Lucky ones

Transkrypt

Lucky ones
Let's get out of this town, baby we're on fire
Everyone around here seems to be going down, down
If you stick with me, I can take you higher, and higher
It feels like all of our friends are lost
Nobody's found, found, found
I got so scared, I thought no one could save me
You came along scooped me up like a baby
Every now and then, the stars align
Boy and girl meet by the great design
Could it be that you and me are the lucky ones?
Everybody told me love was blind
Then I saw your face and you blew my mind
Finally, you and me are the lucky ones this time
Bugging into my car, got a bad desire
You know that we'll never leave if we don't get out now, now, now
You're a careless con and you're a crazy liar
But baby, nobody can compare to the way you get down, down, down
I tried so hard to act nice like a lady
You taught me that it was good to be crazy
Lana del Ray: Lucky ones
Śnieg wirował przed przednią szybą impali w niespiesznym rytmie. Przynajmniej tak to
wyglądało w perspektywie pobielonej, wyjeżdżonej koleinami drogi. Z bliska płatki biły w
szkło ciężkimi pociskami, a wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem mokrej bieli. Dean
mrużył oczy, usiłując nie dać po sobie znać, że jest zmęczony jazdą i rażą go światła
samochodów, co jakiś czas nadjeżdżających z naprzeciwka. Dobrze chociaż, że czerwonobiała ciężarówka, prosto jak z cholernej reklamy Coca-Coli, która przez pół godziny tłukła się
przed nimi jak wyrzut sumienia, zjechała na Columbus i nie musiał już gimnastykować się z
wyprzedzaniem. Stanowa 65 była wąska jak ucho igielne, lecz o wiele bardziej śliska. Pługi
śnieżne pewnie zasypało. I’m dreaming of a white christmas. Akurat. Do Bożego Narodzenia
zostało jeszcze z trzy tygodnie, a śniegu starczyłoby na obdzielenie połowy bieguna i baśni o
Królowej Śniegu. Z dwojga złego, lepsza Królowa Śniegu niż zła czarownica Północy, ale po
ostatnich doświadczeniach z krainą Oz wolał nie zakładać, że baśnie Andersena są tylko
baśniami – a nuż stary dobry Andersen także opisywał przygody znajomych. Zerknął na
przysypiającego na siedzeniu pasażera Sama i pomyślał o okruchu diabelskiego lustra, ale w
sercu i oku jego brata tkwił anioł, nie diabeł i to on sam go tam sprowadził. Dobrze, że
Ezekiel nie był wyrywny z przejmowaniem dowodzenia i pojawiał się tylko wtedy, gdy go
wzywano. Chyba, że czuł się zagrożony. Dean jeszcze mocniej zmrużył oczy, nie tylko pod
wpływem reflektorów nadjeżdżającego samochodu, ale zastanawiając się, czy Zeke nie
przesadza z tą ostrożnością. Żądaniami. Czy z kolei on nie przesadza z uleganiem, przez co
Cass wylądował na bruku, ledwo co po zmartwychwstaniu.
- Bells will be ringing the glad, glad news – zaczął Jon Bon Jovi, budząc Sama, który spojrzał
przed siebie oczyma zaspanymi jak niedźwiedź wyrwany ze snu zimowego i wymamrotał do
siebie „Oh, what a Christmas to have the blues”, co Dean skwitował krzywym uśmiechem.
Rzeczywiście, Bon Jovi sprawdzało się. Okazyjnie. W dodatku tym razem mieliby gdzie
wrócić na święta, o ile Bunkier Ludzi Pisma można nazwać domem.
- Dzień dobry, śpiąca królewno – uśmiechnął się kącikiem ust, chociaż zaczynał niepokoić się
ciągłą sennością Sama. Jeszcze niedawno rozpierała go równie niepokojąca energia, teraz
przysypiał jak narkoleptyk. Może Zeke leczył go przez sen. Podobno sen to zdrowie. W takim
razie Dean ze swoimi czteroma godzinami na dobę był chory jak diabli.
- Raczej dobranoc – burknął zaspany Sam, z trudem skupiając wzrok na śnieżnym
kalejdoskopie na drodze. – Ale pada…
- Nie mów – prychnął Dean, gdy samochód wpadł w lekki, w miarę kontrolowany poślizg. –
Może dlatego, że mamy zimę i nie jesteśmy na Florydzie.
- Właśnie, dlaczego my nigdy nie mamy spraw na Florydzie – zamarudził Sam i ziewnął
rozdzierająco. – Pojechalibyśmy do Disneylandu…
- Znając nasze szczęście, spotkalibyśmy zmutowanego aligatora i chupacabrę. Poza tym nie
uważasz, że mamy na głowie większe zmartwienia niż tęsknota za słońcem Florydy? Na
przykład Abaddon pospołu ze spadniętymi aniołami?
- Faktycznie, spadły nam prosto na głowę – zgodził się sennie Sam, wpatrując się w drogę
przed przednią szybę impali, jakby wypatrywał anielskich postaci w tumanach śniegu. –
Ale… W takim razie po co jedziemy do Bedford, zamiast ślęczeć nad książkami?
- Bo od tego ślęczenia oczy mi wysiadają – warknął Dean, zmęczony i z oczyma na
zapałkach. – Mam dosyć wymarłego języka Atakapa. Poza tym mamy od tego Kevin. I Garth
potrzebuje wsparcia. I… i głodny jestem.
Na poboczu zamajaczyła tablica zachęcająca do zjazdu do Pappas Bar & Grill z
namalowanymi soczystymi żeberkami, częściowo przysłoniętymi płachtą śniegu. Dean
przyhamował, czując, jak zaczyna mu burczeć w brzuchu. Solidny kawał mięsa i piwo to
najlepszy sposób na wszystkie problemy, a jeśli sałatkożerny Sam ma na ten temat inne
zdanie – mówi się trudno. Niewiele się zastanawiając, zjechał w boczną drogę, a Sam jedynie
westchnął z rezygnacją, bardziej śpiący niż głodny.
Oblepione śniegiem okna Pappas Bar & Grill zdobiły wściekle kolorowe bożonarodzeniowe
lampki, rzucające barwne refleksy na podjazd zastawiony kilkoma pickapami i
półciężarówką, już pokrywającymi się śnieżnymi czapami. Telefon Deana zadzwonił w
najmniej odpowiednim momencie, kiedy próbował zaparkować przed samym wejściem do
baru. Kolejny, prawie kontrolowany poślizg zakończył się na centymetry od zderzaka
furgonetki, a starszy z Winchesterów z miną nie wróżącą nic dobrego wyszarpnął telefon z
kieszeni kurtki.
- Tak? – warknął, nie patrząc na wyświetlacz. – Kto mówi?
W jednej chwili zmienił mu się wyraz twarzy. Znieruchomiał z telefonem przyciśniętym do
ucha. Spływające po szybach płaty śniegu upodobniały wnętrze impali do akwarium. Kładły
się cieniem na twarzach obu braci, mieszając z barwnymi błyskami świątecznych ozdóbek
baru. Jakby w akwarium zawieszono dyskotekową kulę.
- Ashley? – spytał z niedowierzaniem Dean. Między brwiami pojawiła mu się pionowa
kreska. – Ash?
- Ash? – powtórzył jak echo Sam, także marszcząc brwi.
- Dobrze – odpowiedział niemal natychmiast Dean, przyciszając głos. – Tak, jesteśmy
niedaleko. Tak, możemy. Tak, do zobaczenia.
- Ashley? – powtórzył Sam, całym sobą domagając się wyjaśnienia. W obliczu faktu, że Dean
wydawał się jednocześnie zaskoczony i wstrząśnięty, zapomniał, że przed chwilą przysypiał.
Z kolei Dean najchętniej nie powiedziałby nic, ale ostatnio i tak za dużo kłamał, a telefon od
Ashley po tylu latach wydawał się zupełnie nieprawdopodobny. Zawahał się.
- To była jedna z moich pierwszych samodzielnych spraw – zaczął ze wzruszeniem ramion. –
1990 rok. Florence w Tennessee. W ciągu miesiąca w miasteczku zaginęło pięć młodych
dziewczyn. Same niebieskookie blondynki, pozostawione bez kropli krwi w ciele…
- Wampiry? – przerwał Sam domyślnie.
- Nie, chociaż też tak myślałem. Zatrzymałem się w motelu „Knights Inn” na obrzeżach
Florence, który prowadziły starsza kobieta i jej wnuczka. Miała na imię Ashley.
- Ta starsza kobieta? – uśmiechnął się kącikiem ust Sam.
- Nie – mruknął Dean. – Wnuczka, mądralo. Nieźle zakręcona dziewczyna, inna niż… po
prostu inna. Królewna Śnieżka, ale nie taka, jaką kiedyś spotkaliśmy. W każdym razie miała
kruczoczarne włosy, błękitne oczy, piegi i dołki w policzkach, kiedy się śmiała i … no co?
Sam śmiał się otwarcie.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio opowiadałeś o kimś tak podekscytowany.
- Nie jestem…
- Jasne... – zgodził się uprzejmie brat, obdarzony podobnymi dołkami w policzkach. - I co
dalej?
- Draugr – to, co powiedział Dean brzmiało jak zlepek spółgłosek. – Taki umarlak, co tęskni
do świata żywych, ale przy okazji wysysa wszystko, co żywe. Pech chciał, że akurat ten
tęsknił za swoją dziewczyną, w sam raz niebieskooką blondynką i nie zauważył, że zabił ją
jako pierwszą…
- Tak, wiem, draugr – przytaknął zniecierpliwiony Sam. – Żywy trup z Islandii, czarna skóra,
nadęty gazami, podobno potrafi zmieniać kształty i nienawidzi żywych, bo im zazdrości, że
żyją. Ale mnie chodziło o tą twoją Ashley.
Dean odkaszlnął.
- Szkoda, że ciebie tam nie było. Przynajmniej wiedziałbym, że trzeba mu ściąć głowę
mieczem, a tak męczyłem się nożem. A Ashley… Ashley była na tyle bystra i ciekawska, że
przejrzała moją grę i postanowiła pomóc. Za cholerę nie chciałem się zgodzić, ale oczywiście
postawiła na swoim, a wierz mi, potrafiła postawić na swoim i postanowiła, że będzie
przynętą.
- Z tymi kruczoczarnymi włosami? – wtrącił Sam.
- Założyła perukę – prychnął Dean. – I była świetną przynętą. Nawet zbyt dobrą, bo ledwo
uszła z życiem. Dobrze, że jej babka tego nie widziała, bo miałbym z nią gorszą przeprawę
niż z tym cuchnącym szkaradzieństwem. Znaczy, nie obeszło się bez siniaków i babcinych
krzyków, ale było warto…
- Na pewno – podsumował Sam, wpatrując się w brata z niedowierzaniem.
- Hm, nie masz pojęcia jaka jej babka potrafiła być… przekonywująca – Dean zawiesił głos,
wspominając. - Ale Ashley wzięła całą winę na siebie. Tak wszystko przedstawiła, że wręcz
wyszedłem na bohatera. Dobrze, że nie w lokalnej gazecie. Zostałem kilka dni we Florence…
- Dean, nie wierzę – powiedział Sam, coraz szerzej otwierając oczy. – Zakochałeś się? Ty? W
królewnie Śnieżce?
- Och, potrafiła być całkiem niezłą Złą Macochą – uśmiechnął się krzywo starszy z
Winchesterów. – Najważniejsze, że wiedziała, czym się zajmuję, więc nie musiałem trzymać
języka za zębami.
- Nie mów, że się dalej spotykaliście? – spytał niepewnie Sam. – Byłem wtedy w Stanford,
prawda?
- Tak i tak – przytaknął Dean niemal nieuważnie, pochłonięty wspomnieniami. – Byłeś w
Stanford, a ja spotykałem się z Ashley. Czasami. Jeździliśmy do siebie. Bywało, że pomagała
mi przy sprawie. Ba, nawet jej babka, twarda Rosie Drummond w końcu mnie zaakceptowała.
No i robiła najlepsze burrito na świecie, nic dziwnego, że do dzisiaj je uwielbiam. Byliśmy z
sobą ponad rok.
- Aż się boję spytać, co się stało po roku? – spytał Sam, obronnym gestem podnosząc ręce w
górę. – Miłość twego życia przestała robić burrito?
Dean rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Poszła na studia projektanckie do Pratt Institute w Nowym Jorku. Chciała studiować
malarstwo – przerwał i dodał oschle. - Nie wierzę w związki na odległość.
- Cały czas byliście na odległość – zauważył brat zdroworozsądkowo.
- Nie taką.
- Jasne, mogła przecież wyjechać do Paryża – powiedział z przekąsem Sam. - Chłopie,
zerwałeś, bo poszła na studia, do tego malarskie, a ty nie potrafiłeś...
- Nie kończ, Sammy, dobrze ci radzę – powstrzymał go Dean. – Widocznie to nie było nic
poważnego.
- Słyszysz samego siebie, bracie? – spytał Sam. – Ponad rok? Nic poważnego? Twoje związki
trwają zazwyczaj jedną noc, nie licząc Cassie. I Lisy.
- Sammy – ostrzegł Dean, woląc nie przypominać sobie Cassie ani Lisy. Ani Ashley. Chociaż
wspomnienia o tej ostatniej kłębiły się mu w głowie jak oszalałe, niemal jak tumany śniegu za
oknem samochodu. – Odpuść sobie. I tak ją poznasz. Jedziemy do Tennessee, bo Ashley
powiedziała, że ma problemy nie z tego świata. Czyli ani chybi z tamtego. Anioły będą
musiały poczekać…
- A żeberka z grilla? – Sam ruchem głowy wskazał rozświetlone kolorowymi lampkami okna
Pappas Bar & Grill.
- Musimy coś zjeść – zgodził się Dean z krzywym uśmiechem, choć korciło go, by wcisnąć
gaz w impali i z powrotem wślizgnąć się na stanową 65. – To długa droga…
- Tak, bo jesteśmy niedaleko, prawda? – uśmiechnął się Sam, przewracając oczyma. – Osiem
godzin drogi to niedaleko?
- Dam ci poprowadzić.
…
Droga spod Bedford w Iowa do w Clarksville w Tennessee zajęła im równo 9 i pół godziny
jazdy, podczas której wyjechali ze strefy śnieżnej, a wjechali w pluchę typową dla wczesnej
wiosny – kilka stopni na plusie, błoto i chłodne powietrze o miedzianym posmaku wiszące
nad polami z uschniętymi łodygami kukurydzy. Nie znaczyło to, że na mijanych po drodze
przedmieściach St. Louis, jak i pomniejszych miasteczkach brakowało bożonarodzeniowych
ozdób, lampek i Mikołajów wspinających się do okien, bądź rozpartych w plastikowych
saniach na trawnikach. Nie brakowało. Świąteczne szaleństwo ogarnęło już cały kraj, nawet
prowincję i zadupia takie jak to, do którego zmierzali.
Clarksville? Ciekawe, czy mieszkał w nim Superman, zastanowił się przelotnie Sam, szukając
w radio czegoś innego niż wszechobecne w Tennessee country. A nie, Clark Kent mieszkał w
Smallville, a Clarksville mogli co najwyżej wznieść na jego cześć. Młodszy z Winchesterów
parsknął sam do siebie i niespokojnie spojrzał na śpiącego na siedzeniu pasażera Deana,
zostawiając nastawioną stację z muzyką grunge’ową, w tym swoim ulubionym Pearl Jam.
Czego uszy nie słyszą, temu sercu nie żal, a Dean wyglądał jakby zapadł w sen zimowy. Sam
był ciekawy, czy śniła mu się Ashley. Ashley, o której do tej pory nie zająknął się ani
słówkiem. Ciekawe, ile jeszcze tych wielkich miłości brat miał rozsianych po całych Stanach?
Do Clarksville wjechali o świcie wraz z różowiejącym niebem. Dean obudził się chwilę
wcześniej, w milczeniu wyglądając przez okno i nie komentując undergroundowej muzyki w
radiu. Miasteczko mogło poszczycić się ratuszem, kilkoma kościołami, kinem „Roxy”,
marketem posadowionym w wymyślnym budynku z licznymi wieżyczkami i wieloma
domami w stylu południowym, mimo że byli na północnym skraju Tenneesse. Dom Ashley (a
przynajmniej ten adres - Walkaway Ct. 403 podał Samowi Dean) był podobnie południowy w
klimacie, przestronny, z trzema spadzistymi daszkami i jednym dużym dachem, zbudowany z
kremowej cegły z brzoskwiniowymi wykończeniami, z dwoma werandami aż proszącymi się
o huśtawki do bujania w letnie dni, o białych drzwiach wejściowych – niemal identyczny jak
domy w sąsiedztwie, od stuleci budowane pod ten sam wzór i koloryt.
- Dean? – mruknął Sam, zatrzymując się na podjeździe i widząc, że bratu niespieszno do
wysiadania, a palce same wystukują nerwowy rytm na udzie. – Zdenerwowany?
- Czym? – bąknął Dean, wpatrując się w świąteczny wieniec na drzwiach jakby ten był
ósmym cudem świata. Faktycznie, rajskie jabłuszka były czerwieńsze niż u sąsiadów, poza
tym w innych wieńcach raczej nie było ziół chroniących przed upiorami - macierzanki, głogu
i dzikiej róży.– Ashley wspomniała, że chodzi o ducha. Nic wielkiego.
- Stara miłość nie rdzewieje? – podsunął Sam z lekkim uśmiechem, z trudem prostując się po
długiej jeździe i czując, jak w kark wbijają mu się setki ostrych igiełek. - Chodźże, muszę
rozprostować nogi.
- Ty musisz? – marudził Dean, wspinając się za bratem na werandę domu przy Walkaway
Court 403. – A kto pozwolił mi spać w pozycji precla? Podwójnie skręconego?
- Na pewno nie ja – powiedziała zadziornie Ashley Drummond, która właśnie zdążyła
otworzyć drzwi wejściowe i stała w nich pełna wyczekiwania, odrobinę zmieszana, ale
próbująca tego nie okazać. – Nie jestem odpowiedzialna za skręcanie cię w precel od dobrych
dwunastu lat, Dean.
Dean poczerwieniał, wpatrując się w nią jak zauroczony. Ashley była wyraźnie starsza,
nabrała kobiecych kształtów podkreślanych obcisłymi dżinsami i koszulką ze Strusiem
Pędziwiatrem, ale oczy wciąż miała niebieskie jak bezchmurne niebo, a włosy ciemne jak
bezgwiezdna noc. Nie licząc pasemek. Nieposłuszne serce zabiło mu trochę za szybko.
- Witaj, Ash - powiedział w końcu, delikatnie szturchnięty przez Sama, stojącego za nim
niczym spory wykrzyknik. – Czyżbyś na nas czekała?
- Wypatrywałam przez okno, mając nadzieję, że wciąż jeździsz tym starym gratem –
potwierdziła Ashley, cofając się o krok, by zaprosić ich do ciepłego wnętrza. – Witaj, Dean.
Witaj, Sam, bo ty z pewnością jesteś Sam, czyż nie?
- Czyż tak – odpowiedział Sam z szerokim uśmiechem. Ashley momentalnie przypadła mu do
gustu. Być może dlatego, że naprawdę wyglądała jak królewna Śnieżka, a może z uwagi na
jej styl bycia – bezpośredni i zamaszysty. – Witaj, Ashley. Ładny dom.
- Jasne – zaśmiała się kobieta. – Biorąc pod uwagę, że mieszkam w nim zaledwie od
miesiąca, przyjmuję ten komplement w imieniu babci.
Dom był rzeczywiście niebrzydki. Piętrowy, w stylu południowym, z werandą na parterze i
pierwszym piętrze, balustradkami, wysokimi oknami, szerokimi korytarzami i holem oraz
mnóstwem pastelowych kolorów sprawiających, że w środku wyglądał jak bombonierka z
cukierkami. Dziewczęco wyglądająca gospodyni, ubrana w bezpretensjonalne dżinsy i
podkoszulek wyglądała w nim cokolwiek nie na miejscu – zgodnie z duchem tego miejsca
powinna nosić falbaniastą spódnicę i bluzkę z koronkami, jeśli już nie krynolinę.
- Właśnie o ten dom chodzi – powiedziała Ashley, gdy tylko bracia zrzucili kurtki i poszli za
nią do przestronnej, jasnej kuchni z listewkowymi szafkami i solidnym stołem zastawionym
sześcioma krzesłami, jakby czekającym na o wiele większą rodzinę. Pstryknęła ekspresem do
kawy. – Siadajcie, zrobię wam kawy i pogadamy… Czarna, bez cukru?
