Machu Picchu dla Brayana

Transkrypt

Machu Picchu dla Brayana
Machu Picchu dla Brayana
Wszystko co chciałbyś wiedzieć
o tajemniczym mieście Inków
i przy okazji pomóc niesłyszącemu
chłopcu z peruwiańskich slumsów
Ebook przygotowany przez autora i czytelników bloga Operuję w Peru
http://operujewperu.bloog.pl
Wydawnictwo dostępne na licencji Creative Commons
Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 2.5 Polska
Peru – Polska 2010
Inkowie i zagadka serc
Machu Picchu to najsłynniejsze miasto Inków w Peru. Byłem w nim w 2008 roku. Ale
nie wiedziałem po co. To znaczy wiedziałem – rok wcześniej miejsce to uznano za
jeden z siedmiu Cudów Świata. Chciałem ten cud zobaczyć. Jednak kiedy już do tego
Machu Picchu dotarłem, nie wiedziałem dlaczego w nim jestem. Czasami człowiek ma
takie chwile. Mnie dopadły one właśnie tam. W zagadkowym mieście w Andach.
Musiało się wiele wydarzyć w moim życiu, bym dowiedział się, z jakiego powodu do
Machu Picchu pojechałem. Teraz
wiem, że znalazłem się w nim
przez jednego człowieka. To
BRAYAN FLORES RAMOS. Ma
osiem lat i mieszka w slumsach
w Limie, stolicy Peru, pięćset
kilometrów od Machu Picchu.
Brayan nigdy Machu Picchu nie
widział. Ani też o nim nie
słyszał. Jest głuchoniemy. Nie słyszy i nie mówi. Poza tym nie potrafi czytać i pisać.
Ale jest. Istnieje. Tak jak Machu Picchu.
O co w tym wszystkim chodzi? O pomoc. Brayanowi można pomóc. Jeśli nie odzyska
słuchu, można nauczyć go języka migowego i wysłać do szkoły, gdzie zobaczy, że
świat jest inny niż ten, w którym żyje teraz.
Po co mu to pokazywać? Po co go tego wszystkiego uczyć? Przecież nie stanie się nic
złego, jeśli tak jak inni biedacy przeżyje całe życie w slumsach, otoczony raz
uśmiechem, raz smutkiem mamy, babci i siostry.
Jasne, nie stanie się nic złego. Ale może stać się coś dobrego. Chodzi o to, że Brayan
ma prawo słyszeć. Ma prawo nauczyć się mówić, czytać i pisać. Po to, by móc wyrażać
siebie. By poczuć piękno istoty, którą jest. To piękno ukryte jest w każdym człowieku.
My potrafimy je wyrażać. W talentach, które posiadamy. W słowach, które potrafimy
z siebie wydobyć do innych. Z Brayanem jest inaczej. Wszystko robi w swej ciszy. Tak
naprawdę chodzi więc o to, żeby dać mu szansę stania się jednym z nas.
Można mu pomóc czytając tę elektroniczną książkę. Jest o Machu Picchu.
Przygotowałem ją z kilkoma osobami, które również odwiedziły to miejsce i teraz do
powodów tej wyprawy mogą dołączyć także tego chłopca.
Ebook kosztuje jedno euro. To dużo. Za równowartość jednego euro można przecież
kupić ukochanej piękną różę. Można też przy piwie spędzić czas z przyjacielem. To
bardzo cenne momenty w życiu.
Jedno euro może także zmienić na chwilę życie Brayana. A gdy będzie ich
więcej, może zmienić je całkowicie.
Cały dochód ze sprzedaży tej książki przeznaczony jest na leczenie oraz edukację
chłopca. Choć tak naprawdę nie jest to sprzedaż, bo chodzi o dobrowolne wpłaty.
Książkę można czytać, kopiować i rozpowszechniać w internecie za darmo. Nie będę
tego sprawdzał. Nie mam takich możliwości, ani też ochoty. Mam za to wiarę w
człowieka. Wierzę, że każdy, kto będzie w
stanie przekazać równowartość jednego
symbolicznego euro, po przeczytaniu tego
ebooka zrobi to. Zrobi to dla Brayana.
Tej wiary może nie być w drugą stronę.
