Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej
Transkrypt
Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej
Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej 2 Stanisław Olędzki Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej Mój punkt widzenia Tom II lata 2004-2005 Białystok 2011 3 © Copyright by Stanisław Olędzki, 2011 Redaktor techniczny: Ewa Frymus-Dąbrowska Projekt okładki: Mariusz Bryczkowski Wybór tekstów z Tygodnika Muzycznego i korekta: Halina Domalewska. ISBN 978-83-7657-077-8 Mariusz Śliwowski Białystok, ul. Zwycięstwa 26C lok. 7 tel. (85) 869 14 87, 602 766 304 www.prymat.biasoft.net, e-mail: [email protected] 4 Rok 2004 5 6 Recenzje 2004 WOKÓŁ KONCERTÓW FB 16.I.2004 Lepszy od Hoffnunga (recenzja koncertu z 9 stycznia 2004) Gerard Hoffnung (1925-1959) był angielskim grafikiem i muzykiem niemieckiego pochodzenia. Miał niezwykły zmysł humoru i satyry. Zdobył światową sławę jako organizator koncertów a następnie festiwali parodii i persyflaży muzycznych. Na koncertach stwarzał nieprawdopodobne sytuacje muzyczne, wywołujące salwy śmiechu. Wytwórnia płytowa „His Master Voices” wydała swego czasu trzypłytowy album rejestrujący te festiwale. Mam niektóre z tych nagrań, naprawdę można boki zrywać. Na jednym z tych nagrań jesteśmy świadkami wykonania koncertu fortepianowego, tyle tylko, że solista nie uzgodnił z orkiestrą, jaki to ma być koncert, nie mówiąc już o wspólnym tempie. I tak orkiestra gra uporczywie wstęp do Koncertu b-moll Czajkowskiego, a pianista kontynuując rozpoczyna z równym uporem partię solową Koncertu a-moll Griega. I tak kilka razy. Publiczność dusi się ze śmiechu, co wyraźnie słychać na płycie. Najciekawsze jednak następuje dalej i trwa do końca tego koncertu, kiedy okazuje się, że można te tak różne utwory grać jednocześnie i kiedy słyszymy wplecione fragmenty zupełnie innych kompozycji i to z takim mistrzostwem, i taką naturalnością, iż wydaje się, że właśnie w wersji Hoffnunga muzyka ta jest jak najbardziej oryginalna. A możemy rozpoznać tam, poza Czajkowskim i Griegiem, m.in. następujące koncerty fortepianowe: c-moll Rachmaninowa, G-dur Beethovena, Błękitną Rapsodię Gershwina, „Koncert Warszawski” Addinsella, II Koncert Bartoka i nawet popularny fokstrot. A wszystko to arcydowcipnie przekształcone lub sparodiowane (np. fragment kadencji Koncertu Griega grany jako ów fokstrot). Waldemar Malicki, znany dotychczas u nas jako świetny pianista-wirtuoz, improwizator, a nade wszystko muzyk obdarzony niecodziennym poczuciem humoru, na 7 ostatnim koncercie w Filharmonii Białostockiej zdaje się, przeszedł sam siebie i wspomnianego wyżej Hoffnunga. Wieczór rozpoczął się dość tradycyjnie. Jego część pierwszą wypełnił standardowy program karnawałowy: Johanna Straussa Uwertura do „Zemsty nietoperza”, Walc „cesarski” i Antoniego Dvořaka trzy Tańce słowiańskie. Prowadzona przez Bernarda Chmielarza Orkiestra wykonała wszystkie te kompozycje bez zarzutu, z należnym wdziękiem, gdzie trzeba – rozmachem i temperamentem (Taniec g-moll z charakterystycznymi dla furianta synkopami).Wszystko to jednak było tylko uroczystym wstępem do głównego dania wieczoru – „Malicki show”. Gdyby szerzej wiedziano, co szykuje tym razem Malicki, tłum słuchaczy zapewne rozniósłby gmach Filharmonii. Zaczęło się dość niewinnie, aczkolwiek ze smakiem. Bossa nova dla Mozarta, skomponowana przez Malickiego, zaaranżowana przez Chmielarza łączyła rytmy bossa novy z klimatem muzyki new age, okraszonej wirtuozowskimi gamkami i przywołaniem fragmentu głównego tematu popularnej Symfonii g-moll Mozarta. Połączenie jazzowej ballady Oscara Petersona z jednym z tang Piazzolli miało udokumentować, zdaniem Malickiego – dowcipnego konferansjera, różnice między tymi gatunkami muzyki. Po kolejnych dwóch utworach mistrza argentyńskiego tanga i aranżacji symfonicznej przeboju Beatlesów „Hey Jude”, Waldemar Malicki rozpoczął swój prawdziwy show muzyczny. Na początek Kolęda „Gdy się Chrystus rodzi” w stylu allegra koncertu fortepianowego Mozarta z wplecioną frazą kolędy „Tryumfy Króla Niebieskiego”, a w kadencji fragmentem tanga „Milonga” – nie widziałem, co bardziej podziwiać: doskonałe wniknięcie w język kompozytorski Mozarta, poczucie komizmu muzycznego, czy też zjawiskową grę pianisty w czystym Mozartowskim stylu. Zamiast zapowiedzianej następnej kolędy usłyszeliśmy wstęp do I części Koncertu fortepianowego c-moll Rachmaninowa, jednak orkiestra zamiast tematu istotnie zagrała mollową wersję kolędy „Wśród nocnej ciszy”. Dalszy rozwój tego żartu mistrzowsko łączył wirtuozowską fakturę fortepianową Koncertu c-moll z kolędowymi frazami. I tutaj, podobnie jako w poprzednim pastiszu usłyszeliśmy frazy innej kolędy – „Gdy śliczna Panna Syna kołysała”. Komizm, zawsze w szlachetnym gatunku, wynikał nie tylko z samych zestawień, ale i z wewnętrznej struktury formalnej, np. gdy słyszeliśmy ad absurdum przeciągane łańcuchy sekwencji lub zakończenia (jak u Hoffnunga). Doprawdy, takie genialne „humoreski” mógł skomponować ktoś, kto przewyższa i Hoffnunga i mistrza muzycznego pastiszu – Fritza Kreislera. Równie genialna, tym razem w stylu Lisztowskich rapsodii węgierskich, była wirtuozowska parafraza kolędy „Anioł pasterzom mówił” (znowu komizm odwlekania zakończenia utworu). Podobne żarty przyprawiały słuchaczy o bolesne skurcze żołądka, jak w zagranym na bis Marszu Radetzkiego, do którego solista wplatał motywy popularnych melodii: „Poszła Karolinka do Gogolina, przebój Lizy Minelli z filmu „Kabaret”, z telewizyjnych dobranocek dla dzieci o Koziołku Matołku itp. Następny bis rozbawioną do rozpuku publiczność wstrząsnął uczuciem podziwu dla lotności lewej ręki artysty, którą wykonał wirtuozowską parafrazę sławnego The Man I Love Gershwina, gdzie i obie ręce zwykłego pianisty musiałyby się niemało uwijać. Rozentuzjazmowani słuchacze wymogli na niezwykłym artyście jeszcze dwie kolejne wirtuozowskie parafrazy Malickiego: C. Velazqueza Besame mucho i popularnego ragtime’u, w którym dzięki wariacyjnym przekształceniom ragtime ów przybierał też postać Straussowskiego walca, tanga (w tym popularnej La cumparsity A. Rodriguesa), Schubertowskiego Pstrąga, Marsyliańki, V Symfonii Beethovena, pieśni rewolucyjnej „Krew naszą długo 8 leją katy, Poloneza A-dur Chopina, rosyjskiej Kalinki, wielkiego hitu sprzed lat „Żegnaj Argentyno”, a na koniec jeszcze raz Marsza Radetzkiego. W kuluarach słyszeć można było opinię, że koncert ten przewyższył Galę Sylwestrową w Filharmonii. Ja mam jedno tylko zastrzeżenie do organizatora: należy wcześniej uprzedzać słuchaczy o konieczności zabierania ze sobą dobrych środków uspakajających, aby zapobiec atakom serca i ze śmiechu i z niebotycznego podziwu dla zjawiskowego kunsztu Waldemara Malickiego. 23.I.2004 Złoty cykl koncertów (recenzja koncertu z 16 stycznia 2004) Godny inauguracji obchodów Jubileuszu 50-lecia Filharmonii był program tego koncertu symfonicznego z ukłonem ku muzyce polskiego romantyzmu (Moniuszko Uwertura do „Halki”, Chopin Koncert e-moll) oraz ku szczytowemu dziełu romantyzmu niemieckiego (Brahms IV Symfonia). Uwertura zajaśniała blaskiem większości swych walorów dźwiękowych i ekspresyjnych. Marcin Nałęcz-Niesiołowski nadał jej bardziej dynamiczne rysy, ujmując nieco – przez nie dość pogłębione elegijne frazy wstępne – kontrastowości z częściami szybkimi, a więc i rysów dramatycznych, charakterystycznych dla samej opery. Wynikało to zapewne z pewnego rozkojarzenia spowodowanego prowadzeniem półgodzinnej oficjalnej uroczystości jubileuszowej, przemawiania, odbierania adresów, wręczania statuetek itp. I bezpośrednio po tym, w jednej chwili musiał chwycić za batutę i z dyrektora-menadżera przeistoczyć się w artystę. A może i sama uroczystość nastroiła wszystkich (i mnie także) na inną, mało elegijną, nutę wyrazową? Kto spodziewał się po soliście Eugen Indjicu (IV nagroda na Konkursie Chopinowskim w roku 1970) interesującej interpretacji chopinowskiej, ten się nie zawiódł. Już wstępne tutti orkiestrowe zapowiadało duże przeżycia; orkiestra zagrała je z wyczuciem specyficznego stylu orkiestrowego typowego dla kompozycji koncertowych Chopina: bardzo ekspresywne cantabile odcinków tematycznych i gwałtowne wzburzenia w łącznikach. Żeby dobrze grać Chopina, trzeba mieć poza intuicją, naturalną muzykalnością i nienaganną techniką przede wszystkim szacunek dla tekstu nutowego. Indjic potrafi wyciągać z niego interesujące wnioski interpretacyjne. Powszechnie wiadomo że Chopin nigdy nie wykonywał tego samego utworu w ten sam sposób, a zatem akceptował różne podejścia do interpretacji. Co więcej przed oddaniem rękopisu do druku, często nie mógł się zdecydować na ostateczną jego postać. Jeden z wybitnych chopinologów określił to poliautentyzmem (wielość autentycznych wersji jednego utworu). Indjic idąc niejako za tymi konstatacjami grał Koncert e-moll tak, jakby go improwizował: swobodnie z licznymi rubatami, delikatnym uderzeniem, ale i z prawdziwym appassionato lub agitato, tam gdzie tego chciał Chopin i z wirtuozowską brawurą partiach popisowych. Spektrum jego środków pianistycznych przesuwało się często od romantyzmu w stronę impresjonizmu – Debussy’ego. Nadzwyczajne piano uwypuklało rodzynki akompaniamentu, nadając zarazem w połączeniu z fenomenalną lotnością jakąś świetlistość i prawdziwie impresjonistyczną grę kolorów i światłocieni. Zdawałoby się, że po słynnych interpretacjach Krystiana Zimerma- 9 na z jego Orkiestrą Festiwalową nic już nowego nie można powiedzieć – Eugen Indjic udowodnił, że jednak można. Przyjęty bardzo gorąco dopełnił swój występ jak najbardziej konsekwentnie – zamykającym drugi zeszyt Preludium „Feux d’artifice” („Sztuczne Ognie”) Cl. Debussy’ego. Było to wykonanie zjawiskowe, nieziemsko doskonałe. Prawdziwym bohaterem wieczoru była jednak Orkiestra Filharmonii Białostockiej, i to nie tyle z racji jej jubileuszu, co przede wszystkim z uwagi na wyjątkową dyspozycję. Zagrała swą partię w Koncercie Chopina po jednej tylko próbie z solistą, a to przy prawdziwie chopinowskim stylu jego gry, wymagało nadzwyczajnej koncentracji, czujności oraz idealnego porozumienia dyrygenta z orkiestrą. Zostało to spełnione całkowicie. Marcin Nałęcz-Niesiołowski w podejściu do swego zawodu zdaje się kroczyć śladami Artura Toscaniniego, który wszystkie swe koncerty prowadził bez partytur, tzn. miał je w głowie. Dyrektor Filharmonii Białostockiej ze swą Orkiestrą-Jubilatką zaprezentowali znakomite wykonanie Brahmsowskiej Symfonii e-moll. Co ciekawsze dramatyczne napięcie wzmagało się w miarę rozwoju muzyki. Początkowo słuchając pierwszej części byłem nawet nieco rozczarowany zbyt małym ładunkiem ekspresji. Szybko jednak zrozumiałem, o co dyrygentowi chodzi: o rozłożenie napięcia w całej formie dzieła, nie tylko w poszczególnych jej częściach. Dlatego ekspresywność tych kolejnych części cyklu odczytywać należało w kontekście całości jego formy, której wyrazistą kulminację otrzymaliśmy w finałowej passacaglii. Takie właśnie ujęcie najbardziej odpowiadałoby chyba samemu Brahmsowi, gdyż uznać je trzeba za najdojrzalsze i pozbawione wszelkiego efekciarstwa, od czego on przecież tak stronił. Oklaskiwani gorąco nasi Filharmonicy podziękowali dwukrotnie wykonanym Tańcem węgierskim g-moll Brahmsa. Było to naturalne i smakowite dopełnienie wykonanej przed chwilą jego symfonii. 30.I.2004 Koncert muzyki polskiej (recenzja koncertu z 23 stycznia 2004) Był to piękny program, nieco przekrojowy, dobrze ilustrujący tytuł zapomnianej już książeczki Józefa Władysława Reissa Najpiękniejsza ze wszystkich jest muzyka polska, spełniającej kiedyś rolę podręcznika historii polskiej muzyki, którego zresztą do dzisiaj nie dorobiliśmy się. Moniuszkowska uwertura do opery Verbum nobile, zagrana z mozartowskorossiniowskim wdziękiem, spełniła w tym programie istotnie rolę wstępu do jego dalszego ciągu – trzech wielkich dzieł powstałych już w XX stuleciu. Wydaje się, że lepszym rozwiązaniem byłoby dopełnienie jej nie Koncertem wiolonczelowym Lutosławskiego, a Odwiecznymi pieśniami Karłowicza. W ten sposób dobitniej unaoczniono by dwa przeciwstawne oblicza polskiego romantyzmu: wczesne (Moniuszko) i późne, młodopolskie, historycznie należące już do XX wieku (Karłowicz). Z kolei druga część koncertu zestawiłaby muzykę powstałą niemal równocześnie (1970-76), a określaną jeszcze w ubiegłym wieku jako współczesną: wyrafinowany styl Koncertu wiolonczelowego Lutosławskiego i bardziej popularny język speca od muzyki filmowej 10 Kilara (Kościelec 1909). Ale i tak była to poglądowa lekcja piękna polskiej muzyki, upamiętniająca nadto przypadające na przełomie stycznia i lutego ważne rocznice: 25 stycznia (1913) – urodzin, 7 lutego (1994) – śmierci Witolda Lutosławskiego i 8 lutego (1909) – tragicznej śmierci Mieczysława Karłowicza. Kiedy przed 11 laty, w obecności Witolda Lutosławskiego, Tomasz Strahl z Mirosławem Jackiem Błaszczykiem przy pulpicie, po raz pierwszy w Białymstoku wykonał jego Koncert wiolonczelowy, nasz wielki kompozytor nie krył słów uznania. Mówił wówczas: „Koncert ten nie jest łatwy, jest trochę niepraktyczny, jeśli chodzi o przygotowanie go z orkiestrą... Nie spodziewałem się, że sobie tak mężnie dadzą radę, bo to wcale nie jest prosta sprawa. Ten koncert wymaga dużo wkładu pracy, a rezultat okazał się bardzo pozytywny. Do koncertu solowego należałoby właściwie pisać muzykę orkiestrową łatwiejszą niż ta. Ta jest trochę trudna... Po dzisiejszym koncercie z ogromnym optymizmem myślę o przyszłości muzyki w Polsce, że w miastach nie największych a średnich muzyka może być na takim poziomie, jak jest w Białymstoku. Byłem ogromnie ucieszony, że orkiestra w Białymstoku może tak zagrać moje utwory. To jest ogromnie optymistyczne doświadczenie, którego tutaj doznałem.” Kompozytor byłby nie mniej zadowolony z wykonania Koncertu również przez Andrzeja Bauera. A proszę zwrócić uwagę, że skoro sam kompozytor mówił, że napisał muzykę „trochę trudną”, to obiektywnie jest ona bardzo trudna. Już samo tylko odczytanie partytury wymaga ogromnego wysiłku tak od solisty, orkiestry jak i dyrygenta. To co przed 11 laty było wyczynem naszej Filharmonii, dzisiaj jest już jej codziennością. I to jest miara jej rozwoju, do którego tak optymistycznie odniósł się wtedy Lutosławski. Rzeczywiście było to wykonanie graniczące z doskonałością, czytelne w swojej dialektyce konfliktu prowadzącego do pozornego porozumienia w unisonowym tutti, a następnie wyładowanym w potężnych końcowych interwencjach grupy blaszanej. Fascynująca osobowość Andrzeja Bauera przejawiła się już w prologu – monologu wiolonczeli zapowiadającym dyskursywny charakter utworu. W tym wykonaniu, dzięki bogato różnicowanej artykulacji, wydał się on nabrzmiały bogatą treścią, jak pełen akcji „monodram”. Gra orkiestry pod precyzyjną batutą Jerzego Salwarowskiego budziła podziw i szacunek i to zarówno w odcinkach ad libitum (aleatorycznych), jak i a battuta (dyrygowanych). Bardzo ładnie wypadła blacha, której kompozytor wyznaczył tu wiele ważnych kwestii. Okazało się, że tak dobre wykonanie niełatwego w percepcji Koncertu przemówiło do białostockich słuchaczy; Andrzej Bauer za gorące przyjęcie zrewanżował się nieziemsko pięknie zagraną Sarabandą z V Suity c-moll J.S. Bacha, bardzo lubianą przez Witolda Lutosławskiego i dlatego zadedykowaną przez artystę jego pamięci. Po przerwie oddano hołd Mieczysławowi Karłowiczowi bardzo dobrym wykonaniem jego poematu symfonicznego Odwieczne pieśni oraz Kościelca 1909 Wojciecha Kilara związanego z miejscem tragicznej śmierci Karłowicza, tatrzańskim szczytem – Małym Kościelcem. To ostatnie dzieło wykonano tak „realistycznie”, że i bez programowych informacji rysowała się cała sceneria dramatu z 1909 roku. Kulminacji pędzącej lawiny jedno moje ucho nie wytrzymało, w związku z czym kosztami leczenia obciążę sympatycznego i doskonałego skądinąd dyrygenta. Nie chwalę szerzej znakomitego wykonania Odwiecznych pieśni, gdyż nie mogło być inaczej, jako że Jerzy Salwarowski jest w tej mierze autorytetem (nagrał z Orkiestrą Filharmonii Śląskiej wszystkie poematy Karłowicza już przed 20 laty. Zostały one opublikowane 11 przez VIFON na płytach analogowych w roku 1984, a wznowione na kompaktowych przez DUX w roku 1999). 6.II.2004 Maksymiuk – już klasyk (recenzja koncertu z 30 stycznia 2004) Kiedyś znany krytyk opublikował recenzję z koncertu, który w ostatniej chwili został odwołany. Wzbudziło to oburzenie braci recenzenckiej, zaś ów pechowy krytyk został zawieszony w prawach publikowania. Na pozór sprawa była oczywista. Kiedy jednak zastanowić nad nią się głębiej, taką być przestaje. Cóż bowiem niestosownego on uczynił? Ocenił to, czego nie słyszał, ale przecież się nie mylił. Zawiódł swoich czytelników tylko dlatego, że opisał wykonanie wirtualne. (A iluż jest krytyków nietrafnie oceniających koncerty, na których zawsze są obecni). Jednak każdy średnio wyrobiony krytyk wie, czego można się spodziewać po dobrze znanym mu wykonawcy (wykonawcach) i na dobrą sprawę jest w stanie trafnie zrecenzować nie słyszany występ na podstawie wcześniej poznanych wykonań. Kandydatom na recenzentów polecałbym nawet takie pouczające ćwiczenia (pisanie recenzji przed koncertami, a następnie ich weryfikację na koncertach). Czasami mogą jednak zdarzać się większe rozbieżności między spodziewanym wykonaniem, a wykonaniem faktycznym. Taki wypadek miał miejsce na ostatnim koncercie prowadzonym przez Jerzego Maksymiuka. Spodziewałem się tego, co zwykle: Maksymiuka porywającego swym dynamizmem i orkiestrę, i publiczność. Pozornie nic takiego nie nastąpiło, takie odniosłem wrażenie z koncertu, kiedy zawsze oddziałuje silnie sugestia zachowania się artysty na estradzie; to co widzimy nakłada się na to, co słyszymy i w efekcie zmienia nasze wrażenia słuchowe. Dlatego recenzowany koncert zawsze rejestruję i przed pisaniem odsłuchuję. Brak czynnika wizualnego pozwala skoncentrować się tylko na obrazie dźwiękowym wykonania. I podobnie jak zaskoczył mnie Maksymiuk nietypowym dla niego spokojem gestykulacji, tak też nagranie zaskoczyło mnie niemałym dynamizmem wykonania, aczkolwiek ze złagodzonymi kontrastami. Dawny (wcześniejszy) Maksymiuk miał tendencję do zaostrzania kontrastów i z reguły szaleńczych temp. Tego raczej nie było w VII Symfonii Beethovena: szybsze tempo w powolnym wstępie (Poco sostenuto) i nieco wolniejsze następujące po nim Vivace (a więc osłabienie kontrastów) to przejaw Maksymiukowego wyciszenia, przejścia na pozycje bardziej klasyczne – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wrażliwość dyrygenta nastrojona bardziej na klasyczne niż romantyczne tony, skłaniała go do pomijania wskazanych przez Beethovena powtórzeń stron partytury i skracania narracji (ekspozycja oraz Scherzo). Część drugą, popularne wręcz Allegretto, Maksymiuk wykonał także w tempie szybszym (6:54) od zwyczajowego (Toscanini – 8:00, Carlos Kleiber – 8:45). Tak znaczne „podkręcenie” tempa zmieniło dość zasadniczo charakter wyrazowy tej muzyki. Zamiast charakteru żałobnego, wykonawcy zaproponowali muzykę mocną, nieugiętą, prącą do przodu. W Scherzo poza pominięciem wszystkich repetycji (prócz najkrótszej pierwszej), co oczyściło tę muzykę z „przegadania” (nadmiaru rozpędzonych motywów), wolniejsze tempo nadało mu rysy mniej szalone. Za to w finale byliśmy świadkami prawdziwie orgiastycznego 12 tańca, a jednym ze środków wykonawczych było opętańcze tempo a la dawny Maksymiuk (prawdziwe con brio). I to właśnie – dążenie do końcowej kulminacji – stanowiło zasadniczy rys interpretacji całej formy VII Symfonii. Kantata Prokofiewa Aleksander Newski mogła się podobać, a nawet zachwycić tych, którzy nie słyszeli jej w innych wykonaniach. Jednak tendencja do „podkręcania temp” ujęła jej nieco wyrazowej głębi i siły. Szczególne zastrzeżenia można mieć do części trzeciej, gdzie właśnie zbyt szybki bieg narracji nie pozwolił wybrzmieć ciężkim akordom blachy malującym całą grozę teutońskich wojsk maszerujących na Psków. W bardzo dobrze zagranej Bitwie na lodzie przydałyby się większe kontrasty temp (zwłaszcza szybszy epizod „bałałajkowy”). Pięknie wypadły inne części kantaty: Pieśń o Aleksandrze Newskim, Powstań ludu rosyjski, przejmująco śpiewana przez Katarzynę Suską aria Olgi w Polu śmierci i finałowy Wjazd Aleksandra do Pskowa. Duży w tym udział miał Białostocki Chór Kameralny „Cantica Cantamus”, jak zawsze świetnie przygotowany przez Violettę Bielecką. W trakcie koncertu wręczono Jerzemu Maksymiukowi tytuł Honorowego Dyrektora Artystycznego Filharmonii Białostockiej, co – według przemawiających osób pełniących najwyższe władze w Białymstoku i na Podlasiu – wiąże się z nadziejami częstszych występów mistrza w Białymstoku. Dziękując sławny kapelmistrz z Białostockich Bojar pogratulował nam wszystkim „niezwykle wspaniałej orkiestry, wrażliwej, niezwykle inteligentnej, grającej z sercem każdą nutę”. A na orkiestrach Jerzy Maksymiuk na pewno zna się, jak mało kto. Dziękujemy Mistrzu i czekamy na następny koncert. 13.II.2004 Koncert naszego laureata (recenzja koncertu z 6 lutego 2004) Jan Miłosz Zarzycki to bardzo dobry dyrygent i – przede wszystkim – muzyk. Jego koncerty potwierdzają słuszność rozstrzygnięcia białostockiego I Przeglądu Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego sprzed dziesięciu lat, kiedy poza pierwszą zgarnął wszystkie nagrody pozaregulaminowe (z nagrodą orkiestry włącznie). Jak przystało na laureata Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. A. Toscaniniego w Parmie, sympatyczny kapelmistrz cały program prowadził z pamięci (oczywiście poza koncertem). Program swój Zarzycki skonstruował z pewną myślą: wychodząc od nastroju karnawałowego, posuwał się ku klimatom poważniejszym kończąc na Brahmsie; wszystkie wybrane dzieła to muzyka zanurzona głęboko w żywiole wokalnym (od „koloratury orkiestrowej” Rossiniego, poprzez sentymentalne bel canto Mendelssohna i koncertujące Saint-Saënsa do pastoralnego zaśpiewu Brahmsa); inna wspólna cecha to brak w tych utworach głębszych, dramatycznych spięć. Od pierwszych fraz Włoszki w Algierze orkiestra mogła zadowolić najwybredniejszych nawet słuchaczy. Imponowała doskonałym balansem grup instrumentalnych, nienagannym brzmieniem poszczególnych partii (piękne wprowadzające solo oboju i jego klarnetowa dopowiedź, dalsze wystąpienia fletu i w ogóle całej grupy „drzewa” z koloraturami fletu na czele), precyzyjne w artykulacji i w figuracjach smyczki – a wszystko to poddane ogólnej koncepcji muzycznej dyrygenta, w której precyzja 13 szczegółów poddana została naturalnej muzykalności oraz lekkości typowej dla Rossiniego. W Hebrydach dyrygent ma do wyboru dwie podstawowe opcje wykonawcze: bardziej burzliwą (żywioł wzburzonego morza) lub nostalgiczną, refleksyjną. Interpretacja Zarzyckiego skłaniała się raczej ku tej drugiej, co uwypuklało wspomniany wyżej żywioł wokalny. Długo będę pamiętał przepiękne wykonanie przez klarnet solo drugiego tematu, a także grę smyczków unoszących cały ciężar malowania wzburzonego morskiego żywiołu. Koncert wiolonczelowy a-moll Saint-Saënsa znalazł w osobie Stanisława Firleja wrażliwego odtwórcę. Ujął on słuchaczy kulturą i elegancją frazowania, wirtuozowskim temperamentem i śpiewnością kantyleny. Doskonałe porozumienie z dyrygentem i orkiestrą zapewniło wysoki standard wykonawczy. Środkowe „scherzowe” ogniwo wypadło wręcz czarująco, a finał Koncertu mógł porwać zarówno uczuciowością kształtowania kantyleny jak i stroną wirtuozowską. II Symfonia Brahmsa w ujęciu Jana M. Zarzyckiego zachwycała wyrazistością formalną, przejrzystością barw orkiestrowych i swoiście Brahmsowską refleksyjnością ekspresji, ekspresji spokojnej, w której było ciepło i łagodne światło popołudniowego słońca nad łąkami, cichy szum wiatru w drzewach i kształty obłoków i ruch ptaka krążącego nad wodą. Była świadomość, że każda z tych rzeczy ma swe piękno i wagę, będąc równocześnie cząstką wielkiego wspaniałego świata. Symfonia nie wstrząsała, nie zmuszała do rozważań nad sensem istnienia. Nie upokarzała swą wielkością ani mądrością. Ona uspokajała, a jeśli czasem wywołała łzę – była to łza szczęśliwa (ostatnie słowa zaczerpnięte z książki Ludwika Erhardta o Brahmsie). Taki był Brahms Jana Miłosza Zarzyckiego i Białostockich Filharmoników. 20.II.2004 Zamiast recenzji Na ostatnim koncercie Filharmonii Białostockiej nie byłem. Aczkolwiek rozrywka jest potrzebna wszystkim, to nad musicalowe śpiewy i tańce przedkładam inteligentną zabawę, taką na przykład, jak nam niedawno demonstrował Waldemar Malicki. Darowałem więc sobie estradowe wykonanie West Side Story Bernsteina bez większego żalu i nie tyle z lenistwa, co dla atrakcyjnej oferty z... Katowic. W ramach stałego cyklu Programu II Polskiego Radia Filharmonia Dwójki wysłuchałem transmisji koncertu Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia pod dyrekcją Jacka Kaspszyka z plejadą znakomitych śpiewaków. A ponieważ muzyka radiowa dociera do mnie za pośrednictwem tzw. platformy Cyfra+ (tj. cyfrowego odbiornika satelitarnego), mam złudzenie przebywania w sali koncertowej z pominięciem niemożliwości lub wszelkich niewygód fizycznego przemieszczania się. Także i dla psychicznej higieny dobrze jest „odpuścić” sobie jeden czy drugi koncert stale recenzowanej placówki i posłuchać innej (chociażby przez radio). W przeciwnym wypadku recenzentowi grozi utrata ostrości postrzegania. Przyzwyczajając się do jednego sposobu gry tracimy perspektywę, punkt odniesienia nabywając przekonanie, że sposób gry, brzmienie naszej orkiestry są jedyne i inaczej grać nie 14 można. Takie przyzwyczajenie staje się naszą drugą naturą, jak głosi znane przysłowie. Radiowa transmisja w ubiegły piątek z Katowic ukazała najlepszą polską orkiestrę symfoniczną pod dyrekcją jednego z czołowych dyrygentów polskich (dyrektora artystycznego Opery Narodowej) ze świetnymi głosami polskimi (m.in. Stefania Toczyska) i zza granicy w utworze niezwykłym – Salome Richarda Straussa. Było to pierwsze w Polsce estradowe wykonanie tego dramatu muzycznego, mimo że od jego światowej prapremiery minie u schyłku przyszłego roku równe 100 lat. W odróżnieniu od estradowego wykonania musicalu i większości oper, takież wykonanie Salome Straussa w niczym nie zubaża wrażenia, ponieważ muzyka mówi tu wszystko. Nie ma w niej miejsc pustych, nie związanych tematycznie z przebiegiem tego psychologicznego dramatu, dziejącego się głownie w sercach bohaterów. Wrażenie ogromne, wstrząsające. Niezwykle forsowną partię tytułową wykonała w prawdziwie imponującym stylu fińska sopranistka – Eilana Lappalainen. 27.II.2004 Koncert podwójnie piękny (recenzja koncertu z 20 lutego 2004) Że muzyka polska jest naprawdę piękna, to wiemy. Może nie zaraz „najpiękniejsza ze wszystkich”, jak stwierdził kiedyś w tytule swojej książki Józef Władysław Reiss, ale naprawdę nie mamy czego się wstydzić i to nie tylko, gdy myślimy o tych największych – od Wacława z Szamotuł do Witolda Lutosławskiego – ale i tych klasyfikowanych w podręcznikach i leksykonach na dalszych miejscach. Oni także mówią dziś do nas językiem pięknym o sprawach ponadczasowych więc ważnych i stale aktualnych. Takie właśnie refleksje snuły mi się, gdy słuchałem na ostatnim koncercie Filharmonii Białostockiej polskich dzieł orkiestrowych z II poł. XIX wieku, z czasów gdy po Europie „krążyło widmo rewolucji” wagnerowskiej, odsłaniające granice systemu funkcyjnego, co w rezultacie miało zawalić wielowiekowe fundamenty gmachu całej muzyki europejskiej. Ani Władysław Żeleński (W Tatrach), ani Zygmunt Noskowski (Morskie Oko) nie przyczynili się do owej rewolucji, co skazywało ich na miejsce nie na najwyższej półce historiografii muzycznej. Nadszedł już chyba czas na porządki w tej spiżarni i co nieco w niej należałoby poprzestawiać, bo jest to muzyka naprawdę piękna, nie ustępująca w niczym arcydziełom sąsiadów z Zachodu. Winniśmy o tym pamiętać zawsze, a już na pewno w przededniu wejścia do Unii Europejskiej i w pierwszych (i dalszych) latach naszego w niej moszczenia się. Na to chyba chciał wskazać dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski włączając do programu swojego koncertu te dwie polskie uwertury, a dodając jeszcze Polonię Richarda Wagnera zdawał się mówić, że Niemcy nie muszą nam się zawsze źle kojarzyć, zwłaszcza wtedy, gdy spod pióra twórcy dzieł uważanych za na wskroś germańskie, wyszła muzyka dźwięcząca rytmami mazurków Trzeci Maj, Jeszcze Polska nie zginęła.. i polskiej pieśni patriotycznej Wionął wiatr błogi przez Lechitów ziemię. 15 Już za sam ten zestaw repertuarowy należałoby odnieść się z wielkim aplauzem do ostatniego koncertu. Na niemniejsze uznanie zasługuje również i wykonanie trzech uwertur, abstrahując od ich wzajemnego kontekstu, poczynając od doskonałego wyrównania brzmienia orkiestry we wszystkich poziomach dynamicznych, poprzez wysmakowane kształtowanie fraz, a kończąc na pięknym i logicznym ujęciu całości ich ekspresyjnej formy. Istotnym składnikiem tych wysmakowanych wykonań były urodziwe partie solowe (obój we wstępie do Morskiego Oka i W Tatrach, klarnet i w ogóle – drzewo oraz smyczki w wielu partiach tych utworów). Utkwiło mi w pamięci wyjątkowo piękne ukształtowanie przez smyczki tematu pieśni patriotycznej Wionął wiatr błogi przez Lechitów ziemię w zasadniczej części (marsz) Wagnerowskiej Polonii. Ta ostatnia ukazana została mniej majestatycznie, a bardziej przyjaźnie – napuszony Richard przeobraził się w swojskiego Ryśka. Koncert podwójny Brahmsa można by nazwać jego piątą symfonią (koncertującą) i to nie dlatego tylko, że pierwotnie materiał tematyczny utworu komponował on z myślą właśnie o symfonii, a nie o koncercie. W wyobraźni Brahmsa, chociaż pisał już koncert, materiał ten wyznaczał nadal iście symfoniczny rozmach kompozycji. Pamiętał o tym Marcin Nałęcz-Niesiołowski opracowując swoją interpretację Koncertu: tutti orkiestrowe brzmiały monumentalnie ale i soczyście, frapując słuchacza zwartością i dosadnością zmiennej, często synkopowanej rytmiki. Czuwał jednak nad przejrzystością obrazu muzycznego całości w partiach z solistami, tak aby nie maskować wyrazistości ich wystąpień. Obaj soliści – Krzysztof Jakowicz (skrzypek) i Tomasz Strahl (wiolonczelista) – grali jakby na jednym 8-strunowym instrumencie, tak właśnie jak zostały napisane obie partie solowe. Nie czuło się śladu wahania, gdy w najszybszych nawet figuracjach obaj artyści przekazywali sobie tok narracji, jak mistrzowie świata pałeczkę w sztafecie 4x100 m. Ważniejsze jednak, że obaj doskonale rozumieli się też w kwestiach ekspresyjnych, co zapewniło interesujący dyskurs między nimi z osobna oraz tego duetu z orkiestrą (np. w Andante). W sumie: była to bardzo zajmujące odczytanie tego wyjątkowego dzieła. Gorąco oklaskiwani dopełnili swój występ wspaniałym wykonaniem pierwszej części Duo na skrzypce i wiolonczelę op. 7 z 1914 roku Zoltána Kodály’a. Obu artystom Dyrektor Marcin NałęczNiesiołowski wręczył statuetki upamiętniające 50-lecie Filharmonii Białostockiej. Po przerwie takie statuetki otrzymali również przyjaciele Filharmonii, jak powiedział Dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski: red. Andrzej Danilczuk z Radia Białystok, Stanisław Olędzki („Mała Gazeta Muzyczna”) i Andrzej Puchalski – Prezes Firmy Fonograficznej „Magton”. 5.III.2004 Rok Witolda Lutosławskiego (recenzja koncertu z 27 lutego 2004) Chcąc nie chcąc dzieła prezentowane na każdym koncercie tworzą zawsze określony kontekst. Czasami jest to układ rutynowy: uwertura – koncert solowy – symfonia, a czasem bardziej oryginalny. Ważne są nie tylko gatunki ale i kompozytorzy, style, epoki. Tak też było i tym razem. Cały program Tomasza Bugaja zmierzał ku IV Symfonii Witolda Lutosławskiego, którego dziesiątą rocznicę śmierci czcimy w tym 16 roku. Ponieważ zbiegła się ona z szóstą edycją Ogólnopolskiego Konkursy „Wokół Witolda Lutosławskiego”, koncert ostatni można uważać za nieoficjalną inaugurację obchodów Roku Witolda Lutosławskiego na Podlasiu. Najpierw jednak była Symfonia „Praska” (KV 504) W. A. Mozarta, dzieło, które może uchodzić za nie mniej „jowiszowe” od ostatniej jego symfonii. W wybitnych, wzorcowych wykonaniach (np. Nikolausa Harnoncourta z zespołem Concentus Musicus) trwa ona dłużej (naturalnie przy respektowaniu wszystkich repetycji), niż większość symfonii Beethovena, mimo że ma tylko trzy części. Już to świadczy o wielkim rozmachu tego dzieła. Nie jest rzeczą prostą ujarzmić i nadać jasny kierunek żywiołom tej symfonii, zwłaszcza pierwszej jej części, gdzie słyszymy najczystszego Mozarta myślącego nieco o Haydnie, którego bardzo cenił i szanował, ale profetycznie wyznaczającego już drogę ku Beethovenowi. Tomasz Bugaj należy do dyrygentów świadomych i bardzo inteligentnych, więc ta wielowarstwowość partytury „Praskiej” nie stanowiła dla niego zapewne tajemnicy. Jednakże jego zbyt pośpieszna (i pobieżna) interpretacja nie dała szans Mozartowi na olśnienie słuchaczy wszystkimi walorami obu części skrajnych Symfonii. Po dość powierzchownym wstępie (Adagio), zadyszane Allegro przeleciało niczym smuga dźwiękowa zatracając większość artykulacyjnych smaczków i dynamicznej pikanterii. Co gorsza, zatarła się też wyrazistość całego bogactwa kontrapunktycznego, tak istotnego w tej części. Z kolei finałowe Presto, wykonane raczej niespiesznie i nieco ociężale, nie ukazało zawartego tu iście szampańskiego humoru i wigoru. Środkowe Andante zabrzmiało bardziej jak tempo z następnego stulecia – za wolno. A przecież badania Harnoncourta wyraźnie wykazały, że „u Mozarta... jak zresztą w ogóle w XVIII wieku, andante wciąż przynależy do grupy temp szybkich”. Również występ Elżbiety Karaś-Krasztel muszę ocenić krytycznie: Chopinowskie Wariacje op. 2 grała blado, bardziej w stylu akademickim niż brillant. Brakowało mi przede wszystkim zróżnicowania dźwięku. Był on płaski, bezbarwny i zupełnie bez blasku nieodzownego przecież w tym stylu, w którym ta młodzieńcza kompozycja otwierająca Chopinowi okno na świat, została napisana. Niemniej jednak dobrotliwa nasza publiczność dziękowała ciepło, co solistka odczytała jako domaganie się bisu i zagrała aż trzy: Mozarta (Marsz turecki i „Bułeczka z masłem”) i niezłego Chopina (Walc e-moll). Zapewne większość czasu i sił na próbach pochłonęło muzykom przygotowanie IV Symfonii Witolda Lutosławskiego, ale w przypadku tak trudnej muzyki jest to zawsze niezbędne. Trochę pechowo w jednym programie spotkały się dwie tak różne i tak trudne symfonie. Ostatnia Symfonia Lutosławskiego – w wykonaniu Tomasza Bugaja i Białostockich Filharmoników wypadła nad podziw dobrze. Jawiła się ona jako doskonała synteza nowoczesnego, indywidualnego języka kompozytorskiego, głębokiej emocjonalności i niezwykłej urody brzmieniowości. Słuchacza mogło poruszyć już pierwsze długie solo klarnetowe, wciągało w nurt narracji utrzymywane napięcie długich łuków melodycznych, zatrzymywały uwagę fragmenty prawdziwie czarowne, jak np. rozproszona materia dźwiękowa trzeciej fazy dzieła, przypominająca ptasi świergot. Myślę, że sam kompozytor, tak bardzo wyczulony na przebieg czasowy swych dzieł, byłby rad z tego wykonania, gdyż trwało ono 21’ 48’’ – dokładnie tyle, co jego autorskie i ostatnie w Polsce wykonanie na Festiwalu „Warszawska Jesień” 25 września 1993 r., dwa tygodnie przed jego wizytą w Białymstoku. Orkiestra Filharmonii Białostockiej pokonała kolejny, trudny szczebel muzycznego wtajemniczenia. 17 12.III.2004 Podróż sentymentalna (100. recenzja koncertu na stronie internetowej i w programach Filharmonii Białostockiej, ta – koncertu z 5 marca 2004) Mirosław Jacek Błaszczyk zawsze cieszył się sympatią białostockiej publiczności. Nasza mama, dopóki mogła chodzić, chętnie bywała na jego koncertach, nie tylko zresztą dla muzyki. Przyjazd poprzedniego dyrektora Filharmonii Białostockiej po dłuższej nieobecności na jej estradzie i tym razem przyciągnął komplet słuchaczy, którzy na pewno się nie zawiedli. Powszechnie lubiany dyrygent mimo upływu lat nie stracił nic z temperamentu i siły oddziaływania tak na orkiestrę jak i publiczność, czego przykładem stała się III Symfonia a-moll „Szkocka” Mendelssohna. Błaszczyk potrafił w pełni wykorzystać możliwości naszej orkiestry oraz połączyć je z własnym temperamentem wirtuozowskim (porywające części II i IV) i muzyczną wrażliwością (pięknie prowadzone kantyleny w częściach I i III). Kiedy zapytałem go po koncercie, jak znajduje po latach naszą orkiestrę, wskazał właśnie na jej możliwości ujawnione w części II Symfonii. Nota bene, było to nie Vivace non troppo, raczej Vivacissimo – tak oszałamiającego tempa jeszcze nie słyszałem. Jednak nic tu nie zostało zatarte, zamazane, muzycy przyjąwszy to ekstremalne wyzwanie pokazali również swój wirtuozowski temperament i wielką sprawność techniczną. Osobiście jednak wolę tu raczej zwiewność tańca elfów, niż diaboliczny obłęd. Ale dzięki podkręceniu temp w częściach parzystych, przy jednoczesnym utrzymaniu zadumy w partiach kantylenowych, Symfonia szkocka ukazała się nam barwniejsza i pełniejsza w swej ekspresyjnej zawartości (wyjątkowe piękne Adagio). Bardzo też spodobała się publiczności, która wyprosiła powtórzenie na bis owego szalonego Scherza. Podkreślałem już nieraz, jak trudne dla skrzypków orkiestrowych są występy solowe. Klarnecista, czy oboista w każdym niemal utworze repertuaru symfonicznego sam gra krótsze lub dłuższe partie solowe, dla nich więc występ solowy jest bardziej „przyjazny” niż dla skrzypków czy altowiolistów – oni zawsze „idą w kupie”, i kiedy staną wobec wyjątkowej sytuacji – „teraz gram sam”, poddani są podwójnemu stresowi. Dlatego już za sam fakt występu w charakterze solisty i do tego w utworze tak bardzo najeżonym trudnościami technicznymi, jak I Koncert D-dur Paganiniego, należy poczytać za akt dużej odwagi. Stanisław Kuk nic sobie nie robił z niebotycznych trudności Koncertu, z owych szalonych gam i pasaży, karkołomnych skoków lewej ręki spod prożka do podstawka, z figuracji szesnastkowych w tercjach, oktawach, decymach, chromatycznych mikstur akordowych, skaczących smyczków, staccat itd. Nie uląkł się nawet podwójnych flażoletów. Wyrazem lęku odczuwanego w takich miejscach przez skrzypów jest zwalnianie tempa, co ułatwia ich wykonanie. Nasz koncertmistrz zdawał się w tych wcale licznych karkołomnych miejscach nawet przyśpieszać, co potęgowało napięcie emocjonalne, dla mnie osobiście podwójnie, bo wywoływało strach: co będzie, jeśli palec mu się pośliźnie? No, może tu i ówdzie palec naszego koncertmistrza nieco się pośliznął, ale były to niewiele znaczące drobiazgi. Ogólne dobre wrażenie tego wykonania zasadzało się na tym, co najważniejsze u Paganiniego: atakowanie wszystkich trudnych miejsc z wirtuozowskim impetem i ładna, ekspresyjna kantylena. Publiczność dziękowała soliście długą, kilkuminutową owacją. 18 Bardzo podobała się piękna gra naszego oboisty, który przywędrował do Polski z ziemi włoskiej. Luca Neccia czarował tym razem brzmieniem i wyśmienitym opanowaniem wszelkich niuansów technicznych, wymaganych przez Concertino na rożek angielski i orkiestrę Gaetano Donizettiego. W jego interpretacji ta zupełnie u nas nie znana kompozycja zabrzmiała całkiem interesująco, co potwierdziło raz jeszcze znaną tezę, że znakomity artysta nawet z nijakiej kompozycji może uczynić prawdziwą perełkę. Ostatni koncert był więc podróżą sentymentalną w kilku znaczeniach. Po pierwsze, dał obraz wspomnień szkockich Mendelssohna, który pisząc swą III Symfonię powracał do swych przeżyć z odbytej przed dziesięcioma laty wycieczki; po drugie, melomani odbyli podróż sentymentalną do Filharmonii również sprzed 10 lat, kiedy niemal co tydzień mogli tu słuchać (i oglądać) Mirosława Jacka Błaszczyka, no i kiedy byli młodsi o te 10 lat; po trzecie, ja odbyłem podróż do czasów, kiedy niemal codziennie prowadziliśmy długie rozmowy o muzyce, pedagogice i uczniach ze Stanisławem Kukiem – nie tylko koncertmistrzem Orkiestry Filharmonii, ale kierującym również pracą pedagogów skrzypiec w Zespole Szkół Muzycznych. Wreszcie po czwarte, występ „Włocha w Białymstoku” przypominał z jednej strony dawny szlak Legionów Dąbrowskiego, które miast przynieść Polsce wolność, przyniosły – za sprawą Napoleona – własne unicestwienie i – o ironio – rzeź walczącej o wolność ludności murzyńskiej na San Domingo. Tak zakończyła się nasza pierwsza próba połączenia się z wolną Europą. Miejmy nadzieję, że tym razem Francja nas nie zawiedzie. Do trzech razy (był jeszcze rok 1939) sztuka. 19.III.2004 Doroczne debiuty (recenzja koncertu z 12 marca 2004) Każdej wiosny dyplomanci szkół artystycznych prezentują publicznie rezultaty pracy własnej i swoich pedagogów w postaci koncertów, wystaw i spektakli. W tym roku jako pierwsi zaprezentowali się młodzi artyści muzycy, którzy za kilka miesięcy będą pukać do różnych instytucji w poszukiwaniu pracy. Podkreślam słowo artyści, aczkolwiek białostocka Filia Akademii Muzycznej kształci głównie pedagogów. Zaprezentowany na ostatnim koncercie poziom jej najlepszych absolwentów był na tyle wysoki, że można ich uważać za artystów, a to z kolei jest wstępnym warunkiem dobrej pedagogiki, by stali się w niedalekiej przyszłości prawdziwymi mistrzami dla swoich uczniów, do czego byli przygotowywani przez kilka ostatnich lat najdłuższej nauki wśród wszystkich profesji. W tym roku do „złotej” grupy dyplomantów Filii AMFC zakwalifikowali się w wyniku konkursowej eliminacji: Konrad Richter (klasa kontrabasu prof. Leszka Sokołowskiego), Anna Dybowska (klasa altówki prof. Piotra Reicherta), Jan Mlejnek (klasa klarnetu prof. Beniamina Przeździęka), Anna Tyszko (klasa fletu ad. Krystyny Gołaszewskiej), Damian Krawczewski (klasa akordeonu prof. Zbigniewa Koźlika), i Cezary Gójski (klasa skrzypiec wykł. Dariusza Garbacza). Debiut na estradzie Filharmonii zawsze jest źródłem dodatkowego stresu. Tegoroczni dyplomanci okazali się artystami na tyle dojrzałymi i doświadczonymi, iż 19 w swojej grze nie zdradzali żadnych jego objawów; grali płynnie i pewnie, wykazując nienaganne opanowanie najtrudniejszych nawet miejsc i panując całkowicie nad konsekwentnym przebiegiem formy ekspresywnej wykonywanych koncertów. Nie chciałbym nikogo wyróżniać, jednak największe wrażenie wywarła na publiczności (i na mnie) druga część wieczoru: Concertino na akordeon i orkiestrę Zbigniewa Bargielskiego (Damian Krawczewski) i I Koncert skrzypcowy fis-moll Henryka Wieniawskiego (Cezary Gójski). Po części jest to zasługa samych dzieł bijących na głowę swą atrakcyjnością pozostałe. Jednak swoboda i wirtuozowski temperament takich młodych wykonawców jak Cezary Gójski mogły budzić szczerą sympatię i podziw wszystkich słuchaczy. Wielkie brawa również dla profesorów! Orkiestra Białostockich Filharmoników – sprawnie prowadzona przez Michała Klauzę – bardzo odpowiedzialnie potraktowała niełatwe zadanie towarzyszenia młodym debiutantom. Skierowana przez dyrygenta prośba o uczczenie pamięci ofiar bestialskiej masakry niewinnych ludzi w Madrycie, wywołała refleksję o ogromnym, wręcz kosmicznym spolaryzowaniu postaw moralnych młodych ludzi w dzisiejszym świecie: jedni prześcigają się w wysiłkach nad rozwojem danego im talentu, by nieść ludziom piękno, drudzy również prześcigają się w coraz bezwzględniejszych aktach ludobójstwa. 26.III.2004 Koncert Wielkopostno-wiosenny (recenzja koncertu z 19 marca 2004) Wcześniejsze w tym roku nadejście astronomicznej wiosny Filharmonia Białostocka uczciła wykonaniem związanej z tą okazją, najpopularniejszej kompozycji Carla Orffa – „Carmina Burana”. A że jesteśmy mniej więcej w połowie Wielkiego Postu, bohater wieczoru – Chór Akademicki Uniwersytetu w Białymstoku – część pierwszą koncertu wypełnił w całości religijną muzyką a cappella w większości związaną z kultem Matki Chrystusa. Dyrygent Chóru – Edward Kulikowski – uniknął jednak grożącej zawsze w takich wypadkach monotonii odpowiednio dobierając program. Już pierwsza w tym bloku kompozycja Pawła Łukaszewskiego poświęcona św. Wojciechowi (Beatus vir, sanctus Adalbertus) zapowiadała, że muzyka religijna w tym programie nie będzie monowyrazowa i monochromatyczna, co zdarzało się już nieraz na tego typu koncertach. Chór Kulikowskiego zadokumentował tu znakomitą formę, pewność i swobodę poruszania się w bardziej współczesnych obszarach harmoniki i zróżnicowanej, barwnej faktury wielogłosowej. I Święty Wojciech, i Paweł Łukaszewski byliby bardzo zadowoleni z tego wykonania. Również w następnych siedmiu utworach element kontrastu wyrazowego (Tadeusz Szeligowski Regina coeli) był podkreślany i wygrywany dla atrakcyjności wykonania i szerszego popularyzowania tego nurtu muzyki sakralnej. Zadokumentowana umiejętność pięknego brzmienia w szerokiej skali dynamicznej (np. V. Ness De profundis), utrzymywania nastroju (ale i napięcia) na najbardziej nawet wyciszanych planach dźwiękowych (Henryk Mikołaj Górecki Totus Tuus), inteligentnie prowadzona forma dłuższych utworów (np. Górecki lub E. Dwardok Stabat Mater), czy opanowanie swingującej stylistyki negro spirituals (B.W. Dennard Hush) – dopełniały zalet części a cappella piątkowego wieczoru w Filharmonii. 20 „Laicką” część koncertu usprawiedliwiało tylko wiosenne przesilenie, bowiem programowo dzika, żywiołowo pogańska muzyka Carmina burana Orffa miała się nijak do sakralności jego części pierwszej (marzyłoby się tu jakieś oratorium). Oczywiście można znaleźć pewne analogie w melosie niektórych fragmentów tej kantaty (np. Nr 3. Veris leta facies) i choćby zaśpiewach Regina coeli Twardowskiego, ale jest to tylko zbieżność zabiegów archaizacyjnych obu kompozytorów nawiązujących do modalnej monodii średniowiecznej. I tak, zgodnie z tekstem Wiosny, opiewaliśmy radość z jej nadejścia słuchając rady: „pozwólmy szlochać tym, co wiosną nie potrafią cieszyć się i kochać.” W kantacie tej znaleźć można wszystko poza uduchowieniem płynącym z muzyki sakralnej („wyzbyci wstydliwości zaczynają miłosny targ, grę rozkoszną swych kolan, swych ramion i warg”; „jedni piją, drudzy wyją, inni czekając w karty grają”). Można jednak na takie zestawienie programu spojrzeć z innej perspektywy, jako głębsze ucieleśnienie („udźwiękowienie”) sacrum i profanum w trakcie jednego filharmonicznego wieczoru, spojrzenie na człowieka, jako istotę, która „nie jest już zwierzęciem, ale nie jest jeszcze aniołem”. Tak czy inaczej wykonanie Carmina burana Orffa oddziaływało na słuchaczy wszystkim swymi prostymi, zmysłowymi atrybutami: rudymentarną repetytywnością, dziką żywiołowością, infantylną stylistyką, przywodząc jednak refleksję, że oczywista banalność i płytkość tej muzyki (co czyni ją łatwą w odbiorze) zapowiadała już sześćdziesiąt lat wcześniej dzisiejszą zawrotną popularność dzieł takich twórców jak Henryk Mikołaj Górecki, Wojciech Kilar, czy Arvo Pärt. Twórcami niewątpliwego sukcesu białostockiego wykonania poza Chórem Uniwersytetu w Białymstoku (przygotowanym przez Edwarda Kulikowskiego) i Orkiestrą Filharmonii Białostockiej, był przede wszystkim znakomity dyrygent kanadyjski Charles Olivieri-Munroe, a także soliści: Katarzyna Trylnik (sopran), Krzysztof Kur (tenor) i Ryszard Cieśla (baryton). Owacje publiczności wymusiły powtórzenie ostatniego ogniwa kantaty. 1.IV.2004 Koncert urodzinowy z dyrektorami w tle (recenzja koncertu z 26 marca 2004) Nie będzie to recenzja sensu stricto, trudno bowiem recenzować koncerty z rodzaju „u cioci na imieninach” – a taki po części charakter nadano ostatniemu wieczorowi w Filharmonii, kolejnemu z cyklu koncertów jubileuszowych. Jego część oficjalna zajęła okrągłą godzinę, odniosę się więc głównie do niej, a za jakiś czas przedrukuję recenzję tego koncertu pióra znanego krytyka Józefa Kańskiego z dwutygodnika „Ruch Muzyczny”. Godzinna uroczystość miała oddać hołd poprzednim dyrektorom Orkiestry Symfonicznej – późniejszej Filharmonii Białostockiej, zaproszono więc ich wszystkich na estradę; nieżyjącego od blisko półwiecza Kazimierza Złockiego – twórcę orkiestry reprezentowała jego córka Grażyna Złocka, a Jan Kulaszewicz z powodu poważnej choroby musiał zostać w swym poznańskim domu. Przyjechali więc: z Wrocławia Leon Hanek (dyrektor w latach 1955-1958), Tadeusz Chachaj (1971-1989) i z Katowic Mirosław Jacek Błaszczyk (1990-1996). 21 Zaczęto od wygłaszania laudacji opiewających dokonania każdego z pięciu panów; laudacje te wydrukowano też w omówieniu programu koncertu. Gdyby ktoś nie znał z autopsji historii Filharmonii Białostockiej, mógłby odnieść wrażenie, że największą osobowością wśród tej „Wielkiej Piątki” jest Leon Hanek; tekst jemu poświęconej laudacji zajął blisko dwie strony (57 wierszy), czyli niemal dwukrotnie więcej niż Jana Kulaszewicza (33 wiersze) i Kazimierza Złockiego (30 wierszy). Ponieważ laudacje, jak sądzę, pisali sami ich bohaterowie (z wyjątkiem Kazimierza Złockiego), takie wyważenie proporcji też coś o nich mówi. Nie chodzi tu bynajmniej o czystą buchalterię, lecz o coś znacznie ważniejszego – o sprawiedliwość; o sprawiedliwe odnotowanie rzeczywistych zasług w budowaniu dzisiejszej świetności tej czołowej instytucji kulturalnej Podlasia i na pewno jednej z najlepszych w kraju, jak można było wywnioskować ze słów dyrektor Adrianny Ponieckiej-Piekutowskiej z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Nie uchybiając w niczym młodszym kolegom Jana Kulaszewicza muszę tu wyraźnie, z całą rzetelnością i odpowiedzialnością uwypuklić jedną – moim zdaniem największą – zasługę chorego dziś – nie waham się powiedzieć – wielkiego dyrygenta. To właśnie Jan Kulaszewicz w trakcie swej najdłuższej (po kadencji Tadeusza Chachaja – 18 lat) 13-letniej kadencji z amatorskiego zespoliku uczynił prawdziwie profesjonalną Państwową Orkiestrę Symfoniczną, grającą z powodzeniem już w 1966 roku (a więc po ośmiu latach pracy z tym dyrygentem) tak arcytrudne dzieła jak Koncert na orkiestrę Witolda Lutosławskiego. Profesjonaliści wiedzą, co to znaczy; laikom zaś wyjaśnię: to tak, jakby z dziecka grającego utworki Janiny Garści uczynić dojrzałego artystę, wykonującego z powodzeniem np. Wielki Polonez Es-dur op. 22 Fryderyka Chopina. Podkreślam: edukacja ta trwała zaledwie osiem lat (!). Pianistę kształci się dwukrotnie dłużej. Kadencja Leona Hanka była zbyt krótka (tylko 3 lata), by móc przypisywać mu jakiekolwiek zasługi. Tadeusz Chachaj wzmocnił zespół orkiestrowy, wystarał się o nadanie mu statusu Państwowej Filharmonii, rozwinął szeroko działalność edukacyjną i przez rozbudowę siedziby zapewnił lepsze warunki socjalne muzykom. Mirosław Jacek Błaszczyk pracował nad poziomem gry, próbował pierwszych nagrań orkiestrowych i wywiózł Orkiestrę do nowojorskiej Carnegie Hall. Marcin Nałęcz-Niesiołowski doprowadził poziom Orkiestry Filharmonii do dzisiejszego szczytu, który pozwolił na pierwsze w historii nagranie siedmiu płyt kompaktowych, zastępstwo orkiestry Opery Narodowej Teatru Wielkiego w spektaklach baletowych „Dziadek do orzechów” Czajkowskiego, no i – co jest równie ważne – stworzył od nowa znakomitą akustycznie salę koncertową. Podkreślam – stworzył, a nie tam żadne: rewaloryzował, rekonstruował, czy inne „re” oznaczające powrót do jakiegoś dawnego świetnego stanu. Tego stanu po prostu nie było, trzeba było go wykreować, zdobyć środki finansowe, znaleźć znakomitych akustyków itd. Jednym słowem Marcin Nałęcz-Niesiołowski to „cztery w jednym”: znakomity dyrygent, dyrektor, menadżer i wizjoner. Nad konfrontacją dyrygentów w tym koncercie przeszedłbym do porządku dziennego (nie o to przecież chodziło!), gdybym nie usłyszał w magazynie „Muza” Radia Białystok w niedzielę 28 marca po godz. 10. kilku głosów publiczności zanotowanych mikrofonem red. Andrzeja Danilczuka. Byłoby źle, gdyby radiosłuchacze przyjęli ta słowa za miarodajną opinię. Autorzy tych wypowiedzi wyraźnie stawiali na pierwszym miejscu Mirosława Błaszczyka przed Marcinem Nałęcz-Niesiołowskim. Mamy demokrację, każdemu wolno mówić, co myśli, zresztą de gustibus et coloribus 22 non est disputandum. Powiem więc tylko, że według mojej krytycznej opinii kolejność jest następująca: Nałęcz-Niesiołowski, Błaszczyk, Chachaj. Może dla tych, co cenią efekt wizualny zachowania: żywiołowość, podskakiwanie, potrząsanie czuprynką itp. efekciarskie gesty dyrygenta, M. Błaszczyk mógł się wydać dyrygentem lepszym, bo barwniejszym (ale koncert to nie casting!), zwłaszcza paniom po karnawałowej zabawie z całuskami, czy kabaretowych à la GRUPA MO CARTA i zabawach z Polką Pizzicato Straussa. Kto jednak ceni w dyrygencie dojrzałość, która przejawia się w równowadze i harmonii gestu z muzyką – odpowiedź jest oczywista i jasna od pierwszych taktów i gestów: w tej konkurencji bezapelacyjnym, choć skromnym, triumfatorem „turnieju trzech dyrygentów” został obecny dyrektor – Marcin NałęczNiesiołowski. Oczywiście mógłby i on dobrać bardziej skoczny repertuar, więcej podskakiwać, by w ten sposób przypodobać się publiczności. Jako gospodarz wieczoru i instytucji oddał pole gościom, a ci stosownie do Wielkiego Postu w karnawałowych rytmach rozbawiali widownię polkami, czardaszami, tangami. Oczywiście nie do końca, znalazły się też utwory poważniejsze. Błaszczyk poprowadził hit wszechczasów „Preludia” Liszta, a Chachaj inny przebój, „samograj” Uwerturę do „Oberona” Webera. W tym kontekście kompozycje prowadzone przez Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego – Uwertura do opery „Dyrektor teatru” Mozarta, Uwertura-fantazja „Romeo i Julia” Czajkowskiego i jedyna polska kompozycja Mazur ze „Strasznego dworu” Moniuszki były przejawem dobrego smaku i kultury ratującym program owego „koncertu dyrektorów” przed „przejściem w tym skoku pod poprzeczką”. Reszta programu godna była co najwyżej miana programu karnawałowego bądź sylwestrowego. Widziałem wśród słuchaczy również przedstawicieli duchowieństwa, myślę więc, że załatwiono na taneczną rozpustę odpowiednią dyspensę. 