że zima się skończyła, lubię grać w hokeja na stawach... A ty? - a
prawda, nie możesz, co z tą nogą, ciągle cię boli, nie goi się? - odgarnął kędziory
włosów z czoła i spojrzał na bandaże.
- Jakoś nie... Może teraz z wiosną...
- Się wi, jest ciepło... Wiesz, że chłopaki już się kąpią w naszym stawie?
- Nie chodzę nad stawy... nie dojdę...
- E, zaś tam, Wituś, co byś tam nie doszedł... To przecież niedaleko...
Wituś? Wituś!? Gorąco przeleciało po ciele Pigusia, serce zakołatało nagle,
mocniej, wyraziściej, w gardle poczuł ucisk niby kluchę, której nie mógł przełknąć.
- Wituś - Wituś - Wituś?
Tak, to jego imię! Dawno nikt tak do niego nie mówił. Ojciec: mamlasie,
chuderlaku, gamoniu; gospodyni: nieboraku, kuternogo, giździe zafajdny, niedojdo, a
w najlepszym przypadku - bezosobowo: ty, tam!; inni: gówniarzu, gnojku, smarku czy
śpiku.
Różnie.
A tu nagle Wituś! Jak to dziwnie zabrzmiało: odwykł od swojego imienia.
- Piguś mnie przezywają. Pewnie z powodu tych piegów na twarzy... Kiedyś wołali
na mnie Pieguś, ale się zmieniło...
- Wiem, ale to cię może obraża...?
- Nie, dobrze mi z tym... Możesz mi tak mówić.
- Jak, Wituś, chcesz... Mnie tam wszystko jedno...
W drzwiach ukazała się gospodyni z dwoma półlitrowymi garnczkami.
- Naści, Ziutuś, bier, dobre, zimne, świeże, a robi się gorąco to i w gardle schnie...
Wiosna ciepła, trza mi w pole iść... Wy se siedźcie... Tobie, kuternogo, też
przyniosłam, masz! Tylko garnuszki odniesiesz do sieni. Fajnie?
Oddała garnuszki w ich wyciągnięte dłonie, uśmiechnęła się pokazując krzywe,
sczerniałe zęby i poszła. Szła ciężko, szurając pogniecionymi butami, przygarbiona
niczym stary spracowany chłop. Znikła za stodołą.
Mleko białe jak świeży śnieg. Małe grudki śmietany żółciły się miejscami, jakby
płatki kaczeńców ułożone na śniegu. Cudownie zimne i pachnące, boski, odwieczny
napój życia. Młode, jędrne, czerwone, spragnione usta przylgnęły do niego.
- Pycha!
- Uhm... no...
Wypili duszkiem i oblizali wargi.
- Pójdziesz ze mną nad staw? - zapytał Ziutek, odstawiając pusty garnuszek na
parapet. Jego niebieskie oczy błyszczały z zadowolenia. Początkowo Piguś chciał
zaproponować zjedzenie pęczaku, ale po tym kwaśnym mleku byłoby to głupie, a
nawet bardzo. Pomyślał o tym pęczaku ze strachu przed odpowiedzią na to proste
pytanie.
Nad staw? Co ten Ziutek takie głupoty wygaduje?
Pewnie, co by nie! Jakżeby chciał pobiec i znaleźć się na groblach! Na samą myśl
o tym zadrżał z nagłej emocji. Wiedział jednak, że nie pójdzie. Bał się, że nie potrafi,
nie dojdzie. Poczuł ból nie tylko w ręce i nodze - pieczenie było tym razem gdzieś w
środku. To jego młodość, chęć życia, potrzeba radości i normalności tak tłukły się w
nim aż do bólu, zniewolone kalekim ciałem i złamaną psychiką, brakiem ducha.
7
Jakże to tak, jakże to tak? Z tym obolałym kulasem, podpierając się szczudłem,
mając tylko jedną zdrową rękę, pójść tam, daleko od domu, od tego garnka z
pęczakiem? Nie to niemożliwe!
- Nie, nie... nie mogę... nie potrafię....A... a Cygan? Nie zostawię go przecież, to
mój druh - mówił gwałtownie, a pies miał być jego ratunkiem.
- Co tam pies, fajny, zabierzemy go ze sobą! - nalegał beztrosko Ziutek.
Strach i nerwowość czaiły się w oczach Pigusia.
- To daleko, tata zakazał, ta odległość... jeszcze z Cyganem... gospodyni, sprałaby
mnie... Nie, Ziutek, nie ... nie... nie...!
Bronił się słowami, a serce wołało inaczej.
Jak ciężko przyznać się do kalectwa, do swojej niemocy, nieudaczności! Wstyd,
będą się śmiać widząc taką pokrakę i wołać: „kuternoga idzie, kuternoga, kuternoga!"
Nie, lepiej siedzieć tu na ławce, tu nikt nie patrzy, tylko gospodyni i Cygan... no i teraz
Ziutek. Tu można znieść wszystko, ciężko w duszy, ale można nawyknąć do tych
jęków litujących się nad nim, tego wstydu i poniżenia: łamagi, kuternogi, biedaczyska,
nieboraka, niedorajdy... „Nie, Ziutek, nie nalegaj, nie dojdę nie potrafię, strach,
strach, strach...
Chciał to wszystko powiedzieć, wyrzucić z siebie, usprawiedliwić się - zamiast
tego wykrztusił bezradnie, bezsensownie:
- Tata mi zabronił...
- Taty nie ma, w robocie, a Cygana weźmiemy ze sobą, no, rusz się!
- Ale...
- Dajże ty spokój, nie certol się z sobą, dasz radę, Cygana uwiążemy, o, zaraz to
zrobię! - i nie czekając na zezwolenie Ziutek podszedł do sznura od bielizny,
rozciągniętego pomiędzy dwoma tyczkami, zdjął go i obwiązał wokół szyi psa.
Piguś dalej panikował. Oczy rozbiegły mu się po wszystkich belkach stodoły,
ogarniała go niemoc, paraliż ruchów. Jakże to tak - jakże to tak - jak...? Niemożliwe,
do czego to podobne, on z tym kulasem nad staw, jeszcze wiosna dobrze nie
wygoniła przemarznięcia zimowego, jeszcze źrenice nie zwęziły się dostatecznie od
jasności słońca, a on mógłby być nad stawem? Jak, na Boga, jak?! Co ten Ziutek
wygaduje, nie, nigdy się to nie stanie, jest łamagą, nieudacznikiem, kaleką, kaleką,
kaleką, i zawsze takim zostanie!
- Gotowe! Zabieraj się i idziemy, no nie guzdraj się, bierz kulę! - rozkazał Ziutek..
Jakaś moc była w tym głosie, magnetyczny krzyk, przymus.
Piguś patrzył na Ziutka oczami pełnymi rozpaczy. Nie wiedział, co się z nim dzieje:
z jednej strony zimny strach, z drugiej wielka radość rozsadzała go od wewnątrz, tak
ogromna, że chciało mu się krzyczeć, śpiewać, drzeć się, ile sił w gardle w tym
szczęśliwym oszołomieniu, w przestrzeni skołowanej lękiem i nieopanowanej chęci
znalezienia się nad stawem. Zawsze czuł się jak zamknięty w duszącym worku, teraz
ktoś każe mu rozerwać ten worek i wyjść z niego w przestrzeń otwartą, której nie
znał, której się bał.
Po chwili już nie walczył, usłuchał rozkazu, bo chciał, bo pragnął poddać się woli
innego chłopca, którego w myślach nagle obdarzył zaufaniem i nazwał przyjacielem.
Piguś stał przez chwilę, jak bocian na łące, na jednej nodze i wkładał, pasował,
poprawiał pod pachą poprzeczkę szczudła owiniętą kilkakrotnie szmatami, spod
których sterczały gdzieniegdzie szare kłębki pakuł.
Ziutek czekał, obserwował nieporadność kolegi, a pies rwał się niecierpliwie
czując, że wreszcie znajdzie się tam za płotem.
- Idziesz?
Piguś poprawił szczudło.
8
- Zaraz, idę...
- Chwycić cię pod rękę? - zapytał Ziutek.
- Poradzę sobie... nie trzeba, dziękuję...
Minęli furtkę, weszli na drogę wąską, krętą, na końcu której była wieś Podstawie.
Przodem szedł Cygan ciągnąc szaleńczo za sznur dławiący go w gardło, charczał
przy tym i sapał z ozorem wywieszonym nisko, aż ślina ciekła po pysku, za psem
Ziutek w śmiesznych podrygach spowodowanych szarpnięciami kundla, a za nimi
kuśtykał, spocony, przejęty, ciągle wystraszony, potykający się Piguś, który teraz
dopiero zrozumiał i odczuł, że chodzenie o szczudle nie jest taką sprawą prostą, jak
mu się to dotychczas wydawało. Kilka razy o mało nie upadł, ale jakąś nadzwyczajną
umiejętnością zachowania równowagi, lub po prostu szczęściem, udało mu się
wrócić do pozycji wyjściowej i ruszyć dalej. Łamał go ból w nodze, nadmiernie może
skrępowanej bandażami, przenosił się na stopę, wracał, by usadowić na krótko w
pachwinie. Pod pachą pieczenie nieznośne, ucisk, tarcie niemożebne zdzierające
skórę do ran.
Kuśtyk - kuśtyk - kuśtyk.
Po drodze przystawał, wątpił szepcząc do siebie:
- Czy dojdę? Tak bym chciał, ale dalej już nie mogę, boli, jeszcze tak daleko,
trzeba wracać i już!
Ale po chwili odpoczynku znów jakaś przemożna siła pchała go do przodu.
- Muszę, chcę! Kilimandżaro, Kilimandżaro, Kilimandżaro! - Co mu z tym
Kilimandżaro? Czytał coś o zdobywcach góry (umiał czytać, choć nie chodził do
szkoły, bo kaleka, kto by się tam cackał z dowożeniem takiego niedorajdy!), ale tam
śniegi, a tu nie... To pewnie głupie myśleć w takiej chwili o Kilimandżaro? Oprzeć się
o szczudło, teraz wyrzut lewej nogi do przodu, jest! Teraz znowu przerzucić ciężar
ciała na tę schorowaną nogę, siup! Udało się! Jeszcze raz, jeszcze, jeszcze raz,
uparcie do przodu, do błyszczącego stawu... Czemu tak jeszcze daleko?
- Potrafię! Muszę, dam sobie radę... Jeszcze raz!
I tak się kolebał, siłował z własną niemocą, aż z czołem zroszonym potem, ze
strasznym bólem pod pachą i w nodze, sapiąc i ciężko dysząc doszedł do grobli
pierwszego stawu. Wyjść na wał nie było sprawą łatwą, chciał prosić o pomoc,
zawołać Ziutka, ale uniesiony ambicją nie mógł się przemóc tak żebrać, zacisnął więc
zęby i nie zważając na ból pod pachami i w nogach, tej uwieszonej i tej, na której
stał, ostatnim wysiłkiem wykaraskał się na zieloną koronę nasypu.
Jest jego Kilimandżaro! Sam szczyt, zalany słońcem i obsypany zielonością, jak ta
góra śniegiem.
Jakiś krzyk wewnątrz gardła uwięzły, ciężki, świszczący oddech radości.
Jest, potrafił! Szczęście, szczęście, szczęście! Rozpierało go, nadymało, unosiło
go ono w myślach i sercu. Zmógł wszystko. Doszedł, jest na szczycie!
Przed nim roztoczył się rozległy widok
- Jest wspaniale! - wyrwało się chłopcu z piersi. Sapał głośno, ale ból nagle
odleciał, nie czul go, zapomniał o nim patrząc na panoramę stawów.
- To się wi! - odpowiedział echem starszy. Cygan ujrzawszy staw wyrwał się z ręki
Ziutkowi, nachylił swój czarny łeb i chlipał jęzorem wodę. Żaby, zielono-brązowe,
odwieczne mieszkanki tych stron, gwałtownie wskakiwały dużymi susami do
zielonego stawu, tak że widać było w locie ich białe podbrzusza, i znikały w
szuwarach, gdzie wystawiając łebki, zaciekawione (może przerażone, kto ich tam
wie?), dużymi, nieruchomymi oczami gapiły się na przybyłych. Stawy, krople łez
Ziemi, ciągnęły się w kierunku północnym pomiędzy wsiami Podstawie i Tomice,
jeden za drugim, daleko, nieskończenie, chyba do kresu świata, ogarnąć tego
9
wzrokiem nie można, a przynajmniej Piguś tego nie potrafił, ginęły gdzieś za
wierzbami, topolami, szuwarami, wpadały w niebo pełnią zamglonych kolorów,
zlewały się z nim i przenikały, że nie wiadomo było, gdzie woda, a gdzie niebo.
Błyszczały tafle wód ni to srebrem, ni to zielonością, a gdzieś głębiej - gdzie nie
kłębiła się ruchliwa moczarka kanadyjska - widać było stojące, pulsujące białością,
wełniane chmury, jakby świat obrócił się do góry nogami. Tam dalej schodziły się
szarością groble obrośnięte trawami, kaczeńcami, mleczami, cykoriami,
aromatycznymi tatarakami i innymi roślinami, dzieliły zielone wody na mniejsze i
większe oczka, po których pływały strojne kaczki.
Wiosna.
Po przeciwnej stronie, koło stawidła, kąpała się na golasa garstka młodych
chłopców, bryzgi wody fruwały w górę jak szklane odłamki iskrząc się w słońcu.
Usiedli.
Ziutek popluł znaleziony patyk i rzucił daleko, jak tylko mógł, prosto w kierunku
perkoza, który dał natychmiast nura.
- Cygan, aport, aport, przynieś!
Pies nie dał się prosić, skoczył do wody, że tylko czarny łeb widać było - chwycił
patyk zębami, wylazł na brzeg i otrzepał sierść, spryskując kroplami wody
roześmianych chłopców.
- A fuj!
I znów rzut.
Siedział Piguś zmęczony, zachwycony i szczęśliwy. Kiedy zabawa im się znudziła,
nachylali się nisko nad wodę krzyczeli:
- Ahoj, a-a-ahoj!
Ich piskliwe głosy niosła woda, a echo odpowiadało: ahoj-oj-a-ahoj! Któryś z
kąpiących się przy stawidle usłyszał wołanie i odpowiedział wymachując koszulą:
- Hej, hej, chodźcie tu!
Szumiało, krzyczało wszystko: jasnobrązowe kolby tataraku, wodorosty wijące się
w wodzie, jak węże ruchliwe, a płynące stale w tym samym miejscu jakoś dziwnie, i
ten kosaciec fioletem przecinający zieleń, te cyranki, perkozy, łyski, uwijające się w
sitowiu, i ćwierkające gajówki. Zimorodek siedział tuż koło nich na wystającym z
wody pniaku, piękny, w tym swoim brązowym podbrzuszem i frakiem niebieskich i
zielonych piór skrzydeł, o długim dziobie wymierzonym prosto w kępę białych lilii
unoszących się leniwie po falach.
W pewnej chwili Ziutek krzyknął:
- Chyba wlezę do wody, wykąpię się!
Błyskawicznie zdjął porcięta i koszule, rzucił na trawę i wskoczył do czystego
oczka wodnego. Parskał, prychał, nurkował, walił nogami, rękami, płynął na środek,
raz niby to kraulem, potem grzbietem, pokrzykiwał, śmiał się, pajacował....
Cygan szczekał, bił łapami o wodę, mącił, biegał brzegiem.
Piguś siedział i patrzył. Przenikała go ta radość, atmosfera życia, rodziło się w nim
coś nowego, świeżego, siła jakaś nieuchwytna, podświadomie wdzierająca w jego
ciało, każąca zapomnieć o bólu i kalectwie.
Radość istnienia i młodości.
Życie.
Rwał się, szarpał do niego, jak ten Cygan na łańcuchu dowiązany do budy: czujny,
wrażliwy na każdy ruch, szmer, stąpanie czy plusk. Ciało miał nieruchawe, duszą był
jednak z Ziutkiem i unosił się nią nad stawami, biegł do chłopców przy stawidle,
kołysał tatarakiem, dawał szczupaka w głębinę, prychał, chłodził rozgrzane ciało, nie
10
czując bólu, było mu dobrze, tak dobrze; gonił jaskółki wołając za nimi: – Jestem
śmiglejszy, ciapciaki, niedorajdy, ogony wam powyrywam, uciekajcie, uciekajcie!
Nie myślał o powrocie, o tym tragicznym kuśtykaniu, teraz gorszym, bo z obolałą
pachą.
Pławił się w słońcu.
Żył!
Niebezpieczne skoki
I znów melancholia chłodnych dni osaczyła go szczelną mgłą, skrępowała wolę i
ruchy. Pęczak na blasze pieca, pokrzykiwania i przekleństwa gospodyni, za oknem
deszcz lał i mgłą okrywał podwórko, że nawet budy Cygana nie było widać. Piguś był
rozstrojony, rozerwany na poły. Ogarniał go smutek i chciało mu się ryczeć, to znowu
śmiał się nerwowo patrząc w kierunku stawu. Z każdego kąta pokoju wyzierały lęki,
grożenia, chichoty drwiące, przejmujące zimnem, wstrząsające i gryzące jego kalekie
nogę i rękę.
Był samotny, samotny, samotny.
Waliły strugi wody o szybę i dudniąc wołały: niedorajda - niedorajda - niedorajda!
Zrywa się nerwowo i krzyczy na całe gardło: - Głupie, głupie, doszedłem,
doszedłem, byłem nad stawem, głupie, wszyscy widzieli!
Zza drzwi krzyk gospodyni: - Czego to-to się znowu drze! Zamknijże gębę!
Więc Piguś cichnął i patrzył w okno. A krople deszczu spływały i szeptały cicho,
aby nie denerwować gospodyni:
- Ziutek już nie przyjdzie, nie przyjdzie...
Przyłożył chłopiec język do szyby i chciał zlizać te krople, ale one były bezpieczne
i ciągle nowe.
- Oszukał cię, nie przyjdzie, gdzieżby on się chciał zadawać z takim niedojdą...
Łzy się lały z oczu Pigusia.
- A właśnie, że przyjdzie! - obiecywał sam sobie. - Odprowadził mnie do domu i
powiedział, że przyjdzie, jak tylko będzie mógł. Wstrętne krople, wstrętny deszcz,
nienawidzę was!
Tak się dwojaczył Piguś, tak rozmawiał z deszczem przez trzy dni. Rany pod
pachą zagoiły się, zaskorupiały na amen, nie czuł już bólu. Poprzeczkę szczudła
owinął podwójną szmatą, owiązał sznurkiem, była teraz miękka i wygodna.
Czwartego dnia wreszcie przestało padać; Piguś mógł przywitać się z Cyganem i
usiąść na ławce przed domem.
Chciał iść nad staw ale bał się, nie mógł się przemóc. Jak to tak: - sam - sam? A
jak się przewróci? Może nie wstanie, walnie tym kulasem o kamień, pogorszy się,
może mu wtedy obetną? A może, może... Tych może było wiele, zbyt wiele, i Piguś
siedział i walczył ze sobą i z nimi, a one stale przybywały, wypełzały jak te karaluchy
spod szafy w izbie.
Cygan zaszczekał, stanął na nogi i patrzył w stronę bramy, znów zaszczekał,
cicho, bez zajadłości i po chwili zaczął merdać ogonem.
Pigusiowi serce podbiegło do gardła: Ziutek!
Ten zaś wszedł śmiało, pogłaskał psa i usiadł na ławce.
- Co tak medytujesz? Nawaliło trochę wody, no nie? Lało całe trzy dni, myślałem,
że się wścieknę... Siedziałeś w domu?
- A gdzieżby? W domu....
- Pewnie, przy takiej lejbie... Co tak będziemy siedzieć i patrzyć się na stodołę,
chodźmy stąd...! Oj Cygan, Cygan, czarny diable, chciałbyś, aby cię tylko głaskać...
11
Łeb psa spoczywał na kolanach Ziutka.
Piguś chyba zwariował: bez namysłu sięgnął po szczudło i powiedział:
- Pewnie, co tak będziemy siedzieć, chodźmy nad staw...
- Nad staw? Eee... co by tam nad staw... chłodnawo dzisiaj, poczekamy jak się
ociepli... Spotkałem Jędrka...Znasz?
- Pewnie!
- Właśnie... Mówił mi, że z ich stodoły wyrzucają siano i słomę - porządki robią.
Powiesili huśtawkę i skaczą z niej na kopę siana. Kazał mi przyjść. Chodźmy tam!
Powiało chłodem i zimny prąd przeleciał po plecach Pigusia. Nie na staw? Znów
ten lęk w oczach i drżenie powiek. A gdzie - a gdzie? Między innych? Krople potu
wyszły mu na czoło, nagle zrobiło się gorąco i niemrawo.
- Coś ty taki, masz pietra? - zdziwił się Ziutek. - Przecież cię tam nie zjedzą, znasz
ich, siana ci nie każą wyrzucać, się wi, no nie?
- Pewnie, ale...
- Jakiś taki ciągle jesteś wystraszony... No idziesz?
- A… a… a Cygan?
- Zostawimy go, będzie się tylko plątał...
Pigusiawi wydawało się, że z Cyganem będzie mu raźniej, obecność psa
dodawała mu odwagi.
- Wolałbym, Ziutek, zabrać go ze sobą - upierał się nieśmiało.
- Jak tam chcesz, mnie tam wszystko jedno... ale go musisz pilnować - teraz na
wiosnę psy uciekają... No, wiesz?...
- Wiem. - powiedział ucieszony Piguś, choć nie wiedział, co ma wiedzieć. Popatrz, Ziutek, on mnie już słucha... Cygan, noga!
Pies posłusznie zbliżył się do chłopca.
Do stodoły było trochę dalej niż nad staw i droga była gorsza, bo ścieżką między
polami. Pomimo tego Piguś - ku własnemu zaskoczeniu - dawał sobie radę; kuśtykał,
sapał, czasem jęknął głośno, gdy szczudło zbyt głęboko wbiło się w bruzdę, ale szedł
równiej i pewniej niż za pierwszym razem nad staw, i nogi mniej bolały i pod pachą
poprzeczka była bardziej miękka i wygodniejsza, a przynajmniej nie ocierała i nie
uwierała jak poprzednio. Ziutek uganiał się za Cyganem. I tak doszli do zabudowań
gospodarczych: dość ładny murowany domek, kilka szop i stodoła, a przed nią kupa
siana.
W powietrzu unosił się zapach słomy i obornika.
Zagięty dach stodoły papowymi płatami chłonął ciepło słońca i wciskał je do
wnętrza pomieszczenia: było w nim duszno, gorąco a w strunach prześwitów
wibrowało miliardy pyłków, jak mikrometrowej wielkości muszki. U kalenicy dwa
grube powrozy zwisały podtrzymując kładkę z deski, a na niej Jędrek, chudy jak
patyk, wysoki, umorusany, z zapadniętym brzuchem, piegowaty; stał bosymi stopami
na desce, przyginał nogi w kolanach, popychał huśtawkę, by ją rozbujać wysoko, jak
najwyżej, po górne belki, gdzie gnieździły się wróble.
W dole rozdziawione gęby Franka i Czesia. Huśtawka rozbujała się wreszcie do
pożądanej wysokości. Nagły przykurcz, odbicie się od deski i chuda postać chłopaka
wyskoczyła niczym kamień z procy, przeleciała przez szeroko rozwarte wrota stodoły
i robiąc w powietrzu salto upadła na kopę siana. Napięcie prysło niczym mydlana
bańka i ustąpiło wybuchowi entuzjazmu. To było to! Długo się czaili, by widzieć taki
skok z przewrotką w powietrzu, cyrkowy, zwinny, o pełnym obrocie ciała i
upadnięciem na nogi. Niech to dunder świśnie, to było to! A Jędrek wygrzebywał się
z siana, brudny jak nieboskie stworzenie, szczęśliwy, z gębą roześmianą od ucha do
ucha.
12
- Byczo! – to było jedyne słowo, jakie powiedział; powiódł dumnym wzrokiem po
krzyczących chłopcach, zatrzymując się na Pigusiu. Twarz jego na sekundę zastygła,
znieruchomiała, w oczach pojawiło się zdziwienie. Zjechał po kupie siana i klepnął
Ziutka w ramię:
- Serwus oberwus, widziałeś?
- Sie wi, fajnie ci to wyszło - pochwalił Ziutek. - Ten kopyrtek był w dechę! Inni też
tak skaczą?
- E-e, gdzie tam! Czesiu się boi, skacze tylko na nogi, nie dziwota, jaszcze śpik, a
Beczka próbował, ale śmiechu warte, lepiej nie mówić, na głowę ląduje, nawet ćwierć
obrotu nie zrobi... A ty potrafisz?
Beczka to Franuś, rude włosy, okrągła twarz, gruby, jak to mówią: szerszy niż
dłuższy. Ziutek wszedł do stodoły, pchnął kilka razy huśtawkę i ocenił jej wartość.
- Fajna! - cmoknął i po chwili rzekł: - Co by nie, to tak samo, jakby skoczyć z pidła
do wody, trzeba tylko się dobrze, z czuciem odbić, a potem salto mortale...
- Dobrze powiedzieć... - zapiszczał Czesiu, najmłodszy z nich, mały blondynek z
dziurkami w policzkach (czasem przezywali go Bułka, ale rzadko).
- A ja jeszcze skoczę, zobaczycie, potrafię; zobaczysz, Ziutek, tylko potrenuję...
Teraz skoczę jeszcze na nogi!
Beczka chwycił huśtawkę i wygramolił się na deskę.
- Rozhuśtajcie mnie!
Chwycili za liny.
Po chwili skulony Franuś, jak duża kula armatnia, zawirował pyłem kłębiącym się
w pomieszczeniu i wyskoczył trafiając nogami w piramidę siana; wpadł w nią prawie
po uszy.
- Teraz ja, ja, ja! - Czesiu już siedział na desce i wierzgał nogami. Pomogli mu się
rozhuśtać.
Piguś usiadł na dyszlu drabiniastego wozu stojącego obok stodoły, skąd miał
dobry widok i podziwiał skoczków; zastanawiał się, czy Ziutek odważy się powtórzyć
wyczyn Jędrka.
Niedługo czekał.
Ziutek stanął na desce, jego bose stopy wymacały pewne oparcie i zginając nogi
w kolanach zaczął się zwolna unosić w powietrze, raz do przodu, raz do tyłu, wyżej i
wyżej, może lepiej nawet od Jędrka. Nagle rozległ się wrzask: Aaa! - chłopak
błyskawicznie przeleciał przez wrota i tuż nad sianem zrobił salto mortale, upadł na
nogi, zagłębiając się w sianie. Złocisty tuman kurzu uniósł się niczym dym z komina.
Piguś krzyczał:
- Wspaniale, cudownie, za pierwszym razem, za pierwszym!
Cieszyli się też inni, tylko Jędrek miał markotną minę.
Mijały godziny, skoczne minuty pełne krzyków, braw, śmiechu, pisków, udanych i
nieudanych popisów, coraz bardziej precyzyjnych lotów - kto dalej, kto wyżej! Ziutek
próbował zrobić dwa koziołki w powietrzu, dwa pełne obroty, ale padał na plecy, więc
tylko półtora obrotu, co go gniewało, więc sapał, mruczał pod nosem swoje: „się wi,
muszę, bihme, że zrobię!" Nie wychodziło jednak. Musiałby wznieść się wyżej, a tam
już belka nad otworem bramy, można wyrżnąć w nią głową, ale i to go nie przerażało
(„kucnąłbym”). Tylko to siano, ta kopa jest za blisko, z całą pewnością by go
przerzuciło i upadłby na utwardzone podłoże. Nie udawało się też Jędrkowi. FranuśBeczka skakał tylko na nogi, ale on już się oswoił z prędkością i lotem, będzie
próbował zrobić salto: „Następnym razem!" To „następnym razem” jednak nie
następowało, zaczęto się z niego nabijać, wyśmiewać jego niezgrabność ruchów.
13
Najbardziej poszkodowany był Czesiu, skakał co drugi skok, tak orzekli starsi, „bo
co taki śpik będzie tyle skakał, niech sobie lepiej mleko pod nosem wytrze”
Tylko Piguś siedział na dyszlu drabiniastego wozu.
Nie wiadomo, czy dla żartu, czy z innych powodów Ziutek nagle zawołał:
- Pohuśtajmy Witusia, chłopaki, bierzmy Pigusia!
Nowa zabawa! Wzięli chłopca na ręce i posadowili na desce huśtawki.
Piguś się bronił, szarpał, starał się wyrwać roześmianym kolegom, coś próbował
tłumaczyć, przekrzyczeć ich - próżne to były wysiłki, już się bujał, wyżej, coraz wyżej.
Coś w nim wołało, tarmosiło, rozrywało, chciał i nie chciał tu być, a przecież
jeszcze przed chwilą siedząc na dyszlu zazdrościł wszystkim, teraz siedział na
huśtawce i zamierał w tym nieznanym dotąd odczuciu.
Nie, nie, nie!
Tak, tak, tak - wyżej, jeszcze, jeszcze, jeszcze!
Szum wiatru koło uszu, uderzenie w oczy pyłem i powietrzem, żołądek gdzieś w
gardle dławi to znów opada, naprzeciwko wielki jasny otwór bramy stodoły. Och,
hipnąć, skoczyć w to siano, gdyby tylko mógł, gdyby tylko mógł...! Dźwięczy w
stodole śmiech Pigusia, najradośniej, najgłośniej, najszczęśliwiej. Jędrek i Ziutek
stoją z tyłu i popychają, ile sił huśtawkę w chwili, gdy znajduje się ona w dolnym
położeniu. Piguś nie czuł bólu, kalectwa, trzymał się rękami za liny (sztywność w
łokciu prawej ręki nie przeszkadzała w tym), by nie być wyrzuconym siłą
bezwładności. Było tak wysoko, że potrafiłby chwycić jaskółki za ogon, o czym często
marzył.
Wie, że mógłby skoczyć na siano, mógłby zrobić przewrót tak jak Ziutek, ale nie z
tą nogą, może kiedyś...
Wreszcie zszedł z huśtawki, był cały dygocący, z szumem w uszach, z wiatrem w
koszuli i twarzą roześmianą, jak nigdy dotąd. Skakał na jednej nodze w stronę dyszla
wozu. Usiadł, podniecony, pełen nieznanych dotąd doznań, przeżywał wszystko,
uspakajał się wolno i długo.
Tymczasem na deskę chciał się wejść Czesiu, ale gruby Franuś go zepchnął.
- Cięgle ty? - malec miał żałosną minę. Nie zrobiło to wrażenia na Franusiu,
wchodził na deskę i wrzeszczał:
- Ani dudu! Ja teraz robię salto mortale!
To coś nowego. Wszyscy umilkli wlepiając wzrok w grubasa. Po chwili huśtawka
była już wysoko. Franuś jakoś nie mógł się zdecydować, przymierzał, kurczył nogi, to
znów prostował, chwile upływały.
- Ale ma pietra!
Nagle grubas wyleciał, zrobił pół obrotu i ciężko padł na plecy ginąc w sianie.
Chóralny śmiech chłopców. Nad sianem tylko kurz się unosił w stronę słońca.
Dlaczego jednak Beczka nie wychodził, nie gramolił się z kopy? Śmiechy milkną,
nawet Piguś wstał zaniepokojony. Gdzieś z głębi siana wydobywały się jęki, głuche,
ciche, żałosne. Trójka chłopców rzuciła się odkopać Franusia. Wyciągnęli go i
położyli na ziemi, kurczył się, jęczał, zwijał z bólu trzymając się za brzuch. Chłopcy
byli wystraszeni, nie wiedzieli co zrobić, a Franuś wił się z cierpienia.
Czesiu patrzył wystraszony i mówi płaczliwym głosem:
- To przez ten skok z obrotem, pewnie mu się kiszki przekręciły...
- Jak to kiszki? - spytał zdziwiony Jędrek.
- No kiszki, jak się obracał to dostał skrętu, pewnie w tę stronę, o tak! - malec
pokazał na rękach, w jaki sposób mogły się skręcić Franusiowe kiszki.
Pigusiowi wydawało się to dziwne, wątpliwości miał Ziutek, ale Jędrek uczepił się
tej szansy ratowania jęczącego kolegi.
14
- Jak mu się skręciły w tym kierunku, o tak... to koniecznie trzeba byłoby je
odkręcić...o tak! - Wydawało się to wszystkim logiczne. - Ale jak to zrobić?.
- Może by go poturlać z górki w drugą stronę...? - zaproponował nieśmiało Piguś.
Ależ oczywiście, świetna myśl! Niewiele myśląc, ogarnięci wspólną ideą działania,
chwycili wrzeszczącego Franusia za ręce i nogi, podnieśli uginając się pod jego
ciężarem.
- Nad staw, nad staw, z grobli go spuścimy!
Kiedy z trudem dotarli do stawu i wyszli na koronę grobli. Zmusili Franusia do
zwinięcia się w kłębek (co nie było trudne, bo sam się z bólu zwijał), ułożyli
prostopadle do skarpy, plecami w dół, i pchnęli. Potoczył się chłopak kilka metrów
niczym śniegowa kula, aby z większym jękiem zatrzymać się u podnóża skarpy.
Znów go wynieśli, głowę Franusia wcisnęli między jego kolana i ponownie spuścili w
dół. Krzyczeli do niego:
- Musisz wytrzymać, Beczka, kiszki ci się na pewno odkręcą, tylko trzeba tak
zrobić wiele razy!
Wreszcie opadli z sił i zasapani pokładli się koło zmaltretowanego do końca
Franusia, bladego, umorusanego, wyczerpanego, obolałego, nie wiedzącego już, czy
więcej od brzucha, czy od tych przymusowych koziołków na stoku grobli. Tak ich
odnalazł Cygan. Wszedł dwoma łapami do wody i długo chlipał wodę; potem polizał
Pigusia i ułożył się koło niego z łbem skierowanym w stronę zabudowań, skąd
dolatywały krótkie szczeknięcia.
Franuś odpoczywał, powoli łagodniało wszystko i ból zamienił się w nieznośny
ucisk w żołądku. Po chwili zwymiotował. Otarł usta rękawem i popatrzył wesoło na
kolegów.
- Już mnie nie boli!
Najszczęśliwszy był Czesiu:
- A nie mówiłem! A co, nie wywróciły mu się kiszki? Wywróciły! I nie dziwota, że
mu przeszło po tych koziołkach, odkręciły się, odwyrkły!