- Z mlekiem, jeśli masz – bąknął Sam, na co Dean tylko uniósł oczy ku górze.
- Czarna bez cukru – potwierdził, z ulgą rozsiadając się przy stole, zastawionym laptopem,
książkami, papierami i talerzem z niedojedzoną kanapką. Normalnie, prawie jak w domu, to
jest w bunkrze Ludzi Pisma. Brakowało jeszcze Kevina, który ślęczałby nad anielskim
tabletem, obgryzając końcówkę długopisu.
- Jechaliście całą noc? – Ashley zerknęła na podkrążone oczy obu braci i pokiwała głową
sama do siebie. – Jechaliście. To zrobię jeszcze grzanki Louisa, dobrze?
- Grzanki Louisa? – szepnął Sam do Deana, domagając się wyjaśnień, jakby brat powinien
wiedzieć, co to takiego.
- Jajka na grzance, takie z dziurką – odszepnął Dean scenicznym szeptem, a Ash tylko się
roześmiała.
- Nie polecam, jeśli masz problemy z cholesterolem, ale poza tym, smaczne jak diabli –
rzuciła. Wyciągnęła z lodówki jajka i masło, z szafki starodawną, nie teflonową patelnię i
zaczęła kroić chleb na spore kromki i wycinać w nich okrągłe dziury kubkiem, ani na chwilę
nie przestając mówić.
- Babka… pamiętasz babkę Rosie, prawda Dean? No więc babcia zostawiła mi ten dom w
spadku. Wynajmowała go, kiedy mieszkałyśmy we Florence i już chyba wiem, dlaczego.
Okazuje się, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat doszło w nim do trzech morderstw. Uduszeń,
ściślej mówiąc.
- I ty w nim mieszkasz? – spytał Sam niepewnie, a Dean zakrztusił się gorącą kawą z
ekspresu. Tak, pamiętał babkę Rosie aż za dobrze. Chociaż nie wiedział, że miała inny dom
niż motel we Florence. W którym teoretycznie powinna mieszkać wraz z wnuczką.
- Gdzieś muszę – burknęła Ashley, jakby odpowiadając na jego nie zadane pytanie i
rozgrzewając masło na patelni. - Odkąd motel spłonął…
- Spłonął? – spytał bezwiednie Dean, już już mając apokaliptyczne wizje nie z tego świata. –
„Knights Inn” we Florence się spalił? Kiedy? A twoja babcia?
- Motel spłonął trzy miesiące temu, już po śmierci babki, świeć Panie nad jej duszą. Na
szczęście tego nie widziała – westchnęła Ashley, przygryzając wargi i energicznie
przerzucając podpieczone grzanki na drugą stronę, tak, by nie rozlać na pół ściętych żółtek. –
Zwykły pech, nie działanie sił nadprzyrodzonych. Cholerna, stara instalacja elektryczna. Tyle
razy namawiałam babkę na wymianę, ale Drummondowie bywają… oszczędni. Dobrze
przynajmniej, że nikomu nic się nie stało. Odebrałam pieniądze z ubezpieczenia i
przyjechałam tutaj. Ha, jak tylko dowiedziałam się o tych morderstwach, wiedziałam, że nie
będę się nudzić.
- Z własnej woli zamieszkałaś w domu z Amityville? – upewnił się Sam, mniej poruszony
stratą motelu i babki Rosie, jako że nigdy ich nie poznał. Ostrożnie popił caffe latte, choć jego
kawa nie była tak gorąca jak brata.
- Mówiłem ci, że jest niesamowita – mruknął Dean znad swojego kubka, mierząc Ashley
zamyślonym spojrzeniem. Możnaby powiedzieć, że większość jego uwagi przykuwał
niezwykle kształtny tył, ale chodziło o coś więcej – patrzył na kobietę, a widział dziewczynę,
z którą rozstał się dwanaście lat wcześniej – równie piękną, zdecydowaną i zamaszystą.
- Zamieszkałam, bo nie bardzo miałam się gdzie podziać – uściśliła Ashley, podchodząc do
stołu z patelnią pełną grzanek z jajkami. – Dean, sięgnij po talerze… Spodziewałam się ducha
i go dostałam, chociaż nie sądziłam, że do mnie przemówi. A przemówił, chyba ze trzy razy.
Młody mężczyzna - sina szyja, przekrwione oczy, nazywa mnie Isobel i powtarza, że będę
następna, co brzmi mało pociągająco.
- Kobieto, co ty tu jeszcze robisz? – spytał z przyganą Sam, wpatrując się w grzanki, jakby
miały zamiar go ugryźć nadmiarem tłuszczu i cholesterolu. Za to pachniały smakowicie.
- Nawet nie pytaj – ostrzegł go Dean, nie czekając na innych, by zabrać się za jedzenie. – Ash
zawsze miała swoje zdanie.
- Rozwiązuję zagadkę – prychnęła Ashley, nie komentując słów Deana. – Jak wcześniej.
Niejedną już rozwiązałam…
- Polowałaś? – domyślił się Dean z pełnymi ustami.
- Chyba nie sądziłeś, że po naszych wcześniejszych wspólnych eskapadach usiedzę spokojnie
– wytknęła, wyzywająco podnosząc podbródek. Trzeba przyznać, że podbródek, obdarzony
uroczym dołeczkiem, miała wprost stworzony do unoszenia. Zmrużyła oczy jak kot. Z uwagi
na oczy – syjamski.
- Nie sądziłem, że malując akty na uczelni będziesz miała do czynienia z duchami,
wilkołakami i strzygami, ale mogę się mylić – odparował nieco złośliwie Dean, na chwilę
przestając zajadać ociekającą żółtkiem przypieczoną kromkę chleba. – O ile pamiętam, nie
chciałaś się więcej w to bawić.
- Nie zostałam w Nowym Jorku zbyt długo – odparła Ashley mniej wyzywająco, a nawet z
pewnym wahaniem. – I rzeczywiście, przez jakiś czas nie chciałam się w nic bawić.
Cisza, która zaległa przy stole okrytym ceratą w czerwoną kratę nie wydawała się zbyt
komfortowa. Ekspres do kawy zabuczał przeciągle, stygnąca w zlewie patelnia zasyczała, gdy
spadła na nią kropla wody, a Sam odkaszlnął nad okruszkami swojej grzanki.
- Wracając do ducha – sprawdziłaś w ratuszu, czy w twoim domu mieszkała jakaś Isobel? –
spytał, zerkając na rozłożone dokumenty, chwilowo niknące pod talerzami, jak i laptopa,
otwartego na stronie Urzędu Miejskiego w Clarksville.
- To jedyne, co udało mi się sprawdzić – potaknęła Ashley, unikając wzroku obu
Winchesterów, ze szczególnym uwzględnieniem starszego. – Niestety, nie. W dokumentach
nic nie znalazłam.
- Zajrzymy do archiwum miejskiego – wtrącił Sam. – Nie wszystko bywa na necie.
- To chodźmy od razu – zaproponował Dean, zapijając grzankę smoliście czarną kawą. – A
może jak zjemy…
- Chodźmy – zgodziła się Ashley, na wpół podnosząc od stołu.
- Jakie my? – zaoponował starszy z Winchesterów. – Ty zostajesz, Śnieżynko.
- Żartujesz? To mój dom, moje miasteczko i moje poszukiwania – kobieta zmierzyła go
zmrużonymi, niebieskimi jak niezapominajki oczyma. – Oczywiście, że jadę.
- Powiedziałem, że zostajesz.
- A ja powiedziałam, że jadę - powtórzyła z uporem, pochylona nad stołem w pozycji z
bloków startowych. - Skończyły się czasy, kiedy mówiłeś mi, co mam robić.
- Bo akurat kiedykolwiek mnie słuchałaś – prychnął ironicznie Dean. – Zawsze byłaś uparta
jak mulica.
- I dzięki temu jeszcze żyjesz – odcięła się, a starszy z Winchesterów został ze słowem
zamarłym na ustach.
Sam czuł się jak na meczu ping-ponga, przerzucając spojrzenie z Deana starającego się nie
patrzyć w stronę Ashley na Ashley, z powrotem zasiadającą przy stole i udającą, że nie patrzy
na Deana. Podniósł się, pospiesznie przełykając ostatni kęs grzanki.
- Najlepiej jedźmy od razu – zaproponował, kierując się do pomalowanych na brzoskwiniowo
drzwi z kubkiem stygnącej kawy w ręce. – Pójdę… pójdę odpalić silnik, bo w tym starym
rzęchu różnie bywa.
- Tylko nie starym rzęchu – zaprotestował automatycznie Dean, ale gdy tylko za bratem
zamknęły się drzwi, spojrzał wprost na Ashley, nadal unikającą jego wzroku i nerwowo
bawiącą się widelcem. Struś Pędziwiatr na jej koszulce tańczył coś w rodzaju „Jeziora
Łabędziego”, prężąc się na pełnej kobiecej piersi.
- Pozwolisz, że jednak pojadę tylko z Samem? – spytał o wiele spokojniej. – Trójka to już
tłok, zwłaszcza, gdy chce się udawać dziennikarzy.
- Jedźcie – powiedziała zmęczonym głosem, wciąż bawiąc się widelcem. Trudno jej było
przywyknąć do myśli, że po dwunastu latach Dean znowu siedzi obok niej. I znowu się kłócą.
- Jak mnie znalazłaś, Ash? – spytał, naprawdę ciekaw. Raczej nie udostępniał swojego
numeru telefonu na lewo i prawo. Ach, ten rys uporu kryjący się w wyrazie jej ust, zazwyczaj
pełnych, a teraz zaciśniętych w wąską kreskę. Zmarszczka między brwiami i kilka nowych,
promieniście rozchodzących się od kącików oczu. Miał podobne. Cóż, oboje się postarzeli.
- Och, nie było łatwo – przyznała, odkładając widelec na talerz takim ruchem jakby chciała go
wbić w porcelit. – Zadbałeś o to, żebym tego nie zrobiła. Przynajmniej naście lat temu. Teraz
pomógł mi łut szczęścia.
- To nie tak, Ash – szepnął Dean, nie bardzo wiedząc, jak jej wytłumaczyć, dlaczego odszedł.
Dlaczego się rozstali. Ani jej pragnienie studiowania w Pratt Institute w Nowym Jorku ani
niegdysiejsza ciężka i ważąca o wszystkim rozmowa z Rosie Drummond nie wyjaśniłyby
wszystkiego. Może lepiej, że Ashley o niej nie wiedziała…
- A jak? – kobieta podniosła na niego oczy prawie tak niebieskie jak Castiela, w których
jednak malowało się o wiele więcej żalu. - Daj spokój, oboje wiemy, po co przyjechałeś i że
jak najszybciej chcesz stąd uciec... Nie będę cię zatrzymywała. Powinnam była to zrobić
dwanaście lat temu, teraz już za późno. Nieważne.
- Nie chcę nigdzie uciekać – odparował Dean, mając mieszane uczucia co do tego, czy kiedyś
to ona powinna była go zatrzymać, czy też on nie powinien był pozwolić jej odejść i dodając
uczciwie. – Przynajmniej dopóki nie rozwiążemy sprawy twojego ducha.
- Mojego ducha – powtórzyła z krzywym uśmiechem. – Właśnie, bez niego bym cię nie
ściągnęła, prawda? Ale spokojnie, on naprawdę istnieje. Mam nadzieję, że uda się wam go
namierzyć, bo mi jakoś nie poszło… I brat na ciebie czeka.
Podniosła się gwałtownie i nie mniej gwałtownie zaczęła zbierać talerze ze stołu, nie
zważając na to, czy są już puste, czy jeszcze nie do końca. Ciemne włosy przesłoniły jej pół
twarzy, prawdopodobnie kryjąc łzy. Napięta linia ramion mówiła wyraźnie „idź sobie”, więc
Deanowi nie pozostało nic innego jak pójść za Samem do impali. Może archiwum miejskie w
Clarksville nie kryło w sobie wszystkich odpowiedzi, ale przynajmniej nie wzbudzało w nim
poczucia winy za grzechy młodości, których dopuścił się ponad dwanaście lat temu.
…
Sam prowadził, pilnie rozglądając się po szerokich, zmytych deszczem ze śniegiem ulicach,
by wypatrzeć siedzibę archiwum miejskiego. Poranny ruch nie był zbyt wielki, ale nadmiar
ozdób świątecznych, hojnie zadysponowanych przez władze Clarksville oraz właścicieli
prywatnych sklepów i barów utrudniał znalezienie właściwego adresu. Zerknął na siedzącego
niczym chmura gradowa brata i nerwowo poluźnił pod szyją zapięcie koszuli, wyłaniającej się
zza „dziennikarskiej” marynarki ze skórzanymi łatami na łokciach.
- Dean, to nie moja sprawa, ale jechaliśmy, znaczy, jechałem przez całą noc, żebyś teraz
kłócił się z Ashley? – spytał w końcu, skręcając w Crossland Ave i widząc przed sobą
budynek w kształcie tortu weselnego, gdzie według słów kobiety, mieściło się archiwum.
- Kto się kłóci? Ja? – burknął Dean, nie odrywając wzroku od wyświetlającej się na
smartfonie mapy miasteczka, jakby rzeczywiście nawigował, zamiast zachowywać posępne
milczenie. – Poza tym masz rację.
- W czym? – dopytywał się młodszy z Winchesterów, parkując przy samym krawężniku. - Że
nie powinieneś kłócić się z Ashley?
- Że to nie twoja sprawa – prychnął Dean, gwałtownie wyłączając komórkę i mrucząc do
siebie. – Słyszeliście ją? „Skończyły się czasy, kiedy mówiłeś mi, co mam robić.” Serio?
- Pewnie wie, o czym mówi – parsknął Sam, mając zbyt wyczulony słuch, co już nie raz
przysporzyło mu kłopotów. Albo ich zaoszczędziło. – Parę razy zdarzało ci się zachowywać
bardzo patriarchalnie, bracie.
- Zwłaszcza, gdy miałem dwadzieścia kilka lat – rzucił sarkastycznie Dean, wracając myślami
do tamtych, wydawałoby się, nie tak odległych czasów.
… koniec części pierwszej …
W powietrzu pachniało schnącą trawą, ziołami i łąkowymi kwiatami. Przynajmniej na tyłach
motelu „Knights Inn”, na skraju skoszonego trawnika opadającego w stronę pól kukurydzy i
wąskiego pasma lasu. Nie dochodziła tutaj ciężka woń spalin ani cierpka rozrytego żwiru z
podjazdu. Jakby byli o wiele dalej niż kilka metrów od recepcji. Dean podrzucał w ręku
kluczyki impali, nie mogąc zdecydować się na wciśnięcie ich do kieszeni przyciasnych
dżinsów. Wiatr bawił się rozpuszczonymi włosami przytulonej do niego Ashley. Były
nieprawdopodobnie ciemne, nawet w letnim słońcu rozprażonego Tennessee. Ciekawe, czy
kiedyś pojawią się w nich srebrne nitki? Jego własne włosy, niedawno przystrzyżone na jeża,
sterczały zawadiacko.
- Jedziesz? – spytała półgłosem, bawiąc się zawieszonym na jego szyi wisiorkiem, z drugą
dłonią zaczepioną o pasek spodni.
- Jadę – odparł lakonicznie, uśmiechając się kącikiem ust. Dotyk jej palców i ciepłego
oddechu łaskoczącego skórę na szyi nie był mu niemiły. – Już tęsknisz?
- Nieustannie.
Kpiący uśmiech, ale smutek w chabrowych oczach.
- Przecież zawsze wracam – uspokoił ją, całując w czubek głowy. – Jak bumerang.
- Czyli gdzie cię teraz niesie? – westchnęła, mocniej zaciskając palce na rogatej masce i na
pasku od przyciasnych spodni. - Do Australii?
- Do Karoliny Północnej, a ściślej mówiąc na dawną plantację Stagville niedaleko Durham –
odpowiedział rzeczowo Dean, jakby recytował mapę Stanów Zjednoczonych. Swoją drogą,
znał już niejedno miasteczko, drogę i bar. - I chyba nie chodzi o duchy niewolników, którym
akurat bym się nie dziwił.
Na chwilę przygarnął ją mocniej do zielonego t-shirtu, aż poczuła bicie jego serca.
- Zabrałbym cię ze sobą, ale to daleko i boję się twojej babki.
- A kto się nie boi?- mruknęła Ashley, na wpół z rozbawieniem. Rosie Drummond była twardą
zawodniczką, choć na swój sposób kochała swoją jedyną wnuczkę.
- I wolę jak zostajesz we Florence, cała i zdrowa – dodał uczciwie, wdychając zapach jej
rozgrzanych słońcem włosów. Lubiła kosmetyki o zapachu bergamotki i tak właśnie teraz
pachniała – słońcem i bergamotką.
- I stęskniona – burknęła.
- I stęskniona – zgodził się, odrywając od niej tylko po to, by pocałować pospiesznie i z pasją.
– Jadę, Śnieżynko.
Odstąpili od siebie o krok. Chłopak zakręcił kluczykami od impali, a dziewczyna niechętnie
wypuściła z palców mosiężny, rozgrzany ciepłem jej dłoni wisiorek. Chciała zatrzymać Deana
choćby na chwilę dłużej.
- Pozdrów tatę – powiedziała z szelmowskim uśmiechem.
Dean skrzywił się, jakby to on, a nie królewna Śnieżka, ugryzł zatrute jabłko.
- Wiesz, że się mijamy…- powiedział wymijająco, uciekając wzrokiem w bok. Skoszona trawa
miała mu niewiele do powiedzenia, poza tym, że żółkła na końcach od upału. Cykały w niej
świerszcze.
- Wiem, że nie ma o mnie pojęcia – tym razem Ashley uśmiechnęła się raczej smutno. – I
chyba rozumiem dlaczego. Stanęłabym na drodze świętej misji, prawda?
- Ash…
- To może chociaż Sama w Stanford? – droczyła się z nim. – To też rodzina. Ja przedstawiłam
cię babci, pamiętasz?
- Dobrze wiesz, że specjalnie jej to nie ucieszyło - burknął Dean. – A Sam… Sam jest zajęty
wkuwaniem Homera czy prawa rzymskiego na pamięć. Nie będę mu wchodził w paradę.
Nareszcie jest w swoim żywiole, mały geniusz.
- Nie taki mały, z tego co mówiłeś – Ashley zaśmiała się i wspinając się na palce, wyszeptała
mu do ucha. – Może wybrałam nie tego brata, co powinnam?
- Czy ty chcesz mnie wyprowadzić z równowagi? – odszepnął z lekką groźbą. Chciał już
jechać, droga wzywała, a jednocześnie nie mógł się oderwać od swojej królewny Śnieżki,
która czasami miała tendencje do wcielania się w Złą Macochę.
- Skądże – uśmiechnęła się niewinnie. – Chcę tylko, żebyś szybko wrócił. A co do Sama…
Wciąż pamiętam, jak mówiłeś, że tęskni za zwykłym życiem. Zrozumiałby, że kogoś sobie
znalazłeś. Pewnie też ma dziewczynę na uniwersytecie. Może kiedyś moglibyśmy wybrać się
gdzieś razem? Niekoniecznie na polowanie.
- Miałbym się tobą dzielić? – Dean ponownie przytulił ją zaborczo, na sekundę zapominając o
sprawie w Durham, drodze do Karoliny Północnej i duchach niewolników. – Spędzamy ze
sobą tak niewiele czasu. Poza tym nie widziałem go od roku, jeszcze trochę może poczekać…
- Rok nie rok, nie raz ratowaliście sobie tyłki i pewnie gdyby tylko wiedział, że coś ci grozi,
pospieszyłby na ratunek niczym rycerz na białym koniu – przypomniała Ashley, znająca
młodszego z Winchesterów jedynie z opowieści Deana, ale potrafiąca czytać między
wierszami.
- Recytując przy tym „Pieśń o Rolandzie” – prychnął Dean gdzieś ponad jej głową. - Całą.
- Aleś ty cięty – wymruczała w zagłębienie męskiego obojczyka, drażniąc oddechem.
- Aleś ty marudna.
Kolejny pocałunek nabrał mocy i po chwili zostawił oboje bez tchu.
- Idę – oświadczył Dean, oblizując lekko opuchnięte wargi. - Mój biały, tfu, czarny rumak się
niecierpliwi i rwie do boju.
