Mój Zgred

Transkrypt

Mój Zgred
Mój Zgred
Arkady Saulski
Z
iemkiewicza poznałem jako lewicowca. Nie inaczej – lewicowca właśnie.
Było to w 2000 roku. Od znajomego
otrzymałem, jako początkujący czytelnik
fantastyki, książkę Ziemkiewicza Pieprzony
los Kataryniarza (1995). „Przeczytaj, przeczytaj – ale koleś dowala temu katolickiemu
ciemnogrodowi!” – usłyszałem od kolegi,
po dziś dzień niestety skrajnego lewaka,
zatraconego już dla świata i ojczyzny. No
to przeczytałem. Rzecz była nieduża, paperbackowa, z rysunkiem święcącego wtedy ostatnie triumfy Bogusława Polcha na
okładce. Spodziewałem się, a bo ja wiem
czego – jakiegoś jadowitego pamfletu na
ciemnogrodzką rzeczywistość, państwo
wyznaniowe czy cokolwiek innego z pojęć
współczesnego, kominternowskiego słownika postępowców.
Fantastyka w telewizorze
Tymczasem Pieprzony mną wstrząsnął.
Nie wstrząsnął, więcej – dał mi w zęby!
Pamiętam jak dziś – zarwałem świąteczne
porządki w domu, byleby przeczytać, dokończyć, jeszcze stronę, jeszcze dwie! Pod
płaszczem dogasającej na Zachodzie mody
150
Pressje 2011, teka 26/27
na cyberpunk, czyli science fiction rozgrywające się w bardzo niedalekiej przyszłości i kładące nacisk na nowinki techniczne,
Przeczytaj, przeczytaj – ale koleś
dowala temu katolickiemu ciemnogrodowi!
w szczególności – komputerowe, Ziemkiewicz tak naprawdę opowiedział rzeczywistość, którą znałem z telewizji. Nie wiem,
być może tak nie było – mój umysł jedynie
zlepił ze sobą te dwa obrazy, ale jednak odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie
uniosłem wzrok znad książki, popatrzyłem
w telewizor, a tam przewijały się wszystkie
twarze bohaterów późniejszej afery Rywina.
Ponury korowód upiorów.
Pieprzony był książką o rozbiorach. Opis
rzeczywistości Roberta – rzeczonego Kataryniarza, czyli połączenia informatyka, hakera i administratora sieci − był bardzo bliski
temu, jak potoczyły się wydarzenia realne
(zafascynowany, na podstawie rozsianych
po książce drobnych, niemal niezauważalnych wskazówek, wyliczyłem nawet, że
akcja powieści rozgrywa się w 2015 roku).
Dla Ziemkiewicza ostatecznym upadkiem
Rzeczpospolitej okazała się jednak nie zależność gospodarcza od sąsiadów czy utrata politycznej suwerenności, lecz znów, jak
przed wiekami, całkiem dosłowny podział
jej terenów między ościenne mocarstwa. I to
przy całkowitej bierności elit, zajętych walką z „nacjonalizmem i demonem polskiego
patriotyzmu”, zupełnie nieodczuwających
wielkich wichrów historii, zrywających się
właśnie i mających zmieść tę słabą, zdegenerowaną przy ich udziale Polskę z map
świata. Jest nawet taka scena, w której
jeden z bohaterów – Szczepan Mirek, Literat (Adam Michnik – nikt bodaj nie znalazł
klucza do tej postaci) udziela wywiadu. Pod
jakim tytułem? A jakże inaczej − „Wreszcie
zakopać narodowe demony”!
Skąd więc w moim przyjacielu lewicowcu taka fascynacja facetem, który przecież
opowiastką SF zagrał na nosie jemu i całemu
jego środowisku, robiąc z nich całkowitych
bałwanów? Cóż – z niezrozumienia. Ziemkiewicz nie rozsądza jak rzeczony Michnik,
co podłe, a co godne, co niegodziwe, a co
warte naśladowania, lecz po prostu wkłada w usta bohaterów słowa zaczerpnięte
z rzeczywistości. Stąd dygresje na pół strony o tym kraju, w którym „nie umiemy nawet sami sobą rządzić”, albo ciągnąca się
na dwie strony lista inwektyw Szczepana
Mirka pod adresem jego rodaków i pod adresem Polski, którą określa jako „czarnosecinną, szowinistyczną, tępą, antysemicką,
zapyziałą, dewocką, […] zaściankową, archaiczną, fanatyczną, zacofaną, obskurancką, zapijaczoną, obłudną, kułacką, klerykalną, głupią, ksenofobiczną, złodziejską, och,
mógłby tak godzinami; im był starszy, tym
łatwiej porywało go to uniesienie” (Ziemkiewicz 1995: 122). Ziemkiewicz zestawia
je gdzieś w tle akcji z niewypowiedzianymi myślami innych bohaterów i jeszcze
innych, kreśląc obraz kraju tak pięknego
z zewnątrz i tak nowoczesnego, że chce się
płakać ze wzruszenia, a z drugiej strony
tak zepsutego i zgniłego od środka, że aż
zbiera się na wymioty.