16.IV.2004 Kolejne święto muzyczne (recenzja koncertu z 2 kwietnia 2004) Każde wpisanie na afisz filharmonicznych programów symfonii Gustawa Mahlera jest dla mnie świętem. Oczekuję dnia koncertu z pewną ekscytacją i zarazem niepokojem, bo to nie tylko muzykao najpoważniejszych, egzystencjalnych przesłaniach, ale i bardzo trudna we wszystkich wymiarach sztuki wykonawczej: technicznym, ekspresyjnym i formalnym. A kiedy jeszcze jest to najpotężniejsze obok słynnej „Symfonii Tysiąca” dzieło wielkiego symfonika, a na pewno najdłuższe (w ostatni piątek trwało ono 91 minut i 11 sekund) – odebrałem ten wybór jak wyzwanie rzucone aktualnym standardom wykonawczym orkiestry, jako próbę transgresji – przekroczenia jej własnych możliwości. Wrażenie z samego koncertu i kilkakrotnego przesłuchania jego nagrania jest jedno: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Białostockiej pod wodzą tym razem Marka Pijarowskiego dokonała tego aktu transgresji, przekroczyła kolejny próg na drodze własnego rozwoju, drodze ku doskonałości. I chociaż prawykonanie białostockie III Symfonii Mahlera nie było doskonałe technicznie, to zgoła niewiele można by zarzucić mu pod względami najważniejszymi: ekspresyjnym, konstruowania wielkich płaszczyzn formalnych i wielowymiarowości (przestrzenności) tej muzyki. Doskonałości technicznej uchybiały momenty zachwia- 23 nia płynności i niezawodności emisyjnej w odpowiedzialnym długim solo skrzydłówki (III część) i kilka podobnych potknięć, zadrapań rogów. Były one dostrzegalne na tle dłuższych ich partii granych pięknym dźwiękiem i z dojmującym wyrazem, a zatem były dziełem przypadku, nieutrzymania pełnej koncentracji na rozległych – jak to u Mahlera – przestrzeniach muzycznych. Tego jeszcze brakuje naszej orkiestrze najbardziej: opanowania niełatwej sztuki utrzymywania przez wszystkich muzyków pełnej koncentracji przez półtorej godziny bez odpoczynku. Jest to jednak wyjątkowo trudne; to tak jakby łyżwiarz figurowy musiał wykonywać swój program dowolny nie kilka minut, lecz okrągłą godzinę. Kłaniała się tu kondycja i fizyczna i psychiczna. A jeśli cykl prób do tej arcytrudnej Symfonii trwa tyle samo, co do zwykłego koncertu, doskonałość jest prawie nie do osiągnięcia. Te nieliczne braki równoważyła i kazała nawet o nich zapominać piękna gra całej blachy pełniącej tu kluczowe zadanie. Wspaniale brzmiały unisona rogów, wielokrotnie powtarzane sygnały i hejnałowe frazy trąbek, czy też połyskliwie i miękko brzmiący pierwszy puzon – kapitalnie w wersji „sentymentalnej” pierwszego tematu (nr 33 partytury); czy to ów dar przekazany Filharmonii na poprzednim koncercie? Podobnie miękko i z pełnym wyrazem wiodła drugi temat pierwsza waltornia (nr 39). Dalej musiałbym opisywać zalety brzmienia drzewa, szczególnie oboju, rożka angielskiego, klarnetu itd. itp., a następnie znowu przejść do reszty orkiestry. Powiem tylko, że jej gra mogła wywierać na słuchaczach ogromne wrażenie. Jak wspomniałem, najważniejsze – stanowiące o powodzeniu wykonania muzyki Mahlera – elementy gry zostały osiągnięte. Dla przykładu: wykreowanie w części pierwszej Symfonii niezwykle zróżnicowanej ekspresji (od żałobnej, przez tryumfalną, bojową, radosną do wulgarnej, parodystycznej, to znów skocznej, zawadiackiej) w ramach jednego gatunku marsza nie jest wcale proste. Te różne odmiany marsza muszą do tego tworzyć jedną spójną, konsekwentnie rozwijającą się formę sonatowego allegra, rozciągniętego do kolosalnych rozmiarów (ponad pół godziny). I tak właśnie było. Interpretacja Marka Pijarowskiego robiła wrażenie nie tylko samą stroną brzmieniową, ale przede wszystkim ujęciem mahlerowskiej materii muzycznej jako procesu, a nie szeregu statycznych obrazów. Dotyczyło to tak poszczególnych części, jak całości cyklu symfonicznego, gdzie wszystko zmierzało ku finałowemu żarliwemu adagiu. Głębię części czwartej (pieśń altu „O Mensch”) zaśpiewanej z ogromną wrażliwością przez Ewę Marciniec powiększała gra sekcji skrzypiec i bardzo piękne „echo” oboju Anny Kisielewskiej godne najlepszych orkiestr na świecie. Dobrze też spisały się oba chórki (chłopięcy Emilii Dobrzyńskiej z PSM I st. i głosów żeńskich zespołu Cantica Cantamus prof. Violetty Bieleckiej) w radośnie-naiwnych religijnych pieniach części przedostatniej. Wreszcie wieńczące III Symfonię adagio, mogące konkurować swą intensywną, ekstatyczną żarliwością ze słynnym Adagietto z „Piątej”. Wzruszająca gra orkiestry, zwłaszcza smyczków, dosłownie mnie zaczarowała i wcisnęła w fotel. Niestety czyjeś nazbyt śpieszne oklaski ów nieziemski nastrój zburzyły. A chciałoby się, by muzyka ta trwała i trwała nadal w tej skupionej ciszy, skoro dźwięki już wybrzmiały, instrumenty zamarły i tylko w duszy grało echo niebiańskich fraz... Nie może być większego komplementu dla wykonawców od ostatniego zdania mojej recenzji. 24 23.IV.2004 Koncert niespodzianek (recenzja koncertu z 16 kwietnia 2004) Ten koncert mógł być zaskoczeniem dla niejednego melomana. Kto nieuważnie przeczytał afisz, był zaskoczony brakiem orkiestry w abonamentowym koncercie, u nas z reguły – symfonicznym. Kiedy już wszyscy wykonawcy weszli na estradę, mogliśmy ostatecznie przekonać się, że afisz nie zawierał pomyłki i dyrektor naczelny i artystyczny Filharmonii Białostockiej zdecydował się wystąpić tym razem w charakterze śpiewaka – obok trojga znakomitych solistów – zatem debiut! Co więcej, kiedy Mała Msza Uroczysta Rossiniego dobiegła końca, słuchacze doświadczyli jeszcze paru zaskoczeń: „mała” msza słynącego z poczucia humoru kompozytora trwała dłużej (1 godz. 20 minut) od niejednej mszy „wielkiej”. Dla porównania: Wielka Msza c-moll KV 427 Mozarta trwa ok. 55 minut, potężna Missa solemnis op. 123 Beethovena ok. 90 minut. Kolejne zaskoczenia ufundowała już sama muzyka tej mszy i jej wykonawcy. Głęboko wzruszające części poprzedzielane są fragmentami o ekspresji powierzchownej, dzisiaj można je odbierać nawet jako klezmerskie, a na pewno dość tandetne, naiwne. Denerwują dziś także fortepianowe łączniki między poszczególnym częściami cyklu mszalnego, które w kontekście pełnych inwencji i ekspresji części, wydają się być tej inwencji zupełnie pozbawione (a może dowcipny kompozytor chciał w ten sposób podkreślić różnice między tym co boskie, a ziemskie, ludzkie?). Tam jednak, gdzie muzyka na to zezwalała, pianistka swoją wrażliwą grą czyniła z tych wstępnych bądź zamykających taktów prawdziwe arcydzieła dobrego smaku, np. wstęp i interludia do O salutaris Hostia, brzmiące niczym Chopinowski Mazurek. Generalnie gra nieznanej u nas pianistki (Lilianna Grobelny) mogła również zaskoczyć swym poziomem niejednego melomana, nawykłego do przeciętnego poziomu akompaniatorów. Instrumentalnie wspomagał ją na fisharmonii Piotr Wilczyński, któremu kompozytor nie dał wielkiej roli, ale który zgrabnie zagrał Preludio religioso durante l’Offertorio w prawdziwie Franckowskim stylu. O wysokim poziomie wykonania La Petite Messe Solennelle Rossiniego decydował przede wszystkim znakomity – nie obawiałbym się powiedzieć: doskonały – zespół chóralny AMFC VOCAL CONSORT założony i prowadzony przez profesora Ryszarda Zimaka (Białostoczanina), rektora (drugą kadencję) warszawskiej Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Dla miłośników chóralistyki była to kolejna niespodzianka: tak doskonałej emisji (miękkie soprany i pełne brzmienie głosów męskich, nie krzyczące forte w wysokich rejestrach tenory), a także tak ekspresyjnego oddania formy w dziełach chóralnych dawno w Białymstoku nie słyszeliśmy. VOCAL CONSORT śpiewał jak doskonały kwartet solistów: idealnie synchronicznie, intonacyjnie i emisyjnie, frazował nadzwyczaj muzykalnie dostarczając ogromnych wzruszeń w każdym odcinku dzieła od Kyrie (kapitalne ujęcie wersji durowej Kyrie) po końcowe Dona nobis pacem. To właśnie głównie dzięki partiom chóralnym można było wybaczyć wspomniane wyżej płycizny niektórych fragmentów Mszy. Partie ansamblowe i solowe dostarczyły też wielu wzruszeń, szczególnie przepięknie wykonane arie: bohaterskie Domine Deus (Adam Zdunikowski – tenor), Crucifixus (Marta Boberska – sopran), a zwłaszcza przepiękna aria O salutaris Hostia i Agnus Dei (Dorota Lachowicz – mezzosopran). O salutaris Hostia przywodziło na myśl utrwa- 25 loną na płytach modlitwę Desdemony z Otella Verdiego w wykonaniu Teresy ŻylisGara w najlepszych jej czasach. Osobne słowa uznania należą się naszemu debiutantowi Marcinowi NałęczNiesiołowskiemu, którego trudna głosowa (wysokie partie) aria Quaniam tu solus (Albowiem Tyś sam Święty) wywarła duże wrażenie piękną barwą głosu i siłą ekspresji. W tym miejscu godzi się uświadomić, że codzienna praca dyrygenta, dyrektora i menadżera w jednej osobie nie pozwalają zapewne Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu na codzienne ćwiczenie nie mówiąc już o częstszych występach koniecznych choćby dla „konserwacji” głosu i psychiki śpiewaka. A przecież wielki Artur Rubinstein, który też nie zawsze miał czas na ćwiczenie, mawiał: Kiedy nie gram dzień – czują to moje palce, kiedy ni gram dwa dni – czuję to ja, kiedy nie gram trzy dni – czują to moi słuchacze. Słuchacze ostatniego koncertu nie odczuli, że Marcin NałęczNiesiołowski nie ćwiczył trzy dni. 21.V.2004 Obiecałem p.t. Czytelnikom przedruk recenzji Józefa Kańskiego z pamiętnego uroczystego koncertu, prowadzonego przez trzech dyrygentów – dyrektorów Filharmonii Białostockiej: Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego, Mirosława Jacka Błaszczyka i Tadeusza Chachaja (26 marca). Artykuł ukazał się w ostatnim (9/2004) numerze „Ruchu Muzycznego”: Białostocka Filharmonia ma 50 lat Kiedy w 1954 roku utalentowany dyrygent Kazimierz Złocki – jeden z najlepszych uczniów znakomitego Waleriana Bierdiajewa w przedwojennym Konserwatorium Warszawskim, później bohaterski oficer Armii Krajowej w Puszczy Augustowskiej, po wojnie przez pięć lat więziony za pomoc byłym żołnierzom AK – począł tworzyć w Białymstoku orkiestrę symfoniczną skrzyknąwszy do niej osiadłych tam podówczas ludzi z jakim takim muzycznym wykształceniem i zaraziwszy ich własną żarliwością, nie mógł zapewne marzyć, że czterdzieści lat później zespół ten koncertować już będzie – i to z powodzeniem! – w Carnegie Hall. Wyczerpany bowiem ciężkimi przeżyciami w stalinowskich więzieniach, zmarł w wieku zaledwie 38 lat, tuż przed kolejnym z kilku pierwszych koncertów nowoutworzonej orkiestry. Szczęśliwie jednak znaleźli się w stolicy Podlasia ludzie, którzy umieli nad wyraz skutecznie kontynuować jego myśl. Pierwszym następcą Kazimierza Złockiego został Leon Hanek, później wieloletni kierownik Redakcji Muzycznej PR we Wrocławiu; następnie trzynaście lat swego życia i intensywnej pracy poświęcił białostockiej orkiestrze Jan Kulaszewicz, a po nim przez lat dziewiętnaście kierował nią Tadeusz Chachaj. On też przyczynił się wydatnie do uzyskania przez nią zaszczytnego tytułu Filharmonii oraz do wybudowania dla niej własnej – pięknej i znakomitej akustycznie siedziby. Kolejni szefowie kształtujący obecny godny uznania poziom białostockiej placówki muzycznej to Mirosław Jacek Błaszczyk (dziś dyrektor artystyczny Filharmonii Śląskiej) i ostatnio – od siedmiu już lat – Marcin Nałęcz-Niesiołowski. To z jego przede wszystkim inspiracji jubileusz 50-lecia Filharmonii Białostockiej postanowiono uczcić nie pojedynczym koncertem galowym, ale całą serią rozcią- 26 gniętą na kolejne miesiące 2004 roku, przy udziale takich m.in. artystów, jak Kazimierz Kord, Jerzy Maksymiuk, Krzysztof Penderecki (cały wieczór kompozytorski), Tadeusz Strugała, Eugene Indjić, Krzysztof Jakowicz, Tomasz Strahl, Jewgienij Nestierenko, Olga Pasiecznik czy Ewa Podleś. Jeden z tych jubileuszowych koncertów omówiony już był na tych łamach. Pośród następnych szczególnie odświętny i wzruszający zarazem był z pewnością wieczór 26 marca, na który Marcin Nałęcz-Niesiołowski zaprosił wszystkich żyjących poprzednich szefów Filharmonii Białostockiej, proponując im poprowadzenie kolejnych pozycji programu. Sam, rozpocząwszy ów wieczór żartobliwie-aluzyjną w tym przypadku uwerturą do opery Mozarta Dyrektor teatru, zademonstrował w dramatycznej uwerturzefantazji Piotra Czajkowskiego Romeo i Julia niebagatelne walory orkiestry, które następnie jeszcze pełniej zabłysły pod batutą Mirosława J. Błaszczyka w pełnych efektownego blasku Preludiach Liszta (pięknie brzmiał tu zwłaszcza główny temat, czysto i potężnie intonowany przez grupę blaszaną, a w dalszych epizodach ładnie spisywało się także drzewo). Wspominany serdecznie przez wielu białostockich melomanów Jan Kulaszewicz z powodu złego stanu zdrowia nie zdołał niestety przybyć z Poznania (obiecał pono solennie, że na kolejnej gali w czerwcu na pewno się pojawi); całą drugą część wieczoru prowadził zatem Tadeusz Chachaj, racząc rzeszę słuchaczy uwerturą do Oberona Webera (tylko tutaj w „elfowatych” pasażach instrumentów drewnianych zabrakło trochę należnej precyzji) i dwoma Tańcami węgierskimi Brahmsa; była też świetnie zagrana España Chabriera i dodany nad program popisowy mazur ze Strasznego dworu. W znakomity humor wprawił salę Mirosław J. Błaszczyk powróciwszy na podium, by – jako kolejne bisy – dyrygować z wdziękiem dwie urocze Polki Jana Straussa. Piękny był to pomysł i piękny cały wieczór – wystawił jak najlepsze świadectwo sympatycznej orkiestrze białostockiej, a stało się to możliwe dzięki przychylności miejscowych władz, jak też realnej pomocy szeregu instytucji. Jej przykładem był wysokiej klasy puzon, jaki Izba Przemysłowo-Handlowa zafundowała orkiestrze i który został uroczyście wręczony prymariuszowi tej grupy instrumentów podczas opisanego tu wieczoru. Dodajmy, że w przerwie koncertu w foyer Filharmonii odsłonięto Galerię Popiersi poprzednich jej dyrektorów; godna pochwały jest taka dbałość o tradycję i związki z historią. Józef Kański Brawo Chór AMB! (recenzja koncertu z 14 maja 2004) Bardzo lubię Requiem op. 48 Gabriela Fauré. W odróżnieniu od innych mszy żałobnych jest ono pełne ciepła, spokoju, ba! nawet radości. Jest wizją nie tyle przeżyć tych, którzy w smutku zostają na ziemi, lecz tych, co są już w raju. Dobre wykonania podkreślają właśnie te „rajskie” momenty, a nie dramatyczne, których jest zresztą tu bardzo mało. Tak też było i w tym wykonaniu. Orkiestra Filharmonii Białostockiej prowadzona przez Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego wraz z Chórem Akademii Medycznej przygotowanym przez Bożennę Sawicką to zespoły doświadczone we współpracy 27 w gatunku utworów oratoryjnych; o ile mnie pamięć nie myli, raz już wspólnie wykonywały to wspaniałe dzieło. Chór AMB jest niezmiennie w doskonałej formie, co godzi się zawsze podkreślać w odniesieniu do zespołów akademickich o rotacyjnym składzie. Zaświadcza to o dużej, systematycznej i efektywnej pracy dyrygentki. A rezultaty tej pracy mogliśmy podziwiać w obu częściach koncertu – pierwszej a cappella i drugiej – z orkiestrą. Chór znakomicie operował zróżnicowanymi gatunkami brzmienia: w Introitus i Offertorium – miękkim, skupionym w błagalnej modlitwie o wieczny odpoczynek i wybawienie dusz wszystkich zmarłych, w przepięknym Sanctus – zabarwionym ciepłem zachwytu i uwielbienia dla Boskiej potęgi. Dalej zaczęły się pewne problemy, ale nie z chórem (bądź co bądź amatorskim), lecz z bardzo profesjonalnymi solistami. Najpierw sopranistka Bożena Harasimowicz-Has nie do końca zapanowała nad swym głosem w króciutkim Pie Jesu¸ a następnie Jerzy Artysz, też najwidoczniej nie mogąc opanować wzruszenia miejscami śpiewał nieczysto, bądź bardziej śpiewnie mówił, niż śpiewał. Skąd to wzruszenie? Najpewniej z przejęcia się pięknem wykonania chóralnego i orkiestrowego, ze świadomości, że uczestniczą w naprawdę znakomitej interpretacji. A Chór AMB do końca śpiewał rewelacyjnie; nie było śladu krzykliwości nawet w głośnych słowach przerażenia w Libera me (Quando coeli movendi sunt et terra, dum veneris, judicare saeculum per ignem – ‘Kiedy niebo poruszy się i ziemia, gdy przyjdziesz sądzić świat w ogniu’, czy Tremens factus sum ergo, et timeo dum discussio venerit, atque ventura ira – ‘Lękam się kary, drżę ze strachu, że dzień sądu i gniewu nadchodzi’). Tak powściągliwa w forte dynamika była zapewne wspólną koncepcją oby dyrygentów ustaloną w imię zachowania poetyki dzieła, w której dominuje, jak wspomniałem, nie strach i żal, lecz pogoda, nadzieja i niebiański spokój. Potwierdzała to zamykająca część In paradisum (Do raju niech cię prowadzą Aniołowie...), śpiewana istotnie anielskimi głosami chórzystów, w których dominowała nuta świetlistej radości, podkreślana brzmieniem orkiestry, a zwłaszcza organów. Był to niewątpliwy sukces Chóru AMB i Orkiestry Białostockich Filharmoników. Na mnie jednak większe wrażenie wywarła część pierwsza koncertu, wypełniona pięknymi wykonaniami muzyki religijnej, w tym cerkiewnej (S. Rachmaninow, L. Diczko, A. Pärt), z dużą na koniec porcją polskiej klasyki XX wieku (K. Serocki, S. Kazuro, T. Szeligowski). Chór zademonstrował wielką kulturę interpretacji w tak różnych stylistycznie kompozycjach jak madrygał staroangielski Thomasa Morleya z końca XVI w., stylizacje ludowe Tadeusza Szeligowskiego i Stanisława Kazuro, czy wreszcie współczesną muzykę religijną Pawła Łukaszewskiego. Szkoda, że omówienie programu tego koncertu całkowicie pominęło tę frapującą porcję chóralnych dzieł a cappella w tak znakomitym wykonaniu. Słuchacze mogliby poszerzyć swoją wiedzę na temat tego, tak ważnego historycznie gatunku muzyki. 28.V.2004 Kameralnie, a symfonicznie (recenzja koncertu z 21 maja 2004) Gatunki kameralne są najtrudniejszym sprawdzianem umiejętności wykonawczych jak i kompozytorskich. Królewskim gatunkiem jest wśród nich kwartet smyczkowy. Cztery homogenicznie brzmiące instrumenty, a właściwie jeden, uniwersalny 28 instrument smyczkowy o pełnej skali od najniższej struny wiolonczeli po najwyższe pozycje na skrzypcowej strunie e2. Jak to obszerne pole dźwiękowe (pięć oktaw) interesująco zasiać tym samym ziarnem – to dylemat twórców, a jak zebrać z niego bogate plony – to dylemat wykonawców czyli kwartetów smyczkowych. A dla słuchaczy trzeci dylemat – jak je skonsumować. Nie ma tu huczącej blachy, grzmiących kotłów, świergotu fletu, zawodzenia oboju; wszystko to muszą zrekompensować cztery instrumenty smyczkowe. Niższa niż zazwyczaj frekwencja na jubileuszowym (25 lat) koncercie Kwartetu Śląskiego świadczyła, że w Białymstoku ten wytrawny gatunek jeszcze nie jest uznany za smakowity. W Polsce istniało, bądź nadal działa sporo znakomitych, zasłużonych zespołów. Kwartety Smyczkowe: Wilanowski, Varsovia, Łazienek Królewskich (Magdaleny Rezler) – to zespoły najznamienitsze, do których dołączył równie doskonały Kwartet Śląski. Białystok na tej mapie polskiej kameralistyki smyczkowej także jest odnotowany dzięki świetnemu zespołowi złożonemu z wykładowców Filii Akademii Muzycznej – Kwartetowi „Camerata”. Ślązacy grali wspaniale, pamiętam ich (z niezapomnianym założycielem i pierwszym skrzypkiem Markiem Mosiem, obecnym szefem orkiestry AUKSO) doskonały występ w naszej Filharmonii sprzed wielu lat jeszcze za kadencji dyrektora Mirosława Jacka Błaszczyka. Wydaje się, że wówczas obok podziwianej doskonałości gry, przeżywaliśmy również emocjonalność prezentowanej muzyki. Tym razem emocjonalność skryła się nieco za doskonałością warsztatu. Może sprawił to sam repertuar. Usłyszeliśmy najpierw rzadko wykonywany II Kwartet smyczkowy „Przesłania” Andrzeja Panufnika. Anatema rzucona na kompozytora przez władców PRL za jego miłość do wolności przypadła na okres nauki i dorastania mego pokolenia, przeto bogaty i ważny dla kultury europejskiej dorobek Panufnika był prawie wcale mi nie znany. Pierwszy raz zainteresowałem się tym kompozytorem jeszcze w okresie cenzuralnego zakazu, kiedy pracowałem w Narodowym Muzeum Instrumentów Muzycznych w Poznaniu. Zobaczyłem tam w magazynie (nie na ekspozycji!) oryginalne modele skrzypiec (zob. fot. w rubryce Notki, plotki, anegdotki), które wyszły spod ręki ojca kompozytora, Tomasza Panufnika (1875-1951), wybitnego lutnika (choć samouka w tej dziedzinie). Proszę wybaczyć te wspomnienia, wywołane jednak słowami samego kompozytora na temat inspiracji jego II Kwartetu. Ja również jako dziecko często przykładałem ucho do słupów telegraficznych nasłuchując przedziwnej muzyki tej naturalnej „harfy eolskiej”. Owe magiczne flażoletowe dźwięki rozpoczynające i zamykające jednoczęściowe dzieło są zarazem zalążkiem jego rozwoju, jego mocnym „kręgosłupem” formalnym. „Ślązacy” bardzo dobrze to swoją grą eksplikowali, czyniąc całe dzieło zrozumiałym – mimo współczesnego języka – i bardzo komunikatywnym, o czym świadczyły burzliwe oklaski na zakończenie wykonania (17:30). Również do mniej znanych należy X Kwartet smyczkowy As-dur Dymitra Szostakowicza. W interpretacji Kwartetu Śląskiego zabrzmiał zgodnie z idiomami stylu wielkiego symfonika i kameralisty: prosto i bezpośrednio (części Andante i końcowe Allegretto), a z symfonicznym, brutalnym rozmachem i nieco sarkastycznie w ostrej części drugiej (Allegretto furioso); takie nagłe przeskoki od brzmień kameralnych, intymnych do symfoniczno-dramatycznych są bardzo typowe dla stylu Szostakowicza. Szczery zachwyt publiczności wzbudziło mistrzowskie wykonanie Kwartetu „Śmierć i dziewczyna” Franciszka Schuberta. Podziwialiśmy i przeżywaliśmy to dramatyczny dynamizm gry, to słodycz i głębię kantyleny, to znów wirtuozerię w obłędnej końcowej tarantelli (Presto). 29 Kwartet Śląski (Szymon Krzeszowiec – I skrzypce, Arkadiusz Kubica – II skrzypce, Łukasz Syrnicki – altówka, Piotr Janosik – wiolonczela) gorąco oklaskiwany zagrał na bis II Kwartet smyczkowy Krzysztofa Pendereckiego, w ten sposób nadając całemu koncertowi formę łukową a zarazem ukazując, jak różną muzykę pisano niemal w tych samych latach ubiegłego stulecia (Panufnuk 1980, Szostakowicz 1964, Penderecki 1968). 4.VI.2004 Orkiestrowy rentgen (recenzja koncertu z 28 maja 2004) Kazimierz Kord mawia, że Eroica Beethovena to jak promienie lampy rentgenowskiej, dokładnie prześwietlą każdą orkiestrę i wykryją jej najmniejsze mankamenty. Jak zatem wypadło piątkowe badanie rentgenowskie orkiestry Filharmonii Białostockiej, czy wykryło jakieś niedomagania? Muszę przyznać, że płuca i wszystkie zakamarki jej „grającego ciała” są czyste, bez zmian chorobowych. Co więcej, Kazimierz Kord ukazał jakby inną orkiestrę. Już od początkowych fraz uderzyło inne, jeszcze doskonalsze zbalansowanie brzmienia poszczególnych grup instrumentalnych. W tak krótkim czasie dokonać tego mógł tylko tak znakomity mistrz (nie obawiajmy się powiedzieć: światowej renomy) jak wieloletni dyrektor artystyczny i pierwszy dyrygent Filharmonii Narodowej. Okazało się, że głośna z natury blacha, wcale nie musi zagłuszać delikatnego brzmienia smyczków; przeciwnie – może brzmieć miękko, a jeśli donośnie, to w harmonii z pozostałymi instrumentami. Uderzało też bardzo staranne frazowanie i szczególna troska o oddanie formy ekspresyjnej dzieła. Jako przykład (a mógłbym ich podać wiele) niech posłuży fragment przetworzenia ze słynną dysonansową akordową kulminacją i przejście do trzeciego tematu (w e-moll). Nie trzeba było śledzić tego wykonania z partyturą, by odczuć, jak ta kulminacja narasta od samego początku przetworzenia. Rzadko spotyka się takie interpretacje, w których myśl i emocja tak ściśle ze sobą współpracują. Szczególnego piękna i dramatyzmu nadawało też temu wykonaniu „trafione w punkt” tempo, jak mawiają muzycy: idące do przodu, bez zbytniego roztkliwiania się w momentach lirycznych. Takie powstrzymywanie emocji powoduje wyzwalanie się stokroć silniejszych napięć. Muszę tu podać jeszcze jeden przykład: fugato z części środkowej Marsza żałobnego, gdzie właśnie takie nieugięte tempo i odpowiednie dozowanie dynamiki, sprawiły, że fragment ten odczułem jak nigdy, jako logiczne i wręcz konieczne rozwinięcie drugiego tematu tria. Czuło się, że Beethoven inaczej nie mógłby tego napisać. Powinność recenzenta nakazuje mi wytknąć kilka drobnych potknięć; najpoważniejszym z nich było niezdecydowane przejście całego zespołu do szybszego tempa po trio scherza, a także falstart oboju w drugim odcinku tegoż scherzu. To się jednak przytrafia nawet najlepszym. Na szczęście wyjątkowość interpretacji jest pewną wartością naddaną, niezależną od doskonałości technicznych. Powiem więcej, jest wartością pomimo tych niedoskonałości. Dlatego po wykonaniu III Symfonii Beethovena byliśmy świadkami długotrwałej owacji i kilkakrotnego wychodzenia dyrygenta, co rzadko się zdarza po pierwszym punkcie programu. 30 Koncert na orkiestrę Witolda Lutosławskiego, nie jest może rentgenem, ale na pewno jest wielkim wyzwaniem dla każdej dobrej orkiestry, bo tylko takie mogą to wyzwanie podjąć. Białostocka orkiestra pierwszy raz zmierzyła się z tym Koncertem jeszcze pod batutą Jana Kulaszewicza w roku 1966, co zostało powtórzone na pamiętnym występie w stołecznym Teatrze Łazienkowskim na Wyspie i bardzo życzliwie przyjęte przez publiczność spotykającą się na co dzień w Filharmonii Narodowej. Był to w ogóle pierwszy koncert zespołu wojewódzkiego w Warszawie (!) Jaką drogę od tamtego czasu przebyła nasza orkiestra, świadczy tryb pracy nad tym arcydziełem wówczas i teraz. Kiedyś wymagało to wydłużonego okresu pracy; obecnie Filharmonia Białostocka jest w stanie przygotować tak duży i trudny program jak ostatnio w zwyczajnym trybie prób. Koncert na orkiestrę Lutosławskiego przetestował aktualne możliwości zespołu. Orkiestra zagrała go doprawdy „koncertowo”. Kazimierz Kord Intradę wykonał w iście oberkowym tempie (może odrobinę zbyt szybko), dzięki czemu związki z polską muzyką ludową stały się bardziej oczywiste. Capriccio notturno czarowało wirtuozerią niemal szmerowych pasaży smyczków, ptasim świergotem „drzewa”, śpiewnym arioso trąbek i ogólnie urokliwą grą wszystkich grup instrumentalnych, traktowanych tu solistycznie. Równie wielkim popisem orkiestry była część końcowa, gdzie dyrygent bardzo przekonująco i pięknie wyważył proporcje prowadzonych napięć i odprężeń między trzema składnikami: passacaglią, toccatą i chorałem. Na koniec, przerywając owacje, Kazimierz Kord wygłosił krótką laudację pod adresem orkiestry i jej dyrygenta, mówiąc, że gdyby tak zagrała jego Filharmonia Narodowa, to warszawianie zgotowaliby standing ovation. Więc wstaliśmy. Ale Szanowny Maestro! – my w Białymstoku jesteśmy już przyzwyczajenie do doskonałej gry naszej Filharmonii. W tym wypadku naprawdę wyjątkowo dobrego koncertu, należałoby już nie wstać, ale wręcz unieść się w powietrzu. A tego jeszcze nie opanowaliśmy. Natomiast dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski swoje (i nasze) gorące podziękowanie wyraził wręczając Kazimierzowi Kordowi jubileuszową statuetkę („oscar” Filharmonii). 11.VI.2004 Nieobecność z powodu choroby na ostatnim koncercie skłoniła mnie do kilku refleksji nad zdrowiem muzyków wykonawców. Mało kto wie, że jest to zawód niosący wiele zagrożeń. Już sama „nienaturalna” pozycja przy instrumencie i to nie tylko skrzypków czy altowiolistów, ale i wiolonczelistów może z czasem powodować poważne schorzenia (np. kręgosłupa) prowadzące aż do wykluczenia z zawodu. A gdy do tego dodamy nie tak rzadkie przeforsowania aparatu grającego prowadzące do mikrourazów, które nieodpowiednio leczone kończą się nieraz dramatycznie – okaże się, że jest to zawód bardzo niebezpieczny. To jednak nie wszystko; pozostaje jeszcze psychika, cały układ nerwowy – narażane nieustannie na olbrzymie przeciążenia z powodu tremy paraliżującej nawet największych artystów. Można powiedzieć: często właśnie najwięksi cierpią z powodu tremy najbardziej, gdyż maja świadomość presji coraz wyższych oczekiwań ze strony słuchaczy. Poza tym z reguły właśnie ci najwięksi są najbardziej wrażliwi i tak błędne koło się zamyka. Ponadto obciążenie całego organizmu psychofizycznego w trakcie gry jest niewyobrażalne dla zwykłego śmiertelnika. 31 Kiedyś badano ilość kalorii spalanych przez organizm solisty pianisty w trakcie recitalu (ok. 1,5 godz.) Okazało się, że jest to wysiłek porównywalny z pełną dniówką pracy dokera. Zwróćmy uwagę, że doker nie musi obawiać się luk pamięciowych, wypadnięcia z pamięci np. kilku nut z wielu ich tysięcy, jakie musi zagrać w ściśle określonym momencie, z daną siłą, barwą itd. itp. Tymczasem od występującego na koncercie artysty publiczność zawsze oczekuje prezentacji na najwyższym poziomie. Nieraz porównuje żywy występ z nagraniami realizowanymi w studiach, z cyfrową aparaturą pozwalającą na doskonały montaż całości z wybranych najlepszych fragmentów wielu powtarzanych nagrań – sytuacja tyleż idealna, co fałszywa, nigdy nie mająca miejsca w rzeczywistości estradowej. Toteż od czasu do czasu słyszymy o poważnych kryzysach w biografiach wielkich artystów, o wycofywaniu się z czynnego życia artystycznego, o odwołanych koncertach, co zazwyczaj bierzemy za fanaberie pieszczochów sztuki. Kiedy więc słuchamy w Filharmonii artystów, patrzmy na nich nie jak na tytanów, czy owych pieszczochów, lecz jak na ludzi mających swoje lepsze i gorsze dni i życzmy, by te drugie szybko ustąpiły. Pamiętajmy, że nieraz muszą grać zakatarzeni, a wtedy gra się, proszę mi wierzyć, fatalnie. Recenzent w takim stanie może sobie po prostu nie przyjść na koncert, tak jak ja to uczyniłem. Co więcej nie powinien. Mógłby zainfekować sąsiadów, kasłaniem zakłócać tok narracji muzycznej, a to co docierałoby do jego zakatarzonego aparatu percepcyjnego, mogłoby mijać się z rzeczywistością brzmieniową koncertu. 10.IX.2004 V Filharmonia aukso – Wigry 2004 Już po raz piąty Wigry i dookolne miejscowości rozbrzmiewały tego lata piękną i różnorodną muzyką, adresowaną tak do mieszkańców jak i wczasowiczów. Działo się tak za sprawą Fundacji Muzyki aukso – Zamek Ujazdowski w Warszawie, niezmordowanej i równie skutecznej dyrektor Festiwalu Justyny Rekść-Raubo oraz Marka Mosia – szefa artystycznego imprezy a zarazem założyciela i dyrygenta znakomitej Orkiestry Kameralnej Miasta Tychy, która przybrała nazwę aukso (od grec. wzrost, wzrastanie, wzmaganie się, przyśpieszanie). Przypomnę, że Marek Moś to również twórca i wieloletni primarius słynnego „Kwartetu Śląskiego”. Ta nadzwyczaj potrzebna, bardzo interesująca impreza trwała od 30 lipca do 8 sierpnia. Podobnie jak poprzednie była przede wszystkim okresem twórczej pracy. Organizatorzy zapewnili w tym czasie mieszkańcom i wczasowiczom Suwałk, Augustowa, Sejn, Gawrych Rudy i Wigier dziewięć znakomitych koncertów, spotkanie z jednym z najwybitniejszych kompozytorów młodego pokolenia, Pawłem Szymańskim i prezentację sztuki i kultury ludowej Suwalszczyzny. W międzyczasie odbywały się także warsztaty dla młodzieży muzycznej prowadzone przez solistów Festiwalu. Sama Urszula Kryger miała aż 15 spotkań z adeptami wokalistyki. Warto też dodać, że w poprzednich edycjach festiwalu wigierskiego wystąpili tak znani artyści jak Jadwiga Rappé, Olga Pasiecznik, Kaja Danczowska, Konstanty Andrzej Kulka, Andrzej Bauer, a także jazzmani – Tomasz Stańko i Michał Urbaniak. W tym roku wątek jazzowy rozszerzono; najpierw zaprezentowało się Trio Raminiak – Garbowski – Gradziuk z dorobkiem pierwszych nagród na festiwalach jazzowych, następnie Leszek Możdżer 32 wespół z Andrzejem Bauerem i Michałem Bunio – nazywającym siebie „okołomuzykiem”– grali jazzowe wizje muzyki Witolda Lutosławskiego, zaś na jednym z ostatnich wieczorów Leszek Możdżer improwizował wspólnie z AUKSO własne Sześć miniatur. Bohaterem Festiwalu bezsprzecznie była Orkiestra Marka Mosia. Któż inny, jak nie on byłby w stanie porwać za sobą zespół tych dwudziestu muzyków w wir szaleńczej i tak owocnej pracy, bo któż inny zna lepiej partytury zarówno od strony wykonawczej, rzemiosła skrzypcowego jak i kameralnego współdziałania. Resztę tłumaczy charyzma tego wspaniałego muzyka. V Filharmonię aukso rozpoczęła Muzyka żałobna Witolda Lutosławskiego akcentując w ten sposób obchodzony Rok poświęcony jego pamięci. Dodekafoniczne kanony Prologu i Epilogu, wykonywane zazwyczaj dość kostycznie, zabrzmiały w Suwałkach bardzo ciepło, wręcz intymnie. Doskonale też zostało wymodelowane narastanie napięcia w Metamorfozach (przy zachowaniu idealnie równego tempa, na czym tak zależało kompozytorowi) i jego wygaszanie od Apogeum po ostatnie dźwięki Epilogu. Niezatarte wrażenie pozostawiła także Symfonia kameralna c-moll Dymitra Szostakowicza. Wszystkie trzy części w tempie largo odznaczały się cieplejszym niż zazwyczaj klimatem, Allegro molto porażało dramatyzmem ekspresji, a Allegretto zachwycało wyrafinowaną zwiewnością i przekorą. Solistka koncertów w Suwałkach i Augustowie, Urszula Kryger, przejmująco zaśpiewała Mignon Franciszka Schuberta – kompilację kilku jego pieśni w opracowaniu na kwartet smyczkowy Ariberta Reimanna oraz Paula Hindemitha cztery pieśni „Melancholie”. Podbiła bez reszty publiczność doskonałością warsztatu wokalnego, wyjątkową wrażliwością, niewymuszonym wdziękiem i czarem swej interpretacji. Drugi solista festiwalowych koncertów – akordeonista Klaudiusz Baran – to również znakomity, wrażliwy muzyk. Występował kilkakrotnie z tangami Piazzolli. Mówiąc najkrócej: kto nie jest dotąd przekonany do wartości tej muzyki, powinien posłuchać właśnie orkiestry AUKSO i Klaudiusza Barana. Tango „Oblivion”, szczególnie z koncertu w Augustowie, śmiało można zaliczyć do światowych kreacji; łączyło ogień i wodę: pasję i umiar, żarliwą namiętność z klasyczną powściągliwością – lepszego wykonania Piazzolli nie słyszałem. Subtelne orkiestrowe kontrapunkty i dopowiedzenia stwarzały aurę niezwykłej poetyczności. Autentyczny wymiar wykonania podkreślało brzmienie bandoneonu, na którym grał solista. Pełnię swoich oszałamiających umiejętności wirtuozowskich zaprezentował jednak na akordeonie, podczas recitalu w Wigrach w Tryptyku hiszpańskim Biełoszyckiego i III Sonacie Zołotariowa. Towarzysząca mu młodziutka skrzypaczka Justyna Nećko bardzo spodobała się w Suicie pieśni hiszpańskich de Falli, której partię fortepianową opracował na akordeon i wykonał właśnie Klaudiusz Baran. Pamięcią słuchaczy na długo zawładnie dwukrotne wykonanie (Suwałki i Wigry) Preludium chorałowego Wojciecha Kilara. Był to pokaz rzadkiego kunsztu cieniowania emisji dźwięku, barwy i dynamiki w służbie ekspresyjnych niuansów i utrzymywania napięcia przez 20 minut! Wszystkie imprezy festiwalu odbywały się przy znakomitej frekwencji. Największe wrażenie pod tym względem wywarł na mnie koncert we wsi letniskowej Gawrych Rudzie, liczącej z letnikami kilkaset mieszkańców. Znakomita akustyka kościelnego wnętrza wypełnionego przez stu kilkudziesięciu słuchaczy skłania do pyta- 33 nia retorycznego: czy taki koncert przyciągnąłby w Białymstoku odpowiednio 100 tysięcy słuchaczy? Zorganizowanie festiwalu AUKSO byłoby niemożliwe bez ogromnego wsparcia Ministerstwa Kultury. Minister Waldemar Dąbrowski objął nad tegoroczną edycją festiwalu patronat honorowy, podobnie jak Marszałek Województwa Podlaskiego i Prezydent Suwałk, którzy także ze swych budżetów wysupłali pewne środki finansowe. Dużą pomoc okazał również Dom Pracy Twórczej w Wigrach goszczący i karmiący wszystkich muzyków festiwalowych. Natomiast Urząd Gminy w Suwałkach zapewnił transport orkiestry i solistów na wszystkie sześć koncertów wyjazdowych. Obszerna lista mecenasów, instytucji wspierających, sponsorów, partnerów i patronów medialnych z trudem pomieściła się na okładce programowego folderu. Zabiegała o nich i czuwała nad sprawnym przebiegiem całości – dyrektor festiwalu Justyna Rekść-Raubo. Pochwały za układ programu i jego poziom należy kierować do dyrektora artystycznego – Marka Mosia. Corocznie więc po niezapomniane wrażenia muzyczne w sezonie ogórkowym jeździmy nad Wigry. 17.IX.2004 Inauguracja w barwach późnego romantyzmu (recenzja koncertu 10 września 2004 r.) Wszystkie dzieła wypełniające program inaugurujący nowy sezon Filharmonii Białostockiej (10 września) utrzymane były w podobnym klimacie stylistycznym późnego romantyzmu, pomimo dość dużej przestrzeni czasowej, w jakiej powstawały: najwcześniejsze (Noc na Łysej Górze M. Musorgskiego) w roku 1886, najpóźniejsze (Cztery ostatnie pieśni R. Straussa) – w 1948. Jednoczy je swoim długim życiem właśnie Richard Strauss. Kiedy Musorgski kończył swoją fantazję, Strauss pisał kolejny większy utwór orkiestrowy, także fantazję „Aus Italien”. Ubiegły wiek był tak bogaty w odmienne style, w rewolucyjne idee estetyczne, że starczyłoby tego do wypełnienia kilku innych stuleci. Klamry życia Straussa obejmują rewolucję impresjonizmu Debussy’ego, wysmakowane cyzelatorstwo Ravela, szok Strawińskiego i Prokofiewa, ekspresjonizm Schönberga i Skriabina, eksperymenty dodekafonistów i w konsekwencji punktualizm Weberna, by wymienić tylko najważniejsze zjawiska w dziejach muzyki tego pokolenia. To niebywałe przyśpieszenie zmian muzyki jednym służyło, innym nie, gdyż byli i tacy właśnie jak Richard Strauss i Jan Sibelius, wierni głównemu prądowi ich życia i twórczości – romantyzmowi, oczywiście w różnych jego odcieniach. Inauguracyjny program był zatem spojrzeniem na różne konsekwencje stylistyczne, do których prowadziły romantyczne postawy Musorgskiego, Karłowicza i Straussa. Otwierający ów szczególny koncert – wpisany w cykl 20 wieczorów jubileuszowych – otworzył młodopolski poemat Karłowicza Rapsodia litewska, tak bliski mieszkańcom naszego regionu z powodu cytowanych w nim melodii litewsko-białoruskich. Dyrygent zdawał się nie nazbyt rozczulać rozlewnością tych pieśni traktując je z większą rzeczowością i narzucając szybsze tempo. Jednak przez to uleciał gdzieś charakterystyczny dla Karłowicza Weltschmerz, owa zaduma i nostalgia. Mam pretensje 34 o ukrycie pod warstwą kontrapunktów jednego z tych pięknych tematów, gdy po raz pierwszy pojawił się w niskim rejestrze fagotowym: Dalej usłyszeliśmy po raz pierwszy w Białymstoku pierwotną (oryginalną) wersję Nocy na Łysej Górze Musorgskiego. W stosunku do późniejszego opracowania Rimskiego-Korsakowa wersja ta okazała się nie mniej barwna i atrakcyjna. Marcin Nałęcz-Niesiołowski odkrył dla białostockich melomanów kolejne nieznane dzieło, a jego orkiestra ukazała je w pełni wirtuozowskiego blasku. Po przerwie zapanował Richard Strauss najpierw ten ze schyłku życia, a następnie z młodości. Nie było to zestawienie przypadkowe. Jedna z Czterech ostatnich pieśni („O wieczornej zorzy”) cytuje muzyczną myśl z napisanego w młodości poematu Śmierć i wyzwolenie, stąd zapewne zrodził się pomysł zestawienia obok siebie obu tych dzieł. Olga Pasiecznik, nie dysponuje co prawda głosem wagnerowskostraussowskim, ale w Czterech ostatnich pieśniach dobrze radziła z przenikaniem przez gęstą fakturę partii orkiestrowej. Co istotniejsze, przekonująco oddała wraz z Marcinem Nałęcz-Niesiołowskim specyficzny klimat emocjonalny „łabędziego śpiewu” Straussa, ową świetlistość, refleksyjną czułość, serdeczność emanującą z tej muzyki, jej płynność i swobodne falowanie. Ów cykl pieśni – „podsumowanie życia”, zamknięty pytaniem: „Ist dies etwa der Tod” („Czyżby to już była śmierć”) zabrzmiał bardzo przejmująco. Podobnie jak z Czterech ostatnich pieśni, również z poematu symfonicznego Tod und Verklärung przebija tęsknota za spoczynkiem po pełnym utrudzenia życiu. Polski tytuł – Śmierć i wyzwolenie nie oddaje właściwie sensu owego „wyzwolenia”. Chodzi tu raczej o przemienienie życia fizycznego, ziemskiego, doczesnego w życie poza fizycznością, poza ciałem, określane potocznie życiem wiecznym. Chyba że będziemy rozumieli tytułowe „wyzwolenie”, jako wyzwolenie, oswobodzenie z opakowania duszy, jakim jest ciało. Jeżeli słuchając tego poematu myślimy właśnie o tym, nie zajmując się zbyt dosłowną, miejscami wręcz nachalną ilustracyjnością, pojmujemy inny, wyższy wymiar tej muzyki. Tak też myślał zapewne Marcin NałęczNiesiołowski prowadząc orkiestrę przez meandry obrazowości, skupiając się na najważniejszych przesłaniach poematu. W ujęciu białostockich artystów muzyka Richarda Straussa ukazała wszystkie swoje walory: głębię emocjonalną, urodziwość, pełną przepychu i zmysłowego blasku szatę orkiestrową, wreszcie logikę i konsekwencję w rozwoju skomplikowanej dość formy. Mimo zakulisowych ataków na dyrektora – artystę, wygrała SZTUKA przynosząc zapewne artyście wyzwolenie od tych knowań. Oby na dłużej! 35 50 LAT FILHARMONII BIAŁOSTOCKIEJ 24.IX.2004 Schumann – Brahms (recenzja koncertu 17 września 2004 r.) Tadeusz Wojciechowski, dyrygent ostatniego koncertu (17 września), po raz pierwszy wystąpił z Białostocką Filharmonią 6 grudnia 1979 r. na wieczorze zamykającym II SPOTKANIA MŁODYCH MUZYKÓW – PREZENTACJE LAUREATÓW FESTIWALI I KONKURSÓW MUZYCZNYCH, organizowane przez Stowarzyszenie Polskiej Młodzieży Muzycznej. Mimo upływu 25 lat pamiętam w ogólnym zarysie wyjątkową dobrą grę pod jego batutą naszej, nienajlepszej wówczas, orkiestry. Tadeusz Wojciechowski był wówczas świeżo po dyplomie i po zdobyciu srebrnego medalu na prestiżowym konkursie dyrygenckim w Besançon. Zebrał również kilka nagród jako wiolonczelista i kameralista. Ćwierć wieku temu „Le Figaro” tak o nim pisał: „Tadeusz Wojciechowski ma w sobie żar, talent, dobrą powierzchowność... Werwa, elastyczność, pewność i zdecydowanie pozwalają wróżyć mu pewną przyszłość artystyczną”. 25 lat w życiu każdego współczesnego artysty to już nie jedna, a dwie epoki. Jak dziś odbieramy sztukę tego kapelmistrza? Już sam wybrany przez Tadeusza Wojciechowskiego program świadczy o jego wysokiej klasie: dwa dzieła pary zaprzyjaźnionych ze sobą kompozytorów Roberta Schumanna (II Symfonia C-dur) i Johannesa Brahmsa (II Koncert fortepianowy B-dur) – to piękne i mądre zestawienie. Przed koncertem obawiałem się trochę o Schumanna: jak wytrzyma to zestawienie z poprzedzającym „królem” koncertów, wspaniałym, potężnym II Koncertem fortepianowym Brahmsa. Mądry i doświadczony dyrygent wydobył z Schumannowskiej Symfonii najzacniejsze jej komponenty, wyrafinowanie dynamiki, energię i pęd części I, II i IV (fajerwerkowe Scherzo z pięknie wymodelowanymi kontrastami w stosunku do obu jego części triowych), oraz prawdziwą głębię wyrazu w Adagio espressivo. Żarliwa kantylena skrzypiec, piękne solo oboju, anielsko czyste odzywki rogów, czytelne dyskursy między grupą drzewa, a dalej – wiolonczelami i kontrabasami – wszystko to złożyło się na obraz muzyki przypominający późniejsze o półwieku nieziemski (nadziemskie?) adagia Brucknera i Mahlera. Prowadzona przez Tadeusza Wojciechowskiego (z pamięci) II Symfonia Schumanna była kreacją wartą utrwalenia na płycie. W tym kontekście gra Pawła Kamasy w II Koncercie fortepianowym Brahmsa jawiła się jako pierwsze próbne zmagania z obszerną i trudną materią potężnego koncertu; używając terminologii sportowej – była to próba spalona. Kamasa generalnie grał za cicho, bardzo ostrożnie i niepewnie. Zupełnie nie pasował do naszej orkiestry grającej z pasją, wyraziście kreślącej łuki napięć i odprężeń zarówno w momentach dramatycznych jak i lirycznych (ładne słynne solo wiolonczeli w Andante oraz jego rozwinięcia przez klarnety i obój). Kiedy solista wchodził na ścieżkę prowadzącą ku kulminacjom, to nie wystarczało mu cierpliwości czy sił, by cel osiągnąć. Często przez zbytnią koncentrację na krótkich odcinkach formy zatracał widzenie większych całości. Stąd wrażenie gry bezcelowej, nie 36 rozumiejącej rozwoju formy wykonywanego utworu. Jeszcze raz potwierdziła się stara prawda, że Brahmsa dobrze można grać dopiero w wieku w pełni dojrzałym, kiedy zgromadzi się dość doświadczeń życiowych, przemyśleń i refleksji. Bez tego bagażu mądrości, można tylko mędrkować. Stosunkowo najlepiej wychodziły pianiście fragmenty liryczne (np. całe Andante) i wyciszone. Tam też rozziew między grą orkiestry i pianisty był najmniejszy. To jednak zbyt mało, by uznać to wykonanie za poprawne. Chciałbym ponownie usłyszeć jego II Koncert Brahmsa, kiedy już skończy nad nim pracę. 1.X.2004 Jubileusz w ramach jubileuszu (recenzja koncertu 24września 2004 r.) Tadeusz Strugała, znany dyrygent świętuje 50-lecie pracy artystycznej. Przed oficjalnym koncertem jubileuszowym we Wrocławiu (2 października) – tam rozpoczynał swoją karierę – pokazał także Białostoczanom, jak będzie prowadził jeden z punktów swego uroczystego programu – VIII Symfonię G-dur Antonina Dvořáka (we Wrocławiu dyryguje jutro jeszcze IV Symfonią Brahmsa). Program rozpoczęła słynna Aria („na strunie g”), chyba dlatego, by od razu zapanowała solenna atmosfera. Przy sposobności krył się w zestawieniu arii i Serenady C-dur Piotra Czajkowskiego dyskretny zamysł dydaktyczny, jako że serenada jest gatunkiem, który zastępowała dłuższy czas suitę taneczną. Miło też było posłuchać przynajmniej skrawka Bachowskiej muzyki na koncercie abonamentowym, bo to prawdziwa u nas rzadkość. W Serenadzie wykonawcy rozgrzewali się wraz z biegiem muzyki. Wstępne Andante no troppo było nie dość intensywne w wolumenie brzmienia, a następujące po nim Allegro moderato może nazbyt umiarkowane, ale już Walc – pełen gracji i porywającego tanecznego pulsu. Elegię Tadeusz Strugała poprowadził przepięknie z typową dla siebie wrażliwością, na ekspresję melodyki. Równie pięknie zabrzmiał finał; jego zasadnicza część Allegro con spirito oszałamiała swym nieokiełznanym pędem, energią i prawdziwie wirtuozowskim rozmachem. VIII Symfonię Dvořaka można przyrównać pod pewnym względem do dyskusji polskich polityków, kiedy adwersarze mówią bardzo interesująco, ale wzajemnie siebie nie słuchają. W arcydziele Dvořáka, zwłaszcza w jego pierwszej części, każdy odcinek jest tak interesujący, tak przyciąga naszą uwagę, że z miejsca uważamy go za główny temat utworu. Po kilku minutach czujemy się zdezorientowani: o co w końcu tu chodzi?! Które kwestie są nadrzędne, a które mniej istotne?! I tutaj zaczyna się rola dyrygenta. On musi ustalić hierarchię ważności, priorytetów w tym potoku Dvořákowskiej inwencji, by powstrzymać naturalną u muzyków chęć dominowania, w momentach wykonywania swych pięknych kwestii. Tadeusz Strugała, jak dobry generał czy marszałek sejmu, trzymał w ryzach kilkudziesięciu wrażliwych muzyków Filharmonii, ale też dawał im się „wygrać” w tych miejscach, które uważał za najważniejsze dla całości formy. Otrzymaliśmy wykonanie bardzo piękne, rozśpiewane i roztańczone, zatem bardzo stylowe. Dyrygent łączył staranność w odczytaniu partytury z wielką muzykalnością i wrażliwością na wszystkie znaki dynamiczne, których jest tutaj szczególnie wiele. Rewelacyjnie 37 pięknie zabrzmiały trąbki, srebrzysty ich blask, zwłaszcza na początku finału, podziałał na słuchaczy jak czarodziejskie zaklęcie: i nagle ujrzeliśmy Filharmonię Białostocką jako orkiestrę doskonałą. Jedno z najlepszych nagrań tej symfonii, jaki posiadam, to wykonanie Boston Symphony z Bernardem Haitinkiem na Festiwalu w Lucernie (3 IX 2001). Ostatnie wykonanie naszych filharmoników chyba mu nie ustępowało. Wykonanie Symfonii Dvořaka zachwyciło słuchaczy i samą orkiestrę; Tadeusz Strugała wysłuchał najpierw gorącej długiej owacji (standing ovation), a na zakończenie – odśpiewanej przez publiczności przy akompaniamencie orkiestry pieśni Sto lat. 8.X.2004 (recenzja koncertu 1 października 2004 r.) Konstanty Andrzej Kulka niemal trzydzieści lat temu inaugurował świeżo ukończoną Salę Koncertową ówczesnej Państwowej Filharmonii w Białymstoku. Wykonał wówczas Koncert skrzypcowy Mieczysława Karłowicza, a nazajutrz recital z Jerzym Marchwińskim (sonaty Tartiniego, Beethovena, Debussy’ego i Ysaye’a oraz Wariacje Nel cor piu non mi sento Paganiniego); piszę o tym wyżej. Potem bywał w sali przy Podleśnej kilkakrotnie, zawsze wzbudzając najwyższe zainteresowanie. Tak też stało się i tym razem – wielu słuchaczy musiało zadowolić się miejscami stojącymi (powtórzę banalną prawdę: w Białymstoku potrzebna jest większa sala koncertowa). Oczekiwanie na Kulkę oznaczało, jak myślę, tęsknotę za pięknem doskonałym tym bardziej, że artysta grał dwa największe, najważniejsze działa z repertuaru wiolinistycznego – Koncerty skrzypcowe Beethovena i Brahmsa. Sztuka odtwórcza Konstantego Andrzeja Kulki zawsze wprowadza mnie w stan zakłopotania. Chcąc zachować obiektywizm, z jednej strony nakładam sobie kaganiec ostrożności w wyrażaniu pochwał, by ustrzec się taniego panegiryzmu; z drugiej – pomnikowe interpretacje tego wielkiego artysty wytrącają z rąk krytyka cały jego aparat poznawczy i rzucają na kolana. Jest to jedyny z polskich skrzypków, o którego sztuce można znaleźć taką opinię w Encyklopedii muzycznej PWM: „W grze Kulki uderza wirtuozowski temperament oraz uroda dźwięku, jego barwność, krągłość i gładkość, jego wyjątkowa śpiewność i krystaliczna czystość.” Kulka po prostu jest jedyny. Ponieważ w jednym programie zmierzył się z dwoma największymi dziełami koncertowymi, trzeba odnieść się do ich interpretacji. Trudno będzie i tym razem ustrzec się od superlatywów. Były to wykonania wzorcowe tak w zakresie warsztatowym, jak i osobistego stosunku do dzieła. Podczas słuchania takiego ujęcia nasuwa się lapidarna odpowiedź profesor Marii Wiłkomirskiej na pytanie o istotę doskonałego wykonania – Właściwe dźwięki zagrane, we właściwym czasie… Oczywiście, te dźwięki muszą mieć również właściwą siłę, barwę, artykulację itp. właściwości, no i całą hierarchię kontekstową. Ten ostatni wymóg jest szczególnie ważny w wielkich formach, a już całkowicie niezbędny w koncertach Beethovena i Brahmsa. Od zrozumienia i przekazania w swojej grze kontekstów konstelacji dźwiękowych, zależności fraz składających się na większe odcinki i na całość części formy cyklicznej zależy, jak odbiorca odczyta samo dzieło i jego interpretację. Ja odczytałem jako doskonale przekazującą wielkość przesłania obu dzieł. Kulka po prostu pozwolił płynąć muzyce Beethovena i Brahmsa nie przeszkadzając jakimiś wymyślnymi osobi- 38 stymi pomysłami. W wypadkach takich solistów jedynym „punktem zaczepienia” mogłaby być gra orkiestry; na pytanie: czy dorównała soliście, nie zawsze może paść jednoznaczna odpowiedź. Tym razem jednak nie było wątpliwości: już po Uwerturze do baletu Geschöpfe des Prometheus op. 43 Beethovena – jedynego dzieła czysto orkiestrowego tego programu – stało się oczywiste, że tego odświętnego wieczora dziać się będą tu wielkie rzeczy. Doskonałe usposobienie orkiestry zapowiadało wielkie kreacje w dwóch epokowych koncertach skrzypcowych. Wbrew pozorom partia orkiestrowa wcale nie jest tu łatwa, nawet w Beethovenie, który słynął z nieliczenia się z możliwościami instrumentów i na uwagi muzyków grzmiał: co mnie obchodzą wasze przeklęte instrumenty! Dla przykładu: W jego Koncercie skrzypcowym rogi i trąbki mają niby najprostsze „odzywki” lecz w dynamice piano, co wcale nie jest proste wykonawczo, przeciwnie wtedy najłatwiej o kiks. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Przeciwnie orkiestra okazała się wręcz równorzędnym partnerem tego wybitnego solisty – ponownie wielkie brawa dla dyrygenta Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego i orkiestry (piękne słynne solo obojowe w Adagio z Koncertu Brahmsa – Luca Neccia). Wspaniały koncert doceniała publiczność zgotowując długą standing ovation. Skromne usytuowanie się orkiestry i dyrygenta w programie i wybranie jedynie roli partnera Kulki okazało się obrazem wielkiej klasy Filharmonii Białostockiej i jej dyrektora. Nie można było lepiej uczcić Międzynarodowego Dnia Muzyki. 15.X.2004 Bogusław Madey – in memoriam (recenzja koncertu 8 października 2004 r.) Pamięć o człowieku żyje dzięki temu, co stworzył, jaki ślad odcisnął. Uprawnieni do powtarzania za Horacym: „Non omnis moriar” są przede wszystkim twórcy i nauczyciele – mistrzowie, żyjący nadal – mimo śmierci fizycznej – w swoich dziełach i uczniach. Takim mistrzem żyjącym nadal po śmierci, i to podwójnie, jest Bogusław Madey; pozostawił wszak nie tylko gromadę swoich wychowanków świetnych dziś dyrygentów, ale i syna Emiliana uprawiającego, podobnie jak ojciec, trzy profesje muzyczne (dyrygentura, pianistyka, kompozycja). Można by powiedzieć, że Emilian jest swoistym „klonem” swego ojca i niech nie obrazi się za tę chwilę żartu pani Anna Malewicz-Madey, znana śpiewaczka, solistka Teatru Wielkiego Opery Narodowej, żona zmarłego mistrza i matka Emiliana Madeya, którą dostrzegłem wśród publiczności koncertu – jak mniemam w założeniu – uroczystego koncertu. Piszę: w założeniu, bo w realizacji zabrakło mi choćby kilku słów powitania i przedstawienia publiczności tego nadzwyczajnego gościa (nie życzyła tego sobie?). Tak czy inaczej, podczas nieobecności dyrektora zajętego zapewne próbami do „Operetki” Witolda Gombrowicza w Radiowym Studio im. W. Lutosławskiego (niedziela 10 X) w ramach obchodzonego właśnie Roku wielkiego pisarza – powtórzę: bardzo zabrakło mi jakiegoś gestu honorującego przybycie na ten koncert żony Mistrza Madeya. Jego syn został przyjęty wręcz gorąco i to zasłużenie. Najpierw zaprezentował romantyczne ujęcie III Koncertu fortepianowego Beethovena. Romantyczność wykonania przejawiała się przede wszystkim w kolorycie jego uderzenia i płynności tempa. 39 W lirycznych epizodach (nawet frazach) prawo klasycznego tempa ulegało niejako zawieszeniu. Bardzo to ubarwiało i uatrakcyjniało wykonanie, np. w końcowej fazie ekspozycji, przejście od wolnego, w ćwierciowym rytmie, epizodu do bardzo szybkiego tempa następujących tuż po nim szesnastkowych figuracji, lub gwałtowne przyśpieszenie w kodzie – wszystko w części pierwszej; w kodzie finału accelerando przybrało już nazbyt efekciarski wymiar. Wolniejsze wykonanie bardziej nastrojowych epizodów, a szybsze wirtuozowskich było tu zasadą, jak zaznaczyłem zasadą romantyczną. Podobnie – wyraziste podkreślanie wszystkich cezur formalnych, nie tylko ważniejszych, ale i tych całkiem podrzędnych. Nie czynię z tego zarzutu, jako że III Koncert jest całkiem oczywistą bramą wprowadzającą muzykę właśnie do epoki Schuberta, Chopina i Liszta, zatem uzewnętrznienie prekursorskich cech stylu Beethovena było jak najbardziej na miejscu. Emilian Madey okazał się również bardzo biegłym pianistą, udatnie przekazujący wirtuozowskie zasoby tego Koncertu. Natomiast kwestią dyskusyjną pozostanie, czy prowadzenie utworu koncertowego przez solistę, zawsze musi przynosić ostateczny korzystny wynik. W III Koncercie Beethovena niewiele jest miejsc, gdzie pianista mógłby swobodnie dyrygować. Na ogół obie ręce mają dość roboty na klawiaturze. Jednak orkiestrze udało się uniknąć zagrażającego w takich wykonaniach rozgardiaszu. Musiało też budzić podziw publiczności efektowne dyrygowanie lewą ręką, podczas gdy prawa wygrywała szybkie figuracje gamowe. Emilian Madey doskonale rozumie styl epoki i wie, o co chodzi w dziełach klasycznych. Romantyczne ujęcie III Koncertu było więc rezultatem świadomego wyboru, a nie przypadku. Dowiódł tego prowadząc II Symfonię bońskiego geniusza. Przedstawił Beethovena męskiego, silnego i gwałtownego, ale i zwartego jak monolit, gdzie trzeba (Larghetto) pięknie rozśpiewanego, tym razem już bez romantycznej licentia poetica. Był to zupełnie inny Beethoven niż w Koncercie. W tych oto beethovenowskich ramach Emilian Madey pokazał młodzieńcze dziełko swojego ojca, Scherzo Fantastico, pracę dyplomową wieńczącą jego studia kompozytorskie. Mimo upływu okrągłego półwiecza od powstania utwór zabrzmiał świeżo wprowadzając niejednego melomana w stan zadumy: jak wyglądałaby polska muzyka II poł. XX wieku, gdyby Bogusław Madey bardziej skoncentrował się na kompozycji niż na dyrygenturze. 22.X.2004 Koncert papieski W przeddzień 26. rocznicy papieskiej elekcji Karola Wojtyły Filharmonia uczciła ten ważny historycznie fakt specjalnym koncertem. Odbył się on nie w Sali Filharmonii, lecz w kościele św. Rocha. Wybór miejsca, podyktowany zapewne charakterem koncertu, okazał się nader szczęśliwy również dla recepcji zaprezentowanego dzieła – Misterium Stabat Mater znanego pianisty i kompozytora jazzowego, Włodzimierza Pawlika. On sam zasiadł przy fortepianie, by towarzyszyć znakomitemu Chórowi Kameralnemu MUSICA SACRA, którym dyrygował jego założyciel Paweł Łukaszewski – wybitny kompozytor młodszego pokolenia, m.in. autor wykonanej w Białostockiej Filharmonii (w okresie Wielkopostnym 2002 r.) niezwykłej kompozycji „Via Crucis”. 40 Stabat Mater Pawlika to liturgiczne śpiewy chorałowe połączone z fortepianowymi improwizacjami kompozytora. Całość obramowuje szept cichej modlitwy chóru, tworzący wyraźne nawiązanie do struktur aleatorycznych (np. tych z Trzech poematów Henri Michaux Witolda Lutosławskiego). Już samo brzmienie długiego (około godzinnego) dzieła w akustyce kościoła z dużym pogłosem wywierało ogromne wrażenie. Monodyczne frazy chorałowe nakładając się na siebie (dzięki pogłosowi), tworzyły rodzaj struktur quasi polifonicznych. W rozmigotanej fakturze partii fortepianowych z łatwością można było uchwycić motywy z chorałowych inkantacji. Kiedy pojawił się fragment jawnego już dwugłosu w Kyrie, przywodzący na myśl brzmienie wczesnego organum, można było ponadto odkryć prawidłowość formy. Kyrie okazało się punktem kulminacyjnym dzieła, nie tylko z uwagi na jedyne tu zastosowanie dwugłosu w monodycznej całości, ale i dynamiczne zaakcentowanie tego ustępu przypadającego mniej więcej w połowie utworu. Kontrast powiększała dodatkowo przepięknie brzmiąca sekcja żeńska chóru w następującym bezpośrednio fragmencie O vos omnes. Pozornie mogłoby się wydawać, że godzinny utwór śpiewany w konwencji chorałowej (również antyfonicznej) będzie dość nużący. Jednak zapobiegały temu właśnie improwizacje. Tam, gdzie słuchacz mógłby odczuwać pewne znużenie, wprowadzał pianista wyraźne ożywienie, czego przykładem może być długa ze swej natury sekwencja Stabat Mater, a zwłaszcza poprzedzające ją złowrogo brzmiące interludium fortepianowe. Takich przykładów mógłbym wymienić więcej. Świadczą one o dobrej orientacji kompozytora w tajnikach percepcji muzyki. Włodzimierzowi Pawlikowi należą się najwyższe słowa uznania za całość przedstawionego Misterium, a zwłaszcza za realizację improwizacji fortepianowych, co w przypadku połączenia z odległym o tysiąc lat śpiewem chorałowym, mogłoby budzić uzasadnione wątpliwości. W tym wypadku zmysł artystyczny, smak i jego „nos” mogły budzić tylko podziw. Misterium nie tylko dobrze zabrzmiało w kościelnej akustyce, ale i pięknie zaprezentowało się wizualnie poprzez kontrast czarnych kostiumów wszystkich wykonawców (włączając w to i czerń fortepianu) z bielą wnętrza kościoła św. Rocha. Chcielibyśmy częściej słuchać podobnych koncertów w tym kościele. 5.XI.2004 Tuż po koncercie 22 października wyjechałem do Wrocławia, by zrelacjonować dla dwutygodnika „Ruch Muzyczny” doroczną międzynarodową imprezę pn. „Młodzieżowa Filharmonia Wyszehradzka” (o tym – w Kronice). Dlatego dopiero teraz ukazuje się recenzja z tego koncertu FB, w którym wystąpiła Ewa Pobłocka i w którym słuchaliśmy fragmentów „Borysa Godunowa”. Dzieła rówieśnicze (recenzja koncertu 22 października 2004 r.) U schyłku lat sześćdziesiątych XIX stulecia powstały dwa dzieła cieszące się do dzisiaj niesłabnącym powodzeniem. O ile jednak Koncert fortepianowy a-moll (1868) Edwarda Griega można by nazwać pogrobowcem Schumanna, to Borys Godunow 41 (1869) Modesta Musorgskiego z pewnością otwierał nowe horyzonty przed gatunkiem dramatu muzycznego. Taką konfrontacją – zapewne nie przypadkową – Marcin Nałęcz-Niesiołowski, dyrygujący tym programem 22 września, zwrócił uwagę na sprawę tak istotną w historii kultury ostatnich dekad XIX w. jak równoczesne egzystowanie osobowości o różnej skali odkrywczości, nowatorstwa, o odmiennych orientacjach stylistycznych. Wszechstronne wykształcenie twórcy wcale nie musi gwarantować wielkości jego dzieł, bywa nawet hamulcem, zbyt ciasnym gorsetem krępującym dążenie ku nowości, świeżości. I odwrotnie, brak gruntownego wykształcenia daje więcej swobody, nie obarcza bagażem tradycji. Tak też było w przypadku Griega i Musorgskiego. Pierwszy – po gruntownych studiach muzycznych (fortepian, kompozycja) – zdobył ogromne uznanie jako pianista, kompozytor i dyrygent, nigdy nie zaznając materialnych trosk. Drugi – uczony przez matkę gry na fortepianie i robiący w tej sztuce zadziwiające postępy, zgodnie z ziemiańską tradycją był jednak sposobiony na oficera, a życie nie szczędziło mu wielu okrutnych doświadczeń z chorobą alkoholową i depresją psychiczną włącznie. Ewa Pobłocka swym wykonaniem Koncertu Griega zdawała się także zwracać uwagę na schumannowskie cechy w tym utworze – przede wszystkim głęboki liryzm wypowiedzi i pewną mozaikowość, kapryśność narracji. Być może taka gra nie podobała się słuchaczom nawykłym do bardziej dramatycznych ujęć Koncertu a-moll. Mnie jednak chwilami nawet urzekała, zwłaszcza w momentach mistrzowskiego zamykania (zaokrąglania) fraz. Tym, którzy krzywili się na tzw. literówki, polecam fragment wykładu inauguracyjnego prof. Ewy Łętowskiej wygłoszonego na Filii Akademii Muzycznej (jego publikację rozpocznę następnym numerze „TM”): „Każdy z nas bywał na koncertach nieznośnie poprawnych, wiernych w każdym calu i tradycji wykonawczej i skrupulatnej wierności odczytania nut. Tyle tylko, że można było umrzeć na tym z nudów. Pamiętam też koncerty, gdzie roiło się od błędów i jednocześnie pełnych autentycznej, żyjącej poezji.” Z kolei białostocki „Borys Godunow” uwypuklał oryginalność języka Musorgskiego, pewną szorstkość, bizantyjski przepych, bezpośredni, przemawiający do współczesnego słuchacza dramatyzm i złożoność partii Borysa. Leonard Andrzej Mróz wykreował (i to na estradzie, nie na scenie!) prawdziwą postać, w całej jej tragicznej złożoności. Sama scena śmierci, gdy zastygł w bezruchu stojąc nieruchomo przez ostatnie kilka minut orkiestrowego epilogu, naprawdę wstrząsała. Sukces tego wykonania to również kolejny triumf Orkiestry Filharmonii Białostockiej z Marcinem Nałęcz-Niesiołowskim i Białostockiego Chóru Kameralnego „Cantica Cantamus” przygotowanego przez Violettę Bielecką. Muzyka i słowo (recenzja koncertu 29 października 2004 r.) „Nie ma potrzeby galwanizować trupa festiwalu, by delektować się w Filharmonii połączeniem poezji i muzyki” – zdawał się mówić ostatni koncert (29 X) i jego wykonawcy: Marek Kondrat i Paweł Przytocki prowadzący Orkiestrę Filharmonii Białostockiej. Ów „Wieczór muzyki i poezji” należał do najbardziej udanych wieczo- 42 rów w naszej Filharmonii. Miło jest zobaczyć na własne oczy inspektora Halskiego uganiającego się na co dzień za gangsterami, jak „gra słowem i głosem” piękne wiersze Czesława Miłosza. Marek Kondrat nie recytował, raczej interpretował, przykuwał uwagę słuchaczy właśnie swoją „grą słowa i pięknego głosu”. Gdy po kilku interpretacjach Kondrata (chciałoby się powiedzieć: „muzycznych”) zabrzmiało słynne Adagietto z V Symfonii cis-moll Mahlera, w Sali wytworzyła się czarowna aura, jakiej chyba nigdy nie było na niegdysiejszych „Festiwalach Muzyki i Poezji”. Aura uzasadniająca takie połączenia i tłumacząca muzyczność poezji i poetyczność muzyki. Kilka kolejnych strof Miłosza i przenosimy się z F-dur pięknych miłosnych oświadczyn (do swej późniejszej żony – Almy) Adagietta do Sentymentalnej sarabandy z Simple Symphony Brittena, znowu poezja naszego noblisty i ponownie Mahler tym razem w G-dur Ruhevoll (Poco adagio) IV Symfonii G-dur (jak dwa Beethovenowskie Romanse, też w F-dur i G-dur). Dwa najpiękniejsze Mahlerowskie adagia – czy to nie zanadto na jeden wieczór? Nie, nie zanadto, bo jeszcze najbardziej wstrząsające strofy Miłosza – Ballada („Na równinie stoi szare drzewo…”) – w sam raz na zaduszkową okazję i 60. rocznicę Powstania Warszawskiego, „Walc” oraz „Campo di fiori”. W adagiach Mahlera bardzo trudno jest osiągnąć z jednej strony ekstremalne wartości ekspresji (jak np. w zakończeniu Ruhevoll – przejść z poziomu czterech piano do morendo del tutto, gdy jeszcze przed chwilą grało się fff !), a z drugiej – niesłychane bogactwo niuansów, odcieni gęstości, nawarstwień brzmienia, jego wyostrzania bądź ściemniania. Jednak z reguły orkiestra dobrze sobie radziła z rozwijaniem ekspresji, zwłaszcza skrzypce I i II z pietyzmem wykonujące wszystkie charakterystyczne glissanda i – jak zwykle – pięknie śpiewający obój. Brakowało nieco żarliwości (i precyzji intonacji) grupie wiolonczel. Ten niezapomniany, refleksyjny wieczór zamknął wiersz „Oczy” („Szanowne moje oczy, nie najlepiej z wami…”) Miłosza i poemat Stanisław i Anna Oświecimowie Karłowicza prowadzony przez Pawła Przytockiego bez partytury, z prawdziwym rozmachem, swobodą i kapelmistrzowską wirtuozerią, a przez orkiestrę zagrany pięknie, precyzyjnie z głębią i polotem. Wieczór muzyki i poezji – wieczór zadumy nad życiem, jego wartością, miłością i śmiercią. 12.XI.2004 Zaduszki w Filharmonii (recenzja koncertu 5 listopada 2004 r.) Pierwszy koncert listopadowy miał charakter zaduszkowy. Valse triste Sibeliusa z natury swej smutny, zabrzmiał przygnębiająco, wręcz tragicznie. Takie pogłębienie ekspresji osiągnął ukraiński dyrygent Nikolai Diadiura poprzez wolniejsze tempo, a co za tym idzie wnikliwsze wymodelowanie szczegółów frazowania. Podkreślił dzięki temu kontrast między dwoma głównymi myślami tego utworu – pierwszą triste i drugą żywszą, weselszą. Nie można było wybrać lepszej solistki do Pieśni biblijnych Antoniego Dwořáka nad Jadwigę Rappé. Jej timbre głosu, oszczędność i szlachetność środków ekspresyjnych to wymarzone walory wykonawcze dla muzyki tego gatunku. Partię orkiestrową tak ważną w tym głębokim dziele prowadził Nikolai Diadiura z doskonałym wy- 43 czuciem kompozytorskiego przesłania, dbając o pełną harmonię orkiestry ze śpiewem, o urodę brzmieniową, nie zaniedbując żadnego szczegółu partytury (jak np. wzburzenie przy słowach: „pośpieszyłbym ukryć się przed wichrem prędkim” w psalmie 55.) Dzięki doskonałemu porozumieniu orkiestry z wybitną solistką, Pieśni biblijne ukazały ogromne bogactwo niuansów tego gorącego wyznania wiary kompozytora. Dziewięćdziesiąt lat późniejszy Jasny smutek Giji Kanczelego odwołuje się również do spraw ostatecznych. O ile jednak muzyka Dwořáka wciąga słuchacza w głębokie zamyślenie, to Kanczeli wstrząsa naszymi sumieniami. Taki zapewne był zamiar kompozytora poświęcającego swe dzieło wszystkim dzieciom, które padły ofiarą wojny. Temat nabierający z każdym dniem XXI wieku coraz większej aktualności. Ten właśnie wymiar kompozycji – ponadautonomiczny – odsuwa na dalszy plan wszelkie zastrzeżenia do samego języka dźwiękowego Kanczelego, z założenia bardzo obrazowego, aczkolwiek stosującego mało wyrafinowane środki. Wykonanie białostockie przemawiało swą obrazowością do wyobraźni i sumień słuchaczy. Szkoda tylko, że to nie oni decydują o losach tego świata. Szkoda, że wśród polityków jest tak niewielu melomanów – świat byłby wówczas znacznie lepszy. Pozostaje nam cieszyć się kolejnym świetnym koncertem Filharmonii Białostockiej. Na słowa uznania, obok orkiestry i dyrygenta, zasłużyli także młodzi śpiewacy, chłopięce soprany – Filip Korzeniecki i Jan Dutkowski przygotowani przez Emilię Dobrzyńską oraz Chór Żeński „Schola Cantorum Bialostociensis” utworzony i przygotowywany niezmiennie doskonale przez Violettę Bielecką. 19.XI.2004 Sensowny cicer cum caule (recenzja koncertu 12 listopada 2004 r.) Groch z kapustą lub bigos „na winie” myślałem o programie koncertu Bogdana Olędzkiego, którego gościliśmy w ostatni piątek (12 XI). Z jednej strony Moniuszko, a obok Haendel, następnie Frackenpohl (płodny kompozytor amerykański, ale rzadko w Polsce grywany), na koniec Elgar. Z jednej strony dwie kompozycje bardzo „ograne” (Haendel i Moniuszko) z drugiej – dwie nieznane w ogóle. Tak też można – myślałem: bogactwo różnorodności. Kiedy jednak tuż przed wejściem dyrygenta, na salę wszedł Prezydent Ryszard Kaczorowski z małżonką, wszystko nabrało innego sensu. Rząd Polski na uchodźstwie rezydował w Londynie, królowa Elżbieta II nadała polskiemu Prezydentowi wysokie brytyjskie odznaczenia – stąd zapewne w programie dzieła Haendla i Elgara. A że koncert odbywał się nazajutrz po Święcie Niepodległości – dlatego Moniuszkowska uwertura do Hrabiny, muzyka pełna polskich uroczystych rytmów i melodii, jakie się niegdyś niosły z otwartych okien szlacheckich dworków i arystokratycznych salonów. A ten zagadkowy Frackenpohl? To też przecież muzyka uroczysta, dzięki pięciu solistom grupy blaszanej o posmaku tryumfalnym (podobnie jak z górą dwa wieki wcześniejszy Haendel), pełna pompatycznych wypiętrzeń, świetnie pasująca do obu uroczystości: Święta Niepodległości i wizyty Prezydenta Kaczorowskiego w jego rodzinnym Białymstoku, gdzie przed 85 laty przyszedł na świat w kamienicy przy ulicy Mazowieckiej. 44 Orkiestra grała świetnie. Uwertura do Hrabiny zabłysła pełnym blaskiem, solennie, ale i radośnie eksponując fanfarowe struktury z wigorem – mazurowe i z wdziękiem – walcowe. Taki był początek sukcesu Filharmoników i Bogdana Olędzkiego. Trzecim sprawcą sukcesu był Kwintet Dęty Blaszany CHAMBER BRASS. Jego niemal nieskazitelna gra wskazywała cel, do którego powinni dążyć wszyscy parający się grą na tych instrumentach. Czystą przyjemnością jest słyszeć tak miękko śpiewające trąbki (Sławomir Cichor, Maciej Woleński), róg (Tomasz Bińkowski), puzon (Mariusz Opaliński), a nawet zazwyczaj ociężałą, niezgrabną tubę (Eugeniusz Gumuła), gdy trzeba – bardzo ruchliwe, zawsze precyzyjne intonacyjnie. Taka grupa muzyków to obiekt westchnień każdego szefa filharmonii. Po doskonale zagranych trzech ustępach suity Fireworks Music, byliśmy świadkami polskiego prawykonania Koncertu na kwintet dęty blaszany i smyczki Arthura Frackenpohla, kompozycji napisanej w stylu neoklasycznym, znakomicie wykorzystującej możliwości pięciu instrumentów solowych zderzanych ze światem aksamitnych brzmień smyczkowych. Ne można myśleć o lepszej rekomendacji tego utworu polskiej publiczności nad tę, jaką przedstawił w Białymstoku Warszawski Kwintet CHAMBER BRASS z Orkiestrą Filharmonii Białostockiej i Bogdanem Olędzkim przy pulpicie. Po przerwie ogromna (pięćdziesiąt kilka minut) I Symfonia As-dur op. 55 Sir Edwarda Elgara. W tym roku mija 70-letni okres ochrony praw autorskich, co umożliwi częstsze wykonywanie tego popularnego w krajach anglosaskich kompozytora. Jest to muzyka pełna piękna i świeżości, choć osądzana przez historyków dość surowo, jako nie wnosząca nic nowego do palety środków kompozytorskich przełomu XIX i XX stulecia. Zarazem nie jest to muzyka łatwa do atrakcyjnego pokazania. Nie ma w niej typowych przebiegów ekspresyjnych, do jakich przyzwyczaiła nas symfonika od Dworzaka, Brucknera, przez Mahlera, po Sibeliusa – by wymienić tylko twórców o podobnej orientacji estetycznej z podobnego mniej więcej okresu. Ekspresja rozwija się według innych idei, innych wzorców. Dlatego też Elgar, by zachwycił słuchacza, wymaga dyrygenta wrażliwego i kreatywnego, który potrafi właściwie i odpowiednio do naszego czasu odczytać i przetworzyć ukryte w partyturze piękno i emocje. Bohdan Olędzki uczynił to w sposób porywający, a orkiestra wykonała tę bardzo „pracochłonną” partyturę znakomicie. Muzykom można by nawet przyznać specjalną premię za nadgodziny – tyle tu jest grania, a tak niewiele chwil odpoczynku (zwłaszcza dla smyczków). Czekamy na inne popularne na zachodzie dzieła angielskiego kompozytora: Koncert skrzypcowy, Koncert wiolonczelowy, słynną Enigmę. Wzruszony koncertem Prezydent Ryszard Kaczorowski, dziękując za przyjęcie i wręczone symboliczne klucze do bram miasta, gratulował Prezydentowi Białegostoku Ryszardowi Turowi tak doskonałej Orkiestry i pięknej Sali Koncertowej – osiągnięć, których – jak się wyraził – mogłoby pozazdrościć nam niejedno miasto. 26.XI.2004 Muzyczny Festiwal Podlasia Dominującym wydarzeniem poprzedniego tygodnia (15-21 XI) był Muzyczny Festiwal Podlasia. Muzyczny tydzień rozpoczął się jednak już we wtorek (16 XI) znakomitym recitalem w Akademii Muzycznej łódzkiej skrzypaczki Izabeli Ceglińskiej, 45 której towarzyszyła przy fortepianie Elżbieta Różycka-Przybylak. Obie panie przedstawiły atrakcyjny i wartościowy program wykonując w pierwszej części trzy sonaty (Mozarta A-dur KV 305, Beethovena a-moll op. 23 i Debussy’ego), w drugiej – H. Wieniawskiego Fantazję op. 20 na temat „Fausta” Gounoda i Saint-Saënsa Introdukcję i Rondo Capriccioso op. 28. Panie grały pięknie, mądrze, poruszając się swobodnie po różnych stylach, a w drugiej części popisując się brawurą i wielką wrażliwością we fragmentach kantylenowych. Recital ten był kolejnym potwierdzeniem coraz wyższego poziomu „Wtorków w Akademii”, które obecnie programuje ad. Włodzimierz Promiński, pierwszy skrzypek świetnego Kwartetu CAMERATA. Zaprasza on na przemian znanych artystów i tych mniej znanych, którzy okazują się muzykami ciekawymi. I tak między nazwiskami „światowymi” (Urszula Kryger, Waldemar Malicki i Kwartet CAMERATA) w Akademii słuchaliśmy z satysfakcją najpierw Roberta Marata, a ostatnio Izabeli Ceglińskiej. Klasówka z muzyki Na podstawie programu Festiwalowych koncertów ideę imprezy można określić jako prezentację białostockich muzyków i zespołów działających poza lub współdziałających z Filharmonią. Oczywiście nie sposób było pokazać w jednym festiwalu wszystkich aktywnie działających muzyków; na pewno ich usłyszymy w kolejnych edycjach podlaskiej imprezy. Ten swoisty przegląd słusznie rozpoczęto od uczniów i pedagogów białostockiej szkoły muzycznej. Obecna na koncercie pani Kurator, nazwała go lekcją, wyrażając jednocześnie podziw i dla młodych artystów i dla słuchających ich rówieśników, często kolegów ze szkół ogólnokształcących. Rzeczywiście młodzież dała wspaniały „koncert słuchania”: żadnych szmerów, śmiechów itp. zachowań. Głęboka cisza, pełna koncentracja, żywa reakcja na wykonania ich kolegów z estrady. A sala była przepełniona. Wielkie brawa dla „pionu oświaty”, tym bardziej że koncert był stanowczo za długi, jak na wytrzymałość przeciętnego melomana (ponad trzy godziny = cztery przedłużone lekcje!) Wśród młodych artystów znalazł się niejeden talent. Najbardziej wyrazisty to Krzysztof Trzaskowski, pianista z klasy Krystyny Wachowskiej, mający na swoim koncie sporo poważnych sukcesów. W III Scherzu cis-moll Chopina zaimponował dużą (jak na swoje szkolne zaawansowanie) techniką i sporą dojrzałością. Najbardziej mu potrzebny jest do dalszego rozwoju pedagog – wielki mistrz oraz odpowiednie warunki i spokój do wzbogacania strony emocjonalnej jego gry. Podlascy Kameraliści Wieczorem prezentowali się mistrzowie swoich uczniów, muzycy Filharmonii, jednocześnie pedagodzy Szkoły i Akademii Muzycznej. Mistrzów podziwiam za ich nadzwyczajną pracowitość. Pracują nieraz na trzech etatach jednocześnie – Szkoła, Akademia, Filharmonia, gdyż z jednej płacy trudno polskiemu muzykowi utrzymać siebie i rodzinę. Możliwość podwójnego zatrudnienia jest jakąś rekompensatą za okres podwójnej nauki (w szkołach ogólnokształcących-maturalnych i szkołach muzycznych), często – za brak normalnego dzieciństwa. Kwartet NOKTURN (Mirosława Zduniewicz – obój, Anna Bojaryn-Owieczko – skrzypce, Małgorzata Rzewinicka – altówka i Ewa Misiewicz – wiolonczela) intere- 46 sująco wykonał mało u nas znany Kwartet – Fantazję op. 2 Benjamina Brittena. Doskonałą interpretacją Mozartowskiego Tria Es-dur na fortepian, klarnet, altówkę KV 498 popisał się zespół ARS IUVENUM, grający tym razem w składzie: Leszek Kot – fortepian, Grzegorz Puchalski – klarnet i Radosław Koper – altówka wykonując nadto Allegro agitato z Ośmiu utworów op. 83 Maxa Brucha. Kolejny kwartet Filharmonii Białostockiej – „Kwartet Podlaski” rozbawił mnie najpierw Microquartettem Andrzeja Makala, perkusisty Filharmonii, który bywa też kompozytorem. Ten mikroskopijny żart z klasycznego kwartetu smyczkowego mógł się też podobać, podobnie jak i następny – II Kwartet smyczkowy „All’Antico” Tadeusza Melona – równie jak i pierwszy pozbawiony jednak głębszych wartości. Druga część koncertu należała do Filii Akademii Muzycznej. Jej Orkiestra Kameralna „Sinfonia Academica” prowadzona od pulpitu przez znakomitego muzyka, Włodzimierza Promińskiego, I skrzypka równie świetnego Kwartetu „CAMERATA”, zaimponowała bardzo dobrym wykonaniem Simple Symphony Brittena, wyczarowując całą gamę ekspresji zwłaszcza w Sentymentalnej sarabandzie (zagranej powtórnie na bis). W Bachowskim Koncercie d-moll na dwoje skrzypiec usłyszeliśmy „wyższą połowę” Kwartetu „CAMERATA”, tj. skrzypka prowadzącego Włodzimierza Promińskiego i jego kolegę – II skrzypka z „CAMERATY” – Andrzeja Kordykiewicza. Taka obsada była gwarancją doskonałej partnerskiej gry obu solistów. Wielkie religijne śpiewanie W czwartkowy wieczór w Filharmonii spotkały się najlepsze białostockie chóry proponując program urozmaicony, zróżnicowany historycznie i stylistycznie. Cieszy stały wzrost poziomu Katedralnego Chóru „Carmen” prowadzonego przez Bożenę Bojarzyn-Przybyłę. Docenić zwłaszcza wypada wykonanie trudnego polskiego motetu In Te Domine speravi Wacław z Szamotuł. Może brakowało nieco spokoju i płynności tak ważnych w wykonawstwie polifonii renesansowej, ale zespół ten jest na dobrej drodze. Kolejne prezentacje – Chórów Uniwersytetu w Białymstoku (Edwarda Kulikowskiego) i Politechniki Białostockiej (Wioletty Miłkowskiej) porwały publiczność pomysłami repertuarowymi. Chór Uniwersytecki kończąc swój występ utworem Break forth into singing na organy i trzy trąbki P. L. Wrighta wywołał burzę entuzjazmu, podobnie jak Chór Politechniki śpiewając Roberta Raya Gospel Mass z towarzyszeniem zespołu „jazzowego”. Nie mogło zabraknąć na Podlaskim Festiwalu pięknej muzyki cerkiewnej. Szczególnie zafrapowała surowa wczesna polifonia (o charakterze melizmatycznego organum) Hymnu „Jednorodnyj Synie”, pochodzącego z XV-wiecznego Supraśla (!). Blok muzyki cerkiewnej przedstawił Chór Męski Diecezji Białostocko-Gdańskiej pod dyr. ks. Bazylego Dubeca. Chór Akademii Medycznej zaprezentował się jak zawsze bardzo dobrze, pomimo choroby stałego dyrygenta Bożeny Sawickiej. Efekty regularnej pracy przedstawiła jej asystentka Anna Moniuszko z nienagannym rezultatem. Może wskutek nagłego zastępstwa zrodzi się kolejna wielka kariera? Największe wrażenie wywarło na mnie Ave Maria współczesnego polskiego kompozytora Pawła Łukaszewskiego. I wreszcie Białostocki Chór Kameralny „Cantica Cantamus” Violetty Bieleckiej, jako jedyny wykonał utwór świecki (Madrygał miłosny z XVII w. w opracowaniu 47 W. Sołtysika). Przepięknie też zaśpiewała „Cantica” słynne Adagio z Kwartetu smyczkowego Samuela Barbera, tym razem opracowane jako Agnus Dei. Każdy z sześciu zespołów wykonywał cztery utwory (ewentualnie cztery ustępu większego cyklicznego dzieła). Czy z przypadku, czy z rozmysłem repertuar tego koncertu tworzyły 23 kompozycje religijne i jedna o charakterze świeckim? Mimo wewnętrznego zróżnicowania tego gatunku, w efekcie nużyła jednak pewna monotonia wyrazu. Popisy solistów Ostatni wieczór festiwalowy przypominał doroczne koncerty dyplomantów z orkiestrą symfoniczną. Dziesięcioro solistów wykonało cztery pełne cykle koncertowe z epoki późnego baroku i klasycyzmu (Vivaldi /1711/, 2 x Mozart /1778 i 1791/, Crusell /1816/) – więc dość nużące dla odbiorcy koncertów abonamentowych, bo znowu, jako całość, dość monotonne, tym bardziej że nazwanie Bernharda Henryka Crusella epigonem Mozarta byłoby dlań i tak dużym pochlebstwem. Jednak dla mnie przynajmniej ów popis 10 solistów nie był męczący z dwóch powodów. Po pierwsze, rozpoczął go piękny Koncert h-moll na 4 skrzypiec Vivaldiego ładnie zagrany przez czołowych skrzypków Filharmonii (koncertmistrzowie Stanisław Kuk i Joanna Gryko oraz Dariusz Garbacz i Maciej Przeździęk). Najpewniej było to białostockie prawykonanie, przynajmniej publiczne, bo Koncert ten mógł być grany w czasach Jana Klemensa Branickiego w jego pałacu. Po drugie, ów świeży powiew baroku poprzedził kulminację wieczoru – znakomite, wręcz doskonałe wykonanie Koncertu klarnetowego Mozarta. Miałem przyjemność nieraz wspominać tu świetne solówki Pawła Waśkowskiego. Po raz pierwszy „wystawił” pod publiczny osąd swoje umiejętności par excellence solistyczne. Jego debiut odznaczał się wielką muzykalnością, perfekcją pięknego, miękkiego dźwięku (żadnego, najmniejszego „kogutka”), inteligentnym ujęciem formy i estetyki dzieła oraz tym, co najważniejsze – doskonałym wyczuciem i kulturą rubata. Na ogół uważa się, że w dobrym wykonawstwie muzyki klasycznej (i barokowej) powinna panować żelazna zasada idealnej precyzji metro-rytmicznej i synchronizacji melodii z akompaniamentem. Nic bardziej błędnego! Już Karol Filip Emanuel Bach pisał w swym podręczniku gry na fortepianie (klawikordzie, klawesynie) – Versuch über die wahre Art das Clavier zu spielen: „niektóre celowe pogwałcenia metrum są wyjątkowej piękności”. Wspomniał o tym też ojciec Mozarta, Leopold i Fryderyk Chopin: „śpiewająca ręka może uciekać od ścisłej miary, lecz akompaniująca musi się jej trzymać”. W kontekście gry Pawła Waśkowskiego następny koncert Mozarta – na flet i harfę wypadł nieco blado, aczkolwiek wykonaniu Magdaleny JakubowskiejPuchalskiej (flet) i Aldony Ramotowskiej (harfa) niczego nie można zarzucić. Ostatni utwór koncertowy Concertante B-dur na klarnet, fagot i waltornię Bernarda Henrika Crusella znajduje uzasadnienie w programach szkół i akademii muzycznych, jako rzadki materiał do koncertowania tych trzech instrumentów dętych. Trudno jednak tej pozycji przyznać samoistną wartość, pomimo profesorskiej gry nestorów – Beniamina Przeździęka (klarnet) i warszawianina Bogumiła Gadawskiego (fagot). Wytrawnym mistrzom w niczym nie ustępował, ba! może nawet był górą, o jedno pokolenie młodszy, pierwszy waltornista Filharmonii Białostockiej – Tomasz Czekała, którego pamiętam jeszcze z klasy PSM II st. – a dziś podziwiam jako doskonałego muzyka i wykładowcę Filii Akademii Muzycznej. 48 Orkiestrę towarzyszącą tej galerii solistów prowadził pewnie Tomasz Tokarczyk, pamiętany w Białymstoku zwycięzca ostatniego Ogólnopolskiego Przeglądu Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego. Recital podlasko-suwalski Nieoficjalnym epilogiem festiwalu można by nazwać „Muzyczne Spotkania w Ratuszu” poświęcone tym razem białostockim artystom, którzy już odeszli. Robert Marat dawny absolwent Sióstr Frankiewicz i znakomitego profesora Andrzeja Jasińskiego z Katowickiej Akademii, dzisiaj już sam profesor Akademii w Katowicach i Białymstoku, jest stałym gościem programów ratuszowych, „Wtorków w Akademii” i innych imprez muzycznych w Białymstoku; nie ma tylko szczęścia do Filharmonii Białostockiej. Nic to, jak mawiał pewien mały rycerz. Wykonania muzyczne Roberta Marata zawsze są najwyższej próby, pełne oryginalnej prostoty (peryklejskiej – chciałoby się powtórzyć za Norwidem) i zawsze budzą zainteresowanie. W jego grze jest to „coś”, czego nie ma wielu innych skądinąd też doskonałych pianistów. Zagrał wybór z Karnawału op. 9 Schumanna (niedawno na „Wtorku w Akademii” wykonał pełny cykl) i wraz z żoną Dorotą Marat – waltorniowe Adagio i Allegro As-dur. Był to bardzo udany białostocki debiut, nowo pozyskanej dla kultury muzycznej naszego miasta, młodej altowiolistki. Kwartet „Nokturn” powtórzył dla publiczności Spotkań Ratuszowych swój występ na czwartkowym koncercie Festiwalowym, wykonując z równym powodzeniem Fantazję op. 2 Brittena. Z Suwałk przyjechała sopranistka Marlena Borowska. Jej bardzo piękne interpretacje arii operowych z Halki Moniuszki, Otella Verdiego i Zygmunta Augusta Tadeusza Joteyki mogą skłaniać do nadania jej tytułu (w niedalekiej przyszłości) pierwszej primadonny Opery Podlaskiej. Śpiewaczka jest także znakomitym pedagogiem, animatorką i działaczką muzyczną, inspiratorką i organizatorką wielu imprez i przedsięwzięć (m.in. założyła Wydział Wokalny w PSM II st. w Suwałkach). Występowała na koncertach w Brukseli, Warszawie, Łodzi, Dusznikach-Zdroju (oczywiście też w Suwałkach i Białymstoku). Ciekawa postać. I piękna kobieta. 3.XII.2004 Penderecki w „Roku Lutosławskiego” (recenzja koncertu 26 listopada 2004 r.) W „Roku Witolda Lutosławskiego” doczekaliśmy się w Białymstoku monograficznego koncertu muzyki Krzysztofa Pendereckiego. To zestawienie (może: przestawienie) prowokuje do refleksji nad wartością muzyki obu kompozytorów. Muszę od razu zastrzec: Filharmonia Białostocka nie zignorowała patrona swego Ogólnopolskiego Przeglądu Młodych Dyrygentów. W okresie ostatniego roku wykonano u nas pięć jego wielkich dzieł, kolejno: I Symfonię (3 X 2003, Adam Klocek), Muzykę żałobną (31 X 2003, Jacek Boniecki), Koncert wiolonczelowy (23 I 2004, Bauer/Salwarowski), IV Symfonię (27 II 2004, Tomasz Bugaj) i Koncert na orkiestrę (26 V 2004, Kord). Jednak w kwartale kończącym rok Jubileuszu Filharmonii, a zarazem „Rok Witolda Lutosławskiego”, Lutosławski jest nieobecny. 49 Nieraz mówi się o obojętności, a nawet niechęci żywionej wzajemnie do siebie przez obu naszych wielkich kompozytorów. Lutosławski, starszy o jedno pokolenie od Pendereckiego nigdy nie dał powodu do takiego osądu, kiedyś nawet bronił młodszego kolegę, gdy „Polityka” opublikowała krytyczny artykuł o jego „Jutrzni”; w swojej korespondencji nazywał go ciepło – „Krzyś”. Obaj kompozytorzy reprezentowali przez całe życie odmienne postawy estetyczne i zdając z tego sobie sprawę unikali wzajemnych ocen. Świadczy o tym scenka opisana przez Tadeusz Kaczyńskiego w jego książce Lutosławski. Życie i muzyka (cytowana wyżej) i fakt, że po śmierci Lutosławskiego Penderecki nazwał go publicznie największym kompozytorem polskim po Chopinie. W życiu mojego pokolenia (młodszego równe 10 lat od Pendereckiego, a 30 lat od Lutosławskiego), ci dwaj wielcy twórcy wprowadzali nas w muzykę współczesną. Imponowała nam zarówno rewolucyjna odwaga młodego brodacza z Krakowa, jak i ewolucyjna mądrość Mistrza z Saskiej Kępy – dwóch największych przedstawicieli głośnej „szkoły polskiej”. Modne wówczas pojęcie „postępowości” można było odnieść i do jednego i do drugiego. Ale podobnie jak w mediach – to, co bardziej szokuje, lepiej się sprzedaje. Tren, Anaklasis, Fluoroscencje Pendereckiego niewątpliwie bardziej szokowały w latach sześćdziesiątych, niż zdyscyplinowany warsztat i indywidualna ekspresja Muzyki żałobnej, czy nawet Gier weneckich i Trzech poematów Henri Michaux Lutosławskiego. Lutosławski olbrzymim nakładem czasu i pracy osiągnął łatwość poruszania się w nowym, całkowicie oryginalnym świecie dźwięków i idei. Penderecki porzucił swój awangardowy radykalizm, gdy spostrzegł, że jego szokujące pomysły szybko się starzeją i tracą zainteresowanie szerszej publiczności. A tego kompozytor chciał uniknąć za wszelką cenę. Nawet za cenę „zdrady awangardy”. Pod koniec lat osiemdziesiątych Bogusław Schaeffer pisał: „W nastroju świętego przeświadczenia, że jest geniuszem, Penderecki tworzył coraz to większe dzieła i trzeba przyznać, że – w przeciwieństwie do Lutosławskiego, który przez długie lata miniaturzył w muzyce – Penderecki miał rozmach (…) Powstawały więc dzieła monumentalne w zamierzeniu, zawsze gdzieś przez jakieś potężne instytucje zamawiane, wykonywane też z rozmachem, dzieła skazane niejako z góry na wybitność, choć w miarę upływu czasu coraz mniej intensywne, coraz mniej mające wspólnego z nową muzyką, coraz bardziej tradycyjne (…) Muzyka Pendereckiego jest jednoznaczna i tym tłumaczy się jej wielkie uznanie na rynku światowym (…) Bez wątpienia dokonał kompozytor wiele. Dzieła jego bywały głośne, zanim je jeszcze napisał, w końcu sławny stał się nie on, lecz jego sława. Sztucznie sprolongowana legenda kazała wielu jego wyznawcom wierzyć, że każde jego dzieło musi być arcydziełem (jakże inaczej) i tym większy bywa zawód, gdy kompozytor tego warunku nie spełnia. A przecież i najwięksi twórcy mają swoje wzloty i upadki, dzieła wybitne i dzieła mierne – i kto tego nie wie, nie wie nic o sztuce. Moim prywatnym zdaniem, Penderecki, kiedy go zachwalano (jeden z krytyków starszego pokolenia napisał nawet, że jest to kompozytor wszechświatowej sławy – i jak tu nie być zarozumiałym, kiedy się coś takiego czyta), więc kiedy go zachwalano, nie był aż tak dobry, jak sądzono, a i teraz nie jest wcale tak zły, jak się tu i ówdzie czyta. Krytycy mogą mieć pretensje tylko do siebie: powinni – po prostu – mieć więcej umiaru i więcej rozeznania, umiaru w wychwalaniu i rozeznania w rzeczywistych wartościach muzyki.” Program koncertu monograficznego w Filharmonii Białostockiej wypełniły trzy kompozycje: krótkie Adagietto z opery „Raj utracony”, jeden z nowszych utworów 50 Concerto grosso na trzy wiolonczele i orkiestrę i na koniec II Symfonia „Bożonarodzeniowa”. Skrajne utwory, dobrze mi znane, wykonane zostały ze starannością dla ich zawartości ekspresyjnej i wyrazistego oddania szeroko rozpiętej formy (II Symfonia), imponująco rozplanowanej tak pod względem rozwoju muzyki jak i jej kulminacji. Marcin Nałęcz-Niesiołowski, zmuszony do samodzielnego poprowadzenia całego programu – kompozytor bowiem odwołał swój przyjazd delegując w zamian małżonkę – wykonał arcytrudne zadanie w sposób doskonały. Symfonia zabrzmiała pięknie wzruszając swoją głębią. Musiała ta interpretacja bardzo spodobać się najlepszemu na sali znawcy muzyki Pendereckiego – jego małżonce, która poderwała do standing ovation całą salę. Concerto grosso, którego dotąd nie słyszałem, nie jest dla mnie do końca muzyką na tyle czytelną i w pełni zrozumiałą, bym mógł ocenić jego wykonanie (Lutosławski: Najpowszechniejsza wada krytyka: nieumiejętność zdania sobie sprawy, że się czegoś nie wie). Podziwiałem, więc tylko grę trzech solistów (Andrzej Bauer, Bartosz Koziak, Karol Marianowski), ogrom pracy dyrygenta i orkiestry. 10.XII.2004 Koncert półwiecza (recenzja koncertu 3 grudnia 2004 r.) Obchody 50-lecia Filharmonii Białostockiej dobiegają końca. Co prawda pozostał jeszcze jeden z cyklu dwudziestu specjalnych koncertów inkrustujących jubileuszowe obchody, ale już po ostatnim (3 XII) wiadomo, że to właśnie on stanowił apogeum uroczystego roku 2004. Stało się to za sprawą Ewy Podleś, której Rossini wywołał frenetyczne oklaski i niebywały entuzjazm w skali niepamiętnej chyba od recitalu Światosława Richtera w grudniu 1976 roku. Ewa Podleś przywiozła do Białegostoku Kantatę Giovanna d’Arco, wykonując jako naddatki również Rossiniego arię Izabelli z Włoszki w Algierze i Canzonettę Spanuola. Całość części rossiniowskiej rozpoczęła właśnie uwertura do Włoszki w Algierze. W ten sposób program koncertu ułożył się według zasady scuro – chiaro, gdyż jego część pierwszą wypełnił mroczny cykl Odwieczne pieśni Mieczysława Karłowicza. Poematy Karłowicza nie odegrały tylko roli uwertury do występu wielkiej śpiewaczki, jak mogłoby się pozornie wydawać. Ich ciężar gatunkowy uwydatniło wspaniałe wykonanie Białostockich Filharmoników prowadzonych przez ich szefa Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. O zaletach tego wykonania decydowało doskonale wyważone – niezależne od dynamiki – proporcje brzmienia sekcji instrumentalnych, szlachetność prowadzenia narracji łączącej duże nasycenie emocjonalne z mądrym wyważeniem kulminacji, napięć i odprężeń tak istotnych w muzyce Karłowicza. Na pierwszym miejscu postawiłbym jednak ogólną „implikacyjność” tego wykonania – każda kolejna fraza, czy większa struktura wynikała w sposób całkowicie naturalny z poprzedniej. Dyrygent w absolutnie przekonujący sposób zgłębił także trzy kolejne idiomatyczne wyznaczniki poematów przechodząc od dojmującej tęsknoty przez miłosne zapamiętanie i przerażającą wizję śmierci do finalnego wyobrażenia tajemniczej potęgi wszechbytu. 51 Inicjująca jaśniejszą stronę programu uwertura do Włoszki w Algierze mogła zauroczyć maestrią strony techniczno-brzmieniowej (precyzja rytmiczno-artykulacyjna, pięknymi solami „drzewa”), porywającymi liniami rossiniowskich crescend i ogólnym pięknem ujęcia. Ewa Podleś swą sztuką białostockich melomanów po prostu zahipnotyzowała. Kantata Giovanna d’Arco (drugie wykonanie w Polsce) jest swoistym „etapem prawdy” dla śpiewaczki, która ma warunki i odwagę, by podjąć się jej wykonania. W tej dramatycznej scenie jest wszystko: karkołomne skoki, wirtuozowskie rulady, koloraturowe pasaże wymagające absolutnej techniki wokalnej, a ponadto trzeba tu wielkiego żaru i męskiej siły, głosu – orkiestry, zdolnego zagrzmieć jak trąby, ale i śpiewać jak słowik. Wszystko to Ewa Podleś ma oczywiście w małym palcu a swoją inteligencją muzyczną, wyjątkowym głosem i grą aktorską potrafiła nadać postaci Dziewicy Orleańskiej prawdziwie bohaterski wyraz wywołując niebywałą (również stojącą) owację. Długo zatrzymywana przez rozentuzjazmowaną publiczność dwoma bisami roznieciła jeszcze większy entuzjazm. Ważną składową sukcesu pierwszej damy polskiej wokalistyki była nienaganna gra orkiestry i maestria dyrygenta (Marcin Nałęcz-Niesiołowski jest także praktykującym śpiewakiem), który swoje wyczucie frazy wokalnej potrafił bezbłędnie przekazać zespołowi. Orkiestra po prostu oddychała razem ze śpiewaczką, która przyznała w wywiadzie radiowym, że było to jedno z najlepszych wykonań Joanny d’Arc (a było to dopiero drugie w Polsce, chociaż szeroko w świecie przez nią popularyzowane). 52 A kademia melomana 2004 9.I.2004 Poemat symfoniczny na przełomie wieków XIX i XX (3) Muzyka Jana Sibeliusa (1865-1957) bywa różnie oceniana; stylistycznie należy ona niewątpliwie do epoki romantyzmu, a jak widzimy z dat życia kompozytora, większość część życia przeżył już w czasach Bartoka, Strawińskiego, Szymanowskiego. Umiera już po zamknięciu karty życia dodekafonistów Schönberga, Berga i Weberna. To „spóźnienie” jego twórczości jest przyczyną negatywnej nieraz jej oceny. Pomijano ją wzgardliwym gestem jeszcze niedawno, kiedy dominowała w estetyce hierarchia wartości stawiająca na pierwszym miejscu awangardyzm, nowatorstwo języka kompozytorskiego. Jeżeli twórca nie wnosił nic nowego do tego języka, a posługiwał się środkami już dawno odkrytymi, zasługiwał co najwyżej na dość pogardliwe określenia konserwatysty, epigona albo co najwyżej eklektyka. Tak właśnie było z Janem Sibeliusem i wieloma innymi twórcami drwiącymi z tych aksjologicznych szczebli do czasu, kiedy liderzy awangardy zaczęli flirt z tradycją. Najlepiej znanym przypadkiem odwrotu od awangardy jest Krzysztof Penderecki; po tak odkrywczych i nowatorskich dziełach jak Tren, Fluorescencje, Wymiary czasu i ciszy czy mniej szokującej sonorystycznymi efektami Pasji wg św. Łukasza, nasz wielki kompozytor zdumiał świat muzyczny zupełnie odmiennym językiem Raju utraconego i następnych swych dzieł. Zdezorientowani krytycy pomawiali go o zdradę wcześniejszych ideałów, o cofnięcie się bądź zatrzymanie w rozwoju. Były to jednak sądy powierzchowne krytyków zbyt przejętych naukami polskiego kompozytora, krytyka, wybitnego znawcy współczesnych technik kompozytorskich (dzisiaj znanego szerzej jako dramaturga) – Bogusława Schäffera. On to właśnie rozpowszechnił swój pogląd, że wartość dzieła zależy przede wszystkim od nowatorstwa języka, którym zostało napisane. Porównywał muzykę do twórczości naukowej stawiając takie same wymogi. Jeżeli praca naukowa nie stawia nowych problemów, bądź nie rozwiązuje znanych problemów w nowy sposób – jest nic nie warta. Podobnie oceniał wartość utworu muzycznego. 53 Dzieła Jana Sibeliusa nie stawiały nowych problemów, lecz drążyły „problematykę ekspresyjną” romantyzmu. Tak jak Edwarda Griega nazywa się nieraz „Chopinem Północy”, analogicznie można określić Sibeliusa. Był prawdziwym „Chopinem Krainy Tysiąca Jezior”. Obu kompozytorów łączy podobny stosunek do muzyki ludowej swoich ojczyzn. Nigdy nie cytowali ludowych melodii, a jedynie czerpali z ich cech tonalnych, melicznych i rytmicznych oraz głęboko emocjonalnej treści wzbogacając całość indywidualnymi środkami stylistycznymi i siłą wyrazu swego geniuszu. Sytuacja Polaków i Finów w czasach kiedy tworzyli Chopin i Sibelius była bardzo podobna. W obu wypadkach można mówić o komponowaniu „ku pokrzepieniu serc” – Polaków rozdartych przez trzech zaborców i Finów ciemiężonych przez carską Rosję. Twórczość Jana Sibeliusa ma olbrzymią rzeszę zwolenników na całym świecie, nie mówiąc już o samej Finlandii, gdzie kompozytor jeszcze za życia otoczony był niekłamanym uwielbieniem. Nie trzeba być koniecznie nowatorem, by zyskać sławę i przejść do historii. Właśnie historia, ta prawdziwa magister vitae, jest także nauczycielką pokory, pokory wobec prawdziwego talentu, który nie musi szokować współczesnych nowatorstwem swych dzieł. Spośród 10 poematów symfonicznych Sibeliusa najpopularniejszym jest niewątpliwie Finlandia (1899). Utwór został pomyślany jako demonstracja polityczna przeciw uciskowi caratu. Kompozytor podchwytuje tu nutę fińskiego folkloru na wskroś narodową. Poczynając od ciemnych barw instrumentów dętych blaszanych (to swoiste malowanie muzyką „jęków” ciemiężonego narodu, powtarzane motywy bólu) poemat rozwija się przez tematy walki aż do końcowego hymnu zwycięstwa. Godna uwagi jest frapująca harmonika i melodyka poematu, a także aforystyczna zwięzłość w ukazywaniu obok siebie kolejnych myśli tematycznych. Inne poematy Sibeliusa również mają patriotyczny rodowód: Saga – inspirowana być może „Kalewalą”, Łabędź z Tuoneli – obraz mitycznej fińskiej krainy umarłych, Tapiola, obraz fińskich puszcz zamieszkałych przez bożka Tapio. Kompozytor i etnomuzykolog fiński Ilmar Krohn tak pisał o specyfice rozwoju kultury swego narodu: „Kulturze muzycznej i nie tylko muzycznej Finlandii właściwy jest późny i żywiołowy rozkwit podobny do północnej wiosny, która przerywa swym nagłym nadejściem okres długich, mroźnych miesięcy. Znajduje to wyjaśnienie w historii ludu fińskiego, którego wszelkie dążenia narodowe tłumione były w zarodku już od okresu średniowiecza. Jednocześnie stale podsycana odrębnością językową świadomość narodowa doprowadziła do powstania po uzyskaniu autonomii dwóch tendencji, dzięki którym te tłumione dotąd dążenia mogły się nagle wyzwolić: z jednej strony uwielbienie języka ojczystego stało się wyzwaniem rzuconym inteligencji do przywrócenia mu należnego miejsca w kulturze; z drugiej strony obrona wartości duchowych kultury ludowej stała się przyczyną zjednoczenia z ludem, co bardzo szybko dało praktyczne rezultaty. Tendencje te odegrały także potężną rolę w rozwoju muzyki; po pierwsze: epos Kalevala został odpowiednio wykorzystany przez twórców wszelkich dziedzin zapładniając ich inwencję i potęgując wartości narodowe sztuki fińskiej; po drugie: oryginalne piękno muzyki ludowej znalazło swe odbicie w muzyce profesjonalnej i zostało ukazane światu.” 