- Dobrze, mój ukochany – westchnęła Ashley, z niechęcią wypuszczając go z objęć po raz
drugi. – Jedź ratować damy w opałach. Albo rycerzy. W końcu mamy równouprawnienie.
- Jak ci się będzie nudziło, zawsze możesz mnie narysować w zbroi i z mieczem w dłoni,
wspinającego się na wieżę - zawołał przez ramię, machając ręką na pożegnanie i znikając za
rogiem wytynkowanego na żółto budynku motelu „Knights Inn”.
Ashley uśmiechnęła się do siebie kącikiem ust. Jeśli miał na myśli ostatni szkic, jaki
narysowała, powinien wiedzieć, że nie miał na nim zbroi. Ani ubrania. Z drugiej strony nie
wiedział, że za każdym razem, gdy się z nim żegnała, miała potworne, świdrujące w żołądku
uczucie, że już go więcej nie zobaczy. A więc Stagville niedaleko Durham w Karolinie
Północnej, tak?
…
- Jesteśmy na miejscu – oznajmił Sam, który zaparkował przed przysadzistym budynkiem z
kremowej cegły, ozdobionym taką ilością zdobień i filarów, że śmiało mógłby uchodzić za
tort weselny, a nie siedzibę archiwum miejskiego. Kręciło się przed nim niewielu ludzi i
parkowało ledwo kilka samochodów, zapewne w większości pracowników ratusza. Wejścia
strzegły dwie bujne choinki, obwieszone złotymi bombkami i sznurami lampek, które
zapewne zrobiłyby większe wrażenie po ciemku, a nie w pełnym, chociaż bladawym słońcu
przedpołudnia. Szereg tabliczek przy drzwiach informował, że w budynku oprócz archiwum
mieściła się także biblioteka miejska, sala kinowa, amatorski teatrzyk lalkowy i świetlica.
Prawdziwy dom kultury. Clarksville nie było zbyt dużym miastem.
- Dean? – powtórzył Sam, któremu zaczynało brakować cierpliwości.
- Co? – obudził się z zamyślenia Dean.
- Jesteśmy na miejscu – powtórzył, przyglądając się bratu z ukosa. – Archiwum. Nieznany
duch dusiciel. Dom babki Rosie Drummond. Pamiętasz?
- A wyglądam jakbym cierpiał na Alzheimera? – obruszył się Dean bez większego
przekonania, posłusznie wychodząc z samochodu i podążając za Samem do archiwum.
Zdawał sobie sprawę z faktu, że na moment się zawiesił. Prawie jak po powrocie z Czyśćca –
wówczas też miał takie chwile bujania w obłokach.
- Wyglądasz jak tragicznie zakochany bohater romantyczny – orzekł z westchnieniem Sam,
którego myśli dziwnym trafem również pobiegły do czasów, gdy Dean był w Czyśćcu i z
niego powrócił. Z tym, że młodszy Winchesterów raczej nie myślał o Deanie, lecz o Amelii.
Ciekawe, czy też tak wtedy wyglądał? Jak zakochany dureń?
- Chociaż Byron nie pochwaliłby twojego t-shirta i kardiganu – dodał z lekkim uśmiechem,
kryjącym tęsknotę nie wiadomo za czym. Za miłością?
- Bardzo przepraszam, że nie zabrałem koszuli z wywiniętym kołnierzem – odciął się Dean,
nie komentując słów o romantycznej miłości. – Oddałem do teatru. Poza tym jako
dziennikarzowi w swetrze mi do twarzy. Wszystkim w swetrach do twarzy… Jasna cholera,
nie wszystkim.
Ostatnie zdanie dotyczyło archiwisty, który ukazał się oczom braci po otwarciu drzwi ze
stosowną tabliczką, drugich na lewo po wejściu do budynku. Zasiadający za pokaźnym,
staroświeckim biurkiem mężczyzna po czterdziestce ubrany był w gruby, świąteczny sweter
ozdobiony wyjątkowo paskudnymi reniferami, gwiazdkami i elfami.
- Chad Kroeger i Ryan Peake z „The Leaf Chronicle” – przedstawił ich Sam, przejmując
pałeczkę, gdy Dean wciąż podziwiał sweter archiwisty. Nie mógł oderwać wzroku nawet po
to, by przypatrzyć się okularom lenonkom i starannie przystrzyżonej bródce, w której utkwiły
okruchy ciasteczek, wyjadanych z metalowego pudełka.
- Jak ci z Nickelback? – upewnił się archiwista, nerwowym gestem poprawiając okulary,
strzepując z brody okruszki i automatycznie podsuwając im pudełko z ciastkami. –
Pierniczka? Babcia robiła…
- Przypadkowa zbieżność nazwisk – wycedził Dean, w końcu odrywając spojrzenie od
wyszytych na grubym splocie swetra reniferów i rzucając kose spojrzenie bratu. A mówił, że
bezpieczniejsze były grupy z lat 70-tych. Nickelback, też coś. Równie dobrze mogli podawać
się za Linkin Park. – „The Leaf Chronicle” rozpoczyna nowy dział – „Na tropach tajemnic
miast i miasteczek Teneessee”. My szukamy czegoś z dawnych czasów Clarksville, może z
początku lat pięćdziesiątych?
- Rozumiemy, że oprócz zapisów archiwalnych, przechowuje pan również mikrofisze ze
starymi numerami lokalnych czasopism? – wsparł go Sam. – Nie prezentowanymi on-line?
Mamy nadzieję, że przedstawicielom prasy może je pan udostępnić?
Od niechcenia machnął legitymacją dziennikarską, podczas gdy Dean skusił się na pierniczka.
Był lukrowany, słodki i bardzo korzenny. Babcia archiwisty znała się na pierniczkach. Nieco
mniej na swetrach.
- Może zmieńmy kategorię aliasów – burknął Dean do Sama, gdy tylko zagłębili się w
plątaninę regałów z kartotekami i teczkami personalnymi. – Na filmowe albo serialowe.
Regały archiwum były szare jak większość segregatorów i zalegającego je kurzu, przesuwane
i uwieńczone kołowrotami jak z łodzi podwodnej. Lata 50-te zajmowały zaledwie dwa regały
– wtedy miasteczko liczyło sobie 40 tysięcy mieszkańców. Wciśnięty pod okno stoliczek z
trudem mieścił Deana, więc siłą rzeczy Sam zostawił bratu akta personalne i przeszedł
kawałek dalej, znikając w salce z aparatem do przeglądania mikrofisz na biurku i szufladami z
ciasno upakowanymi archiwalnymi numerami „The Leaf Chronicle” i „Nashville Magazine”
na ścianach.
- Sherlock Holmes i John Watson? A może Rick Grimes i Daryl Dixon? – zakpił z oddali. –
Nikt by się nie połapał…
- Oliver Queen i… – zawiesił głos Dean, z namysłem przypatrując się regałom i planując, od
czego by tu zacząć.
- Felicity Smoak – podpowiedział Sam od strony pokoju z mikrofiszami. – Z tym, że ja biorę
Olivera. Tobie zostaje… Felicity.
- Felicity bardziej pasowałaby do Charlie – mruknął Dean, nie zwracając większej uwagi na
fakt, że brat chce mu przypisać kobiecą postać. W końcu niegdyś to Sam miał być Scully. – Ja
wezmę Olivera Queena, ty możesz zostać Johnem Diggle.
- Jest czarnoskóry – zawołał Sam, trzaskając szufladami z mikrofiszami, które teoretycznie
powinny poruszać się bezszmerowo na prowadnicach.
- Nie bądź rasistą.
- Zwłaszcza na Południu – wytknął sarkastycznie młodszy z Winchesterów. – Czego my
właściwie szukamy?
- Tego co zwykle – prychnął Dean, dobierając się do wyjątkowo zakurzonej teczki, z której
zsunął się zasuszony pająk. – Samych miłych rzeczy. Morderstw, samobójstw, zaginięć,
gwałtów i Ku-Klux-Klanu. Tuż przed 1957 rokiem, bo wtedy miało miejsce pierwsze
morderstwo przy Walkaway Court, a chyba coś je musiało sprowokować.
- To coś mogło mieć miejsce o wiele wcześniej, tylko czekało na odpowiednią ofiarę –
westchnął Sam, decydując się na rok 1955 i „The Leaf Chronicle”.
- Mogło – zgodził się lakonicznie Dean zza regału.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, przerywana jedynie szelestem papieru, metalicznym
pojękiwaniem przesuwanych regałów i trzeszczeniem starszawego, drewnianego krzesła, na
którym usadowił się Sam, przeglądający kolejne miesiące życia codziennego na prowincji.
- Ashley powiedziała, że jej upór ocalił ci życie – powiedział znienacka, nie odrywając
wzroku od przewijającej się na ekranie relacji z obchodów wielkanocnych w Kościele
Zielonoświątkowców.
- Bo ocalił – odpowiedział niemal natychmiast Dean, jakby tylko czekał na pytanie Sama.
Dzieliło ich kilka metrów, ale słyszeli się doskonale. – Nie posłuchała mnie i nie została w
motelu, tylko pojechała za mną aż do Stagville w Karolinie Północnej, przy okazji okłamując
babkę. Uparta jak muł.
- Stagville to dawna plantacja niewolnicza, prawda? – upewnił się Sam, co nieco
obznajomiony z historią Południa.
- Mhm. Naiwnie myślałem, że mam do czynienia z duchem niewolnika, zabijającym
potomków plantatora, czemu bym się specjalnie nie dziwił, ale nie, to było coś znacznie
poważniejszego – Dean ze zniecierpliwieniem odłożył kolejną teczkę i sięgnął po następną. Pamiętasz boginię Prawdy, Veritas?
- Z trudem – przyznał Sam niechętnie. – O ile pamiętam, nie miałem wówczas duszy.
- A, tak. Przepraszam, bracie – Dean westchnął ciężko, porzucając nieotwartą teczkę i stając z
ręką wspartą na półce w pozycji filozofa, jakby usiłował zebrać rozbiegane myśli. – To było
coś podobnego. Jedno z bóstw Yoruba, które przywędrowało do nas wraz z niewolnikami z
Afryki Zachodniej. Oxossi.
- Na zdrowie – powiedział odruchowo Sam.
- To imię, Sammy – prychnął Dean ironicznie. - Patron wojowników, o ironio – łowców i
prawdy w imię sprawiedliwości. Miał czego dochodzić, nawiasem mówiąc. I dochodził,
zmuszając kolejnych potomków plantatora ze Stagville do wyjawienia największych
tajemnic, jakie jeszcze nikomu nie zdradzili, a później do samobójstw. Krwawych.
- Niewątpliwie, byłby bardzo przydatny w wywiadzie wojskowym – bąknął Sam.
- Taa… - zgodził się nieuważnie Dean. - Jak się domyślasz, kiedy stanąłem mu na drodze,
niespecjalnie przejął się faktem, że nasza rodzina jako żywo nigdy nie posiadała
niewolników. Ashley zdążyła w sam raz na moment, kiedy usiłowałem odstrzelić sobie łeb.
Po czym odesłała Oxossi do afrykańskiego nieba.
- Urokiem osobistym czy prawdą?
- Z łuku, bo nie wiedzieć czemu, dawało się go zabić tylko strzałą z trującej mancinelli, do
czego doszedłem, ale jakoś nie zdążyłem zastosować – Dean potrząsnął głową. Nie lubił
przypominać sobie porażek, nawet tych sprzed dwunastu lat. Zwłaszcza tych sprzed lat.
Chociaż to, co ostatnio zrobił, także mogło okazać się nieszczęściem. Niemożliwe, Ezekiel
wyleczy Sama i zgodnie z umową odejdzie w siną dal. - Tak, czy inaczej Chattanooga African
Museum nie było zachwycone utratą eksponatu.
- Czasami się zastanawiam, jakim cudem wciąż żyjemy – powiedział z niedalekiej oddali
Sam. – Nie licząc kilku zejść śmiertelnych po drodze. W twoim przypadku kilkudziesięciu.
Przy naszym szczęściu, powinniśmy ginąć co chwila.
- Czy mógłbyś wypluć te słowa? – spytał uprzejmie Dean, z powrotem zabierając się za szare
segregatory. Mogliby opisywać je wyraźniejszym pismem. I odkurzać.
- Czyli Ashley faktycznie uratowała ci życie – podsumował Sam. - O czym nie raczyłeś
wspomnieć przez kilkanaście lat.
- Bo nie ma o czym mówić – mruknął Dean, niezupełnie zgodnie z prawdą. – A ty ile razy
ratowałeś mi życie?
- Ja nie wyglądam jak królewna Śnieżka – zaśmiał się brat znad mikrofisz.
- Fakt – zgodził się Dean. – Ani tym bardziej jak krasnoludek.
- Za to szukam ducha szukającego tajemniczej Isobel – dołożył młodszy z Winchesterów,
zmieniając przeglądany rok czasopisma. Wyglądało na to, że w latach 50-tych przestępczość
chowała się po kątach, bo kroniki kryminalne były ubogie w skandale i dramaty. Albo ich nie
ujawniano.
- Po to tu jesteśmy, Sherlocku - zauważył Dean, do szpiku kości znudzony przeglądaniem
akt. – Czytasz „The Leaf Chronicle”? Naszą ukochaną gazetę, która otwiera nowy dział „Na
tropach tajemnic miast i miasteczek Teneessee”, panie Kroeger?
- Acha – potwierdził Sam, którego od schylania nad mikrofiszami powoli zaczynały boleć
plecy. - A ty?
- A ja się kurzę – odburknął Dean, przerzucając kolejne teczki ze sprzedażą i kupnem
nieruchomości w śródmieściu Clarksville we wczesnych latach pięćdziesiątych. Ceny były tak
korzystne, że sam chętnie przeniósłby się w czasie i zakupił dom w stylu południowym, co
najmniej z trzema sypialniami, balustradkami i obowiązkową werandą.
- Samobójstwo niedaleko Walkaway Court może być? – dobiegł go głos brata. - Thomas
Gordon. Lat 21. Powiesił się na strychu domu przy Southpoint Drive 112 w maju 1955 roku.
- W tym samym roku, a nawet chyba w tym samym miesiącu babka Ashley, Rosie
Drummond wyjechała z miasteczka – powiedział powoli Dean, błyskawicznie łącząc ze sobą
fakty. – Przypadek?
- Przypadki nie zdarzają się… - zaczął Sam.
- …przypadkowo – dokończył Dean z krzywym uśmieszkiem. – Zrób kopię artykułu, Sammy.
Pogadam jeszcze z panem od pierniczków i swetra w renifery.
Jak się okazało, przejęty archiwista, który w międzyczasie zdążył wyjeść połowę ciastek z
pudełka i popić herbatą o smaku grzanego wina, bardzo odpowiednią na czas
przedświąteczny, mieszkał w Clarksville od urodzenia i znał historię domu należącego do
rodziny Drummondów. Trzeba było spytać go o niego przed kilkugodzinnym przerzucaniem
akt i starych numerów czasopism,. Ułatwiliby sobie pracę. Nie wiedział niczego o
samobójstwie Thomasa Gordona, ale słyszał o śmierci kolejnych dziewczyn w 1957, 1971 i
2010 roku. Śmierć pierwszej z nich uznano za wypadek, drugiej za samobójstwo, a trzeciej za
morderstwo, lecz sprawcy nie ujęto. Jeśli nawet w okolicy grasował seryjny dusiciel, policja
na to nie wpadła, tym bardziej, że na szyjach ofiar nigdy nie znaleziono śladów zaciśniętych
palców, jakby udusiła je siła nieczysta. Gary Hamilton, archiwista od swetra w renifery i
babci piekącej doskonałe pierniczki, obiecał, że zadzwoni do panów „Kroegera” i „Peake’a”,
kiedy tylko coś jeszcze sobie przypomni. Widocznie wizja pojawienia się jego nazwiska na
łamach „The Leaf Chronicle” nie była mu niemiła.
…
To, że zatrzymali się u Ashley wydawało się rozsądnym i jak najbardziej logicznym
posunięciem. W końcu mieli ją chronić przed duchem z upodobaniem do duszenia. Co
prawda dom przy Walkaway Court wyglądał jak luksusowa bombonierka - miał ściany w
pastelowych, słodkich kolorach, palisandrowe podłogi, zasłony w róże, tiulowe firanki i
udające wiktoriańskie meble, więc Winchesterowie czuli się odrobinę jak słonie w składzie
porcelany. Wobec powyższego najczęściej przebywali w kuchni - swojskiej, rustykalnej, a
nawet odrobinę przypominającej kuchnię w domu Bobby’ego Singera. Oprócz niej domostwo
miało dwa salony, na dole i na piętrze, jadalnię, trzy łazienki i aż pięć sypialni. Na upartego
panna Drummond, przez wiele lat prowadząca z babką motel „Knights Inn” mogła
przekształcić dom przy Walkaway Ct. 403 w pensjonat. Pomijając ducha, który mógłby
wystraszyć potencjalnych gości, lecz z drugiej strony - mógłby także dostarczyć im miłego
dreszczyku emocji. Dopóki by kogoś nie udusił. I tak kwestia otworzenia pensjonatu typu
„bed & breakfast” musiała poczekać do chwili rozprawienia się z nieproszonym lokatorem.
Bracia podzielili się z gospodynią wieściami z archiwum, chociaż jak na razie Thomas
Gordon pozostawał jedynie w sferze domysłów – niewinny, dopóki nie udowodni mu się
winy. Zużyli sporo soli, by zabezpieczyć kuchnię i sypialnię Ashley. Zostali nakarmieni
domowym obiadem - stekami, żeberkami, puree ziemniaczanym z ciemnym sosem,
podsmażanym groszkiem i kolbami kukurydzy z masłem. Sam na próżno rozglądał się za
sałatką czy surówką – panna Drummond preferowała kuchnię teksańską - tłustą, smażoną i
niezdrową. Dean byłby zachwycony. Byłby, bo jak na razie krążyli z Ashley wokół siebie jak
nastroszone koty, nieufne i ostrożne. Niepewne, czy skoczyć sobie do gardeł czy zacząć
wylizywać sobie futerka. Nawet najlepszy i najbardziej krwisty stek nie dał rady tego
zmienić. Sama by to nawet bawiło, gdyby nie znajdował się między młotem a kowadłem. W
końcu, po pozbawionym zieleniny obiedzie zszedł im z drogi, jadąc z powrotem do budynku
archiwum, w którym mieściła się także biblioteka miejska.
Mimo tego Dean nie miał czasu na poważną rozmowę z Ashley. Pozostawiony w bunkrze
Ludzi Pisma Kevin dzwonił co kilka godzin, nerwowo zdając mu relację z faktu, że do
niczego nowego nie doszedł, choć natrafił na ciekawy ślad w tekście z 1822 roku o
odcyfrowaniu kamienia z Rosetty. Poza tym podobno Crowley żądał czegoś do czytania i
miał dosyć siedzenia w ciemnościach oraz skończyły się puszki z fasolką i pomidorami. Dean
poczuł się słusznie skarcony, że nie zadbał o zaopatrzenie. W międzyczasie odezwał się
Garth, chwaląc się, że poradził sobie z zagubioną duszą w Bedford, mimo że bracia nie
dojechali, a teraz wybiera się na zlot rangersów w Fort Bening w Georgii. Honorowym
gościem miał być Chuck Norris.
Słysząc rozmowę Deana z łowcą, w większości składającą się z pomruków i półsłówek, nie
licząc wykrzykniku „Chuck Norris?”, Ashley uniosła oczy ku niebu i poszła zająć się
praniem. Dobiegający z piwnicy stukot i odgłos startującego silnika samolotu ucichł, co było
oznaką, że urządzenie skończyło pracę. Pozostawiona przez ostatnich lokatorów domu pralka
była wysłużona i jeśli Ashley na poważnie myślała o otworzeniu pensjonatu, powinna ją jak
najszybciej wymienić. Inaczej rozleci się przy pierwszym praniu większej ilości pościeli i
ręczników.