Dlaczego wyszedłem akurat od Pieprzonego z 1995 roku, by zacząć rozważania na
temat najnowszej książki Ziemkiewicza,
Zgreda (2011a)? Otóż dlatego, że takie porównanie znakomicie ukazuje, jaką drogę
przeszli autor i jego dzieło.
Wyznania Markizka de Zadka
Czym jest Zgred? Najbardziej osobistą
powieścią? Trzecią częścią realistycznej
trylogii zapoczątkowanej jeszcze w Ciele
obcym (2005)? A może chaotycznym zapiskiem, mającym zapchać dziurę po czymś,
czego u Ziemkiewicza zabrakło? Nie – Zgred
jest naturalnym kierunkiem ewolucji autora,
który w pewnym momencie życia stwierdził,
że jego dotychczasowa działalność literacka traci sens. A musi nabrać nowego. Zgred
obrazuje nową drogę, kierunek, który obrał
Ziemkiewicz w swym dziele. Warto prześledzić tę zmianę.
W zgodnej opinii tak Macieja Parowskiego
(długoletniego naczelnego „Nowej Fantastyki” i polskiego guru tego nurtu literackiego),
jak i Wojciecha Orlińskiego (piszącego od
dłuższego czasu plugawe brednie na swoim
blogu) Pieprzony los Kataryniarza jest najlepszą polską powieścią SF lat dziewięćdziesiątych. Ocena ta wystawiona mocno na wyrost,
bo jest w Pieprzonym zarówno wielkość, jak
i pewien irytujący z czasem brak dystansu,
młodzieńcza wściekłość wychodząca w każdym zdaniu, każdym akapicie. To tu, choć
Ziemkiewicz nie feruje wyroków wprost, znaleźć można jego ocenę rzeczywistości – nie
powieściowej, lecz tej naszej, obecnej. Taką
oceną jest każda wściekła perora któregoś
z bohaterów. Należy do nich na przykład
pełna wściekłości opinia o ojcu, który „nie
umarł na serce, tylko umarł na socjalizm”
Mój Zgred
151
(Ziemkiewicz 1995: 148), znakomicie obrazująca stan emocjonalny autora. Tym się
różnią powieści Ziemkiewicza od jego opowiadań i nowelek – te pierwsze epatują emocjonalnością, są wyrwane z trzewi własnych
lub cudzych, lecz prawdziwe jednak, śliskie
i gorące od emocji, opowiadania zaś, z najważniejszym dla mnie Pięknie jest w dolinie
(Ziemkiewicz 1996), ukazują Ziemkiewicza
chłodnego, zdystansowanego, wręcz kalkulującego. Skąd bierze się ta różnica? Czy wynika z celowego zabiegu, a może z metody
pracy – tego nie wiem. Różnica jednak między wściekłą długą formą a zbalansowaną
krótką jest wyraźna i uderzająca.
Dlatego też tak inna jest najlepsza −
moim zdaniem − książka SF Ziemkiewicza
Walc stulecia (1998). Walc jest kolejną powieścią fantastyczną, utrzymaną w tej samej
estetyce (w tym samym świecie?) co Pieprzony, lecz traktuje… no o czym właściwie?
O historii? O rewolucji? O Europie? A może
o małżeństwie i zdradzie? Pisana przecież
w wyjątkowym dla Ziemkiewicza okresie
schyłku pierwszego małżeństwa. Ten schyłek także opisany jest w Walcu, podobnie jak
kwestia małżeńskiej zdrady – nakreślona
w sposób tak realny i prawdziwy, że z pewnością jest zapisem jakichś autentycznych
wydarzeń. W pewnym sensie Walc zakończył w życiu Ziemkiewicza pewien okres, ale
także zakończył jego przygodę z fantastyką.