54 16.I.2004 O koncertach i koncertowaniu (1) Termin „koncert” odnosimy dzisiaj przede wszystkim do dwóch kategorii znaczeń. Mówimy (1) o koncercie jako o publicznej prezentacji dzieł muzycznych, np. koncercie symfonicznym, koncercie kameralnym, koncercie rockowym, koncercie szkolnym (audycji) bądź (2) o koncercie fortepianowym (skrzypcowym, wiolonczelowym itd.) jako o formalnym gatunku utworów muzycznych. Metaforycznie używamy nieraz tego pojęcia na określenie wyjątkowego, popisowego wykonania jakiejś czynności, np. koncert gry naszych piłkarzy, koncert gry zespołu aktorskiego, czasem mówimy też o koncercie żab, świerszczy, bądź koncercie słowików. Zajmować się będziemy tutaj koncertem jako pewną formą muzyczną, aczkolwiek warto też wiedzieć, że publiczne występy muzyków zaczęto nazywać koncertami dopiero w XIX wieku. Za czasów Beethovena nazywano je „akademiami”, a jeszcze wcześniej muzykę można było usłyszeć tylko albo w kościołach, albo w pałacach, gdy towarzyszyła nabożeństwom lub dworskim uroczystościom, czyli nie była autonomicznym zjawiskiem, pełniła raczej funkcję użytkową. Muzykowano także po wsiach i w mieszczańskich domach, ale trudno byłoby to nazwać publicznymi koncertami. Koncert należy do najstarszych form muzycznych, a jego początki wiążą się z dwoma ważnymi procesami: (1) wyodrębnieniem się muzyki czysto instrumentalnej i (2) różnicowaniem się w ramach renesansowych zespołów chóralnych mniejszych podzespołów „konkurujących” z zespołem macierzystym. Nałożenie się tych dwóch procesów doprowadziło do powstania koncertu instrumentalnego, tj. utwory przeznaczonego na instrument solowy (instrumenty solowe) i zespół orkiestrowy. Dla tego gatunku niezależnie od epoki i stylu indywidualnego owe dwa procesy odcisnęły swe piętno w postaci: (1) zasady konkurowania, współzawodniczenia (wł. concertare) instrumentu solowego z zespołem towarzyszącym i (2) popisowości, wirtuozostwa partii solowej. Początki muzyki instrumentalnej Pierwsze zapisy muzyki czysto instrumentalnej pochodzą jeszcze ze średniowiecza. Najstarsze źródła to tzw. Codex Faenza (pochodzący z miasta Faenza, ok. 1420) i Fundamentum organisandi (1450-60) Konrada Paumanna. W zbiorach tych zapisano najwięcej transkrypcji i opracowań na instrument klawiszowy (klawikord, organy) utworów wokalnych; były tam również pierwsze kompozycje samodzielne praeambula (rodzaj krótkiego preludium) i utwory taneczne. W okresie renesansu rozwinęła się praktyka transkrybowania utworów wokalnych (np. części mszalnych, motetów, pieśni) na instrumenty klawiszowe bądź lutnię lecz zawsze w wersji solowej. Służył temu specjalny rodzaj notacji tzw. tabulaturowej, w skrócie tabulatury. Potrzeba zapisu tabulaturowego wynikała z faktu, iż polifonia wokalna zapisywana była w postaci ksiąg głosowych (nie stosowano wówczas zapisu partyturowego), w których partia każdego głosu zapisana była w oddzielnym bloku i nie było możliwe odczytanie takiego zapisu przez jednego muzyka organistę czy lutnistę. Tabulatura – to również określenie księgi zawierającej zapisy utworów różnych kompozytorów notacją tabulaturową, np. Tabulatura Jana z Lublina, Tabulatura pel- 55 plińska, Warszawska tabulatura lutniowa itd. Tabulatury to bezcenna skarbnica muzyki dawnej. Zgoła inaczej sprawa przedstawiała się, jeśliby z takich ksiąg głosowych chcieliby grać pojedynczy instrumentaliści wioliści, korneciści albo skrzypkowie, czyli muzycy grający na instrumentach jednogłosowych. Oni mogli po prostu grać tylko poszczególne głosy, tak jak śpiewali je wokaliści. Nic zatem dziwnego, że w okresie renesansu budowano poszczególne rodzaje instrumentów całymi rodzinami (consortami) od najmniejszych (dyszkantowych) do największych basowych i kontrabasowych. Niektóre rodziny, np. fletów podłużnych (prostych) liczyły po siedem wielkości (długość najmniejszego wynosiła 23 cm, a największego ponad 2 metry). Tworzono w ten sposób „chóry” instrumentów na wzór chórów wokalnych. Praktyka łączenia i przeciwstawiana sobie takich chórów rozwinęła się szczególnie w Wenecji (tzw. polichóralna szkoła wenecka). Tam też zaczęły powstawać pierwsze samodzielne utwory na zespoły instrumentów – canzony i ricercari (l.p. ricercare) [czyt. kancony, riczerkari]. Powstanie canzony należy łączyć z chanson – pieśnią. Pierwotnie canzona była więc instrumentalną wersją chanson. Szybko jednak zaczęto komponować już samodzielne canzony (np. Giovanni Gabrieli). Były to utworu jednoczęściowe lecz kilkuodcinkowe, pisane na różną liczbę głosów (partii) – od kilku do kilkunastu. Na ogół łatwo je rozpoznać po charakterystycznym „bębenkowym” motywie rytmicznym rozpoczynającym utwór: ćwierćnuta i 2 ósemki na jednej wysokości dźwięku. Ricercari natomiast były pierwotnie transkrypcjami utworów polifonicznych, pisanych techniką przeimitowania, np. motetów, bądź części mszalnych. Miały one różną formę wykorzystującą nie tylko przeimitowanie lecz również technikę wariacyjną (ricercari wariacyjne). Ciekawe wnioski nasuwają same strony tytułowe tych utworów. Otóż tuż po tytułem znajdujemy tam uwagę: per cantare o sonare, co znaczy „do śpiewu albo grania”. Oznacza to że jeszcze dłuższy czas komponując takie utwory kierowano się dwutorowym myśleniem wokalnym i instrumentalnym. Z czasem jednak kompozytorzy stosowali bardziej rozbudowaną fakturę niemożliwą już do interpretacji wokalnej, co przesądziło o instrumentalnym charakterze canzon i ricercari. (cdn.) 23.I.2004 O koncertach i koncertowaniu (2) Cechą muzyki instrumentalnej przełomu renesansu i baroku jest również dwutorowość myślenia instrumentalnego. Tak jak poprzednio komponowano jeden utwór do wykonania bądź na instrumentach, bądź wokalnego tak teraz na ich stronach tytułowych odczytujemy inne uwagi, np. w utworze Biagio Mariniego Sonata per violino o cornetto co znaczy, że sonatę taką można grać na skrzypcach albo na kornecie (cynku). Jednakże wkrótce następuje przełom i całkowita zmiana preferencji instrumentalnych; instrumenty dawne renesansowe, ustępują miejsca instrumentom nowym – barokowym. I tak jak w okresie renesansu dominowały instrumenty dęte stanowiące 56 około 80% całego instrumentarium, tak obecnie w baroku proporcje się odwracają z absolutną dominacją instrumentów smyczkowych. Rozpoczyna się także prawdziwa wojna między zwolennikami dawnych instrumentów smyczkowych – viol, a instrumentów z rodziny skrzypiec. Losy tej wojny były jednak z góry przesądzone, ponieważ instrumenty renesansowe nie miały takich możliwości wyrazowych, jakich żądała od nich nowa estetyka (elastyczność dynamiczna, konkurowanie z głosem ludzkim, możliwość wibrata itp.). Ostać się mogły tylko takie instrumenty, które dysponowały możliwościami ekspresyjnymi, których żądali od nich twórcy barkowych oper, kantat, ale także sonat i koncertów. W okresie wczesnego i środkowego baroku obserwujemy interesującą ewolucję formy utworów instrumentalnych. Otóż, jak już powiedzieliśmy, canzony a także i sonaty miały początkowo formę jednoczęściową choć o kilku, mało zróżnicowanych odcinkach. Z czasem te odcinki będą się rozrastać i coraz bardziej między sobą kontrastować (porównajmy wczesne Canzony Gabrieliego z canzonami Marcina Mielczewskiego i Adama Jarzębskiego, bądź wczesne sonaty B. Mariniego z Sonatą a tre Stanisława Sylwestra Szarzyńskiego (pierwsze lata XVIII w.). Z czasem te coraz bardziej kontrastujące odcinki usamodzielniły się, przekształcając się w ten sposób w oddzielne ogniwa cyklu sonaty barkowej. Był to oczywiście proces długi lecz o takim właśnie kierunku. Końcowym etapem ewolucji sonaty barokowej było ustabilizowanie się jego układu cyklicznego. W efekcie powstały dwa typy sonaty: 1) sonata da chiesa [czyt. da kjeza] (tzn. kościelna, gdyż była wykonywana w kościołach) o układzie części: wolna – szybka– wolna – szybka; 2) sonata da camera (tzn. świecka, komnatowa, kameralna, którą wykonywano głównie w komnatach pałacowych), gdzie części były w większości tańcami. Była to właściwie suita. Te dwa typy formy przenikały się i można znaleźć wiele przykładów sonat pośrednich o układach mieszanych. I dzięki Bogu, bo sztuka nie znosi schematyzmu formalnego. (cdn.) 30.I.2004 O koncertach i koncertowaniu (3) W pierwszym odcinku tego tematu zwróciliśmy uwagę, że początków techniki concertare (współzawodniczenia, koncertowania) można się doszukiwać w dwóch procesach: (1) wyodrębniania się muzyki czysto instrumentalnej, (2) różnicowania zespołu chóralnego na wyodrębnione, mniejsze, np. 2-głosowe podzespoły. Ten drugi proces zapoczątkował Josquín des Prés [żosk’ę dεpr’ε ] (ok. 1456-1521). Od niego rozpoczyna się też rozkwit polifonii renesansowej. W swych kompozycjach operował różnymi układami głosów, np. dwugłosy w ramach 4- i 5-ciogłosu; przeciwstawianie sobie takich układów, np. pary niższej (bas + tenor) parze wyższej (sopran +alt). Stało się to zaczątkiem tzw. techniki polichóralnej (wielochórowej), która rozkwitła w Wenecji. Co więcej dążył do wzbogacenia i zróżnicowania faktury chóralnej również w inny sposób zestawiając ze sobą odmienne typy wielogłosowości: ścisłą polifonię 57 fakturze akordowej (nota contra notam). Często posługiwał się też rozmaitymi typami techniki kontrapunktycznej (proste imitacje, różne rodzaje kanonów, ruch wsteczny, tzw. rak, imitację w diminucji lub augmentacji – skracanie lub wydłużanie wartości nut itd. itp. To bogactwo jego techniki kompozytorskiej wiązało się z zasadniczym postulatem estetyki renesansu, głoszącej naśladownictwo natury (imiatzione della natura), Większe utwory (z dłuższymi tekstami) wymagały odpowiedniej muzycznej interpretacji tych tekstów w zależności od ich treści. Powstawały więc w toku utworu kontrasty uzyskiwane przez różnicowanie kontrapunktów. Doniosłą rolę w dalszym rozwoju muzyki odegrał właśnie kontrapunkt najprostszy (nota contra notam – „dźwięk przeciw dżwiękowi”), ponieważ uwypuklał oddziaływanie harmoniki, co stwarzało odskocznię dla budzenia się nowoczesnego poczucia tonalnego i harmonicznego, prowadzącego w konsekwencji do wyłonienia się tak nam bliskiego systemu dur+moll i harmoniki funkcyjnej. Droga ku koncertom Vivaldiego, Bacha i Haendla Ważne znaczenie dla powstania koncertu – oprócz zdobyczy ośrodka weneckiego i rozwoju formy cyklicznej sonaty – miała ujęta w pewne rygory orkiestra francuska a także sonaty na trąbkę kompozytorów tzw. wczesnej szkoły bolońskiej (Mauritio Cazzati, Alessandro Stradella, Giovanni Vitali), w których trąbce towarzyszy pełna orkiestra smyczkowa, a nie zespół instrumentów solowych. Decydującą rolę w rozwoju koncertu odegrali jednak dopiero kompozytorzy włoscy: Arcangelo Corelli (1653-1713) i Giuseppe Torelli (1658-1709). Corelli związany z późną szkołą bolońską, aczkolwiek działał głównie w Rzymie, jako pierwszy zastosował w muzyce instrumentalnej system funkcyjny. Z nielicznych jego dzieł tylko 12 Concerti grossi op. 6 (1714) należy do literatury koncertowej. Corelli dzieli orkiestrę na dwie grupy: tutti, czyli concerto grosso i solo, czyli concertino; obie grupy miały własne continuo, toteż mogły być ulokowane oddzielnie. (obsada concertina obejmowała trio smyczkowe (2 skrzypiec i wiolonczelę). Corelli przyjął w ten sposób koncepcję sonaty triowej na tle orkiestry. Architektonika tych koncertów jest również konserwatywna; Corelli w żadnym koncercie nie stworzył nowego schematu formalnego dla nowych środków wykonawczych, a tylko oparł się na dwóch tradycyjnych gatunkach sonaty da chiesa i da camera. Ustalił w ten sposób gatunki koncertu kościelnego i kameralnego, skrupulatnie rozróżniane w ówczesnych publikacjach jako concerto da chiesa i concerto da camera. Osiem pierwszych koncertów z opusu 6. należy do pierwszego typu (da chiesa); utwory te pod względem formalnym są nawet mniej zaawansowane niż sonaty triowe tegoż kompozytora. Corelli nie nadał im formy czteroczęściowej, którą zwykle stosował w muzyce kameralnej, lecz wprowadził bardziej tradycyjny układ cykliczny złożony z pięciu i więcej części. Często jednak krótkie odcinki adagio, spełniające tylko rolę łączników między głównymi częściami, zacierały podstawową strukturę czteroczęściową. W zbiorze Corellego przeważają koncerty kościelne, co wiąże się z ich funkcją; były wykonywane przed mszą i po mszy, a nawet w czasie jej trwania. Tylko cztery ostatnie utwory z op. 6 są koncertami kameralnymi, złożonymi z preludium i właściwej suity. W nich także zdarzają się krótkie łączniki między częściami. (cdn.) 58 6.II.2004 O koncertach i koncertowaniu (4) Druga cecha koncertów Corellego dotyczy faktury, zwłaszcza podziału na partie solo i tutti. Trudno jest nieraz wskazać różnice z uwagi na bardzo małe rozmiary i brak zróżnicowania tematycznego obu tych grup. Często chodzi tutaj o archaiczną zasadę echa, tj. kontrastu między głośnymi (tutti) a cichymi (soli) partiami dzieła. Często obie grupy powtarzają na pewnej przestrzeni swoje partie lub wykonują dłuższą frazę na zmianę krótkim odcinkami, jak np. w pierwszym allegro z Concerto VIII na Boże Narodzenie1. Również pod względem wykonawczym Corelli traktował tutti i solo prawie jednakowo, o czym świadczą identyczne figuracje skrzypcowe w partiach obu grup. W tym świetle ważne jest, że Corelli nie żądał orkiestrowych zdwojeń w zespole concerto grosso, lecz decyzję w tej kwestii pozostawiał wykonawcom. Trzecia cecha koncertów Corellego dotyczy budowy poszczególnych części cyklu. Na pierwszych ustępach Concerto II i VII wyraźnie wycisnęła swe piętno uwertura wenecka. O czym świadczą łańcuchy krótkich, nerwowych motywów. W Concerto II pierwszy ustęp składa się z sześciu ostro skontrastowanych części, które Corelli powiązał przez potraktowanie trzech pierwszych fragmentów jako odpowiednika trzech ostatnich. W ten sposób kompozytor stworzył dużą formę dwuczęściową; forma ta występuje w wielu ustępach innych jego utworów. W Concerto VIII pierwsze allegro (utrzymane w stylu fugowanym) i ostatnie (o charakterze stylizowanego gawota) wykazują typową dla suity dwuczęściową budowę. Niekiedy Corelli stosował formę da capo z wyraźnie oddzieloną partią środkową, jak np. w pierwszych allegro z Concerto VI i XII, bardzo zbliżonych do siebie także pod względem harmonicznym. Chociaż koncerty Corellego nie mają zbyt nowoczesnej formy, wykazują jednak nowsze cechy w harmonice, co wyraża się w stosowaniu takiego środka jak homofonia continuo. Długie łączniki, w których kompozytor ogranicza się do prostego rozwijania typowych formuł, sprawiają, iż w różnych koncertach pojawiają się prawie identyczne następstwa harmoniczne, o czym może nas przekonać sposób sekwencyjnego potraktowania pierwszego allegro z Concerto VI i XII oraz allemande z Concerto XI. Sekwencje harmoniczne dominują także w partiach figuracyjnych skrzypiec. W porównaniu z dotychczasową twórczością w utworach Corellego wzmogło się oddziaływanie faktury skrzypcowej. Figuracja instrumentalna sprowadza się jednak do kilku tylko schematów rozłożonego akordu. Chociaż tego rodzaju środki nie były nowe, zwracają uwagę sekwencyjnym przeprowadzaniem figur poprzez różne tonacje. Ustępy polifoniczne silnie kontrastują z ustępami o fakturze homofonicznej. Koncerty kościelne zawierają przynajmniej jeden ustęp fugowany; w koncertach kameralnych z zasady bardziej kontrapunktyczne są preludia niż następujące po nich tańce. Dostojne wstępy, jak np. w Concerto XI – tak charakterystyczne dla Corellego – gdzie polifoniczny duet skrzypiec rozwija się nad równomiernie poruszającym się basem, naśladowało wielu kompozytorów późnego baroku. (cdn.) 1 W pierwszym allegro rola zespołu ogranicza się do zdwajania fragmentów . 59 13.II.2004 O koncertach i koncertowaniu (5) Na patetyczny charakter późnobarokowej polifonii wpłynęły jasno określone funkcyjne następstwa akordów, które pozwalały na większą samodzielność głosów. Ustawiczne opóźnienia stale odwlekały kadencjonowanie, prowadząc do tkaniny o niespotykanym dotychczas bogactwie i sile wyrazu. W pierwszym Grave z Concerto VIII (Na Boże Narodzenie) Corellego nieprzerwanie splatające się głosy, nie tworzą w całym przebiegu ani jednej kadencji. Trzeba dodać, że Corelli życzył sobie, aby tę część grano bez ozdobników, (come sta). Powszechny zwyczaj wprowadzania improwizowanych ornamentów zniweczyłby doszczętnie ową hymniczną, szeroką kantylenę, do której uzyskania dążył kompozytor. Ostatnia część tego utworu, znane Pastorale (skąd pochodzi nazwa koncertu), jest tylko nieobowiązującym dodatkiem. Pastorale było wówczas bardzo popularną formą; spotykamy ją także w koncertach Torellego i Locatellego. Prawdziwy styl concerto pojawia się u Corellego tylko w zarodkowej i melodycznie nierozwiniętej postaci. Przejawia się on najwyraźniej w pierwszym allegro z Concerto XII, skomponowanym być może nieco później niż inne utwory. Fragment ten opiera się na progresjach harmonicznych, których poszczególne człony, pozostające w pokrewieństwie kwintowym, zazębiają się za pomocą opóźnień. Historycznie ważny jest fakt, że u Corellego partia pierwszych skrzypiec jest bardziej eksponowana niż partie pozostałych instrumentów concertino. Świadczy to o roli Corellego w wytyczaniu drogi prowadzącej do koncertu solowego. Innowacje Corellego w Rzymie znalazły swój odpowiednik w nowatorskich dziełach czołowego przedstawiciela szkoły bolońskiej, Giuseppe Torellego. W jego Sinfonie a tre e Concerti a quatro op. 5 (1692) znajdujemy jeszcze jeden rodzaj koncertu barokowego, który należałoby określić jako „koncerty orkiestrowe”. Nie odznaczają się one przeciwstawianiem grup instrumentalnych, czy kontrastujących odcinków; cechuje je natomiast eksponowanie elementu melodycznego w ujednoliconej, wzmocnionej partii skrzypiec i basu. Torelli początkowo pisał koncerty w formie sonaty kościelnej i sonaty kameralnej, lecz wkrótce zrezygnował z tej koncepcji formalnej ustalając typową formę concerto, składającą się z trzech części w następującej kolejności: allegro – adagio – allegro. W formie tej wyraźnie podkreślone zostało faworyzowane w stylu concerto tempo allegro, toteż część środkową często ograniczano do kilku akordów. Koncerty op. 6 Torellego zawierają krótkie epizody skrzypcowe, które kompozytor wyraźnie przeznaczył do wykonania solowego. W zbiorze koncertów op. 8 (1709) Torelli przeciwstawia sześć concerti grossi, sześciu w pełni rozwiniętym koncertom solowym. Gatunek concerto grosso u J. S. Bacha i G. Fr. Haendla Największym osiągnięciem Haendla w zakresie muzyki instrumentalnej stanowią concerti grossi: sześć na instrumenty dęte drewniane i smyczkowe (tzw. „koncerty obojowe” op. 3), dwanaście na instrumenty smyczkowe (sławny cykl op. 6), nadto koncerty organowe (op. 4 i 7) oraz liczne pojedyncze koncerty(m.in. Water Music, Firework Music, koncerty na dwa i trzy chóry instrumentalne). Bardzo rozbudowana obsada instrumentów dętych w tych ostatnich utworach wiąże się z ich przeznaczeniem do wykonywania na wolnym powietrzu. 60 Haendel wzniósł włoskie concerto grosso na najwyższy poziom. Jego concerti mają formę sonaty kościelnej, co świadczy o wpływie konserwatywnego stylu Corellego, z drugiej jednak strony duże rozmiary i wyraziste tematy wskazują na oddziaływanie nowszych zdobyczy szkoły Vivaldiego. Połączenie stylów i form, jakie obserwujemy w znanym cyklu op. 6, pozwala określić go jako zbiór typowo „schyłkowy”. Występują tam nie tylko concerti grossi, lecz także oba pozostałe typy: koncert orkiestrowy i solowy. Trzyczęściową formę koncertu Vivaldiego Haendel wykorzystywał wyjątkowo; w stylu concerto utrzymane są z reguły tylko pojedyncze części, np. świetna cz. trzecia (Allegro) z op. 6 nr 3, odznaczająca się ruchliwymi, unisonowymi pochodami. Czwarta część z op. 6 nr 6 (Allegro) jest w rzeczywistości solowym koncertem skrzypcowym. Typową dla koncertu orkiestrowego praktykę all’unisono, w której concertino i tutti wzajemnie się zdwajają, kompozytor wykorzystał w piątej części op. 6 nr 5 (Allegro) i w op. 6 nr 7 (Hornpipe). Są to najbardziej dojrzałe przykłady koncertu orkiestrowego. W ostatniej części op. 6 nr 11 (Allegro) występuje forma da capo. Händel wzbogacił formę concerto grosso przez wprowadzenie dostojnej uwertury francuskiej, spokojnej siciliany, inspirowanego stylem bel canto air, a także innych tańców typowych dla sonaty da camera (suity): wspomniany hornpipe, menuet, polonez, gigue. Fragmenty solowe Händel traktował – podobnie jak Corelli – w sposób konserwatywny. Partie concertino w jego utworach składają się z epizodów figuracyjnych, które rzadko wykazują samodzielność tematyczną. (cdn.) 20.II.2004 O koncertach i koncertowaniu (6) Dwanaście Concerti grossi op. 6 G. F. Haendla i sześć Koncertów brandenburskich J. S. Bacha to szczytowe osiągnięcia w tym gatunku epoki baroku. We wszystkich concerti grossi Haendla concertino podobnie jak u Corellego obejmuje dwoje skrzypiec i wiolonczelę z osobnym klawesynem. Znacznie mniej jest zróżnicowany układ poszczególnych cyklów. Są to albo układy 4-częściowe typowe dla barokowej sonaty da chiesa (Nr 2 F-dur i Nr 4 a-moll), albo 5-częściowe (nr 1, 3, 6, 7, 11 i 12) lub 6-częściowe (nr nr 5, 8, 9 i 10) Są tutaj także układy włączające tańce (sonata da camera): do Koncertu nr 3 Haendel włączył poloneza, w piątym i dziewiątym słyszymy menuety (w dziewiątym jeszcze dodatkowo gigue (czyt. żig), a w siódmym – hornpipe (czyt. hornpajp). Wśród bogatej literatury concerto grosso na czoło wysuwają się Koncerty brandenburskie J.S. Bacha. Tych 6 utworów skupia w sobie najrozmaitsze możliwości układów, odzwierciedlających stosunek Bacha do przeszłości. W III Koncercie G-dur nawiązał Bach do pierwotnej formy polichóralnej (G. Gabrieli). Obsada składa się z 3 chórów instrumentalnych realizowanych przez 3 skrzypiec, 3 altówki i 3 wiolonczele. Zamiast concertina przeciwstawianego zespołowi orkiestrowemu (tutti), panuje tu zasada współdziałania tych trzech chórów. Inny rodzaj nawiązania do okresów wcześniejszych reprezentuje VI Koncert Bdur, przeznaczony na 2 viole da braccio, 2 viole da gamba, wiolonczele, violone (barokowy kontrabas kształtu skrzypcowego) i cembalo. Również w tym przypadku viole tworzą dwa równorzędne chóry przebiegające jednocześnie lub sukcesywnie. 61 Eksponowanie instrumentów dętych drewnianych wskazuje na typowo niemiecką tradycję muzyki wykonywanej przez miejskich piszczków (Stadtpfeifer). Bach wykorzystuje srebrzyste brzmienie trąbki clarino (II Koncert), fletów podłużnych (prostych) (IV Koncert) i przenikliwe brzmienie violino piccolo (strojonych o małą tercję wyżej) w połączeniu z rogami i obojami (I Koncert). W V Koncercie flet i skrzypce współdziałają z klawesynem jako concertino, lecz partia klawesynu jest tu tak bardzo eksponowana, że utwór można uznać za pierwszy koncert klawesynowy. Pod koniec części pierwszej tego Koncertu, klawesyn „wypiera” wszystkie instrumenty grając pierwszą w historii tego gatunku kadencję solową. Dzięki mistrzowsko skonstruowanym tematom, barwnemu choć masywnemu kontrapunktowi i prężnej rytmice, Koncerty brandenburskie są najwyższym osiągnięciem w zakresie formy concerto grosso epoki baroku. A oto dokładna specyfikacja składu instrumentalnego Koncertów brandenburskich:. I. Koncert brandenburski F–dur (2 rogi, 3 oboje, fagot, violino piccolo – concertino i zespół smyczkowy z basso continuo) II. Koncert brandenburski F–dur (trąbka, flet podłużny, obój, skrzypce oraz zespół – j.w.) III. Koncert brandenburski G-dur (bez concertina, trzy chóry instr. smyczkowych: wysoki (3 skrzypiec), altowy (3 altówki) i niski (3 wiolonczele) IV. Koncert brandenburski G-dur (2 flety podłużne, skrzypce koncertujące oraz zespół) V. Koncert brandenburski D-dur (skrzypce, flet poprzeczny, klawesyn concertato oraz zespół smyczkowy) VI. Koncert brandenburski B-dur Koncert brandenburski (2 viole da braccio, 2 viole da gamba, wiolonczela, violone i cembalo). Również układ cykliczny Koncertów brandenburskich wykazuje zróżnicowanie. Cztery koncerty: II, IV, V, VI mają budowę trzyczęściową odpowiadającą włoskiej sinfonii na wzór Vivaldiego. Natomiast III Koncert składa się tylko z 2 części, miedzy którymi Bach umieścił 1-taktowe adagio (2-akordowa kadencja). Współczesne wykonania rozszerzają tę dwuakordową kadencję do krótkiej samoistnej części. W I Koncercie powiększył Bach ilość części wprowadzając elementy suity, czyli koncertu da camera; IV część rozrasta się, a dzięki powtórzeniom przybiera postać ronda: Allegro – Adagio – Allegro – Menuet (tutti) –Trio (2 oboje, fagot) – Menuet (tutti) – Polonez (ripieni) –Menuet (tutti) – Trio II (corno I, II, oboje I, II, III) – Menuet (tutti). (cdn.) 27.II.2004 O koncertach i koncertowaniu (7) Szczytowe osiągnięcia w dziedzinie koncertu i techniki koncertującej w okresie baroku należą do dwóch twórców – Antonia Vivaldiego (1678-1741) i Johanna Sebastiana Bacha (1685-1750). Zanim jednak przejrzymy ten dział ich wszechstronnej twórczości, kilka informacji o wykonawstwie muzyki epoki baroku. 62 W wykonawstwie muzyki dawnej czynnikiem kształtującym jest tak samo tradycja wykonawcza jak sama notacja. Każdy utwór lub ich zespół poprzez tradycję wykonawczą trwającą wiele dekad czy stuleci nabiera pewnego stałego wzoru, pewnego stylistycznego charakteru. Owe mnóstwo interpretacji, kopiując się wzajemnie kumuluje się w pewien wzór, którego nie można ignorować. Poszczególne interpretacje w ramach tradycji mogą różnić się obranym tempem lub szczegółami dynamiki. Jeżeli jednak przekroczymy pewne granice w tym zakresie, wywołuje to szok u słuchaczy, np. w interpretacji symfonii Beethovena czy nawet Pasji J. S. Bacha. Należy jednak wyraźnie rozgraniczyć dwa typy repertuaru dawnej muzyki, które dominują w naszym życiu muzycznym. Z jednej strony jest to muzyka nieprzerwanie obecna na estradach koncertowych, obrosła nieprzerwaną tradycją wykonawczą – np. Symfonie Beethovena, a z drugiej – całe olbrzymie obszary muzyki na nowo odkrywanej, która kiedyś uległa zapomnieniu i przez kilka pokoleń nie była w ogóle wykonywana. W tym drugim wypadku została zerwana ciągłość tradycji wykonawczej. Tradycja taka np. w stosunku do symfonii Beethovena, trwająca poprzez pokolenia dyrygentów i orkiestry, pochodzi bezpośrednio od kompozytora; w tym przypadku tradycyjne poglądy na temat interpretacji są w wysokim stopniu autentyczne. Natomiast w wypadku kompozycji J. S. Bacha, które przeleżały w archiwach sto lat i dłużej, odkrycie ich w XIX w. musiało stworzyć zupełnie nowe ich odczytanie, zgodne raczej z cechami ówczesnego stylu romantycznego niż barokowego. Romantycy uznawali styl pełen życia i siły i nie odczuwali potrzeby wykonywania muzyki Bacha zgodnie z intencjami kompozytora. Nawet przeciwnie, próbowali „oczyszczać” dzieła Bacha ze wszystkich cech stylu barokowego, który uważali za „staroświecki” starając się adaptować go do aktualnych wówczas wymogów, tzn. odtwarzać dzieła baroku w sposób „nowoczesny”, tzn. romantyczny. Zmieniali nawet instrumentację w tym duchu, by otrzymać pełne, symfoniczne brzmienie. Długi czas w naszym stuleciu (a i jeszcze dziś można spotkać interpretację muzyki baroku oparte na takiej „romantycznej konwencji wykonawczej), te wykonania tworzyły nową tradycję poprzez cały łańcuch wykonań. Jest niemal pewnikiem, że owa tradycja nie przystawała do interpretacji z czasów Bacha, Haendla i. in. kompozytorów. Ale nawet gdyby przystawała, gdyby się nie różniła, to i tak 150 lat jakie minęły od czasów Mendelssohna do Furtwänglera, musiały zmienić bardzo wiele w samych upodobaniach i doświadczeniach odbiorców, jak i w podstawach samej wiedzy i kryteriach stylistycznych muzyków. (cdn.) 5.III.2004 O koncertach i koncertowaniu (8) Pamiętać należy również o innym brzmieniu samych instrumentów barokowych, o innej obsadzie, o tym wreszcie, że zapis nutowy w wypadku partii solowych (np. w operach, koncertach, sonatach itp.) stanowił tylko szkielet, schemat melodyczny, który wykonawca w trakcie gry ornamentował według znanych, wyuczonych reguł. Nauka improwizacji była nieodłączną częścią muzycznego wykształcenia. Źródła historyczne przekazały nam informacje o obsadzie bachowskich kompozycji. Liczebność chóru i orkiestry odpowiadała z grubsza temu, co Bach wyłuszczył 63 w słynnym memorandum do Rady Miejskiej Lipska z dnia 25 sierpnia 1730 roku w sprawie wymogów wykonawczych muzyki kościelnej. Bach żądał 2-3 (tylko) śpiewaków w obsadzie głosowej każdej partii, pojedynczej obsady instrumentów dętych, 2 -3 muzyków w partii I i II skrzypiec, 2 altówki, 2 wiolonczele. 1 violone (dawny kontrabas). Orkiestra Opery Hamburskiej (1738 r.) dysponowała 8 skrzypkami, 3 altowiolistami, 2 wiolonczelistami, 2 kontrabasistami oraz instrumentami dętymi. Dodajmy, że obsady większe (8 skrzypiec itd.) uważano w tym czasie za świąteczne i stosowano je do gry na wolnym powietrzu. Kompozytorzy zupełnie inaczej pisali na składy większe (do wykonania na wolnym powietrzu) niż na składy mniejsze. Na przykład znana wówczas szeroko opera Fuxa Constanza e Fortezza wykonana w Pradze w 1723 r. była opisana przez Quantza następująco: „..opera wykonana na wolnym powietrzu, przy czym śpiewało sto osób, a grało dwieście (...) przy czym w większości składa się z części, które na papierze wydają się bardzo suche, ubogie, a znakomicie brzmią dopiero na wolnym powietrzu, gdy są wykonywane z wielką siłą, niżby miały być zdobione kunsztownymi figuracjami i szybkimi toczkami.” Wokresie baroku obowiązywały częściowo sformułowane w traktatach, a częściowo niepisane zasady wykonawcze, które należało znać i realizować, aby wykonanie utworu było poprawne i zgodne z intencją kompozytora. Pomiędzy fazami baroku (wczesny, dojrzały i późny) istniał duży kontrast stylistyczny rzutujący także na praktykę wykonawczą. Na pocz. XVII w. powstało o wiele więcej traktatów dotyczących ornamentyki niż w późniejszych okresach. Świadczy to o roli strukturalnej jaką zyskały ornamenty melodyczne, zwłaszcza w monodii wczesnego baroku. W muzyce baroku nie znano podziału na ornamenty podstawowe i swobodne, które wprowadzili wcześni klasycy. Początkowo ornamenty w muzyce baroku były kontynuacją praktyki diminucji, ale wkrótce zaznaczyła się tendencja do stosowania ozdobników o afektowanym charakterze, która wyrażała się wprowadzaniem takich środków jak nieciągły rytm, tempo rubato, spezzatura (wg Cacciniego), mesa di voce lub rytm lombardzki – są to wszystko bardzo typowe przejawy ornamentyki wczesnego baroku. W porównaniu z wybujałą gorgią wczesnego baroku późniejsza ornamentyka bel canto uległa ograniczeniu, ponieważ ozdobniki podporządkowano równomiernej, płynnej melodii. Bogaty zasób dotychczasowych ornamentów sprowadzony został do kilku wzorów, spośród których wyróżnić należy takie środki jak appogiatura, tryl, portamento, mesa di voce oraz tempo rubato. Żywa ornamentyka jest typową cechą muzyki późnego baroku i jej burzliwego stylu concerto. Rozwój ornamentyki instrumentalnej przebiegał równolegle z rozwojem ornamentyki wokalnej i ograniczał się również do muzyki solowej lub zespołu solistów. Podobnie jak w ornamentyce wokalnej można wyróżnić trzy fazy pokrywające się ze stylem wczesnego, środkowego i późnego baroku. Praktyka wczesna odznaczała się żywą przemiennością ozdobników wokalnych i instrumentalnych, np. tremolo skrzypiec (po raz pierwszy u Mariniego, Uspera i Monteverdiego) jest tylko instrumentalną adaptacją tremola wokalnego czyli „koziego trylu”. Instrumentalna ornamentyka środkowego baroku jest o tyle umiarkowana na ile pozwalał styl bel canto, a w późnym baroku pojawia się rozdrobnienie w szybkim tempie i kadencje bez akompaniamentu. Rozbudowane ornamenty instrumentalne występowały z reguły w wolnych częściach sonat i koncertów. Sprawiały one, iż płynna melodia przekształcała się w szybką, ruchliwą figurację. Traktowanie ornamentów było odmienne nie tylko w różnych fazach baroku ale i w różnych krajach. Włosi prawie w ogóle nie notowali ozdobników pozostawiając 64 ich realizację wykonawcy. Francuzi stworzyli system znaków odpowiadających określonym ozdobnikom, zwanym agréments. Niemcy skłaniali się do wypisywania pełnych ornamentów, korzystając przy tym z niektórych oznaczeń francuskich. Metody francuska i niemiecka ograniczały zatem improwizacyjny wkład wykonawców, typowy dla praktyki włoskiej. Problem wibracji. Wibracja nie stanowiła organicznej części techniki skrzypcowej jak obecnie, a jej ekspresyjne właściwości wykorzystywane były w XVII w. głównie w postaci sporadycznego ozdobnika. W rezultacie ton pozbawiony migotania stałej wibracji był bardziej skoncentrowany na intonacji. Poszczególne linie melodyczne w utworach zespołowych musiały więc odznaczać się większą przejrzystością. W długim procesie ewolucji współczesne skrzypce wiele zyskały w zakresie potęgi brzmienia, jego różnorodności oraz ekspresji. Straciły też jednak nieco na łagodności tonu i naturalności artykulacji, zaś różnorodność tonu i artykulacji są być może innego rodzaju, lecz nie są większe niż u XVII-wiecznych skrzypiec. W stosunku do skrzypiec XVI-wiecznych, z początkiem XVII w. nastąpiła szybka i bardzo duża zmiana. Najdalej do poł. XVII stulecia możliwości i prestiż skrzypiec były tak wielkie, że wyraźnie stały się one par excellence instrumentem swej epoki. H. Mersenne podsumowuje ich zalety z taką oto najwyższą aprobatą: „Uroki i wdzięki, jakie można na nich osiągnąć, są tak rozliczne, że można je [skrzypce] przenieść ponad wszystkie inne instrumenty, bowiem pociągnięcia smyczkiem są czasem tak zachwycające, że z wielkim niezadowoleniem przyjmuje się koniec gry, zwłaszcza gdy lewa ręka wprowadza ozdobniki; wszystko to zmusza słuchaczy do przyznania, że skrzypce są królem instrumentów”. (cdn.) 12.III.2004 O koncertach i koncertowaniu (9) Kiedy mówimy o koncertach, mamy na myśli najczęściej gatunek koncertu solowego z towarzyszeniem orkiestry. Gatunek ten zdobył absolutną dominację poczynając od epoki klasyków wiedeńskich na współczesnej muzyce kończąc. Co prawda i w tym czasie kompozytorzy sięgali co pewien czas po koncerty na kilka instrumentów (najczęściej dwa), ale w stosunku do koncertu solowego były to wypadki nieliczne. W okresie baroku również obok gatunku concerto grosso rozwijał się koncert solowy. W dzisiejszych programach koncertowych nierzadko można znaleźć J. S. Bacha Koncerty skrzypcowe a-moll i E-dur, Koncerty klawesynowe (będące w większości opracowaniami innych dzieł jego i innych kompozytorów), Koncerty organowe Haendla. Największą popularność zdobyły jednak cztery Koncerty skrzypcowe Vivaldiego z cyklu Cztery pory roku. Właśnie zestawienie ze sobą koncertów Bacha (16851750) i Vivaldiego (1678-1741) pokazuje, jak bardzo różna jest muzyka barokowa i to pisana dokładnie w tym samym czasie w Niemczech i we Włoszech. Na 483 koncerty Vivaldiego patrzymy zwykle poprzez Cztery pory roku i inne jego koncerty o podtekstach programowych (Noc, Burza morska, Polowanie, Szczygieł). Nic dziwnego, bo te właśnie koncerty zyskały największą popularność; dzięki 65 swej programowości są najbardziej barwne i ekspresywne. Koncerty programowe stanowią niewielki tylko procent całej twórczości koncertowej Vivaldiego; jednak przez swą wielką popularność kształtują wypaczony obraz stylu kompozytora. Tymczasem absolutna większość jego koncertów nie ma żadnych związków z programowością czy ilustracyjnością. Takim koncertem jest np. bardzo popularny Koncert amoll z Estro armonico, przerobiony jak wiele innych przez J.S.Bacha na organy, czy Koncert a-moll na 2 skrzypiec. Określony program utworu zmusza kompozytora do poszukiwania nowych środków wyrazu. Aby to lepiej uzmysłowić odwołam się do programu pierwszego koncertu cyklu Il Quatro Staggioni, Koncertu E-dur „Wiosna” (miejmy nadzieję, że zawita wkrótce do nas). W pierwszej kolumnie przytaczam fragmenty sonetu, którego tekst był wpisany przez kompozytora w partyturę, natomiast druga kolumna opisuje obrazowane muzyką wydarzenia. Tekst sonetu I. Allegro Nadeszła wiosna... ...i wesołym śpiewem Wszystkie ją ptaki witają ochoczo, Strumienie tknięte zefira powiewem Z łagodnym szmerem wodyswojetoczą Ciemną opończą niebo kryją chmury, Błyski i grzmoty nadejście jej głoszą, Lecz gdy zamilkną, znowu ptasie chóry Swe melodyjne śpiewy w niebo wznoszą Obrazowane wydarzenia Wiosna nadchodzi z orszakiem nimf, pląsających w rytmie pogodnego marsza. Ćwierkają ptaki (skrzypce), odzywa się nawet dzięcioł (altówki). Cóż za ptasi zgiełk! Szemrzą drobnymi nutkami strumyki. Woda przybiera i cofa się. Odzywa się daleki grzmot – gwałtowne nutki Grane przez wszystkie instrumenty, niebo przecinają błyskawice. Szumi wiatr (partia solowa). Wszystko cichnie. Orszak wiosny znów podejmuje swoje pląsy. Śpiewają jeszcze inne ptaki – najpierw w skrzypcach solo, potem ćwierkanie rozlega się w innych instrumentach. II. Largo A na pokrytym wdzięcznym kwieciem stoku, Senny nastrój wolno płynącej muzyki. Przy szmerze liści i ziela wesołym Całkiem zasnął klawesyn, nie ma go Zdrzemnął się pasterz z wiernym psem u boku. w tej części w ogóle. Skrzypce naśladują szum liści, altówka zaś – leniwe poszczekiwanie psa. Skrzypce solo grają liryczną melodię – może to sen pasterza? 66 III. Allegro Przy dźwięku dud pastuszych radosnym Pląsają nimfy z pasterzami społem Rade z nadejścia pełnej czaru wiosny. Pląsaniu nimf do melodii skrzypiec Przygrywają buczeniem niskich instrumentów dudy. Wiosna czaruje pięknymi melodiami. (cdn.) 19.III.2004 O koncertach i koncertowaniu (10) Dlaczego tak lubimy dzisiaj programowe koncerty Antonio Vivaldiego, dlaczego one tak żywo przemawiają do dzisiejszego słuchacza? Są to kompozycje przede wszystkim niesłychanie barwne. Oryginalna wyobraźnia twórcza kompozytora manifestuje się już w stosowaniu najrozmaitszych zestawów instrumentalnych. Program pozamuzyczny dawał pretekst do stosowania wyszukanych i nowatorskich faktur wirtuozowskich (np. arpeggia w najwyższych i najniższych rejestrach, szybkie, rozbudowane figuracje gamowe, efektowne dwudźwięki). Rzecz ciekawe, iż efekty ilustracyjne (programowe) stosował Vivaldi najczęściej w partiach solowych; to tam słyszymy owe ptasie śpiewy, sapania, bądź ujadanie psa, szum strumienia, dygotanie zziębniętych przechodniów, widzimy chwiejne kroki oszołomionych winem, czy wreszcie ich chrapanie. Partie orkiestrowe przywołują główny temat Koncertu, przypominając słuchaczowi, że to jest jednak gatunek koncertowy a nie ówczesny reality show. Tematy wszystkich, nie tylko programowych, Koncertów Vivaldiego odznaczają się niezwykłą plastyką, wyrazistością, a zarazem prostotą. Dla koncertu barokowego – niezależnie od stylu kompozytorskiego – najistotniejsze jest odchodzenie od głównego tematu (w partiach solowych) i powracanie doń (w partiach orkiestrowych – tutti, tzw. ritornelach). Forma koncertu jest bardzo prosta, oparta na zasadzie powracającego refrenu; T(tutti)S(solo)TSTST. Ów refren (ritornel) zawsze pojawia się w partii orkiestrowej, a po nim następują wirtuozowskie popisy solisty ukształtowane według trzech zasad: 1) wirtuozowskie figuracje nie spokrewnione z tematem, 2) figuracje nawiązujące do materiału tematycznego, 3) odrębny materiał tematyczny w stosunku do refrenu. W Koncertach Vivaldiego najczęściej spotykamy się z drugim rodzajem kształtowania partii solowych. Jan Sebastian Bach w swoich Koncertach wzorował się na nowoczesnym typie koncertu Vivaldiego, którego utwory poznał w okresie pracy w kapeli książęcej w Weimarze. Włoski model posłużył jemu tylko jako szkielet kompozycji. Dzięki Bachowi koncert stał się kompozycją o wybitnie osobistym wyrazie, odznaczającą się ostrymi tematami, klarowną formą i bogatą fakturą kontrapunktyczną. Jak pisze wybitny znawca baroku muzycznego Manfred Bukofzer – „pewna domieszka polifonii prowadziła wprawdzie do osłabienia kontrastu tutti-solo, lecz te coraz silniejsze komplikacje architektoniki równoważyła forma da capo (ABA), która sprowadzała urozmaiconą formę ritornelową do jednolitej struktury trzyczęściowej, o czym świadczy np. pierwsza część Koncertu skrzypcowego E-dur i niektóre Koncerty brandenburskie. Wzbogacenie formy koncertu przejawia się także w stosowaniu kontrastów tematycz- 67 nych. Części powolne często wzorowane są na utworach Vivaldiego, mają one mniej lub bardziej ścisły ground bas [tj. melodię w basie wielokrotnie (ostinato) powtarzaną – przyp. S.O.], wspierający bogato ornamentowaną kantylenę instrumentu solowego” (por. np. przepiękną linię basu w II części Koncertu skrzypcowego E-dur). (cdn.) 26.III.2004 O koncertach i koncertowaniu (11) Koncert klasyczny tylko zewnętrznie przypomina koncert barokowy, podobnie jak np. Sonata patetyczna Beethovena przypomina nam Sonaty Jana Sebastiana Bacha. Koncerty Haydna, Mozarta, Beethovena zachowują nadal zewnętrzne ramy baroku – zbudowane są z trzech części, które tylko swoimi tempami nawiązują do trzyczęściowej formy koncerty barokowego (szybka – wolna – szybka). Jednak wewnętrzną strukturę tych części kształtuje już logos sonaty klasycznej, w której zasadniczym elementem jest kontrast tematyczny i wypływające zeń bogactwo przeciwstawnych emocji. Cześć pierwsza koncertu klasycznego wzoruje się w swej strukturze na dualistycznej formie allegra sonatowego. Kompozytor kształtuje ją w oparciu o dwa przeciwstawne sobie tematy, przy czym ta przeciwstawność początkowo dotyczy jedynie ich tonacji (temat drugi w tonacji o kwintę wyższej od pierwszego, np. A-dur i E-dur; jeżeli temat pierwszy jest w tonacji molowej, np. c-moll, to temat drugi – w tonacji równoległej – Es-dur), a dopiero z czasem zasada kontrastowości rozszerza się na charakter ekspresywny, np. temat pierwszy energiczny, „twardy”, a drugi – śpiewny, „miękki”. Jest to najistotniejsza różnica między koncertem klasycznym a barokowym, który – jak wiemy z poprzedniego wykładu – był strukturą refrenową, z jednym tematem – powracającym zawsze w orkiestrze (tutti) refrenem (inaczej ritornelem). Sonatowa struktura pierwszej części koncertu klasycznego (niektórzy historycy koncertu, np. William S. Newman wprowadzili nazwę „koncert sonatowy, co miało charakteryzować jego styl w okresie klasycznym) odbija się również w wyraźnym jej podziale na ekspozycję, przetworzenie i repryzę, przy czym cezury oddzielające te trzy odcinki są łatwiej spostrzegane niż w sonacie, ponieważ z reguły podkreślają je tutti orkiestrowe, w czasie których solista milczy. Schematycznie można strukturę części pierwszej przedstawić następująco: ekspozycja orkiestrowa – ekspozycja solowo-orkiestrowa – łącznik orkiestrowy – przetworzenie – łącznik orkiestrowy – repryza – kadencja solisty – koda orkiestrowa. Solową kadencję niegdyś improwizowano, jako że wykształcenie każdego instrumentalisty obejmowało również sztukę improwizacji i kompozycji, i to od dziecka. Zresztą wykonawcami koncertów byli z reguły sami ich twórcy. Później – od XIX stulecia – zaczęto komponować kadencje do koncertów klasycznych. Sięgam po tom kadencji do IV Koncertu fortepianowego G-dur Beethovena (wydanie radzieckie z 1963 r.) i znajduję tam kadencje do I i III części skomponowane przez 16 autorów, m.in. J. Moschelesa, K. Schumann, A. Rubinsteina, J. Brahmsa, C. Saint-Saënsa, F. Busoniego, L. Godowskiego, M. Medtnera, K. Sorokina, no i oczywiście samego Beethovena. Najstarszy (poza Beethovenem) z tych pianistów urodził się w roku 1794, najmłodszy – w 1909. 68 Najistotniejszą, nową cechą koncepcji formalnej koncertu klasycznego było zbliżenie do ówczesnej symfonii. Początkowo instrumentom solowym przeciwstawiano jeszcze niekiedy tylko zespół smyczków, jednak rozwój właściwego koncertu rozpoczyna się z chwilą, kiedy w orkiestrze zaczęto wykorzystywać identyczną obsadę jak w symfonii. A zatem obsadę orkiestry smyczkowej wzbogacono o 2 flety, 2 oboje, 2 fagoty 2 rogi 2 trąbki oraz kotły. U Mozarta pojawia się też klarnet w Koncercie fortepianowym c-moll (KV 491), a jako instrument solowy został wykorzystany w Koncercie A-dur (KV 622), ostatnim utworze koncertowym. Mozart pisał koncerty skrzypcowe, fletowe, na fagot, obój, róg, a także koncerty podwójne, m.in. na flet i harfę (Koncert C-dur KV 299). Najliczniej reprezentowany jest w twórczości koncertowej Mozarta fortepian. Zmienia się więc w okresie klasycznym obiekt zainteresowań, jako że dla epoki barokowej typowy jest koncert skrzypcowy. Początkowo jednak dopuszczano możliwość wykonywania koncertów fortepianowych na klawesynie, np. najbardziej popularny Koncert fortepianowy D-dur Haydna. Zresztą Haydn, który nie był wybitnym pianistą, nie przyczynił się do rozwoju tego gatunku. Uczynił to dopiero Wolfgang Amadeusz Mozart (cdn.) 16.IV.2004 O koncertach i koncertowaniu (12) Najwięcej zmian do koncertu klasycznego wniósł wielki Ludwig van Beethoven. Każdy z jego siedmiu koncertów (pięć fortepianowych, skrzypcowy i Koncert potrójny na fortepian, skrzypce i wiolonczelę) jest rezultatem indywidualnej, przemyślanej koncepcji, każdy jest oryginalny, inny w swojej wymowie; w niczym już te genialne dzieła nie przypominają „seryjnej” produkcji Mozarta czy Haydna. Owe indywidualne podejście do każdego utworu koncertowego, to nic innego jak powiew nadchodzącego romantyzmu. O stylu kompozytorskim Beethovena zadecydowały jego zainteresowania fortepianem, orkiestrą i kwartetem smyczkowym (J.M. Chomiński). Wieli kompozytor zgłębiał możliwości intensywnie udoskonalanego fortepianu i przenosił je na teren orkiestry symfonicznej, z kolei rozwijana w ten sposób faktura fortepianowa i orkiestrowa znalazła odbicie w gatunku koncertu instrumentalnego. Koncerty fortepianowe Beethoven pisał z myślą o sobie jako wykonawcy. Faktura pianistyczna pierwszych jego koncertów fortepianowych (I Koncert C-dur op. 15, 1798 i II Koncert B-dur op. 19, 1795) odznacza się dużą błyskotliwością i dużymi wymaganiami technicznymi. Ich tematom brak jeszcze indywidualnych rysów z powodu przeładowania figuracją. Epizody solowe eksponują właśnie odcinki o charakterze wirtuozowskim z neutralnym towarzyszeniem orkiestry. Trzy ostatnie koncerty fortepianowe (III c-moll op. 37, 1800, IV G-dur op. 58, 1806 i V Es-dur op. 73, 1809) są najsilniej zindywidualizowane. Już od III Koncertu c -moll można zaobserwować nieporównanie większą rolę orkiestry, niż we wszystkich poprzednich klasycznych koncertach. Mówimy więc o symfonizacji formy koncertu. Dotyczy to nie tylko traktowania samej orkiestry ale i instrumentu solowego – zmienia się jego rola; np. środkowa część III Koncertu c-moll jest nie tylko w tonacji E-dur (!), 69 ale rozpoczyna się bez orkiestry i dopiero po odegraniu przez samego pianistę przepięknego, śpiewnego tematu, włącza się orkiestra. Podobnie IV Koncert G-dur rozpoczyna solo fortepianu, po którym następuje tradycyjna ekspozycja orkiestrowa. Najistotniejsza zmiana dokonała się w ostatnim, V Koncercie Es-dur i Koncercie potrójnym. Pierwsza część Koncertu „Cesarskiego” (Es-dur) zamiast tradycyjnej improwizowanej kadencji solowej trzykrotnie wprowadza odcinki kadencyjne, lecz już dokładnie opracowane i zapisane w partyturze. Co ciekawsze kadencja otwiera tę część koncertu (jest to istotne novum) i słyszymy ją jeszcze przed repryzą i przed kodą. Innym nowatorskim rysem jest kameralizacja obsady orkiestrowej w odcinkach solowych koncertu. Natomiast odcinki tutti charakteryzuje symfoniczny rozmach, potęga i dynamizm brzmienia, typowe dla Beethovenowskich symfonii. To zróżnicowanie brzmienia orkiestrowego służy wzbogaceniu rodzajów ekspresji, co dla słuchaczy jest przecież najważniejsze. Nikt przedtem nie malował swych koncertów tak bogatą paletą barw orkiestrowych i nie wyrażał takiego bogactwa emocji. (cdn.) 23.IV.2004 O koncertach romantycznych (1) Gatunek koncertu powstały w epoce baroku, przekształcony formalnie i stylistycznie w okresie klasycyzmu, w XIX stuleciu jest powszechnie uprawiany przez wszystkich kompozytorów za wyjątkiem Franciszka Schuberta, który nie skomponował żadnego utworu tego gatunku. W XIX w. obserwujemy kilka tendencji w rozwoju koncertu: 1. rozwój wirtuozostwa przyczynił się do powstania koncertu w stylu brillant; 2. wpływ form syntetycznych (poemat symfoniczny) widoczny jest w koncertach F. Liszta (I Koncert Es-dur, II Koncert A-dur); 3. w II poł. stulecia wpłynął na charakter koncertu gatunek symfonii prowadząc do tzw. symfonizacji koncertu, zapoczątkowanej przez Beethovena w jego V Koncercie fortepianowym Es-dur – przewaga masywu brzmienia symfonicznego, rozbudowa czasu trwania do ok. 50 minut, rozbudowa cyklu do czterech części (dwa koncerty fortepianowe i koncert skrzypcowy J. Brahmsa, I Koncert fortepianowy b-moll P. Czajkowskiego); 4. Znaczny wkład do rozwoju koncertu wnieśli przedstawiciele szkół narodowych (P. Czajkowski, A. Dvořak, E. Grieg). Jednym z najbardziej znamiennych rodzajów koncertu romantycznego był tzw. concert brillant, czyli „koncert błyskotliwy, popisowy”, nastawiony głównie na wydobycie wirtuozowskich, popisowych walorów utworu. Stworzył go Johann Nepomuk Hummel (1778-1837, austriacki pianista, kompozytor, pedagog i dyrygent słowackiego pochodzenia; przez dwa lata był uczniem Mozarta, pod którego dyrekcją debiutował publicznie w weku 9 lat w Dreźnie). W tym typie koncertu zachodzą również istotne zmiany formalne w stosunku do koncertu klasycznego. Przede wszystkim pogłębia się różnica pomiędzy ekspozycją orkiestrową a ekspozycją sola. Ekspozycja 70 orkiestrowa zawiera głównie materiał tematyczny, zaś łączniki i przejścia pomiędzy tematami są skrócone i uproszczone. Natomiast w ekspozycji sola stosunki między tymi elementami formy układają się odwrotnie; materiał tematyczny stanowi tylko punkt wyjścia i ulega często ornamentalnym przeobrażeniom. Głównym trzonem koncertu brillant są ogniwa pośrednie między tematami. Mają one strukturę figuracyjną, a ich rozmiary znacznie przekraczają odcinki tematyczne. Ta zmiana proporcji wpłynęła na charakter obu tematów. Przeważnie odznaczają się one melodyką kantylenową, w wyniku czego zaciera się kontrast tematyczny. Jednakże tak ważny w każdym utworze kontrast utrzymuje się dzięki zróżnicowaniu partii tematycznych i łącznikowych (kantylena – figuracja, często brawurowa). Mieszczaństwo XIX-wieczne umiłowało ten typ koncertu. To zapotrzebowanie wywołało szeroki odzew wśród kompozytorów-wirtuozów (Carl Maria von Weber, 1786-1826; John Field, 1782-1837; F. Chopin, 1810-1849; Henri Herz, 1803-1888; Fryderyk Kalkbrenner, 1785-1849; Ignacy Moscheles, 1794-1870). Dzisiaj twórczość ta została prawie zapomniana. Jedynie utwory Chopina nadal żyją w repertuarze koncertowym. Tendencja do syntez formalnych doprowadziła do powstania koncertów jednoczęściowych, posiadających jednakże znamiona cykliczności. Koncert Es-dur Liszta posiada pięć ogniw, a Koncert A-dur aż jedenaście. Główną cechą tych koncertów jest operowanie jednolitym materiałem tematycznym. Pierwszym twórcą, który zmienił układ cyklu koncertowego był francuski kompozytor, pianista, dyrygent i wydawca muzyczny Henry Charles Litolff (1818-1891). Pięć swoich koncertów fortepianowych nazwał koncertami symfonicznymi, z uwagi na dominującą w nich rolę orkiestry w prowadzeniu pracy tematycznej. Wyrazem nowego podejścia kompozytora do formy koncertu jest także poszerzenie cyklu przez wprowadzenie scherza. Historycy muzyki wskazują na inspiracyjne oddziaływanie koncepcji artystycznych Litolffa na twórczość koncertową Liszta, który zadedykował mu swój I Koncert fortepianowy Es-dur. W kompozycji tej zachodzi synteza cyklu i formy sonatowej. Koncert Es-dur składa się z pięciu ogniw: Allegro maestoso – Quasi adagio – Allegretto vivace – Allegro animato – Allegro marziale animato. Liszt operuje jednolitym materiałem tematycznym we wszystkich ogniwach, które pełnią rolę poszczególnych części formy cyklicznej. Jako temat kantylenowy, przeciwstawny, wprowadził tam kompozytor Quasi adagio. Liszt zwiększa rolę orkiestry w swych koncertach (pamiętajmy, że był twórcą świetnych poematów symfonicznych). Uaktywniają się poszczególne grupy instrumentalne: blacha, drzewo, wydzielone z orkiestry podzespoły kameralne czy wręcz instrumenty solowe. Te wyrafinowane środki kolorystyczne zapowiadają już impresjonizm Debussy’ego. Ciekawym rozwiązaniem jest także przeciwstawianie sobie odcinków quasi kadencyjnych, improwizacyjnych rozpraszających formę utworu, odcinkom nasyconym materiałem motywu czołowego, który działa przeciwstawnie do pierwszego, tzn. Integruje, spaja formę działając „dośrodkowo”. Tendencja do symfonizacji i monumentalizacji koncertu wiąże się z ogólnym dążeniem do zwiększania wolumenu brzmienia w muzyce klasyczno-romantycznej Przykładem tego typu koncertu są I (d-moll) i II (B-dur) Koncert fortepianowy, Koncert skrzypcowy D-dur i Koncert podwójny na skrzypce i wiolonczelę a-moll Johannesa Brahmsa (1833–1897). Monumentalne rozmiary ma zwłaszcza II Koncert fortepianowy B-dur op. 83 trwający ponad 45 minut i ukształtowany z czterech części (z rodzajem Scherza jako częścią drugą – Allegro appassionato). Także w innych koncer- 71 tach rozbudowuje Brahms zwłaszcza pierwszą część cyklu do ok. 25 minut. Koncerty Brahmsa nazywane są symfoniami z obligatoryjnymi partiami solowymi, gdyż orkiestra pełni tu pierwszoplanową rolę i bardzo często operuje masywem brzmienia, choć zdarzają się odcinki (zwłaszcza wstępne) z przepięknymi partiami solowymi (Koncert skrzypcowy D-dur cz. II Adagio – solo oboju, Koncert fortepianowy B-dur cz. III Andante – solo wiolonczeli). Partia solisty wtapia się w ogólny przebieg utworu, stosując już od początku wspólnie z orkiestrą pracę tematyczną, zarezerwowaną we wcześniejszych koncertach dla ogniw przetworzeniowych. Koncerty Brahmsa można również określić jako kierunek klasycyzujący. Pamiętajmy zawsze, że wszelkie klasyfikacje w sztuce są o tyle pożyteczne, o ile pozwalają na uporządkowanie materiału. Grożą jednak zawsze uproszczeniami. Koncerty skomponowane przez przedstawicieli szkół narodowych, również nie reprezentują czystych typów. Popularny I Koncert fortepianowy b-moll Piotra Czajkowskiego (1840-1893) oprócz rysów narodowych, rosyjskich, posiada także wymiar monumentalno-symfoniczny, a w wielu miejscach wirtuozowski. Już sam wstęp do cz. I odznacza się niezwykle monumentalnym, majestatycznym charakterem. Jego odrębność w stosunku do zasadniczego dwutematycznego allegra sonatowego podkreślona jest odrębną tonacją (DEs-dur), niezależnością tematyczną i samodzielną, krótką kadencją. Zresztą każde z ogniw allegra posiada także odrębną kadencję, tak iż całą część pierwsza poprzecinana jest aż czterema solowymi kadencjami. Istnieją również wśród koncertów dzieła będące połączeniem stylu brillant i stylu narodowego (oba koncerty F. Chopina). Wśród koncertów o charakterze narodowym ważne miejsce zajmują: Koncert fortepianowy a-moll E. Griega (1843-1907), II Koncert skrzypcowy d-moll Henryka Wieniawskiego (1835-1880) i Koncert wiolonczelowy h-moll Antonina Dvořaka Pierwszy z nich nie posiada właściwej ekspozycji orkiestrowej lecz tylko ekspozycję pierwszego tematu, drugi natomiast w ekspozycji orkiestrowej bezpośrednio dwukrotnie przeplata temat pierwszy z drugim, natomiast w ekspozycji solowej po wprowadzeniu kolejno tematów są one od razu przetwarzane. W wyniku tego I część w ogóle nie posiada ani przetworzenia, ani repryzy łącząc się bezpośrednio z cz. II – Romansem. Finał – Allegro moderato, alla zingara, oparty jest na dwóch tematach – pierwszym o charakterze ognistego tańca cygańskiego i drugim spokojniejszym, aczkolwiek w skocznym synkopowanym rytmie wyróżnia się brawurowym, wirtuozowskim charakterem; pamiętajmy, iż Wieniawski był najwybitniejszym skrzypkiem swoich czasów. 21.V.2004 O suitach (1) Naszą wędrówkę po gatunkach muzycznych, które często goszczą na estradzie każdej filharmonii, zakończymy w tym sezonie na suicie. Co prawda typowa suita jako cykl tańców szczególnie popularna była w okresie baroku i to najczęściej jako kompozycja na instrument solowy, jednak pisano wówczas i później aż do naszych czasów suity orkiestrowe (np. suity orkiestrowe J. S. Bacha i G. F. Haendla, czy też popularna Mała suita Witolda Lutosławskiego). 