Piwnica była schludna, jasna i wyłożona piaskowymi płytkami. W niczym nie przypominała
ponurych i zapuszczonych piwnic ze starych horrorów. Miała dwa wystające ponad
powierzchnię ziemi, chwilowo przesłonięte roletami okna i mnóstwo miejsca, nie
zagraconego niepotrzebnymi rzeczami. W jednym z kątów stały pralka i suszarka, kosze na
brudną bieliznę i szafka ze środkami czystości, a obok dwa regały zastawione pudłami ze
starymi zabawkami, ozdobami świątecznymi, zdjęciami i rachunkami z ponad 50 lat, nie
wiadomo po co skrzętnie przechowywanymi przez poprzednich właścicieli. Pod przeciwległą
ścianą urządzono warsztat – narzędzia ogrodnicze i domowego użytku, łącznie z wiertarką, i
palnikiem acetylenowym. Kilkanaście puszek i słoików z zaprawami, kartoniki z produktami
sypkimi oraz zapas wody mineralnej w butelkach pod oknem dopełniały obrazu. Światło nie
mrugało, kontakty zazwyczaj się nie psuły, a z sufitu, zamiast pojedynczej żarówki w
metalowej siatce, zwieszał się rząd halogenów.
Ashley zastanawiała się nawet, czy nie urządzić w piwnicy pracowni. Jej ciągoty do
malarstwa nie minęły, mimo że nigdy nie ukończyła żadnej szkoły, w tym wymarzonego Pratt
Institute w Nowym Jorku. Zapełniała rysunkami kolejne szkicowniki i bruliony, nie rozstając
się z ołówkami i kredkami Prismacolor, ale przydałoby się miejsce, gdzie mogłaby rozstawić
prawdziwy warsztat malarski - z akwarelami, akrylami i pastelami oraz porządnym, dużym
stołem, który nie bałby się zachlapania farbą i sztalugami, nad którymi nie musiałaby zginać
się w pół. Z drugiej strony, mając tyle pokoi na piętrze, ze znacznie lepszym światłem,
grzechem byłoby urządzać pracownię w przestronnej i czystej, ale zawsze suterenie.
Westchnęła, zabierając się za wyciąganie odwirowanych rzeczy i przekładanie ich do
suszarki. O czym ona rozmyśla, mając na karku ducha? Niezupełnie miała na myśli ducha z
zaświatów, lecz ducha z przeszłości, który w tym momencie siedział przy stole w kuchni i
debatował przez telefon o zjeździe rangersów. Wciąż tak samo, a nawet bardziej przystojny,
zielonooki, z zawadiacko ułożonymi włosami i pełnymi ustami, które potrafiły wyrazić
niejedno. Jak zwykle ubrany wielowarstwowo - w dżinsy, t-shirt i koszulę, tym razem
kraciastą. Równie pociągający, zadziorny, władczy i ciut bardziej niebezpieczny co niegdyś,
chociaż może smutniejszy i mniej skory do śmiechu. Starszy. Ze zmarszczkami w kącikach
oczu i zaczepami szczęk wyrobionymi od częstego zaciskania. Nadal był w nim ten chłopak,
którego poznała dwanaście lat temu, ale pokryty patyną i spękaniami jak w obrazkach
postarzanych metodą decoupagu. Zapewne przeżył w życiu więcej niż ona, chociaż i jej los
nie szczędził bólu i kłód rzucanych pod nogi. A przecież nie tak miało być…
…
Kraciasty koc miał wystrzępione brzegi, talerzyki były papierowe, sztućce plastikowe, a kosz
miał obluzowany pałąk, ale Dean był zachwycony. Rozłożyli się z Ashley z piknikiem pod
samym lasem, na łące za motelem „Knights Inn”. Wysoka trawa przetykana makami,
chabrami i macierzanką zasłaniała ich przed oczyma postronnych, przede wszystkim babki
Rosie Drummond. Chociaż właścicielka motelu pewnie zauważyła, że z kuchni zniknął placek
z jagodami, żeberka, chleb kukurydziany, sałatka ziemniaczana i pikle. Do tej pory zostały z
nich okruchy i puste, wymazane majonezem i dżemem pojemniki.
Dean leżał rozciągnięty leniwie na kocu, ze źdźbłem trawy w ustach, gładząc Ashley po nagim
ramieniu. Dziewczyna siedziała ze skrzyżowanymi nogami, opierając się o jego bok,
rozluźniona i zaspokojona. Jej letnia, kwiecista sukienka na ramiączkach podwinęła się
wysoko na udach, we włosach zaplątały się zeschnięte trawy, a na ustach błądził uśmiech
pełen zadowolenia.
- I co z tymi twoimi studiami, Ash? - spytał Dean, rysując na jej skórze skomplikowane wzory.
Ashley była opalona, rozgrzana, promienna. Nawet jej niebieskie oczy przypominały
bezchmurne niebo w letni, taki jak ten, dzień. – Jesienią wyruszasz na podbój Nowego Jorku?
- Nie – odparła ze sztuczną nonszalancją, wzruszając ramionami. – Za daleko.
- Hej, przecież cię przyjęli – przyjrzał jej się uważniej, nieruchomiejąc z dłonią na jej
nadgarstku. – Przez ostatnie trzy miesiące szkicowałaś jak oszalała, żeby zrobić na nich
odpowiednie wrażenie. Marzyłaś o tym.
- Tak? – Ashley uśmiechnęła się kpiąco. – A nie o tobie?
- Mnie masz – parsknął Dean, wypluwając źdźbło. – Poniekąd.
- Poniekąd – zgodziła się leniwie. – Ale gdybym wyjechała do Nowego Jorku, miałabym cię
jakby mniej.
- Ash, nie rób tego – powiedział poważniej Dean, siadając i przygarniając dziewczynę do
siebie. Oparł głowę w zagłębieniu jej szyi i pocałował rozgrzaną skórę. Była słonawa. – I tak
czasami mam do ciebie strasznie daleko. Nowy Jork mnie nie przeraża. No, może trochę, nie
lubię kanałów i krokodyli.
- Nie chcę zostawić babci z całym motelem na głowie – przyznała Ashley, opierając się o
niego z westchnieniem. – Nie robi się młodsza…
- Twojej babci nic nie zmoże. – prychnął Dean. – Poradzi sobie. Jedź, Ash. Nie wymiękaj.
- Ja wymiękam? – spytała dziewczyna z groźbą w głosie. Odwróciwszy się zwinnie,
przycisnęła go do koca i zaczęła bezlitośnie łaskotać. – Ja?
Dean nie odpowiedział. Wierzgając jak źrebak, ze łzami w oczach zanosząc się od śmiechu i
próbując odpowiedzieć łaskotaniem na łaskotanie, po prostu nie mógł.
…
Ashley zamrugała, czując pod powiekami niechciane łzy i niecierpliwym gestem odsunęła na
bok kosz z brudnymi rzeczami, aż uderzył o najbliższy regał. Oklejone papierem w serduszka
pudełko zachybotało i spadło na podłogę, rozsiewając wokół siebie stare zdjęcie i papiery.
Należały do rodziny Drummondów, a nie do któregoś z lokatorów wynajmujących dom przy
Walkaway Court, bo wśród rozsypanych fotografii Ashley dojrzała zdjęcie własnej babki,
młodszej o dobre 60 lat. Znała je, jako że babcia Rosie przechowywała album rodzinny w
szufladzie nocnego stolika w motelu we Florence. Zaciekawiona kobieta podniosła zdjęcie, a
później następne i następne. Wszyscy zawsze powtarzali, że jest podobna do babki jak dwie
krople wody i niewiele się mylili. Miały te same czarne włosy, niebieskie oczy i pełne usta.
Jedynie podbródek Ashley wykazywał tendencje do większej zadrzierzystości – był węższy i
bardziej trójkątny, a nos trudno było nazwać prostym – był raczej zadarty.
Na kolejnym ze zdjęć Rosie Drummond miała na sobie czerwoną sukienkę w białe kropki z
typową dla lat 50-tych podkreśloną talią i dopasowaną do sukienki przepaskę na włosach. Tuż
za nią stał chłopak w szarych spodniach i popielatej koszuli z podwiniętymi rękawami, z
rozluźnionym, ciemnoszarym krawatem pod rozpiętymi górnym guzikiem koszuli. Miał
ciemne, zaczesane na bok włosy i uśmiechał się do kogoś zza kadru, ale uśmiech nie
obejmował jego piwnych oczu. Ashley nagle zaschło w gardle, bo zrozumiała, że patrzy na
ducha z Walkaway Court 403. Bez przekrwionych białek i sinej pręgi na szyi. Babka odeszła
w godnym wieku osiemdziesięciu trzech lat, on pozostał młody na wieki.
Nagły chłód sprawił, że czujnie podniosła głowę. Tak jak przypuszczała, nie był to przeciąg,
ani odemknięte okno, wpuszczające do piwnicy zimne, grudniowe powietrze. Mimowolnie
cofnęła się o krok. Jakby patrzyła na braci bliźniaków w negatywie – jednego uwiecznionego
na wciąż trzymanym w ręku zdjęciu, a drugiego stojącego pod ścianą jak blady cień albinos.
Ten na fotografii chociaż próbował się uśmiechnąć, ten stojący na wyciągnięcie ręki nie
uśmiechał się wcale. Miał ściągniętą twarz, pustkę w srebrnych, już nie piwnych oczach i
brzydko wykrzywione usta. W nabrzmiałą szyję wrzynał mu się ciemniejszy pasek materiału.
Ciemnoszary krawat ze zdjęcia z Rosie Drummond.
- Dlaczego mnie zostawiłaś, Isobel? – spytał, nie poruszając wargami.
Ashley cofnęła się o jeszcze jeden, maleńki krok, opierając plecami o chłodny metal pralki i
pomyślała obrazoburczo, że biedak nie ma prawa do niej przemawiać, bo wygląda na to, że
ma zmasakrowaną tchawicę i struny głosowe. Mrugnęła, jakby to miało sprawić, że zniknie,
tak jak poprzednim razem. Nie zniknął. A kiedy doskoczył do niej i zacisnął palce na szyi,
okazało się, że jej struny głosowe działają jak należy. Wrzasnęła tak głośno, że obudziłaby
umarłego. Usiłowała odepchnąć i kopnąć ducha jednocześnie. Biorąc pod uwagę, że oprócz
duszących ją palców, wydawał się stworzony z dymu, jej wysiłki były z góry skazane na
niepowodzenie.
Jednak nie można było tego powiedzieć o wysiłkach Deana, który zmaterializował się w
piwnicy z szybkością światła. Nawet, gdyby nie miał wyczulonego słuchu, dobiegający z dołu
krzyk Ashley usłyszałby bez trudu. Jej głos, jak nikogo innego, poruszał w nim dziwne
struny. Nawet głos spanikowany i w fazie wrzasku. Zadziałał instynktownie. Nie zwolniło go
nawet to, że po drodze do piwnicy pochwycił żelazny pogrzebacz spod kominka w salonie.
Zbiegł pod kilku piwnicznych stopniach jak burza i uderzył ducha ciosem godnym golfisty,
perfekcyjnie omijając przypartą do pralki Ashley. Poprawił raz jeszcze, tym razem od góry do
dołu, jakby rozcinał kartkę papieru. Młody chłopak z wisielczą bruzdą na szyi zniknął w
drobinkach srebrnego kurzu. Nie pojawił się więcej, choć Dean z pogrzebaczem w garści
przeczekał minutę, bacznie rozglądając się po tonącym w jasnym świetle pomieszczeniu.
Puszki, słoiki z zaprawami i woda mineralna, pralka z suszarką i kosz z bielizną, narzędzia a
nawet rozsypane na podłodze zdjęcia i przewrócone pudełko w serduszka jako rzeczy
nieożywione nie odwzajemniły mu się spojrzeniem.
- Ash? – spytał, rzucając za siebie jedno zaniepokojone zerknięcie, uspokojony tym, że
kobieta wciąż stoi i nie osuwa się na ziemię.
- Żyję – wychrypiała, nadal ściskając w dłoni zdjęcie, a drugą ręką masując się po obolałej
szyi, na której jednak nie było śladu duszenia. Perfekcyjna zbrodnia bez pozostawiania śladu
palców. – Znalazłam go na zdjęciu z babką. W pudle ze starymi fotografiami. Tego ducha.
- Milutko – stwierdził Dean, chwytając ją za rękę i pociągając za sobą na piwniczne schody. –
Bierz zdjęcie i idziemy do kuchni, do kręgu z soli.
- Jakiego kręgu? – bąknęła Ashley, pokasłując. – Kwadratu raczej. Obsypaliście solą
wszystkie kuchenne kąty.
- Należy być kreatywnym – mruknął mężczyzna, nie wypuszczając jej ręki ze swojej i
prowadząc jak niegrzeczne dziecko, które oddaliło się bez wiedzy dorosłych. – Sól jest dobra
na wszystko.
- Na przykład na oblodzone drogi – zgodziła się z półuśmiechem, kryjącym przerażenie, jakie
ją przed chwilą ogarnęło. – Do płukania chorego gardła. Do robienia sorbetów. Do
czyszczenia kuchenki. Do zupy.
- Bardzo śmieszne – zamruczał, wyłączając światło i zamykając za nimi drzwi od piwnicy,
wszystko z pogrzebaczem w ręku.
– Pokaż szyję, mała – dodał, kiedy przekroczyli próg kuchni i w końcu wypuścił ją z uścisku,
odkładając żelazo na pokryty ceratą stół, wprost na papiery, dokumenty i talerz z ciasteczkami
imbirowymi.
Delikatniej, niż wskazywałby na to jego ton, odgarnął jej włosy i opuszkami palców zbadał
szyję od szczęki po zagłębienie obojczyka. Ashley poczuła przyjemne mrowienie.
Przymknęła oczy i bezwiednie rozchyliła usta. Stał tak blisko. Rękaw koszuli w kratę dotykał
jej nagiego przedramienia wyżej obleczonego w t-shirt ze Strusiem Pędziwiatrem, materiał
koszulki khaki ocierał się o jej pierś, pasek od dżinsów wbijał w jej biodro. Ciepłe, solidne,
materialne ciało. Niegdyś znane na pamięć.
Nagle zapragnęła dowiedzieć się, jak bardzo się zmieniło.
Przysunęła się bliżej, wspięła na palce i pocałowała go lekko, leciutko, z ciekawością.
Zetknięcie warg, niepewne zaproszenie i chwilę później pocałunek nabrał głębi, a stracił na
niewinności. Dean smakował czarną kawą. Pachniał skórą, żelazem i leśnym wiatrem, a może
po prostu cedrową wodą kolońską. Z zachwytem odkrył, że Ashley pozostała wierna
bergamotce. Toczyli bitwę na języki, ale była to bardzo przyjemna bitwa. Dean zamruczał.
Ashley mało się nie roześmiała, bo dziwnym było mieć przy sobie pomrukujący silnik. Kiedy
jednak jego ręka zabłądziła na biodro i niżej, a druga zaczęła wsuwać się pomiędzy ich
przytulone ciała, przestało być jej do śmiechu. Przypomniała sobie jego smak i zapach.
Poznała pokrytą bliznami skórę i prężące się pod nią mięśnie. Chęć i wola, przyzwolenie i
zachęta. Był taki sam, a jednak inny. Była taka sama, a jednak inna. Byli ze sobą. Jak
dawniej.
… koniec części drugiej …
- Dean? – głos Sama dobiegał tak wyraźnie, jakby stał na progu kuchni. Biorąc pod uwagę
pozycję, niekompletny ubiór i przyspieszony oddech, Dean był przeszczęśliwy, że jednak tak
nie było i słyszał brata przez telefon, który nieopatrznie odebrał. Dlaczego w ogóle go
odbierał? Cóż, nauczony smutnym doświadczeniem wiedział, że odbieranie telefonów od
Sama jest priorytetem nad priorytety, czegokolwiek by w danej chwili nie robił.
- Uhm – odpowiedział zduszonym głosem, usiłując jednocześnie zapiąć spodnie, nie zaplątać
się w rękaw koszuli i nie wypuścić komórki z ręki. Przy okazji machnięciem ręki starał się
uciszyć nieopanowany śmiech Ashley, która chichotała na podłodze, nawet nie starając się
ogarnąć. W koronkowym staniku i stringach z kokardką wyglądała tak uroczo, że najchętniej
z powrotem zacząłby się rozbierać, zamiast wysłuchiwać brata, który zapewne czegoś chciał.
Oby. Inaczej przeszkadzał mu bez powodu…
– Możecie przyjechać z Ashley na College Street 58? – spytał Sam pospiesznie. - To dom
babci archiwisty, Margaret Hamilton. Ma sporo do powiedzenia o naszym duchu…
- Teraz? – spytał Dean z pretensją. Ashley parsknęła z poziomu podłogi.
- Teraz – w głosie po drugiej stronie słuchawki pojawiła się dziwnie nagląca nuta. – Załapiesz
się na pierniczki. Na przekąski. Na wszystko. Jak na przyjęciu w Pine Seas Maritime
Museum.
- Acha – zrozumiał Dean z rozbawieniem. – Gertruda dwa?
- Mhm – Sam westchnął z głębi klatki piersiowej.
- Masz powodzenie u starszych pań, Sammy – zauważył Dean, dopinając zamek u dżinsów. –
Wróżę ci karierę żigolaka.
- Dean… – nie widziana, lecz bardzo prawdopodobna bitchface brata rozbawiła go jeszcze
bardziej. Widać Ezekiel się starał. Sam coraz bardziej przypominał samego siebie. I
rzeczywiście miał pecha do zauroczonych nim starszych pań. Wilkołaków. Demonic. Syren.
A nie, do syren to Dean miał pecha. W każdym razie do kobiet gwałtownych, nieobliczalnych
i skłonnych do przemocy. Prawie jak nieodżałowany Prometeusz. Chyba jedynie nieznana
Amelia była łagodna jak baranek i zupełnie zwyczajna, choć według słów brata podawała
spaghetti z parówkami. Ashley pewnie zrobiłaby żeberka i ciasto z orzechami pekanowymi,
przejechała ze sto kilometrów, żeby uratować mu tyłek przed kolejnym Oxossi, a na koniec
uwieczniła wszystko na rysunku. Przynajmniej ta, którą znał dwanaście lat temu. Dean
zawiesił się, wpatrzony w zbierającą się z podłogi Ash, odnotowując nie tylko jej swobodę i
piękno, ale i cień smutku w niebieskich oczach. Przypomniał sobie, że to on ją zostawił i że
pomimo Cassie, Lisy i kilkudziesięciu innych kobiet po drodze, nigdy o niej nie zapomniał.
- Dean? – spytał niecierpliwie Sam, wyrywając go z zapatrzenia.
- Już jedziemy, braciszku – obiecał, unosząc brwi, gdy Ashley energicznie przytaknęła,
wciągając przez głowę t-shirt ze Strusiem Pędziwiatrem. – Nadciąga kawaleria.
…
Po drodze rozpadało się na dobre, a wycieraczki wysłużonego taurusa Ashley z trudem
zbierały wodę z przedniej szyby. Przesłonięte grudniową ulewą ulice Clarksville wyglądały
jak miasteczko zamknięte w szklanej kuli, w której zamiast drobin sztucznego śniegu wirują
krople deszczu. Wystawione przed domami Mikołaje i sanie z reniferami, przyozdobione
kolorowymi lampkami drzewka i wieńce na drzwiach wejściowych nasiąkały wodą.
Dom przy College Street 58, jak wskazywała na to nazwa ulicy, mieścił się niedaleko
kampusu Austin Peay State University. Podobnie jak główne budynki uniwersytetu
zbudowany był z czerwonej cegły, miał na biało obramowane okna ze szprosami i
imponujące drzwi wejściowe z kołatką w kształcie głowy lwa. Na środku wisiał mokry
wieniec bożonarodzeniowy, na oko tak ciężki, że przygniótłby każdego nieproszonego gościa.
Nie mogąc się powstrzymać Dean załomotał kołatką i chwilę później drzwi otworzyła im
postawna starsza pani o tlenionych włosach, z oczyma pomalowanymi jak aktorka z czasów
niemego kina, w spodnium a la Marlena Dietrich i z cygaretką w ręku. Wizja piekącej kolejne
blachy pierniczków siwowłosej babci w kraciastym fartuszku odeszła do lamusa. Co prawda
Margaret Hamilton rzeczywiście była mistrzynią kuchni, co nie przeszkadzało jej gotować i
piec z cygaretką w zębach i szklaneczką bourbona w zasięgu ręki.
- Och, moja droga, wyglądasz zupełnie jak twoja babcia! – zakrzyknęła babka archiwisty na
widok Ashley, grzecznie odzianej w białą bluzkę i czarną ołówkową spódnicę oraz rozpięty
czerwony płaszczyk, który ociekał wodą. – Istna królewna Śnieżka.
- I siedmiu krasnoludków – bąknął Dean, wychylając się zza dziewczyny w aureoli mżawki.