Zgodzili się z tym wszyscy. Piguś tylko pomyślał, że to dzięki niemu uratowali
Franusia, no bo kto wymyślił te kopyrtki z grobli, no kto?
Słońce zachodziło już za wieś Tomice, a oni ciągle zmordowani leżeli w trawie, nie
czując głodu, ani pragnienia, zadowoleni z siebie. Roje muszek, małych jak pył w
stodole, unosił się nad nimi. Kilka kolorowych ważek siedziało na kołyszącym się
tataraku. Cygan raz po raz podnosił łeb i wciągał jemu tylko wiadomy zapach,
dochodzący go od podwórza zabudowań. Ledwo go mógł Piguś uspokoić.
Jędrek leżąc na brzuchu, wpatrywał się w brązową plamę w oddali pokrywającą
od strony wody skarpę grobli. W pewnej chwili powiedział, jakby do siebie:
- Suche sitowie, dobra byłaby z tego tratwa...
Wszyscy teraz patrzyli na migocącą w zachodzącym słońcu brązową plamę.
Nowa wspólna, wspaniała myśl zaświtała im w głowach.
Honor flagi
Byli wszyscy słowni. Zeszli się o umówionej godzinie. Nawet Piguś przykuśtykał
na umówiony czas. Od szczęśliwych wypraw poza płot Leszczyńskiej, prowadzonych
przy udziale Ziutka, po raz pierwszy zdecydował się na samodzielność. Był z tego
dumny.
Budowę tratwy rozpoczęto od rusztowania, siatki zrobionej z tyczek i wiklin, na
której kładziono zasuszone szuwary. Popełnili jednak błąd, gdyż tratwa pod wpływem
własnego ciężaru zanurzała się coraz głębiej, aż oparła się o muł, a trawy i sitowia
15
sterczące z wody wbiły się w siatkę, w dno tratwy, i za żadne skarby świata nie mogli
jej zwodować. Coś w niej pękało, strzelało, rozłaziło się na boki, to znów w
niespodziewanych miejscach pojawiała się woda. Nie było rady, trzeba było naruszyć
strukturę tratwy i siłą zepchać na wodę. Jędrek wlazł do wody i pchając ją oddalił
„statek” (tak nazywali tratwę) od brzegu na kilka metrów. Teraz tratwa była na wodzie
i chłopcy brodząc po pas naprawiali szkody, nanosząc dodatkowe wiązki suszonej
trawy i sitowia.
Pracowali solidarnie i dzielnie. Dzień był ciepły, duszny, ze srebrną poświatą
unoszącą się nad wodami i groblami, przez którą ledwie przebijały się kontury
pobliskich domów. Nawet ptaki wodne drzemały, jakby w nocy spać nie mogły i teraz
ją odsypiały. Zwykle ruchliwe wody mieniące się kryształami odbić, teraz wydawały
się, jak tafla lustra, ciche, nieruchome, milczące, ani jedna zmarszczka nie zakłóciła
tej zadumy. I drzewa spały, liście zwykle trzęsące się od wiatru nawet najmniejszego
zwisały, jakby mniej zielone i ulepione z wosku. Piguś ze zdziwieniem i
zaskoczeniem obserwował to zadumanie przyrody, jeszcze nigdy nie widział tego
wielkiego zaspania. Siedział na grobli, wiązał sitowie w pęczki i podawał kolegom,
szło mu to niesprawnie i z trudem jedną ręką splatał małe kępki. Za każdym razem,
kiedy podał snopek, spoglądał na kaczki unoszone przez wodę z główkami
wtopionymi pod skrzydła, jakby nie chciały patrzeć na tą wszechobecną
nieruchomość świata.
Wszystko było piękne, milczące, wyczekujące i, gdyby nie pokrzykiwania i
chlapanie chłopców, wydawałoby się, że wszystko jest namalowane na szkle
cudownym pędzlem wspaniałego artysty.
Chłopcy jednak nie zwracali uwagi na dziwność i tajemniczość zjawiska, tkali swój
statek starannie niczym mysikrólik gniazdo.
Od pewnego czasu pracującym przyglądał się z dużym zaciekawieniem chłopiec
niski, pulchny, o jasnych kręconych w loki włosach i bladawej cerze pokrywającej
okrągłą twarz. Jego zmrużone od nadmiaru słońca małe oczy były prawie
niewidoczne. Patrzył na tratwę. Był to Karolek z Wadowic, miasta powiatowego,
dowiązanego wstęgą Skawy do Beskidu Makowskiego, z jednej strony, i Pogórza
Wielickiego, z drugiej, miasta sennego, skromnego, przesyconego cebulą i
czosnkiem, a w czwartki rykiem krów i kwikiem świń prowadzonych na targ lub do
pobliskiej rzeźni; miasta dziwnego, zaskakującego aspiracjami i kontrastami.
Karolek był – pewnie z powodu tej pulchności – trochę niezgrabny w ruchach,
ociężały, rozlazły i odnosił się trochę pogardliwie do „wsioków”, jak się wyrażał o
chłopcach z Podstawia. Piątka przyjaciół znała go, choć stroniła od niego.
Tratwa wreszcie była gotowa.
W środku tratwy tkwiła tyczka, a na niej niebieski sztandar zrobiony z chustki
starszej siostry Czesia.
Gotowe!
Wyszli na brzeg i z zadowoleniem przypatrywali się swojemu dziełu. Tratwa była
sporych rozmiarów i mogła spokojnie pomieścić wszystkich, łącznie z Pigusiem i jego
Cyganem.
- Trzeba ją ochrzcić, jak nazwiemy nasz statek? - zapytał Franuś, patrząc po
twarzach kolegów.
- Arka! - pisnął Czesiu.
- Pirat! - zawołał Jędrek. - Będziemy napadać na inne statki!
- Skądże weźmiemy inne statki, tu przecież ich nie ma, sie wi? - zapytał Ziutek.
- No to jak?
16
- Może „Santa Maria”, na takim statku Kolumb odkrył Amerykę... Coś czytałem o
tym... - zaproponował Piguś.
Wszyscy popatrzyli na Ziutka.
- Dobra, niech będzie „Santa Maria”, będziemy odkrywać nowe lądy... Powinniśmy
jeszcze wybrać kapitana....
- Ty jesteś kapitanem! - zawołali wszyscy jak na komendę. Ziutek podreptał
nogami z zadowolenia i niby to z oporem przyjmując tak ważną nominację,
powiedział:
- No nie wiem... może Jędrek?
- Eee, coś ty, daj spokój! - żachnął się Jędrek.
Sprawa była przesądzona.
- Skoro tak, to musicie mnie słuchać, bo statek... bo kapitan na statku to pierwszy
po Bogu, wszyscy go słuchają, choćby mieli życie oddać za niego i statek, jasne, się
wi?
- Jasne!
- Dobra, bosmanem będzie Jędrek i weźmie drąg do odpychania statku,
kucharzem Beczka, inni to marynarze... Czesiu chyba jednak chłopcem okrętowym...
- Dlaczego nie marynarzem? - zaprotestował Czesiu.
- To rozkaz... bo masz mleko pod nosem! A teraz przystąpimy do ceremonii
chrzcin... Ale bez orkiestry? Nie może tak być...
- Pewnie!
Piguś i Jędrek urwali smukłe liście zielska i włożyli między dwa kciuki przylegające
do siebie; Franuś-Beczka i Czesiu wzięli grube źdźbła trawy odgryźli rurki z łodyg,
zmiażdżyli końcówki robiąc piszczałki.
- Gotowe? Wszyscy powstać! Baczność!
Byli dumni z Ziutka, nadawał się na kapitana, jak nikt inny, wydawał komendy
wyraźne, wojskowe, co najmniej jak jeden taki na defiladzie w rynku w Wadowicach,
w czasie uroczystości trzeciego maja. Prężyli się, wypinając piersi do przodu.
- Orkiestra grać! - wrzasnął kapitan.
Ba, ale co? Tego nikt nie wiedział, więc każdy sobie piszczał, jak chciał, jęczał,
gwizdał, basował, dmuchał w trawiaste instrumenty, jak mógł najsilniej. Rozległ się
bełkot dźwięków ścielących się po tafli stawu kakofonią budzącą kaczki, które
zaniepokojone chowały się w zaroślach.
W tym jęku dźwięków Ziutek wszedł do stawu, nabrał w dłonie wodę i chlusnął na
tratwę mówiąc:
- Chrzczę cię imieniem „Santa Maria”, pływaj po morzach świata i nie utop się!
Brzmiało to bardzo dostojnie i uroczyście, więc orkiestra silniej i ze wzruszeniem
zagrała. Wydawało się, że obudzili tym przyrodę, bo zerwał się lekki watr i
pomarszczył nieruchomą dotąd taflę stawu. Gdzieś w oddali plusnął karp.
- Na „Santa Marię”! - padł rozkaz kapitana.
- Huuurrraaa!
Plusk, zmącenie wody, krzyki i śmiechy chłopców…
Dwie kaczki z łopotem skrzydeł uniosły się w powietrze i poleciały na sąsiedni
staw. Zakołysały się tataraki.
Tuż obok nich rozpłaszczyła się zielenią rodzina grzybieni wachlując w rytm
plusku wody, jakby biła brawo płynącym chłopcom swoimi ogromnymi liśćmi. Pięć
białych kwiatów uśmiechało się ukazując swoje złote wnętrza. Pięć - jak ich pięciu.
Tymczasem Karolek, który biernie, z trawą między zębami, przyglądał się dziełu
chłopców, zerwał się z miejsca, gdzie leżał, i podbiegł do tratwy.
17
- Hej, chłopaki, mogę się z wami zabrać? – zawołał prosząco. Spojrzeli po sobie.
Jędrek jak zwykle szybki i bezpośredni odparł z nutą złości w głosie:
- A gdzie byłeś jak robiliśmy statek, leżałeś bykiem na trawie, a teraz przyszedłeś
na gotowe...?
- Jak się zgodzicie, to dam wam paczkę cukierków, albo dwie czekolady, ale jutro,
bo zjadłem... Co?
Franuś-Beczka pisnął z radości, ale zaraz zawstydzony zamilkł i popatrzył
pytająco na Ziutka. Ojciec Karolka miał sklep kolonialny i obietnica mogła być realna.
Czekolady nie widzieli od kilku lat więc propozycja była zachęcająca.
Ziutek zamyślił się na chwile poczym rzekł:
- Dobra, wskakuj, ale twojej cukierków ani czekolady nie potrzebujemy, bądź tylko
dobrym marynarzem!
Franuś nie mógł zrozumieć Ziutka i jęknął cicho i żałośnie: - Eee... eee... bez
czekolady...
Ucieszony Karolek wszedł po kolana do wody i wdrapał się na tratwę, która pod
jego ciężarem zanurzyła się głębiej.
Po chwili na brzegu został tylko Piguś. Jakiś wielki żal ścisnął mu serce, stał
bezradny, oparty o kulę patrząc na szalejących, rozentuzjazmowanych chłopców, w
jego oczach pojawiły się łzy. Jakże nienawidził teraz swojej ropiejącej nogi, krzywej,
unieruchomionej w łokciu ręki, ciała, siebie całego, swojej nieporadności, tego
kalectwa, odmienności od innych! Szeptał do siebie: - Czemu jestem taki, dlaczego
nie mogę być, jak inni, za co mnie to spotkało, za co. Za co, za co...?
Gorycz nie pozwalała mu dłużej tu pozostać, jeszcze zobaczą, jaki z niego beksa,
po co mu to, nie chce, nie musi tu być, pójdzie do domu, zamknie się izbie, praśnie o
podłogę szczudłem i będzie patrzył i liczył swoje jaskółki... Nie potrzebuję Ziutka i
innych, po co mi oni, dam sobie radę, zamknę się i już, co mi tam! Ukradkiem otarł
łzy rękawem i odwrócił się od stawu, skacząc na jednej nodze zaczął schodzić z
grobli.
Za sobą usłyszał krzyk Ziutka, nagły, ostry, rozkazujący. Przystanął i wolno
odwrócił się.
- Hej marynarzu, a ty dokąd?
Chłopak stanął milcząco i beznadziejnie.
- Marynarzu, Piguś, na statek, odpływamy!
- Tego kuternogę też chcecie zabrać, lepiej niech zabierze swoją kulę i się wynosi,
będą z nim tylko kłopoty... – zaprotestował Karolek, ale Ziutek uciął krótko: - Zamknij
buzię!
Na szczęście oszołomiony nagłym zwrotem sytuacji kaleka stojący bezradnie na
grobli tego nie słyszał.
Na statek? Jak, jak, jak? Tłukło się w głowie Pigusia to pytanie powtarzane po sto
razy: Jak, jak, jak?
Tratwa pchana drągiem przez Jędrka nieznacznie się zbliżyła do brzegu. Dalej się
nie dało. Wystarczyło to jednak, aby wyciągnięty drąg znalazł się metr od brzegu.
- Chwyć się drąga, wciągniemy cię!
Piguś wrócił i stanął patrząc bezradnie. Słyszał głosy ponaglające. Drąg sterczał
zachęcająco i drgał, jakby się niecierpliwił. Czy to możliwe? On, z tym kulasem,
przecież nie może go zamoczyć, nie wolno, zakazane, jakże to tak, można? Nawet,
gdyby to nierozważnie zrobił, to przecież nie umie pływać, ugrzęźnie w wodzie, w
mule, w tym gąszczu roślin wodnych...
- Marynarzu, na statek!
18
A jak się nachyli, aby uchwycić wysunięty drąg i straci równowagę? Woda
wydawała się mu teraz groźną i bezwzględną, utopi się, jak ślepe kocięta, które
Leszczyńska wrzucała co wiosnę do stawu...
- Marynarzu, na statek!
- Po co on nam potrzeby, niech idzie do domu, jeszcze się utopi niedorajda... –
syczał za plecami kapitana Karolek.
Ziutek jednak go nie słuchał. Tylko Jędrek ze złością pchnął Karolka do tyłu,
potem powiedział do kapitana:
- Daj rozkaz, inaczej pójdę po niego!
Chłopak na brzegu stał sztywno, nieruchomo, tragicznie.
- To rozkaz, „Santa Maria” czeka! – wrzasnął głośno i zdecydowanie kapitan.
Piguś zaczął się w myślach użalać nad sobą: O Boże, Boże, czemu ja nie umiem
pływać, dlaczego jestem inny, taki kaleki?
- Marynarzu, na statek! - głos Ziutka, kapitana brzmiał ostro i stanowczo.
„Nie umiem pływać, boję się, boję się, boję się...”, powtarzał w duchu chłopiec”. Za
każdym „boję się” robił krok do przodu, aż lewą ręką uchwycił za drąg. Poczuł
szarpnięcie i z wielkim szumem i pluskiem woda stawu objęła go zimnem.
- Człowiek za burtą! Ciąąągnąć!
Chłopiec trzymał się kurczowo drąga, rozpaczliwie wyciągając szyję nad wodę.
Noga z nasiąkniętymi bandażami ciążyła mu mocno i ciągnęła w dół; drugą stopą
starał się znaleźć oparcie o dno stawu, ale unoszona wodą i prędkością ciągnienia
drąga, natrafiała tylko na pustkę. Tracił panowanie nad sobą. Wreszcie silne ręce
Jędrka i Ziutka wyciągnęły go z tej przerażającej dla niego sytuacji. Tam dopiero
ochłoną i zdał sobie sprawę z tego co zrobił.
Kilka metrów od tratwy płynęło unoszone falami szczudło.
Jędrek silnymi pchnięciami skierował tratwę na środek stawu.
Santa Maria płynęła wolno, ciężko, leniwie.
- Lewa na burt, płyniemy na pidło!
- Rozkaz, kapitanie, jest lewa na burt! - Jędrek przerzucił drąg na prawą stronę i
wbił w muł. Tratwa zawahała się na chwilę, poczym posłusznie skierowała się na
czysty, pozbawiony roślinności fragment stawu. Piguś powoli ochłonął z napięcia,
serce przestało szaleć, jak zwariowane, umysł się uspokoił, poczuł się pewnie i
bezpiecznie. Zaczął odbierać całym ciałem i duszą przyjemne uczucie sunięcia
tratwy po wodzie, kołysanie, lekki wir wody za nią, plusk drąga i ciągnący się sznur
roślin, umykanie kaczek, opuszczających w popłochu swe gniazda, w których widać
było nakrapiane jaja.
Franuś skoczył do wody i płynął obok statku; Czesiu położył się na brzuchu i
rękami pomagał wiosłować; Ziutek - jak przystało na kapitana - stał z godnością na
środku i trzymając się masztu dłonią przesłaniał słońce, które darzyło ich ciepłem
susząc ubrania i ciała. Piguś odwinął bandaże na nodze przesiąknięte i zazielenione
glonami i wystawił nogę do słońca.
Wszyscy mieli rozjaśnione twarze.
Tylko Karolek siedział z posępną miną trzymając się kurczowo konstrukcji tratwy i
z duszą na ramieniu modlił się, aby ta kępa sitowia, na której pływali nie rozleciała
się, bo do brzegu było daleko a woda coraz głębsza. Milczał wystraszony, napięty,
zdenerwowany, nieoswojony z wodą.
Tratwa zbliżała się do stawidła.
- Rzuć kotwicę! - padła wreszcie komenda kapitana. Oznaczało to wyjęcie drąga z
wody i zatrzymanie „Santa Marii”.
19
Następne godziny upływały im na pławieniu się w wodzie i słońcu. Stojąca i
przeważnie płytka (do dwóch metrów) woda była nagrzana tak, że mogli pluskać się
w niej długo a potem nie szczękać zębami. Opanowali szybkie wychodzenie na
tratwę, z której skakali na głowę robiąc różne wymyślne figury, jak padanie na plecy,
obroty, salta, udawanie „trupa”, podwójne skoki z trzymaniem się za ręce, skoki
zbiorowe; były też wyczyny polegające na przepłynięciu pod tratwą, które
zapoczątkował Jędrek, najlepszy pływak z całej piątki. Piguś siedząc, wystawił
odwiniętą z bandaży nogę i wygrzewał ją w słońcu czując jego ciepło przenikające aż
do kości. Krzyczał roześmiany:
- Berek, berek, berek!
Chłopcy właśnie gonili się w wodzie, bawiąc się w łapanego; nie było tak łatwo
chwycić nawet małego Czesia, który sprytnie nurkował, uciekał pod wodę, gdzieś pod
tratwę, i trudno było odgadnąć, z której strony wypłynie.
Słońce zaczęło już schodzić z najwyższego punktu i zbliżać się do drzew, kiedy
koło stawidła zebrała się grupa chłopców z Podstawia. Wśród nich łatwo można było
zauważyć rosłego chłopaka imieniem Bolek. Wyróżniał się nie tylko wzrostem, ale i
krzykliwością. Załoga statku „Santa Maria” znała go dobrze, któż z resztą się tu nie
znał, skoro Podstawie to nie więcej jak trzydzieści domów. Bolek mieszkał w
środkowej części Podstawia i był jednym z synów zamożniejszego gospodarza.
Dzięki swojej sile, hałaśliwości i agresywności przewodził grupie chłopców z
najbliższych gospodarstw. Teraz mrużąc oczy przyglądał się bacznie tratwie i jej
załodze.
Obok niego, jak Sanczo Pansa koło don Kichota z la Manchy, sterczał krępy i niski
Wiktor, jego młodszy brat, chłopak silny lecz powolny w ruchach.
Bolek był krewnym Karolka.
Chłopcy z Podstawia siedzieli lub skakali do wody z brzegu coraz głośniej
hałasując. Było upalnie, więc nic dziwnego, że szukali ochłody. Jeżeli ma być coś w
tym dziwnego, to chyba to, że przyszli się kąpać na pierwszy staw, choć „ich” staw drugi - był większy i głębszy.
Bolek wskoczył do wody i długo płynął pod wodą, a kiedy wynurzył się, zaczął
płynąć w kierunku „Santa Marii”; ręce jego unosiły się nad wodą miarowo i szybko,
głowa sterczała nieruchoma niby czarna piłka unoszona na falach, nogi kopnięciami
robiły wiry za pływakiem - płynął jak wszyscy, mieszaniną stylów, o których zresztą
nikt nie miał pojęcia: z głową sztywno trzymaną nad wodą, z rękami machał niby
kraulem. Nogami robił ruchy jak żaba. Szło mu to jednak sprawnie i pruł wodę
szybko.
Dopłynął do tratwy.
Uczepił się jej, zgarnął dłonią wodę z twarzy, odrzucił długie czarne włosy na bok,
wypluł jakiś kawałek moczarki przylepionej do ust i rozejrzał się uważnie po załodze
statku.
- Fajna kupa gnoju, da się na tym pływać? - zapytał i nie czekając na odpowiedź
wgramolił się na tratwę. Stanął na nogach i kilkoma podskokami sprawdził jej
stateczność. Tratwa zakołysał się, chlupnęło wodą ze wszystkich stron, a Czesiu
zapiszczał:
- Cóż to tak hajdasz, nie bój się, nie rozleci się!
Bolek zaśmiał się.
- Jakbym tak jeszcze parę razy podskoczył to pewnie ta kupa gnoju rozleciałaby
się na wszystkie strony...
Zza pleców chłopców rozległ się chichot Karolka.
Piguś poczuł się obrażony i próbował ratować honor statku.
20
- To „Santa Maria”, nasz statek, a nie kupa gnoju! – zawołał głośno, głosem w
którym dało się wyczuć gniew.
Bolek spojrzał na siedzącego chłopca i parsknął z pogardą:
- A ten kuternoga co tu robi? Taka pokraka, bez nogi i ręki, to wasza załoga?
Piguś zbladł i popatrzył bezradnie na kolegów. Ziutek zrobił krok do przodu i
powiedział krótko i groźnie:
- Zamknij się! Nikt tu cię nie prosił...
- Właśnie, nikt cię tu nie potrzebuje - zapiszczał ponownie Czesiu. - Zejdź ze
statku!
- Ale statek, ha, ha, a te niebieskie majtki to wasza bandera? Której dziewczynie
zginęły?
- To chustka na głowę, a nie żadne majtki, ty ... ty.. ty... - Franuś nie krył swojego
zdenerwowania.
Ziutek i Jędrek najeżyli się i z czerwonymi twarzami podeszli do nieproszonego
gościa.
- Jak ci się nie podoba, to sobie kup szaflik, będziesz mógł pływać, my ciebie tu
nie prosili, więc nie musisz być taki złośliwy, sie wi - rzekł tamując gniew Ziutek. Jego
zaciśnięte pięści wyglądały groźnie.
- No właśnie! - zawtórował mu Jędrek przyjmując postawę bojową, w każdej chwili
był skoczyć do bitki. Kilka piegów na jego twarzy wyraźniej się zaznaczyło.
Bolek na widok bojowej postawy rówieśników spokorniał trochę i uderzył w ton
ugodowy.
- E... co tam... kłócić się nie będziemy, bo i o co? Zrobiliście sobie, to i macie...
Wasza rzecz, o taką kupę gno... szuwarów nie warto kotów drzeć...
Jędrek nie wytrzymał.
- Jak nie zamkniesz swojej gęby, to w nią dostaniesz, nie zaczynaj!
- Coś mu odbiło dzisiaj, zmiataj stąd dopóki jesteś cały! – Ziutek najeżył się stanął
pierś w pierś z Bolkiem.
- Dobra, dobra, coście tacy hardzi, dobra, już idę, idę... - Bolek pogardliwie
przekroczył siedzącego Pigusia i tupiąc mocno i złośliwie bosymi piętami o chwiejącą
się tratwę podszedł do milczącego, jakby wystraszonego Karolka.
- I ty tu z nimi, na tej kupie... szuwarów? – mówiąc to uderzył chłopca w brzuch, aż
ten się skulił z bólu. – Jeszcze się z tobą policzę! Odwrócił się od ciągle skurczonego
krewniaka i podszedł do masztu. Jednym ruchem zerwał niebieską chustkę i
odbijając się mocno od tratwy skoczył do wody dając nura. Przez chwilę widzieli
płynące tuż pod lustrem wody jasne cygaro jego ciała, które zginęło po chwili w
głębinie. Zakołysała się tratwa od fal i robiąc, ku przerażeniu Pigusia, ruch obrotowy podryfowała trzy metry dalej.
I stała się rzecz dziwna. Ta stara, niebieska chustka Marysi, siostry Czesia,
wisząca dotąd bez znaczenia, tak sobie, jako akcent, ozdobnik lub nawet żart,
nabrała nagle dla nich znaczenia: to ich duma i honor zostały sponiewierane,
zabrano im godło, niczym Indianinowi jego talizmany noszone na piersiach jako
największą świętość, po utracie których wojownik traci cześć i szacunek innych.
Tak nie może być! Dwa ciała runęły do wody w pogoni za Bolkiem. Po krótkim
pościgu pierwszy dogonił uciekającego Ziutek. Bolek, któremu chustka
przeszkadzała w pływaniu, wierzgał nogami, chlapał w oczy wodą, dawał nura, ale
Ziutek i Jędrek dopadli go jak dwa psy dzika i kilka razy zatopili. Chłopak zachłysnął
się, puścił chustkę i uciekając gwałtownie pruł wodę silnymi uderzeniami. Chusta
unosiła się w wodzie rzucana falami i powoli tonęła. Pierwszy ją dostrzegł Ziutek,
sięgnął po nią i z triumfem podniósł wysoko ponad wodę.
21
Z tratwy dobiegły go radosne głosy załogi. Jędrek próbował jeszcze gonić Bolka,
ale zrezygnował: cel był osiągnięty. Wracali w glorii i chwale, odzyskali swój honor.
Z odległego brzegu Podstawianie, widząc co się dzieje w wodzie, wołali
wymachując rękami:
- Wy, szczury wodne, rozwalimy wam to siano na wodzie – Kilku chłopców
wskoczyło do wody, płynąc naprzeciw Bolka.
Ziutek i Jędrek nie słyszeli tych okrzyków, kilkoma sprawnymi ruchami dostali się
na tratwę i roześmiani, szczęśliwi mówili:
- A co, śpiki, myślicie, że oddamy im naszą banderę? Niedoczekanie ich...
Jędrek wykręcił chustkę z wody, otrzepał i oddał Ziutkowi mówiąc:
- Trzeba wciągnąć banderę na maszt!
- Sie wi, marynarz Piguś, powstań!
Chłopiec przejęty podniósł się przy pomocy Beczki, stanął na jednej nodze,
odebrał podaną mu banderę.
- Baczność! Bandera na maszt! - ze wzruszeniem patrzyli jak Piguś długo i
niezdarnie wieszał na maszcie ich dumę.
Chłopakowi ręce trzęsły się z przejęcia, w gardle dławiło, jakże ważną i
wyróżnioną się czuł osobą. Była to piękna chwila w jego dotychczasowym życiu.
Nigdy przedtem nie uświadczył takiego wyróżnienia i szacunku, nikt mu nie
salutował, nikt nie stał na baczność, kiedy on coś robił, on niedorajda, mamlas,
fajtłapa. W gardle poczuł dławienie, jakąś kluchę ściskającą, ciepłą, wywołującą
nieznane dotąd miłe uczucie, które nie potrafił ocenić i nazwać.
- Teraz przysięgnijcie, że będziecie bronić tej bandery na śmierć i życie, sie wi!
- Przysięgamy! – odpowiedziano poważnie z przejęciem i wzruszeniem.
Z brzegu tymczasem wrzeszczano:
- Żaby, piżmowce, szczury wodne, rozwalimy wam tę kupę szuwarów! Tę flagę to
możecie nam na onuce dać ... Będzie i tak nasza, cieszcie się jeszcze, już niedługo
damy ją naszej kozie zjeść!
Ziutek jednak spokojnie komenderował:
- Spocznij! Podnieś kotwicę, kierunek wieża kościelna... to znaczy prawa na burt,
tak trzymać kurs!
Jędrek wbił drąg w dno stawu, nadął się ile w nim było siły i pchnął tratwę we
wskazanym kierunku.
Kopulasta, czerwona wieża kościoła stojącego w rynku w Wadowicach błyszczała
z oddali na tle nieba, jak latarnia morska.
Tymczasem Czesiu i Beczka stojący twarzami do krzyczących na brzegu,
trzymając się za ręce dla zachowania równowagi, podnieśli prawe nogi i pokazując
pięty wołali:
- Teraz możecie nas podrapać po piętach!
Była to największa obelga dla niespodziewanych przeciwników.
Za odpływającymi posypały się przezwiska, bryły ziemi, a może i kamienie.
Wbijając się w szuwary zatrzymali się na naradę. Nie ulegało wątpliwości, że
wrogość wtargnęła pomiędzy obie grupy, a może nawet została wydana wojna?
Wielki karp wyskoczył i trzasnął ogonem o wodę, jakby na potwierdzenie tego
oczywistego dla nich faktu.
Załoga statku odpływała w podnieceniu i w bojowym nastroju. Milczał tylko
Karolek, nieobecny duchem, myślami utkwionymi tam, skąd dolatywały ich
nieprzyjazne glosy.
22
Nocna wyprawa
Leszczyńska siedziała przy stole i patrzyła bezmyślnie przekrwionymi oczami na
ojca Pigusia. Lata doganiały ją, przewalały się przez jej wątłe ciało, miażdżyły,
przygniatały, skutkiem czego była coraz chudsza i garbiła się bardziej ku ziemi.
Siedzieli milcząc. Dla niej była to ta chwila, która oznaczała poddanie się, rezygnację,
świadomość beznadziejności swojego szarpania się, harówki „na swoim”, jak mówiła
czasami wiodąc wzrokiem po zrujnowanych obejściach. Wciągnięta w kierat życia
szła jak koń pociągowy, ciężko, jednostajnie, beznadziejnie. Była niedziela, więc
wróciła z kościoła z Wadowic, zrzuciła uwierające ją buty, ubrała niebieski fartuch na
paradne spódnice i usiadła szeroko na ławie stojącej koło stołu. Wyciągnęła
spracowane, zorane dłonie daleko przed siebie i zastygła, jakby wpadła w letarg.
Tak zastał ją ojciec Pigusia. Nie odpowiedziała na pozdrowienia, nawet nie
popatrzyła na pieniądze za wynajem izby położone na stół. Wyglądała jak kukła,
stara i zmięta, nieżywa.
- Co z wami? – ojciec Pigusia usiadł naprzeciw na chybocącym się zydlu. – Co
wam, Leszczyńska, jesteście chora?
Nie odpowiedziała, nawet nie drgnęła. Wlepiła na niego szklany wzrok i milczała.
Cienie przelatywały po jej starej twarzy, ciągnąc się od ust do uszów, jakby siliła się
na słowa, które nie mogła wyrzucić z siebie. Ojciec Pigusia grzebał po kieszeniach
świątecznej marynarki na próżno szukając tytoniu. Kiedy nie znalazł, wychylił się
przez okno w stronę syna krzycząc:
- Przynieś mi bibułki i tytoń, a migiem!
Po chwili w sieni i sąsiedniej izbie słychać było stukot szczudła Pigusia i krótkie
szczeknięcia Cygana.
- Wyglądacie, gospodyni, na zmartwioną, co wam tak dopiekło? – mężczyzna
dotknął dłoni kobiety. Pod wpływem tego dotyku, życie wróciło do Leszczyńskiej.
Cofnęła ręce i przygładziła włosy. Westchnęła, ze świstem wciągając głęboko stęchłe
powietrze, jakby z powrotem chciała wcisnąć w siebie utraconą nadzieję.
- A tak mi jakoś ciężko, w dzień w dzień, to samo, ino robota i robota, końca nie
widać... Nie mam już sił, to już sześćdziesiąt osiem lat nogi mnie noszą po tym
bożym świecie, po tych zagonach, łąkach i polach, za pługiem i krowami... i ciągle
jestem dziadówką! Nawet nie idzie sprzedać mleka i masła... Na nową kieckę nawet
mnie nie stać...
Mówiła cicho, pierwszy raz chyba tak, ze smutkiem w oczach.
Do izby wszedł Piguś a za nim wleciał Cygan. Pies obwąchał najpierw mężczyznę,
potem spódnice gospodyni i przeniósł się z nosem do wszystkich kątów.
Ojciec Pigusia wziął woreczek z tytoniem i bibułki. Po chwili siwy dym snuł się po
stole unosząc się zwolna ku drewnianej powale.
- To dzisiaj skończyliście te lata? Ładny wiek...
- Co zrobić, ano skończyłam – rozłożyła bezradnie dłonie. – Od czasu jak mój
odszedł, wszystkie dni są takie same, jednakowe, z nikąd jakiejś radości... Ech, co
dużo gadać, piekło jest na ziemi, nie trzeba innego. Siedźcie, a ja zrobię kawę!
Wstała z trudem i podeszła do pieca, dołożyła węgla i dmuchnęła kilka razy w żar.
Cygan plątał się jej koło nóg, więc się zdenerwowała, chwyciła psa za sierść i
wyrzuciła do sieni.
- Wynoś się, giździe, diable czorny, wszędzie cię pełno! – zatrzasnęła za psem
drzwi i odwróciła się do Pigusia, który siedział na skraju łóżka. – Ty, nieboraku,
dostaniesz mleka, lubisz surowe?
- Lubię – przytaknął chłopak, gdyż była to prawda.
23
- Jaką kawę macie, może prawdziwą? – spytał ojciec z nadzieją, wypuszczając
dym w sufit.
- Trochę zostało prawdziwej, ale nie palona, zaraz rzucę na brytfannę i włożę do
szabaśnika, lubicie dobrze przypaloną?
- No... nie, tak w sam raz... Lepiej spalić na blasze... Cykorię mogę przynieść...
- Nie trzeba, mam.
Położyła blachę na piecu i usypała ze słoika garść białych ziaren kawy. Po chwili
kawa zaczęła trzaskać, pękać i wydzielać aromat.
Popijając z nabożną czcią paloną kawę zmieszaną z cykorią, mlekiem i osłodzoną
dwoma łyżeczkami cukru – wydawało im się weszli w jakiś inny, lepszy świat.
Leszczyńska wypytywała z ciekawością o pudełka, które głośno grają i mówią, a
które podobno kupił sobie jeden sklepikarz w mieście. Dowiedziała się o tym dzisiaj,
po sumie, jak przystanęła w rynku na krótką, urywaną rozmowę ze znajomą.
- A no są takie, są, nazywają je radiami... – potwierdził ojciec i zaczął tłumaczyć
zasady obsługiwania takiej gadającej i grającej skrzynki.