72 Termin suita wywodzi się z języka francuskiego, w którym słowo suite znaczy ‘następstwo’. W muzyce francuskiej stosowano także inny termin na określenie kompozycji zbudowanej jako następstwo (szereg) części o charakterze mniej lub bardziej tanecznym – ordre. Tak nazywa swoje suity klawesynowe zebrane w księgach Pièces de clavecin [‘utworów klawesynowych’] François Couperin [czyt. kuper’ę]. Dla ścisłości trzeba nadmienić, że w języku włoskim suity nazywano także sonatami da camera (kameralnymi, świeckimi), odróżniając je od sonat da chiesa [czyt. kjeza] (kościelnych), poważniejszych, w których było znacznie mnie rytmów tanecznych. Wprowadzono także inne określenia suity, np. partita (partie), co wskazuje na układ złożony z kilku części (od łac. pars – część). Łączenie tańców będące punktem wyjścia gatunku suity miało miejsce znacznie wcześniej, bo już w średniowieczu. Wówczas zaczęto w jednym z pozoru tańcu stosować w jego połowie zmianę metrum i tempa poprzez skrócenie metrum czteromiarowego o jedną jednostkę (ćwierć), czyniąc w ten sposób faktycznie dwa różne tańce; pierwszy w metrum 4/4 wolniejszy (tzw. chodzony) i drugi – szybki (4/4 – ¼ = ¾) w metrum trójdzielnym (tzw. goniony, skakany). Suita jest najstarszą formą cykliczną. Już w starożytności prawdopodobnie zestawiano tańce w większe całości. W średniowieczu tworzono układy suitowe również poza Europą, zwłaszcza w krajach arabskich oraz w Japonii i Chinach. Zazwyczaj zestawiano wówczas części wokalne i instrumentalne. Również w Europie w okresie późnego renesansu podczas uroczystości i przyjęć po motecie lub madrygale wykonywano kilka tańców. Doniosłe znaczenie dla rozwoju suity miały różne układy powstające we Włoszech i Francji. W tych krajach wykształciły się dwie różne zasady porządkowania. We Włoszech zapoczątkowano i kultywowano wariacyjny sposób formowania układów tanecznych, we Francji ograniczano się do zestawiania tańców we wspólnej tonacji. Elementy formy wariacyjnej spotykamy już w XIV w. W Lamento de Tristano i w La Manfredina (tańcach z manuskryptu przechowywanego w British Museum w Londynie) zarysowuje się dwuczęściowa budowa, w której część druga, tzw. rotta (szybsza), jest wyprowadzona z części pierwszej. Zestawienia tańca powolnego z szybkim przyjęły również inne kraje, w związku z czym wykształciły się odpowiednie nazwy lokalne: w Burgundii -danse – pas de brabant, w Niemczech Dantz – Proportz lub Hoftannz – Hoppertanz (taniec dworski – taniec skakany), w Polsce chodzony – goniony. W ciągu XVI w., a zwłaszcza w jego pierwszej połowie, powstawały we Włoszech różne układy, które stały się niewątpliwie zalążkiem suity. We włoskich tabulaturach lutniowych spotykamy takie zestawy tańców: pavana – salterello – piva (taniec powolny – szybki – bardzo szybki), gdzie dwa pierwsze tańce tworzą układ wariacyjny, a trzeci można uważać za prawzór późniejszego finału, gigue. Wariacyjne opracowanie tańców rozwinęło się bujnie w Anglii, jednakże nie tworzyły one przez długi czas układów suitowych. Angielskie pavany i allemandy wykazywały taką trzyczęściową budowę, w której po każdej części wprowadzano jej wariację. Te wariacje są prototypem późniejszych doubles, rozpowszechnionych w suitach baroku we Francji i Niemczech. Najdawniejsze zespoły tańców francuskich tworzyły branles (bransles). Były to bardzo popularne tańce. Ich opisy pojawiają się wielokrotnie w traktatach tanecznych począwszy od końca XV w. i sięgają do pocz. XVII w. O stylu suity francuskiej, zwłasz- 73 cza o typowym dla niej zestawianiu różnych tańców, zadecydował Balet de cour (Balet dworski – rodzaj widowisk wystawianych na dworze francuskim). Inspiracje płynące z barwnych przedstawień baletowych sprawiały, że dążono głównie do różnorodności melodycznej poszczególnych tańców. W przyszłości suita francuska będzie się rozwijała w kierunku swobodnych układów cyklicznych. Barok to okres najbujniejszego rozwoju suity; jest ona wówczas jedną z głównych form instrumentalnych. Odzwierciedlała typowe dla baroku procesy rozwojowe, kiedy to różne formy oddziaływały na siebie i przenikały się wzajemnie. Elementy suity spotykamy zatem w sonacie, wariacji, koncercie. Jednocześnie suita wchłaniała w siebie inne formy, uprawiane jako samoistne utwory. Uformowana już suita późnobarokowa (J.S. Bach, G.F. Haendel. Fr. Couperin) składała się z tańców podstawowych, tańców uzupełniających i części nietanecznych. W suitach francuskich (ordres) pojawiają się wielkie ilości części z alegorycznymi tytułami, pochodzącymi głównie z baletów oraz z poezji. (cdn.) 28.V.2004 O suitach (2) Nieodzownymi składnikami suit barokowych są tańce, oczywiście w postaci stylizowanej, nie użytkowej. Wśród ich licznych typów, z zasady obowiązkowo w każdej suicie musiały być cztery, powiedzielibyśmy dzisiaj – tańce obowiązkowe: allemande, courante, sarabanda i gigue. Allemande. Nazwa allemande oznacza taniec pochodzenia niemieckiego. Praetorius określa allemande jako piosenkę lub powolny taniec o poważnym charakterze. Nie jest wykluczone, że pierwotne źródła przekazują również allemandy pochodzenia wokalnego. Te wczesne utwory nie mają prawie niczego wspólnego z późniejszymi częściami suity. Potwierdzają to również allemandy komponowane względnie opracowywane przez wirginalistów angielskich. O charakterze allemande zadecydowała jej rola w układzie suity. Jako pierwsza jej część straciła właściwości taneczne, stając się rodzajem wstępu. Sprzyja to swobodnemu traktowaniu szczegółów formalnych. Mimo to można wyróżnić pewne wspólne cechy tego tańca występującego w różnych cyklach: umiarkowane tempo, takt parzysty czteromiarowy, wieloraka postać odbitki i, co najważniejsze, precyzyjna fraza początkowa z mocno podkreślonym motywem czołowym z następującą często po nim figuracją, która stanowi materiał melodyczny dla wysnuwania z niego całego utworu. Równie częsta jest jednolita, najczęściej szesnastkowa, figuracja. Dwuczęściowa budowa allemande jest w ogóle charakterystyczna dla wszystkich tańców wchodzących w okresie baroku w skład suity. Allemande jako pierwsza część podstawowego schematu suity posiada niejednokrotnie cechy preludium, stając się utworem figuracyjnym (np. J.S.Bach IV Suita francuska, Allemande). Obok allemande wykazującej cechy jednolitego rytmicznie preludium figuracyjnego, spotykamy u Bacha i innych kompozytorów allemandy z szerzej rozwiniętymi łukami melodycznymi oraz takim traktowaniem rytmiki, które sprzyja wyrazistości fraz tworzących dość często układy symetryczne (J.S.Bach II Suita francuska, Allemande). 74 We francuskich ordres, zwłaszcza u Fr. Couperina, allemandy są charakterystykami postaci L’Auguste (Dostojna), La Laborieuse (Pracowita), La Ténebreuse (Ponura), La Logiviére (Domatorka). Tytuły takie, zgodnie z wiedzą o afektach, temperamentach i naśladownictwem muzycznym, stanowiły również ważną sugestię interpretacyjną. Courante (wł. corrente, ang. corent) to taniec francuski utrzymany w takcie nieparzystym, przeważnie trójdzielnym. Największą popularnością cieszył się w XVII w. głównie w środowisku dworskim i arystokratycznym. Jako taniec stylizowany utrzymał się do poł. XVIII w. W XVII w. wykształciły się dwa typy tego tańca: francuski i włoski. Francuski utrzymany jest w metrum 3/2 i tempie nieco wolniejszym; włoski wykazuje zastosowanie tempa szybkiego i taktu 3/4. Poza tym cechą charakterystyczną włoskiego corente jest melodyka figuracyjna. Niektóre courantes, podobnie jak allemandy, mają charakter preludium figuracyjnego z zastosowaniem figuracji melodycznej i harmonicznej. Sarabanda. Nie ma jednolitego poglądu co do pochodzenia sarabandy. Przez długi czas uważano, że jej kolebką jest Hiszpania. Stamtąd dopiero przedostała się do Francji, Włoch, Niemiec i Anglii. Jednak według C. Sachsa (World History of the Dance, 1937) przenieśli ją z Ameryki Południowej do Sewilli koloniści hiszpańscy. Inni badacze wiążą sarabandę jednak z Hiszpanią, gdzie istniał od zamierzchłych czasów obrzędowy szybki taniec związany z kultem płodności, podczas którego śpiewano tzw. zarabandy. Ewolucje pantomimiczne oraz treść pieśni podkreślały momenty seksualne i falliczny charakter tego obrzędu. Z tego powodu spotykał się wielokrotnie z potępieniem i w rezultacie powstała dość obfita literatura na temat strony obyczajowej pierwotnej sarabandy. Najbardziej rozwinięty kształt stylizowanej sarabandy stworzyli kompozytorzy późnego baroku. W ich suitach znajdziemy przykłady różnych jej typów – od najprostszych do złożonych, modyfikujących znacznie pierwotne formuły rytmiczne. Najprostszy schemat tworzy następstwo dwóch półnutowych motywów z akcentem na drugiej części taktu. Gigue. (wł. giga, ang. jig, jiig, niem. również gique, gyque) jest tańcem pochodzenia angielskiego, ściślej szkockiego, a może nawet irlandzkiego. Powstał z popularnej w XVI w. satyrycznej piosenki wchodzącej w skład wesołej farsy. Mniejszą rolę odegrał ten taniec u Francuz1ów, natomiast rozpowszechnił się we Włoszech, stając się końcową częścią sonaty da camera. Forma włoskiej odmiany gigue zyskała popularność w całej Europie Zachodniej i była uważana za najbardziej typową dla tego tańca. Cechowało ją bardzo szybkie tempo (presto, vivace), rytm triolowy z odbitką, homofoniczne opracowanie, często prowadzenie głosów w równoległych tercjach, sekstach i decymach. W Niemczech, gdzie krzyżowały się wielorakie wpływy, uprawiano różne rodzaje gigue, które przenikały się z formami muzyki rodzimej. (cdn.) 4.VI.2004 O suitach (3) Suita barokowa oprócz tańców „obowiązkowych” (allemande, courante, sarabanda, gigue – zob. poprzedni odcinek) obejmowała szereg części „zmiennych”, które 75 nieraz przyczyniały się do wielkiej popularności takich suit. Tak stało się ze słynną arią „na strunie g”, która w postaci oryginalnej brzmi zupełnie inaczej. Aria ta pochodzi z III Suity orkiestrowej D-dur Jana Sebastiana Bacha (nr katalogu dzieł Bacha, niem. Bachs Werke Verzeichnis, BWV 1068). Tu mała dygresja: arię z tej Suity opracował na skrzypce solo z towarzyszeniem fortepianu wybitny niemiecki skrzypek August Emil Daniel Ferdynand Victor Wilhelmj (1845-1908). Wilhelmj zmienił też pierwotną tonację (h-moll) na inną, wygodną do zagrania przez skrzypków na jednej tylko, najniższej strunie skrzypiec g (stąd też popularna nazwa tej transkrypcji). Aria z III Suity orkiestrowej Bacha stała się w ten sposób jedną z najbardziej popularnych kompozycji wszechczasów. Dodatkowe części wchodzące w skład suity barokowej – poza jej podstawowym, „klasycznym” układem – są liczne i różnorodne. Obejmują one utwory taneczne i nietaneczne. Niektóre z tych tańców zyskały szczególną popularność, inne pojawiały się rzadko, nawet wyjątkowo. Wprowadzano je zazwyczaj pomiędzy sarabandą a gigue, chociaż nie było to regułą. W okresie późnego baroku zaciera się różnica w hierarchii pomiędzy pierwotnymi częściami podstawowymi a uzupełniającymi. Niekiedy części uzupełniające odgrywały większą rolę niż podstawowe. Tańce w taktach parzystych Anglaise był bardzo rzadko wprowadzany do cyklu suitowego. Jego nazwa przez długi czas była określeniem zbiorczym dla wszystkich tańców pochodzenia angielskiego, m.in. dla ludowego country–dance oraz hornpipe. Z pierwszego rozwinął się we Francji contredanse (późniejszy kontradans). Bourrée to taniec starofrancuski pochodzący z Owernii. Jeszcze dziś spotyka się go w muzyce ludowej, gdzie istnieją dwa jego rodzaje. Jako istotne cechy bourrée należy wymienić szybkie tempo, takt C z odbitką, motywy anapestyczne: ee q, kadencjonowanie fraz i zdań na drugiej części taktu. Gawot (fr. gavotte) to jeden z najpopularniejszych tańców francuskich. Miał szerokie zastosowanie w muzyce artystycznej, głównie w baletach i operach Lully’ego, Rameau i ich kontynuatorów. Utrzymany jest w takcie 4/4 alla breve, w tempie umiarkowanym, z odbitką wypełniającą połowę taktu. Cechuje go prostota i symetria w układzie podstawowych współczynników formy, tzn. fraz, zdań i okresów. Rigaudon. Kolebką rigaudon (rigodon, ang. rigodoon) jest południowa Francja, zwłaszcza Prowansja; jako taniec dworski pojawił się w XVII w. Jest utrzymany w takcie alla breve z odbitką, niekiedy występuje także w takcie 2/4, tempo posiada szybkie i odznacza się żywym charakterem. Tańce w taktach nieparzystych Forlana posiada szybkie tempo, takt 6/4 lub 6/8, powtarzające się rytmy punktowane. Według pamiętników Casanovy wielokrotne powtarzanie fraz w zawrotnym tempie miało doprowadzać tańczących do utraty świadomości w uniesieniu erotycznym. Hornpipe jest również tańcem żywym w metrum 3/2 z synkopowymi rytmami. Występuje bardzo rzadko w dojrzałej suicie. (G.F. Haendel Concerto grosso B-dur 76 op. 6 nr 7). Nazwa wywodzi się prawdopodobnie od instrumentu z rodziny szałamai (piszczałka, ang. pipe) z czarą głosową z krowiego rogu (ang. horn). Loure. Nazwa pochodzi prawdopodobnie od skandynawskiego instrumentu – lur (rodzaj rogu z brązu), we Francji w XVI w. nazwa dud. Metrum 6/4, tempo umiarkowane. Menuet to taniec starofrancuski, który w XVII i XVIII w. zyskał szczególną popularność w muzyce artystycznej. U Lully’ego, Rameau i innych kompozytorów wchodził w skład baletu i opery, był prawie nieodłącznym składnikiem suity, wreszcie stamtąd przeszedł do symfonii, sonaty i różnych gatunków muzyki kameralnej. Utrzymany jest w takcie 3/4, w tempie umiarkowanym. Nazwę jego wyprowadza się zazwyczaj od drobnych, zgrabnych kroków, które cechowały jego stronę choreotechniczną (menu). Polonaise metrum 3/4, tempo umiarkowane. Jednak polonaise barokowy czy nawet jeszcze klasyczny niewiele ma wspólnego z polskim typem poloneza, znanym chociażby z twórczości Chopina, Moniuszki, Wieniawskiego i in. Passepied metrum 3/8, żywy, pochodzi z Bretanii. Cieszył się dużą popularnością na dworze Ludwika XIV i Ludwika XV. (cdn.) 11.VI.2004 O suitach (4) W okresach późniejszych od baroku suita zmieniała się jak kameleon lub jak rzeki krasowe: raz znikała, to znów pojawiała się w zupełnie odmiennych kształtach. Klasycy wiedeńscy (Haydn, Mozart, Beethoven) mieli w głowie (i na głowie) ważniejsze problemy od zabawiania się stylizacją dworskich tańców. Wielka Rewolucja Francuska i przemiany, które wniosła do społeczeństw europejskich, zmieniły również mentalność kompozytorów i nie w głowie im teraz była pielęgnacja pamięci o tańcach dworskich poprzedniej epoki. Gatunek lżejszej muzyki reprezentowały teraz więc nie suity, a serenady (w rodzaju Mozarta Eine kleine Nachtmusik) i divertimenta. Rozkwitająca zwolna kultura mieszczańska lubowała się we wspólnym kameralnym muzykowaniu przejętym zresztą z kultury dworskiej. Tak to już jest, że rewolucje zwalczają coś po to, by potem to kontynuować; chodzi przecież o to, że nie ważne jest CO się robi lecz KTO to robi. Kiedy więc zaświtał romantyzm (jeszcze za życia Józefa Haydna i Ludwika van Beethovena) o barokowych wzorcach suitowych zupełnie już zapomniano. Dramatyczne wydarzenia i konflikty epoki wyrażano tak pojemnymi emocjonalnie formami jak sonata i symfonia, a przede wszystkim ich główna część – dualistyczne allegro sonatowe. Pozostała żywa idea komponowania większych dzieł stanowiących następstwo, szereg krótkich epizodów. I aczkolwiek nie nazywano ich „suitami”, to w istocie nimi były – Roberta Schumanna Karnawał złożony z dwudziestu krótkich utworów, gdzie co i rusz przewijają się rytmy walca, i Modesta Musorgskiego Obrazki z wystawy, w których co prawda żadnego tańca nie uświadczysz, ale barwność tego szeregu miniatur pasuje jak ulał do etymologii terminu „suita” (jako następstwa). 77 Najczęściej spotykane w epoce romantyzmu suity są fragmentami wybranymi z większych scenicznych dzieł muzycznych, np. baletów. Dzięki nim kompozytor mógł liczyć na spopularyzowanie tych dzieł tam, gdzie nie ma teatrów operowych. Jakże chętnie słuchamy suit baletowych z Dziadka do orzechów czy Jeziora łabędziego Piotra Czajkowskiego suity z opery Carmen Georgesa Bizeta. W XIX stuleciu wraca jednak do łask oryginalne, pierwotne pojęcie suity jako utworu cyklicznego z dominacją charakteru tanecznego. Takimi są kompozycje Antoniego Dworzaka – Suita orkiestrowa op. 38 (Preludium, Polka, Menuet, Furiant), Piotra Czajkowskiego Suita orkiestrowa op.55 (Elegia, Walc, Scherzo i Temat z wariacjami), czy wreszcie nagrana na płyty przez naszą Filharmonię II Suita koncertowa op. 53 Czajkowskiego (Gra dźwięków, Walc, Scherzo humorystyczne, Sny dziecka, Dziki taniec). Najpopularniejszą suitą neoromantyczną jest bez wątpienia suita symfoniczna Szeherezada Mikołaja Rimskiego-Korsakowa. Widoczny jest w niej wpływ wielkich form orkiestrowych (symfonii i poematu symfonicznego), czego przejawem jest ograniczona liczba części (tylko cztery – jak właśnie w symfoniach), a programowe tytuły poszczególnych części wskazują na powiązania z poematem symfonicznym. O niekrępującej kompozytorów formie suity nie zapomniano w ubiegłym stuleciu. Jednym z inspirujących momentów były tendencje neoklasyczne. Ravel w suicie Nagrobek Couperina nawiązuje bezpośrednio do wzorów dawnych tańców (menuet, rigaudon, forlana); podobnie Debussy w Suite bergamasque (menuet, passepied). Jednak w tej suicie znalazł się jeden z najpopularniejszych utworów, wręcz symbol impresjonizmu – Światło księżyca (Claire de lune). Brak ścisłych reguł i tradycyjnych norm wpływało na umieszczanie w ramach suity takich właśnie poetyckich kompozycji. Podobnie uczynił Ravel w innej baśniowej suicie Moja matka gęś (Pavana Śpiącej Królewny, Tomco Paluch, Brzydulka, Cesarzowa pagód, Rozmowy Pięknotki z Potworem, Zaczarowany ogród). Do repertuaru symfonicznego weszły takie mistrzowskie dzieła klasyków XX wieku, jak Suita taneczna Beli Bartoka, Suita in F Alberta Roussela, Dwie suity na małą orkiestrę Igora Strawińskiego (I: Marsz, Walc, Polka, Galop; II: Andante, Neapolitana, Espagnola, Bałałajka), a także jego suity baletowe (Ognisty Ptak, Pietruszka, Święto wiosny, Pulcinella), suity z baletów i oper Sergiusza Prokofiewa (Romeo i Julia, Miłość do trzech pomarańcz, Błazen, Gracz) a także jego najsłynniejsza Suita scytyjska. Pamiętajmy na koniec o polskich dziełach tego gatunku, jak Witolda Lutosławskiego Mała suita, Michała Spisaka Suita na orkiestrę smyczkową, Stanisława Wiechowicza Suita „Kasia”, Tadeusza Bairda Suita w dawnym stylu „Colas Breugnon”. W dorobku mniej wybitnych twórców można by znaleźć jeszcze wiele podobnych dzieł, inspirowanych zwłaszcza folklorem. 24.IX.2004 O wariacjach (1) Każdy utwór muzyczny jest rozwijany (komponowany) przez twórcę w oparciu o trzy główne metody – powtarzania, przekształcania i zestawiania. Metody te dotyczą różnych komponentów muzyki (np. melodii, harmonii itd.) i różnych odcinków, od najmniejszych cegiełek – motywów do najdłuższych całości, np. ekspozycji w sonacie czy symfonii. Metoda powtarzania nie wymaga szerszych wyjaśnień, poza jednym, że kompozytorzy w czystej postaci stosują ją raczej rzadko wpisując w nuty tzw. znaki 78 repetycji (]); zawarty między nimi fragment trzeba powtarzać bez żadnych zmian – tak się naucza w szkołach muzycznych. Dzisiaj już wiemy, że nie zawsze tak było. Na przykład w tzw. arii da capo, z której wywodzi się jedna z najpopularniejszych form ABA, powtórzenie części pierwszej (A), oczywiście od początku (wł. da capo) nie było dosłowne, a przeciwnie, śpiewacy rozwijali tutaj cały swój kunszt wokalny, popisując się umiejętnościami improwizatorskimi i wirtuozowskimi. Oczywiście czynili to na kanwie materiału części A, znanej już słuchaczowi, który dzięki tej znajomości był w stanie w pełni docenić sztukę śpiewaków. Cóż więc dawni śpiewacy robili w trzeciej części arii zbudowanej w formie ABA? Powtarzali część A, ale z mniejszymi bądź większymi odstępstwami od oryginału. Oni po prostu przekształcali ową część A w część A1, czyli tworzyli jakąś jej odmianę, używając terminologii muzycznej – wariację. Zauważmy rzecz fundamentalną: żeby spostrzec, że jakiś fragment muzyczny jest wariacją, trzeba go porównać z fragmentem odniesienia – najczęściej z tematem. Podobnie w innych dziedzinach, jeżeli mówimy o wariancie, to zawsze wariancie czegoś. (Aktem przekory jest pisanie „wariacji bez tematu”, aczkolwiek takie określenie zna historia muzyki.) Zauważmy także, że i w wypadku metody powtarzania, powtórzenie spostrzegamy zawsze przez porównywanie dwóch fragmentów: późniejszego z poprzedzającym. Konsekwentnie i trzeci metoda – zestawiania – nie mogłaby funkcjonować bez odniesienia do muzyki poprzedzającej nowy fragment. Ów nowy fragment tym razem jest zupełnie inny, kontrastowy. Gatunek wariacji samodzielnie nie pojawia się zbyt często na estradach koncertowych, ale elementy techniki wariacyjnej są niemal wszechobecne w każdej większej formie cyklicznej. Podstawą kształtowania muzyki w formie wariacyjnej jest wielokrotna odmiana (przekształcanie, transformacja) tematu. Temat z wariacjami (Tema con variazioni) – to częsty tytuł właśnie w sonatach i symfoniach. Czasem jednak kompozytor nie wykłada swego zamiaru „kawa na ławę” i nie tytułuje w ten sposób części większego utworu. Na przykład słynne Andante z 94. Symfonii G-dur („Z uderzeniem w kotły” lub „Niespodzianka”) Józefa Haydna nie ma żadnej wskazówki, że po temacie nastąpi szereg wariacji, podobnie jak w drugiej części (Andante con moto) jeszcze słynniejszej „Piątej” Beethovena. Najczęściej spotykamy w muzyce nie autonomiczne formy wariacyjne, lecz elementy techniki wariacyjnej sprzężone z innymi zasadami rozwoju utworu. Nikt nie podejrzewałby nawet, że tak romantyczny gatunek jak ballady Fryderyka Chopina, kompozytor w szerokim zakresie kształtuje w oparciu o przekształcenia wariacyjne tematów. Są w literaturze muzycznej utwory nie tylko nie kryjące swych skłonności wariacyjnych, lecz wręcz osadzone w całości na tej zasadzie, co jednoznacznie podkreślają ich tytuły. Najwięcej wariacji pisano na instrument solowy z towarzyszeniem fortepianu bądź sam fortepian. Orkiestra dużo później przejęła ten rodzaj formy, aczkolwiek już w epoce baroku komponowano powszechnie wariacje oparte na stałej, powtarzającej się melodii basowej, tzw. passacaglia lub chaconny (wł. ciaccony). Melomani mogliby wymienić wiele znanych takich szeregów wariacyjnych, jak np. J. S. Bacha Ciaccona z Partity d-moll na skrzypce solo (36 wariacji – 12x3), Passacaglię organową c-moll, czy też całe – już orkiestrowe Concerto grosso d-moll Geminianiego oparte na słynnej La Follii Corelliego. Najsłynniejszym barokowym cyklem wariacyjnym są chyba Wariacje Goldbergowskie (30 wariacji) J. S. Bacha. 79 Pełny rozkwit wariacyjnych form następuje w twórczości klasyków wiedeńskich i romantyków. Któż nie zna np. epokowych Beethovenowskich 33 Wariacji na temat Walca Diabellego. Prawdziwym fenomenem stał się 24. Kaprys a-moll na skrzypce solo N. Paganiniego napisany jako cykl 11 wariacji, stał się sam z kolei tematem do licznych parafraz, przeróbek, opracowań i wariacji poczynając od Liszta i Brahmsa, przez Rachmaninowa na Lutosławskim kończąc. Etiudy symfoniczne Roberta Schumanna – to cykl 12 wariacji, ale – na fortepian. Poemat symfoniczny Mazepa Franciszka Liszta w dużej części (podobnie jak jego fortepianowa etiuda tak samo zatytułowana) wykorzystuje środki wariacyjne. Prawdziwe wariacje na orkiestrę symfoniczną – Wariacje symfoniczne op. 78 – po raz pierwszy zostały skomponowane przez Antonina Dvořaka (1878 r.). O tym jednak i dziejach tego gatunku – za tydzień. Dodam tylko jeszcze, że finał wykonywanej dzisiaj VIII Symfonii G-dur Dvořaka skonstruowany został w oparciu o środki wariacyjne. Proszę posłuchać. (cdn.) 1.X.2004 O wariacjach (2) W latach neoromantyzmu kolorystyka orkiestrowa była na tyle rozwinięta, że kompozytorzy chcieli zmierzyć się z wyzwaniem przeszczepienia gatunku wariacyjnego na grunt orkiestry symfonicznej. Tytułu „wariacje symfoniczne” po raz pierwszy używa Antonin Dvořak (1877) w swoim opusie 78. Ale już cztery lata wcześniej Johannes Brahms komponuje, często obecne grywane, Wariacje na temat Haydna op. 56a. Również kompozytor francuski César Franck w tym samym czasie pisze na fortepian i orkiestrę równie popularne dziś Variations symphoniques (1886). To był początek wariacji – gatunku, który można spotkać w salach filharmonii. Zacznijmy jednak ab ovo. Wariacyjność jest tak stara, jak sama muzyka. W tych epokach bądź kręgach kulturowych, które nie znały (nie znają) zapisu nutowego, wariacyjność muzyki wypływa z konieczności – zawodności ludzkiej pamięci. Muzyka może tam być utrwalona jedynie w ludzkiej pamięci, która przechowuje najczęściej tylko ogólny zarys, schemat, model, melodii (w muzyce arabskiej maquam, hinduskiej raga, starogreckiej nomos). Przechowywany w pamięci model w trakcie wykonania podlega odmianom, niezmienna w swej osnowie melodia przybiera coraz inną postać. Jest to wynikiem z jednej strony niedoskonałości pamięci, z drugiej inwencji improwizacyjnej śpiewaka czy instrumentalisty. W średniowieczu zalążki wariacyjności spotykamy w chorale gregoriańskim, w śpiewaniu tego samego modelu raz w formie prostej, innym razem – w jego kształcie ubogaconym, melizmatycznym. Ówczesne tańce również wykorzystują zasadę kształtowania wariacyjnego; wywodząca się ze średniowiecza technika ornamentowania, figurowania (kolorowania) na instrumencie linii melodycznej utworu pierwotnie wokalnego, opierała się także na technice wariacyjnej. W okresie renesansu muzycznego (ok. 1450-1600) wspaniale rozkwitająca polifonia chóralna, nie mogła obyć się bez środków wariacyjnych; tzw. technika parody- 80 styczna (nazwa nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi parodiami, czy parodystami). (w missae parodiae) wykorzystywała we fragmentach, a nawet w całości kompozycje własne bądź innych autorów. Jednym z bardziej znanych przykładów takich kompozycji jest msza Maria zart Jacoba Obrechta (ok. 1450 – ok. 1503), wielkiego kompozytora Franko-flamandzkiego. To właśnie Obrecht i Johannes Okeghem (ok. 1425-1495) zapoczątkowali technikę missa parodia, która w całym okresie renesansu stała się podstawą kompozycji większości mszy (szerzej o tym – w późniejszych wykładach). Pomińmy na razie różne obszary, gdzie rozwija się technika wariacyjna, zajmijmy się samą formą wariacyjną. Jej twórcami i pionierami są w pierwszej poł. XVI wieku, niemal równolegle, kompozytorzy angielscy i hiszpańscy. Wstępną formę wariacji stanowią anonimowe wirginałowe [wirginał – rodzaj klawesynu] opracowania angielskich (irlandzkich) pieśni. W Hiszpanii wariacje na temat pieśni religijnej „O Gloriosa Domina” (O Chwalebna Pani) słynnego vihuelisty [vihuela – rodzaj hiszpańskiej lutni], kompozytora i nauczyciela śpiewu Luisa de Narváeza (zm. po 1549) – to pierwszy (1538) na świecie cykl wariacji kontrapunktycznych. I tak to się zaczęło – wirginał i lutnia były pierwszymi instrumentami, na które powstał bogaty repertuar form wariacyjnych (cdn.) 8.X.2004 O wariacjach (3) Forma wariacyjna wchodzi w stadium rozkwitu w twórczości wirginalistów angielskich. Ci znakomici kompozytorzy, przede wszystkim William Byrd (1543-1623), John Bull (1562-1628), John Dowland (1563-1626), Giles Farnaby (1565-1640), Orlando Gibbons (1583-1625), Thomas Morley (1557-1602), Peter Philipps (1560-1633) przejmują z muzyki lutniowej popularny, ludowy repertuar taneczny, z organowej zaś – polifoniczny charakter fantazji. Księgi utworów na wirginał wydawano drukiem. Na następnej stronie przedstawiam fotografię karty tytułowej zbioru utworów na wirginał Parthenia z 1611 roku. Repertuar ten był przeznaczony dla wykształconych melomanów do uprawiania muzyki w domowych warunkach. W owych „książkach wirginałowych” (virginal books), czyli zbiorach utworów rozwijano figuracyjne wariacje na tematy popularnych, często ludowych pieśni i tańców. Literatura wirginałowa jest największym osiągnięciem muzyki angielskiej tych lat – okresu panowania królowej Elżbiety I i zarazem rozkwitu dramatu Szekspira. W utworach wariacyjnych rozwija się typowo klawiszowa faktura stanowiąca podstawę dla dalszego rozwoju muzyki na wszystkie instrumenty klawiszowe (klawikord, klawesyn i w końcu – fortepian). Tematy do swoich wariacji biorą wirginaliści z popularnych podówczas pieśni, piosenek i angielskich tańców. Piszą także wariacje na temat pieśni religijnych. Szczególną odmianą ich wariacji jest tzw. ground (angielska wczesna wersja chaconny, passacaglia) oparty na basso ostinato. Zasadą ich wariacji jest narastanie w kolejnych wariacjach ruchu rytmicznego. „Spotykamy w tych utworach szybkie biegniki gamowe w obu rękach, pasaże i repetycje, tryle, arpeggia i inne ozdobniki, płynne figury dźwiękowe rozmaitych kształtów, ostro artykułowane dźwięki, skoki, skupione akordy i podwójne chwyty. Następne pokolenia kompozytorów 81 uprawiających muzykę klawesynową, organową, fortepianową – aż po XIX stulecie – korzystać będą z tego bogactwa, czerpać z nieprzebranych zasobów owej kuźni pomysłów, szkoły nowożytnego myślenia kategoriami instrumentu klawiszowego.” (Bohdan Pociej Wariacje w: „Ruch Muzyczny”). (cdn.) 15.X.2004 O wariacjach (4) Od początków XVII wieku (tzw. wczesny barok muzyczny) obserwujemy intensywny rozwój techniki i form wariacyjnych. Oczywiście było to możliwe dzięki osiągnięciom w tym zakresie tzw. wirginalistów angielskich (zob. „TM” nr 5). Kompozytorzy nawiązują także do dawniejszych form wariacyjnych z I poł. XVI wieku, do szkoły hiszpańskiej, zwłaszcza do osiągnięć Antonio de Cabezóna [kaweθ´ona] (ok. 1510-1566). Jego kompozycje należą do najstarszych zachowanych zabytków hiszpańskiej muzyki na instrumenty klawiszowe (organy, klawesyn). W komponowanych wariacjach stosuje z jednej strony cykle oparte na tematach tanecznych bądź pieśniach hiszpańskich, z drugiej – operuje bogatym zasobem środków polifonicznych, jak kunsztowne zestawienia kontrapunktujących się wzajemnie tematów. Do tego drugiego rodzaju wariacji nawiązał później kompozytor niderlandzki Jan Pieter Sweelinck (1562-1621) i Włoch – Girolamo Frescobaldi (1583-1644), organista w rzymskiej bazylice św. Piotra. J. P. Sweelinck pisze więc z jednej strony natchnione duchem religijnym cykle chorałowo-wariacyjne, kontrapunktyczno-linearne w rysunku, cienkie w fakturze (dwugłosowe), o ekspresji powściągliwej, ascetycznej. Z drugiej strony komponuje cykle wariacyjne o dużym uroku melodycznym, tętniące żywymi rytmami, wariacje na temat pieśni Unten den Linden grünen, wyraźnie w duchu wirginalistów angielskich. Trzeba to wspomnieć jeszcze o wkładzie do techniki i form wariacyjnych klawesynistów francuskich, którzy wypracowali w swoich suitach zasadę tzw. double, tj. bogatego zdobienia części suity. Jeden z mistrzowskich przykładów francuskiej techniki ornamentalnej pozostawił w utworze „Zakochany słowik” („Le Rosignol-enamour”) François Cuperin [kuper´ę] (1668-1733). Kiedy zatem Jan Sebastian Bach (1685-1750) dokonywał swojej wielkiej syntezy stylów i technik kompozytorskich w sferze wariacji miał już do dyspozycji wypracowane wcześniej odmiany, z których zaczerpnął inspirację do własnych wielkich dzieł wariacyjnych. Najważniejsze z nich: organowe trzy Partity (cykle wariacji) organowa Passacaglia c-moll klawesynowe wariacje Goldbergowskie (aria i 30 wariacji) skrzypcowa Ciaccona (Chaconne) z Partity d-moll liczne doubles w cyklach suitowych Musikalisches Opfer i Kunst der Fuge – w szerszym rozumieniu formy wariacyjnej. Poza tym J. S. Bach stosuje technikę wariacyjną w chorałach, preludiach, fugach, fantazjach i toccatach. Jedną z charakterystycznych cech jego techniki kompozytor- 82 skiej jest krzyżowanie formy wariacyjnej z głównymi w tym czasie formami polifonicznymi: kanonem i fugą. (cdn.) 22.X.2004 O wariacjach (5) Wykształcenie każdego osiemnastowiecznego muzyka, niezależnie od jego specjalności, obejmowało umiejętność improwizacji na zadany temat, gdzie podstawę stanowiła technika wariacyjna. Również muzycy następnego wieku umiejętność tę kultywowali bardzo szeroko. Dlatego tak wiele w tych czasach powstawało utworów, gdzie wariacyjność jest podstawową zasadą kompozycyjną. Dodajmy od razu, że te rozmaite wariacje, parafrazy, fantazje nie zawsze były dziełami najwyższych lotów. Historia odsiała większą część tych kompozycji, pisanych z myślą o sobie, własnych popisach, własnym repertuarze. Któż dzisiaj poza historykami pamięta o Wariacjach na temat pieśni Warłamowa Wiktora Każyńskiego (1812-1867), kompozytora popularnej piosenki do słów W. Syrokomli „Wlazł kotek na płotek”, albo liczne wariacje i fantazje spośród bogatej (ponad 400 opusów) twórczości Antoniego Kątskiego (1817 -1899), „cudownego dziecka” swych czasów (debiut w wieku czterech lat!), autora bijącego wszelkie rekordy popularności (100 różnych wydań!) kaprysu Przebudzenie lwa op. 115. Natomiast nie ma chyba melomana, któryby nie słyszał przynajmniej kilku różnych interpretacji Wariacji Goldbergowskich Bacha, 33 Wariacji na temat walca A. Diabellego, czy Wariacji Chopina na temat duetu „La ci darem la mano” z opery Mozarta „Don Giovanni”. O olbrzymiej popularności tej formy w XVIII i XIX wieku świadczą z jednej strony 23 samodzielne cykle wariacyjne skomponowane przez Beethovena, z drugiej przenikanie jej do tak, zdawałoby się, odległego gatunku jak neoromantyczny poemat symfoniczny Richarda Straussa. Jego „Don Quixote” op. 35 z 1897 roku, jak czytamy na karcie tytułowej partytury, to „Wariacje fantastyczne na temat o rycerskim charakterze”. W Wariacjach Goldbergowskich występują formy ścisłej techniki polifonicznej (kanony w rozmaitych interwałach od unisonu po nonę, fugetta i fuga), uwertura francuska (wstępne Grave i szybkie fugato), wirtuozowska toccata, ekspresyjne Adagio, ślad suity – żywy taniec Gigue. Na terenie tych wszystkich form rozwija Bach nowe, odkrywcze pomysły fakturalne. Za jego przykładem pójdą dwaj najwięksi mistrzowie tej formy XIX wieku – Beethoven i Brahms. (cdn.) 5.XI.2004 O wariacjach (6) W okresie klasycznym wariacyjność i forma wariacyjna pozostają niejako na drugim planie za formą sonatową i kształtowaniem muzyki w oparciu o tzw. pracę tematyczną (technikę przetworzeniową, typową dla sonat i ich wcieleń orkiestrowych 83 – symfonii, bądź kameralnych – triów, kwartetów, kwintetów itd.) I praca tematyczna i wariacyjność dotyczy przekształcania tematu, jest sposobem rozwoju utworu muzycznego. Na czym polega różnica między tymi technikami? Różnicę tę najwyraźniej określa już sam temat – materiał będący podstawą do obu typów działań kompozytorskich. W sonatach (symfoniach) rozwijanych w oparciu o pracę tematyczną temat jest najczęściej tworem dynamicznym, zwartym, nieskończonym (niejako „niedokończonym”), otwartym na dalsze twórcze działania kompozytorskie. Przypomnijmy sobie np. temat pierwszej części V Symfonii Beethovena (wszyscy go znamy). Cała ta część rozwija się, wysnuwa z tych kilku pierwszych dźwięków, progresyjnie powtarzanych (motywu): ä eee|lé h ; można by je nazwać komórką, która poprzez rozmnażanie tworzy tkankę, a w końcu cały organizm Allegra con brio otwierającego słynną Beethovenowską Patetyczną. Istotnie, w całej tej części V Symfonii niewiele jest momentów, gdzie nie słyszymy tego motywu, jeżeli nie na pierwszym planie, to brzmiącego „podskórnie”, gdzieś w basach. Zupełnie inne tematy wybierali kompozytorzy do wariacji. Były to z reguły melodie stanowiące zamkniętą całość, wyraźnie odcięte od dalszego continuum utworu, mające wyraziste zakończenie (kadencję). Haydn i Mozart chętnie sięgali do popularnych wówczas melodii (piosenek, arii operowych itp.). W Kwartecie smyczkowym C-dur op. 76 nr 3 (w katalogu Hobokena nr III/77), w drugiej części – Poco adagio cantabile – prezentuje Haydn cztery wariacje na temat jednej ze swych pieśni – austriackiego hymnu narodowego Gott erhalte Franz den Kaiser – stąd podtytuł kwartetu „Cesarski”; nota bene melodia ta jest obecnie hymnem Niemiec („Deutschland, Deutschland über alles…”). Wariacyjne opracowanie tej melodii jest typowe dla wczesnego klasycyzmu: w każdej z czterech wariacji grają go coraz to inne instrumenty, ale zawsze w niezmienionej postaci. Wariacyjność polega tu na dodawaniu za każdym powtórzeniem tematu coraz to innego akompaniamentu. Podobne rozumienie wariacyjności funkcjonuje też znacznie później, u Schuberta w jego popularnym Kwintecie „Pstrąg” i Kwartecie „Śmierć i dziewczyna”. Tutaj również tematami są własne pieśni, tutaj także melodia pieśni w całości przewija się przez wszystkie wariacje. Wariacji tych jest zresztą niewiele właśnie dlatego, że kompozytor powtarza kilka razy w każdej wariacji całą, dość długą melodię tych pieśni. Istotny rozwój techniki wariacyjnej następuje w twórczości ostatniego klasyka – Ludwiga van Beethovena, szczególnie w gatunkach muzyki fortepianowej, symfonicznej i kwartetach smyczkowych. Problematykę wariacyjną traktuje on nader szeroko i wszechstronnie. Kształtowanie wariacyjne spotykamy właściwie we wszystkich uprawianych przez niego gatunkach włącznie z operą i mszą. Beethoven po raz pierwszy łączy ze sobą obie techniki – wariacyjność i pracę tematyczną. Bohdan Pociej pisze: „Czym są wariacje dla Beethovena? Wspaniałą zabawą, grą muzyczną pełną wdzięku, dowcipu i humoru; erupcją wirtuozerii fortepianowej, terenem ważkich doświadczeń, eksperymentów zakresie faktury, harmoniki, melodyki, rytmu, architektoniki, realizacją wyrazistych obrazów, scen muzycznych. Przede wszystkim jednak wariacje są dla Beethovena zadaniem, w którym dany do opracowania i rozwijania temat podnieca wyobraźnię, pobudza inwencję. Stąd też powstaje fascynujący problem samego tematu – jego charakteru, jakości, wartości. (…) Beethoven wybierając jakikolwiek temat, komponuje wariacje, które stają się przejawem nieograniczonej mocy stwarzającej i obszarem niewyczerpanych możliwości kształtowania. Temat zaś jest przede wszystkim impulsem wyzwalającym tę moc. Rzecz w tym, jakim impulsem, jakie sfery inwencji kompozytorskiej poruszającym; powstaje tu bowiem nowa 84 Beethovenowska estetyka formy wariacyjnej oparta właśnie na różnorodności tematów. (…) Otóż twórczość Beethovena przenikają dwa główne typy wariacyjności: Pierwszy nazwiemy energetyczno-formalnym (najczystszym przykładem będą tu 32 Wariacje c-moll nawiązujące do formy barokowej Chaconne). Krótki, wyrazisty, silnie zrytmizowany temat wyzwala ciągi odmian figuracyjno-kontrapunktycznych, z licznymi efektami brawurowej wirtuozerii fortepianowej i z fragmentami wyciszenia ruchu. Należą tu zarówno cykle mniejszych rozmiarów (…) jak i wspaniałe, rozległe budowle architektoniczne: Wariacje „Eroica” op. 35 (zwieńczone fugą) i finał III Symfonii na ten sam temat, ponadto 33 Wariacje na temat walca Diabelnego – stanowiące genialną summę ówcześnie możliwych sposobów wariacyjnego kształtowania i praktycznej wiedzy o wariacjach; Typ drugi nazwać można poetycko-obrazowym.(…) Rodzi się on z pieśni, arii, arietty, kantyleny – podanej jako temat, inspiruje nastrojowe obrazy, sceny liryczne i „ludyczne” – taneczne, rozigrane, wesołe. Wariacyjność (wariacje charakterystyczne) już w pełni romantyczna – z całym bogactwem ruchu rytmu, faktury, nastrojów – osiąga punkt kulminacyjny w Kwartecie cis-moll op. 131. Prowadzi ona również do tej najbardziej intrygującej, tajemniczej sfery ostatniego okresu twórczości Beethovena, którą określić można jako mistyczną. Jej najgenialniejsze przykłady to: Adagio z IX Symfonii, Adagio z Sonaty B-dur op. 106, Wariacje z Sonaty E-dur op. 109, część druga (Arietta z wariacjami) ostatniej Sonaty c-moll op. 111. Wariacyjność w tym okresie twórczości Beethovena ma głęboką wymowę symboliczną. Melodia (temat) promieniuje niezwykle silną, skupioną ekspresją. Przebieg wariacji jest jakby drogą – niezwykłą w swych kontrastach ruchu, światła, nastroju – do światła nadziemskiego. Dla fazy końcowej tej drogi znamienny jest efekt swoistego rozpylenia dźwiękowej materii.” (cdn.) 12.XI.2004 O wariacjach (7) Estetyka okresu romantyzmu niezmiernie sprzyjała kontynuacji i rozwojowi techniki wariacyjnej. Mówi o tym już ów symboliczny 24 Kaprys a-moll Paganiniego, który stał się kanwą i odskocznią do wielu kompozycji (również wariacyjnych) aż do naszych czasów. Wariacjom sprzyjał z jednej strony błyskawiczny rozwój wirtuozostwa, z drugiej tendencja pogłębiania wyrazu muzycznego, Nie było lepszego środka, niż wariacyjność na zaspokojenie tych dwóch romantycznych trendów. Nowe, pełne ekspresji obrazy wariacyjne tworzy już Schubert w Kwartecie d-moll „Śmierć i dziewczyna”. Mendelssohn pozostaje raczej w kręgu klasycznych norm formalnych; wariacje go niezbyt interesują, aczkolwiek do dzisiaj grywa się jego fortepianowe Variations sérieuses d-moll. Chopin interesuje się wariacjami tylko w pierwszym okresie twórczości, natomiast samą technikę wariacyjną stosuje szeroko dla ekspresyjnego wzbogacania tematów w innych większych, dramatycznych formach, np. Balladach. Wariacyjnością przesiąknięta jest twórczość fortepianowa Roberta Schumanna. Jest on wybitnym mistrzem tej techniki i formy; stosuje różne typy wariacyjności, począwszy od form klasycznych aż po swobodne fantazyjne kształtowanie utworu. Forma cyklu wariacyjnego staje się dla Schumanna często jedynie kanwą, na której osnuwa on 85 cykle obrazów lub scen muzycznych. Takim reprezentatywnym dziełem jest fortepianowy Karnawał op. 9, który nosi podtytuł Senes mignonnes sur quatre notes (scenki oparte na czterech dźwiękach). Owe cztery dźwięki to a, es, c, h odpowiadają nazwie miejscowości (Asch), gdzie mieszkała przyjaciółka Schumanna; dźwięki te ustawione w innej kolejności (es, c, h, a) symbolizują nazwisko kompozytora. Schumann z tych kilku dźwięków wywodzi 20-częściowy cykl barwnych obrazów. Podobnie większość słynnych parafraz i etiud Franciszka Liszta – to właśnie swobodne, romantyczne wariacje. W dorobku Liszta znajdziemy też formy wariacji bardziej rygorystycznych, ścisłych, nawiązujących do wzorów Bachowskich (wariacje fortepianowe i organowe na temat B-A-C-H, na temat kantaty Weinen, klagen, sorgen, zagen). (cdn.) 19.XI.2004 O wariacjach (8) Kolejna szczytowa faza rozwoju form i techniki wariacyjnej przypada na twórczość Johannesa Brahmsa. Jego skłonność ku formom przeszłości zaowocowała również na terenie wariacyjności. Po pierwsze w samych tematach wielkich cyklów wariacyjnych – Wariacje i fuga na temat Händla op. 24 (fortepianowe), Wariacje na temat Haydna (orkiestrowe) op.56a i transkrypcja na 2 fortepiany op. 56b, ale przede wszystkim w technice wariacyjnej wzorowanej na barokowej wariacji ostianatowej (passacaglia) i stosowanej w finałach technice polifonicznej (fugi). Do formy passacaglii nawiązuje Brahms w finale IV Symfonii, jednak wypełnia tę starą formę wspaniałym dramatyzmem własnego stylu symfonicznego – nowymi, soczystymi barwami orkiestrowymi. Ośmiotaktowy i ośmioakordowy temat przekształcany w 34 wariacjach to samoistny, odrębny mikrokosmos, vademecum wariacji symfonicznych i stylu brahmsowskiego. Jednakże nowy gatunek samoistnych wariacji orkiestrowych stworzył Brahms w Wariacjach na temat Haydna op. 56a, gatunek kontynuowany później przez Maxa Regera (Wariacje na temat Mozarta – sicilianowgo tematu I części Sonaty A-dur KV 331), Paula Hindemitha (Symfoniczne metamorfozy na temat Webera) Brittena – na tematy Purcella i Franka Bridge’a, czy też wspomnianą w recenzji Enigmę Elgara. Enigma to cykl 14 wariacji na orkiestrę symfoniczną, z których 13 jest muzycznym portretem przyjaciół kompozytora; ostatnia jego własnym autoportretem. Niewyjaśnioną do dziś zagadką jest sam temat utworu, ponieważ melodia służąca za podstawę wariacji jest jedynie kontrapunktem owego niesłyszalnego – a według słów kompozytora – ogólnie znanego tematu. (cdn.) 3.XII.2004 O wariacjach (9) Muzyka schyłku XIX stulecia i początku XX (neoromantyzm, ekspresjonizm, impresjonizm) ostatecznie wyeksploatowała możliwości formy wariacyjnej. Współ- 86 czesny Brahmsowi wielki symfonik Anton Bruckner wykorzystuje technikę wariacyjną i różne sposoby kształtowania wariacyjnego w ramach formy symfonicznej, gdzie środki te służą potęgowaniu religijnej ekspresji muzyki. Również Gustav Mahler włącza wariacyjność „w budowanie rozległego i różnorodnego świata swych symfonii” (B. Pociej). Ale dla Mahlera zasada wariacji, jako kolejnych przekształceń tematu była zupełnie nieprzydatna do owego budowania świata jego wielkich symfonii. Natomiast wykorzystuje ją jako sposób odmieniania tematu, przekształcania ekspresyjnego, także jako modus istnienia myśli muzycznej w różnych miejscach jego twórczości, np. przenoszenie do symfonii własnego materiału pieśniowego. Ciąg wariacyjny, taki jak np. w drugiej części (Nachtmusik) VII Symfonii symbolizować ma „romantyczną wędrówkę”, znaną już od czasów Schuberta (np. cykl pieśni Winterreise), w rytmie marsza, ową podróż przez odmienne klimaty, nastroje, obrazy, krajobrazy muzyczne. Inaczej Richard Strauss, który w tym samym mniej więcej czasie pisze regularne (numerowane) wariacje, jak swój słynny, niezwykle barwnie zinstrumentowany poemat symfoniczny Don Kichot (1898) noszący podtytuł Fantastyczne wariacje na rycerski temat na wielką orkiestrę (Introduzione, Tema con variazioni, Finale). Dzieło to zostało zainspirowane postacią „rycerza smętnego oblicza” ze sławnej, pochodzącej z 1605 r. powieści Miguela Cervantesa Niezwykłe przygody Don Kichota z la Manczy. Tragiczne błazeństwo i niepozbawiony mądrości życiowej sarkazm Don Kichota, pełna sprzeczności natura, łącząca elementy karykaturalne, groteskowe i patologiczne, bardzo pociągały i pobudziły fantazję Straussa. Sportretowana seria przygód błędnego rycerza i jego giermka wprost się prosiła o formę wariacyjną. W Introdukcji kompozytor niejako przedstawia swych bohaterów; temat Don Kichota eksponuje wiolonczela solo, która w całym poemacie pełni ważną – tematyczną rolę; natomiast temat Sancho Pansy przedstawiają nieco karykaturalnie: altówka solo, klarnet basowy i tuba tenorowa. A oto treść kolejnych epizodów dzieła podana przez samego kompozytora: • Introdukcja: Pod wpływem lektury rycerskich romansów Don Kichot popada w obłąkanie i postanawia zostać błędnym rycerzem. • Wariacja I. Wyjazd osobliwej pary ze znakiem Dulcynei z Toboso i przygoda z wiatrakami. • Wariacja II. Zwycięska bitwa z armią wielkiego cesarza (czyli ze stadem baranów). Dla zilustrowania beczenia baranów stosuje Strauss artykulację frulato w partiach instrumentów dętych drewnianych i blaszanych (z tłumikami). • Wariacja III. Rozmowy rycerza z giermkiem. Żądania, pytania i przypowieści Sancho Pansy; pouczenia, perswazje, przyrzeczenia Don Kichota. • Wariacja IV. Żałosna awantura z procesją pątników. W części drugiej idących pątników przedstawia Strauss za pośrednictwem chorału (instrumenty dęte), a biczowanie się – szybkimi, urywanymi figuracjami w partii klarnetów i obojów. • Wariacja V. Czuwanie Don Kichota. Wyznania do dalekiej Dulcynei (recytatyw solowej wiolonczeli). Dulcyneę wyobraża tu piękna, acz krótka fraza (także wiolonczelowa). Bezpośrednio po niej następuje już wręcz impresjonistyczna w swej szmerowej kolorystyce strona partytury (arpegio harfy na tle tremoland drzewa i trylowych figuracji skrzypiec con sordino. 87 • Wariacja VI. Spotkanie z wiejską dziewką, którą Sancho Pansa przedstawia swemu panu jako zaczarowaną Dulcyneę. Jak wiadomo spotkana wieśniaczka na domiar złego nieco kulała, co Strauss ilustruje zmiennym, „kulawym” metrum 2/4 + 3/4. • Wariacja VII. Jazda napowietrzna. Stosuje tutaj dodatkowo przyrząd do wytwarzania szumu wichury (wł. ventilator). Współdziałają na przemian wznoszące się i opadające figuracje innych instrumentów. • Wariacja VIII. Nieszczęśliwa przejażdżka zaczarowanym czółnem (barkarola) • Wariacja IX. Walka z domniemanymi czarownikami – w rzeczywistości dwoma księżulkami jadącymi na mułach (polifoniczny duet 2 fagotów). • Wariacja X. Pojedynek z Rycerzem Błyszczącego Księżyca. Pokonany, żegna się Don Kichot z bronią i powraca do domu, postanawiając zostać pasterzem. • Finał. Ponownie przy zdrowych zmysłach, kończy swoje ostatnie dni w kontemplacji. Śmierć Don Kichota. (cdn.) 10.XII.2004 Wariacje w XX wieku Wiemy już, że muzyka schyłku XIX stulecia i początku XX (neoromantyzm, ekspresjonizm, impresjonizm) niejako ostatecznie wyeksploatowała możliwości formy wariacyjnej. Niemniej jednak i sama forma i środki wariacyjne (technika wariacyjna) nie zanika. Szczególne zainteresowanie nią przejawiają twórcy spod sztandarów neoklasycyzmu i szkoły dodekafonicznej, bowiem i jedni i drudzy przywiązują wielką wagę do dawnych form i technik (wariacyjności, różnych postaci polifonii – kanonu, fugi, imitacji prostej, w odwróceniu, wstecznej – tzw. rak, a nawet odwrócenia wstecznego – odwrócenie raka – będzie o tym mowa w następnym cyklu wykładów pt. „O sztuce fugi”). Do nurtu neoklasycznego wypada zaliczyć takie kompozycje jak Paula Hindemitha Temat z wariacjami „Cztery temperamenty” na fortepian i orkiestrę (1940), Metamorfozy symfoniczne tematów Webera (1943) i Witolda Lutosławskiego Wariacje symfoniczne (1938) oraz Wariacje na temat Paganiniego, wersja pierwotna na dwa fortepiany (1941) i wersja na fortepian i orkiestrę (1978). W doborze gatunków i wzorów formalnych w muzyce instrumentalnej Hindemith preferuje modele typowe dla baroku i klasycyzmu: fuga, kanon, suita, passacaglia, wariacje, koncert, rondo, sonata i symfonia. W dziełach tego kompozytora wzajemnie przenikają się podstawowe metody kształtowania – polifonia, technika wariacyjna i koncertująca. Np. Cztery temperamenty łączą zasady koncertu i wariacji. Szeroko rozumianą wariacyjność (parafrazy i opracowania tematów obcych) stosuje Hindemith m.in. w Trauermusik (cytat z chorału Für deinen Thron trat ich hiermit), Koncercie altówkowym „Der Schwannendreher” w całości opartym na melodyce niemieckich pieśni z XV i XVI w. (pieśni te stanowią nawet tytuły poszczególnych części koncertu). W Symphonia serena w drugiej części występuje parafraza marsza Beethovena, a w Symfonii pittsburskiej – melodie pieśni pensylwańskich. 