Postawiony kołnierz kurtki mizernie chronił go przed deszczem, który spływał mu po szyi
zimnymi strużkami. Jedno z dwojga – albo zacznie nosić kurtki z kapturem albo kupi sobie
parasol.
- Tego bym nie powiedziała – starsza pani mrugnęła i poprowadziła oboje do zagraconego
salonu, gdzie na kanapie siedział Sam, nadal w wersji „dziennikarskiej”, czyli w marynarce ze
skórzanymi łatami na łokciach. Był wciśnięty w oparcie zdobne w materiałowe róże i
zastawiony stolikiem nakryty paterami z ciasteczkami, przekąskami, imbrykiem z herbatą i
batalią butelek z alkoholem. Trzymał w rękach kubek, jakby chciał się nim zasłonić.
- Pan Kroeger powiedział mi, że poszukujecie niewyjaśnionych spraw z przeszłości i
natrafiliście na samobójstwo biednego Tommy’ego – zaszczebiotała pani Hamilton,
pomarszczona jak rodzynka, ale z kuszącym makijażem wampa filmowego z lat 30-tych.
Teatralnie załamała ręce i przysiadła na kanapie obok Sama. Nieco zbyt blisko.
– Babcia na pewno ci o nim opowiadała, prawda, słonko? – zwróciła się bezpośrednio do
zdejmującej płaszcz Ashley. – Herbatki czy coś mocniejszego?
- Znała pani moją babcię? – spytała zdezorientowana Ash, przewieszając wilgotne okrycie
przez oparcie fotela. – I tak, herbaty poproszę.
- A ja coś mocniejszego – wszedł jej w słowo Dean, otrząsając się jak pies po wyjściu z wody
i zasiadając na drugim fotelu z wdziękiem pana na włościach. – I dlaczego babcia miałaby
opowiadać Ash o biednym Tommym?
Rozejrzał się po salonie, zauważając, że pani Hamilton nie należała do biednych, ani
specjalnie pedantycznych w sprzątaniu. Natłok mebli, bibelotów i dodatków sprawiał, że
pokój wydawał się o wiele mniejszy, niż był w istocie. Na ścianach wisiały pejzaże, martwe
natury i zdjęcia rodzinne, w tym obrazek przedstawiający młodszą wersję archiwisty w
swetrze w renifery, prawdopodobnie z rodzicami, a nad kominkiem - wystylizowany na lata
30-te portret Margaret Hamilton w sukni a la Scarlett O’Hara wraz z mężczyzną w wąsikach a
la Clark Gable. Oczywiście.
- Przecież tak się kochali – na potwierdzenie swoich słów gospodyni, sięgająca po imbryk, by
nalać Ashley herbaty do filiżanki w różyczki, z uczuciem położyła drugą dłoń na udzie Sama.
Mało nie wylał własnej herbaty i skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę. – Jak na filmach.
- Jak na filmach – mruknął Sam przez zaciśnięte zęby. Kiedyś już mieli do czynienia z
sytuacją „jak na filmach”, co skończyło się zastrzeleniem Bestii przez Piękną, z dodatkowym
bonusem Deana w stroju tyrolskim.
- Dopóki go nie rzuciła, oczywiście – dodała rzeczowo pani Hamilton, zaciągając się
cygaretką i pokasłując, a przy okazji mocniej wspierając o młodszego Winchestera.
- Chce pani powiedzieć, że zabił się z miłości do mojej babci? – spytała z powątpieniem
Ashley, nadal stojąc na środku salonu i rozglądając się po nim równie ciekawskim okiem co
Dean. – Ale gdzie w tym wszystkim Isobel?
- Nie rozumiem? – starsza pani zmarszczyła wymodelowane brwi i niby niechcący ponownie
pogładziła udo Sama, który odsunął się jak oparzony. – Przecież twoja babcia miała na imię
Isobel.
- Ależ skąd – sprzeciwiła się zdziwiona Ashley. – Chyba mnie pani z kimś pomyliła. Moja
babcia miała na imię Rosie. Rosie Drummond.
- Z takim wyglądem nie można cię pomylić z nikim innym, moja droga – powiedziała
pobłażliwie Margaret Hamilton. – A twoja babcia nazywała się Isobel. Isobel Rosie
Drummond. Chyba pamiętam imię mojej najlepszej przyjaciółki z czasów młodości.
- Pamięć czasami szwankuje – podsunął Sam z krzywym uśmiechem. – A przecież to musiało
być dosyć dawno…
Dean parsknął niemal niesłyszalnie, ale szybko ukrył to, nalewając sobie odrobinę bourbonu
do szklanki z grubym dnem i sięgając po ciasteczko z lukrem. Ciastka wyglądały smakowicie,
podobnie jak pierniczki, które jadł w archiwum miejskim. Podstarzały wamp czy nie,
Margaret Hamilton piekła znakomite słodkości.
- Nie bardzo – starsza pani wyprostowała się, dumnie unosząc podbródek i dłoń z cygaretką. –
Jestem wszak o wiele młodsza od Isobel.
Wreszcie skończyła nalewać herbatę z imbryka dla Ashley i wyciągnęła w jej stronę
porcelanową filiżankę.
- Twoja herbatka, kochana – przypomniała. - I powiedz, co słychać u twojej babci? Nie
wróciła z tobą do Clarksville?
- Nie żyje – odparła sucho Ashley, chcąc nie chcąc decydując się, by zasiąść na fotelu, przez
którego oparcie przed chwilą przerzuciła wilgotny płaszcz i wziąć do ręki kruchą filiżankę.
Isobel Rosie Drummond. Isobel. Dlaczego babka zaczęła używać drugiego imienia?
- Och, jak mi przykro – wykrzyknęła z emfazą Margaret Hamilton, ponownie opierając dłoń
na kolanie Sama. Widać emocje wywoływały w niej napływ czułości do bliźnich.
Młodszy z Winchesterów odsunął się odrobinę i rzucił przełykającemu bourbona Deanowi
rozpaczliwe spojrzenie, wyraźnie wołające o pomoc. Dean przełknął palący w gardle trunek i
postanowił, że tym razem nie okaże się bez serca.
- A zatem historia wygląda tak, że dziewczyna i chłopak, kochali się? – spytał, zagryzając
bourbon kolejnym ciasteczkiem z lukrem. Mrugnął do brata siedzącego na obitej materiałem
w różyczki kanapie jak nastroszony kocur. – Prawie jak my, nieprawdaż, mój drogi?
Sam zakrztusił się przełykaną herbatą, a gospodyni spłoszyła i zdjęła mu rękę z kolana.
Ashley westchnęła, bardziej przejęta odkryciem, że babka okłamywała ją przez całe życie,
aniżeli domniemaną miłością między braćmi. Incestem, jakby nie było. Tfu, co też ona,
przecież w oczach pani Hamilton byli dwoma dziennikarzami z „The Leaf Chronicle”,
najstarszego czasopisma w Teneessee.
- Ko… kochali się – potwierdziła Margaret z pewnym smutkiem, trudno powiedzieć, czy
dotyczącym odmiennej orientacji młodzieńców czy dawnych wspomnień. – Tom był
kapitanem drużyny futbolowej, a Isobel cheerleaderką. Najpiękniejsi i najpopularniejsi w
całej szkole, nie mogli się w sobie nie zakochać.
- Taa… - zgodził się Dean, unosząc oczy w górę. Jeśli za chwilę usłyszy, że zostali królem i
królową na balu maturalnym, będzie potrzebował więcej alkoholu. I Carrie do pomocy.
- Nie mogli – poparł go Sam zduszonym głosem. Wciąż walczył z resztkami herbaty w
tchawicy.
- Nie mogli? – spytała sceptycznie Ashley. Zawsze wydawało jej się idiotyzmem, że kapitan
drużyny futbolowej nie mógł zakochać się w brzyduli z kółka fotograficznego, a cheerlederka
w kujonie z okularami grubymi jak denka od słoika z musztardą. Co prawda, samej
wyglądając jak królewna Śnieżka, nie miała kłopotu z rozkochiwaniem w sobie
przystojniaków. Czasami na własną zgubę, dodała w myśli, zerkając spod przymrużonych
powiek na leniwie rozciągniętego na fotelu Deana.
- W każdym razie Tom kochał ją do szaleństwa, bo Issy… – Margaret Hamilton dla lepszego
efektu zawiesiła głos i przypomniała sobie o cygaretce. - Cóż, przede wszystkim chciała
wyrwać się z Clarksville. Chciała studiować na Pratt Institute w Nowym Jorku.
Tym razem to Dean zakrztusił się bourbonem i rozkaszlał jak astmatyk.
- Malarstwo? – wymamrotał, nie patrząc na ściskającą filiżankę Ashley. Lada chwila krucha
porcelana mogła pęknąć jej w dłoniach.
- Nie, taniec – odparła pani Hamilton z pewnym zdziwieniem, raz jeszcze zaciągając się
wonnym dymem, pewnie po to, by dołączyć do grona kaszlących. – Mówiłam już, Isobel była
cheerleaderką. Kochała taniec i muzykę. Marzyła o tańcu nowoczesnym. O tych
„murzyńskich wygibasach”, jak nazywali go jej rodzice. Chyba bardziej niż o Tommym.
- No co też pani nie powie – powiedział Dean przez kolejny łyk bourbona, który miał
powstrzymać kaszel, ale z uwagi na procenty, nie zadziałał najlepiej. – Bardziej?
Gdyby mogła, Ashley kopnęłaby go w kostkę, nie zważając na filiżankę z gorącą herbatą, ale
siedział za daleko. Kto widział, żeby ustawiać fotele po przeciwnych końcach stołu? Jej
niebieskie oczy pociemniały do barwy burzowego nieba. Kto kogo zostawił? Ktoś tu miewał
luki w pamięci…
- Biedak tak się starał, chodził, prosił, zabiegał o nią jak prawdziwy amant filmowy – ciągnęła
pani Hamilton, nieświadoma napięcia między dwójką swoich gości. – W końcu kupił
pierścionek, przygotował kolację i czekał, a Isobel… Isobel nie przyszła.
- I się powiesił – podsumował brutalnie Sam, wciąż czując się nieswojo, chociaż gospodyni
przestała się do niego przytulać. – W domu rodziców na Southpoint Street.
- Nie – sprostowała Margaret. – U niej, w domu przy Walkaway Court 403, tuż po tym, gdy
dowiedział się, że Isobel wyjechała. Co to był za skandal!
- Nie wątpię – zgodził się Dean, pamiętając, że wczesne lata pięćdziesiąte nie były wolne od
hipokryzji i zamiatania tego i owego pod dywan. – Zapewne starano się zatuszować całą
sprawę.
- W domu na Walkaway – powtórzyła Ashley z nagłym zrozumieniem. – W tym domu! Nic
dziwnego, że…
- Nic dziwnego, że krótko po tym rodzice Isobel wynajęli dom i wyjechali do rodziny, gdzieś
pod Nashville – weszła jej w słowo pani Hamilton, zaciągając się aż po filtr i gasząc
papierosa w wypełnionej po brzegi popielniczce postawionej pomiędzy paterami z ciastkami.
- Więcej jej nie widziałam.
- Nie pani jedna się za nią stęskniła – powiedział wieloznacznie Sam, odstawiając kubek i
znacząco spoglądając na Deana. Dowiedzieli się już chyba wszystkiego, czego mieli się
dowiedzieć. Czas na małe zbeszczeszczenie grobu Thomasa Gordona, świeć Panie nad jego
duszą. I ucieczkę z tego domu Usherów.
Margaret Hamilton westchnęła na znak smutku. Ledwo skończyła jednego papierosa, już
tęskniła za następnym. Musi skończyć z tym nałogiem, bo skraca sobie życie. Chociaż 83 lata
to i tak piękny wiek…
- Słyszałam, że nigdy nie wyszła za mąż, choć miała córkę, a potem wnuczkę – tu spojrzała
na Ashley z nowym rozrzewnieniem. - To znaczy ciebie, kochanie. Jesteś do niej podobna jak
dwie krople wody.
- To także nie tylko pani zauważyła – mruknął Dean, zastanawiając się, czy w trzech
poprzednich przypadkach uduszone dziewczyny miały czarne jak noc włosy i niebieskie jak
len oczy, czy też duch brał co popadnie, byle w odpowiednim wieku i odpowiedniej płci.
- Nie wiem nawet, czy skończyła wymarzoną szkołę – dodała pani Hamilton.
- Nie – odpowiedziała Ashley z westchnieniem, rzucając Deanowi spojrzenie z ukosa. –
Nigdy nie dojechała do Nowego Jorku. Skończyła College of Education Tech University w
Cookeville i przez wiele lat prowadziła kursy tańca towarzyskiego we Florence.
- Nauczycielka – mruknął do siebie starszy z Winchesterów. – Wiedziałem.
- Po śmierci mamy rzuciła kursy i przerzuciła się na prowadzenie motelu „Knights Inn” –
ciągnęła Ashley, zaglądając do swojej filiżanki, jakby chciała wywróżyć przeszłość z fusów.
– Babcia nigdy nie wspomniała o domu w Clarksville, chociaż pewnie pobierała pieniądze za
jego wynajem. Widocznie nie chciała tutaj wracać.
- Wcale jej się nie dziwię - wyszeptała pani Hamilton z udawanym współczuciem. – Po tym
co stało się z biednym Tommym… Ciasteczko?
Cała trójka zgodnie podziękowała, Dean z pewnym smutkiem.
- Mówią także, że w tym domu straszy – dorzuciła pani Hamilton konspiracyjnym szeptem,
pochylając się nad stołem i niby przypadkiem przysuwając bliżej Sama. Chyba na chwilę
zapomniała, co Dean sugerował dziesięć minut wcześniej, a może postanowiła sprowadzić
młodzieńca na jedynie słuszną drogę. – Ginęły w nim młode dziewczyny. Może to tylko zbieg
okoliczności, a może duch biednego Tommy’ego...
- Duch biednego Tommy’ego to doskonały tytuł na artykuł – powiedział Sam z przekąsem, po
raz nie wiadomo który usiłując odsunąć się od niej jak najdalej. – Jednakże my szukamy
dawnych zagadek kryminalnych, pani Hamilton. Duch się do nich nie kwalifikuje.
- Ach, tak – gospodyni poczuła się odrobinę dotknięta, że panowie dziennikarze nie podjęli
interesującego tematu gościa z zaświatów. – Cóż, w takim razie niewiele więcej mogę wam
pomóc. Chociaż miło było poznać wnuczkę Isobel. Może wpadniesz do mnie kiedyś na
herbatkę, dziecko?
- Oczywiście – powiedziała słabo Ashley, dopijając wystygły napój. – Z przyjemnością.
- A może wie pani, gdzie pochowano Thomasa Gordona? – spytał od niechcenia Dean, pilnie
przyglądając się własnej szklance, na której dnie wciąż połyskiwał bursztynowy bourbon.
Jakoś stracił na niego ochotę.
- Na Cmentarzu Revierview przy Spring Street – odpowiedziała natychmiast pani Hamilton. –
Wiem, bo niedaleko pochowałam męża, święć panie nad jego dusza. Piękny nagrobek z
lamentującym aniołem przy samej kaplicy. Nagrobek Toma, oczywiście. Mnie nie było stać
na podobny wydatek.
…
- Dlaczego ja? – zapytał Sam, stojąc w drzwiach domu przy Walkaway Court 403 z
brezentową torbą przewieszoną przez ramię i solidną saperką w garści.
- Bo wolę zostać z Ash i dopilnować, by nic jej się nie stało – wyjaśnił Dean dobitnie. –
Mieliśmy już jedno bliskie spotkanie z duchem panicza Gordona. Niezbyt przyjemne. A
nawet duszące.
- Ale we dwóch poszłoby nam szybciej – zamarudził Sam, chyba w głębi ducha przekonany,
że gdy tylko zamkną się za nim drzwi, Dean z Ashley zajmą się czymś zupełnie innym niż
unikaniem ducha. – I wciąż pada. Będzie błotniście. Zapalniczka może zamoknąć. I podobno
miałem się oszczędzać po Próbach.
- Jesteś dużym chłopcem – burknął Dean z krzywym uśmiechem. – Poradzisz sobie.
- Uważaj na siebie – powiedziała zza jego pleców Ashley, czując się niewymownie głupio, że
mówi oczywiste rzeczy, ale byłoby jej jeszcze bardziej głupio, gdyby Samowi coś się
przydarzyło na zalanym deszczem cmentarzu Riverview.
- Spokojnie, ma anioła stróża – mruknął Dean bez zastanowienia i przez chwilę miał ochotę
odgryźć sobie język.
- Ciekawe, myślałem, że to ty masz anioła stróża – odbił piłeczkę Sam, na szczęście
nieświadom, o co chodziło bratu.
- Bardzo zabawne – burknął Dean. – Idź i nie grzesz więcej. A w ramach pokuty spal
biednego Tommy’ego.
- To idę – westchnął Sam, poprawił ułożenie paska od ciężkiej torby i wyszedł na zmytą
deszczem Walkaway Court. Co ciekawe, już nie padało, chociaż w powietrzu unosiły się
opary mgły. Bardzo klimatycznie jak na wyprawę na cmentarz.
- Jaki troskliwy – prychnęła Ashley, gdy tylko za Samem zamknęły się drzwi. – Jak zwykle
można na tobie polegać.
Dean zmierzył ją pochmurnym spojrzeniem. Czas na burzę z wyładowaniami.
- No powiedz to wreszcie – zachęcił z nieprzyjemnym uśmiechem.
- Co? – spytała obronnie, zakładając ręce na piersi, wciąż obleczone w białą pensjonarską
bluzkę ubraną na wizytę u pani Hamilton. Policzki jej pałały, oczy rzucały skry, a usta drżały.
W tym momencie wyglądała nie na królewnę Śnieżkę, a na Złą Macochę, której lustro
właśnie oświadczyło, że nie jest najpiękniejsza na świecie.
- To, co tak bardzo chcesz mi powiedzieć od momentu, gdy tylko mnie zobaczyłaś – skrzywił
się Dean. - Jakie to ze mnie nic dobrego.
- Nie cytuj mi tutaj Amy Winehouse – Ashley parsknęła jak rozzłoszczona kotka. – I niby co
chcesz usłyszeć? Że nienawidzę cię za to, że mnie porzuciłeś? Że się na tobie zawiodłam? Że
podeptałeś moje uczucia? Że strzaskałeś marzenia? Jakże banalnie! I nie gramy w
brazylijskiej telenoweli...
- Ale tak właśnie myślisz, prawda? – spytał mniej agresywnie, a z większym smutkiem. – Że
zawiodłem, podeptałem i strzaskałem?
Ashley przygryzła wargi i uciekła spojrzeniem w bok.
- Był taki czas, Deanie Winchester, że nienawidziłam cię z całego serca i miałam nadzieję, że
będziesz cierpiał tak samo, jak ja – powiedziała gniewnie. – A gdyby moje życzenia mogły
się spełniać, trafiłbyś prosto do Piekła.
…
Noc była jasna i rozmigotana gwiazdami. Lada chwila miały pojawić się na niebie Perseidy,
mamiąc obietnicą spadających gwiazd, które potrafią spełnić każde życzenie. Tymczasem
największe marzenie Ashley Drummond właśnie rozpadało się w proch i pył. Stała przed
motelem z telefonem przyciśniętym do ucha i spoglądała w górę, nie widząc ani rozjaśnionego
Drogą Mleczną nieba ani cekinów gwiazd.
- Nie przyjedziesz? – powtórzyła, nie do końca rozumiejąc. – Ale spróbujesz za tydzień?
- Nie, Ash, nie spróbuję – słowa Deana brzmiały jak z zaświatów. Połączenie nie było
najlepsze. – Nie przyjadę. Nigdy. Więcej.
- Powtórz – poprosiła dziewczyna z niedowierzaniem.
- Nie przyjadę, Ash – powtórzył Dean twardo. – To nie ma sensu. Nie uda nam się. Zresztą,
nie mam czasu na miłostki.
- Miłostki? – spytała z drżeniem. – A gdzie się podziała miłość?
- Przeszła – padła sucha odpowiedź. – O ile w ogóle kiedykolwiek była.
- Wiem, że mnie kochasz – powiedziała rozpaczliwie dziewczyna. – Czytałam…
- Czytałaś za dużo romansideł, Ash – przerwał jej. – Rzuć je i zacznij żyć normalnym życiem.