Worożycha – ostatnia powieść fantastyczna,
którą miał napisać i chyba nawet napisał, nigdy nie doczekała się publikacji, bo jak mówił sam Ziemkiewicz, „to kompletne drewno” (Ziemkiewicz, Geremek 2011: 126). Walc
kończy więc, urywa właściwie ten okres
pracy pisarza, tak jak przerwane zostało
jego małżeństwo.
A potem nadeszło Ciało obce (2005). Było
to dla mnie zaskoczenie. Dopiero niedawno
dowiedziałem się, jakie były kulisy powstania owego dzieła. Pamiętam nawet wspólną
152
Arkady Saulski
recenzję Ciała w „Przekroju” razem z inną,
ociekającą seksem powieścią jakiejś niewartej wymieniania z nazwiska starej ciotki
feminizmu. Zestawienie było piorunujące –
oto spowiedź skończonego, zrujnowanego
człowieka okazała się dla recenzenta jakąś
prawicową błahostką napalonego grubasa
z brodą i w okularach. Czytałem recenzję,
potem książkę i myślałem: „Czy ci ludzie
powariowali?”.
Tak – Ciało jest powieścią obrzydliwą.
Więcej – wywlekającą z ludzkiej natury
wszystko, co najgorsze. Wszystko jest złe –
i małżeństwo, w którym naczelną rolę odgrywa nie uczucie, tylko postępowanie matki-potwora, i praca w holdingu niejakiego
Nowaczyka, i znajomi głównego bohatera,
określającego samego siebie jako Markizka
de Zadka, którzy okazują się bandą najgorszych gnid, na czele z obrzydliwym pederastą mającym nadzieję naszego Markizka
„wyruchać”. Wreszcie sam seks, będący
osią całej powieści, prowadzący naszego
bohatera od chwilowej wielkości do upadku,
stający się z czasem kompulsywną koniecznością zamiast jego sposobem na życie, jak
sam Markizek pragnąłby deklarować.
Ta obrzydliwość wylewa się z kartek,
czyniąc lekturę niemal niemożliwą, ciężką –
sam siedziałem nad Ciałem długie miesiące,
czytając po kilka kartek, cofając się co rusz
i zaczynając na nowo.
Długo należy zbierać się po Ciele, tak jak po
krótkim W południe, wydrukowanym w dziwnym paśmie letnich opowiadań w „Newsweeku” (Ziemkiewicz 2006). Rzecz jest niepokojąca. Słusznie recenzent „Christianitas”
zauważył, że jest to opowieść o wchodzeniu
zła w człowieka (Łazarkiewicz 2006). I jest
to zło tak namacalne, tak rzeczywiste i cuchnące, że po lekturze Ciała chce się odłożyć
książkę i więcej do niej nie wracać.
W tym czasie Ziemkiewicz żegnał się
z fantastyką. Kilka lat wcześniej wydał jesz-
cze tomik Cała kupa wielkich braci (2002),
będący dość przeciętnym zbiorem tekstów
o Rafale Aleksandrowiczu (o który „Przewodas” Lewandowski wytoczył Ziemkiewiczowi proces) oraz kilku utworów krótkich,
ale wybitnych (Jawnogrzesznica, genialna
Godzina przed świtem oraz literacka zgrywa
z wiedźmina Sapkowskiego Koszt uzyskania
Spowiedź zrujnowanego człowieka okazała się prawicową
błahostką napalonego grubasa
z brodą i w okularach
– dość przeciętna, ale napisana z humorem
i swadą). Teksty o Aleksandrowiczu, warszawskim dziennikarzu wplątującym się
w rozmaite kabały z elementami fantastycznymi, są jednak dobrze napisane i mają
swoje mocne momenty (Żadnych marzeń
oraz Ostatnie słowo). Paradoksalnie łączą
się one ze Zgredem o wiele bardziej niż Żywina (2008a) czy wcześniejsze Ciało obce. To
tutaj po raz pierwszy Ziemkiewicz stosuje
chwyt literacki, polegający na stworzeniu
fikcyjnej postaci, opisującej innych, rzeczywistych bohaterów. Aleksandrowicz wraca
jeszcze w zbiorze Coś mocniejszego (2008),
lecz te teksty, w porównaniu do opowiadań
wybitnych, jak Czerwone dywany, Odmierzony krok albo moje ulubione wspomniane już
Pięknie jest w dolinie, rażą swoją przeciętnością. Widać już, że są pisane na szybko, dla
chleba tylko – już bez tej wściekłości z czasów Pieprzonego losu Kataryniarza czy Walca stulecia. Potem były jeszcze Ognie na skałach – fantasy z duszą, choć dość przeciętne,