Wiem, że trudno mi wierzyć, bo świat, w
którym żyjemy, pełen jest oszustw. Ale nie
mam na to wpływu. Mam za to wpływ na
swoje działania. Przygotowując tę książkę
zrobiłem to, co czułem. Jeśli nie uda się i
Brayanowi nie będzie można pomóc w ten sposób, nie będę ani smutny, ani
nieszczęśliwy. A to dlatego, że zrobiłem wszystko, co uważałem za potrzebne.
Zrobiłem po prostu swoje.
Równowartość jednego euro na leczenie i edukację Brayana można wpłacać na
konto w systemie PayPal. To wygodna i bezpieczna forma płatności w Internecie, z
której korzysta prawie milion Polaków. Kontem do wpłat dla Brayana jest adres
emailowy: [email protected].
Na ten sam adres można do mnie napisać. Odpowiem na wszystkie pytania dotyczące
Brayana. Zachęcam także do przeczytania tekstów o nim na moim blogu:
www.operujewperu.bloog.pl
To na razie tyle co chciałem przekazać o małym Peruwiańczyku, sprawcy mego
pobytu w Machu Picchu. Teraz życzę miłej lektury o tym jednym z najbardziej
zaskakujących miejsc na świecie.
Piotr Maciej Małachowski
www.paypal.pl
Konto do wpłat dla Brayana:
[email protected]
Tajemnicza historia tajemniczego miasta
Czym właściwie jest Machu Picchu?
Jednym zdaniem, to miasto pełne ludzi, w którym nikt nie mieszka. Ale o Machu
Picchu nie da się opowiedzieć jednym zdaniem.
Trzeba zacząć od Cusco. To miasto wielkości
Lublina. Położone jest w peruwiańskich Andach,
3310 metrów nad poziomem morza, czyli prawie
kilometr wyżej niż polskie Rysy w Tatrach. W
czasach imperium Inków było jego stolicą, a do
tego najbogatszym i najnowocześniejszym miastem
w całej Ameryce Południowej. Dawne Cusco swym
przepychem w niczym nie ustępowało europejskim stolicom, a nawet je
przewyższało.
Cusco od Machu Picchu dzieli sto
kilometrów. W inkaskim języku keczua
nazwa ta oznacza Stary Szczyt.
Machu
Picchu
rozciąga
się
na
niewielkiej przełęczy między 2090 a
2400 metrem nad poziomem morza.
Zostało zbudowane w XV wieku w
czasach największej świetności Cusco i
całego imperium. Panował wówczas
Pachacutec. Był on dla Inków mniej
więcej tym, kim dla nas, Polaków,
Kazimierz Wielki.
Znamy coraz więcej informacji o Inkach,
ale wątpliwe, aby kiedykolwiek udało
się poznać wszystkie ich tajemnice. Po pierwsze, dawni mieszkańcy dzisiejszego Peru
oraz części Boliwii, Ekwadoru, Chile i Argentyny nie znali pisma. Poza tym fałszowali
swoją historię. Inkascy inżynierowie umysłów potrafili wymazać z pamięci
niewygodne fakty. Nawet istnienie władcy, który w czasie panowania okazywał się
osobą niegodną tej roli.
Podobny los spotkał Machu Picchu. Nie zachował się o nim żaden wiarygodny
przekaz. Nie ma również legend, które mogłyby naprowadzić na prawdę o tym
miejscu.
Wiadomo tylko, że pewnego dnia około 1537 roku, niecałe sto lat po powstaniu,
Machu Picchu z niewyjaśnionych przyczyn zostało nagle opuszczone przez
wszystkich jego mieszkańców. I na kilka stuleci zapadły nad nim ciemności
niewiedzy.
To jeden z najbardziej zagadkowych momentów w historii Machu Picchu. Nieczęsto
się bowiem zdarza, aby miasta przepadały jak kamień w wodę, a słuch o nich nie
trafiał
nawet
Biorąc
do
pod
mitów.
uwagę
okoliczności, wydaje się to
tym
bardziej
niemożliwe.
Wówczas
wszystko
imperium
Inków
w
było
odkrywane przez żądnych
złota,
ziemi
Europejczyków.
byli
jak
psy
i
informacji
Najeźdźcy
gończe
na
wielkim polowaniu nieznanej kultury. Zajęli Cusco i kilka fortec w pobliżu Machu
Picchu. Już byli w ogródku, już witali się z gąską... a jednak do Machu Picchu nigdy nie
dotarli. Choć mieli na to prawie trzysta lat, bo tyle okupowali inkaskie krainy. To
prawie tak, jakby mieszkając w Krakowie całe życie, ani razu nie trafić na Wawel.