Piguś nigdy nie widział takiego pudełka, więc z chłonął każdy wyraz ojca, który
zawile objaśniał, co to jest radio, a swoją wypowiedź zakończył słowami: ... cholera
wie zresztą jak to pudło działa! Po tych objaśnieniach przeszli na miejscowe plotki.
W pewnej chwili Piguś zesztywniał, krew uderzyła mu do głowy, nerwowo zacisnął
dłoń na kuli. Gospodyni siorbnęła kawy i spytała:
- To ten Ziutek wrócił do chałupy? Podobno mieszkał przez trzy noce na stawie,
na jakiejś kopie z sitowia, tak gadają, to prawda?
Ojciec kiwnął głową.
- Prawda, jak go ojciec po pijaku pobił, to mieszkał na tratwie, na pierwszym
stawie... Wrócił, wrócił, tylko... – Zapalę jeszcze, pozwolicie?
- A palcie. Podobno go bardzo uszkodził, może by go ten stary pijak zabił, gdyby
chłopak nie uciekł z domu... Że też to kary na takiego ojca nie ma. Chwała Bogu, że
wrócił, może się pogodzą... Daj Bóg, daj Bóg!
- Może przesada z tym zabiciem, ale zmaltretował go mocno, całą gębę miał
spuchniętą i czerwoną..
Piguś nie widział Ziutka już pięć dni, teraz rozumiał dlaczego. Przez te dni martwił
się, gryząc się myślą, że Ziutek może nie chce już go widywać – że zapomniał o nim,
bo i po co ma się z takim kaleką zadawać? Na wiadomość, że Ziutek uciekł z domu i
był na tratwie doznał dziwnej, nieracjonalnej ulgi, ale zaraz przyszła chwila refleksji:
Ziutek, zbity, bezdomny, samotny na tratwie, a on, inni, nie wiedzieli o tym? Czemu
Ziutek nie przyszedł do niego, pomógłby mu przecież. Tak, Ziutek jest dumny,
wstydził się, chciał być sam...
Leszczyńska otarła usta rękawem bluzki.
- Dobra kawa, to tak dzisiaj, na te urodziny... To wrócił, i ojciec go przyjął?
- Przyjął, co by nie, jak trzeźwy, to dobry - zresztą chłopak dostał gorączki,
przemarzł na stawach, noce były zimne, i leży, może to nawet suchoty...
Gospodyni splunęła na podłogę. W kącie rozległ się stukot upadającego szczudła.
-Tfu, nie gadajcie takich rzeczy, gdzieżby tam zaraz suchoty, chociaż nigdy nic nie
wiadomo... Zdało by mu się jakieś lekarstwo... Byli u znachorki?
- A byli, byli...
- Co mu dała?
- Nie wiem, jakieś zioła do picia, a potem go odymiła...
- To dobre, ale zdałoby się powiesić nad drzwiami gałęzie brzozy zerwane w noc
księżycową, omieść próg domu, niech tam zaraza nie wchodzi... Omiotą, bóle
przestaną dokuczać i gorączka spadnie, co by nie... Młody jest to się wywinie...
24
Ojciec Pigusia zakręcił garnczkiem i patrzył na wir kawy, nie wiedział co
powiedzieć, nigdy nie słyszał o takim omiataniu progu domu brzozą. Odymianie to co
innego, ale gałęziami brzozy pozamiatać próg? Co to, to nie. No cóż, całe życie
człowiek się czegoś przecież uczy, westchnął.
Piguś rozwartymi szeroko oczami patrzył na Leszczyńską. W pewnej chwili
zapytał:
- A gdzie można znaleźć taką brzozę?
Gospodyni popatrzyła na niego mrużąc oczy.
- Mleko wypiłeś? To dawaj garnczek, trzeba umyć... A co ty tak... księżycową
brzozę? Mało to stoi drzew opodal Skawy? Ino trzeba w nocy zbierać, kiedy księżyc
jeszcze nie zaszedł...
Podeszła do siedzącego teraz na podłodze chłopca i odebrała od niego poobijany
garnuszek.
- Chcesz jeszcze?
- Nie, dziękuję.
Roześmiała się.
- Chyba nie chcesz z tym kulosem iść po gałęzie?
Chłopak milczał. Chwycił za szczudło i zaczął się podnosić.
- Cygan coś ujada, zobaczę o co chodzi...
- Przywiąż go łańcuchem do budy, najgorzej diabłu popuścić, do gardła by
skoczył...
- Nie mówcie tak, gospodyni, Cygan to dobry pies, a szczeka jak każdy.
Piguś spojrzał z wdzięcznością na ojca.
- E, co wy tam wiecie, w zeszłym roku złapał mnie za rękę o tu, patrzcie, jeszcze
są ślady jego kłów, chapnął jak mu zabierałam michę... O widzicie?
Piguś nie patrzył, wbijając szczudło pod pachę wyszedł na podwórko i usiadł na
ławce przed domem. Myślał o Ziutku. Cygan położył głowę na jego kolanach i
językiem lizał ręce chłopca, jak by mu chciał ulżyć w jego smutku.
*
Piguś leżał w łóżku i nadsłuchiwał krzątanie się ojca po izbie, który wybierał się do
pracy na nocną zmianę. W świetle lampy naftowej majaczyła jego przygarbiona,
chuda postać, rzucając wielki, ruchliwy, cień na ściany. Ojciec wlewał do menażki
zbożową kawę, kroił i smarował smalcem kromki chleba, mieszał w stojącym na
blasze pieca pęczak z fasolą. Tak wypadło, że teraz cały tydzień będzie dojeżdżał na
trzecią zmianę do kopalni. Ojciec nie lubił pracować w nocy, zawsze mówił, że noc
jest do spania a nie do roboty, ale nie miał wyjścia, służba to służba, dyscyplina musi
być, jak w wojsku. Kopalnia to nie przelewki, na każdym kroku czyha zło, nie
każdego uratuje Skarbnik, gdy zawali się strop, albo wybuchną gazy.
Do stacji kolejowej było niedaleko: kilkaset metrów torami, więc się nie spieszył.
Mruczał do siebie śpiewając pod nosem jakąś wojskową piosenkę. Wiedział, że syn
nie śpi, to też nie zważał na hałas, zresztą z sąsiedniej izby dochodziły też odgłosy
zmywanych przez Leszczyńską naczyń. Po godzinie wreszcie zgasło światło lampy,
zaskrzypiały drzwi izby, zgrzytnęła furtka w płocie, szczeknął Cygan i wszystko
ucichło.
Chłopak odczekał jeszcze trochę wsłuchując się w stukot czyniony przez
gospodynię. Wreszcie zmęczona całodziennym wysiłkiem położyła się do łóżka
zasypiając snem przerywanym krótkimi chrapnięciami. Chłopiec wstał i zaczął się
pospiesznie ubierać. Przez cały czas, od chwili wyjścia z izby Leszczyńskiej, gdzie
25
dowiedział się o chorobie Ziutka, przemyśliwał o sposobie udzielenia pomocy
przyjacielowi. Uczepił się myślami słów Leszczyńskiej o księżycowej brzozie i o tym
omiataniu progu i wydawało mu się, że jest to jedyny ratunek dla Ziutka. Odgonić
zarazę, przegonić od domu, przegnać daleko, bezpowrotnie! Zerkał przez okno na
niebo, na blady, chłodny księżyc wiszący wśród chmur nad stawami przesłoniętymi
stodołą i wiedział, że to dobra pora, aby przynieść gałęzie czarnej brzozy i omieść
próg Ziutka.
Kiedy ojciec wyszedł i zasnęła gospodyni, nadszedł czas działania. Nie miał oni
chwili zwątpienia: musiał pomóc przyjacielowi! Ostrożnie zamknął drzwi, uspokoił
Cygana i przechodząc pomiędzy stodołą a drewutniami pokuśtykał w kierunku pól.
Noc była chłodna. Lekki wiatr nieustannymi, dokuczliwymi uderzeniami przenikał
przez Witusia odzienie. Księżyc tylko czasami pokazywał swoją twarz oświetlając
skąpo bruzdy pól i ścieżkę wijącą się pomiędzy nimi. Piguś nie był strachliwy, nie bał
się duchów, zmór, topielic, ale to było w izbie, kiedy z nosem przylepionym do szyby
myślał o nich. Teraz włosy mu stanęły na głowie i każdy krzak, każdy wyższy chwast,
czy drzewo przybierało kształty upiorne, wielorękie, straszne. Najgorzej było, kiedy
spod miedzy wyskoczył spłoszony zająć lub ptak, bażant lub kuropatwa. W takich
chwilach serce zamierało mu ze strachu, bladł, zasłaniał się chorą ręką, jak przed
niespodziewanym ciosem, wydawało mu się, że coś go chwytało za gardło i dusiło –
nie mógł długo złapać oddechu. Szczudło wbijało się w pulchną ziemię i z trudem
posuwał się do przodu. Kiedy minął pole Leszczyńskiej znalazł się w pobliżu pasa
wiklin, nagle spod krzaka wyskoczyła sarna i łamiąc gałązki oraz susz uciekła w
popłochu. Przerażony Piguś chcąc odepchnąć niewidocznego wroga wyrzucił przed
siebie ręce, upuszczając szczudło i tracąc równowagę. Runął do dołu pełnego
wilgotnego piasku. Z twarzą przylepioną do ziemi zamarł w bezruchu. Dopiero po
długiej chwili opanował się i wsłuchując się w szum pobliskiej Skawy mówił szeptem
do sobie:
- Głupi, to pewnie kozioł, może pies, a może jaki... wilk? E, tu nie ma wilków, skąd
tu wilk? To już chyba niedaleko, bo słychać wodę... Skawa szumi. O Boże, pomóż
mi, to dla Ziutka, ja muszę, to już blisko, wiem, gdzie rosną brzozy, jeszcze trochę...
Trzeba wstać i iść...
Ale nie wstawał. Leżał z zamkniętymi oczami bojąc się je otworzyć. Księżyc
wyszedł zza chmur i wydawało się, że płynął jak tratwa po wodzie.
- Gdzie moja kula, o Boże , gdzie moja kula?
Nerwowo zaczął macać ziemie wokół chcąc dłonią natrafić na szczudło. Leżało
obok. Trzymając je w dłoni poczuł się pewniej, powoli wracał do równowagi.
Opanował strach i drżenie ciała, wstał i zaczął się wdrapywać po skarpie.
Rozejrzał się. Brzozy rosły obok. Trzy smukłe, wysokie drzewa wydawały się
sięgać nieba. Obok nich małe samosiejki o drgających liściach szeleściły
zachęcająco. Był u celu. Położył szczudło na ziemi, wyciągnął z kieszeni kozik i
zaczął obcinać gałęzie drzewka. Znał się na drzewach i wiedział, że trafił właściwie:
to księżycowa brzoza u brzegu Skawy. Nie wiadomo dlaczego nazywali ją też
czarną, może taka była, gdy księżych zaplątał się w chmurach? Ręce mu drżały z
przejęcia i wysiłku, twarz piekła od uderzania w czasie upadku. Szło mu to mozolnie,
pot wystąpił na plecy. Obcinając, cały czas spoglądał na księżyc, czy aby jest, bo
cały wysiłek i wyprawa poszłaby na marne. Jednak srebrna tarcza księżyca
przecierana przesuwającymi się chmurami tkwiła na niebie, rozsuwając mroczną
szatę nocy.
Gdzieś niedaleko zaszczekał lis.
26
Wreszcie odsapnął, trzy gałęzie leżały obok niego. Wyrównał jeszcze ich końce
nożem, sznurkiem – który zabrał ze sobą – związał je w wiązkę, którą zarzucił na
plecy. Podniósł szczudło i ruszył w drogę powrotną. Jeszcze dwukrotnie upadł nim
dostał się w pobliże zabudowań. Tu strach go już opuścił i poczuł się pewniej. Tylko
gacki przelatujące tuż nad jego głowę siały w jego umyśle panikę – bał się, że
zaplątują się we włosy i – jak mówili ludzie – trudno je stamtąd wyciągnąć, bo
czepiają się pazurami skóry. A niech tam! ważne, że jest blisko i już widział ciemny
zarys domu Ziutka.
Wszędzie słychać było ujadanie psów, ze stawów dochodził go wspaniały koncert
rechotu żab. Minął jeszcze kilka płotów i znalazł się na drodze wzdłuż toru
kolejowego i małego bagienka. Dom, w którym mieszkał Ziutek, to drewniana chata,
bez ogrodzenia, kryta papą, niska, przyciśnięta do ziemi. Przed nią mały otwarty
ganek, z rzeźbionych ozdobnie desek, a za nim drzwi. I próg, który teraz trzeba
omieść, zagrodzić zarazie drogę tak, aby Ziutek wyzdrowiał!
Z domu nie dochodził go najmniejszy szelest.
- „Jak to dobrze, że nie mają psa!” - pomyślał wchodząc ostrożnie na dwa schody
wiodące do ganku. Miotłą, którą zrobił z gałęzi brzozy odpoczywając na drodze,
zaczął cicho zamiatać próg przed drzwiami. Robił to wolno, dokładnie, sięgając
każdego zagięcia - nie można przecież zostawić nawet najmniejszej szparki. którą
mogłaby się wślizgnąć zaraza. Na wszelki wypadek zamiótł też dwa schody ganku i
parapet okna. Po skończeniu pracy, powiesił jedną gałąź na klamce drzwi a
pozostałe ułożył na progu.
Dla pewności.
Kiedy wrócił do siebie, przywitały go Cygan krótkim szczeknięciem i chrapanie
Leszczyńskiej. Zaświecił lampę naftową i spojrzał na zegar ścienny: była godzina
trzecia! Nie przypuszczał, że tak długo mu zejdzie. Czuł potworne zmęczenie i ból
całego ciała.
Szeptał do siebie: - Zrobiłem to, zrobiłem to, zrobiłem to! Dla Ziutka... dla
przyjaciela... Mojego przyjaciela, przyjaciela....
Był obolały, brudny, utytłany w błocie i piasku. Padł na łóżko jak kłoda. Na ustach
błąkał mu się uśmiech. Poczuł się szczęśliwy. Usnął natychmiast snem kamiennym.
Groźba
Minął tydzień pełen słońca, poszumów wiatrów, bzyczeń owadów wśród rosłych
traw i kwiatów, śpiewu i terkotu ptaków, krzyków, cmokań, mlaskań, kumkań i tych
wszystkich odgłosów przyrody świadczących o gorączce życia, zatroskaniu o
potomstwo i rozwój swojego gatunku, całej bogatej fauny i flory puszącej się nad i
pod wodami stawów. Płynąc na „Santa Marii” zaglądali do każdego zakątka stawu,
poznali każdy przesmyk, każdą głębinę, zobaczyli wiele gniazd, podziwiali mądrość
ptaków wodnych, które na widok zbliżających się chłopców gwałtownie zakrywały
sitowiem, trawą lub liśćmi swoje gniazda. Młodzi zachwycali się pięknem kaczek
krzyżówek, cyranek, kokoszek wodnych, dziwili się białym plamkom, łysinom na
czole łysek, albo strojnym czubom perkozów, znikających błyskawicznie pod wodą i
wynurzających się po długim czasie nie wiadomo dlaczego raz tu, raz tam. Oczerety
były pełne ruchu i nerwowości, wszystko garnęło się do światła: i piżmowce, które
wyżłobiły norę gdzieś głęboko w ziemi pod nachyloną wierzbą, i bujne rośliny, ptaki i
owady wielkimi rojami unoszące się nad taflą wody, i żaby rechoczące, kumkające,
pluskające w warkoczach moczarek lub sztywnych i dumnych liliach wodnych.
27
Wszystko było czujne, zatroskane, tworzące życie.
Często też napotykali zaskrońce, które płynąc zataczały koła i bacznie
obserwowały krzykliwą gromadkę chłopców.
Zawsze, gdziekolwiek byli, w ruchu lub gdy zmęczeni pływaniem, wyziębieni kładli
się na suszu tratwy, czuli, że są obserwowani. Od strony Podstawia ktoś stawał na
grobli, to znów chował się wśród żółtych kaczeńców i przypatrywał się im uważnie, to
znów jakieś tajemnicze gwizdy i nawoływania dochodziły do nich z drugiego,
niewidocznego dla nich stawu. Domyślali się, kto to był, nawet niektórych
obserwatorów rozpoznawali: byli to chłopcy z Bolkowej paczki.
Początkowo uważnie wpatrywali się w brzeg, chcąc mieć kontrolę nad tymi
obserwacjami, wścibskimi, zazdrosnymi, tajemniczymi, jednak po jakimś czasie
znudzony tym Jędrek rzekł krótko:
- Niech ta sobie patrzą, chromolę ich!
Przestali więc patrzeć i inni.
Franuś, jako jedyny z całej piątki (Ziutek, Piguś, Czesiu, Jędrek i oczywiście on)
stale odczuwający głód, wpadł na genialny - zdaniem wszystkich - pomysł: rozpalić
na tratwie ognisko i upiec coś. Tego jeszcze nie było! Długo kombinowali jak to
zrobić. W rupieciarni ojca Czesia wynaleźli starą metalową umywalkę, amatorskiej
roboty, wykonaną z prętów stalowych z kołem na miednicę. Umywalka nie była już
potrzebna, bo w izbie stała teraz nowa, drewniana z lustrem pośrodku. Gorzej było z
miednicą, wreszcie znaleźli odpowiednią w komórce z paszą dla kur, była stara,
poobijana i może za duża, gdyż nie cała mieściła się w kabłąku umywalki, ale to
może i lepiej, większe ognisko można było w niej rozpalić. W dnie miednicy Ziutek,
który po chorobie wrócił do pełni sił (jak wiadomo dzięki Pigusiowi, o czym chłopiec
był święcie przekonany), zrobił kilka otworów „aby luft mógł cięgiem lecieć, inaczej
nie będzie się palić tylko swędzić”.
Nogi umywalki osadzili głęboko w tratwie, wbijając je w szuwary tak, aby dno
miednicy znalazło się dwadzieścia centymetrów nad podłogą tratwy, którą zlali
dobrze wodą dla bezpieczeństwa, bo co by to było, jakby się tratwa zapaliła? - pożar
na statku „Santa Maria” i wstyd dla załogi.
Ognisko na tratwie, błędny ognik na środku stawu, ho, ho, nawet dorośli
podziwiali: „Patrzcie, co te gizdy wyprawiają, woda się pali!" - wołano ze śmiechem
przystając.
Rozdmuchiwali ogień zawsze późnym wieczorem, kiedy świat popadał w zadumę i
zamykał oczy.
Zapach pieczonych jabłek, przypalanego chleba, skwierczenie smażonych ryb
nabitych na patyki rozchodził się daleko.
Oświetlone szczęśliwe twarze…
Gwar żartów, wygłupów, opowieści o duchach i wodniakach…
Watra, watra, watra na wodzie…
Z nieba spadały gwiazdy. Gdzieś z odległej grobli obserwowały chłopców
przyczajone oczy.
W tych wieczornych ogniskach rzadko brał udział Karolek, co tłumaczyli sobie jego
zamieszkaniem w mieście.
Umorusani, syci wrażeń, wracali do domów późno, co nie zawsze kończyło się
dobrze, gdyż - kiedy zmrok był już zbyt duży - z niepokojem ich wyglądano. Piguś o
awanturę w domu nie musiał się martwić, ojciec chodził teraz do pracy na trzecią
zmianę i wracał zmordowany rano, spał do południa, potem gotował pęczak z
kapustą i wychodził; jego troska o syna wyrażała się w słowach rzuconych przez
ramię:
28
- Uważaj na siebie, a tu masz, patrz tu! masz, żebyś nie był głodny! - mówił i
pokazywał na żeliwny garnek.
Czasem burczała gospodyni:
- Gdzie to łazi, kulosa mo utrąconego, niedojda, a lata kajsik jak ta latawica,
skaranie boskie, smark, kury mi ino budzi!
W przeciwieństwie do Leszczyńskiej, radość z powrotu Pigusia do domu
wykazywał Cygan, szczekał, kwilił, łasił się, szarpał łańcuchem, wywieszał jęzor i
ślepiami prosił o pieszczotę, której chłopak nigdy mu nie odmawiał. Odkąd gospodyni
zorientowała się, że pies spuszczany jest z łańcucha i zabierany nie wiadomo gdzie,
(„szwenda się, łazi gdzieś po przekopach, bajorach, jeszcze kogoś pogryzie”) zabroniła go wyprowadzać. Zrobiła to na swój sposób: wrzaskliwie, nie przebierając
w słowach. Piguś się wystraszył nie na żarty. Żal mu było Cygana, lecz bał się
gospodyni.
Jednego dnia, kiedy po południu spotkali się – jak zwykle w piątkę bez Karolka nad stawem, gdzie była ich przystań, zobaczyli – ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu
– kartkę zatkniętą za wbity w ziemię kołek. Na kartce ktoś wykaligrafował dużymi
literami napis:
Ani się ważcie wpłynąć na drugi staw, to nasze wody. Zginiecie
marnie, wy patałachy!
Czarni Piraci
Ich zdziwienie wynikało z dwóch powodów, po pierwsze; po raz pierwszy
dowiedzieli się o „bandzie” Czarnych Piratów, jak łatwo się domyślali byli to chłopcy
skupieni wokół Bolka, oraz po drugie: skąd wiedzieli, ci Czarni Piraci, że padła kiedyś
taka myśl, aby popływać po drugim stawie? Zaczęli sobie przypominać, jak to było z
tą propozycją pływania po drugim stawie. Dobrze pamiętali ten ładny dzień, kiedy na
tratwie wylegiwali się plecami do słońca i Franuś-Beczka, jakby przez sen powiedział:
- Może przeniesiemy tratwę na drugi staw i tam popływamy?
Długo nikt nie odpowiadał. Wreszcie od skraju tratwy rozległ się głos Karolka.
- Dobrze by było, jak przeniesiecie to chętnie popływam...
Jędrek podniósł się na rękach i zwinnym ruchem przyjął pozycję siedzącą. Po
chwili pohuśtał tratwą i orzekł z miną eksperta.
- Może nie wytrzymać przenoszenia... Trzeba byłoby ją wzmocnić...
Ziutek, do którego zawsze należał ostatni głos i decyzja odpowiedział krótko:
- Ten staw jest naszą ojczyzną i tu jest nasze miejsce, ale możemy podjąć się
...ekspedycji poznawczej...
Sprawa była załatwiona. Zaczęli się głośno zastanawiać jak zrobić to bez
uszczerbku dla „Santa Marii”.
Skąd jednak Czarni Piraci wiedzieli o tej rozmowie? Jedna wspólna okropna myśl
zaczęła kiełkować im w głowach: wśród nich był zdrajca!
*
Była niedziela, dzień piękny, słoneczny i ciepły, jaskółki latały wysoko, lekki wiatr
wiał od wschodu, wyłaniał się z wiklin przeciętych rzeką Skawą. Chłopcy wybierali się
nad staw, szykowała się dobra kąpiel, zabawa w księcia Karola, który uciekając
przed Wikingami schował się pod wodą i przez rurkę zrobioną z trzciny oddychał
przez długi czas (wyczytali to komiksie umieszczonym w gazecie „Wędrowiec”).
Ziutek i Jędrek założyli się o to, kto dłużej wytrzyma pod wodą oddychając - jak ten
29
książę - przez rurkę z trzciny, Franuś i Piguś mieli liczyć w równym tempie,
oczywiście sprawiedliwie i bezstronnie. Bihme!
Stali koło wierzby płaczącej nachylonej nad drogą i kołyszącej swoimi gałęziami
zwisającymi długimi warkoczami uwitymi z liści drgającymi od wiatru. Z oddali
dochodziły ich głosy dzwonów kościelnych nawołujących wadowiczan na sumę. Szli
do kryjówki, w której cumowali swój statek, kiedy zainteresowała ich postać
schodząca z przejazdu kolejowego przez drogę. Przystanęli kryjąc się za drzewem.
Nie ulegało wątpliwości, że był to Karolek, który od czasu tej rozmowy o pływaniu na
drugim stawie wyraźnie ich unikał i nie brał udział w wyprawach, z czego zresztą byli
zadowoleni. Ubrany był w granatowe ubranko uroczyście kontrastujące z białą
koszulą i białymi skarpetkami; strój uzupełniał niebiesko-szary krawat.
- Idzie jak jakiś cudok, nawet buty ma wyglansowane, jakby wysmarowane
smalcem lub sadzami - szeptali do siebie. Kucnęli za krzakiem.
Chłopak nie przeczuwając niczego szedł tym swoim nieco niezdarnym krokiem,
omijając większe skupiska kurzu, z małymi kroplami potu na czole, kołysząc swoim
pulchnym ciałem, jak marynarz na statku, co było wśród młodych teraz modne.
Szedł prosto w pułapkę.
Wyskoczyli z ukrycia z głośnym hurrraa! Otoczyli chłopaka błyskawicznie.
Przerażony, zaskoczony, nie próbował ucieczki. Jego twarz zrobiła się zielona i jakby
bardziej pociągła, o ile to u niego było w ogóle możliwe. Chwycili go za ramiona i
kołnierz, pchnęli w kierunku szopy połączonej z chlewem dla świń, należących do
Leszczyńskiej. Tu go postawili pod ścianą obok chlewu. Różowy ryj świni wysunął się
między szczeblami.
- Stań tu i przestań chlipać, boś chłop a nie baba! - rozkazał Ziutek. - Teraz nam
powiesz dlaczego już nie przychodzisz na nasze wyprawy morskie?
- Bo ja... ja... już do was nie należę – wyjąkał jeniec.
- Zdradziłeś nas, należysz teraz do Czarnych Piratów?
Chłopak milczał i jego cera zrobiła się przeźroczysta jak pergamin.
- No gadaj! – Ziutek wymierzył palcem w pierś jeńca.
- Tak, zmusili mnie... nie chciałem... To Bolek tak chciał, nie ja, ja miałem zamiar
być z wami... – jąkał się nieszczęśnik.
- Jesteś zdrajcą! Powiedziałeś im, że chcemy pływać na drugim stawie – rzekł
zimno Ziutek, a jego niebieski oczy wyrażały gniew i pogardę.
- Nie, nie, ja nie... to ... nie chciałem... ja... – pulchna twarz Karolka skrzywiła się i
widać było, że lada chwila wybuchnie płaczem.
Ale Ziutek był bezwzględny.
- Przysięgałeś na nasz sztandar i zdradziłeś nas! To ty doniosłeś o tej propozycji
pływania po drugim stawie, przyznaj się!
- Tak, ale...
- Milcz! – przerwał mu surowo kapitan. Przez chwilę panowała cisza jak makiem
zasiać. Po chwili Ziutek zapytał: - Co wy, Bolek i inni, robicie na tym stawie i czemuż
nas podglądacie, się wi, ha?
Więzień milczał, z jego oczu ciekły po policzkach łzy.
- Będziesz mówił, czy nie? - zdenerwował się Jędrek. - Jak nie to... to... to...
Jędrek chciał czymś pogrozić, ale mu akurat nic na myśl nie przychodziło, bo nie
chciał jeńcowi krzywdy zrobić, toż to mieszczuch wycackany, beksa, maminsynek
zafajdany.
Czesiu pisnął groźnie:
- Bo cię do świń wsadzimy, będziesz z nimi mieszkał i jadł!
Spodobało się to Franusiowi-Beczce i wrzasnął:
30
- A pewnie, wrzućmy go zaraz, może mu te lakierki zjedzą. Pewnie to on na
groblach darł się na nas i przezywał, nawet kamieniami rzucał. Do maciory z nim!
Świnia jakby na zawołanie chrząkała: „Rum - rum - rum...”
Wybuchli śmiechem.
Ugięły się pod jeńcem nogi i runął na kolana.
- Nie, błagam, nie róbcie mi nic złego, ja wam wszystko powiem, ja nie chciałem...
To Bolek mnie zmusił... Tylko nie do świń! - płakał, aż łzy padały na klepisko.
- Gadaj więc, co na drugim stawie robicie?
- Powiem... powiem... Bolek i inni budują wyspę z szuwarów, chcieli zrobić taką
tratwę jak wasza, ale zdecydowali się na wyspę, to będzie ich forteca...
- Co jeszcze knują, hę? - dopytywał się Ziutek. -Wstawaj z tej ziemi, bekso, gadaj
wszystko, się wi!
- To... to... to... wszystko, słowo daję...
Jędrek zaśmiał się.
- On słowo daje, popatrz jak sobie ubranko wypaprałeś, mamusia cię zbije...
Wstawaj jak kapitan każe!
Karolek wstał. Wyglądał ja zmięty worek, opłakanie, żałośnie. Zrobiło się żal go
Pigusiowi i rzekł:
- Puśćmy go lepiej, niech sobie idzie, sami zobaczymy, co robią...
- Nie ma mowy! - zaprotestował Jędrek. – Niech gada wszystko, bo będzie doił
sutki maciory! No co jeszcze robią? Wiemy wszystko, my tylko cię sprawdzamy, czy
mówisz prawdę – blefował Jędrek.
- Żebyś nie uciekł świniom, to ci krawacik gwoździem przybijemy do ściany straszył Franuś.
Rozśmieszyło to wszystkich.
Wystraszony chłopak gotów był sprzedać własną duszę za wolność.
- Oni... Bolek... oni... robią łódki, kajaki z desek, teraz smołują dna...
To coś nowego. Wszyscy patrzyli wyczekująco na mówiącego.
- No, a po co te kajaki?
- Mają was zaatakować podpływając na kajakach i rozwalić waszą tratwę...
- „Santa Marię” - poprawił go Czesiu.
- „Santa Marię” - zgodził się skwapliwie pulchny więzień. Już nie płakał, stał blady,
trzęsący się i odpowiadał na pytania bez zwłoki.
- Kiedy mają to zrobić?
- Nie wiem, Bolek zadecyduje, powiedział, że bez wypowiedzenia wojny to nie
honorowo, przyśle wam wyzwanie... Mogę już pójść?
- Ilu was jest?
- Bolek... Wiktor... Janek ... Leszek... jeszcze dwóch... Siedmiu!
- Ośmiu, bo ty z nimi.
- Ja... ja... nie... ja tylko przychodzę do kuzyna...
- Kiedy nam wypowiecie wojnę?
- Nie wiem, Bolek mówił, że wystosuje do was ultimatum jakieś, nie wiem jakie...
przed atakiem, żeby was nie zaskoczyć wojną... Ma rozbić waszą tratwę... dobrze,
„Santa Marię”... i zabrać banderę ...
- Nie doczekanie wasze! - wrzasnął Franuś.
- Już raz chciał, miglanc...
Milczeli chwilę patrząc na siebie, nie spodziewali się tak wiele usłyszeć. Ziutek
podszedł do Karolka.
- Jak się nazywa wasza banda? Dowodzi nią Bolek?
- Tak, jest hersztem...
31
- Powiedz temu swojemu wodzowi, że my nie strachliwi, nie boimy się, a teraz
zwiewaj! Już cię tu nie ma!
Chłopak niepewnie spojrzał na innych.
- No uciekaj!
Karolek spuścił głowę, wolno i niepewnie ruszył ku drzwiom szopy. Ciągle nie
wierzył w swoją wolność.
Nagle Franuś-Beczka wrzasnął:
- Świnie wypuszczam!
I rzeczywiście otworzył chlew. Świnia wystawiła łeb, chrząknęła i ruszyła do
przodu.
Na widok wychodzącej świni Karolkowi zjeżyły się włosy na głowie, w nogach
dostał przyspieszenia, wyskoczył z szopy na podwórko i z głośnym wrzaskiem
panicznego strachu pognał w kierunku furtki. Nie dobiegł jednak do niej, gdyż potknął
się o leżącą kłodę drewna i runął jak długi i szeroki do gnojówki.
Za nim rozległ się gromki śmiech i chrząkanie świni.
Klęska
W zdrowiu Pigusia zaszły poważne zmiany na lepsze. Ramiona, plecy, ręce i nogi
miał brązowe od słońca. Z ciemną twarzą kontrastowały jasne, niebieskie oczy,
rozbiegane i ciekawe wszystkiego, bystre i szczere, w których błyszczało
zadowolenie ze wszystkiego, co go spotykało. Świeże powietrze, ruch, woda,
przebywanie wśród rajskiego otoczenia stawów wzmocniły jego nadwątlone siły;
przebywanie z przyjaciółmi, pokonywanie strachu i trudności zahartowały go nabierał pewności siebie i odwagi. Najważniejsze jednak, że niespodziewanie noga
zaczęła się gwałtownie goić, przestała rwać, puchnąć, nabrała jaśniejszej, cielistej
barwy, a miejsca ran zajęły trzy wielkie strupy, prawie czarne, bez ropnych obrzęków.
Były momenty, że stawał na chorej nodze, a nawet bez szczudła robił po izbie kilka
kroków; jednak mięśnie naciągane i poruszane przechodzące przez rany bolały
ciągle i z kulą nigdy się nie rozstawał.
Kiedy czasami myślał o swoich przyjaciołach, to czuł do nich ogromną
wdzięczność, że brali go ze sobą i że nie był nigdy dla nich mamlasem, niedojdą,
pokraką, łamagą, chuderlakiem, jednym słowem nie dawali mu do zrozumienia, że
jest kaleką. Kochał ich serdecznie i starał się im to zawsze okazywać.
Dwa dni po zwolnieniu niespodziewanego jeńca, zaniepokojeni tym, co usłyszeli
od Karolka, ledwie rzucili szkolne książki w kąt, spotkali się w izbie u Pigusia (ojca jak
zwykle nie było) na naradę wojenną.
Poczęstował ich pęczakiem z fasolą i kapustą. Oni mlaskali z zadowolenia:
- Pycha!
Po pierwszych buńczucznych i chełpliwych słowach narady, przyszedł czas na
realizm, zastanowienia się i chłodną ocenę sytuacji.
Zdania były podzielone. Jędrek impulsywnie rzucał gromkie słowa, niczym surmy
bojowe, nawołując do obrony w walce o sztandar i „Santa Marię”; Ziutek starał się
temperować go, rozważając argumenty za i przeciw.
- Jest ich aż ośmioro, silniejszych, starszych, umiejących pływać chłopaków,
raczej nie znających żartów. A my? Jędrek i ja, im dorównujemy, ale Czesiu to śpik
jeszcze, mleko pod nosem, można liczyć jeszcze na Beczkę, bo Piguś jeszcze
dobrze pływać nie umie, sie wi - mówił. - To wypada prawie dwóch na jednego, na
Czesia dwóch drągali, takich cepów, to nie żarty...