Bez potworów. I beze mnie. Jedź do Nowego Jorku, tak jak chciałaś.
- Nie chcę jechać do Nowego Jorku! – zaprotestowała.
- A ja nie chcę jechać do Florence – odbił piłeczkę. – A kto wie, może poznałem kogoś
innego? Dziewczynę jak z bajki, szaloną, radosną, nieposkromioną, tak inną od wszystkich,
które do tej pory znałem. Moją drugą połówkę. I będę szczęśliwy jak jasna cholera.
- Dean, o czym ty mówisz?
- O niczym szczególnym, Ash – wziął głębszy oddech. – Taki już jestem nic dobrego. Żegnaj.
- Dean, poczekaj… - zabrakło jej tchu.
- Żegnaj, Ash.
Czy nim się wyłączył, usłyszała w jego głosie drżenie? Czy to miało jakieś znaczenie? Przez
dłuższą chwilę Ashley wpatrywała się w telefon z całkowitym niedowierzaniem. Była blada
jak upiór i trzęsła się mimo ciepłej sierpniowej nocy. Łzy popłynęły same, nieproszone.
Usiadła pod ścianą motelu, jakby nogi przestały ją słuchać i rozpłakała się na dobre,
kurczowo trzymając telefon na podołku czerwonej sukienki. Czerwonej sukienki założonej
specjalnie dla niego. Nie kochał jej? Znalazł kogoś innego? Wszystko co ich łączyło było tylko
miłostką? Niemożliwe. Przecież nie mógł kłamać przed bożkiem prawdy i sprawiedliwości!
Ale zostawił ją. Zostawił ją jak nic nie znaczący gest, zużyty bilet, niepotrzebny bibelot,
niechciany podarek. Ponownie zabrakło jej tchu, a przed oczyma pojawiły się mroczki.
Nieprawda. To nie może być prawdą. To, do ciężkiej cholery, nie powinno być prawdą. Jeżeli
teraz po nieboskłonie przemknie Perseida, zażyczy sobie, żeby wrócił. Żeby tej rozmowy nigdy
nie było. Żeby to był zły sen. Albo żeby go trafił piorun z jasnego nieba i ukatrupił na miejscu.
I żeby poszedł prosto do Piekła.
… koniec części trzeciej …
Pół godziny później Ashley wiedziała już, że Dean rzeczywiście był w Piekle. Dowiedziała
się o tym, jak zginął jego ojciec i że zrobił to samo, by ratować brata, o Apokalipsie, która nie
doszła do skutku, o Bogu, który zostawił swoje dzieci, o równie złych aniołach i demonach,
Czyśćcu, przyjaźni z aniołem i przyjaźni z wampirem, stracie najbliższych, w tym
przyszywanego ojca, Lewiatanach, Próbach i prorokach, zdradach, kłamstwach i straconych
nadziejach. Ona wciąż nie wiedziała, dlaczego ją zostawił, a on czemu tak rozpaczliwie
szukała go dwanaście lat temu, ale to już nie miało większego znaczenia. Najważniejsze, że
wiedzieli, że tak naprawdę nic się między nimi nie skończyło. Co najwyżej uległo
zawieszeniu jak liść zamrożony w lodzie czy muszka uwięziona w bursztynie. Chociaż nie
znali się takimi, jakimi stali po latach niewidzenia, wciąż widzieli w sobie to, co niegdyś ich
do siebie przyciągnęło. Jeżeli pierwsza miłość nie rdzewieje, ich nie zardzewiała z pewnością.
Siedzieli na podłodze w stylizowanym na wiktoriański salonie z ogromnym kominkiem,
przytulali się do siebie, jakby w domu zrobiło się zimno, pili domowe wino, pozostawione
przez ostatniego z lokatorów domu przy Walkaway Court 403, mówili jedno przez drugie, pili
więcej wina, przytulali się mocniej, całowali i dotykali, by sprawdzić, czy to drugie naprawdę
istnieje, po czym pili kolejny łyk niedobrego wina i szeptali słowa bez większego sensu.
- To nieprawdopodobne, że mnie znalazłaś – wymruczał w pewnej chwili Dean, spoglądając
na Ashley pytająco i bawiąc się kieliszkiem, w którym wirowało wino, czerwone jak krew,
lecz o wiele bardziej rozwodnione i kwaśne. – Po tylu latach? Jak?
Uśmiechnęła się kącikiem ust. Czy przypadki zdarzają się przypadkowo? Hm, tego dnia
naprawdę nie miała powodu, by podjechać na stację benzynową, ale jednak na nią podjechała.
- Zobaczyłam twoją impalę przed Gas’N’Sip, ale zdążyłeś odjechać, nim zrozumiałam, co
widzę – zawahała się. – Podwoziłeś kogoś, spytałam o ciebie, a on pomógł mi się z tobą
skontaktować… Steve, tak?
- Ma na imię Cass – sprostował Dean. – I jest, hm, był, aniołem.
- Z tym muszę się zgodzić – uśmiechnęła się lekko, opierając o obramowanie kominka i
pozwalając, by jej włosy wymknęły się spod klamry i opadły w nieładzie na ramiona.
Odrobinę bolała ją głowa, co w obliczu ostatnich wydarzeń, nie było niczym dziwnym. W
sumie powinno boleć ją gardło. - Dał mi twój numer telefonu. Chociaż gdyby nie duch
biednego Tommy’ego, który pojawił się kilka dni później, nie miałabym pretekstu, żeby
zadzwonić.
- Wobec tego podziękujmy duchowi – zaproponował Dean, ponownie unosząc kieliszek z
winem i przysuwając się bliżej. Oparł rękę o jej kolano. Była gorętsza niż kominek za ich
plecami. Pewnie dlatego, że kominek był wygaszony.
- Lepiej podziękuj twojemu aniołowi, bo bez niego nigdy byśmy się nie spotkali – mruknęła,
mimowolnie wpasowując się w jego objęcia. Spoglądanie w te zielone oczy mogło się źle
skończyć. Zaczynała zapominać, że minęło ponad dwanaście lat…
- Nie omieszkam - przytaknął z krzywym uśmiechem. – Swoją drogą, „Jak w tydzień
spotkałem anioła, ducha i łowcę” to niezły tytuł na powieść, nie uważasz?
- Gdybym pisywała powieści – zgodziła się. - Cass naprawdę jest aniołem?
- Mhm, i wierz mi, sporo ich teraz na świecie – westchnął Dean, odruchowo spoglądając na
komórkę tkwiącą w kieszeni dżinsów i zastanawiając się, kiedy ponownie zadzwoni Kevin i z
jakimi nowinami. Zapewne przebrnął przez ostatni tom języków wymarłych, a w spiżarni
skończyło się mleko. - W zasadzie wszystkie. Ten niedawny niesamowity deszcz meteorów to
spadające anioły.
Mina Ashley mówiła sama za siebie.
- Co zrobiłeś? – spytała zgryźliwie, popijając wino z własnego kieliszka. Uch, nie było
najlepsze, a ten, kto je nastawiał, pożałował cukru.
- Dlaczego to zawsze muszę być ja? – zaśmiał się niepewnie. – Tym razem to właśnie Cass,
Castiel. Zaufał nieodpowiedniej osobie i teraz musi się ukrywać. A anioły chadzają po Ziemi.
- I siadają nam na ramionach? – upewniła się Ashley, już już wyobrażając sobie Steve’a, to
jest Cassa, zasiadającego na czyimś ramieniu. Byłoby dosyć niewygodnie.
- Wierz mi, wołałabyś, żeby tego nie robiły – Dean spojrzał na nią z ukosa i zastygł w
zapatrzeniu. Dlaczego musiała być tak absurdalnie pociągająca? Z tymi rozpuszczonymi
włosami i niebieskimi jak niezapominajki oczyma, w skromnej czarnej spódnicy nieskromnie
podciągniętej powyżej uda i białej, pensjonarskiej bluzce z łódkowym wycięciem, zza którego
wyglądał srebrny łańcuszek z krzyżykiem...
- Byłem idiotą, że cię zostawiłem – wymsknęło mu się, nim zdążył się powstrzymać. Wino
potrafi rozwiązywać języki.
- Nie mogę się z tobą nie zgodzić – prychnęła.
Sięgnęła po butelkę wina, by ukryć rumieniec. Ich ręce zetknęły się ze sobą na smukłej
szklanej szyjce i okazało się, że nie tylko Ash potrafi się rumienić.
Jednakże picie wina i zatracanie się w sobie nawzajem w salonie bez kręgu z soli nie było
dobrym pomysłem. Duch Thomasa Gordona już wcześniej był mściwy i zazdrosny, a widząc
swoją „Isobel” w objęciach innego, nie stał się mniej mściwy i zazdrosny.
W jednej chwili szyby od wewnątrz pokryły się lodowymi fraktalami, zasłony w róże
zesztywniały od szronu, a podmuch zimna zmroził pół pokoju, jakby wtargnęła do niego
Królowa Śniegu. Ramki ze zdjęciami i ozdoby znad kominka poszybowały w powietrze i
spadły na Deana i Ashley, raniąc ich do krwi. Biała bluzka kobiety poczerwieniała, a
zasłaniający ją własnym ciałem Winchester miał we włosach okruchy szkła i czoło rozcięte
do kości. Na szczęście miał też pogrzebacz, który przytomnie odłożył na miejsce po ostatnim
starciu z duchem. Biedny Tommy szalał z wściekłości, ale dotyk żelaza był dla niego zbyt
bolesny. Ashley sięgnęła po świecznik z parapetu, być może niezupełnie z żelaza, ale na
pewno z jakąś jego domieszką, bo gładko wszedł w widmową postać wisielca, rozbijając ją w
pył. Przynajmniej na moment.
- Kuchnia! – wrzasnął Dean, popychając ją przed sobą i wykonując skomplikowany sztych
pogrzebaczem, który zyskałby uznanie każdego szermierza.
- Zgłodniałeś? – odkrzyknęła Ashley, poprawiając za nim świecznikiem. Współpraca szła im
całkiem nieźle. – W takim momencie?
- Idiotka – prychnął Dean.
- Kretyn – odparowała, nie odwracając się, by nie stracić z oczu ducha.
- Uważaj!
Stojąca w rogu oszklona witryna z książkami zatrzęsła się jak w napadzie epilepsji, ruszając
w ich stronę, ale tylko dla zmylenia przeciwnika. Kiedy uskakiwali z drogi rozsypującym się
książkom i kawałkom szkła z kryształowych szybek, solidny stół ze środka salonu przesunął
się niczym piórko i zbił Ashley z nóg. Patera ze sztucznymi owocami, talerze, kieliszki i
srebrna taca z zabytkową cukierniczką i dzbankiem do mleka spadły prosto na nią, wytrącając
z ręki świecznik. Aksamitny obrus przykrył ją całą, dusząc ciężarem fałd. Spanikowany Dean
szarpnął stołem, próbując go odciągnąć od swojej królewny Śnieżki, ale tym samym na
chwilę stracił czujność. Duch zmaterializował się tuż za nim. Zimne palce zacisnęły się na
jego gardle. Chciał zaprotestować, że nie jest dziewczyną o ciemnych włosach i niebieskich
oczach, ale zabrakło mu tchu. Walczył o łyk powietrza. Słyszał, że Ashley próbuje wydostać
się spod obrusu i wszystkiego co na nią spadło, ale przed oczyma pojawiły mu się ciemne
plamy, a wciskana w krtań tchawica zawyła z bólu. Gdyby mógł wybierać, wolałby zginąć
mniej bolesną śmiercią.
I nagle zaciskające się na kształt szponów palce zniknęły i znów mógł nabrać tchu, co też
skwapliwie uczynił. Oparł się o stół i dyszał jak ryba wyciągnięta z wody, a każdy oddech był
błogosławieństwem i męczarnią jednocześnie.
- Ash? – wychrypiał, pomagając jej wydostać się spod barykady z obrusu i bibelotów. Była
posiniaczona, zakrwawiona od drobnych okruchów szkła i krztusiła się, usiłując pozbyć
smaku aksamitu w ustach, ale mniej więcej w jednym kawałku.
- Ucałuję Sama, jak tylko wróci – wydyszała, sprawdzając, czy Dean stoi o własnych siłach,
czy tylko siłą rozpędu.
- Ani mi się waż – zachrypiał, potrząsając głową jak buhaj na corridzie i usiłując odzyskać
ostrość widzenia. Pręgi na jego szyi ciemniały w oczach. Tym razem duch, nim przepadł na
dobre, rozzłościł się na tyle, że zapomniał o nie pozostawianiu śladów.. – Samemu go
wycałuję. Z języczkiem.
…
Nie wiadomo jakim sposobem wieczorem wszyscy z powrotem wylądowali w kuchni przy
Walkaway Court 403 – dużej, jasnej i pachnącej zapiekanką z serem. Ashley stwierdziła, że
na stresy i bliskie spotkania z duchami nie ma nic lepszego niż jedzenie i Winchesterowie nie
mogli się z nią nie zgodzić. Sam wrócił z cmentarza ubłocony, mokry i zmęczony, stając oko
w oko w poturbowanymi, lecz już nie zakrwawionymi Ashley i Deanem. Skaleczenia po
starciu z latającymi ramkami i talerzami z salonu okazały się drobne, nie licząc głębokiego
cięcia na czole starszego Winchestera, tuż nad prawą brwią. Trzeba było zakleić je plastrem, a
pewnie przydałyby się ze dwa szwy. Ślady palców na szyi wyglądały paskudnie, ale
oddychał, mówił i przełykał bez bólu. Z kolei panna Drummond miała solidnego siniaka na
kości ogonowej, do którego wolała się nie przyznawać. Oboje zdążyli przebrać się w czyste
koszulki, Dean w czarną, a Ashley w czerwoną z dwoma z siedmiu krasnoludków, z
dodatkowym napisem „Jestem Zrzędą, bo ty jesteś Gapciem”.
Sam nie dał się długo prosić, by także przebrać się w suche rzeczy i zasiadł przy kuchennym
stole nad kubkiem z herbatą mocno doprawioną brandy. Rozgrzewał się po przemarznięciu na
cmentarzu Riverview. Policzki i nos mu się zaczerwieniły się, mimo że Dean nie wycałował
go, tak jak obiecywał. Ashley i owszem, wycałowała. Po czym zaczęła robić zapiekankę z
makaronu i wszystkiego, co zostało z obiadu i co znalazła w lodówce, w tym mrożonych
warzyw i podeschniętego sera. Szykowała się istna zapiekanka śmietnik, która jednak
zaczynała pachnieć całkiem apetycznie.
Niestety, w międzyczasie Dean odwołał Sama do pomocy przy sprzątaniu salonu, który nadal
wyglądał, jakby przeszła po nim trąba powietrzna. Z zasłon i materiałowych obić krzeseł
ściekały krople wody – szron, który przyniósł ze sobą duch biednego Tommy’ego tajał bardzo
powoli. Sam nie skomentował butelki po winie i dwóch kieliszków ocalałych na podłodze
przed kominkiem, chociaż na usta cisnęły mu się słowa, że nie przemyśleli wyboru czasu i
miejsca na zwierzenia i igraszki miłosne. Jakby Dean z Ashley sami się o tym nie przekonali.
Bez słowa, tęskniąc za gorącą herbatą z brandy, która została w kuchni, Sam pomógł bratu
przestawić stół i nakryć go adamaszkowym obrusem. Ustawili na swoje miejsce wszystko, co
ocalało od zniszczenia, w tym paterę ze sztucznymi owocami. Jeśli panna Drummond na
poważnie myślała o otworzeniu pensjonatu, powinna zastąpić je owocami jadalnymi, inaczej
goście mogliby się naciąć. Sama znacznie bardziej zainteresowała pozbawiona szybek
witryna z książkami, którą przesunął w róg salonu i zaczął zbierać porozrzucane woluminy, z
chrzęstem depcząc po okruchach szkła.
Widząc, z jakim pietyzmem brat odkłada książki na miejsce, Dean pomyślał zgryźliwie, że
zawsze miał powołanie na bibliotekarza. Jemu pozostała miotła i kosz ze śmieciami, do
którego trafiło porozbijane szkło i skorupy - pozostałości ramek ze zdjęciami i bibelotów znad
kominka. Album rodzinny, który Ashley położyła obok świecznika, tak przydatnego w walce
z duchem, miał więcej szczęścia - pocięte okładki i pogniecione stronice, ale fotografie
ocalały. Dean zajrzał do niego bez większego zastanowienia, może po to, by odszukać zdjęcia
Ash sprzed kilkunastu lat, a może by odkryć kolejną tajemnicę rodziny – na przykład
dagerotyp z duchem Patricka Swayze. Jak się przekonał, rodzina Drummondów miała słabość
do duchów. Jednakże to, co znalazł, nie było tym, czego się spodziewał. Zza okładki albumu
wypadło czarne-białe, niewyraźne zdjęcie usg, które uratował przed sfrunięciem na podłogę.
Wśród kropek i kresek ledwo widać było zarys główki i maleńkiego ciałka, ale nazwisko i
data zdjęcia sprawiły, że nagle zaschło mu w gardle. Ashley Drummond, 15 października
1991 rok. Trzy miesiące po ich rozstaniu.
Zerknął na Sama, stojącego pośrodku porozbijanego szkła z witryny i już zatopionego w
lekturze starego wydania „Władcy Pierścieni” i wyszedł z salonu krokiem lunatyka, ze
zdjęciem usg w ręku. W kuchni Ashley przygotowywała pachnący bazylią i tymiankiem sos
pomidorowy do zapiekanki i tarła na tarce dodatkową porcję sera, ale zobaczywszy w progu
jego bladą twarz, zastygła z dłonią na tarce, czując pod palcami ostre zadziory.
- Ducha zobaczyłeś? – spytała ironicznie, nie bardzo wiedząc, dlaczego nagle tak pobladł i
wyglądał na poruszonego. Przecież uporali się zarówno z duchem biednego Tommy’ego, jak i
własnymi demonami przeszłości. Nie licząc zdjęcia, które właśnie trzymał w ręku…
Ashley powoli odłożyła tarkę na stół i wyprostowała się, czując, że sama blednie.
- Ash – zaczął Dean, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć dalej. – Dziecko? Miałaś… byłaś…
- Miałam i byłam – odpowiedziała, odwracając się w stronę kuchenki i rondla z bulgoczącym
sosem, żeby Dean nie widział jej twarzy. – Czas przeszły jak najbardziej na miejscu.
Poroniłam.
- Ash – powtórzył, delikatnie odkładając zdjęcie na pokryty ceratą w czerwoną kratę stół,
obok starej fotografii Rosie Drummond z Thomasem Gordonem, dokumentów z Urzędu
Miasta, map, samowego kubka z herbatą i pękatego wazonu z gałązkami jedliny i jemioły. –
Tak mi przykro…
- Przykro? – niemal się roześmiała, gwałtownie mieszając w garnku i nie zwracając uwagi na
ciemnoczerwone krople sosu rozpryskujące się po białym blacie kuchenki. – Tobie jest
przykro?
- Nie wiedziałem.
- Wyobraź sobie, że początkowo ja też nie – mruknęła Ashley, z trzaskiem zestawiając rondel
z kuchenki i dosypując do niego garść posiekanej bazylii. Ręce jej się trzęsły. – Kiedy się
dowiedziałam, przerwałam studia i wróciłam do Florence. Próbowałam się z tobą
skontaktować, sama nie wiem, po co… Nigdy nie odebrałeś telefonu.
- Zmieniłem numer – słowa z trudem przechodziły Deanowi przez gardło i nie miało to nic
wspólnego z niedawnym podduszeniem. Niecodziennie człowiek dowiaduje się, że stracił
dziecko, nim zdążył je poznać. I nie miał tutaj na myśli Amazonek dorastających w ciągu
kilku dni i usiłujących zamordować ojców tylko dlatego, że są ich ojcami. Myślał o Ashley,
którą kochał i zostawił z tej wielkiej miłości. Dla której spalił za sobą wszystkie mosty i
zmienił numer komórki, nie raz i nie dwa zresztą…
- Zauważyłam – Ash rzuciła mu przez ramię ostre spojrzenie, mówiąc coraz szybciej i
głośniej. - Szukałam cię przez bite dwa miesiące. Wciąż o krok za tobą. Pokoje motelowe
pachniały burgerami, skórzaną kurtką i smarem do czyszczenia broni, ale ciebie już w nich
nie było… Nieuchwytny jak duch.