ewidentnie zakrojone na pierwszy tom cyklu,
na którym Ziemkiewicz miał nadzieję trochę
pozarabiać (co przyznaje, zresztą całkiem
szczerze, ustami Aleksandrowicza w finale
Ostatniego słowa). Swoją przygodę z fantastyką Ziemkiewicz zakończył publicystycznym tomikiem Frajerzy (2003). Ten ostatni
tomik zresztą ponownie wprowadził go na
ścieżkę wojny ze wspomnianym Maciejem
Parowskim, z którym konflikt rozgrzewał
środowisko fantastyczne bodaj od początku
lat dziewięćdziesiątych. Znamienne, że Frajerzy są obecnie najtrudniejszym do zdobycia tomem publicystycznym Ziemkiewicza,
białym krukiem, choć traktuje on przecież
o jakichś „fantastycznych błahostkach”
i poświęcony jest temu, jak wygląda rynek
fantastyki w Polsce. No cóż, dla wydawców
fantastyki, na czele z lubelską Fabryką Słów,
najcięższe boje z Michnikiem są widać mniej
groźne niż jeden tomik, w którym pada garść
gorzkich słów na temat rynku książek fantastycznych i ich czytelników.
Matrix wykształciucha
Rok 2008 to przełom w twórczości Ziemkiewicza. Ukazuje się wówczas Żywina, powieść, którą uznaję za najlepszy jak dotąd
utwór Ziemkiewicza. Rok wcześniej nastąpił kres rządów Jarosława Kaczyńskiego,
zapowiadający recydywę opisanego w Ciele obcym rywinlandu. Żywina jest ostatnim
tchem pogardliwie nazywanej przez salonowców „literatury IV RP”. To historia posła
Samoobrony Stanisława Żywiny, który traci
życie w wypadku samochodowym. Śledztwem w tej sprawie zajmuje się warszawski
dziennikarz Radek – niedojrzały chłoptaś,
typowy mężczyzna z syndromem Piotrusia
Pana, jakich pełno zasiedla Rzeczpospolitą,
podobnie zresztą jak i cały świat zachodni.
Jak mówi sam Ziemkiewicz w filmiku promocyjnym, jest to opowieść nie o pośle Żywinie, ale o tym, że „jego śmierć zmieniła
czyjeś życie”. Wracają tu ze zdwojoną siłą
wątki dotychczas porozrzucane po wcześniejszych książkach. Wątek ojca – w Pieprzonym przedwcześnie zmarłego, w Ciele
zdradzającego swe ideały i swojego syna,
a tutaj, w Żywinie – niedojrzałego jak sam
Mój Zgred
153
Radek, uciekającego od problemów do Paryża, na „dumne wygnanie”. Jest i wątek
matki – toksycznej i zatruwającej życie, jak
teściowa-potwór z Ciała. Ale najistotniejszy
wydaje się inny motyw – oczywiście nie ten
dotyczący ubeckiego układu, ściskającego
w szponach całą okolicę dawnego pegeeru.
Polska okazuje się postsowieckim kołchozem, choć trzęsionym
kapitałem i układami, a nie naganem czekisty
Chodzi mi o wspomnianą już niedojrzałość.
Znów pisze Ziemkiewicz historię o człowieku małym i podłym, oportuniście, smażącym soczyste pamflety w gazecie, dla której
jedyną legitymizacją istnienia jest dyplom
wykształciucha.
Ów Radek musi się zetrzeć z rzeczywistością, której nie dopuszczał do świadomości, więcej – zwalczał ją. Polska okazuje
się nie krajem „największego w jej historii sukcesu”, lecz jakimś postsowieckim
kołchozem, choć trzęsionym kapitałem
i układami, a nie naganem czekisty. To tutaj
Radek poznaje historię Żywiny, człowieka
jak cały kraj nikczemnego, który nie szlachetnością, lecz podłością i cwaniactwem
dochodził do swej pozycji. Dziennikarz
odnajduje jednak w Żywinie także iskrę
dobroci, czyli miłość do Arlety – kogoś
w rodzaju Anety Krawczyk z czasów późniejszej seksafery (powieść, jak twierdzi
sam Ziemkiewicz, została napisana jeszcze przed ujawnieniem sprawy „bohaterki
wszystkich kobiet w Polsce”). I to ta miłość
do Arlety – kobiety, która była w stanie
porzucić łajdackie, łóżkowe karierowiczostwo dla córki – odmienia Radka wcześniej
niż stanięcie przed wcieleniem zła, starym
ubekiem Pasztelanem.