Trudno było odmówić Ziutkowi racji.
32
- Rozwalą nas jak nic!
- To polegniemy, ale honorowo, nawtykamy im ile wlezie, a potem damy nogę,
banderę zabierzemy... - upierał się Jędrek.
- Coś taki bojowy? - odezwał się dotąd milczący Franuś. - Rozwalą nam statek i
przegonią z naszego stawu, lepiej może po dobroci z nimi...
- A ty, Piguś, co na to? - Ziutek szturchnął zasępionego chłopaka.
- A bo ja tam wiem... Może spróbować z nimi się dogadać, przecież im nie
przeszkadzamy...
- Ciapciaki, czego się boicie! Niech tylko spróbują wtarabanić się na nasz statek,
to ja im dam popalić! - krzyczał Jędrek. - Ze stawu nas wygonią? Niedoczekanie ich,
jasny gwint!
Ziutek przez chwilę milczał, kombinował, walczył ze sobą. Po chwili odezwał się:
- Dobra, będziemy głosować tajnie... Każdy dostanie dwie karty, jedną czerwoną,
drugą czarną... Czarna karta oznacza wojnę, czerwona - to głos za rozmowami z
Czarnymi Piratami, za ugodą, wypaleniem fajki pokoju... Odpowiednią kartę każdy
położy na stół, drugą trzeba włożyć do talii... o tak! Potem zbierzemy karty ze stołu,
potasujemy i zobaczymy jaki jest wynik... Zrozumiano? No, Jędrek?
- Niech będzie, Cesiu rozdaj karty!
Po chwili pięć kart koszulkami do góry leżało na stole. Ziutek zebrał je i pomieszał,
aby nie wiadomo było, jak kto głosował. Policzył pozostawione karty.
- Cztery do jednego za rokowaniami!
- Och, obleciał was strach - skwitował wynik Jędrek i zły odszedł do okna
przeżywać swoje rozczarowanie.
Decyzja zapadła.
Skoro tak, to powinni się pokazać z najlepszej strony, w szyku zwartym,
wojskowym, niech wiedzą, że z nimi nie ma żartów - tak uchwalili za radą Franusia,
przy sprzeciwie Ziutka. Rozpoczęła się bieganina za odpowiednim rynsztunkiem,
poszły w ruch noże, gwoździe, kawałki kolorowych sznurków tasiemek i materiałów.
Z dwóch pokryw od garnków do gotowania kartofli dla bydła i trzody zrobiono tarcze,
do pasów przypięto miecze wykonane z drewna, ozdobione pomponami i szarfami,
na głowy założono czapki, trochę dziwaczne, lecz z dystynkcjami mówiącymi o tym
kto jest kto, najwięcej gwiazdek miał oczywiście Ziutek.
Kosztowało ich to trzy godziny pracy, lecz nie żałowali, gdyż wojsko wyglądało
imponująco, paradnie i bojowo, tym bardziej, że Franuś i Czesiu mieli tarcze, w które
walili, ile sił wystukując rytm marsza.
Bum - bum - bum.
Lewa - lewa - lewa!
Tak, taka armia musiała budzić szacunek i respekt wśród przeciwników. Gdzie ich
znaleźć? To było proste: widzieli Bolka, jego brata, Wiktora, i chłopaka, którego znali
tylko z widzenia, okopujących na polu kartofle - pomagających dorosłym. Dowiedział
się o tym Czesiu wysłany na przeszpiegi.
Lewa - lewa - lewa.
Bum - bam - bum!
Szli dumni, pewni swojej siły, wyglądu, postawy wojskowej, dzielnej i bitnej.
Z tyłu, w znacznej odległości od hałaśliwej gromady, szedł kuśtykając Piguś - przy
pasie szabla, na głowie czapa ułańska, kolorowa ze sznurem zwisającym
zakończonym pomponami, pod pachą szczudło. Szli miedzami, polami, trudno mu
było nadążyć za nimi. Oni uniesieni hałasem, tym zdzierającym uszy stukotem
drewna o pokrywy garnków, zapomnieli o nim, piątym wojowniku, który pocił się i z
trudem przerzucał zdrową nogę i szczudło uparcie do przodu; próbował też iść bez
33
kuli, zrobił jednak zaledwie kilka kroków i ze zmęczenia musiał przystanąć dla
odpoczynku - z żalem śledził oddalających się kolegów.
A oni bębniąc szli tam, gdzie na polu schylone postacie okopywały ziemniaki.
Minęli zagajnik, weszli na łąkę mieniącą się wszystkim barwami tęczy utkanymi
misternie w zieleń traw. Po prawej stronie mieli łany zbóż, marnych, nie wyrosłych,
świadczących o biedzie właścicieli pól. W oddali pas wierzb, a za nimi Skawa
zasłonięta parawanem wiklin.
Pracujący, dwie kobiety i trzej chłopcy, podnieśli głowy i ze zdziwionymi oczami
obserwowali paradne wojsko. Ziutek wywiesił białą chorągiew, gdyż podobno zawsze
tak robią emisariusze udający się na rokowania. Im byli bliżej celu, tym mocniej walili
w pokrywy, tym głośniej rozlegał się głos bębnów.
Bum - bum - bum.
Bum - bam - bum!
Tymczasem Bolek, jego brat Wiktor i ich kolega nie przyjęli misji zbliżających się
czterech wrogów z białą chustą za akt pokoju, odwrotnie - uznali to za napad.
Niewiele się zastanawiając, porwali tyczki leżące obok pola fasoli, tyczki długie i
względnie wiotkie, i z wielkim animuszem uderzyli w zbliżające się wojsko.
Złotą ciszę przerwał ich wrzask bojowy
- Wal w nich...a-a-a!
Cóż mogli zrobić dzielni wojacy, uzbrojeni w krótkie, paradne mieczyki i papierowe
czapki? Zrobili to, co nakazywał rozsądek: zdzieleni po kilka razy tyczkami po
głowach i ramionach, porzucili swoją broń, tarcze i czapy, zrobili gwałtowny zwrot do
tyłu i pognali w pola, ratując się ucieczką. Piekące klapnięcia tyczek o plecy
świadczyły o tym, że Bolek i jego poddani nie myśleli żartować - walili bez
opamiętania. Piguś obserwował, jak Ziutek próbował chwycić tyczkę Bolka i wyrwać
ją z jego rąk, ale uderzony drugą tyczką jego brata, musiał uciekać. Jędrek sprawny
w ruchach pierwszy dotarł do zagajnika w strefę bezpieczną; najwięcej oberwał
Franuś, gdyż potknął się i wskutek tego otrzymał kilka uderzeń; Czesiu wyszedł tylko
cało, może dlatego, że pierwszy salwował się ucieczką lub atakujący oszczędzili go
ze względu na wiek - miał jednak za swoje, bo bosą nogą natrafił na ostry kamień, a
potem na pszczołę, która użądliła go w stopę.
Paradne wojsko rozproszyło się.
Za uciekającymi leciały wyzwiska, którym wtórował śmiech kobiet.
Przerażone oczy Pigusia - bezczynnego świadka klęski i poniżenia…
Wiatr od strony Skawy wiał mocniej i zbierało się na burzę.
W tym dniu już się nie spotkali. Zapomnieli o zakładzie i księciu Karolu, o stawach
i „Santa Marii”. Przeżywali poniżenie z goryczą, z zaciśniętymi zębami, pokonując
piekący ból idący z czerwonych pręg na ramionach i plecach.
Piguś wrócił do domu załamany sytuacją, w jakiej się znaleźli oraz tym, że
Leszczyńska może wyskoczyć z nerwów, kiedy nie znajdzie dwóch pokryw do
garnków.
*
Stanowczo to nie był dobry tydzień. Nie widzieli się cztery dni i tylko połowa
prawdy była w tym, że padał ulewny deszcz, jak to mówiła gospodyni „rzucało
żabami”, więc nikomu nie chciało się wychylić z domu nosa, a co dopiero mówić o
kąpieli lub pływaniu na tratwie. Drugą jednak połową prawdy był wstyd,
niezadowolenie z siebie, obawa przed spojrzeniem sobie w oczy. Najbardziej chyba
cierpiał Ziutek, wyrzucał sobie, że jako kapitan niepotrzebnie próbował mediacji z
bezpardonowym przeciwnikiem, zamiast szykować się do walki obronnej. Teraz
34
dopiero przyznał, iż Jędrek miał dużo racji mówiąc o konieczności obrony ich statku.
Nie w lepszym nastroju był Piguś. Chłopiec myślał o tym drepcząc po izbie, od pieca
do okna, coraz częściej zostawiając szczudło oparte o stół. Noga goiła się
nadzwyczaj szybko, stawała się sprawna, mocniejsza, uczył się więc chodzić znów
na dwóch nogach, stąpał trochę pokracznie, czasem z sykiem boleści, ale dreptał
coraz pewniej i śmielej. Jeszcze środkowa rana w połowie łydki nie goiła się
należycie, jeszcze ograniczała ruchy, ale szło wyraźnie ku lepszemu - wiedział, że na
pewno nie amputują mu nogi, a nawet śmiał się i dziwił, jak kiedyś mógł mieć takie
złe myśli.
Ojciec cieszył się, klepał go po plecach i twierdził, że pęczak z kapustą może
zdziałać cuda.
Niech mu będzie. Piguś raczej myślał o stawie, słońcu, tratwie i przyjaciołach.
Gospodyni szukała bez skutku pokryw do garnków, złościła się i narzekała na
sklerozę i złe duchy.
- Każ one się zapodziały, diabeł to zrobił, schował, a rychtyk! Pewnie w chlewie...
Ale i w chlewie nie było.
Piguś milczał. Szczęśliwie Leszczyńska wynalazła jakieś inne pokrywy i przestała
szukać, ku wielkiej uldze chłopca. Nawet w przystępie dobrej chwili (dostała list z
Ameryki) pozwoliła spuścić Cygana z łańcucha i pies przebywał teraz w izbie. Obaj
byli z tego zadowoleni.
Przestało wreszcie padać i tęcza wielkim łukiem oparła się o Barwałd i Ponikiew.
Można było wyjść przed dom, usiąść na ławce i patrzeć na osychający świat,
spływające kałuże i zroszone trawy. Wylegli i ludzie, aby nadgonić pracą utracony
czas.
Czwartego dnia skrzypnęła furtka, szczeknął Cygan i pobiegł do przybyłego
Czesia. Jego jasne, słomiane włosy były rozczochrane, twarz poważna, bez tych
śmiesznych dziurek w policzkach.
Malec przyniósł dwie złe wieści.
Po pierwsze: Franuś-Beczka został przejechany przez wóz i teraz leży, ledwo
żyje, a może nawet już umarł na śmierć... Po drugie: Bolkowi zrobili już dwa kajaki i
próbują nimi pływać po swoim stawie, a robią jeszcze dwa, a jak zrobią te dwa
pozostałe (już niedługo!), to zniszczą ich tratwę i koniec, amen.
- Słowo honoru, jak bihme, słowo daję, to pewne, jak babcie kocham! - bił się
pięścią w pierś, co oznaczało iż wszystko jest prawdą. O klapie mediacyjnej i laniu
jakie im zgotowano na polu kartofli, nie wspomniał ani słowa.
Na wieść o wypadku Franusia, Pigusiowi pociemniało w oczach i jąkając się
wykrztusił:
- Tak na śmierć... tak na amen?
Czesiu chwycił za ogon Cygana i lekko pociągnął.
- Aleś zaświnił swoja kitę, pewnie uwalał w błocie... - przeniósł wzrok na kolegę.
- Beczka?
- No nie, tak zupełnie to chyba nie, zresztą nie wiem... Mówiła mi siostra o tym
wypadku, pobiegli po babkę Zofię, aby go ratowała... Cygan proś, no proś!
Cygan patrzył mądrze na kawałek chleba i wcale o niego nie chciał skamleć.
Piguś uwiązał smycz u szyi psa i krzyknął:
- Idziemy do Beczki!
Przez chwilę zastanawiał się, czy brać szczudło, ale doszedł do wniosku, że tak
będzie bezpieczniej, bo Cygan ma zwyczaj ciągnięcia i szarpania, co groziłoby
upadkiem. Zresztą chodzenie bez szczudła napełniało go jeszcze lękiem.
35
Do domu Franusia nie było daleko, zaledwie dwieście może metrów, więc doszli
szybko. Przez chwilę wahali się stojąc w ponurej raczej sieni, przepełnionej różnymi
rupieciami, garnkami, rozklekotanymi meblami. Smrodliwy zapach gotowanych
buraków drażnił ich nozdrza. Rudy kot przemknął koło ich nóg i wbiegł do izby przez
uchylone drzwi. Gdzieś z podwórka dolatywał ich krzyk indyka.
Weszli.
Jakież ich było zdziwienie, gdy zobaczyli Franusia uśmiechniętego, z wesołymi
pulchnymi policzkami pod rudymi jak ten uciekający kot włosami, z brzuchem
wycelowanym w drewniany sufit. Chory owinięty była bandażami, ale widać czuł się
dobrze. Siedział na łóżku pod dwoma świętymi obrazami i papierowymi kwiatami
wieńczącymi ich ramy, wśród poduszek i pierzyn, z tacą pełną jedzenia na małym
zydlu stojącym koło łóżka. Jego rude włosy sterczały niczym rozrzucona kopa siana.
W małej izbie było trochę mroczno, światło ledwo przeciskało się przez brudnawe
szyby zasłonięte zwisającym zewnątrz bluszczem. Czuć było stęchlizną. Na
parapecie siedział rudy kot ledwie raczący otworzyć jedno oko i popatrzyć pobłażliwie
na gości. Dobrze, że nie zabrali do izby Cygana.
- To my tu biegniemy, a ty opychasz się w łóżku, ładujesz do bebecha... że też ci
ten maciek nie pęknie! - zawołał uradowany Piguś odkładając szczudło. - Gadał
Czesiu, strzępił język... podobno chory jesteś, rozjechała cię fura pełna siana... Na
śmierć!
- No, siadajcie! - Franuś podsunął tacę z jedzeniem. Uleciało z nich kilka much.
- Może zjecie ze mną?
- Nie, zjadłem pęczak, popiłem kwaśnym mlekiem... Może Czesiu?...
- Jeżeli można... to zjem...- Czesiu porwał kawałek chleba z kiełbasą i przyłożył
łakomie do ust.
- Mówże, co z tobą! Przejechała cię fura...?
- No przejechała i nie przejechała... Jakoś tak wyszło... Ze szkoły wracałem, z
Wadowic...
Nie dokończył, gdyż za drzwiami rozległo się szuranie stopami, szeptanie i po
chwili do izby weszli... Ziutek i Jędrek.
Niespodziewanie cała piątka była w komplecie - połączyła ich choroba Franusia.
Usiedli, gdzie kto mógł, Jędrek na podłodze.
- Właśnie Beczka opowiadał, jak uległ wypadkowi...- powiedział Piguś, patrząc
gdzieś w ścianę ponad głową chorego; wszyscy wyraźnie unikali swojego wzroku.
Klęska na kartoflisku, poniżenie jakiego doznali, stworzyły ciężką atmosferę,
spotęgowaną dodatkowo ponurością izby i chorobą Franusia.
- No więc, wracałem ze szkoły, jechał stary Maciej Madej furą drabiniastą, pełną
siana... - Franuś włożył duży kęs chleba do ust.. - Byłlaaaołotozalooo...
- Połknijże to, bo bełkoczesz okropnie, nikt cię nie rozumie, się wi! - zdenerwował
się Ziutek.
-Wtranżoli chyba za godzinę, bo tego kopa - zaśmiał się Jędrek.- To przez ten
wypadek pewnie się obijasz, do budy nie chodzisz?
- Aha, nie chodzę do szkoły, jeszcze ze dwa dni nie pójdę, cały bok mam
przejechany, zdrapany dokumentnie. O! - Franuś odpiął szerzej koszulę i pokazał
lekko zakrwawione bandaże.- Tu mnie koło przejechało...
- Ale ci fajnie! - westchnął Jędrek myśląc o szkole.
Wreszcie dowiedzieli się, jak to było. Jechał z Wadowic stary Madej, wozem
drabiniastym pełnym siana; dwóch chłopców i Franuś uczepili się drabiny i jechali
uwieszeni niczym gacki więźby strychu, plecami i głowami w dół. Wóz toczył się po
bruku ulicą Sienkiewicza, minął rzeźnię i wjechał na most przez Choczenkę; z tego
36
właśnie mostu rozpędziła się furmanka (było z górki), podskoczyła na jakimś
kamieniu i strząsnęła Franusia niczym jabłoń dojrzałe jabłko. Upadł pomiędzy
przednie i tylne koła. To był, można rzec, prawdziwy cud, że tylne koła nie najechały
na brzuch lub rękę czy nogę (nie mówiąc o głowie). Koło zdarło mu tylko skórę na
lewym boku, nadwerężyło nieco dwa żebra i udo. Uderzenie o ziemię, potrącenie
kołem sprawiły szok, ból i zupełną chwilową utratę przytomności. Przynieśli Franusia
na prowizorycznych noszach dwaj przypadkowi gospodarze.
- Głupi szczeniak, mioł szczyńście! - skomentowali, kładąc chłopca na łóżku. W
domu wytłumaczyli mu co się stało. - Mógł stracić życie lub zostać kaleką.
Matka Franusia zawołała babkę Zofię, najlepiej znającą się na medycynie, nie
jednego bowiem wyleczyła i ludzie mieli do niej zaufanie. Pooglądała rany i
zadrapania, pomacała i policzyła żebra, pogłaskała swoją starą, pomarszczoną
suchą dłonią rudą głowę chłopaka i orzekła:
- Nic mu nie jest, żebra całe, do wesela się zagoi, jak skóra na psie. - Wyciągnęła
tabakierkę i wsadziła szczyptę tytoniu do nosa. - Umyjemy i zalejemy ziołami i będzie
dobrze...
Tak więc Franuś leżał teraz w łóżku zadowolony, że nie musi chodzić do szkoły.
- Myślałem, że zdechnę, tak bolało... Teraz jest dobrze... - zakończył Franuś
wkładając do ust. kawałek placka.
Kiedy chłopak skończył relacjonować swoją przygodę zapadła przez chwilę cisza,
którą przerwał Piguś.
- Aleś ty pechowy, jak wyrywałeś z kartofliska, to się przewróciłeś i dostałeś tyczek
ile wlezie, gdybyś nie leżał jak snopek na ziemi, to byś tak nie oberwał...
Zastygli, znieruchomieli patrząc gdzieś w ścianę izby; zrobiło się znów jakoś
ciężko, wyczekująco. Pięcioręka poczwara wylazła z mroku i ścisnęła im gardła.
To napięcie trwało tylko chwilę.
Odezwał się Czesiu swoim piskliwym głosem.
- Kwiczałeś jak prosiak na Targowicy!
Wszyscy teraz patrzyli na najmłodszego kolegę, na jego jasne, przypominające
słomę włosy, dziurki w policzkach i pełne wargi. Nagle Ziutek wydał z siebie
nieokreślony dźwięk, tłumił go przez chwilę, aż wybuchnął śmiechem. Napięcie pękło
jak bańka mydlana. Śmiali się teraz wszyscy.
- Uciekałem jak zając spod miedzy, oberwałem chyba ze dwa razy, jeszcze mam
ślady... Ale z nas wojsko! - krzyczał Jędrek. - Zrobili nas na szaro... Mówiłem, że nie
ma co z nimi rokować...
- Ja dostałem trzy razy, raz w głowę, dwa razy w plecy, ale Bolek też kwiknął jak
go mieczem zdzieliłem przez ten jego głupi łeb, sie wi!
- Przebiłem stopę i teraz jeszcze chodzę na pięcie, zobaczcie jaka rana, goi się
już... o...o...o...! - Czesiu podniósł wysoko brudną nogę.
- E... mnie tam nie bolało, ale gdybym się nie przewrócił, to byłoby lepiej... Nie
poturbowaliby mnie tak... gizdy zatracone...
- Wyście oberwali, a ja straciłem dwie pokrywki... Gospodyni szukała ich cały
dzień, złoszcząc się na swoją sklerozę! - powiedział Piguś.
Śmiejąc się wspominali nieudaną wyprawę coraz weselej i gwarniej. Znów im było
ze sobą dobrze. Stała się rzecz ważna, czuli to, choć nie zupełnie zdawali sobie z
tego sprawę: dostrzegli komediowość sytuacji i umieli się z samych siebie śmiać!
37
Dziwna Noc
Nadeszły wakacje. Mieli czas rozbudowywać swoją tratwę. Wzmocnili jej
konstrukcję i na środku postawili szałas: cztery tyczki okryte sitowiem - to był ich
dom. Na szczycie szałasu dumnie powiewała niebieska bandera. Pływanie po stawie
trwało do Nocy Świętojańskiej. Wieczorem, w wigilię nocy, uzbroili się w komety i
poszli na łąki rzucać ogniem. Kometa to puszka z konserwy, podziurawiona,
uwiązana do półmetrowego drutu. Do puszki sypało się żaru i trzymając za drut robiło
się szybkie, pionowe koła ponad głową. Powietrze wpadające przez otwory w puszce
rozdmuchiwało ogień, który po wyrzuceniu w górę komety sypał tysiącami iskier
ciągnąc za sobą świetlisty ogon, a następnie - po upadnięciu na ziemię - wybuchał
wspaniałym fajerwerkiem.
Jak okiem sięgnąć, od zabudowań miejskich i Podstawia aż do brzegów Skawy,
wszędzie czaszę nieba przecinały wyrzucane komety, niczym fary wojskowe lub race
wiwatujące, świąteczne, radosne. Rysowały się na niebie smugi świetlne, srebrnoczerwone, ruchliwe, pojawiające się znienacka raz tu, raz tam, szybko ciągnęły swoje
ogony i znikały w polach, łąkach i zaroślach niczym błyski bez grzmotów. A niebo
było bez gwiazd, ciemne, z wiszącymi nisko chmurami: ta czerń nieba dawała dobre
tło dla rzucanych komet i ich świetlistych ogonów.
Jakby tego było mało, kiedy byli na łąkach, mogli chwytać do rąk małe,
przelatujące tuż koło nich złote, świecące jak latarki krasnali świetliki, robaczki
świętojańskie.
I przyszło przesilenie Słońca.
I noc świętojańska. Święta noc.
W tę noc zakwitał kwiat paproci.
Wszędzie paliły się ogniska, miało się w nich spalić zło. Ogień zapewni zdrowie i
urodzaj.
Budził się Kupała ze snu i przecierał ze zdumienia oczy.
Całą piątką, Ziutek, Franuś, Jędrek, Czesiu i Piguś, udali się nad Skawę. Piguś po
raz pierwszy bez szczudła, stawiał nogi pewnie, szczęśliwie. Święta noc. Rany były
prawie zagojone, noga nie bolała, zeszła opuchlizna - jeszcze trochę i zostaną tylko
szramy i blizny, dowody dawnej niemocy. W lewej ręce trzymał kometę, dokładał do
niej suchych patyków, siana, trocin dla potrzymania ognia, ruszał nią ruchem
wahadłowym, niczym ministrant kościelnym kadzidłem, aby żar donieść do rzeki; tam
ciepnąć, prasnąć prosto w niebo, aż ranyześci! przebije chmury. I oświetli Panu Bogu
Jego Królestwo w podzięce za zdrową nogę.
Mijali pola i soczyste łąki, przebijali się przez wikliny, dochodząc do Skawy. Rzeka
płonęła: nurtem płynęły wianki, paliły się wplecione w nie świeczki, których blask
zwielokrotniały kryształki wody, fale niosły je z daleka: ze Skawc, Mucharza, Świnnej
Poręby, Gorzenia, Wadowic... Wikliny rozbrzmiewały śmiechem dziewcząt
rzucających wianki na wodę, na szczęście, za księcia z bajki, za marzenia...
Piguś rzucił swoją kometę wysoko, jak tylko mógł, wydawało mu się, że
poszybowała powyżej rokity pochylonej na Przekopą, wąskim kanałem wpadającym
do Skawy. Śledził pióropusz ognia spadający łukiem, jak gwiazda z sierpniowego
nieba w chwili wypowiadania życzeń. Jego życzenia? Zwyczajne, proste, normalne,
tyle że jest ich tak wiele, tak bardzo wiele: mieć zdrową nogę, niechaj ta sztywność w
prawym łokciu ustąpi, niech ręka będzie ręką sprawną a nie kaleką, niech zawsze
będą koło niego Ziutek, Jędrek, Franuś i Czesiu, żeby nigdy nie rósł na polach
pęczak ani kapusta, żeby Cygan nie był uwiązany, żeby chodził do szkoły, żeby na
38
stawach mógł pływać, żeby mógł jaskółki chwytać za ogon, żeby... żeby... żeby
zawsze był tak szczęśliwy, jak w tą Świętojańską Noc, kiedy odrzucił szczudło.
Myślał o kwiecie paproci - może tu gdzieś jest i kwitnie dla niego, może go
odnajdzie?
Marzenia, marzenia, marzenia.
Kilka dziewcząt przebiegło koło niego ze śmiechem i piskiem. Zza krzaków
wychylił się Jędrek i krzyknął:
- Idziemy palić ognisko!
Przyczajona mroczność nocy.
Piguś się gubił, Jędrek gdzieś zniknął w wiklinach. Jakieś cienie majaczyły w
oddali, nie wiedział czy to drzewa, krzaki, ludzie czy zjawy, czarne zlewające się z
tłem, czasem tylko zakreślone koła komet oświetlały mrok.
Po prawej stronie szmer odwiecznej rzeki Skawy.
Bliżej domów, których nie widać, płonęły trzy ogniska, w dali pod ścianą wiklin
jeszcze dwa migocące żółte blaski, chybocące, iskrzące. Potykając się o bruzdy i
nierówności szedł Piguś w kierunku, gdzie powinno być bajoro, tam zwykle było ich
miejsce spotkań.
Odczuwał radość chodzenia, jak nigdy dotąd, jak nikt inny na świecie.
Bajoro. Oczko wody wśród krzaków i drzew, ciche spokojne, senne, zasypane
liśćmi z nachylonych gałęzi wierzb i rozłożystych, odwiecznych dębów, na wodzie
zdradziecki kożuch rzęsy; brzegi uwieńczone sitowiem, tatarakiem, kosaćcem...
Jakaś wrogość i tajemniczość tkwiła w tym zasępieniu drzew.
Przy bajorze byli wszyscy: Ziutek, Jędrek, Franuś-Beczka, Czesiu, dziewczęta,
Mala, Janka, Marysia, siostra Czesia, byli też dwaj chłopcy z.... wrogiej paczki,
Podstawianie. Piguś rozpoznał Wiktora, brata Bolka. Ale dzisiaj była noc pokoju,
radości, święta, zawieszenia broni. Czarodziejska noc. Noc ułudnego pojednania. Po
chwili doszło jeszcze dwóch, których Piguś nie znał. Drewna było sporo, ułożyli go w
pryzmę, jak indiański wigwam, do wnętrza wrzucali susz, drobne gałęzie, siano śpieszyli się – był najwyższy czas już rozpalić święty ogień.
Robaczki świętojańskie raz po raz przecinały czerń nocy złotymi smużkami.
Gdzieś przez gęste chmury zasrebrzył na chwilę księżyc i zgasł.
Ktoś mówił, że w bajorze są wielkie szczupaki, ktoś inny potwierdzał i przysięgał,
że widział, jak wychodziły w nocy z wody i obżerały strączki fasoli wspinając się po
tyczkach, jeszcze inny krzyczał, aby zachowywali się spokojnie, bo w bajorze (mówił
w bagnie) mieszka straszliwa strzyga, upiornica, która nie jednego już zatopiła.
- Czort z nią! - Piguś słyszał głos Franusia-Beczki.
Robiło się coraz weselej i głośniej. Dwóch chłopców dmuchało w wątłą iskierkę,
która robiła się większa, aż wybuchła ogniem. Czerwone języki lizały gałęzie, żarzyły,
rozpalały się aż buchnął ku niebu słup ognia! Rozchodził się promieniście ciepło i
obejmował krążących wokół młodych ludzi, blask kładł się tajemniczymi cieniami na
ich roześmianych twarzach.
Sobótka - Sobótka - Sobótka.
Pierwszy przez ogień skoczył Ziutek, potem Jędrek, a za nimi inni, chłopcy i
dziewczęta. Piguś stał i wahał się, walczył ze sobą - musi siebie pokonać!. Nie czuł
się jeszcze tak pewnie, aby skoczyć, ale w taką noc...? Nagle nabrał rozpędu i
skoczył w ogień. Na sekundy stracił oddech, czuł żar, jakiś swąd, wydawało mu się,
że za długo był nad ogniem, w środku ogniska, w żarze, że zatrzymał się nad nim;
ogarnął go lęk, coś dławiło w płucach... Padł na trawę, przewrócił się i zrobił koziołka.
Usłyszał nad sobą śmiech Mali:
- Ale cię owędziło!
39
Piguś wiedział, że to był brzydki, nieefektowny skok, z upadkiem, może przez mały
ogień - ale dla niego był to skok najwspanialszy, pierwszy, jedyny, najlepszy w życiu.
Ile go odwagi i wysiłku kosztował on tylko wiedział, wszystko pokonał: strach i ból,
kalekie dnie, groźbę amputacji, godziny płaczu w samotności, wyzwiska i
upokorzenia - przeskoczył wszystko.
Wszedł w nowe życie.
Siedział na murawie i rozsadzała go duma, ze szczęścia do oczu cisnęły się łzy to nic, że trochę jeszcze noga boli, to już był drobiazg!.
Śmiał się i wrzeszczał na całe gardło, gdzieś w niebo, w czerń nocy:
- Ziutek, ja przeskoczyłem, jaaa skaaaczę!
Nikt go nie słuchał. To chyba było niemożliwe, nierealne, to było jak sen: otworzył
mu się nowy świat, wyłonił się z bólu, cierpienia, niemocy ogromnej, przerażającej
kaskady udręczeń, świat ludzi biegających, skaczących, normalnych w tej
niedostrzeganej szczęśliwości ludzi zdrowych - a tego nikt nie zauważył? Tańczyli
obok niego, wokół ognia rozbijającego mrok i rzucającego żółte i czerwone blaski na
roześmiane twarze. Pląsali i śpiewali nie zwracając uwagi na jego ogromne
zwycięstwo, przejście granicy niemożliwości. Czy ktoś z nich potrafiłby tego
dokonać?
Czy ktoś go zrozumie i podzieli jego radość? Nie, to było niemożliwe. Zamknął się
w tej ekstazie szczęścia i dymu zamykając oczy pełne łez. Dotykał ziemi stopami jakie to proste! - tej ziemi, której się bał; teraz patrzył na te stopy - na te umorusane
stopy - z lubością i dumą jak tkwiły płasko, w całości, tak zupełnie, bez reszty na
chłodnej ziemi ginąc w trawie, która przeciskała się przez palce zielonością radosną.
Obok tańczyli w tej zalewie czerwieni.
Jedni tworzyli rozkołysane kółka obok dziewcząt, pięknych jak polne kwiaty na
przywiklinowych łąkach, inni dokładali drewna do ogniska, aby ogień był większy, aby
oni, harnasie, mogli się popisać odwagą, potęgą skoku, by wzbudzić podziw i
uznanie dziewcząt. Żeby sobie dać dowód własnego hartu i męskości.
Mijały godziny zabawy i skoków. Ogień był już jakby trochę mniejszy, wypalały się
zgromadzone zapasy, bohaterowie byli już zmęczeni.
Nagle niespodziewany wypadek przerwał wesołą zabawę.
Ziutek i Franuś skoczyli jednocześnie, ale z przeciwnych stron. Zderzyli się ze
sobą w środku płomienia. Ziutek cięższy, mocniejszy, sprawniejszy odbił się i padł na
trawę obok ogniska. Franuś prosto w ogień!
Snop iskier wzbił się w powietrze.
Krzyk przerażonych dziewcząt.
Chłopcy z drugiej strony oślepieni ogniem, zasłonięci dymem nie wiedzieli co się
dzieje.
- O Jezu, Jezu, pali się, tam w ogniu, Franuś!
Tylko Piguś widział dobrze, co się stało. Zerwał się z trawy i jednym susem był
przy ogniu, chwycił za ręce Franusia i zaczął ciągnąć ile sił, wlokąc go po żarze.
Wyciągnął chłopaka przerażonego; jego ubranie paliło się, kopciło, tliło. Chłopak nie
wiedział, co się z nim działo, był wystraszony i zszokowany, otępiały z bólu. Na
Pigusiu palił się rękaw koszuli. Doskoczyli inni, chłopcy i dziewczęta, odciągnęli ich
od ognia. Zdjęli z nich ubrania, pokryli chłodną ziemią ich ciała, ktoś pobiegł po wodę.
Franuś jęczał cicho, żałośnie.
Piguś stał i oddychał ciężko.
- Boli? - pytał przerażony Ziutek, schylając się nad Franusiem.
- Piecze, ręka i żebra – odpowiedział płaczliwie Franuś.
Jędrek klepnął po ramieniu Piusia.
40
- Uratowałeś go! - Odwrócił się i krzyczał do innych: - Trzeba go zawieźć do domu.
Chłopaki, Mala, skoczcie po taczki! Wy oblewajcie go wodą ile możecie!
Dwóch chłopców i Mala znikli w ciemnościach. Do domu Mali nie było daleko.
Wkrótce słychać było skrzypienie taczek. Duże, przygotowane do przewozu siana,
płaskie taczki z nadmiarem pomieściły pulchnego, wijącego się z bólu chłopaka.
Któraś z dziewcząt szeptała z przekonaniem:
- To ta zła Dziwożona go skarała, ona naprawdę mieszka w tym bagnie, słyszała
jak się o niej źle wyraził... Żeby tylko nie umarł... A kysz... a kysz...!
- Cicho być, nie mlaskaj głupio ozorem! - uspakajała inna, oglądając się trwożnie
za siebie.
Chłopcy, Ziutek, Jędrek, Wiktor, najsilniejsi, na zmianę pchali taczki.
Skrzypiały taczki, droga wyboista prowadziła wzdłuż stawów. W połowie drogi
Wiktor rzekł:
- Teraz go dowieziecie sami!
Kiwnęli głowami. Dziewczęta i inni zostali już dawno przy mijanych domach, byli
sami: Ziutek, Jędrek, Czesiu i Piguś. Ziutek był nieszczęśliwy, tłumaczył się, że nie
chciał, nie wiedział, ogień oślepił ich obu... Niepotrzebnie się tłumaczył, wiedzieli jak
było, to wypadek niezawiniony przez nikogo, tak głupio wyszło, niepotrzebnie się
zamartwiał.