Roześmiała się gorzko, ponownie mieszając sos, jakby mogła się w ten sposób wyładować.
- W zasadzie ducha byłoby łatwiej namierzyć niż ciebie.
- Nie wiedziałem – powtórzył obronnie, chociaż dobrze wiedział, że nie dowiedział się z
własnej winy. Zrywając cierpiał, w swoim mniemaniu romantycznie i szlachetnie. Dla
większego dobra. Jeszcze nie wiedział, że większe dobro ma w zwyczaju okazywać się
mniejszym złem. Niby dla czyjego dobra zerwał, swojego czy Ash? Wmawiał sobie, że tylko
on cierpi jak potępieniec, a Ashley wkrótce się otrząśnie i ruszy dalej, znacznie szczęśliwsza
bez niego. Wolna jak ptak. A ona właśnie dowiedziała się o dziecku i szukała go po
zapyziałych motelach. Podczas gdy on robił wszystko, by zatrzeć za sobą ślady…
- Oczywiście, że nie wiedziałeś – przerwała jego zamyślenie, przestając znęcać się nad sosem
i odwracając od kuchenki, by w końcu spojrzeć mu w oczy. W jej własnych lśniły łzy. – W
końcu nigdy nie odebrałeś cholernego telefonu. Ale gdybyś wiedział, czy cokolwiek by to
zmieniło?
- Zmieniło – wymamrotał rozpaczliwie. Nie mógł patrzeć na jej łzy, nawet te jeszcze
niewylane. – Jak mogłaś pomyśleć…
- Mogłam i myślałam – powiedziała znacznie ciszej, niecierpliwie przecierając dłonią mokre
oczy. Przecież się nie rozpłacze, nie po tylu latach. - Podobno znalazłeś swoją drugą połówkę.
Dziewczynę jak z bajki, szaloną, radosną, nieposkromioną, inną od wszystkich, które do tej
pory znałeś. Tak mi wtedy mówiłeś, pamiętasz? W sierpniową noc, gdy z nieba spadały
gwiazdy.
Głos jej się załamał. Jednak zbyt dobrze pamiętała tamten dzień, by nie odczuwać goryczy.
Dean podniósł rękę, jakby chciał jej przerwać i czemuś zaprzeczyć.
- Mówiłem o tobie – powiedział. – Mówiłem wtedy o tobie, Ash.
- O mnie? – zaśmiała się niemal histerycznie, czując zdradziecką łzę spływającą po policzku.
– A podobno to kobiety są przewrotne. Opowiadając o innej, mówiłeś o mnie. Świetnie. W
takim razie dlaczego mnie zostawiłeś? Jeśli to ja byłam twoją drugą połówką jabłka.
Czyżbym była połówką zatrutą, podesłaną przez Złą Macochę?
- Przecież chciałaś iść na studia. Uczyć się malarstwa – Dean sam słyszał, że to co mówi,
brzmi płasko i banalnie. – Chciałaś…
- Chciałam – zgodziła się Ash gorzko. – Ale jakbyś nie zauważył, ciebie chciałam bardziej.
- Twoja babka…
Spojrzała na niego uważniej. Zrozumiała. Rosie Drummond, niegdyś marząca o studiach w
Nowym Jorku, której nie podobało się, że Dean Winchester ma dwie koszule na krzyż, starą
impalę i niesprecyzowany sposób zarabiania na życie, wiążący się z jeżdżeniem po całym
kraju w poszukiwaniu Bóg wie czego, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i ostatecznie
postawiła na swoim.
- Moja babka – powtórzyła powoli. – Rozmawiałeś o mnie z Rosie Drummond?
Dean uciekł wzrokiem w bok.
- Ze mną nie byłoby ci łatwiej – powiedział tylko. – Unieszczęśliwiłbym cię szybciej, niż byś
się spodziewała.
- Z pewnością – przytaknęła zgryźliwie, z powrotem zabierając się za tarcie sera do
zapiekanki i robiąc to z takim zaangażowaniem, że istniała obawa, że zetrze sobie palce do
krwi. – Tylko nie miałam sposobności się o tym przekonać. Czyli miałam rację, rozmawiałeś
z Rosie. Przekonała cię. Była bardzo przekonywująca… albo po prostu chciałeś dać się
przekonać.
- Chciała dla ciebie jak najlepiej - Dean nigdy nie przepuszczał, że przez gardło, nawet
obolałe, przejdą mu takie banalne stwierdzenia. Ale w pewnym sensie było to prawdą. Rosie
Drummond chciała dla wnuczki tego, co najlepsze, zdecydowanie nie biorąc w tym pod
uwagę Deana Winchestera,
- Podobnie jak ty – zauważyła Ashley, zaciskając palce na kawałku sera jakby chciała go
zgnieść na serowe pure. – Na przyszłość niech mnie ręka broni od ludzi, którzy lepiej ode
mnie wiedzą, czego mi potrzeba. Wszystko jedno, czy mnie kochają czy nie. Ciekawe, czy
wciąż zdarza ci się podejmować podobne decyzje co do innych? Na przykład Sama?
Dean otworzył usta, ale nie powiedział ani słowa. Ashley trafiła celniej niż przypuszczała.
Nie pozwolił Samowi odejść, nawet gdy ten był na to gotowy. Walczył za niego, oszukał go i
pozwolił Ezekielowi przejąć nad nim kontrolę. Trudno nie nazwać tego podejmowaniem
decyzji za innych. Nie po raz pierwszy, zresztą. Generalnie, jego decyzje, nawet te
podejmowane w imieniu własnym, choćby w jak najlepszej wierze, prędzej czy później
zwracały się przeciwko niemu. Dwanaście lat temu zostawił Ashley, bo wierzył, że bez niego
będzie szczęśliwsza. Nie była.
- Nie chciałem, by to się tak skończyło, Ash – wydusił z siebie. – Nie chciałem, żebyś
cierpiała.
- Wiem, że nie chciałeś – lekko potrząsnęła głową i odstawiła talerz ze startym serem, biorąc
do ręki oparte o gliniany dzbanek niewyraźne zdjęcie usg. – Ale wiesz, jak to się mówi…
droga do Piekła dobrymi chęciami wybrukowana. Oboje z Rosie chcieliście dobrze, a ja, cóż,
nie ukończyłam studiów, nie miałam ciebie, a po drodze straciłam dziecko.
Dean spojrzał na nią - pochyloną nad stołem i zagryzającą wargi, by się nie rozpłakać. Jeszcze
chwila tej rozmowy, a będzie potrzebował szklaneczki czegoś mocniejszego. Albo całej
butelki. Jednak musiał spytać.
- Dziecko? – zaczął niepewnie.
- Dlaczego je straciłam? – Ashley pogładziła zdjęcie opuszkami palców i odłożyła je na stół,
splamione na rdzawo kroplą krwi ze zranionego palca. – Nie stało się nic nadnaturalnego,
jeśli o to pytasz. Wracając z Nowego Orleanu, gdzie podobno polowałeś na kapłana voo doo,
przysnęłam i straciłam panowanie nad kierownicą. Ja przeżyłam. Ono… ona nie.
Ona. Mieliby dziewczynkę. Ciekawe, czy odziedziczyłaby oczy po matce, czy po nim?
Niebieskie czy zielone? Włosy ciemne czy jasne? Piegi?
- Boże, Ash, tak mi przy… - wymamrotał, przygnieciony nagłym poczuciem winy.
- Jak jeszcze raz powiesz, że ci przykro, to nie ręczę za siebie – powiedziała gwałtownie,
odwracając się z powrotem w stronę kuchenki. Sos pomidorowy w garnku pachniał bazylią, a
zza uchylonych drzwiczek piekarnika dochodził zapach przypiekającego się sera. – Nie chcę
już o tym rozmawiać. Idź pogadać z Samem, napić się, spakować manatki, czy co tam tylko
chcesz. Zostaw mnie!
Nie pozostało mu nic innego jak wrócić do salonu. Wszedł do niego takim samym krokiem
lunatyka, jakim z niego wychodził, chociaż tym razem nie trzymał w ręku starego zdjęcia usg.
Sam, wciąż pochłonięty układaniem książek w witrynie i czytaniem co ciekawszych
fragmentów, spojrzał na jego ściągniętą twarz i odłożył „Drużynę Pierścienia” z
akwarelowymi ilustracjami Alana Lee, by sięgnąć po stojącą na parapecie butelkę whisky.
Bez słowa nalał bratu „Jacka Danielsa” do jednej z ocalałych szklaneczek o grubym dnie. Nie
słyszał całej rozmowy z Ashley, mimo że była dosyć głośna i nie wiedział, o co im poszło, ale
Dean wyglądał, jakby ktoś przywalił mu młotkiem, więc odruchowo zastosował lekarstwo
pierwszej pomocy.
- Zła Macocha? – spytał półgłosem.
Dean wziął spory łyk bursztynowego płynu, odkaszlnął i spojrzał mu prosto w wielobarwne
oczy. Zainteresowanie i współczucie, cały Sam.
- Ash była ze mną w ciąży – powiedział głucho. – Straciła dziecko, bo usiłowała mnie
odnaleźć. Potrzebowała mnie, a ja…. Gdybym tylko mógł być wtedy przy niej…
Sam wyprostował się jak struna, a w jego oczach pojawił się nienaturalny, błękitny błysk.
…
Sala na piętrze Lafayette General Medical Center nie przypominała antyseptycznego
pomieszczenia z wykafelkowanymi ścianami. Wprost przeciwnie. Brzoskwiniowe ściany,
morelowa lamperia, okiennice w kolorze mango i żółta jak dojrzała cytryna podłoga
dostosowały się do pęku kwiatów w wazonie i misy z owocami stojących na szpitalnym
stoliczku, tuż na wyciągnięcie ręki. Gdyby leżąca na łóżku Ashley Drummond chciała po nie
sięgnąć. Ale nie chciała. Uporczywie wpatrywała się w okno, za którym widać było jedynie
spłowiały błękit nieba, z całych sił unikając wzroku babki, siedzącej tuż przy niej z rękami
złożonymi na podołku na znak żałości.
Dziewczyna była blada jak opłatek, miała zaczerwienione od płaczu, podkrążone oczy,
zmatowiałe włosy w nieładzie rozpościerające się na żółtej poduszce i dłonie zaciśnięte na
równie żółtej szpitalnej poszewce, którą bezmyślnie mięła w palcach. Miała także kroplówkę
podłączoną do posiniaczonego zgięcia łokcia, obandażowaną lewą rękę, kołnierz
ortopedyczny na szyi i zagipsowaną aż po biodro nogę rysującą się niekształtnym zgrubieniem
pod cienką kołdrą. Czuła pustkę. I to wszystko jej wina. Mea culpa, mea culpa, mea maxima
culpa. Gdyby nie goniła za złudzeniem i nie próbowała dogonić białego króliczka, który już
dawno wskoczył do nory…
- Wszystko będzie dobrze – powiedziała niepewnie Rosie Drummond, zaciskając wargi w
wąską, drżącą kreskę. Zwykle porządnie upięte, równie ciemne co u wnuczki, lecz przetykane
pasmami siwizny włosy opadały jej bezwładnie na skulone ramiona. Wydawała się starsza niż
zazwyczaj, jakby doszło do niej, że ma za sobą ponad 70 lat.
- I żyli długo i szczęśliwie – powiedziała cicho Ashley, mocniej mnąc cytrynowożółty materiał
poszewki. – Nie, babciu. Nie będzie.
- Możesz wrócić na studia i… - głos babki drżał tak samo jak jej usta.
- Nie chcę – przerwała jej niemal niegrzecznie dziewczyna.- Nie wrócę na studia.
- Ash, kotku…
- Nie – głos jak trzaśnięcie bicza. - Równie dobrze mogę wrócić do Florence i prowadzić z
tobą „Knights Inn”. Jakby nic się nie stało.
Umilkła i dodała niemal niesłyszalnie.
– I zaczekać…
- Na niego? – Rosie wyprostowała się gwałtownie, poruszona i nieszczęśliwa. – Nadal o nim
myślisz? Narażał cię, ciągał Bóg wie gdzie, omotał, a na koniec zostawił! Nawet nie wie… nie
wiedział o dziecku. Nic nie warte ladaco! A ty wypłakiwałaś po nim oczy i goniłaś po całych
Stanach jak suka w rui. Zobacz, dokąd cię to zaprowadziło! O Boże, przepraszam…
Sama zamknęła sobie usta dłonią.
- Nie szkodzi, babciu – Ashley odwróciła głowę w stronę uchylonego okna, za którym
niebieściło się niebo. – Wiem, że tak nie myślisz. Przynajmniej nie o mnie, bo za Deanem
nigdy nie przepadałaś.
- Kochanie, nie chciałam…
- Nie rozumiesz – Ashley przygryzła pobladłe wargi. - Kocham go i nic tego nie zmieni. Na
miłość nic nie poradzisz. Jest gorsza niż choroba.
- Ja… ja rozumiem więcej, niż myślisz – Rosie delikatnie ujęła jej zaciśniętą na kołdrze dłoń i
pogładziła ją niepewnie. – Ale nie sądzę, by wrócił.
- Wróci – głos Ashley zabrzmiał pewniej niż można było się tego spodziewać. – Wiem, że mnie
kocha. Widziałam. Więc będę na niego czekała. Jak Penelopa.
A w myślach powtarzała niczym mantrę „Panie, spraw, bym go jeszcze zobaczyła. Boże, daj,
żeby wrócił, żeby nie zapomniał, żeby naprawdę mnie kochał”.
Zapomniała, że Penelopa czekała na Odyseusza ponad dwadzieścia lat.
… koniec części czwartej …
- Zeke, nie o to mi chodziło – powiedział słabym głosem Dean. Ręka, w której trzymał
szklaneczkę z whisky, zadrżała. Nie wiedział, czy była to podróż w czasie, czy tylko
zerknięcie w zastygłą w stopklatce przeszłość, ale wolałby nie przeżywać tego jeszcze raz.
Tym bardziej, że jak przypomniał sobie z wcześniejszych doświadczeń z anielskimi
przeskokami w czasie, i tak niczego nie mógł zmienić.
- Zeke? – powtórzył Sam, marszcząc brwi i spoglądając na niego pytająco. – Czy ty nadajesz
jakimś kodem? Mówiłeś o Ashley i dziecku, a teraz wyskakujesz ze „Słodkim życiem Zeke’a
i Cody’ego”? Chyba, że chcesz mi powiedzieć, że to były bliźniaki.
Urwał, już żałując tego, co powiedział. W tym momencie żarty były nie na miejscu.
- Przepraszam – dodał ciszej. – Po prostu nie wiem, co powiedzieć.
Dean wziął głębszy oddech, wciąż poruszony tym, co przed chwilą zobaczył i tym, że znowu
nazwał Sama Zekiem. Ostatnimi czasy jakoś tracił talent do kłamania i zapominał się częściej,
niż powinien. W jaki sposób miał nie wzbudzać w bracie wątpliwości, jeśli wciąż mylił się w
zeznaniach, a nawet imionach? Wcześniej kłamanie przychodziło mu z większą łatwością.
Ashley uwierzyła, że zostawia ją dla innej, ale i tak czekała, aż wróci.
- Zostawiłem Ash, bo myślałem, że jej szczęście jest ważniejsze od mojego – wyrwało mu się
prawdomównie. – Zostawiłem ją, bo ją kochałem. Czy ja właśnie powiedziałem to na głos?
- Że kochałeś Ash? – spytał ostrożnie Sam, z uwagą przyglądając się bratu, który chyba
pierwszy raz w życiu mówił o swoich uczuciach. – I myślisz, że świat się zawali, jeśli
przyznasz, że potrafisz kochać? Jakbym o tym nie wiedział.
- Jakoś nie potrafię o tym rozmawiać akurat z tobą – mruknął Dean, nerwowo popijając
kolejny łyk whisky ze szklaneczki. Palenie w obolałym gardle miało na niego dziwnie kojący
wpływ. – Dawno temu koncertowo wszystko spieprzyłem, do tego święcie wierząc, że robię
słusznie. Idiota ze mnie.
- Idiota – zgodził się Sam. – Przynajmniej tak powiedziałby Bobby.
- Nawet nie wiesz, ile razy chciałem wrócić, zadzwonić, napisać, a kiedy kończył mi tamten
rok… - Dean urwał, nie kończąc zdania. Sam doskonale wiedział, jaki rok miał na myśli. Ale nie pojechałem. Wspominałem, że jestem idiotą?
- Wspominałeś – potwierdził brat, wzdychając ciężko, chociaż na jego ustach pojawił się
leciutki uśmiech. – Ale wygląda na to, że masz szansę wszystko nadrobić. Myślisz, że to
przypadek, że los znowu was ze sobą zetknął?
- Mam nadzieję, że nie taki jak w „Oszukać przeznaczenie” – burknął Dean.
Jakby przecząc jego słowom, w tej samej chwili z kuchni dobiegł ich potworny rumor i
przerażony krzyk Ashley. Obaj Winchesterowie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
odwrócili się i rzucili w tamtą stronę. Sam chwycił pierwsze, co mu podeszło pod rękę, czyli
odłożonego na półkę „Władcę Pierścieni”, a Dean szklankę z whisky. Nie ma to jak literatura
i alkohol użyte w ramach broni.
…
Przez chwilę Winchesterowie mieli wrażenie, że załapali się na nienakręcone sceny z
„Ducha”. Kuchnia wyglądała jak scenografia do typowego filmu o poltergeiście. Krzesła stały
jedne na drugich w nieprawdopodobnej piramidzie, w powietrzu unosiły się zdjęcia,
dokumenty i mapy ze stołu, porwane na strzępy gałązki jemioły i jedliny zaścielały podłogę,
garnek z sosem pomidorowym lewitował nad kuchenkę, a w górną szafkę nad zlewem ktoś
powbijał noże i widelce z otwartej szuflady ze sztućcami ze stojącego naprzeciwko kredensu.
Przegięta w tył Ashley stała przyciśnięta do lodówki, próbując wydostać się z objęć
półprzezroczystej zjawy, która jedno z dwojga - albo chciała ją udusić, albo pocałować. Z
niechętnych okrzyków kobiety wynikałoby to drugie.
Dean, już w biegu, zerknął na próg kuchni i zrozumiał, że wychodząc jak lunatyk musiał
przerwać krąg ochronny. Co się stało, to się nie odstanie. Odstawił szklaneczkę z whisky na
stół i dopadł do szafki ponabijanej sztućcami, tak gwałtownie otwierając drzwiczki, że o mało
nie wyrwał ich z zawiasów. Wyciągnął torebkę z solą i sypnął nią obficie zarówno na Ashley,
jak i bladego ducha. Widmo zniknęło. Ash została z solą na włosach i ubraniu jak obsypana
śniegiem, pokasłując. W międzyczasie Sam także zlitował się na „Władcą Pierścieni”,
pozostawiając go na piramidzie z krzeseł, za to dopadł do zdjęcia Rosie Drummond z
Thomasem Gordonem wciąż unoszącego się w powietrzu nad stołem i zgniótł je w ręku,
podpalając i wrzucając do zlewu, wprost na brudne talerze i tarkę ubrudzoną serem.
Wyciąganie zapalniczki z kieszeni miał opanowane do perfekcji. Gdyby nie był łowcą, z
powodzeniem mógłby zostać piromanem. Tyle że to nie zatrzymało ducha biednego
Tommy’ego, który pojawił się za Deanem i dotknął go rozpostartymi rękoma. Pchnięty
niewidzialną siłą starszy z Winchesterów przeleciał przez pół kuchni i wpadł na kredens z
porcelaną. Wszystko zatrzęsło się i zagrzechotało. Dean stęknął, czując jak jego biodro
boleśnie obija się o ozdobne uchwyty szuflady ze sztućcami. Ashley przysoliła duchowi w
dosłownym tego słowa znaczeniu, używając tej samej torebki z solą jodowaną co wcześniej
Dean. Duch ponownie zniknął. Rondel ciężko opadł na kuchenkę, rozpryskując
ciemnoczerwony sos, krzesła obaliły się z trzaskiem, prosto pod nogi Sama, podobnie jak
nieopatrznie odłożony na ich stos „Władca Pierścieni”, a dokumenty i mapy znad stołu
posypały się jak domek z kart.
- Piwnica! – krzyknęła mało zrozumiale Ash, nie wypuszczając z ręki torebki z solą. –
Znalazłam zdjęcie w pudełku w czerwone serduszka. Musi być coś więcej.