88 Witold Lutosławski w swych młodzieńczych Wariacjach symfonicznych stosuje formę tzw. wariacji charakterystycznych, w których temat (quasi ludowy) poddawany jest zmianom agogiczno-rytmicznym oraz przekształceniom motywicznym. Tematowi towarzyszy niezależna warstwa harmoniczna, co jest symptomem współczesności. Lutosławski podczas okupacji utrzymywał siebie i matkę z grania na fortepianie na nielegalnych koncertach i w warszawskich kawiarniach. Początkowo akompaniował w kabaretach, a potem grywał w duecie z kolegą kompozytorem, Andrzejem Panufnikiem. Zaczęli od kawiarni „Aria” (ul. Mazowiecka), potem przeszli do „U Aktorek” (na rogu Pięknej i Alei Ujazdowskich – dziś mieści się tam Ambasada Szwajcarska), a w końcu do „Sztuki i Mody” (na miejscu dzisiejszego hotelu „Victoria” na Placu Piłsudskiego). Na potrzeby tych występów opracował około dwustu różnych kompozycji na dwa fortepiany. Okupację i Powstanie Warszawskie przetrwały tylko popularne Wariacje na temat Paganiniego. Podstawowe pomysły wariacji nie są jego autorstwa – są transkrypcją wariacji Paganiniego zawartych w jego Kaprysie a-moll op. 1 nr 24. Mimo to mistrzostwo kompozytorskie Lutosławskiego objawia się w sposobie przeniesienia wariacji skrzypcowych Paganiniego na dwa fortepiany, w „tłumaczeniu” nowatorskich pomysłów skrzypcowych na nowatorskie, w duchu XX -wiecznej brzmieniowości, pomysły faktury dwufortepianowej. W wersji utworu na fortepian z orkiestrą, Lutosławski nieco rozszerzył niektóre wariacje, by zachować równowagę między partiami obu fortepianów pierwotnej wersji. Prawdziwe odrodzenie idei i techniki wariacji nastąpiło dopiero w szkole dodekafonistów (tzw. Szkole Wiedeńskiej). Wśród kompozycji mistrzów tej szkoły spotykamy utwory o charakterystycznych nazwach: Arnold Schőnberg (1874-1951) pisze Wariacje na orkiestrę (1928) i Wariacje organowe (1941), jego uczeń Anton Webern (1883-1945) – Wariacje na fortepian op. 27 (1936) i Wariacje orkiestrowe (1940). Są to kompozycje nawiązujące wyraźnie do tradycji klasycznych wariacji, Jednak zasada wariacyjna – zespolona z zasadami kształtowania kontrapunktycznego – przenika wszystkie utwory komponowane za pomocą dwunastodźwiękowej serii, niezależnie od ich nazwy gatunkowej. Zasada wariacji tkwi w rdzeniu techniki dodekafonicznej; seria jest przecież układem 12 dźwięków, z których żaden się nie powtarza. Owa niechęć do powtarzalności, a więc tendencja do ciągłych odmian, jest też istotą techniki wariacyjnej. Wariacje na orkiestrę – pierwsze symfoniczne dzieło dodekafoniczne Schőnberga – opierają się na zasadzie wariacyjnej, która obejmuje wszystkie elementy formalne, od konstrukcji dźwiękowej aż po budowę utworu. Całość opiera się na serii eksponowanej w temacie, który pojawia się po kilkudziesięciutaktowej introdukcji w wiolonczelach. Już w temacie kompozytor zużytkowuje różne formy serii (oryginalną, rak, odwrócenie i odwrócenie raka). W dziewięciu wariacjach temat zmienia się wielorako: poprzez inny podział meliki, poprzez odmienną jej rytmizację, przez zmiany charakteru lub proporcji kolorystycznych itp. W rezultacie otrzymujemy utwór pełen ostrych kontrastów, o wielkim bogactwie wyrazu i nastroju – od subtelnej liryki do przejmującego dramatyzmu, dzieło odznaczające się też powabnością brzmienia i wyszukanym doborem barw. Imponuje również kunsztem w skomplikowanych układach motywów, rytmów i kontrapunktów. Jest to jedno z najznakomitszych dzieł symfonicznych XX stulecia. Webern – prawdziwy protagonista awangardy muzycznej XX wieku – doczekał się, tak jak Bach, uznania dopiero po śmierci. Wysnuł ostateczne konsekwencje z do- 89 dekafonii, tworząc muzykę serialną i styl punktualistyczny. Podstawą była atomizacja kontinuum dźwiękowego, rozproszkowanie ciągłości na pojedyncze dźwięki – punkty (stąd nazwa). Przykładem tego stylu są jego Wariacje fortepianowe op. 27, których fragment wszyscy znamy jako dźwiękowy sygnał telewizyjnego magazynu kulturalnego „Pegaz”. W Wariacjach na orkiestrę Webern zdaje się łączyć dwa światy, podsumowując przeszłość i zapowiadając muzykę przyszłości. Poetyka poszczególnych motywów i fraz przywołuje całą spuściznę niemieckiej symfoniki romantyzmu i ekspresjonizmu; gwałtowne zrywy, kulminacje i odprężenia następują bezpośrednio po sobie co kilka sekund. Cały utwór trwa zaledwie sześć minut. Dlatego styl ten obok punktualizmu określany bywa jako aforystyczny. Bohdan Pociej stawia retoryczne pytanie: – czy dzisiaj, w dobie kryzysu formy, ekspresji, estetyki, sensu, wartości muzyki – idea wariacyjności może być jeszcze żywotna, czy może inspirować kompozytorską wyobraźnię, pobudzać do nowych, twórczych osiągnięć. Zapewne tak – jeżeli widzieć w niej będziemy pewną ponadczasową, ponadhistoryczną skłonność, potrzebę kompozytorów do tworzenia zmiennych obrazów – tworów własnej ruchliwej wyobraźni – według pewnych stałych punktów, miejsc odniesienia. Wówczas idea wariacyjności okaże się naprawdę niezniszczalna. 90 Kronika 2004 Z KART HISTORII FILHARMONII BIAŁOSTOCKIEJ (9) 9.I.2004 Jest rok 2004. W lipcu minie okrągła 50 rocznica pierwszego oficjalnego koncertu orkiestry, z której po latach przekształceń i rozwoju zrodziła się Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Białostockiej. Czas więc kończyć mój bardzo osobisty pamiętnik orkiestry, z którą rosłem i która wrosła w moje życie. Kiedy startowała miałem lat jedenaście. Byłem świadkiem jej pierwszych nieporadnych kroczków, potem szybkiego rozwoju, załamywania się tego tempa i kolejnych zrywów doganiania najlepszych orkiestr w kraju. Słyszałem w życiu wiele orkiestr polskich i zagranicznych. W okresie studiów w Warszawie swoje kryteria ocen kształtowałem w oparciu o koncerty Filharmonii Narodowej (ze stałymi dyrygentami – Witoldem Rowickim i Stanisławem Wisłockim) i orkiestr zagranicznych tam goszczących. Sześć lat spędzonych w Poznaniu pozwoliło mi poznać jedną z najlepszych ówczesnych filharmonii tzw. terenowych i wprowadzony tam słynny system edukacji muzycznej PRO SINFONIKA. W obu tych ośrodkach spotkałem wielu znakomitych muzyków, takich jak Igor Strawiński, Paweł Klecki, Wilhelm Kempf, Martha Argerich, Friedrich Gulda, Igor Markevitch, Carlo Zecchi, Claudio Arrau, Dawid i Igor Ojstrachowie, Henryk Szeryng i wielu, wielu innych – dzisiaj już legend światowej muzyki XX wieku. Piszę o tym, by nie być posądzonym o to, że moje pochlebna opinia o naszej Filharmonii, jest wynikiem braku właściwego punktu odniesienia. Punkty odniesienia miałem naprawdę dobre i właśnie poprzez nie oceniam stan obecny Filharmonii Białostockiej. Podsumowując dorobek artystyczny Filharmonii Białostockiej trudno nie zauważyć, iż od lat kształtowali go także ludzie mniej widoczni medialnie, ale bez których nie byłby on tak barwny i cenny. Jest to ustabilizowany zespół pracowników Biura 91 Koncertowego, organizatorów koncertów, festiwali, przeglądów, konkursów, kreatorów i animatorów życia muzycznego Filharmonii Białostockiej. W pracy Biura Koncertowego należy więc dostrzec i docenić ogromny skok jakościowy: • między systemem dawnej pracy opartej na „starej maszynie do pisania i ołówku”, a obecną pracą merytoryczną, która jest wysoce wyspecjalizowana, skomputeryzowana, z nowym programem kasowym; • między dawnym swoistym „spędem” młodzieży na koncerty szkolne, a dzisiejszą systemową pracą nad edukacją muzyczną dzieci i młodzieży (około 900 audycji rocznie), uwzględniającą wszystkie przedziały wiekowe szkół w mieście i województwie, coraz bardziej przypominającą wspomnianą wyżej poznańską PRO SINFONIKĘ; • w całości działań organizacyjnych, a zwłaszcza pozyskiwaniem wielu hojnych sponsorów, bez których przyjazd znakomitych solistów i zespołów byłby niemożliwy, a wiele najatrakcyjniejszych koncertów w ogóle nie odbyłoby się. Codziennością stają się działania marketingowe, sponsoringowe, opracowywanie programów dla pozyskania funduszy z Unii Europejskiej, a także wdrażanie zupełnie nowych form artystycznych takich jak film operowy czy cykl „Spotkania ze Sztuką”. Ostatnie lata zmusiły instytucje artystyczne do poszukiwania nowych źródeł finansowania. Z dużym sukcesem działania menedżerskie, poszukiwanie sponsorów kreuje kierownik Biura Koncertowego Lucyna Syty-Prokopiuk, traktując te kontakty jako wyzwanie czasu i potrzeb. Każda szanująca się firma stara się wypracować własną markę będącą synonimem jakości jej produktów, zaufania klientów, słowem – sukcesu. Gdyby prowadzono odpowiednie rankingi, to taką markę godną zaufania – jak E. Wedel wśród producentów słodyczy, Onet.pl wśród firm internetowych, czy Nivea wśród kosmetyków do pielęgnacji skóry – Filharmonia zdobyłaby na pewno. Wypracowała bowiem przez pół wieku i profesjonalizm swych produktów, i zaufanie słuchaczy potwierdzane każdego tygodnia frekwencją na koncertach. Na taki sukces pięćdziesiąt lat pracowała „sztafeta” muzyków, dyrygentów, pracowników merytorycznych, administracyjnych i technicznych. Wierzę, że Filharmonia Białostocka tej dobrej marki nie utraci, przeciwnie – potwierdzi ją w następnym 50-leciu. Co więcej swoją marką przynosić będzie nadal chlubę naszemu miastu, Podlasiu i Polsce. Zasłyszane, przeczytane... W audycji Bogumiły Prządki „Znów minął rok...” z udziałem Gustawa Holoubka, Tadeusza Konwickiego i Andrzeja Łapickiego (1 stycznia, Program II Polskiego Radia) usłyszeliśmy refleksje tych luminarzy polskiego teatru, literatury i w ogóle – kultury na temat znaczących wydarzeń ubiegłego roku. Oto pierwszy fragment tej rozmowy dotyczący naszego bliskiego połączenia z Unią Europejską: Bogumiła Prządka: – Społeczeństwo wypowiedziało się za Unią Europejską... Andrzej Łapicki: – No i co z tego? No i co z tego?! Jak Pani widzi, na razie jest tak, jak przed wojną. Była klatka frontowa, gdzie były marmury, czerwony dywan, wymyślne kandelabry – to było dla państwa. I broń Boże, aby tamtędy szła służba czy akwizytorzy, czy ktoś z węglem; dla nich były schody kuchenne. Nam właśnie zosta- 92 wiono takie schody kuchenne do Unii. I teraz trwa straszna walka, żeby może jednak wpuścili nas od frontu. Nie jestem pewien, czy warto było tak się użerać o tę Unię, nie wiem. Ja byłem sceptyczny... Tadeusz Konwicki: – Ja byłem optymistą. Wydawało mi się, że wchodzimy do wspaniałej rodziny narodów europejskich. Wierzyłem w te wszystkie uściski, pocałunki, wzajemne kokieterie, komplementy, obsypywanie się nagródkami. Tymczasem jak doszło do pieniędzy, czy istoty sprawy, nagle okazało się, że nie jest tak dobrze i usłyszeliśmy sporo przykrych impertynencji ze strony Niemiec i Francji... Gustaw Holoubek: – Pan Chirac nie wytrzymał nerwowo i powiedział to, co myśli o naszym kraju większość Francuzów i Niemców... Tadeusz Konwicki: – Co zresztą ja uważam za zjawisko pozytywne, żeby nam się nie przewracało w głowie, żebyśmy wiedzieli, jakie jest nasze miejsce i nasza przyszłość (...) Lepiej jak jest jakaś szczerość, niż gdybyśmy byli pieszczeni i właśnie pod rękę wprowadzani przez kuchenne schody. Andrzej Łapicki: – I to może wyjść nam na dobre. A już na pewno wyszła nam na dobre ta piękna blondyna pani Steinbach, mająca czysto niemieckie pochodzenie, choć urodziła się w Rumii– Zagórze; to jest tak znana przecież wszystkim niemiecka miejscowość. Przez jej wystąpienia spadła maska obłudy z naszych stosunków, co wyrażało się tymi pocałunkami, ubieganiem o niemieckie ordery itd. Raptem wszystko wróciło do normy i patrzymy na siebie z lekką podejrzliwością. I to jest właściwe. Tadeusz Konwicki: – Wyczuwam, że pan Andrzej ma lekkie poczucie winy za to wszystko, co się dzieje. A dlaczego? Dlatego, że on swego czasu jakieś filmy kręcił w Niemczech... Gustaw Holoubek: – Muszę dodać, że wszystko to dzieje się na skutek zmian konstelacji politycznych w Unii Europejskiej bardziej niż u nas. Bo to, jacy my jesteśmy, wiemy mniej więcej od paru setek lat. Ta opinia o naszym społeczeństwie mnie specjalnie nie zaskoczyła. Natomiast tam u nich coś się przekształca; ta supremacja Francji i Niemiec w organizacji Unii Europejskiej jest niepokojąca dla nas i mamy tego pełne odbicie. Ta cała iracka awantura spowodowała wyraźny podział w łonie samej Europy. Tadeusz Konwicki: – Kiedyś myślałem, że Unia Europejska tak nas zeuropeizuje, że nabierzemy nagle cech dżentelmenów, ludzi mówiących prawdę, postępujących z honorem. Ale okazało się, że wchodzimy do... Andrzej Łapicki: – Okazało się, że to jest stadium likwidacji; mówiłem to już rok temu. Unia to jest przedsiębiorstwo na pięć minut przed upadłością. Troszeczkę spóźniliśmy się. Historia nas spóźniła. Teraz nic dobrego tam już nas nie czeka. Nie ma co wiązać z tym jakichkolwiek nadziei... Gustaw Holoubek: – Ja optymistycznie upatruję pewien łut nadziei w tym, że nasza dotychczasowa polityka, czy może raczej wynikający z przypadku kierunek na Stany Zjednoczone, jest dosyć szczęśliwy. Nasze „boskie” położenie geograficzne odnawia swoją atrakcyjność dla innych mocarstw. Natomiast Stany Zjednoczone nie są tym zainteresowane. Okazywany przez nie rodzaj sympatii – chociaż wolałbym, żeby to były raczej interesy – jest dla nas jakąś nadzieją na to, że będziemy się bardziej liczyć, niż nam się w tej chwili wydaje. (cdn.) 93 16.I.2004 Oto ciąg dalszy wypowiedzi Gustawa Holoubka, Tadeusza Konwickiego i Andrzeja Łapickiego z audycji Bogumiły Prządki „Znów minął rok...” (1 stycznia, Program II Polskiego Radia): Gustaw Holoubek: – Mówię już od kilkudziesięciu lat, że my Polacy nie mamy w ogóle umiejętności wybierania ludzi do reprezentowania nas. W ogóle nie potrafimy rozróżniać, kto ma jakie walory, zalety, a kto ich nie ma (...) Potrzebny byłby jakiś system do powoływania fachowców do współrady w tym, co się dzieje. Nikt tego w ogóle nie robi... Tadeusz Konwicki: – Jestem zdania, że nasza samoświadomość jest pełna. Nasze gazety i tygodniki wypełnione są najrozmaitszymi analizami, prognozami, propozycjami zaradzenia chaosowi i temu wszystkiemu, co się w tym kraju źle dzieje. To jest wszystko wiadome, tylko są instynkty, parcia ludzi ignorujących to wszystko. Przecież Polska jest krajem politykierów, partyjek, które w ogóle nie mają żadnego względu na rację stanu, na przyszłość tego społeczeństwa i tego państwa, a tylko podgryzają się nawzajem prowadząc bez przerwy między sobą nędzne, na najniższym poziomie walki; bez przerwy wymyślają, zarzucają i udowadniają sobie nawzajem nadużycia. W tym bełkocie, chaosie ten kraj drepcze w miejscu. W tej sytuacji nie wiadomo, w jaki sposób miałaby wyłonić się jakaś grupa rozumnych ludzi, która by miała możliwości kierowania państwem. Gustaw Holoubek: – Jest właśnie tak, jak Mówisz, Tadziu, a nawet jest gorzej. Bo to się pogłębia. Obserwuję to na takich drobiazgach, zdawałoby się, np. sposób mówienia w Polsce. Radio zawsze pod tym względem było wzorcowe; wszyscy – spikerzy, lektorzy, ci, którzy aranżują programy – mówili pięknie po polsku. W tej chwili pojawia się lawina – nie chcę tutaj ostrych słów używać – gwary; to nie jest polski język literacki. W ton, którym oni do nas mówią, wkrada się gminność. Andrzej Łapicki: – Ja już dawno machnąłem na to ręką: widocznie tak ma już być i koniec. Bardzo mi się podobało, to co napisała ta dziewczynka Dorota Masłowska. Ona wymyśliła nowy język polski. Przeczytałem to z wielkim podnieceniem, bo jest to język adekwatny do naszej rzeczywistości. To co nas otacza, da się opisać tylko takim właśnie jakby „volapükiem”, gwarą, żargonem. Tadeusz Konwicki: – Pan Andrzej mówi ciekawie. Chciałbym do tego nawiązać i podzielić się pewną obserwacją. W naszej obecnej cywilizacji, być może, wytwarza się obecnie jakiś podgatunek homo sapiens. Przychodzą pokolenia, jak wspomniana autorka, które mają swoje własne zainteresowania, swój własny język, własną estetykę i własne zapotrzebowania, które wyrażają swój czas i swoją tożsamość. Patrząc na to rozumnie, dochodzimy do wniosku, że ewolucja dokonuje jakiegoś ogromnego skoku i trzeba z tym się zgodzić... (cdn.) 23.I.2004 Dzisiaj ostatnie fragmenty wypowiedzi Gustawa Holoubka, Tadeusza Konwickiego i Andrzeja Łapickiego z audycji Bogumiły Prządki „Znów minął rok...” (1 stycznia, Program II Polskiego Radia): 94 Andrzej Łapicki: – Jeszcze chciałem powiedzieć o sporcie, bo to jest trochę taka metafora. Największy sukces naszego sportu to jest to, co się stało w tym miasteczku Grodzisk Wielkopolski. Nie wiedziałem, że takie miasteczko w ogóle jest, a co dopiero jacyś „Angole”, którzy tu przyjechali, szukali na mapie i nie znaleźli... I raptem w tym miasteczku jest pan, który robi, zdaje się, fotele do samochodów, ma pieniądze i kupił drużynę. To jest większy wysiłek i większy wyczyn niż tego byłego Rosjanina, który kupił klub Chelsea, bo on ma 100 miliardów funtów, więc to nie jest dla niego sztuka. Ale u nas, żeby „na fotelach wjechać” do ligi światowej...Okazuje się, że to nasze małe miasteczko znalazło się dzięki temu na ustach może nie całego świata, ale przynajmniej miasta Manchester. Coś się stało. Ci nasi chłopcy naprawdę dobrze grają i naprawdę przyjemnie na nich patrzeć – im się naprawdę chce. Ja jestem za małymi miasteczkami. Muszę powiedzieć, że nie znoszę tej Warszawy, w której spędziłem całe życie, czyli 80 lat. Jest to najbrzydsze miasto świata, do niczego niepodobne, gdzie nie ma w ogóle Warszawiaków, a jedynie jacyś „przejezdni” (nie: przyjezdni) ludzie, którzy przejeżdżają, coś załatwiają i wyjeżdżają. To jest straszne. Natomiast są takie uczciwe miasteczka... Gustaw Holoubek: – Złote słowa. Mówiąc o Polsce w ogóle nie można mówić o Warszawie, bo to jest twór całkowicie obcy, sztuczny... Natomiast to, co się dzieje poza nim, jest bardzo interesujące. Oczywiście w zależności od ludzi, którzy tam są. Pojawia się jakiś burmistrz, jakiś wójt, jakiś świetny chłopak, który robi to, co należy robić. Andrzej Łapicki: – Polski trzeba szukać tam właśnie, w tych Grodziskach Wielkopolskich, w tych jakiś Radzyniach, Drohiczynach, jakiś takich małych „dziurach”, które mają swoje ambicje, swoje małe społeczności, którym na czymś zależy. Bo ja widzę, że w Warszawie zależy tylko na kasie, każdemu z osobna. Każdy lata za kasą... Też mówię gwarą; nawet już się nie mówi „forsa’, bo to nie modne. Jest kasa, to jest w porząsiu, spoko. Widzisz, też tak umiem... Gustaw Holoubek: – O kasie mówisz... Zgroza zupełna: jadę samochodem na przykład do Zakopanego i po drodze jest jakiś zajazd, a jest ich mnóstwo. Wchodzę, bardzo czyściutko w środku, Jemy – teściowa, żona, syn i ja. Jemy pyszny obiad, taki domowy. Pytam: – Ile płacę? – 31 złotych. W Warszawie to kosztuje 500 złotych! Co tu się dzieje w tej Warszawie, przechodzi ludzkie pojęcie!? Tadeusz Konwicki: – Guciu, pamiętaj, że mieszkamy w Warszawie i nie wygadujcie za bardzo, bo musimy wyjść na miasto i zostaniemy zlinczowani. Ja jestem ostrożny, natomiast zgadzam się z panami, co do walorów ukrytej, tajemnej siły prowincji. Ile razy gdzieś wychynąłem w tzw. Polskę, spotykałem bardzo dużo ludzi ciekawych, głębokich, ofiarnych, intensywnie uczestniczących w życiu kulturalnym na najwyższym poziomie. Czasem dzwonią do mnie jacyś ludzie, słuchający Programu II Polskiego Radia i to nocą go słuchają, żadne godziny nie są dla nich przeszkodą. „Odżywiają się” tym II Programem, który w jakiś sposób jest też wytworem tych prądów, instynktów idących od ludzi na tzw. prowincji. Wydaje mi się, że jeśli funkcjonujemy i będziemy nadal istnieć, to dzięki tym wspaniałym, anonimowym ludziom, o których się nie mówi. Andrzej Łapicki: – Zwróciłbym uwagę na to, że trzeba dowartościować te małe miasteczka, bo one są tego warte. Przestać już w te metropolie ładować ciągle pieniądze, które są zupełnie bez sensu wydawane. Gustaw Holoubek: – Pamiętacie, jak dobrze się wszystko zaczęło w 1989 roku? Ci, którzy ustalali wtedy nowe prawa dla naszego kraju, ogromnie baczną uwagę 95 zwrócili na samorządy prowincjonalne. To szło w doskonałym kierunku. Nie chcę już mówić, kto to wszystko zniszczył i zahamował cały proces rozwoju. * Spośród wielu ciepłych słów wypowiedzianych podczas oficjalnej uroczystości jubileuszowej, warto zapamiętać część wystąpienia Dyrektor Dybowskiej z Ministerstwa Kultury, w którym zacytowała pogląd wybitnego socjologa amerykańskiego na temat najważniejszych dzisiaj obszarów ludzkiej aktywności (polityka, ekonomia, kultura). Zachwianie proporcji między tymi trzema obszarami – jego zdaniem – powoduje tzw. pułapkę cywilizacyjną, która zagraża obszarowi najsłabszemu. Dalsze słowa pani Dyrektor prowadziły do wniosku, że dzisiaj tym najsłabszym obszarem jest kultura, a mimo to Filharmonia Białostocka znakomicie sobie radzi. W istocie po programach Filharmonii Białostockiej nie widać tej mizerii materialnej, jaką dzieli wspólnie z innym placówkami kulturalnymi (nb. dzięki Ministerstwu Kultury). Dlatego największym marzeniem dyrektora Marcina Nałęcz-Niesiołowskigo – co sam wyznał przed całym koncertowym audytorium – jest takie zainwestowanie władz w Filharmonię Białostocką, by stała się tak dobra i tak sławna w świecie jak orkiestra w małym niemieckim mieście Bamberg (ok. 70.000 mieszkańców) i aby kultura na Podlasiu była wiodącą dziedziną inwestycji w przyszłość. Na razie jednak tak nie jest i oby to nie pozostały nieziszczalne te marzenia. Na cztery miesiące przed wstąpieniem do Unii Europejskiej budżet kultury w naszym kraju wynosi ok. 0,2% PKB(!), podczas gdy UNESCO ustaliło jako minimum przyzwoitości 3 % (dla porównania budżet kultury na Litwie – ok. 2%, a w Holandii – ok. 20%). Innymi słowy Polska wspiera kulturę 10 razy słabiej niż Litwa i 100 razy (!) słabiej niż Holandia. Dane te zaczerpnąłem z wysoce interesującego wykładu Marka Dyżewskiego pod znamiennym tytułem „Tyle Polski, ile kultury”, wygłoszonego 11 listopada 2003 roku we Wrocławiu. Temat ten będę kontynuował w kolejnych numerach MGM. 30.I.2004 W Białymstoku zmarł po długiej chorobie dr Stanisław Malewski, długoletni prezes Białostockiego Towarzystwa Muzycznego im. Stefana Sobierajskiego, wykładowca Filii Uniwersytetu i Filii Akademii Muzycznej, wcześniej wizytator szkolnictwa artystycznego. Z jego inicjatywy w 1976 roku utworzono Chór Akademicki Uniwersytetu Warszawskiego Filii w Białymstoku. Był bardzo oddany krzewieniu amatorskiego ruchu muzycznego na Podlasiu, szczególną uwagę poświęcając rozwojowi społecznych ognisk muzycznych. 25 stycznia minęła 91 rocznica urodzin, a 7 lutego minie 10 rocznica śmierci Witolda Lutosławskiego. W październiku ub. r. minęło też 10 lat od pamiętnej wizyty w naszym mieście wielkiego kompozytora, który uczestniczył w koncercie monograficznym swoich dzieł prowadzonym przez Mirosława Jacka Błaszczyka, a także wręczał dyplomy i nagrody laureatom I Ogólnopolskiego Konkursu „Wokół Witolda Lutosławskiego”. 96 6.II.2004 Jutro (7 lutego) mija 10 rocznica śmierci Witolda Lutosławskiego. Sejm RP na posiedzeniu z 9 stycznia ogłosił Rok 2004 – Rokiem Witolda Lutosławskiego. A oto tekst uchwały: „Witold Lutosławski zmarł 7 lutego 1994 roku. Był jednym z najwybitniejszych kompozytorów polskich, a także czołową postacią życia muzycznego XX wieku. Wielki autorytet, patriota, wychowawca wielu pokoleń twórców i słuchaczy. Wzór skromności, człowiek niezwykłej kultury osobistej, wymagający wobec siebie i innych. Oddając hołd pamięci wielkiego twórcy, w przekonaniu o szczególnym znaczeniu Jego dorobku artystycznego dla dziedzictwa narodowego i światowego, Sejm Rzeczypospolitej Polskiej – ogłasza rok 2004 Rokiem Witolda Lutosławskiego.” Wkrótce po śmierci Kompozytora zawiązało się Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego (adres internetowy: www.lutoslawski.org.pl ), w którego skład weszło niewiele, ale jakże znaczących osób (m.in. Ryszard Kapuściński, Andrzej Wajda, Antoni Wit, Krzysztof Zanussi, Julia Hartwig, Andrzej Chłopecki, Wojciech Kilar, Jan Krenz, Mieczysław Tomaszewski, a zza granicy: Mario di Bonaventura, Anne-Sophie Mutter, Mstislav Rostropovich, Paul Sacher). Obecnie prezesem jest Zygmunt Krauze (znany kompozytor), a wiceprezesem – Andrzej Bauer, którego w Białymstoku nie trzeba przedstawiać. Celem Towarzystwa jest: „...roztaczanie opieki nad spuścizną artystyczną i duchową po Witoldzie Lutosławskim oraz propagowanie jego twórczości”. W Roku Lutosławskiego Towarzystwo planuje zorganizowanie m.in. festiwalu monograficznego (Centrum Sztuki Współczesnej – Zamek Ujazdowski, 15-16 maja), VI Konkursu Kompozytorskiego im. Witolda Lutosławskiego (rozstrzygnięcie w grudniu), Konkursu w Drozdowie (przeznaczonego dla młodych pianistów ze szkół muzycznych II st. 21-24 kwietnia), wystawy zdjęć i cytatów w Filharmonii Narodowej w okresie między dwoma wielkim koncertami poświęconymi Jego twórczości (9 II-17 V), wydawnictwa płytowe (m.in. ostatni koncert dyrygowany przez Kompozytora (Toronto 1993) i albumowe (adresowane do szerokiego kręgu zainteresowanych). 4 lutego z inicjatywy Prezydenta m.st. Warszawy oraz Towarzystwa im Witolda Lutosławskiego – na domu przy ulicy Śmiałej 39 (Saska Kępa) w Warszawie, gdzie większość swego życia spędził Witold Lutosławski, odbyła się uroczystość wmurowania tablicy pamięci wielkiego Kompozytora. Odsłonięcia dokonał Prezydent Warszawy Lech Kaczyński. Tablicę, ufundowaną przez Biuro Promocji Miasta, zaprojektowali i wykonali Z. Wilma oraz B. Chmielewski. Uroczystość była pierwszym oficjalnym akcentem, inaugurującym Rok Witolda Lutosławskiego. 19.III.2004 Marek Dyżewski, autor wykładu, publikowanego we fragmentach w kilku ostatnich numerach MGM, otrzymał prestiżowe w świecie kultury wyróżnienie: Nagrodę im. św. Brata Alberta za rok 2003. W 28-letniej historii tej nagrody otrzymali ją m.in. Wojciech Kilar, Henryk Mikołaj Górecki i Stefan Stuligrosz. Kapituła nagrody, złożo- 97 na z luminarzy polskiej nauki i kultury, honoruje twórców szczególnie zasłużonych w dziedzinie kultury, sztuki sakralnej, działalności społecznej i ekumenicznej. W uzasadnieniu podkreślono dorobek Marka Dyżewskiego jako twórcy i kierownika festiwali „Dni Muzyki Starych Mistrzów, tłumacza m.in. dramatu liturgicznego Ludus Danieli, rektora wrocławskiej Akademii Muzycznej, pisarza, wykładowcy i komentatora muzycznego radiowo-telewizyjnego. Nagrodę im. św. Brata Alberta za rok 2003 otrzymała także Capella Gedanensis „za długoletnią promocję muzyki narodowej i religijnej w kraju i za granicą”. * Rozdano też FRYDERYKI’2003. Uroczystość wręczenia tych nagród, które otrzymują najlepsi wykonawcy, kompozytorzy oraz debiutanci sceny muzycznej – odbyła się po raz dziesiąty. Zwycięzców nagród wybiera Akademia Fonograficzna, w skład której wchodzą artyści nominowani w poprzednich edycjach Fryderyka, a także członkowie Związku Producentów Audio-Video. Fryderyki są przyznawane w ponad 25 kategoriach w tym: muzyki rozrywkowej, klasycznej i dwóch kategoriach muzyki jazzowej. Wydana przez Polskie Radio płyta Narodowej Orkiestry Symfonicznej w Katowicach pod dyrekcją Grzegorza Fitelberga otrzymała dwa Fryderyki. Płyta zawierająca nagrania historyczne z lat 1948-53 zwyciężyła w kategoriach „album roku – muzyka orkiestrowa” oraz „najwybitniejsze nagranie muzyki polskiej”. Płyta została wydana w serii Polskiego Radia „Dyrygenci Polscy”. W kategorii „piosenka poetycka” nagrodzono Stanisława Soykę za „Tryptyk rzymski”, poemat Jana Pawła II, do którego Soyka napisał muzykę. Za najlepszy album w kategorii „muzyka wokalna” uznano krążek „Ewa Podleś, Garrick Ohlsson Live”. W kategorii „album roku – muzyka solowa” nagrodzono Witolda Małcużyńskiego (za płytę „Witold Małcużyński Plays Bach-Busoni, Brahms, Franck”). Za najlepszy album w kategorii „muzyka dawna” uznano „By lutnia mówić umiała” Marcina Zalewskiego i Michała Gondko, natomiast w kategorii „muzyka współczesna” – „Utwory Henryka Mikołaja Góreckiego” (dyrygent Jerzy Maksymiuk). 26.III.2004 Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze” im. Tadeusza Sygietyńskiego obchodzi w tym roku jubileusz 55-lecia powstania. Z tej okazji 23 marca w Operze Narodowej w Warszawie odbył się koncert galowy pt. „Warszawa – nasza Miłość”. „Mazowsze” ma na koncie ponad 5 700 koncertów, występy w blisko 50 krajach na 5 kontynentach świata i w ponad 160 miejscach Polski, audiencje u koronowanych głów i prezydentów państw świata. Podczas warszawskiego koncertu zespół zaśpiewał dla publiczności piosenki o Warszawie autorstwa założyciela i patrona zespołu Tadeusza Sygietyńskiego, m.in. „A tu jest Warszawa”, „Jak przygoda to tylko w Warszawie”, „Warszawa da się lubić”, „Warszawski dzień”, „Polonez Warszawski”. 98 Założony w 1948 roku z inicjatywy profesora Tadeusza Sygietyńskiego zespół „Mazowsze” miał za zadanie uchronić przed zatraceniem polski folklor i ukazać jego niespotykane w żadnej innej kulturze zróżnicowanie, bogactwo i piękno. Wysiłek ten podjęła jednocześnie Mira Zimińska – wybitna osobowość polskiej przedwojennej sceny, towarzyszka życia profesora Sygietyńskiego, a po jego śmierci w maju 1955 r. dyrektor naczelny i artystyczny zespołu. Pierwsi członkowie „Mazowsza” mieli nie więcej niż 16 lat. Po przesłuchaniu 5 tys. chłopców i dziewcząt z całej Polski profesor Sygietyński przyjął 180 tancerzy, którzy poza wybitnymi uzdolnieniami tanecznymi musieli także wyróżniać się pięknym głosem. W listopadzie 1950 roku zespół zaistniał na scenie warszawskiego Teatru Polskiego. Ówczesny repertuar zawierał ludowe pieśni i tańce, m.in. z regionu mazowieckiego, krakowskiego, kurpiowskiego i żywieckiego. Od początku istnienia „Mazowsza” jego ogromną wartością, obok repertuaru, były kostiumy – zbierane latami, wykonane i zdobione wiernie według tradycyjnych wzorów. Obecnie „Mazowsze” jest 100-osobowym, zawodowym zespołem chóru, orkiestry i baletu. Dzisiejsi członkowie zespołu, profesjonalni tancerze i chórzyści, mają wszechstronne wykształcenie muzyczne. Repertuar wykroczył już dawno poza pieśni mazowieckie, a nawet polskie – znajdują się w nim ludowe pieśni, piosenki, tańce i stroje z 39 regionów Polski, pieśni Fryderyka Chopina i Stanisława Moniuszki, utwory Michała Kleofasa Ogińskiego, Józefa Elsnera. Ponadto „Mazowsze” śpiewa kolędy Bożonarodzeniowe, pieśni wielkanocne, piosenki o Warszawie oraz najpiękniejsze popularne piosenki ze 140 krajów świata, w tym m.in. Argentyny, Australii, Indonezji, Libanu, Rosji, Meksyku, Izraela, Litwy. Jednym z pierwszych członków „Mazowsza” był wieloletni pierwszy oboista Filharmonii Białostockiej – Bohdan Łukaszewicz. Przed blisko 20 laty tak wspominał w rozmowie ze mną ten okres: – Nasz pierwszy program kończył się słynnym „Oberkiem opoczyńskim”, który później tylekroć wzbudzał entuzjazm pod różnymi szerokościami geograficznymi. Była też polka „Tramblanka”, w której występowałem jako tancerz. Natomiast jako oboista, ubrany w strój ludowy, grałem solówkę w pełnej zadumy pieśni „Dolina, dolina...”. Występowałem w tej roli na wielu estradach świata (...) W Chinach bywało, że bisowaliśmy każdy utwór. A kiedy w kraju kwitnącej wiśni zaśpiewaliśmy w języku japońskim „Szła dzieweczka do laseczka”, widownia zupełnie oszalała. Chciano nam przedłużyć pobyt o cały miesiąc... 16.IV.2004 Prof. Zbigniew Puchalski – wieloletni rektor Akademii Medycznej w Białymstoku otrzymał w dniu 5 marca 2004 roku w Aula Leopoldina (Aula Leopoldyńska) Uniwersytetu Wrocławskiego, tytuł Doctor Honoris Causa Akademii Medycznej we Wrocławiu. Gratulujemy i dziękujemy za udostępnienie wykładu Profesora, którego pierwszą część drukujemy poniżej. Medycyna a Muzyka Czy istnieje fenomen muzyki? – dla wielu ludzi kochających muzykę jest ona przeżyciem artystycznym, źródłem relaksu, okazją do refleksji, ucieczką od stresu lub 99 też ornamentem pozwalającym zapełnić wieczory obecnością w operze, filharmonii, teatrze muzycznym czy na estradowych koncertach. Innym – kompozytorom, wykonawcom, genialnym odtwórcom, muzyka jest – całym światem. Radio i telewizja powodują, że wokół nas rozbrzmiewa więcej muzyki niż niegdyś, ale jej znaczenie dla naszego życia jest niemal marginalne pozostając obecnie taką ozdóbką. W ocenie Nikolausa Harnoncourta od średniowiecza do czasów rewolucji francuskiej muzyka była jednym z głównych zasad kultury i życia, podczas gdy obecnie cenimy zupełnie inne wartości niż ludzie minionych stuleci. Muzyka została zepchnięta na margines – dawniej wzruszała, dzisiaj się tylko podoba. A szkoda, gdyż muzyka potrafi dawać nam wiele niezwykłych przeżyć, przenosząc nas w ulotny świat marzeń i ukojenia i – jak już wyżej wspomniano – uwalnia w znacznym stopniu od stresu. A więc nie tylko „łagodzi obyczaje” a jeśli tylko, to należałoby zalecać ją jako lek i wielu osobom, również w naszym kraju, przydałaby się taka kuracja. Ma też muzyka inne terapeutyczne właściwości, a oczywistym przykładem oddziaływania muzyki na człowieka jest jej lecznicze działanie – muzykoterapia. O jej korzystnym wpływie na chorych pisze m.in. prof. Jerzy Woy-Wojciechowski, wybitny lekarz, specjalista w dziedzinie ortopedii, chirurgii urazowej i medycyny nuklearnej – profesor Akademii Medycznej w Warszawie, a jednocześnie kompozytor piosenek, muzyki teatralnej i filmowej, pianista, współtwórca Teatrzyku Piosenki Lekarzy „ESKULAP”. Jego utwory wykonywali m.in. Irena Santor, Ewa Śnieżanka, Jerzy Połomski, Piotr Szczepanik (Goniąc kormorany). Otóż obserwując pacjentów w poczekalni przychodni, w której pracował, a w niej przez cały dzień rozbrzmiewały ciche melodie, stwierdzał, że ci chorzy byli mniej nerwowi, a tzw. sufitowa muzyka uspakajała, rozprężała, odrywając ich myśli od choroby. Za pioniera muzykoterapii można uznać jednak Franciszka Liszta, który w latach trzydziestych XIX wieku odwiedzał ciężko chore a bliskie mu osoby i aby ulżyć ich cierpieniom, grał na fortepianie, jak też koncertował w innych zakładach leczniczych. Kojącego oddziaływania muzyki też doświadczam operując chorych przy włączonej, na sali operacyjnej, cichej muzyce. O ile wiem, czynią to także inni moi koledzy „po skalpelu”. Jeżeli mnie osobiście hałas czy „haevy metal” przyprawiają o ból głowy i zdenerwowanie, to spokojna muzyka koi nerwy i myśli, tak jak szum drzew, plusk fal czy śpiew ptaków. Prowadzone od wielu lat naukowe badania w Zakładzie Muzykoterapii PWSM we Wrocławiu wyraźnie potwierdzają korzystną rolę muzyki w leczeniu schorzeń układu krążenia, psychogennych nerwicach, geriatrii, chorobie alkoholowej, położnictwie czy rehabilitacji osób niepełnosprawnych. Zamiłowanie do muzyki wśród lekarzy jest częstym zjawiskiem zapewne z uwagi na wrażliwość na ludzkie cierpienie, chęć odreagowania od obcowania z chorobami, śmiercią i wieloma innymi problemami częstymi w naszej codziennej praktyce. Te doznania uwrażliwiają medyków i sprawiają, że sztuka leczenia jest tak bliska sztukom pięknym a zwłaszcza muzyce. Oprócz ww. profesora J. Woya-Wojciechowskiego, lekarza i kompozytora, należy wspomnieć o drugim, doktorze n. med. Jakubie Sienkiewiczu. Popularny „Kuba” Sienkiewicz to neurolog, specjalizujący się w leczeniu choroby Parkinsona. Jako kompozytor tworzy muzykę do filmowych seriali, komponuje piosenki kabaretowe, występuje z zespołem lub sam. Zainteresowania piosenką zawsze łączyły mu się z upodobaniami do ekspresji rockowej. A teraz, dla przypomnienia, trochę informacji z powszechnej historii muzyki i jej związków, bądź ich braku, z medycyną na przykładach niektórych wybitnych kompozytorów. Wypada zastanowić się nad przyczynami krótkich żywotów: Mozarta (35 lat), Chopina (39 lat), Mendelssohna (38 lat), Bizeta (36 lat), Schuberta (31 lat), Schu- 100 manna (36 lat), Webera (40 lat), lecz także nieco dłuższych Czajkowskiego (53 lata), Beethovena (57 lat), Brahmsa (64 lat). Jest to zastanawiające w sytuacji, gdy średnia życia kobiet w Polsce wynosi obecnie 78 lat, mężczyzn 75. Dlaczego więc w tamtych latach tak wiele osób odchodziło w tak młodym wieku? I tak Wolfgang Amadeusz Mozart cierpiał na rumień guzowaty, błędnie oceniany za szkarlatynę, miewał częste anginy, reumatoidalne zapalenie stawów, przewlekłą chorobę nerek. Wtedy, w XVIII wieku, leczono go głównie upustami krwi. Dzisiaj otrzymałby m.in. aspirynę, antybiotyki i inne przeciwzapalne środki, które to leki wykryto w 210 lat po jego śmierci. Fryderyk Chopin chorował na zapalenie oskrzeli ale jego zasadniczą chorobą była gruźlica płuc. Ta choroba była też przyczyną zgonu Karola Marii Webera, ale dopiero w kilkadziesiąt lat po ich śmierci Robert Koch odkrył przyczynę gruźlicy – prątki, a streptomycynę, skuteczny przeciw nim lek, wynaleziono po II Wojnie Światowej. Feliks Mendelssohn cierpiał, podobnie, jak i jego rodzeństwo i inni członkowie rodziny, na nadciśnienie tętnicze i przyczyną ich śmierci były krwotoki śródmózgowe spowodowane również pęknięciem tętniaka podstawy mózgu. Ta ciężka choroba jest też obecnie poważnym problemem, ale postępy neurochirurgii są tak dynamiczne, że wielu takich chorych można uratować. Georges Bizet, twórca słynnej Carmen, chorował m.in. na paciorkowcowe zapalenie gardła, skarżył się na duszność, palpitacje serca po wysiłku, co może sugerować uszkodzenie zastawek serca w przebiegu choroby reumatycznej. W chwili śmierci miał duży ropień pozagardłowy i zaostrzenie choroby reumatycznej. Wszystkie te dolegliwości w obecnym stanie medycyny mogłyby ulec, jeśli nie całkowitemu wyleczeniu, to wyraźnemu zminimalizowaniu. U Franciszka Schuberta jako przyczynę śmierci uznaje się endemiczny dur brzuszny na skutek zakażenia żywnością w rejonie występowania choroby. W dobie dzisiejszej stosowne postępowanie w oddziałach chorób zakaźnych pozwoliłoby na wyleczenie. Przyczyny śmierci Roberta Schumanna były bardziej złożone, a więc: schizofrenia, paraliż postępujący (kiła), alkoholizm i chroniczne delirium, otyłość, nadciśnienie i wynikająca z tego encefalopatia, zatrucie rtęcią. Piotr Czajkowski po przebyciu trzech chorób zakaźnych cierpiał na nerwice, depresje i choroby psychosomatyczne rozładowując różnego rodzaju napięcia piciem alkoholu. Ropień zęba, który uniemożliwił mu komponowanie czy prowadzenie koncertu, wymagałby, współcześnie, krótkiej wizyty u stomatologa, a współistniejąca choroba wrzodowa tygodniowego leczenia. Wszystkie te dolegliwości nieodpowiednio prowadzone były powodem odebrania sobie życia. Ciężko doświadczony był Ludwig van Beethoven, który cierpiał na różne przypadłości od najmłodszych lat, z których najważniejszą była głuchota narastająca od 25 roku życia. Drugim poważnym schorzeniem było zapalenie jelit (choroba Crohna) i wreszcie trzecią – wirusowe zapalenie wątroby, prowadzące w efekcie do marskości tego narządu, żylaków przełyku i krwotoków, a ten stan pogarszało nie przestrzeganie diety i upodobanie ponczu. Obecnie Beethoven znalazłby u ortolaryngologa pomoc w poprawieniu słuchu, fachowe postępowanie gastroenterologa złagodziłoby zapalny stan jelit, a odpowiednio wcześnie zastosowana profilaktycznie szczepionka mogłaby zapobiec zapaleniu wątroby, a w przypadku jego wystąpienia odpowiednie leczenie nie doprowadziłoby do marskości lub znacznie ją opóźniło. Kompozytor pisząc 101 w pamiętnikach „moje życie w rękach lekarzy” nie zdawał sobie sprawy, że ci ostatni poruszali się po omacku, próbując intuicyjnie pomóc chorym stosując np.: nasiadówki, bańki, proszek margrabiego, krwioupusty itp. (dokończenie za tydzień) 21.IV.2004 Nakładem Białostockiego Towarzystwa Śpiewaczego im. Stanisława Moniuszki ukazała się książka W kręgu muzyki Stanisława Moniuszki. Szkice i materiały (red. Tomasz Baranowski przy współpracy Haliny Elżbiety Dębkowskiej). Kilka zamieszczonych w niej artykułów przybliża postać kompozytora i jego twórczy dorobek. Największym walorem tego 170-stronicowego albumu jest bogata ikonografia obrazująca klimat XIX stulecia, a także działalność podlaskiego Towarzystwa Moniuszkowskiego, które dla popularyzacji swego patrona na Podlasiu uczyniło naprawdę bardzo wiele. Poniżej prezentujemy XIX-wieczną rycinę z tej książki przedstawiającą scenę z II aktu rzadko wykonywanej opery Moniuszki o tematyce hinduskiej (!) Paria. Oj działo sie, działo... W czasie pauzowania MGM (z winy mego komputera) odbyło się wiele interesujących imprez muzycznych, przede wszystkim IV Festiwal Moniuszkowski Podlasia. Na koncercie inauguracyjnym (23 IV) Chór Żeński PSM II st. im. Józefa Elsnera w Warszawie pod dyr. Katarzyny Sokołowskiej wykonał Msza e-moll Stanisława Moniuszki (przy organach Piotr Rachoń). Nazajutrz w Pałacu Branickich mogliśmy wysłuchać Loterii, zapomnianej operetki Moniuszki (soliści, chór i orkiestra Filii AMFC pod dyr. Jana Miłosza Zarzyckiego z solistami), a na zakończenie Festiwalu – mało znanych pieśni i utworów fortepianowych na 4 ręce (Elżbieta Pańko – mezzosopran, Helena Christenko – akompaniament, Joanna i Rafał Wrembelowie – duet fortepianowy) oraz recitalu chopinowskiego Roberta Marata. W tzw. międzyczasie odbył się V Konkurs Moniuszkowski „PIEŚŃ WIECZORNA” W świat profesjonalnych wykonawców weszły kolejne roczniki dyplomatów średnich Szkół Muzycznych, którym towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna Akademii Muzycznej – Filii w Białymstoku pod dyr. Jana Miłosza Zarzyckiego, stale pracującego z tym zespołem (Filharmonia, 20 IV). Na sześcioro dyplomantów pięcioro to uczniowie Liceum Muzycznego (nazwa obecna: Ogólnokształcąca Szkoła Muzyczna II st.). Za to jedyny dyplomant PSM II st. – Krzysztof Trzaskowski zaprezentował naprawdę profesjonalny poziom w bardzo trudnym programie – I Koncercie fortepianowym e-moll Chopina. Jego koledzy grali również nie byle co, bo np. I Koncert skrzypcowy fis-moll H. Wieniawskiego (Marcin Roszkowski z klasy Jadwigi Rogińskiej-Kulikowskiej) czy Koncert skrzypcowy D-dur P. Czajkowskiego (Katarzyna Budnik z klasy Jana Andrzeja Boruszewskiego). Był to naprawdę dobry rocznik. 26 kwietnia popisywali się najmłodsi adepci muzyki – uczniowie PSM I stopnia. Wśród licznego grona małych muzyków wyróżniał się zdecydowanie wielkim talentem wiolonczelista Piotr Artur Wolanin (klasa Wojciecha Kopijkowskiego). Wykonał on z prawdziwie wirtuozowską lekkością trudne Allegro appassionato C. Saint- 102 Saënsa. Arturek kończy w tym roku tzw. Szkołę Ćwiczeń przy białostockiej Filii Akademii Muzycznej. Wydaje się, iż rośnie kolejny doskonały polski wiolonczelista. Na tle ogólnie wysokiego poziomu naszych milusińskich korzystnie wyróżniali się również inni uczniowie tej szkoły, która niedawno obchodziła swoje X-lecie, a uczelnia dzięki której ma tak wspaniałe wyniki, w roku bieżącym święci jubileusz XXXV-lecia. I jeszcze jedna nowina ze szkół muzycznych. Pożegnał się z pracą dyrygencką Mieczysław Szymański, bardzo płodny organizator zespołowego muzykowania, skrzypek i pedagog. Rozpoczął swą działalność artystyczną jako skrzypek w Orkiestrze Symfonicznej pół wieku temu i jest chyba jedynym żyjącym muzykiem z pierwszego składu zespołu, obchodzącego – jak wiadomo – jubileusz 50-lecia. Godzi się tu przypomnieć dokonania organizacyjno-artystyczne tego zasłużonego dla Podlasia muzyka. To on był przecież pierwszym dyrygentem Chóru Akademii Medycznej, to on założył i prowadził przez kilka sezonów Orkiestrę Kameralną w Łomży. Zorganizował również i kierował zespołem rozrywkowym Służby Zdrowia „Inwencja”. Przede wszystkim jednak prowadził chyba „od zawsze” obie szkolne orkiestry: dziecięcą smyczkową PSM I st. później wzbogacaną i rozbudowywaną o instrumenty dęte i perkusyjne oraz młodzieżową symfoniczną szkół muzycznych stopnia średniego. Pamiętam nasz wyjazd z tą orkiestrą do Grodna ze wspaniałym programem (m.in. Poemat symfoniczny „Step” Zygmunta Noskowskiego, Uwertura do opery „Paria” S. Moniuszki, czy Rondo a la Krakowiak F. Chopina). Największy jednak entuzjazm budziły opracowania Pana Mieczysława muzyki popularnej, a zwłaszcza wiązanki melodii z Dzikiego Zachodu. Owacjom nigdy nie było końca. Najważniejszą jednak dziedziną działalności była pedagogika skrzypcowa. Trudno zliczyć jego absolwentów uprawiających czynnie wiolinistykę w wielu miastach w Polsce i za granicą. W Orkiestrze Filharmonii Białostockiej aktualnie gra chyba 10 jego wychowanków. Trzeba to wszystko przypomnieć w jubileuszowym roku Filharmonii; tacy ludzie jak Mieczysław Szymański tworzyli kulturę muzyczną Podlasia. 27 kwietnia odbył się w Filharmonii Białostockiej koncert z okazji jubileuszu 20-lecia działalności Kwartetu Smyczkowego „Camerata”. W tym doskonałym zespole grają wykładowcy naszej Filii Akademii Muzycznej (...), co powinno nas szczególnie cieszyć, gdyż ma to przełożenie na poziom gry studentów tej uczelni. 23.IV.2004 Prof. Zbigniew Puchalski – wieloletni rektor Akademii Medycznej w Białymstoku otrzymał w dniu 5 marca 2004 roku w Aula Leopoldina (Aula Leopoldyńska) Uniwersytetu Wrocławskiego, tytuł Doctor Honoris Causa Akademii Medycznej we Wrocławiu. Gratulujemy i dziękujemy za udostępnienie wykładu Profesora, którego pierwszą część drukowaliśmy przed tygodniem. Dzisiaj – dokończenie. Najlepszym zdrowiem do 64 roku życia cieszył się Johannes Brahms. Pierwszą i ostatnią jego chorobą był pierwotny lub przerzutowy rak wątroby. Przy obecnych 103 diagnostycznych możliwościach i wykryciu w miarę wczesnej postaci guza odpowiednia chirurgiczna interwencja mogłaby przedłużyć życie. Można więc przypuszczać, jakie wielkie dzieła stworzyliby jeszcze Mozart, Mendelssohn, Chopin, Weber, Bizet, Beethoven, Czajkowski czy Brahms, gdyby żyli dłużej. Wynika stąd, że stulecia XVIII i XIX prezentowały doskonałą, bogatą muzykę i jakże ubogą medycynę. Jako przykład możliwości i skuteczności współczesnej medycyny może posłużyć osoba słynnego tenora Jose Carrerasa, którego trwale wyleczyła transplantacja szpiku. Wypada podnieść, że niemal każdy z uprzednio wymienionych kompozytorów przyjaźnił się z lekarzami, np. Brahms z wybitnym chirurgiem Theodorem Billrothem dedykując mu wiele swoich utworów. Billroth był nie tylko mistrzem skalpela ale także pianistą, skrzypkiem, altowiolistą, kompozytorem i krytykiem muzycznym i dopiero po śmierci wydano jego książkę Wer ist musikalish?. W 1886 r. Billroth pisał do Brahmsa: „Nigdy jeszcze nie spotkałem wielkiego uczonego, który nie byłby równocześnie artystą z bogatą wyobraźnią i swobodnym umysłem...Nauka i sztuka piją z tego samego źródła”. Podobnie przyjacielem Brahmsa był biegły chirurg i pianista Polak Jan Mukulicz-Radecki, którego stulecie śmierci będzie obchodzone we Wrocławiu, a 2005 rok został ogłoszony mocą uchwały Konferencji Rektorów Uczelni Medycznych – Rokiem Jana Mikulicza Radeckiego. Lekarzem był wspaniały rosyjski kompozytor zmarły w wieku 53 lat z powodu zawału serca Aleksander Borodin. Inny sławny kompozytor XIX-wieku Hector Berlioz, który w 1822 r. podjął w Paryżu studia medyczne, kontynuował je, jak pisze, bez entuzjazmu, do pewnego wieczora, kiedy to znalazł się w Operze Paryskiej, co stało się wyrokiem śmierci na kontynuację medycyny. Wielu lekarzy uprawia muzykę dla przyjemności w tym m.in. znany amerykański kardiochirurg Cooley, który pierwszy w USA dokonał przeszczepienia serca, czy znakomity polski lekarz, świetnie grający na skrzypcach, koncertmistrz Profesor Tadeusz Kielanowski współzałożyciel i pierwszy rektor Białostockiej Akademii Medycznej. Również dla przyjemności działali przez 30 lat muzycy we wspomnianym już Teatrzyku Piosenki Eskulap dając ponad 4000 koncertów w USA i Kanadzie. Doskonałym lekarzem i równie płodnym kompozytorem był Krzysztof Komeda Trzciński, twórca m.in. muzyki do filmów Romana Polańskiego. A teraz nieco moich osobistych kontaktów z muzyką. Jaką ją lubię – a więc poważną – klasyczną, operową, utwory oratoryjne i tę lżejszą tzn. operetkową, piękne liryczne pieśni prezentowane na koncertach, festiwalach itp. Brak chociażby podstawowego muzycznego wykształcenia nakazuje mi być jednoznacznie odbiorcą muzyki, czy jak się niekiedy określa – melomanem. Chociaż może nie tak do końca. Otóż po przyjęciu na studia w Białostockiej Akademii Medycznej zostałem zakwalifikowany do występów w uczelnianym chórze, w którym śpiewałem do końca studiów. Obecnie chór naszej Uczelni to opromieniony sławą zespół, który w 2001 roku obchodził swoje 50-lecie i stał się wizytówką nie tylko Akademii. Licznymi występami w kraju i po za jego granicami zasłużył na słowa wysokiego uznania. Starając się być najbliżej tego, co takie piękne a więc – muzyki, z radością oczekuję cotygodniowych, piątkowych koncertów w Filharmonii Białostockiej. Ta placówka, która również ukończyła 50 lat, jest kulturalną perłą miasta i regionu, a jej dynamiczny rozwój naszym powodem do dumy i zachwytu muzycznych środowisk spoza Białegostoku. Iluż to wspaniałych wokalistów, muzyków i dyrygentów przewinęło się przez jej estradę wzbogacając nasze artystyczne przeżycia. Jeśli z ważnych powodów muszę opuścić któreś z tych muzycznych spotkań, odnotowuję to jako wielką duchową stratę. Wypada więc 104 przyjąć, że muzyka nie jest czymś ulotnym lecz stać się może urokliwym fragmentem życia. A więc nie samą medycyną... Do tego wystąpienia wykorzystano materiał (maszynopis) Prof. J. WoyWojciechowskiego oraz informacje zawarte w książce Johna 0`Shea Muzyka i Medycyna, Kraków 1998, PWM. 28.V.2004 Muzykowi słynnej Los Angeles Philharmonia niedawno skradziono z werandy jego domu wiolonczelę i to nie byle jaką bo Stradivariusa. Niemuzykalny złodziej nie orientując się, jaki skarb znajdował się w futerale, wyrzucił swój łup na śmietnik. Wiolonczelę znalazła pewna kobieta, która chciała przerobić ją na stojak do płyt kompaktowych. Kiedy jednak zobaczyła w telewizji informację o poszukiwaniu cennego instrumentu, odstąpiła od przeróbek i zwróciła go właścicielowi. Jako znaleźne otrzymała 50.000 dolarów. Teraz może wykupić cały magazyn ze stojakami. Ciekawe, czy złodziej oglądał telewizję? W Warszawie zakończył się V Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Stanisława Moniuszki. Laureatem Grand Prix został 30–letni baryton z Białorusi Władymyr Moroz. To najwyższe wyróżnienie przyznano po raz pierwszy w historii tej imprezy. W kategorii głosów kobiecych I nagrodę (8 tys. dolarów) otrzymała Lorraine Hinds z USA, II nagrodę (6 tys. dolarów) – Wiktoria Jastriebowa z Rosji, III nagrodę (4 tys. dolarów) polska sopranistka Ewa Biegas. W kategorii głosów męskich zwyciężył Michaił Koleliszwili z Rosji, drugie miejsce zajął kolejny Rosjanin Ilya Bannik, a trzecie Arsen Sogomonian z Armenii. Przyznano także nagrody specjalne. Nagrodę Ady Sari dla najlepszego sopranu otrzymała Amerykanka Lorraine Hinds. Nagrodę Janiny Korolewicz-Waydowej przyznano Barbarze Bagińskiej z Polski. Laureatem Nagrody Adama Didura dla najlepszego basa otrzymał Michaił Koleliszwili, a najlepszym tenorem (Nagroda Jana Kiepury i Marthy Eggerth-Kiepurowej) uznany został Nurłan Bekmuchambetow z Rosji. Specjalnym wyróżnieniem za najlepszą interpretację utworu patrona konkursu – Stanisława Moniuszki – uhonorowano Rosjankę Wiktorię Jastriebową. Dyrekcja Teatru Wielkiego-Opery Narodowej postanowiła zaprosić do udziału w spektaklach laureata Grand Prix Władymyra Moroza oraz zdobywców pierwszych nagród: Lorraine Hinds i Michaiła Koleliszwili. Konkurs składał się z trzech etapów. W pierwszym artyści wykonywali z akompaniamentem fortepianu którąś z klasycznych XVIII-wiecznych arii, pieśń Moniuszki oraz pieśń romantyczną z XIX wieku. Zakwalifikowani do drugiego etapu zmierzyli się z XIX- lub XX-wiecznymi ariami koncertowymi i operowymi oraz pieśniami polskimi i obcymi z XX wieku. W trzecim etapie śpiewacy wykonywali z orkiestrą arie operowe. Orkiestrę Opery Narodowej prowadził Marcin Nałęcz-Niesiołowski. Uroczyste wręczenie nagród i koncert laureatów odbyło się w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w sobotę (22 V) wieczorem. Wszystkie przesłuchania i koncert finałowy transmitował Program II Polskiego Radia. Jeżeli jest prawdą, że Marcin Nałęcz-Niesiołowski zamierza odejść z Filharmonii Białostockiej, to wszystkie nasze władze wojewódzkie, miejskie i samorządowe po- 105 winny połączyć swe siły na rzecz zatrzymania go w Białymstoku. Oby wysokie nasze urzędy nie musiały żałować poniewczasie grzechu zaniechania i pluć w swe marszałkowsko-prezydenckie brody. 4.VI.2004 We czwartek (27 V) Program II TVP transmitował z Lucerny finał XII Konkursu Eurowizji dla Młodych Muzyków. Biorą w nim udział uczestnicy do lat 19, a więc uczniowie co najwyżej szkół średnich. To co pokazała telewizja mogło być szokiem dla niejednego melomana. Jeśli tak grają dzieci, co pozostaje dorosłym? Już pierwsza finalistka 16-letnia skrzypaczka z Austrii Alexandra Soumm wprawiła nawet moje stare uszy, co niejedno słyszały, w niebywałe zdumienie. Urocza nastolatka grała – z temperamentem południowca (brunetka), precyzją komputera, muzykalnością Wieniawskiego, pewnością i śmiałością kaskadera arcytrudny i, co najważniejsze, z radością bawiącego się dziecka – karkołomny I Koncert D-dur Paganiniego. Dopiero w tym wykonaniu ujawnił on swe prawdziwe walory, zupełnie nieznane wielu innym starszym skrzypkom. Bezwiednie narzucało się przekonanie, że tylko ona może zwyciężyć. I zwyciężyła. Drugie miejsce zajął saksofonista pochodzący z Armenii a mieszkający w Niemczech – Koryun Asatryan, a trzecie – rosyjska pianistka Dinara Nadżhafova (wykonała ona finał II Koncertu fortepianowego g-moll Saint-Saënsa, tego samego, który dziś gra Philippe Giusiano). Wśród siódemki finalistów słyszeliśmy także Polkę z Warszawy (Zespół Szkół Muzycznych im. Karola Szymanowskiego), Agnieszkę Grzybowską wspaniale grającą na marimbie. Trudno nie wyrazić tu refleksji pro domo sua: dzisiaj u progu trzeciego tysiąclecia, tylko te szkoły muzyczne mogą się liczyć w zjednoczonej Europie, które poczynając od profesjonalnych nauczycieli po prawdziwie profesjonalnych dyrektorów są bez reszty oddane współczesnej pedagogice muzycznej, nowym metodom opieki i rozwijania talentów, których nie brak i u nas; w których ten prawdziwy (nie udawany) profesjonalizm wykorzystuje się pełną parą, a nie na „pół gwizdka”. Za rok kolejny finał Konkursu Eurowizji, tym razem w kategorii tańca, odbędzie się w Warszawie. Chór Kameralny Akademii Medycznej we Wrocławiu pod dyrekcją Agnieszki Franków-Żelazny zwyciężył w zakończonej w niedzielę w Legnicy jubileuszowej 35. edycji Ogólnopolskiego Turnieju Legnica Cantat. Wrocławski zespół na rok otrzymał nagrodę przechodnią turnieju – Złotą Lutnię im. Jerzego Libana z Legnicy, żyjącego w XV wieku śląskiego kompozytora i teoretyka muzyki. „Zwycięski chór jest po raz pierwszy laureatem Grand Prix turnieju, a przypominam, że tylko chór, który wygra trzy razy, otrzymuje nasze główne trofeum na własność. W ten sposób w ręce laureatów trafiły już nagrody poprzednich edycji konkursu – Brązowa oraz Srebrna Lutnia, a od pięciu lat czeka na trzykrotnego laureata Złota Lutnia” – powiedziała Ewa Milewska z Legnickiego Centrum Kultury. Wrocławski zespół wygrał turniej, rywalizując z trzynastoma innymi zespołami z całego kraju. Podczas jubileuszowej edycji imprezy otwarto również wystawę prezentującą motywy muzyczne w dawnej prasie polskiej. Na ekspozycję składały się recenzje 106 z koncertów i wydarzeń muzycznych zamieszczane w czasopismach przełomu XIX i XX wieku oraz towarzyszące tekstom ilustracje w postaci fotografii wybitnych polskich i zagranicznych artystów tamtego okresu. Organizatorzy legnickiego turnieju podkreślają, że to jedyny w Polsce konkurs o otwartej formule, w którym mogą się sprawdzić wszystkie chóry, bez względu na rodzaj i wykonywany repertuar. Ich kwalifikacji dokonuje Rada Artystyczna, która w tym roku wybierała uczestników spośród 32 zgłoszeń. Koncerty konkursowe w ramach Legnicy Cantat stanowią jedyny przegląd krajowego ruchu chóralnego. Od początku trwania imprezy, czyli od 1967 roku, w konkursie wzięło udział ok. 670 chórów. W skład jury wchodzą najznakomitsze autorytety z dziedziny chóralistyki. 