Dojechali. Pies ujadał. W domu zapaliło się światło.
- Jezus, Maryja, co z Frankiem? - matka była przerażona i załamywała ręce. Stała
w koszuli nocnej i trzęsły się jej ręce. Ojciec Franka mówił krótko i rzeczowo:
- Wnieśmy go do izby i połóżmy na łóżku! - chwycił chłopaka za ręce i podniósł,
pomagali mu Ziutek i Jędrek podtrzymując za nogi. Franuś jęczał i kwilił:
- Boli, boli, boli! -Wyglądał opłakanie - był cały mokry i osmolony.
- Wpadł do ognia, jest poparzony - informował Piguś.
W izbie pojawiała się babka Zofia, rozczochrana, miała rzadkie i siwe włosy, była
blada, chuda, kości i skóra - można było się jej przestraszyć. Mlaskała wargami,
ściągała policzki na bezzębne dziąsła i wyglądała jak czarownica, czuć od niej było
tabaką.
- Babciu, ratuj go! - wołała matka Frania, kiedy ten leżał na łóżku. Babcia Zofia
usiadła koło chłopaka i macała go wszędzie. Ojciec pomagał ściągnąć Franusiowi
spodnie. Suche palce babci Zofii błądziły po ciele chłopaka. Wreszcie wstała,
mlasnęła po swojemu i mówiła szeleszcząc:
- Nic mu nie jest, jest osmalony i ma poparzone brzuch i nogi, ale nie groźnie...
Trzeba go umyć. Przynieście wody! Magda, daj tu jakiegoś tłuszczu, kwaśnej
śmietany, masła, łoju - co masz, musimy go posmarować... No, no, nie becz, Franuś,
nic ci nie będzie, trochę poboli i przestanie, za trzy dni będziesz zdrów... Do wesela
się wszystko zagoi, śladu nie będzie...
Po półgodzinie Franuś już leżał, czysty, spokojny, choć z twarzą skrzywioną z
bólu, świecił się od masła i śmietany.
- Jutro skoczycie do apteki i kupicie smarowidło na oparzenia... Pucaty, to mu
prędko przejdzie... - Zofia przeniosła swoje wyblakłe spojrzenie na stojących obok
chłopców. - A wy co? Chybojcie do domów, już późno!
Matka Frania pokazując na Pigusia i mówiła:
- To on go uratował, wyciągając z ognia!
Teraz wszyscy patrzyli na Pigusia. Ten spuścił nisko głowę i zażenowany bąkał
pod nosem.
- E, tam - co tam... tak tam... tak się złożyło...
41
- Pokaż tę rękę! - babcia Zofia zdjęła z niego koszulę. - Ho, ho, też jesteś
uwędzony, boli?
- Trochę piecze...
- Pewnie, co by nie... Daj, Magda tej śmietany i szmaty - owiniemy rękę! Kiedy
babcia smarowała rękę Pigusia, matka Franusia wyjęła z portmonetki pięćdziesiąt
groszy i wciskała je w dłoń chłopca.
- Masz tu, coś sobie kupisz...
Krew uderzyła Pigusiowi do głowy, czuł się zawstydzony, upokorzony. Wołał
rozpaczliwie:
- Nie, nie, nie! Ja nie dlatego...
- Wiem, ale weź...
- Nie, proszę pani, ja nie mogę!
Ojciec Frania krzyknął szorstko:
- Dajże chłopakowi spokój, coś się tak uwzięła na niego, za wszystko nie możesz
zapłacić!
- Ja tylko tak, z wdzięczności, z dobrego serca... przecież nic złego nie chciałam
zrobić - mówiła speszona matka chowając pieniądz do szuflady. Jędrek i Ziutek
przysłuchiwali się temu w milczeniu.
Babka Zofia cmokała:
- Bohaterom się nie płaci... Magda... No, może być, powinno się szybko zagoić... A
co ty tak z tą drugą ręką, też masz poparzoną? - skończyła zawijać i chwyciła za
łokieć prawej ręki.
- On nie może jej zginać w łokci... Jest kaleką - odpowiedział za Pigusia ojciec
Frania.
- Może mogła byście mu jakoś pomóc? Znacie się na takich różnych sprawach...
Babka długo i uważnie maca łokieć.
- Od dawana to masz?
- Od trzech lat... Byłem dwa razy w szpitalu, nosiłem rękę w gipsie...
- Nie zginasz, to cię boli? - dopytywała się stara kobieta, jej suche palce delikatnie
ściskały łokieć Pigusia. - To mówisz, że nosiłeś w gipsie... Dziwne, chyba oni rozum
mieli w gipsie...
- Nie zginam, jest sztywna...
- Dzisiaj już nie pora, ale przyjdź do mnie jutro, najlepiej z ojcem. A teraz
zmykajcie do domów, no już was tu nie ma, basaromcitata! Gdzież to podziała się
moja tabaka, aha jest!
Chłopcy byli już w sieni, kiedy słyszeli kichnięcie babci Zofii.
*
Piguś umył ręce i twarz, ściągnął spodnie i walnął się do łóżka - był potwornie
zmęczony. Na drugim łóżku chrapał już ojciec, musiał wrócić podpity, bo zalatywało
alkoholem. Chłopak usnął natychmiast. Uśmiechał się przez sen. Śniła mu się matka,
nie widział jej twarzy, dłoni, ani ciała, a mimo to wiedział, że to ona, że się do niego
uśmiecha. Czuł to i było mu jakoś dziwnie dobrze. Łagodnie położyła ręce na jego
głowie. Rozpłynęła się jak mgła. Potem pojawiła się twarz babki Zofii, stara, zwiędła.
Babka podała mu dłoń dziwnie miękką i pociągnęła go za sobą szepcząc: „Bohater bohater - bohater!” Zaprowadziła go do lasu i znikła. Błądził między drzewami, nie
czując strachu, dziwiąc się, co tu robi. Nagle jakiś ogień go oślepił, pożar, łuna
ogromna, biała - znikły drzewa została tylko ta jasność, a w niej Franuś do niego się
uśmiechał, nie! to Ziutek, Czesiu i Jędrek siedzieli na tratwie i coś krzyczeli.
42
Nagle wyłoniło się gdzieś z wody pięć białych grzybieni, pięć jak ich było pięciu.
Robi się ciemno, znowu był w lesie, nie! w wiklinach... Złociło się coś w oddali...
Pobiegł tam. Wielki wybuch radości, skoczył wysoko, uniósł się, lewitował, było mu
dziwnie błogo, płynął w powietrzu w kierunku złotej łuny, poznał, był pewny: To kwiat
paproci! Znalazł! Wyciągnął dłoń, coś go parzyło: to pokrzywy...
Obudził się, otworzył oczy i czuł pieczenie w lewej ręce. Po chwili uświadomił
sobie, że to nie pokrzywy, lecz oparzenie dawało o sobie znać.
Długo nie mógł ponownie zasnąć. Wsłuchiwał się w nierówny oddech ojca. Zasnął
ponownie dopiero nad ranem.
To była taka dziwna noc...
W niewoli
Starając się nie robić hałasu, nisko schyleni kryli się za parawanem traw i sitowia.
Podchodzili do miejsca, z którego mogli dokładnie zobaczyć wyspę Czarnych
Piratów, jak nazywali tratwę Bolka i jego kolegów. Na wyspie była szóstka chłopaków
z czarnymi opaskami na czołach oznaczającymi przynależność do grupy podstawian.
Tratwa była znacznych rozmiarów, większa od ich statku „Santa Marii”, nie mogła
jednak pływać, co było efektem zamierzonym.
- Wszystko od nas odmałpowali, nawet banderę na środku, się wi - szepnął Ziutek.
- No, to prawda, zrobili wyspę z suszu sitowia i tataraku, jak nasza tratwa. gizdy
pokręcone... O kurde, flagę mają czarną i chyba coś na niej namalowali... Głowa, co
za licho? - Jędrek podniósł się i wystawił głowę nad oczerety.
- To pewnie trupia czaszka i dwa piszczele, mówię wam, to piraci... Ale... ale co
tam mają z tyłu? - odezwał się zdziwiony Franuś, który po wypadku z ogniem czuł się
już dobrze, choć oparzenia jeszcze były widoczne, skóra miejscami zaczerwieniona
przechodziła w białawe plamy.
Piguś i Czesiu podczołgali się bliżej.
- O rany! - krzyknęli prawie jednocześnie. - Chodźcie tu! Popatrzcie: to są trzy
łódki, ale dziwne!
- Ciiii... cicho, nie krzyczcie tak!
Z tyły za wyspą przywiązane do kępy sitowia kołysały się niby to łodzie, niby
kajaki. Ich nienaturalność budziła zdziwienie: zrobione z desek miały płaskie dna,
niskie burty, z przodu zakończone do szpica, z tyłu ścięte płasko. Wysmarowane były
terem lub smołą. Poprzeczne dwie ławeczki wskazywały na to, że każda z nich
przeznaczona była dla dwóch osób siedzących na wysokości burt. Obok leżały
wiosła.
Czesiu, który znał się trochę na stolarstwie, gdyż ojciec miał warsztat, wydął
pogardliwie usta i pisnął lekceważąco:
- Taka amatorszczyzna, lepsze bym robił.
Ziutek się roześmiał: - Sie wi, ty byś wszystko zrobił, nawet rakietę na Słońce...
- A pewnie! - obraził się malec.
- Bądźcie cicho, bo patrzą w naszą stronę! - szepnął Piguś. Rzeczywiście Wiktor
stanął na krawędzie wyspy, przesłonił oczy ręką i wpatrywał się w groblę, gdzie - jak
mu się wydawało - coś się ruszało i mieniło kolorami. Po chwili jednak dał spokój,
odwrócił się do kolegów i dając hasło wskoczył wraz z nimi do wody. Bolek i dwóch
innych trzymali w rękach grube tyczki z przymocowanymi do nich coś w rodzaju
drewnianego haka.
43
- Oni chyba robią bosaki, jejku, jejku, jasny gwint, to pewnie na nas te haki!
Zobacz!
– Jędrek szturchnął Ziutka. - Co, mam rację?
- Chyba!
- Chcą nam zniszczyć „Santa Marię”! - Czesiu zrobił płaczliwą minę.
- Niechby spróbowali! - zacietrzewiał się Jędrek. - Choćbym miał całą noc nie
spać, to ja im pierwszy rozwalę tę wyspę! Jeszcze dzisiaj tam będę i sprawdzę, co
oni mają, może zabiorę im tę szmatę, co wisi na kiju...
- Daj spokój, co ty mówisz, dałbyś radę? - wątpił Franuś.
- Co by nie!
- E, on tak zawsze fanzoli, jak się rano wody nie napije... - zakpił Piguś.
Jędrek chciał coś odpowiedzieć, ale Ziutek dał rozkaz:
- Dobra, nic tu po nas, wiemy wszystko, odwrót! Tylko ostrożnie, nie muszą nas
widzieć, się wi!
Pod koniec grobli dopiero się podnieśli i idąc normalnie, wyprostowani, doszli do
swojego stawu, gdzie na nich czekała dumnie powiewając niebieską banderą „Santa
Maria”.
Odpłynęli na środek stawu, gdzie długo ustalali taktykę postępowania w przypadku
ataku załogi wyspy Czarnych Piratów na ich statek.
*
Ojciec Pigusia siedział na zydlu i naprawiał buty. Klepał młotkiem zelówkę chcąc
ją dobrze przypasować do buta, potem obcinał jej nadmiar ostrym nożem. Raszplą
przyjechał kilka razy dla wyrównania brzegów, czernidłem posmarował brązową
skórę podeszwy. Podniósł wysoko buta i wyraźnie zadowolony zapytał:
- No jak, Wituś, podoba ci się?
Piguś spojrzał nie tyle na buty, co na ojca, bo dziwne to było, że ojciec zwracał się
do niego o ocenę swojej roboty. Chłopak nigdy nie zastanawiał się nad ojcem, dotąd
ich stosunek sprowadzał się do nakazu i wykonania. A tu nagle coś nowego: Ojciec
pytał go o opinię!
- Mnie się podoba, jest jak nowy... A drugi?
- Drugi zaraz zrobię, jest w lepszym stanie...
Raptowna zmiana w zachowaniu ojca nastąpiła, kiedy Piguś zaczął chodzić
normalnie, bez tego niewydarzonego szczudła, bez tego stuk-puk-stuk-puk po
drewnianej podłodze, które dla ojca Pigusia grzmiało ciężkim wyrzutem. Długo
oglądał nogę syna, jakiś wyraz wzruszenia malował się na jego zoranej twarzy, oczy
matowiały - czyżby zbierało mu się na płacz? Tego Piguś nie wiedział, I nawet przez
chwilę o to ojca nie podejrzewał. No, on i płacz! Śmieszne, nierealne, głupie... A
jednak... Coś dziwnego było w oczach ojca, coś co przypominało szybę w oknie w
czasie, gdy osiądzie na niej mgła. Od tego czasu ojciec przestał przychodzić podpity,
uśmiechał się często, poruszał się żwawiej i z większą troską zajmował się
mieszkaniem i Pigusiem. Robił wrażenie człowieka, któremu olbrzymi ciężar spadł z
serca.
I tak było rzeczywiście. Od czasu wypadku z widłami ojciec Pigusia załamał się
psychicznie i dręczony wyrzutami zamęczał się w sumieniu, nie mógł ścierpieć
podwójnego kalectwa syna - to było ponad jego siły. Bezradny, ponury, jak automat
chodził do pracy, wracał, gotował pęczak z kapustą i fasolą i kładł się do łóżka.
Czasem, gdy wracał późno i bardziej zmęczony, czynność odwracał, to znaczy
najpierw spał, a potem gotował. I tak było przez dwa lata.
44
Piguś wiedział, że ojciec go kochał, Od kilku dni jednak po raz pierwszy odczuł, że
cienka nitka porozumienia i sympatii została wyraźnie rozciągnięta pomiędzy nimi,
cienka, pajęcza. Z dnia na dzień wzmacniała się jednak, grubiała, stawała się
mocniejszą.
Od czasu wygojenia się nogi ojciec stał się łagodniejszy, rzadko kłócił się z
gospodynią, nawet jej pomagał, nie mówił do Pigusia „mamlasie”, „ciamajdo” i nie
gotował tak często pęczaku; nawet kupił dwa kanarki, które teraz - znów jak dawniej zielonożółciły się w klatce nad drzwiami, zasypując izbę swoim śpiewem.
Kiedy Piguś powiedział o babce Zofii, że kazała im obu przyjść do siebie, do jej
ciemnej, małej izdebki w domu Franusia-Beczki, ojciec ani chwili się nie zastanawiał.
Poszli w najbliższą niedzielę rano. Stara kobieta nie zdziwiła się, że przyszli, wszyscy
do niej chodzili i chętnie udzielała rad i pomocy. Pamiętała nawet Pigusia z tej nocy,
kiedy owijała Franusiowe poparzenia, bo uśmiechnęła się czerwonymi dziąsłami i
powiedziała:
- A... to ty... Nasz bohater, chyba będziesz strażakiem, basaromcitata? - Nie
czekając na odpowiedź kazała chłopcu zdjąć koszulę. Macała łokieć, cmokała,
chuchała zapachem tabaki, mruczała pod nosem i znów cmokała.
- Boli tu?... A tu?
- Trochę boli - odpowiadał Piguś patrząc na jej nozdrza obwiedzione czarną
obwódką proszku tytoniowego, co wyglądało brzydko. „Chyba ona się nie myje",
stwierdził w duchu chłopak.
Babka zaś mruczała:
- Tu jakaś narośl, opuchlizna, to się powinno ruszać... Dziwne skrzywienie, ale....
Nie dziwota... nie dziwota...
Skończyła badać, wyciągnęła tabakierkę wykonaną z drewna, ładnie scyzorykiem
rzeźbioną, i wysuwając rękę w kierunku ojca zapytała świszcząc:
- Weźmiecie, sąsiedzie, niucha?
- Dziękuję, wolałbym zapalić!
- A dymcie...
Ojciec wyciągnął woreczek z tytoniem i bibułkę i sprawnie zrobił skręta. Paląc,
patrzył z niepokojem na starowinkę. Nie śpieszyła się, kazała chłopakowi się ubrać,
kichnęła kilka razy, wytarła nos o fartuch i usiadła przy stole. Wąskie światło z
małego okna padało na blat, po którym rajcowało kilka much. Gdzieś zza ściany
hałasowała sieczkarnia. Na parapecie siedział rudy kot, faworyt babci Zofii.
- Widzicie, sąsiedzie, z chłopakiem nie jest dobrze, ma trwałe zmiany w kościach,
jakieś zgrubienia, narosty, górkowaty ten staw w łokciu jak witanowickie pola... Ale
coś mi się wydaje, że blokada może ustąpi... może nie do końca... Zresztą
zobaczymy... Staw zesztywniał cały, dokumentnie, żadnych ruchów... Trzeba było
wcześniej przyjść...
- Chodziłem po lekarzach, moja nieboszczka też...
- Wiem... wiem... Przynieślibyście mi kiedy tabaki, albo jakiej machorki, te sobie
zrobię tabaczki...
- Przyniosę, tyko mi go wydobrzyjcie... Macie tu teraz woreczek tytoniu, nadaje się
na tabakę...
- Utrzymacie tajemnicę?
- Co by nie, chłopak mądry, też nie chlapnie... A o co chodzi?
- Jakbyście jeszcze mogli tak ćwiarteczkę gorzałeczki przynieś, to sobie schowam,
tu mi nie dają, a ja czasem miareczkę, naparsteczek sobie pociągnę...
Ojciec Pigusia chrząknął, zaciągnął się głębiej i wypuścił dym w powałę.
- Może wam nie wolno? Lata macie...
45
Żachnęła się.
- Nie godojcie głupio, niejednego wyleczyłam, to wiem, co komu potrzeba... Na
sobie się też poznałam!
- Dobrze, ale za trzy dni...
Babcia Zofia uśmiechem zadowolenia rozciągnęła kilka zmarszczek na twarzy targ był dobity. Sięgnęła znów po tabaczkę i dwie duże szczypty wsadziła do nosa.
- Z chłopakiem zrobicie tak: co wieczór będzie musiał moczyć łokieć w gorącej
wodzie, do której dosypiecie garnuszek soli... Rękę ma trzymać zawsze na słońcu,
niech wygrzewa, ile może, powinien unikać chłodu, niech nie kładzie łokcia na nic
zimnego... Kupcie w aptece tranu, ma go pić codziennie, rano i wieczorem... To
byłoby wszystko.
- Może smarować czymś?
- Róbcie co mówię... i o kwaterce nie zapomnijcie, basaromcitata!
- Dobra!
Babka w uśmiechu pokazał dziąsła, z których wystawały dwa pniaki
przypominające zęby. Wyciągnęła kolorowe pudełko do chłopca.
- Naści, bierz, kichniesz sobie!
Piguś ostrożnie ujął palcami trochę proszku włożył do nosa pociągając nim lekko,
ostrożnie. Kichnął trzy razy. Babka spojrzała na chłopca i zapytała:
- A ty kim będziesz, jak urośniesz?
Stropił się.
- Ja... ja... Nie wiem... Jeszcze nie wiem... – wyjąkał zaskoczony.
Babka kichnęła jeszcze raz, głośno wytarła nos i rzekła patrząc w okno.
- Każdy młody powinien odszukać i wleźć na swoje Drzewo Przeznaczenia. Tak...
tak... tak powinno być, jak wiek wieków... Im wcześniej tym lepiej...
Te słowa mocno zapadły w umysł chłopca.
- „Zapamiętam je na całe życie!” – postanowił.
Ojciec skończył palić i zdusił papierosa w doniczce.
- A wy, Zofio, gdzie się tak nauczyłyście leczyć? Dużo dobrego dajecie ludziom.
Machnęła ręką.
- E, co tam! Trzeba ludziom pomagać... Nie pytajcie skąd umiem, bo sama nie
wiem... Trochę od matki, od ludzi, resztę od siebie... Tak tam jakoś. – Pogłaskała
rudego kota, który wyprężył grzbiet. – Nikt nie powinien tylko jeść i nic nie tworzyć...
Znów machnęła ręką.
- Idźcie już!
Wyszli od babki Zofii trochę rozczarowani. W drodze do domu Piguś zapytał:
- Co babka miała na myśli mówiąc o tym tworzeniu?
- Chodziło jej o to, że w życiu nie wolno ustawiać się tylko konsumpcyjnie, że
prawdziwym powołaniem naszym jest tworzenie czegoś nowego, dobrego, pięknego.
Były to drugie słowa, które dzisiaj usłyszał, i które chciał zapamiętać na całe życie.
Ojciec zastosował się do życzeń starej kobiety i teraz Piguś musiał codziennie
wieczorem moczyć przez dwie godziny łokieć w ciepłej, przesolonej wodzie. Ojciec
dolewał gorącej wody do cebrzyka i zachęcał do wytrwałości.
Tak było i dziś. Ojciec naprawiał buty, a Piguś moczył rękę. Kiedy minęły dwie
godziny ojciec zrzucił buty na podłogę i ręcznikiem przez kilkanaście minut wycierał
łokieć. Pod koniec masażu rzekł:
- Jutro pójdziesz na Podstawie, do wujka, zaniesiesz mu jego naprawione buty,
wujek mówił, żeby przyjść do południa...
- Na Podstawie? - Pigusiowi mrowie przeleciało po plecach. - Na Podstawie?
- Do wujka, gdzieżby... Masz jakiś kłopot, problem?
46
- No nie, pójdę - chłopak pomyślał o Bolku i jego piratach. - Iść na Podstawie, to
wejść do obozu przeciwnika - w paszczę lwa. Zaczął się denerwować, choć starał się
tego nie okazywać. Przez chwilę oswajał się z tą myślą.
- Będę mógł zabrać ze sobą Cygana? - zapytał.
Ojciec starannie złożył ręcznik i wyciągnął woreczek z tytoniem. Kiedy liznął
bibułkę spojrzał na syna mówiąc:
- Pogadam z Leszczyńską, może pozwoli... A teraz kładź się spać, ja chyba zrobię
wkrótce to samo. Rano muszę wstać, jak zwykle o czwartej, aby na siódmą być na
kopalni... Wiesz - ojciec zawahał się i po chwili dodał - staram się o nową pracę w
Wadowicach, mam obiecaną... Te dojazdy do kopalni mnie męczą, tu będę miał
blisko, będzie więcej czasu, może uda nam się chodzić na ryby... Zapolujemy na
ptaki...
- Byłoby wspaniale! - ucieszył się chłopiec i stwierdził po raz pierwszy, że ojciec to
zupełnie fajny gość. Kładł się do łóżka myśląc o pójściu na Podstawie. Śniło mu się
łowienie ryb.
Kiedy rano wstał ojca oczywiście nie było, a izba wypełniona była zapachem
kapusty i pęczaku. Za oknem Cygan ujadał na przejeżdżającą furmankę. Niebo
żółciło się od wschodzącego słońca i jego promienie omiatały wierzchołek stodoły i
padały na podwórko. Kura zniosła jajko i obwieszczał to całemu światu. Na
rozciągniętym sznurze między stodołą a domem wisiała susząca się pościel - musiał
ją ojciec wyprać, kiedy on już spał. Z obory dla krów dolatywał głos gospodyni:
- A nastaw się, cholero, no, Krasula, rusz się diablico jedna!
Zastanawiał się którędy iść: drogą czy groblami.
Poszedł drogą.
Gdzieś wysoko w chmurach rozległ się warkot. Piguś przystanął i zadarł głowę.
- O rany, to chyba aeroplan! – krzyknął głośno zaskoczony i zdziwiony, czując, że
coś dziwnego się z nim dzieje: ogarnęło go wielkie pragnienie bycia tam w górze,
siedzenia w tym samolocie, w tym srebrnym ptaku, i latania, latania, latania....
„Jaskółki chwytać za ogon, można by, można by, można by...”, powtarzał w
myślach jak automat i zauroczony śledził lot przecinającego chmury warczącego
ptaka, aż ten zniknął daleko, gdzieś za drzewami, za horyzontem, gdzie niebo
przechodziło w zieleń.
Długo nie mógł się ruszyć wpatrując się w punkt, gdzie zniknął samolot. Ale on nie
wracał. Dało się znów słyszeć odgłosy wsi. Westchnął głęboko i powiedział głośno,
jakby chciał, aby słyszał to cały świat:
- Zostanę lotnikiem i będę latał... – Po chwili roześmiał się i dodał: - Będę jaskółki
łapał za ogon!
Teraz wiedział o jakim Drzewie Przeznaczenia mówiła babka Zofia: zostać
lotnikiem to jego drzewo na które musi się wspiąć! Spojrzał na swoją rękę, krzywą,
chudą, nieruchomą. „To jednak niemożliwe – to przez nią” – i ogarnął go smutek.
Ruszył w kierunku wsi.
W polach ludzie, jak ruchliwe, kolorowe manekiny bez twarzy, których nie sposób
rozpoznać z odległości, kiwali się nad zagonami w rytmie wspólnej pracy. Często
towarzyszyły im nad wyraz śmiałe białe bociany kroczące dumnie na swych długich,
czerwonych nogach po zielonych rozkwieconych łąkach. Po lewej stronie srebrzyły
się stawy. Przypomniało mu się, jak kiedyś dawno, wtedy jeszcze miał zdrową nogę,
stawowi spuszczali w listopadzie wodę ze stawów wybierając ryby - wiadomo Boże
Narodzenie się zbliżało, a bez karpia to nie święta. Wówczas, nie bacząc na chłód, a
czasem mróz, taplali się boso w mule dennym szukając oczek wodnych, w których
mogliby znaleźć zabłąkane ryby. Czasem - kiedy szlam zalewał takie oczko - tylko
47
bańki powietrza i ruchy błota mogły świadczyć, że pod spodem jest karp, płotka, lin, a
może i szczupak. Były jesienie, że uzbierało się wiadro ryb - starczyło do Nowego
Roku. Wielu z poszukujących ryb w mule przepłaciło to ostrym przeziębieniem. Jemu
- Pigusiowi - nigdy to się nie zdarzyło, chociaż chodził boso (po kilka razy) po
różnych stawach uchwyconych już lekkim mrozem.
Do wujka, mieszkającego na końcu Podstawia, dotarł bez przeszkód, nie
spotkając żywej duszy, tylko psy niespodziewanie wyskakiwały szczekając zawzięcie
na Cygana, który odpłacał im tym samym. Musiał go Piguś trzymać mocno na uwięzi.
Po drodze minęły ich dwie furmanki z bańkami na mleko. Kilka kobiet wracało z
pustymi kobiałkami - były w mieście sprzedać masło i jaja.
Wracał niestety sam, Cygan uwolniony ze smyczy pognał w pola z nosem przy
ziemi, szczęśliwy, wolny, zatrzymując się przy każdym krzaczku, gdzie podnosił tylną
łapę znacząc szlak powrotny.
Piguś szedł pogwizdując wesoło.
Nagle, w połowie drogi, zza ogrodzenia osłoniętego żywopłotem wyskoczyło kilku
piratów i momentalnie otoczyło zaskoczonego chłopca.
- Brać go! Mamy go, do niewoli z nim, hu, hu! - padały groźne okrzyki i kilka rąk
uchwyciło wystraszonego chłopaka, wciągając go na podwórko. Tam na pniaku, jak
na tronie, siedział Bolek, a obok niego stał Wiktor. Obaj mieli czarne opaski na
czołach: Bolek z trzema gwiazdkami (kapitan!), a Wiktor z dwoma, jako jego
zastępca; nad tronem powiewała chorągiew, czarna z trupią czaszką i
skrzyżowanymi piszczelami - ta sama, którą widzieli na Wyspie Piratów, na drugim
stawie. Podwórko wyglądało dość niechlujnie: kopa słomy, szopa drewniana, wóz
drabiniasty, dwie maszyny rolnicze (pług i brony), kałuża błota, buda, u której
uwiązany był łaciaty, drzemiący pies, wiele klocków drewna, a wśród nich - ten pień
stanowiący tron dla wodza piratów. Napastnicy (był również Karolek, mieszczuch)
otoczyli kołem jeńca, krzycząc:
- Wyśpiewa nam wszystko, zmusimy go, gadaj, bo ci uszy oberwiemy. Kapitanie
każ mu mówić!
Bolek przybrał uroczysty wyraz twarzy, nadął się jak indyk i dał znak, aby się
uciszyli. Piguś nie wiedział, co od niego chcą, co im ma powiedzieć, stał bezradny,
zagubiony, najeżony, pełen obaw o swoją skórę, milcząco patrzący na wodza. Ten
zaś wyciągnął polec i celując w jeńca krzyknął:
- Rozkazuję ci natychmiast, pod groźbą męki, powiedzieć, kto z was, szczurów
wodnych, z pierwszego stawu, był w nocy na naszej wyspie? Jeśli powiesz, to
puścimy cię wolno, jak nie, to będziesz przywiązany do pala męczarni! - Wódz
rozglądnął się, gdzie ten pal mógłby być, wybrał najbliższe drzewko śliwy. - O tam,
będziesz męczony...
- Na męki z nim! - krzyczał Karolek, zawtórowali mu inni.
Piguś wystraszył się nie na żarty. Wyglądało to źle. Pięciu chłopców z groźnymi
mimami, z zaciśniętymi pięściami, z błyskiem w oczach, gotowych na każdy czyn (tak
mu się wydawało), traktujących wszystko poważnie, jak na prawdziwych piratów
przystało. Każdy z czarną opaską na czole, a jakże!
- Co... co... mam powiedzieć? - zapytał drewnianym głosem, który ledwo mu przez
gardło chciał przejść.
- Nie udawaj głupka, kto w nocy nam wszystko poprzewracał na wyspie... Tyś to
pisał? - wódz sięgnął do kieszeni i podał brudną i pomiętą kartkę Pigusiowi, który
robił wszystko, aby nie okazać strachu. Na kartce, ołówkiem ktoś nabazgrał:
48
Wy szczury morskie, przyszedłem tu, aby na
waszej wyspie dać wam dowód naszej odwagi. Nikt
się was nie boi.
Pomimo całej dramatycznej sytuacji, w jakiej się znalazł, Piguś się roześmiał. Silne
szturchnięcie było odpowiedzią i przywołało go do porządku. Zamilkł.
- No, gadaj, tyś tam był i to pisał?
- Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą.
- A kto?
- Nie wiem... - Kiedy to mówił, jego myśl gwałtownie szukała rozwiązania tej
zagadki: Ziutek, Jędrek? Tylko oni mogli to zrobić, Franuś-Beczka odpada, zbyt słabo
pływa, Czesiu się nie liczył, to śpik. Tak, to był Ziutek lub Jędrek... Chyba Jędrek, bo
on mówił... Jak on to mówił? Że...że... dostanie się na wyspę i zabierze im tę
chorągiew... Tak to on! Sztandaru nie zabrał, bo tu wisi, ale był na wyspie i
narozrabiał... Ale im dał popalić!
Piguś się uśmiechnął i ponownie dostał kuksańca od Karolka.
- Nie wiesz? Przypomnisz sobie, jak cię połechtamy... Na pal z nim! - rozkazał
wódz. Przywiązali chłopca do drzewa. Rozpoczęły się pierwsze drwiny, szturchania
(celował w tym Karolek), szarpnięcia, szczypania, wyzwiska.
Piguś milczał.
- Kulos ci się wygoił, jeszcze masz ślady, ale ręka twoja nie, chuderlaku.
Skręcajcie sznury, aż go przerżną na pół! – Nie czekając na kolegów, Karolek
wsadził kij pomiędzy sznury i zaczął je wolno skręcać. Sznury wrzynały się w ciało
Pigusia i tamowały krew. Ból stawał się nie do zniesienia.
Słońce świeciło z ukosa i sięgało promieniami uwiązanego jeńca. Pot wystąpił
Pigusiowi na czoło, zbierało mu się na wymioty. Zaciskał zęby, by nie wydać jęku,
krzyku, prośby o uwolnienie. Weszła w niego desperacja, rozpaczliwa odwaga. Na
każde pytanie kiwał tylko przecząco głową. „Nie jestem zdrajcą, nie mogę
powiedzieć, Jędrek nie zdradzę cię!"- powtarzał sobie w duchu.
Milczał.
Podszedł bliżej wódz Piratów. Splunął pod nogi jeńca.
- Czy wiesz, że już wkrótce rozwalimy waszą kupę szuwarów? Im wcześniej
wyniesiecie się stawu tym dla was lepiej, rozumiesz fafrosie? Mów kto był na naszej
wyspie, takiej zniewagi prawdziwi piraci nigdy nie darują. Gadaj, a szybko!
Piguś milczał.
Kilka nowych kuksańców sprawiło mu ból.
Ledwo powstrzymywał łzy.
„Nie jestem zdrajcą, nie jestem zdrajcą, nie jestem zdrajcą!". Dudnił mu w uszach
jego własny wewnętrzny krzyk. Na jak długo wystarczy mu odwagi?
Słońce grzało niemiłosiernie. Cień drzewa uciekł gdzieś do tyłu.
Rozległ się turkot furmanki na drodze i zachrypnięty głos furmana: - A wiśta-wio,
wio, koniki!
Bolek nagle zerwał czarną opaskę z czoła i szarpiąc nerwowo Wiktora krzyknął:
- Ojciec wraca, mieliśmy oporządzić chlew! Piraci, rozwiążcie jeńca, a migiem!
Wraźcie go do komórki, tam zmięknie, pogadamy z nim później! Uciekajcie, gdzie kto
może! Wiktor, biegiem do świń, bo oberwiemy!
Chwila zamieszania. Chłopcy błyskawicznie odwiązali Pigusia i wepchali do
ciemnej komórki; słyszał, jak zamknęli drzwi na kłódkę. Po chwili słychać było odgłos
wjeżdżającej na podwórko furmanki i rozlegające się głośne:
- Prr... prrry...!
49
Kilka przekleństw, trzask drzwiami domu i cisza na podwórku przerywana była
tylko rżeniem i parskaniem zmęczonych koni.
Dzielni do niedawna piraci czmychnęli poza dom lub poznikali w pomieszczeniach
gospodarstwa. Piguś poczuł wdzięczność dla ojca Bolka, że zjawił się w samą porę.