W fabułę Żywiny wpleciona jest śmierć
Jana Pawła II. To właśnie te chwile ogól-
154
Arkady Saulski
nonarodowego otępienia, nadziei i modlitwy opisuje Ziemkiewicz po mistrzowsku,
zauważając, że „dla niego [Radka] miało to
wszystko swoje drugie dno, wiedział przecież, że szef programów informacyjnych,
przez które teraz sznureczkiem przewijali
się księża i purpuraci, to stary pedał, totalnie zafiksowany na zaliczeniu coraz to nowych chłoptasiów i od lat obsadzający nimi
wszystkie możliwe stanowiska w telewizji;
że prezenterka odprawiająca z promptera
modły regularnie doprowadza się w klubach do nieprzytomności i wali w darkrumie, a bodaj i w kiblu, z kim popadnie, że
publicysta opowiadający, jak wspaniałą
otrzymujemy właśnie lekcję godnego obcowania ze śmiercią, zasponsorował w swym
bujnym życiorysie już ze trzy skrobanki;
nie mam zresztą pewności, czy gdyby Radek tę wiedzę upowszechniał, miałoby to
dla kogokolwiek znaczenie. Choć dla niego
miało i dokładało się do ogólnej wściekłości,
jaka chwilami ogarniała go, gdy szwędał się
w tym rozmodlonym, zawodzącym smętnie
tłumie” (Ziemkiewicz 2008a: 122).
Rafalski da się lubić
W wywiadzie rzece udzielonym Rafałowi Geremkowi pod tytułem Wkurzam salon
(2011) Ziemkiewicz mówi o Zgredzie, że jest
to wreszcie powieść, w której polubił głównego bohatera. Znamienne, zważywszy,
że redaktor Rafalski – piszący do „Rzepy”
(„Rzeczpospolitej”) i „Gazety” („Gazety Polskiej”), mąż Oleńki i ojciec Zosi oraz Marysi,
to przecież sam Ziemkiewicz.
Czym jest Zgred? Czy jest trzecim tomem realistycznej trylogii, zapoczątkowanej Ciałem obcym? Z pewnością nie. Jest
to rzecz pisana niemal na kolanie – sam
Ziemkiewicz przyznaje, że po katastrofie
smoleńskiej nie był w stanie pisać tamtej,
planowanej powieści (porzucił ją więc tak
jak wcześniej nieodżałowaną Worożychę)
i zaczął pisać coś innego.
Teraz odrobina krytyki środowiskowej.
Czytając rozmaite wpisy na prawicowych lub
sympatyzujących z Ziemkiewiczem blogach
dotyczące Zgreda, można odnieść wrażenie,
że jest to dzieło na miarę Ballad i romansów,
najlepsza bodaj polska powieść w dziejach
i absolutne mistrzostwo pióra, erudycji i Bóg
wie czego jeszcze. Nic bardziej mylnego. Takie wpisy ujawniają jedynie, jak ludzie deklarujący się jako miłośnicy Ziemkiewicza
słabo znają jego twórczość. Zgred nie jest
ani wielki, ani wybitny. Więcej – jeśli mam
być uczciwy wobec mojego literackiego mistrza, muszę powiedzieć jasno – Zgred jest
jego najsłabszą powieścią.
Odsuwając na bok tak dawne teksty, jak
Skarby Stolinów (1990) albo Wybrańcy bogów (1991), trzeba przyznać, że Zgred jest
utworem wyjątkowo nieudanym. Ocena ta
nie dotyczy jednak całej powieści, Zgred ma
bowiem fragmenty naprawdę świetne. Opowieści Rafalskiego o znajomych i przyjaciołach, rodzinie, ojcu, a także o upadku dawnych towarzyszy i przyjaciół publicystów
oraz środowiskowe anegdoty są niezwykle
udane (na przykład fragment, gdy powieściowy odpowiednik Tomasza Wołka grozi
Rafalskiemu po pijaku na balu dziennikarzy,
że go wreszcie wygrzmoci z resztą „faszystów” z telewizji). Można tu znaleźć również
fragmenty porażające, pełne pesymizmu,
opisujące brak złudzeń głównego bohatera
co do otaczających go ludzi. „Czy nasza Polska, gdyby była, byłaby tak naprawdę inna?