11.VI.2004 15 czerwca (wtorek) rozpocznie się w Warszawie XIV Festiwal Mozartowski i potrwa do 26 lipca. Impreza odbędzie się w ramach Sezonu Muzycznego Zjednoczonej Europy „Oda do Europy” organizowanego przez Warszawską Operę Kameralną (WOK), poświęconego muzyce 25 krajów należących do Unii Europejskiej. Tegoroczna edycja Festiwalu Mozartowskiego dedykowana jest Austrii – ojczystemu krajowi Wolfganga Amadeusza Mozarta. W trakcie jego trwania zostaną wykonane wszystkie dzieła sceniczne Mozarta, m.in. opery „La nozze di Figaro” („Wesela Figara”), „Lucio Silla”, „Don Giovanni”, „Thomas” oraz wybrane pieśni, utwory kameralne, sceniczne i oratoryjne. Jednym z najważniejszych wydarzeń Festiwalu będzie premiera nowej inscenizacji opery komicznej „Cosi fan tutte” („Tak czynią wszystkie”) w oryginalnej włoskiej wersji językowej, która odbędzie się 29 czerwca. Spektakl wyreżyserowany został przez Ryszarda Peryta i odbędzie się pod dyrekcją boliwijskiego dyrygenta, na stałe mieszkającego w Polsce, Rubena Silvy. Wystąpią m.in. Olga Pasiecznik, Anna Radziejewska, Justyna Stępień, Andrzej Klimczak oraz zespół solistów WOK i Warszawska Sinfonietta. Nowością tegorocznego festiwalu będzie cykl koncertów fortepianowych wykonywanych na kopii fortepianu z 1795, autorstwa Antona Waltera – twórcy fortepianów Mozarta. Kopia instrumentu została zbudowana specjalnie na potrzeby festiwalu przez Amerykanina Paula McNulty'ego. Festiwalowe koncerty i spektakle będą odbywać się w Teatrze WOK, na Zamku Królewskim, w Łazienkach oraz w stołecznych kościołach – ewangelickoaugsburskim i pokarmelickim. [onet.pl] 10.IX.2004 Wspomnienie 9 sierpnia zmarł prof. Bogusław Madey dyrygent, kompozytor, pianista i pedagog. Urodził się 31 maja 1932. W latach 1950-58 uzyskał w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu trzy dyplomy z odznaczeniem: z kompozycji, fortepia- 107 nu i dyrygentury. Po dalszych studiach w Guildhall School of Music and Drama w Londynie (dyrygentura symfoniczna, dyrygentura operowa, kompozycja i perkusja) rozpoczął pracę zawodową: w Filharmonii w Poznaniu a następnie w Teatrze Wielkim w Warszawie, w Teatrze Wielkim w Łodzi w Operze i Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. Kierował Harcerską Orkiestrą Symfoniczną, a współpracował stale jako dyrygent lub kierownik artystyczny m.in. z Deutsche Oper am Rhein w Düsseldorfie, z Badisches Staatstheater w Karlsruhe oraz Daegu City Symphony Orchestra i Daegu City Opera Company w Korei Południowej. Od 1958 był nauczycielem akademickim – najpierw w PWSM w Poznaniu, a od 1960 związany był z klasą dyrygentury symfoniczno-operowej warszawskiej PWSM (od 1979 Akademii Muzycznej im. F. Chopina). Jako Visiting Professor wykładał dyrygenturę na Keimyung University w Deagu w Korei Południowej. Jego dyplomantami są m.in.: Jerzy Maksymiuk, Wojciech Rajski, Tadeusz Kozłowski, Tadeusz Wicherek, Piotr Borkowski, Marcin Nałęcz-Niesiołowski, Łukasz Borowicz. Dokonał wielu nagrań, występował w Bułgarii, Czechach, Egipcie, Francji, Grecji, Korei Południowej, na Kubie, w Luksemburgu, w Niemczech, na Słowacji, w Słowenii, USA, Wielkiej Brytanii, na Białorusi, Ukrainie, w Rosji i Uzbekistanie. W latach 1969-1971 i 1997-2002 był kierownikiem Katedry Dyrygentury, w 1975-1978 dziekanem Wydziału I Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki, a w latach 1978-1981 rektorem Akademii Muzycznej im. F. Chopina. Podczas tej kadencji, jego staraniem Uczelnia otrzymała nazwę Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Od 1978 do 1982 r. Był także Prezydentem Association Europeenne des Conservatoires, Academies de Musique et Musikhochschulen. Za zasługi dla polskiej kultury muzycznej został wyróżniony wieloma odznaczeniami i nagrodami państwowymi i resortowymi, m.in. w 1979 r. Otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski; w 1982 r. – Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki I st., w 2002 r. – Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. W lipcu 2004 r. w uznaniu szczególnych zasług dla macierzystej Akademii otrzymał tytuł Honorowego Profesora AMFC. Białostoccy melomani pamiętają Profesora jako jurora Ogólnopolskich Przeglądów Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego i dyrygenta kilku koncertów. Opera Podlaska Może nie do wszystkich dotarła informacja o podjętych działaniach na rzecz utworzenia w Białymstoku Opery Podlaskiej. Przypomnijmy zaistniałe już fakty. 9 lipca Janusz Kazimierz Krzyżewski – Marszałek Województwa Podlaskiego, Marek Strzaliński – Wojewoda Podlaski i Ryszard Tur – Prezydent Miasta Białegostoku, podpisali list intencyjny w sprawie podjęcia inicjatywy budowy w Białymstoku „Europejskiego Centrum Muzyki i Sztuki – Opera Podlaska”. W tym historycznym dokumencie czytamy m.in.: „Sygnatariusze porozumienia zgodnie oświadczają, że będą działać wspólnie na rzecz wypromowania idei i uzyskania poparcia dla tej inicjatywy, zarówno wśród mieszkańców województwa podlaskiego, jak i też wszystkich tych osób, instytucji i organizacji, którym kultura regionu i miasta Białegostoku jest bliska. Budowa „Europejskiego Centrum Muzyki i Sztuki – Opera Podlaska” w Białymstoku jest zgodna z celami strategii rozwoju województwa podlaskiego i stanowi element rozwoju infrastruktury społecznej stosownie do potrzeb i aspiracji mieszkańców regionu. 108 Inwestycja ta doskonale wpisuje się w rozwój życia społecznego, kulturalnego, naukowego i edukacyjnego miasta i regionu”. Przyjęto następujące ustalenia: 1. Rolę inwestora przyjmie Zarząd Województwa Podlaskiego, który będzie odpowiedzialny za przygotowanie inwestycji do współfinansowania i absorpcji funduszy strukturalnych Unii Europejskiej. 2. Prezydent Miasta Białegostoku podejmie wszelkie dopuszczalne prawem działania zmierzające do wyznaczenia atrakcyjnej lokalizacji inwestycji i przekazania terenu pod realizację zadania. 3. Wojewoda Podlaski będzie działać na rzecz pozyskiwania wsparcia ze strony parlamentarzystów województwa podlaskiego i Ministerstwa Kultury w zakresie uzyskania środków pomocowych na budowę „Europejskiego Centrum Muzyki i Sztuki – Opera Podlaska” w Białymstoku. 4. Funkcję koordynatora działań związanych z podjętą inicjatywą budowy „Europejskiego Centrum Muzyki i Sztuki – Opera Podlaska” w Białymstoku powierza się Dyrektorowi Filharmonii Białostockiej w Białymstoku. Nakreślono również ramowy harmonogram budowy obiektu, który zakłada jego realizację na lata 2006-2008. List intencyjny rozesłano to 74 osób zaproszonych do uczestnictwa w Honorowym Komitecie Budowy. Znalazło się tam wielu luminarzy ze świata polityki i kultury, m.in. prezydenci Ryszard Kaczorowski i Lech Wałęsa, marszałek Józef Oleksy, ministrowie Włodzimierz Cimoszewicz i Waldemar Dąbrowski, rektorzy wyższych uczelni, naczelni redaktorzy białostockich dzienników i wielu artystów. Ponieważ wśród tej elity znalazł się również Czesław Miłosz, wróżę dobrze tej inicjatywie. Nasz wielki poeta ma w tej chwili najlepsze dojście do Wszechmocnego Sprawcy największych cudów. 19 lipca otrzymałem list od dyrektora Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego, a teraz również koordynatora tego wielkiego przedsięwzięcia, w którym m.in. pisze: „Planowana inwestycja ma mieć charakter wielofunkcyjny. Oprócz dominującego przeznaczenia muzycznego – przedstawień operowych, operetkowych, musicalowych, koncertów symfonicznych, kameralnych i recitali obiekt ten służyć będzie także jako miejsce odbywania się spektakli dramatycznych, projekcji filmowych, kongresów, sympozjów, wystaw, targów i innych imprez okolicznościowych... Scena operowa w tej części kraju – byłby to jedyny rodzimy teatr operowy na wschód od Wisły – przyczyniłaby się do wyrównania szans rozwoju tego regionu w Europie, pomogła podkreślić unikalny wielokulturowy charakter Podlasia oraz byłaby naturalnym pomostem współpracy kulturalnej pomiędzy Polską a wschodem Europy, w szczególności zamieszkującymi tam Rodakami. Ta nowa instytucja kulturalna w założeniu miałaby bowiem charakter i znaczenie ponadregionalne, ze szczególnym uwzględnieniem współpracy kulturalnej z Rosją, Białorusią, Ukrainą oraz krajami bałtyckimi.” 17.IX.2004 50 lat Filharmonii Białostockiej „Dyrygent w niełasce” po takim tytułem ukazała się w „Gazecie Współczesnej” opinia marszałka Województwa Podlaskiego Janusza Krzyżewskiego o pracy Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego jako dyrektora Filharmonii. Z wrodzonym taktem artykuł ten opublikowano w przeddzień koncertu inaugurującego nowy sezon, prowadzonego 109 przez naszego młodego, wybitnego dyrygenta. Co to znaczy dla wrażliwego artysty, zapewne nie domyśla się ani autorka (Anna Danilewicz), ani redakcja „Gazety”, ani sam marszałek – do tego trzeba mieć pewną dozę wrażliwości i kultury. Jakie argumenty przedstawiono w tym artykule? Ano, żadne! Zacytuję wszystkie krytyczne uwagi, Nadtytuł głosi: „Urząd Marszałkowski twierdzi, że dyrektor Filharmonii Białostockiej źle zarządza swoją placówką.”. Dalej zaś: „Jak wyjaśnia marszałek województwa Janusz Krzyżewski – obecny dyrektor nie radzi sobie ze sprawami finansowymi tej instytucji.” „Nie jesteśmy zadowoleni ze sposobu zarządzania tą placówką. Dlatego szukamy takiego wyjścia, które wzmocniłoby zarządzanie finansami tej instytucji. Przecież filharmonia ciągle ma problemy finansowe.” (J. Krzyżewski) Ów „zły sposób zarządzania” finansami Filharmonii wynika zaś stąd, że Filharmonia otrzymuje zbyt mało pieniędzy. Dyrektor wyjaśnia: „Pieniądze, jakie dostajemy z budżetu województwa, wystarczają nam na płace i ZUS. Całą działalność merytoryczną i koszty utrzymania budynku pokrywamy dzięki pieniądzom od sponsorów (podkr. – moje).” Panie Marszałku, proszę nie robić z czytelników idiotów. Dyrektorowi Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu należy się pomnik, a nie takie niewczesne żarty. Albo nie wie pan, co mówi, albo nie mówi całej prawdy. Przecież, gdyby nie owi sponsorzy pozyskani przez Filharmonię, nie mielibyśmy w Białymstoku tyle wspaniałych koncertów i tylu doskonałych solistów. Wie o tym cała Polska czytająca dwutygodnik „Ruch Muzyczny”, do którego od czasu do czasu pisuję. Czy wie pan, jak jest w innych polskich filharmoniach? Też na wszystko brakuje pieniędzy, ale na miłość boską, nie z winy dyrektorów, ale z winy polityki kulturalnej naszego państwa, stawiającej potrzeby kulturalne obywateli na szarym końcu. W publikowanym (na łamach mojej „Małej Gazety Muzycznej”) we fragmentach eseju Marka Dyżewskiego Tyle Polski, ile kultury, czytamy m.in.: „Legnicka Orkiestra Symfoniczna pracuje bez pensji, muzycy otrzymują 40 zł za próbę (ok. 10 zł za godzinę). Jeżeli ktoś przypuszcza, że ta bieda dotyczy tylko terenowych instytucji kultury, a kondycja centralnych placówek jest lepsza, niestety – myli się, Jako przykład niech posłuży najważniejsza orkiestra w Polsce – Filharmonia Narodowa... Wspaniały jubileuszowy program w sezonie 2001/2002 [jubileusz 100-lecia], starannie ustalany przez kilka lat przez dyrektora Kazimierza Korda, padł, ponieważ ze względu na brak środków odwołano od września do grudnia 2001 r. aż 18 (!) koncertów. Odwołano w najważniejszej polskiej placówce filharmonicznej, pozostającej pod specjalną opieką Ministerstwa Kultury, w roku TAKIEGO jubileuszu i to w roku, w którym kultura była narodowym priorytetem. Taka jest kondycja polskiej kultury na tle tej rocznicy (...) Fragment artykułu gazety „Nowe państwo” opisującego sytuację muzyków w Orkiestrze kaliskiej: „Skrzypaczka sprzedaje frytki i hot dogi w budce przy dworcu. Fagocista dorabia na pół etatu jako taksówkarz. Inny skrzypek jest nocnym stróżem w Urzędzie Miasta. Wiolonczelista sprzedaje papierosy na bazarze”. Dzisiaj nie odosobnione są przypadki, kiedy artyści pracują za darmo... Praca artysty jest najbardziej wymownym i spektakularnym świadectwem jego radykalnego wyboru: BYĆ ponad MIEĆ. Dzięki temu to wszystko jakoś jeszcze się toczy i się nie rozsypało. 110 Wojciech Misiąg w „Rzeczpospolitej” (29 III 2000) pisał: „Skutki tego, co działo się w kulturze przez ostatnich 10 lat, jeśli nie będziemy się im przeciwstawiać, będą straszne – kultura zostanie wycięta w pień”. Sięgnę jeszcze do radiowej dyskusji zapisanej na stronach internetowych naszej Filii Akademii Muzycznej (chopin.man.bialystok.pl./konteksty): „Mirosław Jacek Błaszczyk, dyrektor Filharmonii Śląskiej stwierdził, że w filharmoniach pensje są głodowe, trzeba to wyraźnie powiedzieć: po dwudziestu latach stażu nie może muzyk zarabiać 1200 – 1500 zł. Jestem ciekaw, czy po wejściu do Unii Europejskiej polscy muzycy będą tak samo traktowani, jak muzycy reszty krajów Unii. (Jedyną rzeczą, w której już teraz jesteśmy zrównani z Unią Europejską, są tantiemy – za muzykę polską od Szymanowskiego w górę płacimy tak jak na Zachodzie)... A każdy z dyrektorów filharmonii chciałby, żeby już od pierwszej próby mógł liczyć na pełną witalność zespołu. Tymczasem muzycy by utrzymać rodziny, muszą dorabiać w szkołach i akademiach muzycznych, skąd często wracają po godz. 22–ej. Zdarza się także, że bardzo dobrzy instrumentaliści rzucają swój zawód przechodząc do innych bardziej lukratywnych zajęć. Są to bolesne fakty, bo za chwilę możemy stracić bardzo wielu wspaniałych muzyków.” W kontekście cytowanych wypowiedzi osób, bądź co bądź, znających się na rzeczy, sytuacja Filharmonii pod kierownictwem dyrektora Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego jest, jak na obecne warunki, co najmniej wspaniała. Nie ulepszajmy zatem tego co dobre, bo można to zepsuć, a muzycy zajmą się wtedy hot dogami, bądź stróżowaniem w Urzędzie Marszałkowskim. I wreszcie w Filharmonii nie będzie brakować pieniędzy. Czy o takie „dobre” zarządzanie panu chodzi? A jakie będą wówczas koncerty – kogo to obchodzi. Jest tyle rzeczy do ulepszania przez Marszałka i jego pracowników – zajmijmy się nimi. Muzycy tym jeszcze różnią się od wykonawców innych profesji, że poza talentem muszą poświęcić 12 lat na naukę swego zawodu (poza szkołami, które kończą jak wszyscy inni) i 5 lat studiów. Na tym nie koniec. Podobnie jak sportowcy, chcąc być w formie, muszą codziennie ćwiczyć, ciężko pracować do ostatnich lat aktywności zawodowej. O tym się na ogół zapomina i nie docenia. Tymczasem w Unii Europejskiej (o czym wspomniał dyr. Mirosław J. Błaszczyk), w której już od kilku miesięcy jesteśmy, płace muzyków są adekwatne do tego ogromnego wkładu talentu i pracy. W jednym z sierpniowych numerów tygodnika „Angora” Ewa Solińska w artykule „Artyści na wagę złota” (nomen omen) pisze m.in.: „Wykreowany przez media średniej klasy tenor Andrea Bocelli czy schodzący już ze sceny Luciano Pavarotti otrzymują mniej więcej po milionie dolarów za jeden występ na wielkich galowych koncertach.... Kapelmistrzowie klasy Seiji Ozawy czy Ricardo Mutiego „kosztują” od 50 do 70 tysięcy dolarów za koncert. Występ renomowanej orkiestry poza własną siedzibą kosztuje średnio około 150 tysięcy euro, w tym 1/3 tej sumy może stanowić honorarium dyrygenta... Murray Perahia, jeden z najbardziej kasowych pianistów świata, nie schodzi poniżej dwudziestokilkutysięcznej stawki liczonej w dolarach... Wirtuozi skrzypiec także mieszczą się w stawce liczonej od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy dolarów... Pozostali soliści, grający na mniej od fortepianu i skrzypiec popularnych instrumentach, muszą zadowalać się już znacznie niższymi honorariami... W Warszawskiej Operze Kameralnej, jak wszędzie na świecie o obsadach oraz ich finansowych kryteriach dla wykonawców decyduje dyrektor [podkr. – moje]. Za wyjątkową trudną partię Stefan Sutkowski dopłaca solistom za artystyczny wysiłek od 30 do 111 50 procent gaży. To znaczy, że śpiewacy dostają o kilkaset złotych więcej... Natomiast w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej… gaże artystów są wyższe niż gdziekolwiek indziej w Polsce. Nieoficjalnie dowiadujemy się, że artysta z długim stażem, jeśli ma etat w Operze Narodowej, może liczyć na blisko 3 tys. złotych miesięcznie. W zależności od tego, jaką ma wyznaczoną tzw. Normę występów, może liczyć na dodatkowe pieniądze za przekroczenie jej (wg indywidualnych stawek). Zagranicznym gwiazdom, występującym w Teatrze Wielkim okazjonalnie, płaci się „światowe” honoraria [jakie – patrz wyżej]. Niedofinansowanie działalności merytorycznej polskich filharmonii wyrządza poza tym tak fatalne szkody kulturowe jak poniechanie wykonań muzyki wybitnych twórców współczesnych. Filharmonie nie mają bowiem pieniędzy na opłacenie tantiem z tytułu praw autorskich. Okres ochronny został niedawno rozszerzony do 70 lat. Oznacza to, że np. w bieżącym sezonie dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski, nie chcą narażać się na zarzut niegospodarności bądź „złego zarządzania”, nie będzie mógł włączyć do repertuaru muzyki żadnego z twórców zmarłych po roku 1934 (m.in. Karola Szymanowskiego, Andrzeja Panufnika, Tadeusz Bairda, Grażyny Bacewicz, Witolda Lutosławskiego, a z zagranicznych – Beli Bartoka, Igora Strawińskiego, Sergiusza Prokofiewa, Dymitra Szostakowicza). W tym względzie dbanie głównie o dyscyplinę finansową równa się szkodnictwu kulturalnemu, odcinaniu człowieka od jego tradycji i dziedzictwa kulturowego. Popieram więc gorąco takie poczynania dyr. Niesiołowskiego, jak włączenie aż dwóch arcydzieł Richarda Straussa (zm. 1948) do koncertu inauguracyjnego, mimo że, zdaniem Marszałka Krzyżewskiego, należałoby je grać dopiero po roku 2018. Tylko, czy my dożyjemy?! 1.X.2004 Finał II Podlaskiego Festiwalu Nauki i Sztuk W niedzielę, 26 września, niecodziennym koncertem zakończył się II Podlaski Festiwal Nauki i Sztuki. Wystąpiło dziewięć zespołów chóralnych z największych uczelni Białegostoku, w części pierwszej w krótkich programach, najczęściej a cappella, w drugiej – z towarzyszeniem Studenckiej Orkiestry Symfonicznej Filii Akademii Muzycznej w Białymstoku. Właśnie druga część była szczególnie atrakcyjna. Najpierw zespoły i soliści Filii AMFC wykonali „Loterię” Stanisława Moniuszki, na koniec zaś wszystkie połączone chóry wykonały wraz orkiestrą dwa nieśmiertelne przeboje operowe: Chór niewolników z „Nabucca” i Chór cyganów z „Trubadura” Giuseppe Verdiego. Tą częścią koncertu dyrygował Jan Miłosz Zarzycki. Młodych wykonawców publiczność nie chciała puścić z estrady. Warto w tym miejscu przypomnieć, iż Filia Akademii Muzycznej zaczyna właśnie obchody jubileuszu swego XXX-lecia. * Białostoczanie na „Warszawskiej Jesieni” Nazwiska dwóch absolwentów białostockich szkół muzycznych znalazłem w programie 47. Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”. Nowy utwór kameralny „Przyjaciele Kaspara Hausera” Wojciecha Ziemo- 112 wita Zycha (wychowanka białostockiego Liceum Muzycznego i absolwenta krakowskiej Akademii Muzycznej) miał prawykonanie, obok dzieł tak znanych twórców jak Pawłowie: Szymański, Łukaszewski, Mykietyn. To o godz. 16.30 w Mazowieckim Centrum Kultury, zaś wieczorem w Filharmonii Narodowej i na antenie Programu II Polskiego Radia mogliśmy być świadkami prawykonania Symfonii hymnów Rafała Augustyna i słyszeć obok Chóru FN i Orkiestry „Sinfonia Varsovia” również (grającego tym razem na keyboardzie) Grzegorza Gorczycę, pianistę, wychowanka białostockiej PSM II st. i Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie. Wszystko to działo się we czwartek 23 września. 8.X.2004 30 lat od uzyskania statusu Państwowej Filharmonii W cieniu złotego jubileuszu nie powinna ujść naszej uwadze inna, „pochodna” rocznica – przekształcenia Państwowej Orkiestry Symfonicznej w wyższą formę organizacyjną – Państwową Filharmonię. Jakże wówczas byliśmy dumni! Białystok dołączył do tak znaczących ośrodków muzycznych jak Poznań, Kraków czy Wrocław. Mieliśmy wreszcie i w Białymstoku własną Filharmonię. A stało się to dokładnie przed 30 laty – w 1974 roku. Do tej refleksji skłonił mnie przyjazd Konstantego Andrzeja Kulki inaugurującego wraz z filharmoniczną orkiestrą pod dyrekcją dyrektora Tadeusza Chachaja nową Salę Koncertową w ukończonym kilkanaście miesięcy później (16 I 1976) nowym gmachu Filharmonii. Sięgam do muzycznych kronik (miesięcznik KONTRASTY nr 3/1976): „Program uroczystego koncertu poświęcono w całości muzyce polskiej naszego stulecia… Wielu słuchaczy przysłuchiwało się koncertowi na stojąco… Na wysokim poziomie stały wszystkie pozycje inauguracyjnego wieczoru prowadzonego przez Tadeusza Chachaja. Uwertura Antoniego Szałowskiego, kompozycja brawurowa, błyskotliwie zinstrumentowana i świeża, mimo swych czterdziestu lat, znalazła w osobie dyrygenta, w stylu uprawianej przez niego sztuki kapelmistrzowskiej, pomocny środek uzewnętrznienia wszystkich swoich walorów. Równie solidnie został przygotowany następny punkt programu – Concerto grosso Bolesława Szabelskiego. A jest to utwór stawiający zarówno przed dyrygentem jak i orkiestrą najwyższe wymagania. Wydaje się, iż Tadeusz Chachaj jest szczególnie predestynowany do interpretacji muzyki neoklasycznej. Doskonale wyczuwał wewnętrzny, żywy puls fragmentów motorycznych, ze smakiem prowadził fleksyjną i bardzo ekspresyjną kantylenę części środkowej… Kulminacyjnym punktem programu był Koncert skrzypcowy Mieczysława Karłowicza… Absolutna perfekcja techniczna tego skrzypka może zniechęcić do zmagań z oporem materii instrumentu wszystkich wiolinistów, może pogrążyć w stan frustracji i krytyków. Bo co tu można oceniać i interpretować? Doskonałość? O ile niegdyś zarzucano Kulce przerost perfekcjonizmu nad emocjonalizmem – sam podzielałem ten pogląd – to obecnie widzę w jego sztuce znaczne pogłębienie strony ekspresyjnej. Artysta jest bliski pełnego zharmonizowania obu tych elementów gry. Świadczy o tym już sam program recitalu, jaki wykonał nazajutrz …(…) wieczór sonat złożony z utworów Tartiniego, Beethovena, Debussy’ego i Ysaye’a. Program taki jest najtrudniejszym testem dla muzyka, wymaga bowiem umiejętności swobodnego wypowiada- 113 nia się w bezpośrednio po sobie następujących – czterech zupełnie odmiennych – językach stylistycznych. Kulka i pod tym względem osiągnął perfekcję. Sekundujący mu przy fortepianie Jerzy Marchwiński potwierdził swą wysoką klasę wybitego kameralisty. Kulka z właściwą sobie gracją wykonał także ukłon – głęboki i karkołomny – w stronę tej części publiczności, która może czułaby się zawiedziona słysząc go tylko w sonatach. Włączył bowiem do recitalu Wariacje Nel cor piu non mi sento Paganiniego, będące złośliwym żartem ze skrzypków normalnego – ludzkiego wymiaru. Ten indeks wszystkich możliwych do wymyślenia pułapek technicznych odegrał Kulka z temperamentem kaskadera. Toteż sądzę, iż niewielu skrzypków uraziłbym dzieląc ich na Kulkę i – resztę.” 22.X.2004 W Carnegie Hall, 16 października 2004, wystąpiła znakomita skrzypaczka (znana również z występów w Białymstoku) Katarzyna Duda, inaugurując swoim recitalem VI MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL CHOPIN & FRIENDS, organizowany przez New York Dance & Arts Innovations (NYDAI) oraz Instytut Polski w Nowym Jorku. Organizacja NYDAI jest stowarzyszeniem, które od wielu lat zajmuje się promocją polskiej sztuki i polskich artystów w Stanach Zjednoczonych. Podczas poprzednich edycji festiwalu wystąpili tacy uznani wykonawcy jak Konstanty Andrzej Kulka, Leszek Długosz, Marek Drewnowski, POLSKI TEATR TAŃCA, Michał Urbaniak, Andrzej Jagodziński czy Stanisław Sojka. Podczas uroczystego koncertu zostały wykonane dzieła m. in. Tadeusza Paciorkiewicza, Ignacego Paderewskiego, Dymitra Szostakowicza, Maurycego Ravela. Patronat medialny nad koncertem objął Program 2 Telewizji Polskiej. Katarzynie Dudzie towarzyszył Mirosław Feldgebel, jeden z najwszechstronniejszych polskich pianistów-kameralistów. Jak doniósł Mariusz Max Kolonko, koncert stał się wielkim sukcesem polskich artystów. * Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta zabrzmiało w poniedziałek wieczorem (18 X) w warszawskim kościele św. Stanisława Kostki podczas uroczystego koncertu z okazji 20. rocznicy męczeńskiej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Utwór Mozarta wykonała Orkiestra Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Jerzego Maksymiuka oraz Chór Filharmonii Narodowej pod kierownictwem Henryka Wojnarowskiego. W koncercie wystąpili również soliści, m.in. sopranistka Iwona Hossa oraz tenor Adam Zdunikowski. 5.XI.2004 Jak wspomniałem, odwiedziłem Wrocław, gdzie miały miejsce dwa koncerty „Młodzieżowej Filharmonii Wyszehradzkiej” – orkiestry symfonicznej utworzonej z młodych muzyków, uczniów szkół gimnazjalnych i licealnych państw Grupy Wyszehradzkiej (Czechy, Polska, Słowacja i Węgry). Młodzi uczniowie na wakacjach 114 spotkali się w Nysie na dwutygodniowym obozie, opracowując program, który przedstawili najpierw we Wrocławiu (23 X), następnie w miastach Trójkąta Wyszehradzkiego (Ołomuniec 25 X), Košice (26 X) i Pécs (28 X). Młodzież czesko-polskosłowacko-węgierska grała znakomicie, m.in. Tadeusza Bairda Colas Breugnon i Karola Kurpińskiego Uwerturę do opery „Dwie chatki”. Ponadto w programie znalazły się, jak zawsze, kompozycje czeskie, słowackie i węgierskie. Koncert odbył się w znakomitej akustycznie sali uniwersyteckiej – Auli Leopoldinum. O intensywności życia muzycznego tego ośrodka świadczą inne imprezy zorganizowane tego samego dnia. O tej samej godzinie i niemal w tym samym miejscu (na parterze w Oratorium Marianum) znakomity Chór „Cantores Minores Wratislavienses” święcił 80 urodziny swego założyciela Edmunda Kajdasza. O godz. 18. w Filharmonii Wrocławskiej dyrygował najsłynniejszy z żyjących polskich dyrygentów Stanisław Skrowaczewski, w przeddzień uhonorowany doktoratem honoris causa wrocławskiej Akademii Muzycznej. A jakby tego było jeszcze mało Opera Dolnośląska (od wielu lat w remoncie) wystawiała w gigantycznej Hali Ludowej Walkirię Wagnera. Wrocław rozbudowuje się. W samym centrum zauważyłem, dwa potężne gmachy, których przed rokiem jeszcze nie było. Jeden to Biblioteka (pono największa w Europie), a drugi Instytut Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego. Niedawno odsłonięto też we Wrocławiu pomnik Fryderyka Chopina (w Parku Południowym) oraz reaktywowano studia muzykologiczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Sprawców dwóch ostatnich inicjatyw uhonorowano Wrocławskimi Nagrodami Muzycznymi za sezon 2003/2004 (Wojciech hrabia Dzieduszycki i Uniwersytet Wrocławski). Ruszyła też sprawa Opery Podlaskiej. Po odrzuceniu przez rajców miejskich zaplanowanej lokalizacji, Prezydent zaproponował inną – w okolicach Teatru Lalek i Amfiteatru (między ulicami Kalinowskiego a Kijowską). Wkrótce ma zostać ogłoszony konkurs architektoniczny na nowy kompleks instytucji kultury mieszczący również multikino. Filia Akademii Muzycznej, obchodząca jubileusz 30-lecia zaplanowała godny repertuar koncertów wtorkowych. 19 października odbył się interesujący wieczór poświęcony pamięci Zofii Adamskiej, znakomitej wiolonczelistki i pedagoga, a tydzień później słuchaliśmy Waldemara Malickiego i Kwartetu „Camerata” w dwóch arcydziełach neoromantycznych (Kwintety fortepianowe f-moll C.Francka i A-dur A. Dvořaka). Od dłuższego czasu „Wtorki w Akademii” stanowią atrakcyjne dopełnienie muzyką kameralną symfonicznych koncertów Filharmonii Białostockiej. Niżej anonsuję najbliższe koncerty w Akademii. Internautów zachęcam do odwiedzenia stron internetowych Filii (chopin.man.bialystok.pl), gdzie można również posłuchać fragmentów wtorkowych koncertów. 12.XI.2004 Uroczystą inaugurację jubileuszowego, trzydziestego roku akademickiego na białostockiej Filii Akademii Muzycznej uświetnił wykład prof. Ewy Łętowskiej „Communicare et humanum, et necesse est – o komunikacyjnej misji muzyków i prawników.” Przytaczam jego fragment początkowy: 115 Porównywanie komunikacyjnej misji muzyki i prawa jest uzasadnione i możliwe. Dialog, komunikacja – to cechy konieczne i właściwe dla humanistyki, a więc także dla prawników i dla muzyków. Ale jaka jednak wspólna „konieczność” (necessitas) komunikacji łączy akurat muzykę i prawo? I czy jest nią także tytułowa „komunikacyjna misja”? Potrzeba komunikacji, kontaktu z odbiorcą, z adresatem – jest cechą właściwą wszystkim artibus. Muzyka – w porządku, jest sztuką, o tym jesteśmy przekonani wszyscy na tej sali. Ale prawo? A prawo powinno pewnie być sztuką i nawet ją bywa, jakkolwiek z pewnym trudem przyszyłoby mi odnieść to właśnie stwierdzenie do prawa, które nas otacza. Ale to, które znam ze studiów i to, o którego istnieniu jestem przekonana, na pewno sztuką być może. Inaczej niż malarstwo, rzeźba, literatura, które mogą być odbierane przez widza czy czytelnika wprost obcującego z dziełem, bezpośrednio – muzyka, potrzebuje pośrednika. Jest nim wykonawca, z natury rzeczy będący zarazem interpretatorem. To przez jego kreację, jego wykonanie – muzyka istnieje dla słuchacza. Czasy amatorskiego „grywania dla siebie” już minęły. Dziś szeroka publiczność nie obywa się bez pośrednictwa wykonawcy, i to nawet wówczas, gdy słucha we własnych czterech ścianach taśm, płyt, kiedy patrzy na płyty DVD, korzysta z innych zdobyczy techniki. Moja dziedzina, prawo, ma cechę podobną. Na początku rodzi się jako tekst: uchwalony przez parlament i opublikowany w Dzienniku Ustaw. Dla ludzi prawo objawia się, istnieje – tak jak muzyka – tylko interakcyjnie, poprzez komunikację. Tekst nie zakomunikowany, a więc nie opublikowany – po prostu nie wiąże. Nie jest „prawem” (chociaż historia, i to stosunkowo świeża, zna próby narzucenia jako obowiązującego prawa przepisów prawidłowo nie ogłoszonych). Prawo jest też narażone na inną jeszcze komunikacyjną patologię. Zdarza mu się bowiem, że jest (albo się staje) tylko „martwą literą prawa”. Znamy więc ustawy istniejące jako tekst opublikowany, lecz nie stosowane, zapomniane, i dlatego właśnie nie wywierające zamierzonego społecznie skutku. A przecież przeznaczeniem prawa jest, aby – tak jak muzyka – było przedmiotem interpretacji i wykonania. Przed bez mała dwustu laty, 22 grudnia 1808 r. w ziejącej chłodem sali wiedeńskiego teatru, orkiestra złożona w połowie z amatorów, przez cztery godziny zmagała się z dwoma utworami symfonicznymi, zbyt trudnymi jak na jej umiejętności. Publiczność dodatkowo musiała ścierpieć krzyki i tupanie dyrygenta, który najwyraźniej nie mógł osiągnąć porozumienia z muzykami. W takich to okolicznościach doszło do prawykonania V i VI Symfonii Beethovena. Gdyby zniechęcona wykonawczym fiaskiem publiczność trwale odwróciła się od utworów, dziś należących do ulubionych pozycji koncertowych; gdyby „Piąta” i „Szósta” nie przyciągnęły upartych, lansujących je dyrygentów; gdyby uznano, że kształt utworu (tradycję wykonawczą) trwale wyznaczyło marne wykonanie z grudnia 1808 roku, przez półamatorską orkiestrę, pod batutą głuchnącego kompozytora – wtedy beethovenowskie opusy 67 i 68 przetrwałyby tylko jako stos nutowych kart, jako jeden z wielu martwych, zapomnianych muzycznych tekstów, tylko jako zapisany papier. Ktoś potem taki papier może odnajdzie, albo i nie odnajdzie. To w końcu przypadek, że spośród oper pisanych przez Domenica Scarlattiego dla dworskiego teatru Marii Kazimiery znamy tylko dwie, a i te odnaleziono dopiero w połowie XX wieku! Może gdzieś, w jakichś archiwaliach spoczywa coś jeszcze oprócz Tetydy na Skyros i Narcyza? Kto nam zresztą zaręczy, czy na swojego Mendelssohna nie czekają jeszcze utwory, które – jak Mateuszowa Pasja Bacha – 116 wypadły na sto lat z tradycji wykonawczej? Przecież dla trzech pokoleń Bach po prostu nie istniał. Czy z kolei możemy być całkiem pewni, że rzeczywiście nie istnieje piąta pieśń, uzupełniająca Vier letzte Lieder Richarda Straussa, jak to głosi legenda (może plotka?) mówiąca o podarunku kompozytora dla muzy i pierwszej wykonawczyni? „W dziejach muzyki zawsze zdumiewał mnie fakt, ze niektórzy kompozytorzy umierają dla publiczności na przeciąg dwóch, trzech wieków, aby potem nagle zmartwychwstać – w wielkiej chwale – dla całego świata. Tak było z Monteverdim, zupełnie zapomnianym przez lat trzysta, i z Mahlerem we Francji... Antonio Vivaldi był pogrzebany przez z górą trzy stulecia, a muzykolodzy odmawiali mu wszelkich walorów...” Co nie wykonywane – nie istnieje. Od wykonawcy zależy więc byt muzyki, ponieważ nie istnieje ona sama w sobie. Muzyka zapoznana, pomijana przez tradycję wykonawczą, zapomniana, ta, która nie znalazła wykonawcy – interpretatora – jest skazana na niebyt. Świetność interpretacji może także przywrócić blask ramocie, „stworzyć ją” w nowym kształcie. Posłuchajcie nagrań Minkowskiego, wcale niekoniecznie baroku, ot choćby Roberta Diabła Meyerbeera. W prawie także czym innym jest jego byt „tekstowy” i byt realny. Weźmy prawa człowieka. Tworzą one zewnętrzną granicę dla własnego, krajowego porządku prawnego. Zobowiązują bowiem państwo do takiego ukształtowania prawa wewnętrznego, z Konstytucją włącznie, aby fundamentalne prawa jednostek nie doznawały uszczerbku. Dotyczy to stosunkowo wąskiego katalogu praw osobistych i politycznych. Wymienię je. To klasyczne wolności: informacji, zgromadzeń, stowarzyszania, wyznania, prawo do prywatności, prawo do rzetelnego sądu, prawo do niedyskryminacji. Charakterystyczne, że (inaczej, niż sądzi opinia publiczna) prawa ekonomiczne, np. prawo do pracy czy prawo do mieszkania – tu się już nie mieszczą. W konsekwencji w tych ostatnich zakresach państwo tworząc własne ustawy ma szersze pole manewru, niż przy klasycznych prawach politycznych i osobistych. Te ostatnie wskazują „czego nie wolno” parlamentom, władzy wykonawczej, sądom. Prawa człowieka – zawarte w ONZ-towskich Paktach Praw Człowieka i w Europejskiej Konwencji Praw Człowieka (w Polsce wiążącej od 1993 r.) ograniczają ustawodawcę krajowego. Nadto akty te kreują specjalny mechanizm zaskarżania władz krajowych do organów międzynarodowych, na wypadek, gdyby władze krajowe jednak prawa człowieka naruszyły. Otóż jakkolwiek Pakty ONZ-towskie, mówiące o prawach człowieka w Polsce obowiązywały od 1977 r., to w praktyce przez bez mała 20 lat jakoś się „nie przyjęły”. Prawa człowieka w Polsce mimo swej ratyfikacji, przez kilkadziesiąt lat miały byt tylko tekstowy. Nie pamiętały o nich sądy, nie powoływano się na nie jako na argument w sporze o to, jakie ma być polskie prawo. Prawa człowieka przez wiele lat dzieliły los nut zapomnianego utworu, spoczywających w pyle nieuczęszczanej biblioteki, zawierających nieznaną muzykę, nie znajdującą swego słuchacza. (cdn.) 19.XI.2004 Uroczystą inaugurację jubileuszowego, trzydziestego roku akademickiego na białostockiej Filii Akademii Muzycznej uświetnił wykład prof. Ewy Łętowskiej „Communicare et humanum, et necesse est – o komunikacyjnej misji muzyków i prawników.” Przed tygodniem drukowaliśmy jego fragment początkowy; dzisiaj – następny. 117 Prawniczy establishment w Polsce jest zorientowany „tekstowo”. O „dobroci” prawa ma świadczyć liczba nowych czy zmienianych ustaw. To właśnie, a nie rzeczywisty wpływ na życie społeczne – ma starczyć za dowód efektywności naszych prawotwórczych wysiłków. Media i telewizja mierzą prawo liczbą tekstów i ich nowością. Tymczasem, tak naprawdę, realizację naszych zobowiązań międzynarodowych wyznaczają inne kryteria. Jesteśmy rozliczani nie z istnienia tekstu, ale z osiągnięcia wymaganego standardu. Nie wystarcza więc uchwalenie ustawy. Decydujące jest, czy jest ona wykonywana, i czy osiągnięto tu wymagany poziom praktyki. Na tym polega sławetne acquis communaitaire (przyjęcie europejskiego dorobku wspólnotowego) i osiągnięcie éffet utile (efektywności) prawa europejskiego. Ta powinność (osiągnięcie standardu, a nie uchwalenie tylko tekstu) ciąży na wszystkich władzach: legislaturze, egzekutywie, judykatywie. Sądy krajowe nie mogą na przykład odmawiać tego, do czego zobowiązuje prawo wspólnotowe, z uwagi na „złe”, niepełne przeniesienie prawa europejskiego – do prawa krajowego. Podam przykład, nie z naszego podwórka. W Austrii, w sprawie Leitner, turyści żądali zadośćuczynienia za zmarnowany urlop, stracony na kłótniach z niedbałym organizatorem zagranicznej wycieczki, odmawiającym turystom pomocy w obliczu nagłej choroby. Prawo europejskie wymaga, aby w prawie krajowym były przepisy przewidujące podobną rekompensatę. Austriacki parlament zaniedbał dokładnego przeniesienia europejskich przepisów do prawa wewnętrznego, a sądy rozpatrujące sprawę w tej sytuacji oddaliły roszczenia państwa Leitner. Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał, że opieszałość ustawodawcy nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem sądów austriackich. Sądy muszą więc w takim wypadku rozwinąć kunszt interpretacyjny, wykładając ułomne prawo wewnętrzne, tak, aby osiągnąć wymagany przez éffet utile, standard wspólnotowego dorobku. Współcześnie zatem uważa się, że redukowanie prawa do tekstu – to błąd. Prawo musi istnieć jako standard wykonania (a raczej stosowania). Nie może zatem istnieć tylko na papierze, a od tego kto je stosuje – wymaga się, aby był wrażliwym interpretatorem, nie mechanicznym lektorem. W przeciwnym razie mamy prawo nie odpowiadające współczesnym standardom międzynarodowym, prawo martwe. Tak samo martwe jak zapomniane nuty, nie wykonywana muzyka. Czy nie dostrzegają Państwo podobieństw między dziedzinami, które uprawiają Państwo i ja? To prowadzi nas do kolejnej kwestii. Chodzi o wierność interpretacji. Chopinowski Konkurs w 1980 r. zakłócił skandal. Martha Argerich, zasiadająca w jury, wyjechała z Warszawy. Powodem były kontrowersje co do Ivo Pogorelicha, który prezentował interpretacje zbyt szokujące, a to skłóciło oceniające gremium. I chociaż ostatecznie pianista chyba nie rozwinął się tak świetnie, jak się na to zanosiło, warszawski epizod jego kariery wpisuje się w długą kronikę wydarzeń skandali i pomyłek towarzyszących historii muzyki i jej interpretacji, objętych hasłem „niewierność interpretatora”. Nowatorstwo interpretacyjne zderza się z szerszą refleksją: ile interpretatorowi wolno? Z tym samym problemem ustawicznie są konfrontowani także prawnicy. Czy znają Państwo wdzięczny termin „falandyzacja prawa”? Nazwa pochodzi od nieżyjącego już mego kolegi uniwersyteckiego, profesora Lecha Falandysza, który – jako doradca Prezydenta – zaskakiwał parlament swymi interpretacjami. Dodać należy, że zazwyczaj zmierzały one do rozwiązań lansowanych przez Prezydenta – a odmiennych, niż chciał rząd, czy nawet Sejm. Jednych te interpretacje gorszyły, inni przyzna- 118 wali, że są one po prostu nowe, i zaskakujące swą kreatywnością. Chodziło bowiem o interpretację prawa, prowadzoną systemowo, z wykorzystaniem kontekstu konstytucyjnego, co było wówczas pewną nowością, nie praktykowaną w polskim życiu publicznym. Dla tych, którzy sądzą, że interpretacja polega na odczytaniu tekstu przy wykorzystaniu potocznych, intuicyjnych, czysto słownikowych znaczeń – było to niedopuszczalne manipulowanie prawem. Termin „falandyzacja prawa” bywa, przynajmniej w publicystyce, używany w znaczeniu pejoratywnym, takim jak dziś „kreatywna księgowość”. Dodam jednak, że w propozycjach Falandysza nigdy nie chodziło o złamanie prawa. Raczej szło o wskazanie propozycji interpretacyjnych dotychczas nie dostrzeganych, a więc nie uświęconych tradycją i z pewnością tę tradycję czy przyzwyczajenia naruszających. Czy więc Lech Falandysz był Ivo Pogorelichem polskiego prawa? Obaj działali w granicach tekstu, choć poza granicami tradycji interpretacyjnej i w ten sposób dawali własną kreację. Chyba zresztą środowisko muzyczne było łaskawsze dla Pogorelicha niż prawnicze dla Falandysza. Może zresztą kryteria wierności tekstowi są w obu wypadkach inne? Albo może muzyka bardziej niż prawo skłania do zaakceptowania kreatywności? Czy tak jest? Chciałabym tu zacytować wielkiego pianistę, Alfreda Brendla2: „Epoka przymusu narodowego socjalizmu uodporniła mnie przeciw ślepej wierze w cokolwiek. Mentalność posłuszeństwa budzi u mnie nieufność posuniętą aż do sprzeciwu. Dotyczy to nie tylko odwołania się do pojęć wiary czy ojczyzny, ale i samego słowa ‘wierność’.” Istnieją dwa przeciwstawne poglądy, na to, jak powinna wyglądać „prawidłowa” interpretacja. Jeden mówi, że wzorcem jest moment powstania utworu (lub moment uchwalenia prawa). Że muzykę należy tak interpretować, jak to czyniono za życia kompozytora. Gdy idzie o prawo, tę samą myśl oddaje odwołanie się – jako do wzorcowej – do statycznej wykładni historycznej, poszukującej jaki był „zamiar ustawodawcy” w momencie uchwalenia przepisu. (Jestem dość sceptyczna co do tego, czy w ogóle tego rodzaju byt jak „zamiar ustawodawcy” w tym sensie w ogóle istnieje; jest to raczej pewna figura, do której się odwołujemy.) Drugi, biegunowo przeciwstawny pogląd uznaje dzieło, tekst – za środek do wyrażania własnej ekspresji. Tekst jest tylko parawanem dla ego wykonawcy. Interpretator muzyki uznaje wtedy utwór za dzieło służebne wobec własnej osobowości. W prawie ten sam kierunek odzwierciedlają skrajne postaci tzw. „szkoły wolnego prawa”. W ich ramach z kolei niebezpieczeństwo wiąże się z podobnym zjawiskiem – górowania interpretatora nad tekstem. Jest to szczególnie niebezpieczne, gdy interpretator jest nadmiernie zideologizowany. Oto przykład pochodzący z orzecznictwa niemieckiego Sądu Rzeszy z 1936 r. Niemiecki Reichsgericht stwierdza: „z uwagi na samą swa istotę, koncepcja ‘naruszenia dobrych obyczajów’ (....), czerpie swą treść z dominującego poczucia narodu, z narodowo socjalistycznego światopoglądu3”. W konsekwencji używano narodowosocjalistycznego światopoglądu do interpretacji niemieckiego prawa rodzinnego, w taki oto sposób. Niemieckie prawo przewidywało odebranie władzy rodzicielskiej, gdy rodzic dopuścił się występku wobec dziecka (kiedy uchybił dobrym obyczajom wobec dziecka). Z kolei ustawy norymberskie zakazywały stosunków pozamałżeńskich osobom rasy niemieckiej z przedstawicielami ‘rasy żydowskiej’. Uznano za2 Alfred Brendel w swoich wspomnieniach Nachdenken über Musik, Piper, München, 1977, s. 28. B. Rüthers, Die unbegrenzte Auslegung, Zum Wandeln der Privatrechtsordnung im Nazionalsozialismus, Mohr, Tübingen 1968, s. 218. 3 119 tem4, że należy pozbawić władzy rodzicielskiej matkę wobec dziecka z pierwszego małżeństwa, naruszającą ustawy norymberskie przez zawarcie drugiego związku z nie -Aryjczykiem (naruszało to ustawy norymberskie). Naruszenie ustaw norymberskich uznano bowiem za przestępstwo popełnione wobec dziecka, jako że kobieta pogwałciła „podstawowe ustawy narodowosocjalistycznego państwa”. Swoboda interpretatora postawiła znak równości miedzy uniwersalnie ujętymi „dobrymi obyczajami” i politycznie interpretowanym narodowosocjalistycznym światopoglądem. Interpretator przesłonił tekst. I dla muzyki, i dla prawa oba skrajne ujęcia relacji tekst – interpretacja są zniechęcające. I niewolnicze posłuszeństwo pierwotnej tradycji i lekceważenie tekstu traktowanego tylko jako pretekst dla własnej twórczej ekspresji w jednakim stopniu oznaczają niewierność tekstowi. W pierwszym wypadku utożsamienie pierwotnej tradycji interpretacyjnej z tą wiernością zaprzecza potencjałowi tekstu, przekreśla znaczenia, które w nim tkwią, a które mogą i powinny być z niego wydobyte przez kolejne pokolenia interpretatorów. Wracam do opowiastki o nieudanej prapremierze Beethovenowskich symfonii. Gdyby owo pierwsze wykonanie miało przesądzać o tym, jak grać VI Symfonię (a dyrygował sam kompozytor!), nigdy nie „przebiłaby się” do szerokiej publiczności. I w końcu: dlaczego np. Wariacje Goldbergowskie muszą być grane tylko á la Gould, albo á la Brendel czy Pinnock? Dobrze, że nie uwierzył w to Perahia, który nie tak dawno przedstawił własną, zupełnie odmienną wersję! Utożsamienie wierności tekstowi z tradycją interpretacyjną w muzyce grozi wyjałowieniem i martwotą. Ryszard Wagner, traktując swoją tetralogię jako dzieło integralne i zostawiając szczegółowe wskazówki interpretacyjne, dokładnie opisał wygląd sceny i pląsy Woglindy, Wellgundy i Flosshildy w wodach Renu. Czy to znaczy, że „nie wolno” Wagnera wystawiać inaczej, bo kompozytor nam wyraźnie napisał jak to ma być, a w Bayreuth przez wiele lat na scenie królowały tekturowe drzewa, futrzane przyodziewki i blaszane miecze? Ograniczenie interpretacji do rzekomej woli (bo tak naprawdę nigdzie się ona nie materializuje) ustawodawcy historycznego, zawsze prowadziło do drastycznego rozdźwięku między prawem a zmiennością warunków, w których ono funkcjonuje. Przecież czasem bywa tak, jak u Lampedusy: „jeśli wszystko ma pozostać tak, jak było, dlatego właśnie trzeba wszystko zmienić”. Oznacza to wierność sensowi tekstu poprzez niewierność literze5. Niewierność interpretatora tekstowi ma różne przyczyny. Bywa, że interpretator jest niesprawny, tępy, leniwy, nie chce mu się pomyśleć albo poszukać. W pismach Berlioza6 pojawia się opowieść o tym, jak kiedyś miał wystąpić z amatorską orkiestrą w symfonii austriacko-czeskiego kompozytora, Adalberta Gyrowetza. „Pierwsze wejście klarnetu spowodowało straszliwy dysonans. – Musiał Pan pomylić utwory, gramy w D-dur, Pan gra w F-dur – mówi kompozytor. – Nie, mam dobre nuty – odpowiada klarnecista. Przy powtórce powtarza się niezgodność. – Niech Pan pokaże nuty. Rozumiem, Pana partia jest napisana w F-dur, ale dla klarnetu in A. Pański klarnet jest in C. – „Mam tylko jeden”. 4 Ibidem 203. 13. G. Tomasi di Lampedusa, Lampart, Warszawa 1988, s. 37. O zjawisku tym mówi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu wyroku SK 19/02, 20.7.2004 r. 6 Les Grotesques de la musique 5 120 – Więc niech Pan transponuje o tercję w dół. – Nie umiem. – To niech Pan przestanie grać! – O nie, proszę Pana, jestem członkiem zespołu, mam prawo do gry, tak, jak inni”. O czym mówi przedstawiona historia? Dyrygent (Berlioz) wręcz żądał niewierności odczytania, ale w imię zachowania wierności sensowi dzieła, zaś wykonawca pokrywał brak kompetencji muzycznej (nieumiejętność transpozycji – a vista) – odwołaniem się do dosłowności stojących przed nim nut. Bardzo często słyszę tego rodzaju historie z ust polskich sędziów. (cdn.) 26.XI.2004 Dzisiaj ostatni odcinek inauguracyjnego wykładu prof. Ewy Łętowskiej „Communicare et humanum, et necesse est – o komunikacyjnej misji muzyków i prawników”, który uświetnił inaugurację trzydziestego roku akademickiego Białostockiej Filii Akademii Muzycznej. W poszukiwaniu złotego środka między wolnością twórczego poszukiwania a egoistyczną dowolnością interpretacji, używa się różnych narzędzi. Niektórzy kompozytorzy (i ustawodawcy) radzą sobie wyraźnym wskazywaniem miejsc, gdzie zostawia się wykonawcy swobodę lub wskazuje kierunek jej wykorzystania, co zmniejsza zakres dowolności. Reakcją na niesforność śpiewaków upiększających bez miary swoje partie, była skrupulatność Rossiniego wypisującego ozdobniki i fioritury. Miał bowiem nadzieję, że swoją gotowością – skuszą wykonawcę-interpretatora, do wyrzeczenia się własnej inwencji. Czasem kompozytor wybiera opcje. Richard Strauss w finale Salome, pozostawił śpiewaczce wybór między dwiema wersjami finałowej frazy. Ljuba Welitsch, której interpretacja – i słusznie – przeszła do legendy, w swym pierwszym z trzech nagrań7 nie jest wierna muzycznej tradycji, nakazującej śpiewać gis; Śpiewaczka śpiewa wersję alternatywną, rzadko wykonywaną, zawierająca wysokie dis. (Mam te nagrania; muszę powiedzieć, że ta wersja, nieczęsto spotykana, jest bardzo obiecująca, ale kiedy to nagrywała, była najmłodsza). Kadencje celowo pozostawia się smakowi i wirtuozerii interpretatora (lub autora kadencji). Ricci nagrał Koncert skrzypcowy Brahmsa z szesnastoma kadencjami pokazując cały wachlarz możliwości. Stylistyczne problemy z Mozartem – wskażę kadencje Schnabla w Koncercie c -moll, Nr 24, KV 491, i Busoniego – nagranie Annie Fischer, Koncert C-dur, Nr 21, KV 467) czy obrazoburstwo, z jakim Schnittke traktuje kadencję w Koncercie skrzypcowym Beethovena – pokazują, na czym polega problem. Kompozytor i tradycja są tolerancyjni, tekst milczy, pozostaje ocena publiczności, krytyki i kwestia smaku. Prawo ma podobny problem. W tekstach istnieją tzw. klauzule generalne czy zwroty niedookreślone: „zasady współżycia społecznego”, „dobre obyczaje”, „interes wspólny”, „uznanie administracyjne”. Istnienie tych zwrotów jest w prawie konieczNagranie z 1944 r. z Lovro von Mataticem. Inaczej w późniejszym, „żywym” nagraniu z MET, pod Reinerem. 7 121 nością – powszechną i historyczną. Prawo bez nich istnieć nie może. Konkretną treścią musi je wypełnić interpretator i stosujący prawo, podobnie jak o wyborze kadencji decyduje wykonawca. I tu pojawiają się podobne niebezpieczeństwa. Wprowadzenie obcej stylistycznie kadencji można przyrównać do wypełnienia zwrotu niedookreślonego treścią obcą, nie pasującą do całości. O tym już mówiłam, w związku z prawem nazistowskim. Współcześnie rezerwuarem, z którego powinni czerpać odczytujący prawo, aby móc nasycić treścią te wszystkie „wspólne interesy”, „zasady demokratycznego państwa prawa”, czy choćby pojęcie „wolności gospodarczej” – jest Konstytucja, uniwersalne prawa człowieka, czy prawo europejskie, regulujące obrót gospodarczy. Ale prawnicy do tych narzędzi nie przyzwyczajeni (a takich jest w Polsce wielu) skłaniają się do nadmiernego tradycjonalizmu. Pamiętam sama reakcję doświadczonego sędziego, który po wysłuchaniu kilka lat temu mojej prelekcji o konieczności interpretacji prawa (chodziło o kodeks cywilny) przy użyciu pojęć i wartości konstytucyjnych z oburzeniem powiedział: „a może chcecie, abyśmy niedługo do interpretacji polskich przepisów używali prawa międzynarodowego?” Prelegent powiedział, że o to właśnie chodzi, że tego oczekuje się od biegłego w sztuce polskiego prawnika. Ale nie przekonał pytającego. A może należało odpowiedzieć oburzonemu „nowinkami” pytającemu, tak, jak Berlioz odpowiedział francuskiemu klarneciście: „jeśli nie umie Pan transponować a vista, proszę przestać grać!”