Rozglądnął się po komórce. Było mroczno, trzy wąskie strugi światła przechodziły
przez dach i uderzały jasnymi plamami na klepisko. Ciasno, wszędzie pełno drewna,
rupieci, worków, siana i narzędzi. Półka, a na niej kilka książek. Na ścianie wisiały
dwa sierpy, w rogu stała kosa, jakieś szmaty tworzyły czarną plamę w kącie
pomieszczenia. Stojąc, rozcierał swoje obolałe przeguby rąk i nóg.
Uciec! Ale jak?
Piguś próbuje otworzyć drzwi, były mocne, zamknięte od zewnątrz. Szukał otworu,
osłabionej deski, większej szpary – tylko jedna deska była naruszona. Szopa stara,
nadszarpnięta czasem, ale mocna, z belek i zdrowych jeszcze desek.
Minęła godzina poszukiwań. Wreszcie zrezygnowany, załamany usiadł na kopie
siana; pozostało mu tylko czekać na rozwój wypadków.
W szopie było duszno. Pył unosił się w strugach światła. U sufitu kilka pajęczyn
wisiało tworząc firanki misternie tkane - śmiertelne pułapki na muchy. Z podwórka
dolatywało go szczekanie psa. Nauczony wsłuchiwać się w różne odgłosy, mógł z
dużą dokładnością określić, co się działo za drzwiami. Ojciec Bolka wyprzągł konie i
odprowadził do stajni, potem zrobił awanturę synom nazywając ich darmozjadami,
obibokami, miglancami, leniami. „Psiaichmać, nawet nie sprzątną w chlewie na czas,
tylko by darmo żarli!" Następnie poszedł do wychodka.
Piguś przez chwilę pomyślał, czy nie zacząć krzyczeć, może ojciec Bolka go
usłyszy i wypuści? Nie byłoby to jednak honorowe - taka skarga do ojca Bolka? Nie,
to byłby wielki wstyd, więc zrezygnował. Czekał.
Godziny mijały. Zaduch ogromny. Gdzieś pod składowiskiem drewna - pisk myszy,
cichy, z długimi przerwami, chrupanie, jakby ktoś ciął piłką.
Gorąco było tak, że morzył go sen, chyba uśnie na tej kopie siana. Co będzie to
będzie - przecież go tu wieki trzymać nie będą - pociesza się jak mógł. Ułożył się na
sianie. Czuł pieczenie ciała. Duszno, sennie...
Nagle szczekniecie. Znajome, które słyszał już tyle raz. To Cygan! Piguś przyłożył
usta do desek i zawołał:
- Cygan, Cygan, tu jestem, chodź mój piesku!
Chwila ciszy, potem skowyczenie… Chłopak przez szczelinę między deskami
zobaczył nos Cygana.
Na ratunek
W tym czasie, w którym Piguś tkwił zamknięty w szopie, Ziutek, Jędrek i FranuśBeczka (Czesia nie było) leżeli na grobli z plecami wystawionymi do słońca.
Rozmawiali o szkole, wakacjach, o meczu piłkarskim, na który mieli się wybrać
gromadą w niedzielę. Mecz miał się odbyć na boisku przy ulicy Tatrzańskiej w
Wadowicach. Zastanawiali się, gdzie najlepiej się usadowić, aby widzieć piłkarzy;
mieli do wyboru: wspiąć się na parkan, co było o tyle niewygodne, a nawet
niebezpieczne, że porządkowi gonili ich bezlitośnie, czasem nawet przeciągając
kijami po plecach, lub wyjść na drzewa, które były niestety oddalone, co pogarszało
widoczność, zresztą zwykle były one oblepione przez miejscowych, niczym jabłonie
jabłkami. O wejściu do środka, na boisko, nawet nie marzyli.
Ustalili, że „zobaczy się na miejscu". Wszystko zależało od zastanej sytuacji.
50
Zaczęli się niecierpliwić. Słońce powoli kierowało się ku Tomicom, a Czesia i
Pigusia nie było.
- Ranyześci, cóż to z nimi się dzieje, nigdy się tak nie spóźniali. Czesiu Bułka
pewnie wrócił z miasta i powinien już być... - denerwował się Jędrek.
- A co z Pigusiem? W domu go nie ma, pytałem gospodyni...
- Nie wiem, gdzie poszedł...
- Poczekamy jeszcze pół godziny, jak ich nie będzie, to płyniemy sami, dlaczego
nie? Sie wi - zadecydował Ziutek.
- Powinien zaraz być - dodał uspokajająco Franuś, któremu nie bardzo się chciało
ruszać - było mu tu dobrze, ciepło i pachnąco.
Staw mienił się zielenią o różnych odcieniach: od barwy intensywnie czystej do
przechodzącej w żółć i brąz. Lekki wiatr marszczył wodę mieniącą się
popołudniowym słońcem, było ciepło, roje muszek kotłowały się nad ich głowami. W
oddali dwie czaple sterczały nieruchomo, jakby wykute z kamienia. Grobla, na której
leżeli, usiana była wyrosłą trawą przerośniętą kwiatami i pachnącymi ziołami z
przewagą mięty, rumianku. Widać było grzbiety karpi i linów.
Czekali, patrząc na pola złocące się zbożem.
- Zagramy w kamyki? - zapytał Franuś.
- Czemu nie, a masz? - Jędrek podniósł się. - Najlepiej będzie na wygładzonej
koszuli...
- Mam, zawsze noszę ze sobą - Franuś-Beczka wyciągnął z kieszeni pięć
kamyków i rzucił na rozciągniętą koszulę. Rozpoczęło się podrzucanie kamieni:
jedynki, dwójki, trójki, bim-bom, mostek i wybicie punktów, to jest złapanie
podrzuconych kamieni wierzchem dłoni.
Ziutek nie grał, obserwował drogę. W pewnej chwili rzekł: - Chyba idzie! Popatrzyli
we wskazanym kierunku. Drogą biegł Czesiu pędząc przed sobą kółko. Było to kółko
od starego wózka dziecinnego, które popychał specjalnie wygiętym drutem - ulubiona
zabawa najmłodszych.
Spocony, zgrzany wszedł na wał.
- Spóźniłem się, bo byłem w Wadowicach, mama kazała... A... a gdzie Piguś?
- Jeszcze nie ma... Nie widziałeś go?
Malec oglądnął się za siebie.
- Nie, może skoczę do domu zapytam o niego?
- Dobra, leć!
Czesiu zbiegł z grobli. Zatrzymał go jednak głos Ziutka.
- Zaczekaj! To chyba biegnie Cygan, a jak pies to i Piguś się pokaże... Zawołaj
Cygana!
Czarna, włochata kulka na głos Czesia zatrzymała się i zawróciła. Po chwili Cygan
był przy nich i chlipał wodę.
- Chodź no tu, Cygan, do nogi! - Ziutek wyciągnął ręce i mocno przyciągnął psa do
siebie. - Co ty tu masz za obrożą? Papier? Stój spokojnie! Zaraz cię puszczę...
Ziutek wyciągnął zza obroży zwitek papieru i rozwinął go.
- Ej, chłopaki, coś tu jest napisane!
Skupili się koło Ziutka wlepiając wzrok w zwitek papieru wyrwany z jakiejś książki.
Szarymi, koślawymi, słabo czytelnymi literami było napisane: Ratunku. Szopa Bolka.
- Krucazeks, to od Pigusia!
- Sie wi!
- Chyba go złapali bolkowi i trzymają w szopie... Nie może być inaczej, teraz
przynajmniej wiemy, dlaczego go jeszcze nie ma - Jędrek poderwał się. - Na co
jeszcze czekamy?
51
- Szopa, gdzie ta szopa... ?
Franuś pośpiesznie schował kamyki, mówiąc: - Wiem, gdzie ona jest, na
podwórku, koło stodoły i stajni...
- Ja też wiem, zaprowadzę was! - wyraził gotowość Czesiu.
- Nie, ty zostaniesz tutaj i dasz pozór... Gdyby jednak pokazał się Piguś, to
przybiegniesz do nas i odwołasz... - Ziutek szukał odpowiedniego słowa - akcję... tak
akcję. Cygana zatrzymasz, będzie tylko nam przeszkadzał w... akcji! - Ziutek
wyraźnie delektował się tym słowem „akcja", gdzieś czytał, jak żołnierze legionów
Piłsudskiego szli na akcję...Akcja - ładnie to brzmi.
Czesiu nie krył swojego rozczarowania, ale posłusznie podporządkował się
rozkazowi, uznając, że jest to zadanie bojowe, jak każde inne, ważne w mechanizmie
całej „akcji".
Ruszyli najpierw groblą, a następnie przeszli przez drogę i polami zaczęli zbliżać
się do zabudowań. Starali się nie rzucać w oczy, kryli się za wierzbami i łanami zbóż.
Doszli do płotu ogradzającego sad gospodarstwa ojca Bolka. Tam przyczaili się
obserwując dom i zabudowania. Ojciec Bolka klepał kosę i metaliczny głos rozchodził
się daleko. Wiktor przerzucał widłami słomę. Bolek coś pokrzykiwał w stodole.
Łaciaty pies drzemał szczęśliwy, że znalazł cień. Podczołgali się bliżej. Aby dojść do
szopy musieli przeskoczyć przez sztachety płotu, przejść przez sad i przeskoczyć
niskie ogrodzenie oddzielające sad od podwórka. Na furtkę nie mogli liczyć, gdyż
była widoczna nie tylko ze stanowiska klepiącego kosę ale i Wiktora, a ponadto
mogła skrzypieć i czujny pies zacząłby szczekać. Po krótkiej naradzie postanowili iść
wzdłuż płotu tam, gdzie zasłonięci stodołą - nie byliby widoczni od strony podwórka.
Osłonięci krzakami porzeczek i agrestu przebiegli na drugą stronę sadu, tam
przeskoczyli przez płot i skryli się za fasolą pnącą się po tyczkach. Pilnie
obserwowali stodołę i fragment widocznego podwórka. Dźwięk kucia rozchodził się
miarowo, żadnego ruchu wskazującego, że zostali zauważeni. Podbiegli szybko do
niskiego ogrodzenia, które z łatwością pokonali, skryli się za tylną ścianą stodoły.
Słyszeli wyraźnie głos Bolka układającego siano. Ojciec Bolka widocznie skończył
kuć kosę, bo dźwięki ustały i rozległ się jego krzyk:
- Bolek, jak skończysz, to dasz koniom wody, a ty Wiktor zawołaj matkę z pola!
- Dobrze, tato! - odpowiedzieli razem.
Przez chwilę dochodziły tylko stukanie i szmery przerzucanego siana. Potem
przyciszony głos Bolka:
-Ty, Wiktor, jak ojciec pójdzie w pole, to znów zwołamy chłopaków i wyciągniemy
jeńca z szopy...
Dalej nie słuchali. Bezszelestnie przemykali wzdłuż stodoły, aż znaleźli się przy
szopie.
Tu musieli przedsięwziąć wyjątkową ostrożność, gdyż przestrzeń między stodołą a
szopą była widoczna z podwórka. Położyli się brzuchami na ziemi i wolno wężowymi
ruchami zaczęli posuwać się do przodu. Serca podskoczyły im do gardła, kiedy pies być może coś zwęszył, bo podniósł się – szczeknął, warknął i zaczął strzyc uszami.
Na szczęście uspokoił się i znowu położył między łapy. Odczekali chwilę, po której
jeszcze ostrożniej czołgali się dalej. Wreszcie dotarli. Przywarli do szopy ciałami.
Przykładali oczy do szpar pomiędzy deskami. Ciemno, nic nie było widać. Pod szopą
kilka pokrzyw parzyło im nogi, syczeli z bólu.
Ziutek przyłożył usta do dziury.
- Hej, Piguś!
Dwa wróble zerwały się z dachu do lotu.
- Piguś! Jesteś tam?
52
Cisza.
- Piguś! - Ziutek podniósł kamień i stuknął kilka razy o deskę. Nasłuchiwali. Jakiś
szmer rozległ się w szopie, a potem stukot o deski. To gdzieś cztery metry dalej!
Przesunęli się i zobaczyli dużą szparę pomiędzy deskami i niebieskie oczy Pigusia.
- Piguś?
- Tu jestem, zamknęli mnie... są na podwórku... Musicie uważać...
- Dobra, jakoś cię stąd wyciągniemy.
Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Deska była jeszcze zdrowa i gwoździe silnie
trzymały. Upływały denerwujące minuty zmagań z deską. Dopiero znaleziony przez
Beczkę stalowy pręt przyspieszył oderwanie jej od belki. Z drugą deską poszło lepiej,
lecz ciągniona przez osiem rąk nie wytrzymała naprężenia i w połowie pękła z
trzaskiem, który zagrzmiał szerokim echem. Struchleli. Zamarli na chwilę
nadsłuchując. Kilka razy szczeknął pies, rozległy się nawołujące głosy Wiktora i
Bolka. Nie było czasu do stracenia.
- Wyłaź! Śpiesz się, bo nas złapią! - Ziutek nerwowo i krzykliwie popędzał więźnia.
Piguś wsadził głowę do dziury i z trudem zaczął się przeciskać. Zaalarmowani
trzaskiem Bolek i Wiktor pędem puścili się w kierunku szopy. Otworzyli kłódkę i
wpadli do pomieszczenia. Nie musieli się zastanawiać, co się stało: spory otwór w
ścianie szopy i merdające nogi Pigusia mówiły wszystko: więzień uciekał! Jednym
skokiem byli przy otworze i uchwycili za nogi uciekiniera. Rozpoczęła się szarpanina,
na której najbardziej ucierpiał Piguś. Z jednej strony ciągnęli wybawcy, z drugiej
wrogowie. Rozciągany chłopiec krzyczał, wierzgał nogami, kopał, wyrywał się, jak
tyko mógł i jak na to pozwalał ciasny otwór w ścianie. Wreszcie wyrwał się
ciągnącym z tyłu i błyskawicznie wyślizgnął się z otworu.
Był wolny!
- Wiejemy! - wrzasnął Jędrek; przeskoczyli niskie ogrodzenie i pognali przez sad.
Bolek i Wiktor nie tracili czasu, wybiegli z szopy i okrążając ją popędzili za nimi.
Uciekający mieli jednak sporą przewagę nad goniącymi, przesadzili płot i wpadli na
ścieżkę między zboża uciekając w stronę wiklin. Wkrótce dopadli zarośli. Tu byli
bezpieczni i mogli wreszcie odsapnąć. Pokładli się na ziemi w taki sposób, aby mieć
przed sobą możliwość widok pól, tak na wszelki wypadek, gdyby Bolek i Wiktor nie
zrezygnowali z pogoni. Ci jednak widząc czterech wcale nie słabych przeciwników
zrezygnowali z pościgu, zaciskając zęby ze złości i z poczucia porażki. Wiktor
zasapany stanął i wysuwając pięść wołał:
- Psiamać z wami, jeszcze was dopadniemy!
- Trzeba było spuścić psa – powiedział Bolek patrząc bezradnie w miejsce, gdzie
znikli uciekinierzy.
Chłopcy odpoczywali.
Jędrek tarzał się po trawie ze śmiechu, wykrzykując:
- Niedojdy z Podstawia, mysie ogony, aleśmy im zrobili psikusa, basałyki, niech
wiedzą, że z nami żartów nie ma!
- Co oni od ciebie chcieli? - zapytał rzeczowo Ziutek zwracając się do zdyszanego
Pigusia.
- A takie tam różne, kto jest wodzem, kto był na ich wyspie tej nocy, kto im
zostawił kartkę i coś porozwalał, mieli tam różne rzeczy...
- Ktoś był na wyspie... W nocy? - zdziwił się Ziutek. Jędrek zaczął nerwowo
gładzić czuprynę.. Piguś patrzył na niego i milczał. Po chwili wszyscy patrzyli na
zaczerwienionego Jędrka. Ziutek surowo zmarszczył brwi.
- Poruczniku?
- Niby co?
53
- To ty? Chyba zwariowałeś!
- No co się tak gapicie, pewnie, że byłem, mówiłem wam o tym, co nie? - Jędrek
zrobił nieokreślony ruch rękami, jakby odsłaniał kurtynę w teatrze.
- Nic nie mówiłeś - rzekł Ziutek z wyrzutem. - Powinieneś mi powiedzieć... Może
bym poszedł z tobą...O co z tą kartką chodzi?
Opowiedział Jędrek, jak to w nocy („kiedy to duchy łażą") wybrał się na wyspę
Czarnych Piratów. Przepłynął kawał wody, wszedł na wyspę i nie znajdując nic
szczególnego poprzewracał zrobione grajdołki do opalania, dwa wiklinowe zydle
zatopił wodzie, złamał maszt i napisał kartkę na znalezionym papierze, jako dowód
pobytu nieproszonego gościa, i po to, aby nie myśleli, że są bezpieczni i tacy ważni,
jak im się wydaje...
- Nie bałeś się, tak w nocy?
- A tam, co bym się ta bał... Trochę było nie swojo, bo tam bajor taki, że zakryje
cię, choćbyś nawet ręce wyciągał do wierzchu... ale mnie wkurzyli, to poszedłem....
- Domyśliłem się, że to ty byłeś - rzekł Piguś - ale im nic nie powiedziałem...
- Fajny kolega z ciebie, nie muszą wiedzieć...
Ziutek klepnął w plecy Pigusia i rzekł:
- Wiedziałeś i nie wydałeś, toś ty brat. Nie ma nic gorszego jak kupić sobie
wolność, lub wygodę, wydając na stratę i przykrość innych, zwłaszcza przyjaciela, to
się nazywa tchórzostwo. Okazałeś się odważny i prawy.
Wszyscy popatrzyli na Pigusia, jakby go po raz pierwszy widzieli. Chłopak
zaczerwienił się i spuścił wzrok. Słowa Ziutka, ich wodza, zabrzmiały jakoś poważnie,
dorośle, że zamilkli.
- E... e... tam... - wyjąkał Piguś, zaś Jędrek ocierając pot z czoła powiedział cicho,
jakby do siebie:
- Ja bym też nie sypnął...
Ziutek spojrzał na niego surowo.
- Niedobrze... niedobrze, poruczniku, nie powinieneś pakować się na piracką
wyspę, to błąd... To nie subordynacja. Pohańbiłeś ich, to jasne, że będą szukać
zemsty, mamy przechlapane, sie wi - skomentował. Zamyślił się na chwilę, a potem
dodał:
- Szczególnie teraz po uwolnieniu Pigusia będą szukać odwetu... Nie dobrze się
stało, źle Jędrek zrobiłeś, dałeś plamę, no trudno... Chłopaki, zbieramy się, Czesiu
pewnie już w portki robi! – podniósł się z ziemi. - A ty, Beczka, czemu jesteś taki
markotny?
Franuś nie wtrącał się do rozmowy, siedział skulony, z głową między kolanami.
Teraz wywołany podniósł głowę i spojrzał na kolegów.
- A bo mnie boli...
- Boli?
- O, krwawię, zadek mnie boli! - wypalił prawie ze złością i raptownie wypiął na
nich tylną część ciała.
Parsknęli śmiechem.
Chłopakowi nie było jednak do śmiechu. Okazało się, że mało sprawny fizycznie
Franuś-Beczka, przeskakując przez płot zahaczył spodniami o sztachetę, rozerwał
nogawkę i ostry szpic sztachety przeciął mu prawy pośladek, który dość obficie
zaczął krwawić. Z rany wystawała czarna drzazga.
Ziutek oglądnął ranę i nagłym niespodziewanym ruchem wyciągnął - nie zważając
na wrzask rannego - wbite drewienko. Powiedział przy tym żartując:
- Do wesela ci się zagoi, teraz wstawaj i idziemy nad staw, do Czesia!
54
- Tobie zawsze się coś stanie, ofiaro losu! - słowa Jędrka ubodły chłopaka, bo
warknął:
- Nie twoja rzecz, pilnuj swojego krzywego, piegowatego nosa, a nie mojego tyłka!
Jędrek nie lubił kiedy kpią z jego nieco krzywego nosa, więc podskoczył z
zaczerwienioną twarzą i groźnie warknął.
- Ty, Beczka, uważaj sobie...
Ziutek szturchnął kolegę.
- No, no, dajcie spokój, nie czas na kłótnie, marynarze przywołuję was do
porządku, akcja się udała i to jest najważniejsze, się wi, no nie? - Ziutek z lubością
podkreślił słowo „akcja".
- A pewnie...
Znaleźli się na ścieżce pomiędzy łanem pszenicy i polem kartofli, minęli kilka
wierzb i olch, weszli pomiędzy zabudowania i przecinając drogę wdrapali się na
groblę, z której widać było hasającego Cygana.
Spojrzeli za siebie.
Za nimi zostały pola zbóż pełne bławatków i maków czerwienią przesycających
ten boży świat. W oddali ciągnęły się łąki z przewagą pachnących macierzanek,
fioletem kuszących barwne motyle; wiły się ścieżki obrosłe kępami żółtych krzaków
dziurawca. Rząd topól przecinał niebo czarnymi prętami, niczym płot zamykający
drogę do nieskończoności. Nikogo nie dostrzegli.
Byli rozgrzani i dumnie z siebie.
Za nimi pozostał też bezsilny gniew Bolka i jego kompanów. Przed nimi pewność,
że wojna z Piratami była nieunikniona.
Wiatr dmuchał im w plecy popychając w kierunku, gdzie mieniła się i różowiała
koszula Czesia.
Śmierć Cygana i ultimatum
Obudziły go lament Leszczyńskiej i głosy męskie. Przetarł oczy i nie schodząc z
łóżka klęknął zbliżając twarz do okna. Ojciec i dwóch sąsiadów otaczało jęczącą
gospodynię, która raz po raz ocierała oczy fartuchem. Na dworze było jeszcze
szarawo, dzień dopiero wschodził, różowiało na wschodzie, co widać było po
prześwitach chmur przesuwających się na zachód nad stodołą. Kogut wyskoczył na
płot i budził swoje kury. Co się mogło stać? Pigusiowi nie chciało się wyjść z łóżka,
ciepło mu tu było i wygodnie. Z powrotem padł na poduszki chcąc w myślach
logicznie wytłumaczyć przyczynę rozpaczliwego lamentu gospodyni i zatroskanych
twarzy mężczyzn. Próbował też nasłuchiwać, ale z dobiegających go łkań gospodyni
niewiele zrozumiał. Na próżno robił wysiłki: nie potrafił wytłumaczyć sobie tego
wszystkiego. Przeczuwał, że zło jakieś musiało się wydarzyć.
Jakie?
Do izby wszedł ojciec, pogrzebał w skrzynce z narzędziami, a widząc otwarte oczy
syna zapytał cicho:
- Nie śpisz, Wituś? Masz jeszcze czas, szóstej nie ma...
- Co się stało, tato?
Ojciec przeniósł wzrok na trzymane narzędzia.
- Śpij, śpij!
Wyszedł, nie odpowiadając na pytanie. Piguś uznał, że nie ma innego wyjścia jak
wstać i wyjść na zewnątrz. Przeciągnął palcami po włosach i zeskoczył z łóżka. Na
55
dworze było chłodno, orzeźwiająco, bez tego zaduchu izby. Nikt nie zwrócił uwagi na
chłopca, który stanął w drzwiach patrząc na Leszczyńską.
- Teloz by mi się wyśniło... Jakieś zmory, koty mrucały, psiewiary... Ze stodoły
zabrali worki, złodzieje... Jeszcze mi nagiździli w sieni.... Zeby ich diabli, niech ich
ogień wiecny spoli! - lamentowała kobieta. Biedna, zapracowana do bólu, stara
kobieta.
Złodzieje? Okradli stodołę? Piguś patrzył teraz na wrota stodoły, które były
szeroko otwarte… A więc to tak...
Leszczyńska podniosła róg fartucha do oczu.
- Nawet... nawet nie zaszczekoł, do znaku go otruli...
Nagłe uderzenie prawdy zachwiało Pigusiem: tam w pobliżu budy leżał martwy
Cygan!
Chłopak patrzył przerażony nie mogąc wykrztusić słowa. Okrucieństwo zjawiło się
w nocy nagle i zdradliwie. Piguś jęknął z wielkiego z przerażenia i zakrył oczy dłońmi.
Krzyczało w nim wszystko, każda myśl, każda część ciała, a serce zabiło
gwałtowniej, mocniej i szybciej.
- Tato, Cygan?
Ojciec podszedł do syna i przycisnął jego głowę do swojego brzucha. Piguś wtulił
się w ubranie ojca wybuchając płaczem.
Ojciec cicho mówił:
- Tak, Cygan... Zabili go źli ludzie, dali mu zatrutej kiełbasy... Okradli gospodynię...
Gładził szorstką ręką włosy syna.
- No, Wituś, nie bucz, stało się, bądź mężczyzną...
Ale on nie chciał, nie mógł być mężczyzną, chciał żywego Cygana, ale to było
niemożliwe, już niemożliwe, Cygan to tylko ta czarna, bezwładna, zastygła w
nieskończoności plama. Jeszcze wczoraj Cygan patrzył na niego brązowymi oczami
tak figlarnie i mądrze. Teraz te oczy były zmatowiałe, jak zadymione szkło, bez
wyrazu, uśmiechu - zastygłe w bólu. Oderwał się od ojca i pobiegł do Cygana.
Podniósł czarną głowę przyjaciela i przytulił do siebie. Chorą ręką głaskał grzbiet psa
szybko, nerwowo i szeptał:
- Cygan... Cygan... Cygan... zostań, jesteś mi potrzebny, nie odchodź, proszę...
Zostań ze mną...
Z trudem go oderwali od martwego ciała Cygana i wprowadzili do izby.
Rzucił się na łóżko, nakrył się poduszką i wybuchnął głośnym płaczem.
Nie słyszał bieganiny ludzi po podwórku, nic go nie obchodził gotujący się pęczak,
ani świergot kanarka zalecającego się do samiczki, nie docierały do niego
pocieszające słowa ojca - miał żal do świata i ludzi, chciał być sam i tylko sam.
Przeleżał do wieczora.
Nie jadł nic.
Kiedy wieczorem ojciec przyszedł, Piguś zapytał cicho:
- Gdzie Cygan?
- Zabrali, zakopali go... - odpowiedział ojciec i pogłaskał syna po głowie. Potem
zagrzał wodę, nasypał do niej soli, wlał do miski i kazał chłopcu moczyć łokieć.
W nocy chłopak zrywał się kilka razy, siadał spocony, zgrzany, z szeroko
otwartymi oczami wpatrywał się w okno, czy nie zobaczy Cygana.
Czarna cisza była odpowiedzią.
*
56
- Wygrałeś! Byłeś lepszy! - mówił ze zdziwieniem Ziutek klepiąc po plecach
Franusia. Wszyscy byli zaskoczeni. Wydawało się, że faworytem był Jędrek.
Tymczasem najdłużej pod wodą, oddychając tylko przez rurkę, był Franuś-Beczka.
Tego się nie spodziewali. Nie dało się ukryć, mierzyli dokładnie czas na
przyniesionym przez Czesia budziku z sekundnikiem: trzy i pół minuty pod wodą bez
oddechu, dwadzieścia minut z rurką wykonaną z obciętego sitowia. Tak, to było coś!
- Mógłbym i dłużej, ale się zakrztusiłem wodą, chcecie to wam udowodnię? chwalił się Franuś wydymając i tak już pulchne policzki. Cieszył się z tego sukcesu,
zawsze był ostatni, nigdy nic mu się nie udawało, koledzy byli sprawniejsi, szybsi,
bystrzejsi, jemu zawsze coś się przydarzało, ciągle potłuczony, poraniony,
poparzony, zagapiony, gdzieś z innego świata. A tu nagle okazało się, że jest
wreszcie w czymś lepszy, nawet od Ziutka i Jędrka. Szczególnie od Jędrka, który
lubił się przechwalać i popisywać swoją sprawnością fizyczną.
- Chcecie, co, chcecie?
- Nie chcemy, jesteś lepszy - odpowiadali. Miło to dla Franusia brzmiało „Jesteś
lepszy!" Pokraśniał z zadowolenia i dumy.
- Chcecie, chcecie...?
Powtarzał to swoje „chcecie", ale oni zbywali go śmiechem i nie byli już żądni jego
popisów.
Od Skawy ciągnęły ciężkie chmury i zanosiło się na deszcz. Wyglądali, czy nie
zbiera się na burzę, ale cisza była wokoło, tylko wiatr skakał po szuwarach i
oczeretach, wygrywając swoją odwieczną melodię i kołysząc głowami kwiatów i
roślin. Tratwa kołysała się podrzucana na wznoszących się falach.
Duże krople deszczu spadły na ich gołe plecy.
Bawiło ich to bębnienie wodnym grochem po ich opalonych ciałach. Tylko Czesiu
wlazł do szałasu wystawiając jasną głowę.
- Może chcecie? - dopytywał się Franuś-Beczka. Ale oni wymyślili już nową
zabawę: kto dalej dopłynie pod wodą.
- Ja dopłynę do tych lobelii! - zdeklarował się Ziutek. – No, może trochę dalej...
- Phi, tak blisko, ja do pidła!
- Zwariowałeś chyba, to kawał drogi, oddechu ci nie starczy! - zawołał Piguś, który
bardzo źle pływał (ze względu na sztywny łokieć) więc nie brał udział w zawodach.
- Chwalipięta, fafros, nie da rady, najwyżej dopłynie do tego perkoza, co tam
dzwoni. Franuś nie był zadowolony z tej konkurencji, gdyż wiedział, że nie ma szans.
Z szałasu wychylił się Czesiu.
- Tylko uważaj, aby ci żaba do gęby nie wskoczyła!
- Wleźże do chałupy, bo cię roztopi śpiku! - zdenerwował się Jędrek. Zwracając
się do Ziutka zapytał zaczepnie:
- No co, zakład stoi, chyba nie masz pietra?
- O co?
- A choćby o pietruszkę.
- Stoi, ty pierwszy...
- Dobra! - przybili uderzając dłonią o dłoń.
Jędrek ustawił się na brzegu tratwy, otarł kilka razy spływające krople deszczu z
ramion, nabrał do płuc głęboko powietrza i dalekim wybiciem uderzył sobą o wodę;
przez chwile widzieli jego nogi i ruchy rąk, bańki powietrza i drgania wody, po chwili
jednak wszystko znikło - tylko uderzenia kropel deszczu podskakiwały tworząc
fantazyjną fakturę lustra wody. Wszyscy wlepili oczy w miejsce, w którym mogli
spodziewać się pływaka.
57
- O tam jest, zobaczcie lilie się poruszyły...Nie, tu jest koło rzęsy... Co ty
bajdurzysz, przecież to nie w tym kierunku...
Przekrzykiwali się wzajemnie dowodząc swojej racji. Dwie kaczki nagle zerwały
się i w biły w powietrze.
- To tam jest, sie wi, gdzie te spłoszone kaczki, nawet widzę smugę wody! zawołał Ziutek. - Jest daleko i pewnie dopłynie do pidła!
I miał rację. Teraz wyraźnie widać było zawirowania wody znaczące kierunek
płynięcia.
- Nawet trochę nie skręcił w bok, wali prosto na pidło - powiedział z podziwem
Piguś.
- Aha!
- Ale wypłynie, bo brakuje już mu powietrza, nie przepłynie - odezwał się
zafascynowany Czesiu.
Zamilkli obserwując w napięciu. Jeszcze dwadzieścia, jeszcze dziesięć, pięć
metrów i z wody wynurzyły się ręce Jędrka uderzające o pidło.
- A wciurności, dopłynął!
- Ale poszedł, jak torpeda!
- Załatwił cię, Ziutek!
Tymczasem Jędrek szczęśliwy ze swojego wyczynu, uspokoił rozdęte płuca i
zaczął machać rękami krzycząc:
- Ahoj, jestem tu, pacany! - Szczerzył białe zęby i chlapał wodą w ich kierunku.
Kiedy odpoczął, silnymi i szybkimi ruchami dopłynął do tratwy. Nie wychodząc z
wody wołał:
- A co, nie dopłynąłem, co, nie mówiłem? Jak wam w gębie, hę? No, Ziutek, na
ciebie kolej, chyba, że masz cykora...
- Ziutek na ciebie kolej! - wołali inni.
Nie trzeba było dwa razy to powtarzać, Ziutek był honorowy i chociaż jego wiara w
swoje umiejętności została zachwiana - nie ociągał się.
- Wiem, wiem, sie wi ... - powiedział i stanął na kraju tratwy, gdzie niewiele się
namyślając, nabrał powietrza w płuca i skoczył. Zapieniło się za nim, zawirowało,
zabulgotało i ucichło. Śledzili uważnie każdy ruch wody, wstrzymując oddechy. Od
razu widać było, że Ziutek jest gorszym pływakiem, bo płynął bliżej lustra wody i
woda rozchodziła się za nim krótkimi falami uderzając o trawę.
W pewnym momencie Jędrek zaśmiał się drwiąco:
- O kurdemol, gdzie on płynie, pidło jest przecie z lewej strony, jak nie zawróci w tę
stronę, to jeszcze trochę i wpadnie w trawska, które go jak ośmiornica oblepią i
zatrzymają. Pewne to jak amen w pacierzu!
Miał rację. Zachwiały się sitowia, zakołysały wody i długie, ciągnące się rośliny
podwodne uchwyciły pływaka skutecznie utrudniając dalsze ruchy. Ziutek
zrezygnował, wystawił głowę i obejrzał się. Pogubił się, stracił orientację, znalazł się z
boku stawu. Z tratwy dobiegły go śmiechy i drwiące głosy kolegów
- Do czorta! - zaklął, splunął i skierował się ku tratwie.
Przegrał. Wrócił na tratwę i podał rękę Jędrkowi.
- Tym razem byłeś lepszy, za bardzo popłynąłem w prawo, coś mi się pokręciło...
Jak wpadłem między te badyle, to wiedziałem już, że coś nie tak... Dobry jesteś,
gratuluję, sie wi...
- W połowie drogi wiedziałem, że ci się pokręciło i nie dopłyniesz, zmyliłeś
kierunek.
- Jędrek nie krył zadowolenia.
- Aha!
58
- Chodźcie lepiej do szałasu, bo was roztopi! - krzyknął Czesiu.
Strugi deszczu bębniły po ich ciałach, zrobiło się chłodno.
- Nad Witanowicami się błyska, chyba będzie burza... - zauważył Piguś.
- A, niech się ta łysko, burza idzie bokiem i jest daleko, bo nie grzmi! - Jędrek
lekceważąco machnął dłonią.