Czy towarzysz Kwiatkowski z Rywinem nie
robiliby w niej patriotycznej i katolickiej telewizji, a Rysiu ze Zbysiem patriotycznych
i katolickich przekrętów? Czy pan Purchel
nie byłby tam, gdzie jest, z patriotyczno-katolickiej nominacji, a wiodące media nie klajstrowałyby najgorszego łajdactwa Bogiem
i Ojczyzną, zamiast Europą? Ferajna, jaka
by wyrosła pod skrzydłami Ojca Dyrektora,
okupująca mu się ofiarami na zbożne dzieła, byłaby jakoś znacząco lepsza od tej, jaka
rozkwitła w cieniu Michnika, oddając hołd
wyznaczonym przez niego świętościom
Jeśli mam być uczciwy wobec
mojego mistrza, muszę powiedzieć jasno – Zgred jest jego najsłabszą powieścią
i sponsorując mitotwórstwo «wielkiego porozumienia Polaków z obu stron historycznego podziału»? Czy to by w ogóle była inna
ferajna, czy dokładnie ci sami «specjaliści
od śrub w samochodach, odkręconych»?”
(Ziemkiewicz 2011a: 115).
Fragmenty te toną jednak w morzu innych, o wiele słabszych. O ile opisy życia
rodzinnego i codziennych problemów nadają książce rysy autentyczności, o tyle część
rozważań nad familią Rafalskiego jest już
banalna. Powieść jest zresztą rozwleczona, za długa, a jej największa słabość znajduje się niestety na końcu. Gdzieś w jednej
czwartej książki Rafalski odkrywa w komentarzach pod swoimi wpisami na blogu
powtarzający się link do filmiku pełnego fekaliów, uryny i innych obrzydliwości.
W tym filmiku z blackmetalową, satanistyczną muzyką pojawia się odwrócone do góry
nogami zdjęcie Rafalskiego. Na początku
bohater śmieje się, musi wręcz „pochwalić
się kolegom, że jako pierwszy ma takiego świra”, lecz pod koniec następuje seria
niepokojących wydarzeń. A to mąż siostry
Rafalskiego trafia do szpitala, z którego najpewniej już żywy nie wyjdzie, a to Oleńka ma
wpierw bardzo złe sny, a potem dość groźny wypadek samochodowy… Kulminacyjną
sceną jest noc, gdy Rafalski udaje się do
pokoju córek, tknięty jakimś irracjonalnym
lękiem, i widzi, że obie dziewczynki odwróciły się we śnie na łóżkach nogami do góry,
Mój Zgred
155
ze stopami na poduszkach – tak jak Rafalski
na zdjęciu w obrzydliwym filmiku. „Bredzę,
a teraz, czuję, będę bredzić jeszcze bardziej,
ale muszę to zapisać. Przed chwilą, żeby
się oderwać od klawiatury, poszedłem do
dziewczynek, poprzykrywać – bo zawsze
się w nocy rozkopują, kręcą. Najpierw Mania – widzę, kołdra skopana aż na podłogę, a
mój Mań leży z nogami na poduszce, głową
w przeciwną stronę. Przełożyłem, przytuliłem, okryłem, odczekałem chwilę, idę do Zosi
– to samo, nogi na poduszce, więc też na ręce,
obróciłem, przykrywam… I nagle, jakby mnie
piorun strzelił, przypomniał mi się ten kretyński filmik z rzygowinami i jakimiś satanistycznymi paskudztwami, filmik, który jakiś
idiota dokleja do wszystkich moich artykułów w necie – ten z ciągłym odwracaniem
mojej fotografii do góry nogami. Ja wiem, że
to idiotyzm kompletny, że, naprawdę, jeśli
istnieje coś takiego, jak skuteczne przekleństwo, to nie przez Internet – ale wiedzieć,
i nawet mieć poczucie własnej śmieszności,
to jedno. Ale jest najciemniejsza godzina
przed świtem, Oleńka jest w szpitalu, a ja
czuję się, jakby moje serce dobijało resztek
sił – i ten rok, rozpoczęty śmiercią mamy,
te wszystkie złe sny żony, wróżby, choroba
Jacka” (Ziemkiewicz 2011a: 226).