- Zróbcie krąg – nakazał Sam, zwinął się w miejscu i wypadł na korytarz jakby goniły go
Erynie. Usłyszeli tylko jak jego buty łomoczą po schodach do piwnicy.
Dean oderwał się od kredensu i mrucząc coś niepochlebnego o duchach, które nie potrafią
odejść z godnością w stronę światła, wyjął sól z trzęsących się rąk Ashley i wąską strużką
narysował wokół nich biały, ziarnisty krąg. Sól, porozrywane gałązki jemioły, igliwie,
papiery – podłoga nie wyglądała najlepiej.
- Teraz skubany nie wejdzie – mruknął, prostując się i stając przed Ashley. Rozejrzał się
czujnie, spojrzał na nią przez ramię i ogarnęło go złe przeczucie. Jej oczy nie były już
niebieskie jak niebo, nawet zachmurzone, lecz piwne, bursztynowe, złociste…
- A co zrobisz, jeśli już tu jest? – spytała miękko, uśmiechając się kącikiem warg i popychając
go przed sobą niczym manekin. Raz jeszcze uderzył o kredens i pomyślał, że w jego przyszłej
kuchni meble powinny mieć zaokrąglone krawędzie, brak widocznych uchwytów, a najlepiej,
jakby były zrobione z pianki. Jednak natychmiast zapomniał o obolałym krzyżu i uchwycie
szuflady wbijającym mu się w udo, gdy Ashley wyszarpnęła z drzwiczek szafki nad zlewem
solidny nóż i przyłożyła mu do gardła. Noży także nie powinno być w kuchni. Nie tak
ostrych. I dlaczego, do diabła, duch biednego Tommy’ego przerzucił się z duszenia na
narzędzia ostre a niebezpieczne?
- Nigdy więcej mnie nie zostawisz – powiedziała Ashley nieswoim głosem. Z ząbkowanym
ostrzem na szyi, czując chłód metalu tuż przy tętnicy, Dean nie mógł się z tym nie zgodzić.
Odrobinę wciągnął powietrze, jakby dzięki temu mógł się odsunąć, a przecież nie mógł.
Jednakże dłoń trzymająca nóż leciutko zadrżała. W oczach Ashley wirowały złote iskry, usta
wykrzywiał nieładny uśmiech, ale wiedział, że gdzieś w głębi walczy, by odzyskać kontrolę
nad własnym ciałem. Już kiedyś widział podobną walkę. Opętany przez demona Bobby
usiłujący nie zatopić mu noża w piersi, a w zamian wbijający go aż po rękojeść we własną
nogę. Sam… Sam i Lucyfer. Jedynie miłość mogła pokonać czar, a pocałunek obudzić z
zatrutego snu. O ile miłość była prawdziwa, a pocałunek szczery.
- Ash – wyszeptał przez zaciśnięte gardło, nie odrywając od niej pociemniałych z emocji
oczu. – Kocham cię.
- Co ty nie powiesz? – odszepnęła. – Ja ciebie też.
Jej oczy z powrotem nabrały niebieskości. Dłoń zadrżała jeszcze silniej, ostrze drasnęło skórę,
tocząc kroplę krwi, by po chwili spaść na podłogę z metalicznym kliknięciem. Zwyciężyła.
Na chwilę. Sekundę później duch młodego mężczyzny z przekrwionymi oczyma i bruzdą
wisielczą na szyi zmaterializował się za nią, uśmiechnął tym samym nieprzyjemnym
uśmiechem, który niedawno gościł na ustach Ash, wyciągnął ręce i oparł je na szyi kobiety.
Cichy chrzęst, z jakim skręcił jej kark zabrzmiał głośniej niż wystrzał z karabinu. Ashley
westchnęła i osunęła się na podłogę jak szmaciana lalka.
- Miłość zabija – powiedział niemal niesłyszalnie duch, odruchowo sięgając do ciemniejszego
śladu po sznurze. – I zawsze nas zostawia.
…
Rosie nawet nie chciała z nim rozmawiać. W wysoko upiętych włosach, w zwiewnej, jakże
dorosłej sukience, na szpilkach, które jednak nie przeszkadzały jej w lekkich krokach,
umalowana, energiczna, pełna radości zupełnie nie związanej z jego osobą, nie chciała
wpuścić go za próg domu rodziców. Powiedziała, że jest żałosny, śmieszny i niedzisiejszy. Nie
chce za niego wychodzić, ani nawet z nim być. Wyjeżdża do Nowego Jorku i będzie tańczyła.
Tylko tego pragnie. A nie takiego zazdrosnego, małostkowego i drobnomieszczańskiego
Thomasa Gordona, który nawet nie jest już kapitanem zespołu, a jedynie pracuje z ojcem w
warsztacie samochodowym. Słowa padające z pomalowanych na karminowo warg wbijały się
w niego jak długie szpile. Dlaczego nie widział tego wcześniej? Nie zauważył czy nie chciał
zauważyć? Rosie nigdy go nie chciała. Był dla niej tylko odskocznią od nudnej szkoły, jak się
okazało – równie nudną. Teraz wyrywała się z kokonu jak piękny motyl pozostawiający za
sobą dawne kształty. Porzucający dotychczasowe życie, w tym jego, Tommy’ego Gordona,
który stał na progu domu jej rodziców z pierścionkiem zaręczynowym schowanym w kieszeni
eleganckich, popielatych spodni. To nie mogła być prawda, a jednak była. Słowa Rosie
zabijały go, rozbijały na atomy, unicestwiały. Nie potrafił z nimi żyć…
…
Wstrząśnięty Dean nie słyszał ani nie widział ducha. Nie mógł oddychać. Zapomniał, co to
znaczy myśleć. Przyklęknął przy leżącej na kuchennej podłodze Ashley i z niedowierzaniem
dotknął jej ramienia, szyi, twarzy. Puste, nieruchome oczy, ślad krwi w kąciku ust, bezwład.
Zacisnął palce na kobiecym ramieniu aż do bólu. Oddech nie podnosił piersi obleczonej w
koszulkę z krasnoludkami z królewny Śnieżki. Winchester podniósł oczy na górującego nam
nimi ducha Thomasa Gordona, a w jego spojrzeniu czaiła się czysta, niczym nie zmącona
nienawiść. Widmo uśmiechnęło się raz jeszcze, krzywym, drwiącym, szalonym uśmiechem,
wzruszyło półprzezroczystymi ramionami i nagle, bez ostrzeżenia, rozsypało na drobne
kawałki, które zapłonęły ogniem, zczerniały i zamieniły w popiół. Jego krzyk urwał się jak
ucięty nożem. Na podłogę spadło kilka spopielonych płatków, które zasyczały i zniknęły w
kontakcie z kryształkami soli.
Dean wydał z siebie ni to jęk ni śmiech i odwrócił głowę w stronę pomalowanych na
brzoskwiniowo drzwi kuchennych, w których po chwili stanął zdyszany Sam. Włosy spadały
mu w nieładzie na czoło, miał poparzoną rękę i niezadane pytanie w oczach. Chciał
powiedzieć, że spalił pudełko ze zdjęciami i pamiątkami, że musiał użyć palnika
acetylenowego z piwnicznego składziku z narzędziami, żeby stopić złoty pierścionek z
szafirem, zapewne zaręczynowy Rosie Drummond i że poczuł się niemal jakby wrzucał go do
Orodruiny, bo pierścień opierał się płomieniom, ale nie zdążył.
- Ezekiel – powiedział Dean tak cicho, że niemal sam siebie nie usłyszał. Jakby struny
głosowe pokryła rdza. – Pomóż. Pomóż jej.
- Ona nie żyje – odpowiedział natychmiast anioł, prostując ciało Sama na całą jego wysokość.
Ciekawe, o ile Sam zawsze starał się przygarbić, by wydawać się mniejszym, niż był w
rzeczywistości, Ezekiel w pełni korzystał z jego wzrostu. – Nic nie mogę zrobić.
- Możesz. Proszę – Dean wciąż dotykał Ashley, nie potrafiąc cofnąć dłoni. Ręce mu drżały.
Nie wiedział, że potrafią tak drżeć. – Nie mogę jej zostawić. Nie mogę jej zostawić po raz
drugi.
- Zbyt wiele ode mnie wymagasz – w głosie Ezekiela zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.
Anioł westchnął ciężko. – Sam, Castiel, Charlie. Nie mam siły. Nie uleczę Sama, jeśli wciąż
będę musiał kogoś wskrzeszać.
- Zeke – Dean potrząsnął głową, walcząc ze łzami. Łzy nic tutaj nie pomogą. Na łzy przyjdzie
czas, jeśli anioł ostatecznie odmówi swojej pomocy. – Ostatni raz… Nie porzucaj Sama, ale
jeśli możesz… proszę, pomóż jej.
Ezekiel w ciele Sama podszedł sztywno do leżącej w nienaturalnej pozie Ashley i klęczącego
nad nią Deana, pochylił się, dotknął przeciętego drobnymi draśnięciami czoła kobiety i niemo
poruszył wargami. Światło było błękitne, rozjarzone, pulsujące jak dyskotekowa kula. Ashley
otworzyła oczy i z cichym jękiem wciągnęła powietrze do płuc. Sam zatoczył się i ciężko
usiadł pod piekarnikiem, uderzając głową w drzwiczki, zza których snuły się smużki dymu.
Zapiekanka z serem zaczynała się przypalać.
- Ash! – wrzasnął Dean, nie panując nad głosem.
- Dean? – wymamrotała, zdezorientowana i na pół przytomna. Zamrugała.
- Można wiedzieć, co robię pod kuchenką? – spytał jednocześnie Sam z pretensją. – Przecież
stopiłem ten pierścionek. Z czym ten duch jest jeszcze związany? Nie może w końcu odejść w
zaświaty?
- Ech, to ja ci przyłożyłem – przerwał mu Dean, wciąż z ręką na ramieniu z trudem
podnoszącej się do pozycji siedzącej Ashley. Ręka nadal lekko mu drżała. – Wpadłeś do
kuchni jak burza i zareagowałem instynktownie. Jakby przepraszam.
- Ja myślę – syknął Sam, dotykając potylicy, na której zaczynał nabrzmiewać guz. – Masz
krzepę w ręce.
- Powiedziałem, że przepraszam, tak? – wymruczał Dean, pomagając Ashley podnieść się na
nogi i opiekuńczo obejmując ją wpół. Wyglądała na nie do końca przytomną. Z ciemnych
włosów i koszulki z krasnoludkami z królewny Śnieżki sypała się sól. Duch biednego
Tommy’ego naprawdę musiał być odporny.
- Przepadł na dobre? – wymamrotała panna Drummond, zarzucając mu rękę na szyję, by się
nie przewrócić i natychmiast cofając dłoń, kiedy niechcący dotknęła krwawej szramy. – Też
przepraszam, że mało nie poderżnęłam ci gardła.
- Że co? – spytał Sam z niedowierzaniem, dopiero teraz rejestrując ślady na szyi brata.
- Nie ty, tylko duch biednego Tommy’ego – odpowiedział rzeczowo Dean. – Ale jak jeszcze
raz usłyszę, że był biedny, to komuś przyłożę. Miło, że w końcu poszedł w cholerę.
- Nie ma za co – burknął młodszy z Winchesterów, zbierając się z podłogi i ze skrzywieniem
warg obmacując po potylicy. – A w nagrodę obrywam po głowie.
- W nagrodę mogę cię wycałować – zaofiarował się Ashley, osłabiona i chwiejąca na nogach,
ale z szelmowskim uśmiechem na ustach.
- Znowu? – skrzywił się Dean, stawiając jedno z przewróconych krzeseł i pomagając jej się
na nim usadowić. Podsunął jej wystygłą herbatę z brandy, niegdyś przeznaczoną dla Sama.
Nieszczęśliwy i zawzięty duch Thomasa Gordona porozrzucał wszystkie papiery i ozdoby z
glinianego dzbanka, walające się teraz po podłodze w towarzystwie soli i zdeptanych gałązek,
ale sam wazon i kubek pozostawił nietknięte.
- Znowu – przytaknęła z błyskiem w oku, zaciskając palce na kubku z herbatą, a jednocześnie
chwytając Deana za rękę i przyciągając bliżej, by móc się o niego oprzeć. Wciąż kręciło jej
się w głowie. Co ten duch jej zrobił, że tak beznadziejnie zemdlała? Spojrzała na siwy dym
leniwie snujący się zza drzwiczek piekarnika i odkaszlnęła.
- I ratujcie zapiekankę, zanim się spali na węgiel – zarządziła. - Głodna jestem.
…
Ashley prawie zasnęła nad talerzem z przypieczonym makaronem, więc mimo protestów
Dean odprowadził ją do sypialni, zapakował do łóżka i przykrył kocem po samą brodę.
Sypialnia pani domu była przytulna i cała urządzona w sepii. Zasłony, podłoga, łóżko,
komoda i regał z książkami, biurko zarzucone papierami i niedokończonymi rysunkami,
nawet osłonki na doniczki i stylizowany na lata 70. sprzęt stereofoniczny – wszystko tonęło
w brązach, od ciemnej czekolady przez karmel po kawę z mlekiem. Jak w pudełku z
czekoladkami, co jednak było sporą ulgą po „wiktoriańskich”, różanie cukierkowych
wnętrzach domostwa przy Walkaway Court 403. Widać sypialnię, podobnie jak kuchnię,
Ashley Drummond zdążyła przerobić na swoją modłę, podczas gdy pozostałe pomieszczenia
odzwierciedlały gust poprzednich lokatorów. Nieszczególny gust, dodajmy. Podobny do
upodobań babki archiwisty z Urzędu Miejskiego Clarksville, Margaret Hamilton.
Najwidoczniej spora część Południowców, gdy im się tylko na to pozwoliło, kochała się w
kwiecistościach, tiulach, koronkach i wspomnieniach z secesyjnej przeszłości.
- Śpij, mała – mruknął Dean, pochylając się nad nią, by zapalić małą lampkę przy łóżku i
omiatając wzrokiem rysunki porozrzucane na nocnym stoliku. Ashley wciąż malowała.
Zobaczył szkic Thomasa Gordona i pomyślał złośliwie, że przynajmniej do niego duch nie
był specjalnie przywiązany, ptaka uchwyconego na ośnieżonej gałęzi, stary dom z
zapadniętym dachem, perspektywę świątecznie udekorowanej ulicy i… siebie. Oczywiście.
Ash myślała o nim, więc go namalowała. Dobrze, że w ubraniu. Parsknął, przypominając
sobie niegdysiejsze „pozowanie”.
Słysząc parsknięcie, Ashley uchyliła powieki i spojrzała na niego spod rzęs.
- Śmiej się, śmiej – wymruczała. – Mnie jakoś nie do śmiechu, kiedy przypomnę sobie
biednego Tommy’ego. Dean, ja… nie zemdlałam, prawda?
Odwzajemnił spojrzenie. Blask witrażowej lampy położył się kolorowymi plamami na jego
twarzy, przemknął po cięciu na czole i posiniaczonej szyi, zamigotał w zielonych oczach.
- Dlaczego tak myślisz? – spytał powoli.
- Widziałam mamę – Ash przymknęła oczy, zmęczona, ale próbując to powiedzieć, zanim
zaśnie. – Prawie jej nie pamiętam, ale to na pewno była ona. Podała mi rękę i szłyśmy przez
łąkę. Wiesz, łąkę za motelem. Za lasem wstawało słońce, jasne i promienne. Szłam w stronę
światła… i nagle coś ściągnęło mnie z powrotem. Muszę przyznać, że podłoga w kuchni była
twarda. Twardsza niż ukwiecona łąka.
Urwała.
- Przyznasz, że nie przypomina to zwykłego omdlenia.
- Umarłaś, Ash – powiedział po prostu Dean. – Na chwilę umarłaś.
- Twoja szczerość jest dosyć przerażająca – Ashley błysnęła niebieskim okiem spoza na pół
uchylonych powiek. Były takie ciężkie. - Nie mów, że potrafisz wskrzeszać zmarłych.
- Nie ja.
- Uhm – w głosie kobiety zabrzmiała lekka kpina. Pamiętała o czym rozmawiali w salonie. O
aniołach, demonach, Próbach i niedoszłej Apokalipsie. - Masz anioła siedzącego ci na
ramieniu?
- Ash… - zaczął Dean niepewnie, przygryzając wargi.
- Tak, wiem, nie powinnam pytać - wyciągnęła rękę i pieszczotliwie dotknęła jego policzka.
Przydałoby mu się ogolić. – A jednak - czy ma to coś wspólnego z Castielem lub Samem?
Samem, prawda? Strasznie się o niego zamartwiasz, wiesz?
- Wiele przeszedł - mruknął Dean, nie patrząc wprost na nią.
- Nie wymiguj się od odpowiedzi – upomniała Ashley sennie, dotykając opuszkami palców
jego pełnych ust. – Widzę jak na niego patrzysz. Martwisz się. Więc z nim porozmawiaj.
Rozmowa nie boli. Gdybyśmy wówczas ze sobą porozmawiali… Nie popełniaj tych samych
błędów.
- Oj, akurat ta rozmowa może zaboleć – burknął Dean. Niby w jaki sposób miał powiedzieć
bratu, że ma w sobie anioła? Nie spodoba się to ani Samowi ani Ezekielowi. A jeśli go
odrzuci? Zostanie potrzaskana skorupa, chyba że niebieski wysłannik zdołał go
podreperować. A jeśli… jeśli Ezekiel kłamał?
Dean zerknął na Ashley i dostrzegł, że zasypia. Rzęsy kładły się cieniem na bladych
policzkach, powieki zatrzepotały, nosek zmarszczył zabawnie. Wskrzeszanie musiało być
męczące.
- Tym razem nie uciekniesz bez pożegnania? – wymruczała, na oślep szukając jego ręki na
kocu. Westchnął i pozwolił, by ich palce splotły się ze sobą. Dawno nie czuł niczego
podobnego. Jeśli kiedykolwiek. Cassie, Anna, Lisa. Dziesiątki kobiet, które spotkał na swojej
drodze. Nigdy.
- W ogóle nie ucieknę – przyrzekł, zawahał się i dodał uczciwie. – A przynajmniej wrócę.
- Trzymam cię za słowo… - wyszemrała Ash. Wydawało mu się, że usnęła, więc zebrał się na
całą odwagę, jaką potrafił w sobie znaleźć. Bóg mu świadkiem, nie był zbyt mocny w
wyjawianiu własnych uczuć.
- Wydaję mi się, że wciąż cię kocham, Ashley Drummond – powiedział sam do siebie, gdzieś
nad jej głową. – Wiesz, że nie nadużywam tego słowa, ale kochałem cię niegdyś i kocham
teraz.
Ashley otworzyła oczy i spojrzała na niego przytomniej. Przeliczył się, jeśli myślał, że zaśnie
i nie usłyszy tego, co zawsze chciała usłyszeć, a jedynie widziała w spojrzeniach, wyrazie
twarzy, nieświadomych gestach.
- Wiem – wyszeptała, próbując zebrać odpływające w krainę snu myśli. – Wiedziałam.
Napisałeś to. Wtedy, w Stagville, kiedy spotkałeś afrykańskiego bożka, który zmuszał ludzi
do wyznania prawdy, nim popychał ich do samobójstwa… widziałam, co napisałeś.
- Czytałaś? – niemal przestraszony Dean potrząsnął głową, przemawiając coraz ciszej. Wierzyłaś we mnie bardziej niż ja, prawda? Kiedy cię zostawiłem, kiedy mnie potrzebowałaś,
kiedy straciłaś dziecko i radość życia... Och, zasłużyłaś na kogoś lepszego, Ash.
- Och, zamknij się – mruknęła niemal niesłyszalnie. - W końcu to ja wiem, co jest dla mnie
najlepsze.
Rozluźniła się i z powrotem zamknęła oczy, ale na jej ustach błąkał się leciutki uśmiech.
Zasnęła w kilka sekund, wypuszczając dłoń Deana ze swojej. Jeśli rano się obudzi i okaże się,
że wszystko to było tylko snem, chyba kogoś zamorduje…
Dean pochylił się i pocałował ją w pokancerowane czoło, które zmarszczyło się, gdy dotknął
je ustami. Z westchnieniem podniósł się, krzywiąc z bólu w obitym krzyżu, biodrze i udzie,
nie wspominając o posiniaczonej szyi. Ani chybi się starzał. A jeszcze czekała go rozmowa z
Samem. Bardzo poważna rozmowa.

Podobne dokumenty