Weszli pod dach. Franuś i Czesiu usadowili się pod ścianą robiąc miejsce dla
trzech pozostałych. Usiedli. Rozmawiali o sukcesie Jędrka i porażce Ziutka. W
pewnej chwili Piguś poderwał się z miejsca i zawołał:
- Tak się, Jędrek, chwalisz tym wyczynem, że myślał by kto, jaka to wielka rzecz,
ja też potrafię dopłynąć!
Wywołało to ogólny śmiech. Wszyscy wiedzieli, jak źle Piguś pływał. Posypały się
żarty.
- Nie wierzycie? Zobaczcie!
Chłopak wyskoczył przed szałas. Rozległ się plusk. Nikt nawet nie wyszedł, aby
zobaczyć skok Pigusia.
- Niech sobie popływa, zaraz wróci - skomentował Jędrek. Ale Piguś niepokojąco
nie wracał. Pierwszy wyszedł Ziutek, rozejrzał się - chłopca nigdzie nie było.
- Hej, chłopaki, gdzież to Piguś? - zaniepokoił się. Wyszli wszyscy. Tylko
podskakujące kropelki wody, szara zasłona deszczu, szum ulewy. Pigusia nie ma.
Patrzyli na pidło, patrzyli na szuwary - tylko wiatr skakał po pochylonych tatarakach,
sitowiu, po odległych wierzbach. Pigusia nie było widać.
- O rany, cóż by mu się stało?
Byli zaniepokojeni, ciarki po plecach im przebiegały, wkradł się strach.
- Trzeba go szukać! - Ziutek przyłożył dłonie do ust i wrzeszczy: - Piguś, Witek,
Piguś, gdzieś ty polazł!
- Chyba się utopił! - powiedział ponuro przez zaciśnięte usta Franuś. Przeszyło ich
przerażenie. Franusiowi chciało się płakać. Wszyscy nerwowo krzyczeli:
- Piguś - Piguś - Piguś....! Na Boga, gdzie Piguś!
Nagle z tyłu, zza szałasu rozległ się śmiech.
- Czemu się tak drzecie, przecież nie jestem głuchy?
- O, żeby cię...! Aleś nas nabrał. Wyłaź z wody! - Wywlekli kolegę z wody, rzucili
się na Pigusia i przewrócili kładąc się kupą na niego.
- Oj, oj, bo mnie udusicie, zejdźcie już ze mnie! - wołał rozbawiony i zadowolony z
kawału, jaki im zrobił.
- Do wody z nim, chciał pływać, to niech pływa! - zawołał Czesiu.
- Tak, do wody! - Chwycili Pigusia za ręce i nogi, rozbujali i puścili. Wyleciał łukiem
i chlasnął o wodę tyłkiem, aż się tratwa zakołysała. Nie pozwalali chłopcu wyjść na
tratwę.
- Chciałeś pływać, to pływaj! - śmiano się.
Tymczasem ulewa straciła swój impet i poprzez przerzedzające się chmury
zaczęło zerkać żółte słońce.
Pozwolono Pigusiowi wreszcie wyjść, uznali, bowiem, że kara jest wystarczająca.
Stojąc, nabierali ciepła w swoje ciała. Powoli wracało życie na stawie. Z traw
wypłynęło stadko łysek, jaskółki zaczęły śmigać nad lustrem wody, z zarośli i
przybrzeżnych krzaków i drzew rozlegał się śpiew ptaków. Wszystko parowało i mgła
wznosiła się ku niebu.
- A to co znowu? - zapytał Piguś patrząc na przeciwległy brzeg. Dwie osoby
ciągnęły po grobli ciemny, wydłużony kształt, jakby kłodę drzewa. Po chwili zaczęli
schodzić z wału do wody.
59
- Ci dwaj, to Wiktor i Karolek, spuszczają chyba łódkę! - wrzasnął Jędrek. Tak było
w istocie. Ostrożnie i długo wsiadali do łódki. Kilkoma pchnięciami wiosła odbili się od
brzegu płynąc wprost na wpatrzoną w nich piątkę przyjaciół.
- Patrzcie, płyną do nas... Damy im popalić!
- Nie! Oni płyną do nas z poselstwem, Karolek trzyma białą chorągiew... O,
widzicie? - powiedział Ziutek. - Czego oni mogą chcieć?
Czekali w napięciu. Kilka metrów przed tratwą, Karolek zaczął machać białą
chorągwią. Wiktor złożył wiosło w poprzek łodzi. Łódź powoli traciła impet
zatrzymując się bokiem do tratwy. Wiktor wyrównał położenie łodzi i krzyknął:
- Hej, wy tam, na tej kupie siana, wysłano nas w pokojowej misji... Nasz herszt,
wódz - Wiktor poprawił czarną opaskę na czole - kazał przekazać wam swoje
żądania...
- Hej, wy na tej... na tej łódce zakichanej, wtrabaniliście się na nasze tery...
terytorium, mówcie czego chcecie i zmykajcie, bo was spuścimy do wody! odpowiedział Ziutek przyjmując godną postawę.
- Nie straszcie, bo się was nie boimy, zresztą posłańców się do wody nie wrzuca,
jak wiecie - zapiszczał z niepokojem Karolek.
- A jak myśmy szli do was z białą chorągwią, to biliście nas tyczkami,
zapomnieliście? Bo my nie!
- Byliście uzbrojeni, nie wiedzieliśmy, że chcecie rozmawiać, myśleliśmy, że to
napad... Zresztą nie o to chodzi teraz... Nasz wódz daje wam ultimatum....
- Ul... ultimatum... A to coś nowego... Gadaj, czego on chce?
Wiktor poprawił położenie łódki trochę dryfującej z wiatrem.
- Trzy warunki macie spełnić: Po pierwsze: nie wolno wam wchodzić na drugi
staw, ani chodzić groblami między pierwszym a drugim stawem. Po drugie: macie
zwinąć i oddać nam waszą niebieską banderę, co wisi nad szałasem, od dziś
przejmujemy waszą tratwę i będziecie mogli pływać tylko za zezwoleniem naszego
wodza... Po trzecie: macie wydać tego, który wkradł się na naszą wyspę i zbezcześcił
nasze... nasze terytorium...
Jędrek nie wytrzymał.
- Zamknij gębę, bo ci komary wpadną. Powiedz temu twojemu bratu, co go
wodzem nazywacie, żeby mnie pocałował w piętę!
- Pokręciło ci się, Wiktor, zgłupiałeś chyba do reszty, zabieraj tego pasibrzucha z
miasta i wracaj skąd przyszedłeś! - krzyknął Piguś, a Franuś dodał: - Taki ważny, a
nawet w szopie jeńca nie potrafił upilnować!
Wybuchli śmiechem.
- Taki jest rozkaz i macie czas kilka dni... - powiedział Wiktor. nie zważając na ich
drwiny.
Ziutek zrobił krok do przodu.
- A jak nie, to co? - zapytał zaczepnie.
- Będzie wojna, rozwalimy wam całą tratwę!
- Od naszego statku wara! - pisnął Czesiu zza pleców Jędrka.
- A pewnie, zabieraj się w tym szafliku z powrotem, pókim dobry! - wrzasnął
Jędrek, który ledwo powstrzymywał gniew.
Wiktor chwycił za wiosła i zrobił zwrot łódki.
- Jaką mam zawieźć odpowiedź naszemu wodzowi?
Ziutek wypiął pierś i z całą powagą oznajmił:
- Powiedzcie waszemu hersztowi, że nie wyrażamy zgody na wasze żądania, staw
i statek „Santa Maria” są nasze i nikomu go nie oddamy, sie wi...
Jędrek, którego śmieszyła ta wielka dyplomacja przerwał rozbawiony:
60
- Powiedz też temu piżmakowi z czarną opaską na niskim czole, że widzieliśmy u
was w gospodarstwie duże bagno gnojówki, tam może sobie popływać, od nas niech
się odczepi!
Teraz krzyczeli i inni.
- Żeby nas pocałował w piętę!
- Jak się zamierzy na nas, to mu ręka odpadnie!
- Niech sobie u siebie porządzi, ciućmok, u nas nie pozwolimy!
Wiktor już nie słuchał, leciały za nim śmiechy i głosy ostre jak brzytwy, wiosłował
ile sił w rękach, za nim ciągnęła się tylko smuga rozrywanej wody. Chłopcy krzycząc,
patrzyli jak odpływa, a echo niosło ich podniecone głosy szeroko po wszystkich
stawach.
Wiktor i Karolek długo nie mogli wyciągnąć z wody swojej ciężkiej łódki i wynieść
ją na koronę wału. A kiedy się uporali, wyprostowali grzbiety i podnieśli wysoko
zaciśnięte pięści wygrażając wrzeszczącym, którzy odpowiedzieli wzmożonymi
okrzykami i groźnymi pięściami.
Wszystkich, tych na tratwie i tam na grobli, przenikała zła myśl, jak chłodna,
zgubna, trująca mgła młode drzewka wyrosłe nad grzęzawiskiem:
Wojna - wojna - wojna!
Dreszcz emocji przeszedł po ich ciałach.
Na tratwie, po raz któryś, rozpoczęła się narada ustalająca taktykę postępowania i
obrony statku „Santa Maria”. Czy czeka ich klęska, czy potrafią przegrać z honorem,
lub będą mieć na tyle odwagi, by nie oddać tratwy?
Obok falowało pięć białych grzybieni.
Przed bitwą
Jednego wieczoru, kiedy Piguś moczył łokieć w gorącej i słonej wodzie, jak kazała
babka Zofia, za drzwiami rozległ się cichy szmer i pod drzwi wsunięta została kartka.
Zdziwił się chłopak, po raz pierwszy się to zdarzyło, zerwał się z podłogi, na której
siedział nad miską, i szybko otworzył drzwi. W głębokim mroku sieni nikogo nie
zobaczył, gdzieś z podwórka doszedł do niego stukot nóg i trzask furtki w płocie.
Otworzył zwiniętą kartkę i przeczytał:
Jutro o czwartej po południu zaatakujemy wasz statek,
biada wam!
Czarni Piraci.
A więc to tak! Ostrzeżenie, wróg, przyjaciel? Wszystko jedno. Jeśli wróg to
honorowo z jego strony, że uprzedził o napaści. Piguś myślał o pozostałej czwórce:
czy wiedzą o dniu jutrzejszym? W nocy długo nie mógł usnąć, nawet ojciec zapytał: Czemu się tak kręcisz, coś cię boli? Nie, nic go nie bolało. Po prostu nie mógł spać,
myślał o przewidywanych wydarzeniach dnia jutrzejszego. Zaatakują ich piraci, to
pewne, są silniejsi, mają te swoje łódki (jakie są to są, marne, płaskie, wywrotne, ale
są...). Chyba nie potrafimy obronić naszego statku, choć byłoby to wspaniałe. Cała
nadzieja w Ziutku i Jędrku, tylko na nich można było liczyć. No, może jeszcze trochę
na Beczkę, och! gdyby nie ta ręka... Poddać się? Nie ma mowy! To nie wchodziło w
ogóle w rachubę. Jeśli oni, piraci, zdobędą tratwę, to tylko w ciężkiej walce, tylko tak.
Oddamy statek, ale łatwo im to nie przyjdzie! Może zatopić statek? O nie!
Tak myślał Piguś wlepiając wzrok w sufit.
61
Usnął późną nocą, kiedy księżyc był już nad stodołą.
Nazajutrz wstał dość wcześnie (ojca nie było) i pierwsze kroki skierował do Ziutka.
Okazało się, że on też otrzymał ostrzeżenie podobnej treści przybite gwoździem do
drzwi. Długo z Ziutkiem chodzili po drewutni wyszukując żerdki, które - jak się
umówili z przyjaciółmi - mieli zabrać na tratwę w odpowiedniej ilości, jako element
fortyfikacji. Nad stawem byli punktualnie o dziesiątej. Byli tu już Jędrek i Franuś;
Czesiu, jak zwykle spóźnił się o całą godzinę. Bez zwłoki przystąpili do tworzenia z
przyniesionych żerdzi obronnego pierścienia. Poukładali tyczki na tratwie
przywiązując je do konstrukcji tak, aby jeden koniec wystawał poziomo poza obrys
statku. Utworzyło się na lustrze wody koło przypominające ogromną najeżoną
rozgwiazdę. Wykonanie obronnego pierścienia wokół tratwy miało nie dopuścić do
abordażu łódek i łatwego wejścia napastników na pokład tratwy. Zaopatrzyli się
również w długie tyczki do odpychania łódek.
Plecione z łodyg tataraku bicze miały służyć do walki wręcz. Nastrój był poważny,
pełen skupienia i bojowego ducha. Nad statkiem dumnie powiewała niebieska
bandera.
Ziutek zarządził pełną dyscyplinę, każdy wiedział, co ma robić, której burty bronić,
jak się zachować w przypadku wdarcia się wroga na statek, jak chronić banderę, aby
nie wpadła w obce ręce. Zadania, jakie przydzielił im Ziutek przyjmowali pełni
napięcia i powagi, zwierając pięty w pozycji na baczność.
- Rozkaz!
A Ziutek mówił:
- Na okres wojny przyjmuję stopień komandora, zaś porucznika Jędrka
(bosmanem przestał być już dawno) awansuję do stopnia kapitana, Beczka będzie
bosmanmatem, Piguś matem, a Czesiu marynarzem, ale tylko na czas wojny, potem
zobaczymy, jak się spisze...
Wszyscy nie kryli zadowolenia, najwięcej Piguś, który z prostego marynarza
awansował od razu na mata - pokraśniał ze szczęścia, rozpierała go duma. Dostał
też odpowiedzialne zadanie.
- Mat, będziesz ładowniczym bomb! - zadecydował komandor. - Trzeba będzie się
uwijać, gdyż pocisków nie może zabraknąć, zrozumiano?
Piguś wyprężył się, stuknął bosymi piętami mówiąc:
- Tak jest, panie komandorze!
Nie tracąc czasu Piguś przystąpił do dzieła. W misce i w przyniesionym wiadrze
miał błoto, muł z dna stawu, które chochlą ładował do papierowych toreb. Trwało to
wolno, bo mógł to robić tylko jedną ręką. Woda błyskawicznie przesączała się przez
papier, który po chwili przesiąkał, robił się miękki, rozlazły i pękał tworząc szczeliny z
których wypływało mokre błoto. Tego nikt nie przewidział.
- Panie komandorze, bomby nie da się zrobić na zapas, szybko namakają i
pękają, są bardzo słabe! - zawołał ładowniczy.
Komandor stropił się. Oglądnął rozłażące się torby z błotem i zdecydował:
- Trudno, będziesz robił bomby tuż przed walką, aby nie zdołały przesiąknąć...
Trzeba czekać, aż dam rozkaz ładowania, jasne?
- Rozkaz!
Role były rozdane. Byli gotowi.
Pogoda była słoneczna i słońce zamieniało się w wodzie w miliony błysków; w
głębi widać było niebieskie niebo i przewalające się leniwie rzadkie chmury. Złociste
nenufary rozkładały swoje wielkie liście, jakby łapały promienie światła i przenosiły je
do swoich żółtych kwiatów.
Czekali w napięciu.
62
Dwie rybitwy z krzykiem wzbiły się w powietrze i szybkim lotem znikły nad
następnymi stawami. Gdzieś w grążelach rozlegało się cmokanie karpi albo linów.
*
Jak się spodziewano, atak nastąpił od strony stawidła. Tam najłatwiej było
przerzucić łódki przez groble i zwodować je na pierwszym stawie. Ośmiu chłopców, a
wśród nich Wiktor, Karolek i oczywiście Bolek, który wydawał rozkazy, niosło łódki
schodząc z grobli. Śpieszyli się, ale szło im to sprawnie. Czterech z nich wskoczyło
do wody przytrzymując zbite z desek łódki, reszta gramoliła się na nie starając się
zachować równowagę. Do największej wsiadł Bolek z piratem; była to łódka flagowa:
kawałek czarnego materiału, z naklejonymi na niej skrzyżowanymi piszczelami i
trupią czaszką, łomotał się na wietrze zawieszony na wysokim, cienkim maszcie.
Wyglądało to groźnie. Po chwili opanowali kołysanie się łódek i kilkoma pchnięciami
wioseł skierowali dzioby ku tratwie. Czarni Piraci byli bez ubrań, tylko w kolorowych
spodenkach, boso, z czarnymi opaskami na czołach. Siedzieli nieruchomo, trzymając
wiosła w pogotowiu, wpatrzeni w Bolka, który widać wydawał ostatnie instrukcje
dotyczące taktyki ataku. Sprawa wydawała się prosta: przed sobą mieli dwóch
sprawnych, stosunkowo silnych chłopaków, jednego grubasa, raczej niezdarnego,
powolnego; jednego kalekę nie władającego w łokciu prawą ręką oraz
wystraszonego malca, z którym nie trzeba się liczyć, wystarczy pchnąć palcem, a
wpadnie do wody.
Dwóch sprawnych i silnych?
Zaraz! Jeśli ich wzrok nie mylił to był tylko Ziutek - nie ma Jędrka. Gdzie, do
diabła, się podział? Opuścił ich, stchórzył? Dziwne to, wydawał się najbardziej
bojowy, odważny, choć może mało zdyscyplinowany. Uciekł? Przecież jeszcze
niedawno widzieli go na tratwie. Nic, tylko musiał ich opuścić, i to w takiej chwili!
- Czy ktoś widział, tę żabę, Jędrka? - Bolek powiódł wzrokiem po wyczekujących
na jego rozkaz piratach.
Nie, nikt go nie widział.
- Może jest w szałasie? - ktoś rzucił pytanie z ostatniej łódki.
Wiktor przesłonił oczy wpatrując się uważnie w tratwę.
- Nie, tam go nie ma, widać stąd wejście, w środku nikt się nie rusza, na lewej
burcie stoi ten grubas niedorajda, na prawej ten smarkacz, w środku ich wódz ... Ale
co oni tam mają? Kapitanie, na środku jest chyba wiadro a obok niego ten kaleka....
Żaby nigdzie nie ma...
- A to tchórz, kto by się tego spodziewał? - z pogardą zakończył swoje dociekanie
Bolek. Jakiś żal szarpnął nim, spodziewał się walki, trudności w realizacji planu
ataku, zdobycie tratwy wroga w glorii i chwale, w zasłużonym podziwie. A tu tak
łatwizna.... Bez Jędrka i jego silnych i sprawnych rąk zwycięstwo nie będzie tak
znaczne i jego, wodza piratów, ominie chwała. - Szkoda!
- Ha! Tym lepiej, pójdzie gładko! - zawołał z sąsiedniej łódki Karolek, który
odczuwał lęk przed decydującą bitwą.
- A pewnie! - potwierdził któryś z chłopców.
Herszt westchnął, podniósł prawą rękę wysoko i szerokim machnięciem wskazał
kierunek ataku.
- Naaaprzód! - rozległ się jego okrzyk odbijający się wielokrotnym echem od lustra
wody. Ruszyły łódki jednocześnie, plusk wody mieszał się z okrzykami bojowymi
wiosłujących. Kilka kaczek zerwało się z łomotem skrzydeł i wzbiło w niebo. Pruły
wodę łódki, za nimi ciągnęły się smugi rozdygotanych fal, które uderzając o oczerety,
63
kołysały nimi, jak wicher kłosami zbóż. Płynęły pirackie okręty po pewny łup, płynęły
po zwycięstwo. Ich załoga, młode, opalone ciała, zręczne ręce, wykonywała
rytmiczne ruchy. Płuca piratów zaczynają pracować szybciej. Byli coraz bliżej, a
kiedy pokonali dwie trzecie drogi, padła komenda:
- Okręty lewe i prawe, na pozycję!
Dwie łódki z prawej strony i jedna łódka z lewej odbiły od „okrętu" flagowego i
dużym łukiem zaczęły otaczać „Santa Marię”. Okręt flagowy zwolnił nieco dając
możliwość wyrównania odległości przez okręty obu skrzydeł. Kiedy osiągnęły już
właściwe pozycje, herszt wyprostowaną ręką wskazującą tratwę dał znak do
rozpoczęcia drugiej fazy ataku. Od pierwszego spojrzenia widać było, że mieli
wszystko przemyślane i teraz dokładnie realizowali ustalony plan. Otoczyć całkowicie
tratwy nie mogli, gdyż broniący wbili się tyłem tratwy w sitowia, uniemożliwiając
dostęp do niej od strony zarośli. Większa część tratwy jednak wychodziła na otwartą
przestrzeń, co pozwalało na uderzenie z trzech stron. Piraci rozpędzili łódki, ile sił
mieli w rękach, chcąc dziobami z całym impetem uderzyć w tratwę i zmiażdżyć ją
jednym abordażem. Wystającymi jeżami tyczek niewiele się przejmowali, wiedzieli,
że dzioby łódek wbiją się klinami pomiędzy nie, celować należało tylko dokładnie
pomiędzy dwie tyczki, wówczas rozchylą się one na boki i przejdą po prawej i lewej
burcie. Po uderzeniu dziobami o tratwę, której konstrukcja z łatwością powinna się
poddać, łódki utkwią w suszu szuwarów, z których tratwa była zbudowana. Wówczas
pozostanie wykonać trzecie bojowe zadanie - szybkie wejście na pokład tratwy i
wrzucenie wszystkich broniących się (o ile załoga tratwy w ogóle będzie się bronić)
do wody. Wszystkich oprócz Jędrka, którego mieli pojmać, związać i wymusić na nim
skruchę i przeprosiny za ich zniewagę i zbezczeszczenie Wyspy Piratów. Niestety ta
część zadania, ku rozgoryczeniu Bolka, nie będzie wykonana, z uwagi na
tchórzostwo i ucieczkę z miejsca walki tej podszytej wiatrem żaby. Poprzysięgli
jednak, że dorwą go przy innej okazji, nie ujdzie mu to na sucho, o nie! Wiktor miał za
zadanie ściągnięcie przede wszystkim niebieskiej bandery z masztu i powieszenie
ich pirackiej, jako znaku zwycięstwa i zdobycia terytorium wroga. Karolek dostał za
zadanie zburzenia szałasu, bo plądrowanie i niszczenie jest nieodzownym wojennym
prawem najeźdźcy.
Pokonani nie będą mieć prawa wstępu na staw i na tratwę, która zresztą zostanie
później zniszczona, całkowicie i bezpowrotnie.
- Precz ze szczurami wodnymi, piżmakami, żabami !
- Zemsta - zemsta - zemsta! Za wszystko, za to, że ośmielili się zająć pierwszy
staw bez zezwolenia piratów, za atak na kartoflisku, za pojmanie Karolka i jego
wybrudzone w gnojówce świąteczne ubranie, za wyzwiska i lekceważenie rozkazów
piratów, za obrazę kapitana, za uwolnienie Pigusia, za...za...za...tysiące innych
spraw... których, na dobrą sprawę, sami wyliczyć nie potrafili. Zemsta!
Hej, hej, morscy piraci,
Chwała za wami leci!
Niech wiatry wieją w żagle
Naprzód śmiało, nagle...!
Darli się na całe gardła, śpiewając swój hymn, choć wiatr nie wiał, ani nie mieli
żagli. Ruch wioseł stał się szybszy i łódki nabierały szybkości. Wydawało się, że cały
staw się rozkołysał, a pochylone nad wodą niskie i rozczochrane wierzby zastygły w
zdziwieniu i oczekiwaniu..
64
*
Nerwowego napięcia nie wytrzymał mały Czesiu i wybuchnął płaczem.
- Ja się boję - przyznał otwarcie pochlipując. – Ziutek, uciekajmy!
Komandor spojrzał surowo na chłopca i wrzasnął: - Zamknij się! Czego się drzesz,
jak stare gacie...
Potem jednak doszedł do wniosku, że żaden komandor na świecie tak nie
wydawałby rozkazów, więc wyprostował się i tonem rozkazującym krzyknął:
- Starszy marynarzu, wykonajcie swój święty obowiązek obrony ojczyzny!
Pod wpływem rozkazu Czesiu wrócił na swoją pozycję obronną i ocierając łzy
wyszeptał:
- Tak jest, komandorze!
Rozkaz komandora podziałał nie tylko z powodu tonu, w jakim został wydany, ale
było w nim coś, co zaskoczyło Czesia: Ziutek powiedział „starszy marynarzu"! Jak
dotąd Czesiu był chłopcem okrętowym, na posyłki, do wszystkiego, teraz został
wreszcie prawdziwym marynarzem, i to starszym, o czym w skrytości marzył. Nagle
uśmiechnął się przez łzy i powiedział sobie, że się nie boi, niech będzie, co chce, on
stanie do walki, jak przystało na prawdziwego starszego marynarza „Santa Marii”.
Piguś dzierżąc w lewej dłoni chochlę drżał z emocji i strachu, ale milczał
zaciskając zęby. Bał się, ale dotknięty przez los umiał panować nad strachem i
bólem, nie załamywał się, był uparty, zdecydowany pokonać wszelkie przeciwności,
każdego wroga, każdy cios, jaki może spaść na nich; odkrył w sobie twardość, wolę
walki, desperację, możliwość pokonania lęku. Nie bez znaczenia był też fakt, że po
walce - z jakim skutkiem by ona nie była, czy przegraną, czy wygraną - może
awansować na oficera, on, kaleka, będzie oficerem!
Franuś-Beczka milczał i wyglądał jak napompowany balon. Jego okrągła i pulchna
twarz zbladła i stężała, widać było na niej wielką walkę wewnętrzną, i gdyby nie
zobowiązująca szarża bosmanmata, chętnie opuściłby statek i uciekł, gdzie pieprz
rośnie. Wreszcie to tratwa z szuwarów - i czy jest o co się bić? Gdyby to była sprawa
życia i śmierci, gdyby chodziło o żywność, czy nawet o kawałek tortu, to co innego...
Trochę nie rozumiał zacietrzewienia kolegów, wreszcie można byłoby pójść nad
Skawę i tam popływać... Tak myślał patrząc z niepokojem na sunące łódki. Nie
wychylał się jednak ze swoimi myślami i karcił się w duchu za nie, zmuszając się do
pozostania na tratwie, do solidarności z przyjaciółmi i podporządkowania się
wprowadzonej dyscyplinie i rozkazom wodza.
- Wolałbym coś przekąsić, niż walczyć... Ale jeśli tak trzeba - westchnął głęboko z
rezygnacją - to będzie walczył! – mówił sam do siebie.
Ziutek robił wrażenie spokojnego, opanowanego, jak przystało na dowódcę. Stał w
środkowej części statku, niczym Horatio Nelson pod Trafalgarem i z tyczką w ręce
pilnie obserwował ruchy atakujących. Na próżno doszukiwali się chłopcy lęku w jego
zachowaniu. Nieustraszona postawa ich komandora dodawała im sił i odwagi.
Wiedzieli, że nie mają szans w walce z Czarnymi Piratami, siły były bowiem
nierówne. Podjęli walkę o obronę swojej „Ziemi", o swoją małą i chwiejną ojczyznę,
choćby mieli polec, zginąć, sczeznąć marnie i nigdy nie wrócić na staw! Będą bronić
statku i swojej bandery, jak przystało na patriotów, żołnierzy, marynarzy - będą
walczyć o honor, godność, prawo pobytu na tym ukochanym stawie, o wieczną
sławę. Na myśl, że utracą statek i ich „Santa Maria” pójdzie na dno, kroiły im się
serca, wywoływało bunt i rozpacz zamieniającą się w chęć nieubłaganej walki.
Wyjątek może stanowił Franuś, któremu ze strachu dokuczał głód i wolałby go
zaspokoić, niż walczyć.
65
W miarę zbliżania się łódek, stawali się bardziej sztywni, napięci, ulatywał z nich
strach i ogarniała ich desperacja i szaleństwo, gotowość na wszystko, wielka wola
walki i oddanie w niej wszystkich sił, dla ratowania swojego kawałka miejsca na
stawie, który wydawał im się teraz święty, jedyny, najwspanialszy, warty obrony, ran i
padnięcia na polu chwały. Jakżeby inaczej!
Bitwa
Rozkołysana woda uderzała o burty „Santa Marii”. Napastnicy byli już kilkanaście
metrów od statku. Widać było wyraźnie spocone, zaczerwienione twarze Czarnych
Piratów. Piracka bandera odbijała się ciemnym kontrastem od zielonej barwy stawu.
Ptaki, przerażone gwałtownością fal i wrzaskiem wydobywającym się z ośmiu gardeł
Piratów, wzbiły się w powietrze i przezornie odleciały na inne stawy, zostały tylko te
bardziej śmiałe, kryjące się głęboko w oczeretach tworzących dla nich bezpieczne
schronienie. Cztery łódki, po dwie w dwóch kierunkach ataku, sunęły celując
dziobami w tratwę.
Komandor Ziutek, który stał dotąd nieruchomo, jak skała na czole tratwy, nagle
włożył dwa palce zwinięte w pierścień do ust i przeraźliwie gwizdnął. Na ten sygnał,
kępa sitowia, która znalazła się już poza łódkami, poruszyła się gwałtownie, opadła i
ukazała się czyjaś głowa. Chłopak, właściciel tej głowy, nie zauważony przez
Piratów, szybkimi, sprawnymi ruchami zaczął zbliżać się do dwóch łódek, płynących
z prawej strony. W jednej z nich siedział zasapany Karolek, który ze strachem w
oczach i językiem na brodzie zagarniał wiosłem wodę. Nagle łódka zahamowała swój
pęd, zachwiała się i przechyliła na lewą burtę. Po chwili pokazała niebu swoje
posmarowane terem dno. Karolek i towarzyszący mu Pirat chlapali się rozpaczliwie w
wodzie, niczym dwa wrzucone psiaki.
- Ra... ra... ratunku, to... topię się! - wołał krztusząc się wodą Karolek. Machał
rękami bezładnie, zaskoczony, przerażony, z obłędem w oczach. Drugi chłopak
trzymał się kurczowo wywróconej łódki i ze zdumieniem zastanawiał się, jak się to
mogło stać. Przecież płynęli równo, szło im to sprawnie, ćwiczyli wiele razy
utrzymywanie równowagi na łódce. A tu tak nagle jakieś szarpnięcie i dynamiczne
przewrócenie łódki. Nic tylko pewnie ten niedorajda z Wadowic musiał coś sknocić.
Ogarniała go złość na Karolka, nawet nie chciał podać ręki szamoczącemu się
koledze. Ten zaś wrzeszczał:
- Pomóż mi, coś mnie trzyma za nogi... Topię się! - biedny Karolek wierzgał
nogami chcąc wyrwać się z objęć moczarki kanadyjskiej, która oplotła je swoimi
mackami niczym pająk muchę. Powodowało to uczycie wciągania pod wodę, co
wywoływało panikę i utratę rozsądnych myśli. Wreszcie jakimś rozpaczliwym
wysiłkiem wywołanym strachem rzucił się w kierunku łódki i rękami złapał się jej dna.
Pluł wodą i czuł ból w gardle.
Nagle doszedł ich krzyk z łódki, która płynęła przed nimi. Spojrzeli w tym kierunku.
Odwrócona dnem do góry podskakiwała na wzburzonej wodzie. Obok niej kąpało się
dwóch rozkrzyczanych Piratów.
Bolek obserwował to nie przestając machać wiosłami. Początkowo, po
wywróceniu się łódki Karolka, wrzasnął:
- Niedorajdy!
Po chwili pożałował tych słów, gdyż zobaczył płynącego do trzeciej łódki chłopaka,
który pruł wodę niczym wydra goniąca za rybą.
Krzyknął ostrzegawczo:
66
- Nieprzyjaciel z tyłu. Uważajcie!
Było jednak za późno. Szum wody i krzyki bojowe Piratów zagłuszyły jego rozkaz i
łódka uchwycona za rufę i rozkołysana o mało nie runęła na prawą burtę topiąc
załogę. Herszt zaklął. Jak mógł tego nie przewidzieć! Teraz stało się jasne, gdzie był
Jędrek, ten sprytny szczur, piegowata żaba.
- Przytopcie dziada! Hej, tam w wodzie, we dwóch płyńcie za nim, a pozostali
atakować tratwę! - wydał rozkaz, ile miał mocy w gardle.
Po chwili, od wywróconej łódki, oderwało się dwóch Piratów i podążyło za
Jędrkiem, który starał się podpłynąć cicho do następnych łódek. Nie zdążył jednak i
wywiązała się walka.
Tymczasem komandor Ziutek powiedział z zadowoleniem:
- Dwie łódki unieszkodliwione, starszy marynarzu, proszę przejść na prawą burtę i
stanąć do walki ramię w ramię z bosmanmatem!
Czesiu, którego burta statku, na skutek zatopienia łódek napastników przestała
być zagrożona, poczuł się raźniej i stanął koło Beczki.
Pomimo tego, że Jędrkowi udało się podstępem unieszkodliwić czterech piratów,
komandor nie był w pełni usatysfakcjonowany z realizacji jego planu. Zakładał on
bowiem, że Jędrek przyczajony i zamaskowany sitowiem, zdoła przewrócić co
najmniej trzy łódki. Tymczasem wywiązała się walka, ciała kotłowały się w wodzie,
nie wiadomo czyje jest czyje, raz wyskakiwała nad wodę głowa Jędrka, innym razem
ręce i głowy piratów. Nie było jednak czasu na obserwowanie walki, dwie łódki
zbliżały się nieuchronnie do Santa Marii.
- Ładowniczy!
- Tak jest komandorze! - odpowiedział przejęty Piguś.
- Ładuj bomby!
- Rozkaz! - chochla poszła w ruch i po chwili papierowe torby z ociekającą błotną
zawartością leżały u stóp obrońców statku.
Pierwsza łódź, uderzyła o tratwę w miejscu, gdzie obrońcami byli Beczka i Czesiu,
rozwarła tyczki i Piraci puścili wiosła chwytając się wysuniętych tyczek. Herszt
pozostał nieco z tyłu zwlekając z abordażem, chcąc mieć oko na wszystko, co się
dzieje.
Ziutek wrzasnął:
- Ognia!
Dwie kule błota w papierowym zawiniątku, rzucone rękami dwóch obrońców
przecięły powietrze i uderzyły o wodę. Pudło.
- Celnie rzucać, co się z wami dzieje! - krzyknął strofując ich komandor. Drugi rzut
był już celny. Pierwsza kula błota rozleciała się uderzając u dziób łódki, druga
uderzyła w ramię siedzącego z tyłu pirata i rozlała się czarną mazią po jego ciele.
Czesiu, który rzucił tym ładunkiem, wydał okrzyk triumfu.
- Hej, ale dostał w japę!