Porażka Zgreda
Zaledwie kilka stron dalej dochodzi do
katastrofy smoleńskiej, a Rafalski jeszcze
przez jakiś czas kontynuuje zapiski. I właśnie w tym widzę porażkę Zgreda. Ziemkiewicz, przy całym swoim literackim kunszcie
i doświadczeniu, zwyczajnie nie uniósł tego
straszliwego wydarzenia. Pierwsze zapisy
przeżyć Rafalskiego porażają autentyzmem
(odnajduję w nich nawet znajome odczucia,
na przykład dla mnie też dzień 10 kwietnia
2010 roku jest w pamięci tylko porankiem,
a dalej wielką białą plamą) i tak naprawdę
156
Arkady Saulski
powinny się szybko zakończyć. Ale nie –
Rafalski brnie dalej i opisuje coraz większe
banały, w istocie zabijając ten piorunujący
literacko efekt, jaki dawało zestawienie wypadku żony, internetowej klątwy i katastrofy.
Niestety – w opisie pierwszych dni po smoleńskiej traumie Ziemkiewicz zawodzi. Być
Kulminacyjną sceną jest noc,
gdy Rafalski udaje się do pokoju córek
może faktycznie po takim szoku, umysł Rafalskiego nie jest w stanie się zdobyć na myśli bardziej wyrafinowane. Ale czy w takim
razie nie rozsądniej byłoby zapiski po prostu
urwać, zakończyć? Zamiast tego Ziemkiewicz prowadzi dziennik Rafalskiego jeszcze
przez kilka dni, a potem urywa jakąś naiwną
konstatacją, że to nie ma sensu i trzeba się
zająć czymś innym. Pod koniec w ogóle pojawia się już całkiem sporo zdań banalnych.
Tu tkwi zasadniczy problem Zgreda. Fatalność tej książki wynika z tego, że jest tak
nierówna – fragmenty autentycznie głębokie
przeplatają się z fragmentami wsadzonymi
na siłę, chyba tylko po to, by powieść nie
zamieniła się po prostu w kolejną książkę
publicystyczną. Być może mój problem polega na tym, że zbyt dokładnie śledzę pracę Ziemkiewicza i jego teksty w prasie oraz
internecie, i po prostu zdaję sobie sprawę
z tego, na co go stać w publicystyce. Zgred
nie jest powieścią na miarę jego możliwości i najpewniej zostanie zapomniany, bo nie
oferuje nic poza kilkoma bieżącymi rozliczeniami i kąśliwymi uwagami pod adresem
dawnych kolegów po piórze.
Zgred nie jest więc magnum opus Ziemkiewicza, powieścią, którą mógłby kończyć
karierę czy rozpoczynać jej nowy etap. To
raczej wpadka – pisana na szybko, bez planu i bez puenty. Pozytywne opinie cieszą, ale
są książki Ziemkiewicza, które naprawdę na
nie bardziej zasługują. I to po nie właśnie
powinni w następnej kolejności sięgnąć niedzielni piewcy autora Zgreda.
Nie wiem, co dalej z twórczością Ziemkiewicza. Zgred wydaje się tylko przypadkową, pojedynczą wpadką, mniej więcej
taką, jaką był Czas wrzeszczących staruszków (2008b) w jego publicystyce. Wciąż
czekam na zapowiadane od lat Requiem
dla samobójcy oraz zanoszące się na pu-
blicystyczne wydarzenie, zapowiedziane
na czas po wyborach Myśli nowoczesnego
endeka. Być może to te książki staną się
w końcu dziełami, do napisania których tak
tęsknił Rafalski. Na razie jednak sądzę, że
należy cofać się po własnych śladach i odkrywać Ziemkiewicza, jeśli się go jeszcze
nie odkryło, albo ponownie w jego twórczość zagłębić, by wyłowić perły ukryte
w jego powieściach.
Co dalej?
W następnej tece analiza esejów Tomasza
Burka i opowiadanie Arkadego Saulskiego.
Rafał A. Ziemkiewicz, Zgred,
Zysk i S-ka, Warszawa 2011,
oprawa miękka, s. 270.
157

Podobne dokumenty