. Każdy z nas bywał na koncertach nieznośnie poprawnych, wiernych w każdym calu i tradycji wykonawczej, i skrupulatnej wierności odczytania nut. Tyle tylko, że można było umrzeć na tym z nudów. Pamiętam też koncerty, gdzie roiło się od błędów i jednocześnie pełnych autentycznej, żyjącej poezji. To, czy interpretację można zaakceptować, nawet, gdy jest w jakiś sposób „inna” wobec interpretacji znanych do tej pory zależy przede wszystkim od tego, skąd ta inność się bierze? Co ją powoduje? W końcu, jeśli tenor nie ma wysokiego „c”, wówczas lepiej śpiewać strettę w Trubadurze bez tego wysokiego „c”. Nigdy bowiem brak umiejętności czy warunków nie może być przekształcony sam w sobie w zaletę. Dlatego najpierw jednak warsztat, potem kreatywność i eksperymenty. Poza tym przecież trzeba wiedzieć, jak do tej pory inni coś interpretowali, aby móc osądzić, czy samemu jest się epigonem, czy nowatorem. Ale jak już się ma umiejętność profesjonalnego odczytania tekstu, zna tradycję wykonawczą wtedy obawa przed ryzykiem, krytyką, narażeniem się kolegom czy środowisku, wygodnictwo („ja to interpretuję najlepiej”) nie powinna prowadzić do stagnacji. W niedawnej8 rozmowie z Mścisławem Rostropowiczem można przeczytać uwagę: „Kiedyś byłem przewodniczącym Konkursu im. Czajkowskiego. Jeden z uczestników grał koncert Szostakowicza, który znałem na pamięć. Jeden z fragmentów pierwszej części zagrał odkrywczo, lepiej niż ja. Skopiowałem to później w swej interpretacji.” A mówi to mistrz nad mistrzami, jednak na tyle otwarty wobec świata, że nie absolutyzujący własnej wiedzy i kreatywności. Ucząc studentów prawa zasad prawniczej interpretacji zawsze powiadam, że sprawa polega na kilku czynnikach. Po pierwsze – wrażliwości – aby brak zgody na to „jak było dotychczas” budził chęć innego, niż tradycyjne, odczytania tekstu. Po drugie, trzeba umiejętności fachowych, aby umieć zaproponować nowe odczytanie. Po trzecie wreszcie, trzeba mieć tyle siły przebicia i charakteru, by przekonać do swej Forum 19.07 – 25.07 2004, Ja się wstydzić nie muszę, wywiad z M. Rostropowiczem, przedruk z pisma Itogi, 29.6.04. 8 122 propozycji innych kolegów (coś o tym wiem, sądziłam w NSA, jestem w Trybunale Konstytucyjnym – sądzenie jest sztuką zespołową), a także napisać uzasadnienie na tyle przekonująco, aby się ostało w wyższej instancji. Odczuwać – umieć – chcieć, ta triada niezbędnych cech musi się pojawiać także wtedy, gdy mówimy o interpretacji muzycznej, o odczytaniu muzycznego tekstu. Odczuwać, mieć coś do powiedzenia, nie godzić się na tradycję, dostrzec inną możliwość – to pierwszy człon. Rostropowicz dostrzegł nowe odczytanie znanego na pamięć tekstu – u młodego uczestnika konkursu im. Czajkowskiego. Polski prawnik skonfrontowany ze sprawą uczestników argentyńskiego systemu sprzedaży też ma do wyboru: zaakceptować tradycyjne odczytanie przepisu kodeksu cywilnego: skoro podpisał umowę, a więc się zgodził; albo poszukać inspiracji w prawie europejskim: tam przepisy o kredycie zakazują takiego wnioskowania. Dla polskiego prawnika tradycyjnie nastawionego fakt, że ktoś podpisał umowę, automatycznie wykluczał jakąkolwiek wątpliwość, czy ta umowa rzeczywiście została zawarta, czy opiera się na konsensie, jak tego wymaga prawo cywilne. „Podpisałeś, więc tego chciałeś” – takie jest rozumowanie tradycyjne. Prawidłowo jest: „podpisałeś, ale czy na pewno tego chciałeś?” – to trzeba sprawdzić, to należy do sędziego. Drugi człon triady: wiedzieć, jak swoją ideę przekuć w wykonanie, w odczytanie tekstu. Tu wchodzimy w kwestie profesjonalnej biegłości. Znać na wylot rzemiosło, umieć wyszukać właściwy środek, umieć zagrać czy zaśpiewać tak, jak się chce, a nie tak, jak na to pozwalają niesprawne palce lub niesprawne gardło. U prawników problem także polega na tym, że nie umieją albo nie chcą odnaleźć właściwego narzędzia, albo nie umieją go prawidłowo użyć. Trzeci element: „przebić się ze swoim odczytaniem” przez niechęć lub inercję otoczenia. I w tym zakresie – myślę – problemy dwóch porównywanych interpretatorów – prawnika i muzyka są podobne. Nie tak dawno, znany historyk, Henryk Samsonowicz opublikował rozprawkę Instrumenty muzyczne źródłem informacji. Mówi w niej o tym, jak gwardziści cesarza Bizancjum, Maurycego (VI wiek) schwytali trzech ludzi pochodzenia sklawińskiego (Słowianie), którzy mieli ze sobą instrumenty strunowe (rodzaj cytr). Pytani o przyczynę ich posiadania, mieli powiedzieć: „nosimy kitary, ponieważ nie jesteśmy przyzwyczajeni odziewać się w zbroje. Nasza ziemia nie zna żelaza i dlatego pozwala żyć w spokoju i bez waśni. Gramy na lirach, ponieważ nie umiemy dąć w surmy bojowe...”. Opisując i analizując ten epizod, polski historyk konkluduje: „W systemie znaków komunikacji międzyludzkiej instrumenty muzyczne były nie tylko źródłem nadającym brzmienie lub melodię, ale także przekazującym potrzebną informację. Ich nazwy, wygląd stanowiły także ważny przekaz o intencjach nadawcy komunikatu.” W opisanej historii były to intencje pokojowe i przyjazne. To jeszcze jeden aspekt komunikacyjnej misji prawników i muzyków, z tym że w tym wypadku muzycy mają pewną wyższość nad prawnikami. Warsztat prawnika jest niewidoczny, nie ujawnia intencji. Wyższość muzyków nad prawnikami w tym zakresie może jednak być także źródłem satysfakcji dla prawników. Obecni na tej sali oczywiście z prawem się stykają z rzadka; prawo kształtuje ich sytuację, ale czyni to niejako niewidzialnie – chyba, że wydarzy się jakieś nieszczęście albo kłopot. Natomiast ja, słuchacz – stykam się z muzyką, a właściwie z odczytaniem muzycznego tekstu przez interpretatorów – z własnej woli, chętnie i z ciekawością. Co więcej, mam nieskromne przekonanie, że wszystkie wysiłki Państwa odtwarzających, uczących muzyki, zajmujących się doskonaleniem warsztatu 123 muzycznego są skierowane po to, żeby dać satysfakcję mnie (no, może nie mnie indywidualnie, ale takim jak ja słuchaczom. Państwo trudzący się interpretacją muzyczną, trudzą się ze względu na takich jak ja, aby mi zrobić przyjemność. I to jest bardzo miłe uczucie. Dziękuję Państwu. 10.XII.2004 Royal String Quartet • Izabella Szałaj–Zimak – I skrzypce, • Elwira Przybyłowska – II skrzypce, • Marek Czech – altówka, • Michał Pepol – wiolonczela W maju 2004 roku brytyjska radiofonia BBC zaprosiła Royal String Quartett do dwuletniego programu promującego młodych utalentowanych artystów z całego świata – BBC New Generation Artists. Oznacza to intensywną promocję, udział w największych i najbardziej prestiżowych festiwalach na świecie, nagrania, opiekę agencyjną oraz wspólne występy z innymi muzykami projektu. Zespołowi zaproponowano także objęcie w 2006 roku funkcji Quartet in Residence w słynnej londyńskiej Wigmore Hall. Debiut zespołu w tej Sali odbył się w tym tygodniu. Niezwykłym wydarzeniem w karierze kwartetu był specjalny koncert dla Królowej Brytyjskiej Elżbiety II i rodziny królewskiej oraz Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego i Jego Małżonki podczas oficjalnej wizyty Prezydenta RP w Wielkiej Brytanii w maju 2004 roku. Po koncercie dostojne grono zaszczyciło muzyków kilkuminutową rozmową. Dlaczego podaję tę informację? Otóż altowiolista – Marek Czech, jest dawnym absolwentem białostockiego Liceum Muzycznego. 2004 – Rok Witolda Lutosławskiego 5.III.2004 Jak wiemy, Sejm RP w jednogłośnie podjętej uchwale, ogłosił bieżący rok – ROKIEM WITOLDA LUTOSŁAWSKIEGO. Jego oficjalna ogólnopolska inauguracja odbyła się w 10 rocznicę śmierci Kompozytora w Radiowym Studio imienia Witolda Lutosławskiego. Natomiast za inaugurację podlaską można uważać ostatni (27 II) koncert Filharmonii Białostockiej połączony z uroczystością wręczenia nagród laureatom VI Ogólnopolskiego Konkursu Wokół Witolda Lutosławskiego, organizowanego od 10 lat przez Zespół Szkół Muzycznych im. Ignacego J. Paderewskiego. Jak powiedział przewodniczący Jury Konkursu Edward Pałłasz (kompozytor, muzykolog, prezes ZAIKS-u), w tym roku do Białegostoku przyjechały 32 osoby z tak odległych miejscowości, jak Szczecin, Gdańsk, Konin, Bielsko-Biała, Zabrze, Bytom, Rzeszów, Przemyśl – słowem z całej Polski. Poziom uczestników oceniono 124 jako bardzo wysoki. Zwyciężyła reprezentantka Konina – Alicja Majewska (nagroda Prezydenta Białegostoku), a II nagrodę otrzymała Joanna Winnik z Zabrza (nagroda ufundowana przez PZU Życie), a III – Oriana Bogdanowicz z Gdańska. Uniwersytet Jagielloński laureatom trzech pierwszych miejsce przyznał indeksy na kierunek muzykologiczny. Przedmiotem Konkursu jest życie, droga twórcza i dzieło Witolda Lutosławskiego. Grupa finalistów, wyłonionych w trakcie eliminacji szkolnych i regionalnych, przyjeżdża do Białegostoku, by tutaj spotkać się z najlepszymi w tej tematyce w kraju. Po eliminacjach pisemnych wyłoniona zostaje ścisła grupa finalistów (10-12 osób). Oni następnego dnia demonstrują publicznie swoją wiedzę i osłuchanie w muzyce Lutosławskiego. Muszą również wykazać się ściśle profesjonalną umiejętnością – rozpoznając utwór na podstawie kopii jednej tylko strony partytury. Laureaci Konkursu stanowią nadzieję popularyzowania niełatwej, ale pięknej sztuki Witolda Lutosławskiego i w ogóle – muzyki współczesnej, Jeden z poprzednich laureatów, białostoczanin Wojciech Ziemowit Zych jest już obiecującym kompozytorem, wykonywanym w Białymstoku i na „Warszawskiej Jesieni”, stypendystą Ministra Kultury i Marszałka Województwa Podlaskiego. W nieoficjalnej „drużynowej” klasyfikacji bezapelacyjne zwycięstwo odniosła PSM II stopnia w Koninie, której pedagog Alicja Wardęcka-Gościńska przygotowała aż trzy znakomite finalistki. Błyszczała również Gdańska OSM II st., gdzie uczą się laureatki III i IV miejsca (przygotowane przez różnych nauczycieli). Cieszy, że konkurs znakomicie przygotowany przez dyrektora ZSM Adama Juchnowicza, ciągle trwa stanowiąc jedyną tego rodzaju imprezę w Polsce nie tylko upamiętniającą co dwa lata postać i dorobek twórczy jednego z największych kompozytorów XX stulecia, ale dzięki inicjatywie Uniwersytetu Jagiellońskiego (w ślad za którym wkrótce ma podążyć Uniwersytet Warszawski) – wyrastać będą pokolenia profesjonalnych entuzjastów i popularyzatorów trudnej, ale i jakże pięknej muzyki Witolda Lutosławskiego. To chyba najbardziej cieszyłoby wielkiego kompozytora. 12.III.2004 „Tak jak najwyższym celem sztuki jest piękno, tak najwyższym celem nauki jest prawda. Ale tak jak w matematyce, astronomii i wielu innych dyscyplinach nauki możemy dostrzec specyficzny dla nich rodzaj piękna, tak w sztuce nieuchronnie spotykamy się z problemem prawdy”. Witold Lutosławski Jego odejście odczuliśmy jako ból osobisty, a było ono sejsmicznym drgnieniem całej naszej kultury. Świat dźwięków – powiadają – jest ulotny w czasie, w przestrzeni i w historii, jakże więc to się dzieje z muzyką Witolda Lutosławskiego, iż odczuwamy ją jako opokę muzyczną w tej burzliwej historii muzyki naszego stulecia? Była jego ekspresją osobistą, a zarazem należy do materii duchowej Polaków. Lutosławski exegit monumentum całej naszej kulturze. Michał Bristiger [fragment wypowiedzi z 8 lutego 1994 roku (cdn.)] 125 19.III.2004 (...) Że był polskim kompozytorem to za mało powiedzieć. Kompozytorzy biorą często materiał rodzimy do swych własnych kompozycji. Z Witoldem Lutosławskim stało się po pewnym czasie przeciwnie, po czasie naszego początkowego obcowania z Jego muzyką, w czasie jej panowania. To co było w niej indywidualne, tak przeniknęło nas wszystkich, tak przepoiło naszą wrażliwość muzyczną – świadomie czy naturalnie, iż cechy jego stylu zaczęły się utożsamiać z polskością muzyki polskiej. Tak było przedtem z Karolem Szymanowskim, a jeszcze dawniej z Fryderykiem Chopinem. Więc Witold Lutosławski dał swej ojczystej kulturze muzycznej to najwyższe, co artysta stworzyć może: szczyt współczesnej twórczości muzycznej, a zarazem punkt triangulacyjny całego jej obszaru. Kto nie zna muzyki Witolda Lutosławskiego, znać muzyki polskiej nie może, ani jej zmierzyć. (...) Michał Bristiger [fragment wypowiedzi z 8 lutego 1994 roku (cdn.)] 26.III.2004 (...) A czym był Artysta dla świata? Czym jest? Czym pozostanie? Punktem odniesienia dla całego rozwoju muzyki w naszym stuleciu; punktem odniesienia dla muzyki, która jest Jego muzyce bliska – ażeby wyczuć tę bliskość i nadać jej znaczenie, oraz dla muzyki, która jest jej daleka – ażeby odczuć ten dystans i zyskać o nim pojęcie. Jego kompozycje, od Wariacji na temat Paganiniego do IV Symfonii – ostatniej – dają łuk o cięciwie tak napiętej silnie, iż nie będąc w stanie dojrzeć ostatecznego celu tej muzyki wiemy, że leży bardzo daleko. Ponieważ Kompozytor postawił sobie zadanie duchowe, któremu mało to mógł sprostać, a które stało się Jego główną rolą w historii muzyki powszechnej. Zadanie to brzmiało: rozwinąć w sposób zasadniczy i rygorystyczny myśl muzyczną, wyzwalając ją z odziedziczonych norm tonalności, a nie doprowadzając do destrukcji logosu tonalnego. Dał odpowiedź swymi dziełami. A teraz uczymy się na Jego muzyce harmonii; tej najnowszej; kwestia zawarta w pytaniu, czy melodia jest jeszcze możliwa, tu znajduje swe rozwiązanie; podobnie natrafiamy na nowy rodzaj rytmiki, polifonii, faktury. Stworzył nową w swoim rodzaju formę muzyczną. A to znaczy inaczej odczuwać muzykę i cały świat. W tej muzyce możemy się zadomowić. (...) Michał Bristiger [fragment wypowiedzi z 8 lutego 1994 roku (cdn.)] 1.IV.2004 Dzisiaj odrzucam na bok powagę nawet w tej czołowej rubryce; zawieszam więc też publikację tekstu Michała Bristigera skreślonego kilka godzin po śmierci Witolda Lutosławskiego i po raz pierwszy udostępniam drukiem fragment humorystycznej dygresji Witolda Lutosławskiego, którą słyszałem podczas Jego wizyty w Białymstoku (8 X 1993). Było to w pokoju artystów po wykonaniu Koncertu wiolonczelowego Mistrza przez Tomasza Strahla i Orkiestrę Filharmonii Białostockiej pod dyr. Mirosła- 126 wa Jacka Błaszczyka. Witold Lutosławski, najwidoczniej w dobrym nastroju po tym wykonaniu, wspominał: Po moim koncercie w Moskwie był koncert Gali Wiszniewskiej – żony Mscisława Rostropowicza. Śpiewała świeżo odnalezione pieśni Prokofiewa, a akompaniował jej słynny wiolonczelista, który też świetnie grał na fortepianie. Miał jednak za mało czasu, by dobrze nauczyć się partii fortepianowej, więc w czasie przerw na ogromne owacje po każdej pieśni, ćwiczył akompaniament następnej. Jak już skończył, kiwał do niej głową, że jest gotowy i może śpiewać dalej... Rostropowicz po tym koncercie najpierw odwiózł nas do hotelu, gdzie nie obyło się oczywiście bez picia koniaku. Spytałem go, jak prowadzi potem samochód. Odrzekł: – Bardzo dobrze! Tylko jedna rzecz jest ważna: jak słyszysz, że gwiżdżą, to nie zatrzymuj się! 16.IV.2004 (...) Jego dzieła pojawiały się z regularnością Jego własnej natury twórczej, każde dodawało nowy słój do coraz potężniejszego pnia. Tak powstała ich jednia DZIEŁO. Obcując z poszczególnymi Jego utworami, poznając je, wracając do nich stale, jak do znanego sobie, a wciąż intrygującego i pełnego zagadek świata, doświadczałem tej muzyki, wiedząc, że nic nie zdoła jej zastąpić. W Wariacjach pojęta była jako gra; idea żałobności (w Muzyce żałobnej i jej Apogeum) nie została wyrażona, jak w Marszu żałobnym Chopina, jako droga, lecz jako tombeau, grobowiec muzyczny, trwająca w czasie piramida z muzyki, jak piramida egipska trwa w kamieniu; doświadczeniem fundamentalnym stało się dojście w tej muzyce do nowej formy – doświadczenie beethovenowskie, tytaniczna praca, której apogeum znajduje się w symfoniach. A cóż z odbiciem idei barokowej, przetworzonej, przesublimowanej w umyśle kompozytora z poetami, z Kazimierą Iłłakowicz i poetami francuskimi, a to znaczy z językiem polskim i językiem francuskim – kiedy z wyobraźnią poetycką (jakże wyczutą!) skrzyżowała się wyobraźnia kompozytorska, wrażliwa na lirykę, lecz niepodległa muzycznie. Witold Lutosławski nie ulegał światu realnemu: prowadziły go wizje światów idealnych, światów możliwych. Takie właśnie jest najwyższe powołanie muzyki. Wszyscy marzymy o światach idealnych. On potrafił wizję swego świata możliwego przetworzyć w rzeczywistość muzyczną. Odtąd ten świat będzie już nosić miano MUZYKI WITOLDA LUTOSŁAWSKIEGO. Prof. Michał Bristiger [fragment wypowiedzi z 8 lutego 1994 roku, dnia śmierci Kompozytora] 23 IV 2004 Słowa Kompozytora o procesie komponowania: Proces komponowania pojmuję przede wszystkim jako tworzenie kompleksów określonych doznań psychicznych mego odbiorcy, doznań, których całkowite spełnienie rozciąga się nie na większą liczbę wykonań tego samego utworu. (...) w utworze muzycznym tylko to jest ważne i celowe, co może służyć do wywołania określonego rezultatu w jego 127 percepcji. I tak na przykład wszystkie kunsztowne metody organizowania materiału muzycznego mogą mieć wartość tylko w takiej mierze, w jakiej przyczyniają się do wywołania zamierzonego doznania odbiorcy. Podkreślam (...) doznania, a nie uświadomienie sobie przez niego samej organizacji muzycznego materiału. (...) Słowem „odbiorca” określam twór mej własnej wyobraźni, twór urobiony na podstawie własnego, wieloletniego i stale wzbogacanego doświadczenia właśnie w dziedzinie muzyki. (...) Idąc za głosem mego wyimaginowanego odbiorcy, który jako słuchacz mych utworów jest w rzeczywistości nikim innym, jak mną samym, mam chociaż tę pewność, że dążę do spełnienia życzeń tego jednego słuchacza. Ale przecież mam prawo mieć nadzieję, że jakkolwiek szczególny jest ten mój wyimaginowany odbiorca, jest on jednak przynajmniej podobny do wielu innych „prawdziwych”, czyli konkretnych odbiorców. (...) idąc za jego wymaganiami zbliżam się bardziej niż w jakikolwiek inny sposób do najważniejszego celu pracy artysty, jakim jest nadanie najprawdziwszej formy temu, co ma on drugiemu człowiekowi do zakomunikowania. [Wypowiedź Lutosławskiego w: Witold Lutosławski. Materiały do monografii, opracował Stefan Jarociński, Kraków 1967, PWM, s. 65-70] 21 V 2004 Kilka „złotych myśli” Kompozytora: Najpowszechniejsza wada krytyka: nieumiejętność zdania sobie sprawy z tego, że się czegoś nie wie. Słabe są dzieła sztuki, których główną zaletą jest ich nowość. Cecha ta bowiem jest tą właśnie, która najszybciej się starzeje. Skromność jest luksusem, na który nie stać ludzi niedojrzałych. Jak na megalomana przystało, jestem człowiekiem skromnym. Istotnie bowiem na skromność może sobie pozwolić ten tylko, kto jest przeświadczony o swych bogactwach. Pyszałkowatość jest często pokrywką przekonania o własnej niewielkiej wartości. 28 V 2004 W internecie pojawiła się witryna poświęcona muzyce współczesnej (free.art.pl/ nowamuzyka). Redaktorzy na początek proponują lekturę artykułów poświęconych m.in. muzyce Witolda Lutosławskiego (Daniel Cichy Lutosławski – klasyk współczesności, Piotr Gryska Muzyka do wielokrotnego słuchania, fragment monografii Lutosławskiego pióra Krzysztofa Meyera i Danuty Gwizdalanki. Witold Lutosławski: Kompozytor – słuchacz – krytyk). Cytuję fragment tej ostatniej: Artysta, który kosztem rezygnacji z pełnej wierności własnym przekonaniom estetycznym wyobraża sobie, że tworzy dla zadowolenia drugich, pada ofiarą najokrutniejszego w swych konsekwencjach złudzenia. Myśląc, że spełnia szczytną społeczną misję, ofiarowuje ludziom fałszywą monetę. Myśląc, że 128 wyraża swą działalnością swój szacunek dla społeczeństwa, daje – może mimowolny – dowód swej dla niego pogardy... Piszę taką muzykę, jaką sam chciałbym usłyszeć. Gdybym pisał inną, którą nie ja, a kto inny chciałby słyszeć, byłoby to równoznaczne z kłamstwem. Uważam, że pierwszym obowiązkiem artysty jest mówić prawdę, być wiernym temu, w co sam wierzy, co lubi, czego chce, a tacy, do których efekty tej postawy przemówią, muszą się znaleźć. * Świat, w którym rządzą inne prawa fizyki Tak o twórczości Witolda Lutosławskiego wypowiedział się znakomity wiolonczelista Andrzej Bauer, dyrektor artystyczny festiwalu „Łańcuch”, poświęconego twórczości kompozytora. (Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, 15-16 maja). Festiwal pod wieloma względami był nietypowy i ciekawy. Głównym jego cel to odkrywanie twórczości zapomnianej, marginalnej, przez samego kompozytora niekoniecznie ulubionej czy nawet niekoniecznie autoryzowanej i oficjalnej. A wiadomo, jak Lutosławski kokietował i dyskretnie prowadził swoich odbiorców. Jest to więc próba dyskretnej ucieczki od jego przewodnictwa i sugestii. Przez dwa dni wykonywano tylko Lutosławskiego i to całego Lutosławskiego kameralnego, od Sonaty fortepianowej z lat studiów (1934) po ostatnie ukończone dzieło, Subito na skrzypce i fortepian (1992). A więc 60 lat podróży przez świat kompozytora, który w takiej intensywności i takiej dawce może przynieść słuchaczom „oczyszczenie”, wedle słów Bauera. Były też imprezy towarzyszące, spotkanie z Marcinem Bogusławskim, architektem, pasierbem Lutosławskiego; rozmowy z wykonawcami-przyjaciółmi, znającymi go osobiście; wystawa przedmiotów i dzieł sztuki związanych z twórcą oraz plakatu Kreutz-Majewskiego na uchwalony przez Sejm Rok Lutosławskiego. Lutosławski tylko kameralny? Oczywiście z powodu finansów. Głównymi sponsorami było Ministerstwo Kultury oraz stołeczny Urząd Miejski. Organizatorowi, czyli Towarzystwu im. Lutosławskiego w osobach Zygmunta Krauzego (prezes) i Lecha Dzierżanowskiego (kurator festiwalu) nie udało się niestety namówić żadnego sponsora pozarządowego i prywatnego. No cóż, na razie finansują oni najwyżej Beethovena czy Chopina... Festiwal ma mieć formę łańcuchową, tzn. unikać jasno postawionych tez czy kierunków interpretacji. Istotą są tu raczej wzajemne związki między różnymi okresami, gatunkami, stylami obecnymi na przestrzeni tych 60 lat w twórczości kompozytora. Element przypadku (kontrolowanego?) wprowadzili do festiwalu młodzi wykonawcy: od dzieci po studentów. To niezwykle ważny aspekt tego przeglądu: wprowadzenie nowych muzyków i odbiorców do świata twórczości współczesnej jest podstawowym zadaniem dzisiejszych animatorów kultury, bo bez nich tej kultury za chwilę może już nie być. Dzieci wykonywały kompozycje dla nich pisane, studenci głównie transkrypcje i utwory z lat 50., pojawili się też laureaci II Konkursu Wykonawczego utworów Lutosławskiego organizowanego w Drozdowie (koło Łomży), rodowej siedzibie kompozytora. Festiwal, choć skromny, niewątpliwie ma walor oryginalności i nowatorstwa – właśnie przez owo odkrywanie twórczości marginalnej. Ale i owa intensywność, ten 129 dwudniowy maraton i owa kameralność: spotkanie muzyki i kochających ją lub dopiero się w niej zakochujących ludzi miał swoją wielką wartość. Właśnie kameralnie, poza filharmonią i wielkimi salami, w małym gronie przyjaciół. Nieco surrealistyczny był wątek rozrywkowej twórczości Lutosławskiego. Oto wielki twórca, aspirujący w swoim dziele do prawdy i piękna, pisze dla zarobku i przeżycia ciężkich lat 50. piosenki rozrywkowe pod pseudonimem Derwid. Skrycie i wstydliwie, choć wstydzić się nie było czego: piosenki śpiewali wszyscy, od Fogga przez Przybylską po Villas; na Festiwalu zaśpiewała je Hanna Banaszak. [free.art.pl/nowamuzyka] 4.VI.2004 „Chociaż proces komponowania polega na egocentrycznym wypełnianiu własnych życzeń, marzeń, pragnień” – przyznawał Lutosławski – „to jednak wiele satysfakcji przychodzi z zewnątrz, od tych ludzi, którzy potrafią i chcą na mą muzykę reagować. Daje to nieporównane uczucie zestroju duchowego z innymi ludźmi. Wyobrażam sobie, że to właśnie jest celem sztuki; wspólność przeżyć, w których twórca i odbiorca są w gruncie rzeczy dwiema częściami jednego instrumentu”. W 1976 roku posunął się jeszcze dalej: „Czy moje stanowisko jest ściśle introwersyjne? Czy obchodzi mnie wyłącznie to, co dzieje się we mnie samym i nic poza tym? Z pewnością nie. Żarliwe pragnienie łączności z ludźmi poprzez sztukę stale mi towarzyszy. Moje wysiłki jednak nie mają na celu zjednania jak największej ilości słuchaczy i zwolenników. Nie pragnę zjednywać, natomiast pragnę odnajdywać. Odnajdywać tych, którzy w najgłębszych warstwach duszy czują tak samo jak ja. [...] Twórczość artystyczna może stanowić [...] m.in. swoiste łowy dusz ludzkich. Zaś wyniki takich łowów przynoszą lekarstwo na jedno z najdotkliwszych cierpień człowieka – uczucie samotności”. Podczas konwersatorium w Baranowie powrócił do tego wątku, mówiąc, że zetknięcie z publicznością to przeżycie „niezmiernie stymulujące, a zarazem leczące niejeden kłopot natury psychologicznej”. Słowa o „łowieniu pokrewnych dusz” nie były figurą retoryczną, skoro tak opowiadał Tadeuszowi Kaczyńskiem: „Jestem szczęśliwym posiadaczem kilku listów, które czasem wydobywam ze specjalnie na ten cel przeznaczonego pudełka i przeglądam je. Są to listy, w których słuchacze moich utworów zwierzają się ze swych przeżyć, jakie im te utwory dostarczyły. Przeglądam te listy w złych chwilach mego życia; wówczas czytanie ich dodaje mi otuchy”. [Z książki D. Gwizdalanki i K. Meyera Witold Lutosławski: Kompozytor – słuchacz – krytyk] 11.VI.2004 Jeszcze raz powracam w tej rocznej rubryce do miejsca talentu w systemie wartości ludzkich – tak, jak to rozumiał Witold Lutosławski. W wypowiedziach Kompozytora komentujących nadawane mu zaszczyty i wyróżnienia jako dowód podziwu dla jego talentu, przewija się myśl, że talent jest rzeczą daną przez naturę, a obowiązkiem 130 utalentowanego twórcy jest godne „administrowanie darami natury”. Myśl tę wypowiedzianą m.in. w Białymstoku 8 października 1993 r. już dużo wcześniej (1984) wyraził w mowie wygłoszonej w czasie uroczystości nadania mu tytułu doktora honoris causa przez Uniwersytet Jagielloński w Krakowie: Tytuł, jakim mnie dzisiaj obdarzono, jest dla mnie źródłem ogromnej satysfakcji. Trudno mi jednak nie stwierdzić, że sytuacja, w jakiej się znalazłem sprzyja uczuciu onieśmielenia. Zostaję bowiem nagrodzony za coś, co tylko w niewielkim stopniu mogę uważać za moją zasługę. Wartość utworów muzycznych zależy przecież głównie od talentu, jakim obdarzony jest kompozytor. Talent zaś jest raczej przywilejem niż zasługą. Tworzący artysta nie ma prawa uważać go za swoją własność. Jest to dobro powierzone, które przeznaczone jest do przekazania innym ludziom w postaci gotowych, możliwych do wykonania utworów. Można by co prawda dopatrywać się zasług tworzącego artysty w jego pracowitości czy rozsądku, z jakim administruje powierzonymi sobie dobrami. Tu jednak rodzą się natychmiast wątpliwości. Praca, pokonywanie trudności i wszystkie możliwe wysiłki związane z twórczością są przecież pasją życiową każdego z nas i nie wymagają żadnych zwycięstw nad samym sobą. [Słowa Kompozytora pochodzą z książki Jadwigi Paja-Stach Lutosławski i jego styl muzyczny] 10.IX.2004 Trwa Rok Witolda Lutosławskiego, ogłoszony styczniową uchwałą Sejmu RP. Odbywają się nadal imprezy upamiętniające jego postać i dzieło. W drugiej edycji konkursu dla młodych muzyków zorganizowanego w Drozdowie, miejscu urodzenia Witolda Lutosławskiego, przyznano 3 równorzędne pierwsze nagrody w I grupie (uczniowie podstawowych szkół muzycznych) następującym osobom i zespołom: 1. Karolina Tomaszewska ze Szkoły Muzycznej im. Tadeusza Szeligowskiego w Lublinie. 2. Kwartet skrzypcowy w składzie Laura Gantner z Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia nr 4 im. K.Kurpińskiego, Karolina Mikołajczyk, Aleksandra Bucholc i Michael Exl z PSM im. E.Młynarskiego w Warszawie. 3. Ewa Nowicka (klarnet) z Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia im. Zygmunta Noskowskiego w Gdyni oraz 3 równorzędne pierwsze nagrody w II grupie (uczniowie średnich szkół muzycznych) następującym osobom i zespołom: 1. Duet fortepianowy Ewa Sarwińska i Karolina Szweda z Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Feliksa Nowowiejskiego w Gdańsku. 2. Duet Anna Loksztejn (flet) i Femina Cadi Sulumuna (harfa) z Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych nr 1 w Warszawie 3. Wiktor Kociuban (wiolonczela) z Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Mieczysława Karłowicza w Krakowie. Najważniejsze jest to, że dzieła kompozytora pojawiają się częściej niż zwykle w programach wielu festiwali jak i cotygodniowych koncertów filharmonicznych (zob. m.in. poniższą relację z festiwalu AUKSO). 131 17.IX.2004 Witold Lutosławski był bohaterem drugiego koncertu festiwalu „Wratislavia Cantans” (część pierwszą transmitowały Programy II TVP i Polskiego Radia w ostatnią sobotę). W koncercie monograficznym poświęconym temu wybitnemu kompozytorowi wykonana została jego I i III Symfonia. Grała (bardzo dobrze) Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Wrocławskiej pod dyrekcją Leona Botsteina. Wystąpił również tenor James Oxley (gwiazda festiwalu), który wykonał partię wokalną w utworze „Paroles tissees” Lutosławskiego. W 1993 roku, na kilka miesięcy przed śmiercią, podczas pobytu we Wrocławiu Lutosławski osobiście dyrygował orkiestrą wykonującą te właśnie utwory. Niemal bezpośrednio potem przyjechał do Białegostoku (8 października). Podczas tegorocznej edycji „Wratislavii Cantans” odbędzie się ponad 50 wydarzeń kulturalnych, w tym oratoria, koncerty kameralne i symfoniczne, koncerty muzyki cerkiewnej. Koncertów festiwalowych będzie można posłuchać m.in. we Wrocławiu, Świdnicy, Szczawnie Zdroju i Ząbkowicach Śląskich. Również tegoroczna „Warszawska Jesień” (17-25 września) uczci pamięć wielkiego kompozytora i to w szczególny sposób. Na ostatnim festiwalowym koncercie (sobota, 25 września) w Filharmonii Narodowej Narodowa Orkiestra Polskiego Radia pod dyrekcją swego szefa Gabriela Chmury i Jacka Kaspszyka wykona wszystkie cztery Symfonie Witolda Lutosławskiego, dając w ten sposób panoramę przemian jego stylu na przestrzeni 50 lat (1941-1992). 24 IX 2004 Ukazał się drugi tom monumentalnej monografii Witolda Lutosławskiego Droga do mistrzostwa, (tom I: Droga do dojrzałości) pióra Danuty Gwizdalanki i Krzysztofa Meyera. W najnowszym numerze „Ruchu Muzycznego” opublikowano rozmowę z autorami, w której m.in. czytamy: – W Waszej książce życie i twórczość Lutosławskiego są ukazane w ścisłym związku z otaczającą je rzeczywistością, biografia kompozytora staje się niemal historią PRL-u. Uważam to za bardzo cenne, takie potraktowanie tematu zwiększa też atrakcyjność lektury, ale zarazem uwypukla te momenty zachowania i postawy Lutosławskiego, które bywają dzisiaj osądzane krytycznie. Czy macie coś na obronę Budowniczego Polski Ludowej? – Łatwo dziś z naszej wygodnej perspektywy wstawiać ludziom cenzurki za zachowanie w czasach PRL-u. Starsi, którzy to robią, widocznie już tych czasów nie pamiętają, a młodsi dowiadują się o nich tylko z drugiej ręki. Przede wszystkim, nikt wtedy nie wiedział, jak długo potrwa zniewolenie, większość sądziła, że do końca ich życia. Dlatego próbowaliśmy nakreślić możliwie szeroki kontekst politycznospołeczny warunków, w jakich przyszło Lutosławskiemu żyć. Kompozytor był świadomy swego ogromnego talentu i starał się jakoś ułożyć sobie życie tak, by talent ten rozwijać. Po ucieczce Panufnika, reżim „postawił” na Lutosławskiego, chcąc mieć w nim atut propagandowy. Stąd wyróżnienia, nagrody, ordery nieosiągalne dla tych artystów, którzy władzom byli obojętni. To prawda, że Lutosławski przez długie lata 132 świadomie dostosowywał się do takiego układu. Jego kompromisy były jednakże niewielkie. Nie pisał kantat o Stalinie, nie wstąpił do partii, nie brał udziału w organizacjach fasadowych. Wobec innych zachowywał się przyzwoicie. Zdawał zresztą sobie sprawę ze swej sytuacji, a w latach osiemdziesiątych powiedział dosłownie: „Wszyscyśmy kolaborowali w końcu, prawda, do stanu wojennego. Wszyscyśmy rozmawiali z ministrami kultury i sztuki, z urzędnikami, nawet do KC byliśmy zapraszani, żeby tam uczestniczyć w naradach dotyczących «Warszawskiej jesieni». [...] To było normalne, normalny tryb. Ale po 1980 i 1981 roku to już nie jest możliwe. Dla mnie to jest trochę tak: jak się raz zdejmie za ciasny but, to się go więcej nie włoży, on już nie wejdzie”. [„Ruch Muzyczny” nr19/2004] 1.X.2004 Międzynarodowy Dzień Muzyki W II tomie monografii Witolda Lutosławskiego Droga do mistrzostwa, pióra Danuty Gwizdalanki i Krzysztofa Meyera (pisałem o niej przed tygodniem) czytamy: Odpowiadając w 1971 roku na pytanie „Ku czemu zmierza sztuka?” Lutosławski wyznał, że głównym źródłem jego niepokoju nie jest stan samej muzyki, lecz jej słuchaczy. „Ze smutkiem myślę o ludziach, którzy słyszą pseudo muzykę przez szereg godzin dziennie. Czy będą oni w stanie ze skupieniem i satysfakcją wysłuchać kiedykolwiek jednej symfonii Beethovena? Staram się wierzyć, że ta szarańcza dźwięków z czasem wyginie i umożliwi życie i działanie na dusze ludzkie prawdziwej muzyce, która oby nigdy nie zatraciła swej – jak to określił Conrad – «czarodziejskiej wnikliwości». Fragment rozmowy Ludwika Erhardta, naczelnego redaktora „Ruchu Muzycznego” z autorami książki: Ludwik Erhardt: – W sytuacji Lutosławskiego – kompozytora z biegiem lat coraz silniej uderzał mnie paradoks, wyrażający się w rosnącej dysproporcji między jego światową pozycją, poważaniem, jakim go darzono i za granicą, i w kraju, superlatywami stosowanymi wobec jego twórczości – a faktycznym, dotkliwym brakiem zainteresowania jego muzyką ze strony polskiej publiczności. Odpowiedzialnością za to najłatwiej obarczyć słuchaczy. Ale czy nie zachodziła tu jakaś szczególna, dramatyczna niezgodność temperamentów, charakterów, gustów, sprawiająca, że muzyka Lutosławskiego publiczności polskiej do dziś nie porywa, pozostawia ją pełną uznania, ale chłodną, jest dla niej rodzajem kościoła bez boga... Krzysztof Meyer: – Tylko częściowo mógłbym się zgodzić z takim zdaniem. W mojej pamięci pozostanie szereg koncertów, na których przyjmowany był on przez publiczność entuzjastycznie. Przypominam sobie polskie prawykonania 3 Poematów, Kwartetu, Livre pour orchestre, Mi-parti, także koncerty autorskie na „Warszawskich Jesieniach”. Przed oczyma mi staje także koncert we Wrocławiu, który był pierwszym publicznym występem Lutosławskiego po jego wewnętrznej emigracji w latach 133 osiemdziesiątych, a także pojawienie się kompozytora w 1986 w Filharmonii Narodowej. Natomiast teraz, po jego śmierci, publiczność polska reaguje być może wstrzemięźliwiej, ale – co tu ukrywać – nasi melomani rzadko kiedy okazują entuzjazm. I to nie tylko w stosunku do muzyki Lutosławskiego, to samo dotyczy np. Szymanowskiego. Zachwyt wzbudzają przede wszystkim plakatowe kicze, których niestety w muzyce ostatnich lat (nie tylko naszej!) pełno. Tu nie chodzi o to, by odpowiedzialnością obarczać słuchaczy. Jest to problem szeroki złożony, dotyczący wychowania muzycznego naszego społeczeństwa, a więc przyszłych słuchaczy koncertów oraz złożonych warunków, w jakich toczy się dzisiejsze życie. Ogromny temat, ale już na inną rozmowę… („Ruch Muzyczny” nr 19/2004) 8.X.2004 Z II tomu wydanej niedawno monografii Witolda Lutosławskiego Droga do mistrzostwa, pióra Danuty Gwizdalanki i Krzysztofa Meyera (pisałem o niej w dwóch poprzednich numerach), przytaczam fragment dotyczący „ciurkającej z głośników muzyczki”: Natura obdarzyła Lutosławskiego wyjątkowo wrażliwym słuchem, ale dlatego wcześniej niż otoczenie zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stanowi inwazja głośników i bezmyślnie odtwarzanej muzyki mechanicznej. W październiku 1969 to właśnie z jego inicjatywy Rada Muzyczna UNESCO przyjęła ustawę o hałasie. „Walne Zgromadzenie Międzynarodowej Rady Muzycznej UNESCO [...] jednomyślnie potępia niedopuszczalne pogwałcenie wolności osobistej i prawa każdego człowieka do ciszy przez nadużywanie nagranej oraz nadawanej przez radio muzyki w miejscach publicznych i prywatnych. Walne zgromadzenie żąda, aby Komitet Wykonawczy przestudiował ten problem w jego wszelkich aspektach – medycznym, naukowym, prawnym – nie pomijając również aspektu artystycznego i wychowawczego, oraz aby zaproponować w pierwszym rzędzie UNESCO, a także właściwym władzom poczynienie wszelkich kroków w celu położenia kresu omawianemu nadużywaniu muzyki.” 15.X.2004 Z książki Tadeusz Kaczyńskiego Lutosławski. Życie i muzyka (s.145, 146): „Białystok, październik 1993 Czy Witold Lutosławski ma coś wspólnego z Podlasiem? Wydawałoby się, że nic lub bardzo mało. Do 8 października nie był nawet w stolicy regionu – Białymstoku. Tego dnia odwiedził natomiast to miasto jako gość tamtejszej Filharmonii i Zespołu Placówek Kształcenia Artystycznego. Okazją stał się koncert poświęcony jego twórczości i poprzedzający do konkurs dla uczniów liceów i szkół muzycznych II stopnia. Na program koncertu w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Białostockiej pod dyrekcją Mirosława Jacka Błaszczyka złożyły się Mi-parti, Koncert wiolonczelowy i Koncert na orkiestrę. Solistą był młody wiolonczelista Tomasz Strahl – jego doskonałej pod względem technicznym gry słuchałem z przyjemnością… 134 Mirosław Błaszczyk to utalentowany młody dyrygent. W przygotowanie i prowadzenie tego niełatwego dla białostockich filharmoników koncertu włożył maksimum wiedzy i talentu. Dzięki temu, jak również dzięki rzetelnej pracy całej orkiestry, rezultat artystyczny był zadawalający, chociaż nie zawsze doskonały. (…) Szesnastu finalistów konkursu zapewne długo zachowa w pamięci spotkanie z kompozytorem, który – przedstawiony przez Stanisława Olędzkiego jako największy twórca muzyczny naszych czasów – skomentował to mówiąc, że artysta nie jest właścicielem swojego talentu – został on mu darowany i ma obowiązek dar ten przekazać innym. Pogląd ten Witold Lutosławski wygłaszał już nieraz, ale bodajże nigdy dotąd słowa te nie zabrzmiały tak prosto pięknie, jak w Białymstoku. Przebywanie w kręgu muzyki Witolda Lutosławskiego – żywej i nagranej, zapisanej w partyturach i omawianej tak szczegółowo przez młodzież – było dla nas wszystkich tam obecnych wielkim przeżyciem. Wiem, że krótki pobyt państwa Lutosławskich w Białymstoku sprawił im także dużo satysfakcji. Gdy zatem padnie pytanie: czy Lutosławski ma coś wspólnego z Podlasiem? – odpowiedź będzie teraz na pewno twierdząca.” 22.X.2004 Solistka dzisiejszego koncertu, Ewa Pobłocka, była jedną z pierwszych wykonawczyń Koncertu fortepianowego Witolda Lutosławskiego. Nagranie tego dzieła wraz z III Symfonią znalazło się na płycie firmy CD ACCORD, zarejestrowanej 2830 stycznia 1992 roku w Katowicach. Grała Wielka Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia pod dyrekcją Kompozytora. Było to, jak się wkrótce miało okazać, ostatnie nagranie studyjne Witolda Lutosławskiego. Znajdujące się na tej płycie nagranie Koncertu fortepianowego Lutosławskiego z WOSPR-em to pierwsza w Polsce rejestracja tego dzieła (dziś możemy już powiedzieć – arcydzieła) i jedyna poza Krystianem Zimermanem dokonana z udziałem Kompozytora. Jej interpretację tego dzieła z okazji 80. urodzin twórcy transmitowało 30 stacji radiowych z 27 krajów Europy. W lutym 1995 w Paryżu wykonaniem Koncertu fortepianowego Lutosławskiego Ewa Pobłocka zainaugurowała obchody 50-lecia istnienia UNESCO. W związku z tym nagraniem (i tą właśnie płytą firmy AC ACCORD) miesięcznik „Studio” (było kiedyś takie świetne pismo dla miłośników muzyki!) opublikował wywiad z Ewą Pobłocką, którego fragment przytaczam: Kacper Miklaszewski: – To był wspaniały człowiek. Szczęśliwy jest ten, kto mógł się o tym osobiście przekonać… Ewa Pobłocka: – Myślę, że z naszego pokolenia każdy Mu coś zawdzięcza. Grając, zadawaliśmy sobie pytanie, jak oceniłby to Lutosławski. W Koncercie nikt tak jak on nie potrafił znaleźć klimatu orkiestrowego początku, choć grając z innymi czasem czułam się swobodniej. Mistrz nie szczędził czasu na próby. Nagranie z WOSPR-em zajęło pełne cztery sesje – trzy dni. Szczęśliwe dni. Czułam, że On przyjmuje to, co ja robię i myślę, że sama też odkryłam coś, do czego go przekonałam, szczególnie w dziedzinie barwy dźwięku fortepianowego. Taka akceptacja dodaje skrzydeł. Koncert jest wszędzie świetnie przyjmowany, nawet przez publiczność nie zainteresowaną muzyką współczesną. Jest w nim wspaniała równowaga między partią 135 solisty, a orkiestrą, jak w koncertach Brahmsa. A swoboda, jaką czuję, gdy go gram, przenosi się potem na dzieła klasyczne. Kacper Miklaszewski: – Czy praca nad Koncertem pozwoliła Pani poznać lepiej Kompozytora? Ewa Pobłocka: – Zapewne tak, chociaż z twórczością Witolda Lutosławskiego spotkałam się znacznie wcześniej. Moja mama śpiewała jego pieśni. W czasach szkolnych największe wrażenie wywarły na mnie Trzy poematy Henri Michaux, później niezwykle przemówiły do mnie Chantefleurs et Chantefables. Rozmawialiśmy wiele, na przykład o moich nagraniach Bacha. Myślę, że rozumiem jego estetykę, choć nie wiem, dlaczego upodobał sobie grę pianisty Roberta Casadesusa. Czuję wzruszenie, gdy przypominam sobie – może to śmieszne – aksamitny kołnierzyk fraka i obiady po próbach, w czasie których najważniejszy był deser… Przypomniała mi się zabawna anegdota, zasłyszana od kogoś bliskiego Kompozytorowi. Kiedyś podarowano mu i jego młodocianemu jeszcze pasierbowi po identycznym szaliku. Znany z zamiłowania do porządku Witold, zwracał uwagę swemu pasierbowi, gdy ten zdejmując płaszcz, niedbale rzucał swój szalik. Sam zawsze starannie go składał, zawsze w ten sam sposób. W rezultacie po pewnym czasie szalik Witolda przetarł się w miejscach składania, podczas gdy szalik pasierba wyglądał stale jak nowy. 5.XI.2004 „Po śmierci kompozytora Danuta Lutosławska spędzała całe tygodnie w domu, akceptując jedynie towarzystwo swojej najbliższej rodziny (syna, synowej i wnuczek) i unikając wszelkich kontaktów z przyjaciółmi i znajomymi ze środowiska muzycznego, których obecność mogłaby przywołać pamięć zmarłego męża i być źródłem dodatkowego cierpienia. Chociaż porażona bólem, zmuszała się do stałej pracy, w której znajdowała nieco ukojenia. Praca ta miała charakter terapeutyczny, ale równocześnie miała też praktyczny wymiar: uporządkowanie spuścizny po mężu, jego papierów, rękopisów i skończonych szkiców. Danuta Lutosławska skopiowała wszystkie skończone szkice przed wysłaniem do Paula Sachera oryginałów, które zgodnie z zawartą przez kompozytora umową z 1990 roku miały uzupełnić braki Kolekcji Lutosławskiego (zbiór wszystkich rękopisów kompozytora), przechowywanej w Archiwum Fundacji Sachera [w Bazylei]. Chociaż rodzina starała się ją przekonać, aby wyjechała z nimi do Oslo i oderwała się – przynajmniej na czas jakiś – od smutnej atmosfery domu na Żoliborzu, Danuta Lutosławska zdecydowanie odmówiła wyjazdu z Warszawy. Przez jedenaście tygodni, aż do swojej śmierci, samotnie czuwała w wielkiej pracowni kompozytora, której kształt przypominał literę L, i którą sama zaprojektowała jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej. To właśnie tam, w tym pokoju, w sobotę 23 kwietnia [1994] Danuta Lutosławska dostała ataku serca. Wezwana karetka pogotowia zabrała ją do tego samego szpitala, gdzie spędziła ostatnie chwile ze swoim mężem. Zmarła o trzeciej po południu w wieku lat osiemdziesięciu trzech. Podobnie jak w przypadku męża, zwłoki jej poddano kremacji i 29 kwietnia pochowano w tym samym grobowcu na Cmentarzu Powązkowskim.” [Charles Bodman Rae Muzyka Lutosławskiego. Warszwa 1996, PWN, s. 258-259] 136 12.XI.2004 W artykule poświęconym „Warszawskiej Jesieni” Dorota Szwarcman („Polityka” z 9 października) pisze: „Jeszcze trzy lata temu na innych łamach rzuciłam pobożne życzenie: ‘Kto wie, może już w nie tak odległej przyszłości Lutosławski stanie się modny?’ – nie przewidując, że to zdanie może okazać się prorocze. Rok Lutosławskiego nie stał się akademią ku czci, odbębnianą z poczucia obowiązku, lecz momentem wielkiego come back kompozytora”. „Ruch Muzyczny” z 31 października donosi o wystawie zorganizowanej w Zespole Szkół Budowlano-Drzewnych (!) w Poznaniu poświęconej postaci i muzyce Witolda Lutosławskiego. Oczywiście nie zorganizowali jej nauczyciele Wychowania muzycznego, którego w szkołach tego typu nie ma. W Poznaniu działają jednak od roku 1970 szkolne i studenckie kluby ruchu „Pro Sinfonica”. Celem tego ruchu jest, według jego twórcy, byłego dyrektora Filharmonii Poznańskiej „głębokie poznanie dorobku kultury muzycznej, aktywne uczestnictwo w najbardziej wartościowych jej przejawach i współtworzenie jej kształtu.” Ruch ten znam dobrze z autopsji. Jego osiągnięcia były rewelacyjne. W organizowanych przez „Pro Sinfonikę” turniejach muzycznych Klub przy poznańskim Liceum Ekonomicznym im. Oskara Langego wystawił operę „Bunt Żaków” Tadeusza Szeligowskiego. Wyobrażacie sobie to Państwo w Białymstoku? Stowarzyszenie „Pro Sinfonica” cieszy się wielkim uznaniem świata muzycznego. Wielu wybitnych polskich artystów obdarowano członkostwem honorowym. Przewodniczącym Rady Honorowej był właśnie Witold Lutosławski. Na wspomnianej wystawie pokazano polskie, angielskie, niemieckie i francuskie materiały encyklopedyczne dotyczące drogi życiowej kompozytora i jego dzieł, opinie o jego muzyce, a także nuty wybranych utworów. Materiały z wystawy w języku angielskim zostały wykorzystane na lekcjach tego języka. Uczniowie mieli okazję zapoznać się z muzyką Lutosławskiego, którą następnie próbowali opisać po angielsku. Ciekawa była próba przetłumaczenia na angielski fragmentów artykułu kompozytora roku 1964 – Kompozytor a odbiorca. Artykuł ten, jako manifest poglądów i wyraz niezależności Lutosławskiego, był publikowany w języku angielskim. Uczniowie porównywali swoje tłumaczenie z przekładem profesjonalnym. Redakcja dwutygodnika kończy: „To jeden z przykładów przedsięwzięć o charakterze interdyscyplinarnym, jakie mogą służyć rozwijaniu zainteresowań młodzieży muzyką współczesną.” 19.XI.2004 Na polskim rynku muzycznym ukazał się album z kompozycjami Witolda Lutosławskiego nagrany w najnowocześniejszych technikach dźwiękowych. Nowa płyta wydana została przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne w ramach obchodów trwającego w Polsce Roku Lutosławskiego. Jest to pierwszy w Polsce udostępniony do sprzedaży album nagrany w formacie Super Audio CD (SACD), który gwarantuje najwyższą jakość odsłuchiwanych nagrań. Płyty SACD były projektowane właśnie z myślą o audiofilach, którzy potrafią odczuć nawet subtelną poprawę jakości nagrania. W porównaniu z popularnymi płyta- 137 mi CD Audio, format SACD powoduje, że muzyka jest bardziej wyrazista – np. basy są mocniejsze, do minimum zredukowane są szumy, a same płyty posiadają skuteczniejszy niż dotychczas system zabezpieczenia antypirackiego. Album zawiera 3 utwory – Koncert na orkiestrę, Chantefleurs et Chantefables oraz Wariacje na temat Paganiniego – w wykonaniu sopranistki Olgi Pasiecznik, pianisty Janusza Olejniczaka oraz orkiestry Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Jerzego Maksymiuka. Wydanie płyty współfinansuje Ministerstwo Kultury. W Roku Lutosławskiego wydarzeniom krajowym towarzyszą także przedsięwzięcia poza granicami Polski. Ekspozycję poświeconą Lutosławskiemu można oglądać do końca października w Estonii. W Akademii Muzycznej w Tallinie zgromadzono partytury Lutosławskiego, zorganizowano również specjalne stoiska, przy których można słuchać jego kompozycji. Finałem obchodów Roku Lutosławskiego będzie grudniowe rozstrzygnięcie Międzynarodowego Konkursu Kompozytorskiego Lutosławski Award 2004. Trzy nagrodzone utwory zostaną wykonane w lutym w Filharmonii Narodowej w Warszawie. [muzyka.onet.pl/klasyka] 26.XI.2004 Sprawdziłem w kalendarzu koncertowym „Ruchu Muzycznego”, na ile obecna jest muzyka Witolda Lutosławskiego (a także innych czołowych naszych kompozytorów) w listopadowych koncertach polskich filharmonii. W „Roku Witolda Lutosławskiego” filharmonie nie objawiają nadmiernego zainteresowania jego muzyką. Pojawia się ona na afiszach wręcz wyjątkowo w Studio Koncertowym PR im. W. Lutosławskiego, co naturalne (Preludia taneczne Bukoliki, Koncert podwójny), w Częstochowie (Wariacje na temat Paganiniego i III Symfonia), w Katowicach (Mała suita, 4 grudnia jeszcze Kwartet smyczkowy), w Krakowie (Mała suita, Koncert na orkiestrę, ale wykonaniu NOSPR), w Opolu (Chór i Orkiestra PSM II st. wykonały piosenki dziecięce), w Poznaniu (3 grudnia Koncert wiolonczelowy) i Toruniu (Wariacje na temat Paganiniego, Mała suita i Łańcuch 1.) Dzieł Krzysztofa Pendereckiego nie doszukałem się, poza dzisiejszym programem monograficznym. Znalazłem jeszcze po jednym utworze Kilara (Krzesany w Gdańsku) i Andrzeja Panufnika (Muzyka jesieni też w Gdańsku). Kto zatem ma grać muzykę polskich klasyków współczesności?! 3.XII.2004 Ostatni monograficzny koncert dzieł Krzysztofa Pendereckiego zachęcił mnie do zacytowania opisu drobnej scenki dokładnie sprzed 30 lat (z książki Tadeusza Kaczyńskiego Lutosławski. Życie i muzyka): 138 19 grudnia 1974 Po koncercie poświęconym muzyce Pendereckiego, kilka osób spotkało się w jego apartamencie w Hotelu Europejskim. Obecny na nim Ludwik Erhardt, traktując mnie żartobliwie jako przedstawiciela „obozu Lutosławskiego”, pyta głośno: „Skąd się tu wziął Kaczyński?” – Wszyscy reagują śmiechem, a ja repliką: „jestem tu w charakterze agenta obcego mocarstwa!” Jedna z obecnych pań szepce mi do ucha, że Kwartet smyczkowy Lutosławskiego uważa za utwór nudny i pyta mnie, czy jestem tego samego zdania. Oczywiście zaprzeczam, więc zadaje to samo pytanie Pendereckiemu. „Dla mnie muzyka każdego innego kompozytora jest niedobra” – żartuje Krzysztof, i dodaje zaraz: „ale Kwartet Lutosławskiego jest dobry”. Pijemy czarną whisky „Johny Walker” – tę lepszą i droższą. Penderecki zwraca się do mnie z zapytaniem, czy mi smakuje. Kiwam głową, na co on: „No widzisz! U Lutosławskiego dostałbyś najwyżej czerwonego Johny Walkera!”. 29 listopada br. Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego zorganizowało w Zamku Królewskim międzynarodowe spotkanie dyskusyjne na dosyć prowokacyjny temat „Witold Lutosławski – kompozytor narodowy”. Spotkanie otworzyła prof. Maria Janion wykładem „Niesamowita słowiańszczyzna”. W spotkaniu wzięli udział wybitni znawcy muzyki kompozytora, m.in. dr Martina Homma (Niemcy), prof. Charles Bodman Rae (Wielka Brytania), prof. Zbigniew Skowron (Warszawa), prof. Mieczysław Tomaszewski (Kraków) i koordynator spotkania – dr Maciej Jabłoński (Poznań). Całość spotkania rejestrowało Polskie Radio (Program II); fragmenty wystąpień będą odtworzone w czasie późniejszym. 10.XII.2004 Znowu spojrzałem do kalendarza koncertowego polskich filharmonii tropiąc ślady muzyki Witolda Lutosławskiego w roku obwołanym przez Sejm Najjaśniejszej RP jego imieniem. A jest to ostatnia szansa, gdyż rok koncertowy kończy się, tak jak i w Białymstoku, 17 grudnia. Tylko dwie Filharmonie polskie, Poznańska i Wrocławska, postanowiły zaakcentować zakończenie Roku Lutosławskiego. W Poznaniu Roman Jabłoński wykonał 3 XII Koncert wiolonczelowy (Orkiestrą FP dyrygował Romely Pfund), a dzisiaj (10 XII) we Wrocławiu pod dyrekcją znakomitego Grzegorza Nowaka rozbrzmiewa Koncert na orkiestrę. Ponadto Kwartet Śląski dwukrotnie zagrał Kwartet smyczkowy – 4 grudnia u siebie w Katowicach (tzn. u Mirka Błaszczyka w Filharmonii Śląskiej), 5 grudnia w warszawskim Studio Koncertowym PR im. Witolda Lutosławskiego. „Dla Lutosławskiego komponowanie muzyki było najważniejsze pośród wszystkich innych czynności Jego wysublimowana samoświadomość podpowiadała mu słusznie, że to, co tworzy, jest cenną wartością. I skoro tak było naprawdę, nie wolno w tym jego przekonaniu doszukiwać się samouwielbienia czy dumy. Intensywna praca twórcza wypełniała całe jego przedpołudnia aż do obiadu, który zwykł był jadać około godziny trzeciej. Potem odpoczywał, a następnie, o godzinie piątej po południu, wypijał maleńką kawę (w filiżance z półprzeźroczystej chińskiej porcelany) i czytał lub 139 odpisywał na listy, albo przyjmował gości. Jednych i drugich zawsze było dużo. Luto- sławski pisać listów nie lubił, ale miał głęboko zakorzenione przekonanie, że nie wy- pada żadnego pozostawić bez odpowiedzi, robił to więc z poczucia obowiązku. Gości chętnie przyjmował, zawsze razem z wiernie towarzyszącą mu małżonką. Rozmawia- ło się niemal o wszystkim, bo zainteresowania miał bardzo szerokie. Najczęściej (przynajmniej ze mną) o polityce, literaturze, plastyce, teatrze, filmie, architekturze, no i o muzyce, oczywiście nie tylko własnej, lecz także innych kompozytorów współ- czesnych oraz twórców dawnych epok. Okazywało się wówczas, że dużo słucha mu- zyki cudzej, stale czyta książki, rzadko chodzi do teatru dramatycznego, jeszcze rza- dziej do opery, prawie wcale nie ogląda telewizji, ale dość regularnie – wieczorne wiadomości o 19.30 (…) Poza wakacjami, które spędzał z żoną zwykle gdzieś na południu Europy, zwykle w jakimś zacisznym miejscu Ibizy – najmniejszej z trzech hiszpańskich wysp na Mo- rzu Śródziemnym, nigdy nie odpoczywał. Pochłonięty pracą przez całe dnie nie wy- chodził z domu, spacerując jedynie po ogródku.” [Tadeusz Kaczyński Lutosławski. Życie i muzyka] 140