Następne bomby były celne i napastnicy stali się podobni do dziwnych gadów
wijących się w błocie. Pomimo tych uderzeń, błota, smrodu, lepiącego się wszędzie
mułu parli do przodu i pierwszy napastnik sięgał już tratwy.
Franuś-Beczka chwycił za bat zrobiony z łodyg tataraku i grzmocił z pasją po
plecach wchodzącego na tratwę.
Rozpoczęła się też walka na środkowym odcinku frontu. To Bolek uderzył dziobem
o tratwę wrzeszcząc:
- Drugi, do wody!
Wiktor, wioślarz siedzący z tyłu, podniósł się na rękach, opierając się o burty łódki
i nie zważając na bolesne uderzenia błota rzuconego przez Ziutka, wskoczył do
67
wody, aby się po chwili wynurzyć cztery metru dalej i tam próbować wejść na statek.
Zaczęło się robić groźnie. Odpychana tyczką przez komandora łódka flagowa cofnęła
się dwa metry i stanęła ukosem. Zmusiło to herszta do ponownego wysiłku,
chwycenia za wiosło i zawrócenie łódki w atakowanym kierunku. Dało to chwilę
cennego czasu. Jednym skokiem komandor znalazł się przy wchodzącym na statek
piracie, którego nie mogli zepchać do wody dwaj rozpaczliwie walczący obrońcy,
Czesiu i Beczka. Pod wpływem silnego i nagłego uderzenia ramion Ziutka
wchodzący stracił równowagę i runął z krzykiem do wody łamiąc po drodze dwie
tyczki. Drugi pirat ciągle stojący na łódce, starając się zachować równowagę, walił
wiosłem na oślep, ale dystans był wystarczająco duży, aby nikomu nie zrobić
krzywdy. Widząc determinację i zajadłość obrońców wyraźnie bał się wchodzić na
statek.
Sytuacja na tym odcinku była na razie uratowana.
Wiktor, pokonując miękkość brzegu tratwy, znajdując dostatecznie twarde oparcie,
zwinnym ruchem wskoczył na pokład. Nie zdążył jednak zrobić kroku do przodu,
kiedy dostał ciężkie uderzenie błotem w twarz. Oślepł i zachwiał się tracąc orientację.
Po chwili, pchnięty, był już z powrotem w wodzie, gdzie dopiero oprzytomniał. To
Piguś widząc wchodzącego na statek wroga, walnął z całą siłą lewej ręki bombą w
Wiktora, po czym wykorzystując chwilę jego zamroczenia zwalił go uderzeniem
głową w brzuch do wody.
- Brawo, bosmanie! - usłyszał Piguś głos komandora. - Jesteś bosmanem!
Wydawało się, że sytuacja została opanowana, ale obrońcy mylili się. Nadeszły
atakującym posiłki. Wprawdzie łódka Karolka i jego towarzysza, jak i oni sami, zostali
wyeliminowani, ale pozostali dwaj, którym Jędrek zdołał umknąć, popłynęli na pomoc
swoim kolegom. Dodatkowo Bolek opanował równowagę swojej łódki i ponownie
przypuścił szturm. Zrobili to też piraci z lewej flanki atakując stanowisko bojowe
Franusia-Beczki. Dwie łódki dziobami głęboko wbitymi w tratwę stanowiły doskonałe
pomosty, z których piraci mogli atakować i łatwo przeskoczyć na pokład tratwy.
Obrońcy walczyli rozpaczliwie. Zaciętość i odwaga nie opuszczały ich, ale tracili
siły. Dwoili się i troili, nie pozwalając wejść wrogowi na tratwę, to znowu spychając go
z niej, wydając przy tym okrzyki raz triumfu, innym razem złości lub rozpaczliwego
wołania o pomoc. Bicze z sitowia i tataraku rozleciały się w strzępy, błoto skończyło
się, zresztą i tak nie było czasu na jego ładowanie do toreb. Pomimo szaleńczych
ataków wroga statek „Santa Maria” nie był ciągle zdobyty i bandera dumnie
powiewała na maszcie.
Nadszedł moment, że wydawało się iż nic już nie uratuje obrońców. Po
początkowym niepowodzeniu i zaskoczeniu gwałtownością obrony statku oraz po
utracie dwóch łódek Czarni Piraci - widząc nadchodzącą pomoc - zaatakowali
ponownie z dużym animuszem. Sześciu przeciwko czterem. Siły nierówne. Piguś
trzymał w szachu Wiktora, który trzymał się z respektem kilka metrów od bijącej po
wodzie tyczki, którą dość zręcznie operował kaleki obrońca. Beczka i Czesiu walczyli
niczym rycerze mieczami ze stojącym na łodzi piratem, nie bacząc na to, że drugi
wdzierał się na tratwę od strony sitowia. Zauważył to wszystko widzący komandor i
kilkoma uderzeniami pozbawił wchodzącego nadziei dostania się na pokład
spychając go do wody. Pójście na ratunek kolegom spowodowało jednak
konieczność pozostawienia środkowej pozycji obronnej bez opieki. Wykorzystał to
natychmiast Bolek, który skoczył z łódki na tratwę.
- Za mną! Wiktor, piraci, na łódkę, skakać za mną! Hurra, tratwa nasza! - wrzasnął
pewien zwycięstwa. Jego czarna od błota twarz i nie lepsze ciało, rozognione oczy, i
szeroko rozwarte w okrzyku zwycięstwa usta przypominały dzikiego, żądnego krwi
68
Apacza, któremu udało się wedrzeć do broniącego się fortu. Na łódkę weszło już
dwóch przywołanych piratów, a za nimi w kolejce już czekał Wiktor, który doszedł do
wniosku, że nie ma szans dostać się na tratwę wobec zdecydowanej i
bezpardonowej postawy tego - jak go nazwał w myślach – „szalonego kaleki",
posłuszny jednak rozkazowi herszta skierował się ku łódce, aby z niej wejść na
tratwę.
Komandor Ziutek struchlał na widok wskakującego na tratwę kapitana piratów, a
słysząc jego triumfalny okrzyk, oraz widząc stających na łódce wojowników
szykujących się do skoku na tratwę - grzęznąc w sitowiu rozlatującej się pod
wpływem silnych wstrząsów tratwy - rzucił się z determinacją na kapitana piratów.
Dwaj wodzowie zwarli się w walce i upadli na pokład „Santa Marii”. Tarzając się w
zaciętym, wrogim uścisku zablokowali czasowo wejście na statek pozostałym
piratom. Rozhuśtana tratwa wyciskała wodę spod siebie i rzucała łodziami, które
przechylały się niebezpiecznie, utrudniając dwóm stojącym na niej piratom
zachowanie równowagi. Oni zaś widząc walczącego wodza zastygli w oczekiwaniu,
tracąc nierozsądnie czas.
Nie tylko komandor walczył wręcz. Obok wdarł się na tratwę pirat atakujący
Beczkę i Czesia. Pchnął malca i zwarł się z Franusiem, pozwoliło to drugiemu
piratowi wdrapać się na łódkę i po niej, jak po pomoście, wejść bez przeszkód na
tratwę i przydusić leżącego Czesia.
- Poddaj się! - syknął i przycisnął twarz starszego marynarza do szuwarów. Czesiu
poczuł chłód wdzierającej się wody i wbijające się w policzki i czoło suche liście
pokładu.
- Pocałuj mnie w piętę! - wymamrotał przez przygniecione usta. W odpowiedzi było
bolesne wykrzywienie ręki na plecach.
- Poddaj się! - jeszcze raz, tym razem głośniej, zasyczał pirat. Chłopiec pokręcił
przecząco głową. Pirat zwolnił uścisk i chwycił chłopca za nogi zaczął ciągnąć z
zamiarem wrzucenia go do wody. Nie było to łatwe, bo Czesiu wierzgał rozpaczliwie
nogami.
Wiktor, który podpłynął już do łódki, przytrzymując ją, dał rozkaz piratom wejścia
na tratwę. Nie lepiej wiodło się Franusiowi-Beczce, chłopak zasapany, zmęczony,
widząc klęskę przestał się rozpaczliwie bronić i był bliski załamania. Pomimo tego
honorowo odmawiał poddania się, stawiał bierny opór, licząc na swój ciężar, którego
nie mógł pokonać pirat chcący stoczyć grubasa do wody.
Może zepchnąłby wreszcie Franusia do wody, gdyby nie Piguś, który po odejściu
Wiktora był wolny i z całej siły wbił się głową w pirata. Uratowany Franuś chwycił
nieprzyjaciela za nogi i ten - tracąc równowagę - runął na pokład, aż fontanna wody
trysnęła do góry. Nie wiele to jednak dało, pirat wlokący Czesia, puścił swoją ofiarę i
złapał Pigusia. Teraz cała trójka obrońców tratwy leżała przywalona ciałami piratów,
kłębiąc i wijąc się w ich objęciach.
W tym czasie Wiktor przytrzymując się łódki wrzeszczał na dwóch pozostałych
kamratów:
- Na tratwę, gamonie, czemu stoicie, zróbcie mi miejsce!
Gapiący się na walczących wodzów ruszyli z miejsca. Pierwszy z nich postawił
jedną nogę na pokładzie statku.
Nagle łódka zaczęła się cofać i wchodzący, zwiększając przymusowo i
niespodziewanie rozkrok, z wrzaskiem wpadł do wody wbijając się między tyczki.
Drugi stojący na łódce wojownik przysiadł dla zachowania równowagi łapiąc się za
burty. Łódka jednak odpływała. Wiktor chwycił za burtę i mocując się z nią starał się
69
przytrzymać, jednak pomimo jego wysiłku - łódka zaczęła balansować i po chwili
wywróciła się dnem do góry, nakrywając niefortunnego pirata.
Zza łódki rozległ się szyderczy śmiech Jędrka. Rozeźlony Wiktor opłynął
przewróconą łódkę, aby dopaść wroga, zjawiającego się niespodziewanie,
podstępnie, zdradliwie i zadającego tak dotkliwe ciosy. Na próżno jedna szukał
wroga - nikogo nie było, jak nagle się zjawił, tak nagle zniknął.
Jędrek płynął pod wodą ze zdwojoną szybkością. Głębina na jakiej kołysała się
tratwa dawała dobrą możliwość zniknięcia; otwartymi oczyma widział muliste dno i
wodne rośliny pełzające po nim. Kierował się ku następnej łódce niczym łódź
podwodna skradająca się do okrętu wojennego, aby wypuścić groźną torpedę - jego
torpedą był silne dłonie, którymi chwytał za nieprzyjacielskie, wywrotne łódki i kilkoma
ruchami powodował ich przewrócenie. Tym razem jednak - kiedy był przy czwartej
łódce - nie wywrócił jej, lecz wzorem piratów wskoczył do niej i - jak po kładce przebiegł na tratwę, tam, gdzie kłębiły się umorusane ciała dwóch piratów oraz trzech
obrońców „Santa Marii”. Kilkoma silnymi pchnięciami uwolnił chłopców z rąk piratów.
Jeden z nich podniósł się, aby dać odpór atakującemu, ale słabszy i niższy od Jędrka
szybko znalazł się w wodzie wyrzucony niby kamień z procy. Trzej uwolnieni chłopcy
napadli na pozostałego pirata i tak z tyrana znalazł się on w sytuacji niewolnika. Do
zniweczenia wysiłków obronnych pirata wystarczyło dwóch: Pigusia i FranusiaBeczki. Mały Czesiu stał obok i machając rękami, jak wiatrak skrzydłami, piszczał
histerycznie:
- Poddajesz się, poddajesz?
- Do wody z nim! - zakomenderował Jędrek i nie czekając na reakcję kolegów
chwycił szarpiącego się pirata za ramiona.
- Łapcie za nogi!
Chwycili za nogi w okolicy kostek i z nerwowym śmiechem rozkołysali ciało
nieszczęśnika. Wyrzucili go daleko, chlasnął o wodę płasko, boleśnie. Jędrek kilkoma
ruchami przewrócił łódkę i odepchnął od tratwy.
„Santa Maria” znów należała do nich!
Cała uwaga obrońców statku i piratów skupiała się teraz na walce dwóch wodzów.
Siły były wyrównane. Obaj wodzowie mieli podobną budową, wzrost i krzepę - obaj
walczyli z wielką zawziętością i wolą zwycięstwa. Wiedzieli, że wszyscy na nich
patrzą; Bolek miał świadomość przegranej bitwy o tratwę i chciał uratować swój
piracki honor; Ziutek walczył o wolność swojej ojczyzny, jaką była ich tratwa, o
przypieczętowanie zwycięstwa. Tarzali się długo przy akompaniamencie krzyków
obrońców statku dopingujących ich komandora i ponurym milczeniu unoszących się
na wodzie piratów, nie tak dawno pewnych zwycięstwa, śpiewających swój hymn i
wrzeszczących bojowo i zarozumiale, teraz przegranych, rozgoryczonych i pełnych
wzajemnych żali i pretensji. Zwycięska walka wodza była ich ostatnią nadzieją, to też
w napięciu patrzyli na walczących. Nie było im jednak oszczędzone i tej goryczy.
Kapitan piratów, zmęczony dużym wysiłkiem, jaki włożył w wiosłowanie i próbę
wtargnięcia na statek, słabł i w pewnym momencie walki Ziutek przewrócił go na
plecy, a kładąc się na nim w poprzek dostatecznie sparaliżował jego ruchy.
Rozległy się brawa i radosne okrzyki załogi „Santa Marii”. Komandor naciskając na
pokonanego zapytał:
- Poddajesz się?
Herszt milczał. Ziutek ponowił pytanie. W oczach Bolka pojawiły się łzy.
- Tak - wyszeptał - ale na stojąco i z honorami...
Komandor zawahał się, zwolnił uścisk i jeszcze raz spojrzał uważnie w zamglone
oczy Czarnego Pirata.
70
- Dobra, niech będzie! - i puścił leżącego pod nim wodza piratów.
- Zwariowałeś komandorze?! - wrzasnął Jędrek. -Do wody z nim, wyrzucić go!
Ziutek wstał i spojrzał surowo na unoszącego się gniewem kolegę.
- Kapitanie, przywołuję cię do porządku!
Jędrek mruknął pod nosem jakieś przekleństwo, ale cofnął się o krok robiąc
miejsce kapitanowi piratów, któremu pomógł wstać komandor. Dwaj wodzowie,
brudni od błota, można rzec, czarni jak Murzyni, zdyszani, zmęczeni, ledwo łapiący
oddechy stali teraz na przeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Herszt piratów powiódł
oczami po wystających nad wodą głowach swoich wojowników, po przewróconych i
dryfujących łódkach, westchnął kilka razy głęboko. Wyrównując rytm pracy płuc,
wyprężył się na baczność i salutując rzekł łamiącym się głosem:
- Komandorze, jako dowódca Czarnych Piratów, uznaję wasze zwycięstwo i prawo
pobytu i pływania na tych wodach waszego statku... jak go nazywacie „Santa Marii”...
Gratuluję wspaniałej walki! Jako wynagrodzenie krzywd, jakie wam wyrządziliśmy,
zostawiamy jedną łódź...
- Dwie! - wyrwało się Czesiowi.
Komandor skarcił go wzrokiem, ale powtórzył:
- Dwie, jedną tę większą, flagową!
Kapitan piratów otarł twarz z błota, wygładził lepkie, czarne, jak smoła włosy,
przełknął ślinę, która musiała być gorzka, bo skrzywił się i ciężkim głosem przytaknął.
- Dobrze, dwie, jedna flagowa, moja...
Komandor zasalutował, poczym wyciągnął rękę.
- Kapitanie Czarnych Piratów, przyjmujemy waszą kapitulację na uzgodnionych
warunkach, a teraz możecie opuścić nasz statek!
Dwaj wrogowie uścisnęli swoje dłonie.
Ponownie dało się słyszeć mruczenie Jędrka niezadowolonego z ceremoniału
kapitulacji i puszczenia wroga wolno. Stojący obok niego Piguś wyraźnie słyszał
słowa: -„Ja dałbym mu wycisk, że nie poznałaby go rodzona babka..."
Może i słyszał to komandor, ale nawet nie drgnął. Obaj dowódcy ponownie
zasalutowali. Komandor krzyknął:
- Baczność, na prawo patrz!
Akurat wszystko było po lewej stronie, więc wszyscy prężąc się w postawie
zasadniczej, ciągle dysząc ze zmęczenia, patrzyli na lewo, na Bolka stojącego na
brzegu, który krzyknął do kołyszących się głów:
- Odpływamy, zabieramy łódkę, tę z lewej... - kapitan zawahał się szukając łódki
Karolka, ale ten wraz z kolegą dawno już czmychnęli na brzeg przy stawidle, gdzie
łódka tkwiła wciągnięta dziobem na brzeg. Kapitan zrobił nieokreślony ruch dłonią, co
mogło oznaczać rezygnację. Wiedział, że przestał być ich przywódcą. Ponownie dał
rozkaz, chyba już ostatni.
- Odpływamy! - wskoczył do wody, ładnie i stylowo prostując ręce i nogi.
- Spocznij! - dał komendę komandor. Rozległy się śmiechy i krzyki zwycięzców.
Jędrek podniósł z pokładu tkwiącą w sitowiu czarną opaskę i podchodząc do skraju
tratwy rzucił ją do wody wołając:
- A to sobie zabierz, ty fafrosie, ty pijawko!...
- Kapitanie! - komandor zmarszczył brwi i pouczył: - Pokonanych nie wolno
znieważać i obrzucać obelgami, sie wi!
Jędrek cofnął się, wzruszając ramionami: - E, co mi tam, chromolę go!
Potem dodał już ciszej:
- Pies go lizał!
71
Czarni Piraci odpływali uczepieni łódki, a za nimi wolno, ciężko i samotnie płynął
Bolek. Poniżeni przegraną, pokonani, utraciwszy morale, z ciężkimi sercami, z
goryczą porażki kierowali się w stronę stawidła, gdzie czekał na nich, bez poczucia
wstydu, Karolek.
Inaczej było na statku. Wybuch olbrzymiej radości, triumfu, dumy i szczęścia
opanował wszystkich. Pełna gloria, chwała, nieopisana radość i euforia.
Zwycięstwo - zwycięstwo - zwycięstwo!
Ściskali się wzajemnie, śmiejąc się i płacząc na przemian. Nie czyli bólu, nie
zważali na posiniaczenia, rany, brud lepiący się od stóp do głów - skakali, krzyczeli i
wydawało się im, że dokonali wielkiej rzeczy, że mogli zdobyć razem teraz cały świat.
Obok obróconej do góry dnem łodzi falowała czarna bandera piracka, ostateczny
dowód ich zwycięstwa.
Wody zielonego stawu powoli się uspakajały i spłoszone życie odzyskiwało
codzienny spokój i rytm.
W pewnej chwili Piguś spojrzał na swoją prawą rękę i zamarł z wrażenia. Nagła i
nowa fala ciepła rozeszła się po nim zwalając go z nóg. Padł na pokład „Santa Marii”
i zaniósł się głośnym płaczem. Zauważył to pierwszy Ziutek i podniósł chłopca
pytając z niepokojem.
- Wituś, czyś ty zgłupiał, czy coś ci się stało, boli cię gdzieś, czemu tak płaczesz,
czy ryczysz dlatego, że wygraliśmy?
Chłopiec podniósł wzrok na kolegę i uśmiechając się przez łzy mówił ledwo
zrozumiale, a jego twarz promieniała od wielkiej radości i szczęścia.
- Nie, nie dla... dlatego... Ziu... Ziu...Ziutek, ja... ja... ruszam ręką! - chłopiec
wyciągnął prawą rękę i, wskazując na łokieć, mówił:
- O... o... patrz, patrz, Ziutek, ona się rusza, tu w łokciu!
Ziutek spojrzał uważnie na wysunięty łokieć. Małe, ledwo widoczne, milimetrowe
ruchy łokcia wyraźnie były widoczne.
To był mały ruch, ale wielkie zwycięstwo, Witusia, zwanego Pigusiem.
Zaszkliły się komandorowi oczy od napływających łez i dwaj chłopcy padli sobie w
objęcia.
Sława należy się zwycięzcom
Nikt się tego nie spodziewał, że bitwa „morska", jaka rozegrała się na pierwszym
stawie, będzie przedmiotem tylu rozmów, analiz i zazdrości wielu chłopców z całego
Podstawia, od pierwszego aż do ostatniego domu. Rozmawiano o niej też w
Wadowicach. Gdziekolwiek się pokazali dzielni obrońcy statku „Santa Maria”, na
drodze, ulicy, nad Skawą, wszędzie poklepywano ich po plecach, zadawano tysiące
pytań i podziwiano upór i waleczność.
Ich statek „Santa Maria” stał się sławny.
Ziutek, Jędrek, Franyś-Beczka, Piguś i mały Czesiu stali się bohaterami i
ulubieńcami młodzieży. Okazało się bowiem, że w czasie bitwy groble usiane były
młodymi podstawianami, którzy z zapartym tchem obserwowali zmagania
atakujących i załogi statku. Niejednokrotnie padały okrzyki zachęty, dopingu, radości
i rozczarowania. A oni walczyli jak gladiatorzy w cyrku wobec wiwatujących widzów,
nic o tym, że byli obserwowani, nie wiedząc. Bitwa pochłonęła ich całkowicie, bez
reszty. Nawet starsi wyszli na wały, aby krzykami przerwać bój, strofować młodych,
ale ci w swej zapalczywości nawet na nich nie spojrzeli. Daleko zresztą było do
wałów, a wiatr przeciwny zabierał krzyki oddalał je od walczących.
72
Ojciec Pigusia stał na grobli i w zamyśleniu, w skupieniu obserwował bitwę, nie
spuszczając oczu z Pigusia. Wydawało mu się, że po raz pierwszy widzi swojego
syna i to było dla niego wielkim zaskoczeniem i zdziwieniem. Czyżby ten
zdecydowany, walczący o swoją tratwę, koleżeński, męski chłopak był naprawdę
jego synem? Jakiś żal do siebie gniótł go w środku, nasuwał mu obrazy i słowa,
jakimi kiedyś określał chłopca: mamlas, niedorajda, chuderlak, ciamajda... Poczuł w
sercu ogromny żal do siebie. Oto widzi chłopca walczącego, broniącego statku,
kolegów, odważnego i mimo kalectwa ręki dzielnie odpierającego wszelkie ataki
nieprzyjaciela. Tym chłopcem był jego syn! Nie, nie chciał przerywać tej bitwy, tak jak
inni chcieli to robić, niech walczą, niech krystalizują się charaktery, wybierając
pomiędzy dobrem i złem, niech ich umocni gorycz porażki lub niech odczują smak
zwycięstwa. Wiedział, że racja jest po stronie obrońców tratwy i bez względu na
wynik bitwy to oni odniosą zwycięstwo, broniąc prawdy i prawa.
Kiedy późnym wieczorem, po walce, Piguś spotkał się z ojcem przy misce
pęczaku, ten milczał i zerkał na syna jakoś ciepło i z uznaniem. Dwie części jednego
pnia. O bitwie nie rozmawiali, choć Piguś jeszcze dygotał, drgał wewnętrznie i żył
wrażeniami. Ojciec udawał, że o niczym nie wie. Po kolacji nagrzał wody, wsypał do
niej dwie chochle soli i postawił miskę na podłodze.
Wówczas Piguś pokazał mu milimetrowe ruchy w łokciu prawej ręki. Twarz ojca
zaczerwieniła się, uśmiech wszedł na nią, rozjaśnił i rozciągnął liczne bruzdy, które
nadawały jej zawsze surowości. Piguś pierwszy raz widział tak rozsłonecznioną twarz
ojca.
Usiadł na podłodze koło syna i zaczął macać, nie wierząc własnym oczom: tak, to
była prawda - Wituś lekko ruszał ręką!
To był wspaniała wiadomość.
Uśmiechnął się i pogłaskał syna po głowie mówiąc cicho, jakby się wstydził swoich
myśli, tego otwarcia, słabości, uczuć:
- Jestem dumny z ciebie... Ja nigdy nie byłem, w twoim wieku, takim dzielnym.
Zniosłeś wszystko i wygrałeś bitwę... o siebie!
Piguś nie wiedział, o czym ojciec mówił, ale ogarnęła go radość otwierającej się
przed nim świadomości. Zaczynał rozumieć siebie, kim jest naprawdę. Nigdy też nie
widział w takim stanie ojca. Po raz pierwszy usłyszał od niego tak ważne słowa, na
które czekał wiele lat, całe dotychczasowe życie: -„Jestem dumny z ciebie!" Chciało
mu się ze szczęścia płakać, spojrzeć ojcu w oczy, uściskać, rzucić mu się na szyję i
zawołać: „Kocham cię, tato!"
Jego dzieciństwo dotąd formowane przez wielkie poczucie krzywdy, wynikające z
jego kalectwa i poniżania, nagle weszło w nowe formy kształtowania, znalazło
właściwą drogę, na początku której odczuł wielkie szczęście, moc trwania i pójścia do
przodu. Zrozumiał, że odkrył siebie, swoją wolę, zarys swojego wewnętrznego,
duchowego kształtu, swoją duszę.
Świadomość odkryta, nagła, wyciekająca z pękniętego dzbana zasklepionego lęku
i rozlewała się teraz się zdziwieniem, wielką siłą, zaskoczeniem i szczęściem.
Wiedział na pewno, że wspina się na właściwe drzewo.
Chciał to wykrzyczeć ojcu, ale on już wstał i zaczął zmywać garnki. Piguś patrzył
na przygarbione plecy ojca, który dziwnie starannie krył twarz. Kiedyś w tym miejscu
zawsze stała mama, z tymi wspaniałymi, długimi po pośladki warkoczami i stukała
garnkami, a w izbie rozchodził się zapach smażonego mięsa lub aromat waniliowego
ciasta. Piguś lubił, kiedy ojciec żartował z nią. Przekomarzali się komicznie,
przygadując sobie na różne tematy. Pamiętał jak ojciec brał rurkę, wbijał ją do
surowego kartofla, z obu stron zatykając wyloty, następnie patykiem wpychając z
73
jednej strony kartoflany korek powodował - pod naciskiem sprężonego powietrza wystrzelenie ziemniaczanej zatyczki prosto w plecy żony. Kobieta udawała, że się
boi, krzyczała, piszczała, złoszcząc się, to śmiejąc się na przemian .To była
wspaniała mama, najlepsza na świecie... ale tak nagle i smutno odeszła...
W nocy Piguś nie mógł spać. Wydawało mu się, że walczy, spada z łóżka, ucieka,
wraca, wchodzi na barykady, walczy... Widział Cygana, szczęśliwego, liżącego jego
dłonie... Widział zielone wody stawu... Chwytał jaskółki za ogon i powtarzał: „Jestem
lotnikiem!”.
Minęło kilka dni w glorii, w szacunku i podziwie kolegów. Piękny sierpień miał się
ku końcowi. Rolnicy zbierali swoje plony wożąc je dużymi drabiniastymi wozami do
stodół i obór. Ziemia rozdzwoniona śpiewem ptaków, mieniąca się kolorami
wybujałych już nie pierwszą młodością kwiatów, przesiąknięta zapachem siana
ułożonego w zgrabne kopce, szczęśliwa, że oddała ludziom wszystko, co miała
najlepszego: dar życia - szykowała wrześniowe wrzosy do rozkwitu, zwiastunów
nadchodzącej jesieni. Bociany, które - nie wiadomo czemu - lubiły teraz siadać na ich
ukochanej tratwie, klekotały nawołując swoje potomstwo, przypominając młodym o
potrzebie szykowania się do odlotów do ciepłych krajów.
Koniec wakacji tuż, tuż!
W jeden ciepły wieczór, kiedy Leszczyńska doiła krowy, a oni, ojciec i Piguś,
siedzieli przed chatą na ławce; ojciec wkładając tytoń do bibułki papierosa, odezwał
się cicho:
- W sobotę wyprowadzamy się, dostałem pracę w Wadowicach, mamy lepsze
mieszkanie...
Piguś zamarł. Mają się wyprowadzić? A statek, „Santa Maria”, stawy, Ziutek,
Jędrek, Franuś, Czesiu, co z nimi, mają się już nie widzieć?
- Wyprowadzić...? - wyjąkał.
- Tak, do Wadowic, dostałem dobrą pracę, lepiej płatną i nie będę musiał
dojeżdżać taki kawał drogi do kopalni...
- Ale... ale... - Piguś chciał powiedzieć, że mu tu dobrze, lubi to miejsce, te pola,
łąki, drzewa i urocze stawy, pełne ptactwa, ryb i tataraku śpiewającego szumem liści
targanych przez wiatr; że tu jest jego miejsce, tu się urodził, tu utracił i odzyskał
zdrowie dzięki tym wodom zielonym, tym ciągnącym się po horyzont groblom, dzięki
przyjaciołom, których kochał całym sercem; tu poznał, co to jest miłość, przyjaźń, co
znaczy nie poddawać się, zwyciężać.
Milczał jednak.
Ojciec objął go przez plecy i rzekł miękko:
- Wiem, co czujesz, ale nie mamy wyjścia, to już postanowione... Będziemy mieć
ładne mieszkanie, pokój z kuchnią i łazienką... woda w mieszkaniu, będzie kran i
zlew... Widok na ogród, gdzie dostanę kilka grządek... Będzie dobrze, zobaczysz...
- Tak, ale koledzy...
- Będziesz miał nowych, zresztą przecież zawsze możesz ich tu odwiedzać,
wracać nad staw, do waszej tratwy, chodzić nad Skawę...
- To już nie to samo...
- Wiem... Ale będziesz miał blisko do szkoły...
- Do szkoły?!
- A tak, do szkoły, zbliża się pierwszy września, zapisałem cię znów do szkoły w
magistracie...
Piguś zamilkł. Zupełnie zapomniał o tym, że powinien chodzić do szkoły. Więc
ucieszyła go ta wiadomość.
74
- Będziesz musiał nadrobić dwa utracone lata, rozmawiałem z nauczycielami,
pomogą ci, dasz sobie radę, jesteś dzielnym, bardzo dzielnym chłopcem... Ręką już
prawie dobrze władasz, jest silniejsza, będziesz mógł pisać i rysować, jeszcze trzeba
moczyć, masować, ale jest już dobrze...
Wyobraźnia chłopca zaczęła działać. Widział klasę pełną uczniów, tablice i
katedrę z nauczycielem; ławki szkolne pomalowane na czarno, a na nich książki i
zeszyty oraz przez okna wdzierające się uśmiechnięte słońce...
- Nie mam książek, ani zeszytów... - powiedział cicho kładąc głowę na ramieniu
ojca. Był już pogodzony z tym, że musi opuścić to miejsce.
Naprzeciwko widział pustą budę Cygana.
Po latach
Tylko dwa lata chodził Piguś do szkoły, coraz rzadziej odwiedzając zielone stawy.
Wybuchła okrutna druga wojna światowa. Po niej minęło kilkanaście trudnych lat.
Wydorośleli chłopcy z zielonych stawów. Ziutek został znanym inżynierem
budującym zakłady chemiczne w Dworach koło Oświęcimia; Jędrek wysokiej rangi
oficerem marynarki handlowej i pływał po morzach do dalekich krajów, Czesiu zaś
księdzem i wyjechał w olsztyńskie objąć parafię; o Franusiu-Beczce wszelki słuch
zaginął - cała rodzina wyjechała na wschód w ucieczce przed najeźdźcą hitlerowskim
i los ich pozostał nieznany.
Obok, gdzie dawniej cumowano tratwę, kwitły teraz tylko cztery dojrzałe, białożółte
grzybienie... Piątego nie było...
Wituś, zwany Pigusiem, odzyskał w pełni władzę w prawej ręce i cieszył się
dobrym zdrowiem; nie został jednak lotnikiem i nie chwytał – jak zawsze żartował jaskółki za ogon. Wszedł na swoje Drzewo Przeznaczenia, o którym mówiła babka
Zofia. Został inżynierem górnikiem i pracował w kopalni, w tej samej co kiedyś jego
ojciec. Często wracał do Wadowic i Podstawia, nad zielone stawy, i wędrował
groblami; czasem siadał na jednej z nich i godzinami wpatrywał się w miejsce, gdzie
cumował ich statek „Santa Maria”. Wówczas widział młode, rozgorączkowane,
roześmiane twarze przyjaciół i pijącego wodę Cygana. Zamykał oczy i w tym
szeleście traw, plusku wody, bzyczeniu owadów, ulatującym zapachu ziół słyszał
umykający czas. Teraz wiedział, że uciekanie czasu słyszą tylko ludzie starzy.
Wracał, bo ciągle był cząstką tego stawu.
Długo, bez ruchu, wsłuchiwał się w melodię wiatru, szelest tataraku i trzcin, w
klekot bocianów i krzyki kaczek.
Chłonął chłodny zapach stawu.
Jak dawniej.
„Dlaczego nie ma piątego grzybienia?” – myślał, i ogarniały go złe myśli.
Raz, siedząc w sierpniowy wieczór na grobli, patrząc na migotliwe gwiazdy
odbijające się w wodzie, wziął długopis i napisał na kartce wyrwanej z notesu:
Kiedyś (o, jaki młody byłem!),
gwiazdka z nieba wpadła do stawu.
Chlupnęło, kręgi zatoczyło
w wadowickim, zielonym stawie.
Szukałem jej w głębokiej toni,
w szuwarach pachnących, wśród karpi,
gładząc złocone nenufary.
75
Dzisiaj usiadłem na mej grobli
i zamiast gwiazdki, zobaczyłem
- w zielonej, głębokiej tej toni
- że długa broda mi porosła
i mam zmarniałe, siwe włosy...
Dawno rozleciała się tratwa, pękła jednego dnia w czasie burzy i gradobicia, po
latach przechyliła się zmurszała chata Leszczyńskiej, znikła buda Cygana, ślad
nawet po niej nie pozostał, zawaliły się stodoła i przyległe szopy, pochyliły lub zgniły
kostropate wierzby wyparte nowymi, młodymi - ale zielone stawy pozostały, zarosły
oczeretami, sitowiem, tatarakiem, że ledwo można znaleźć wolne oczko wody; ale
one były i mieniły się zielonymi wodami, rozbrzmiewały krzykiem ptaków i pluskiem
ryb.
Te stawy były wieczne, jak ich, dawnych obrońców tratwy, wspomnienia i przyjaźń,
która trwała i będzie trwać dopóki ich oczy będą mogły widzieć te wody i myśli nie
ogarnie mrok.
76

Podobne dokumenty