Machu Picchu odkrył ktoś inny. Ta opowieść jest równie niesamowita.
Odkrycie
Machu
profesorowi
Picchu
Hiramowi
przypisuje
się
Bingamowi
z
amerykańskiego Uniwersytetu Yale. Mówią o tym
wszystkie encyklopedie świata i przewodniki po
Peru.
Profesor Bingham stał na czele ekspedycji w
peruwiańskie Andy finansowej przez National
Geographic Society i swoją uczelnię. W lipcu 1911
roku jego wyprawa dotarła do zaginionego w
górach Machu Picchu, a on sam został uznany
jego odkrywcą.
Trzeba było prawie wieku, żeby na światło
dzienne wyszły fakty zmieniające to przekonanie. Okazuje się bowiem, że przed
Binghamem w Machu Picchu byli inni.
Pierwszym z nich jest Peruwiańczyk Agustín Lizárraga Ruíz, właściciel ziemski z
Cusco. Dotarł on do Machu Picchu dziewięć lat przed wyprawą Amerykanina.
Wskazuje na to napis, który zostawił na jednej z budowli w Machu Picchu:
Agustín Lizárraga
14 lipca 1902 - dla potomnych
Co
ciekawe,
hołd
prawdziwemu
odkrywcy składa również sam Bingham.
Jeden z jego synów w biografii ojca cytuje
fragment jego pamiętników: Agustín
Lizárraga jest odkrywcą Machu Picchu.
Dlaczego świat nie wiedział o tym przez prawie sto lat?
Stało się tak, bo Lizárraga nie miał wsparcia ówczesnych mediów oraz związków z
kręgami naukowymi i akademickimi.
Swoją wyprawę sfinansował z własnych pieniędzy. Wraz z przyjaciółmi Enrique
Palmą i Gabino Sanchezem przeprawiał się z maczetami przez gęste zarośla,
wielokrotnie mijając przepaście. Ich wielki
wysiłek opłacił się i miasto, które zbudowano
tak, by nie dostrzec go z zewnątrz, zostało w
końcu odkryte.
Niedługo potem Lizárraga zorganizował nową
wyprawę, aby potwierdzić, że to on dotarł do
Machu Picchu. Tym razem nie miał jednak
szczęścia. Wpadł do rzeki Urubamba, która
wije się u stóp miasta. Nigdy nie odnaleziono
jego ciała.
W 1904 roku Enrique Palma zebrał kolejnych
chętnych. Ekspedycja złożona z dziewięciu
Peruwiańczyków (sześciu mężczyzn i trzy kobiety) dotarła do historycznych ruin.
Można ich uważać za pierwszych turystów w Machu Picchu, gdyż ich podróż miała
charakter wycieczkowy, a nie naukowy.
Zatem uważany za odkrywcę Hiram
Bingham w Machu Picchu był dopiero
trzeci. A gdy wziąć pod uwagę jeszcze
jedną osobę, czwarty...
Osobą tą jest niemiecki przedsiębiorca
Augusto Berns. Jego nazwisko pojawia się
w badaniach amerykańskiego badacza
Paolo Greera. Zdaniem naukowca, z
listów i map Niemca wynika, że w 1867 roku u podnóża góry, na której znajduje się
Machu Picchu, zbudował on tartak i prawdopodobnie w tym samym roku dotarł do
opuszczonego miasta. Opisy z listów Bernsa doskonale pasują do wyglądu Machu
Picchu, a na jednej z map jest ono wręcz zaznaczone.
Naukowcy nie chcą jednak uznać Bernsa za tego, który jako pierwszy wyjawił światu
istnienie inkaskiego miasta. Powodem jest jego profesja. Wszystko wskazuje na to, że
jego spółka, poza produkcją tartaczną, zajmowała się szukaniem grobowców i
handlowaniem ich zawartością. Bardziej można go więc uznać pierwszym rabusiem
Machu Picchu, a nie jego odkrywcą.
Jakkolwiek wygląda prawda, pewne jest, że dzisiejsze Machu Picchu nie wygląda tak,
jak zostawili je Inkowie. Przede wszystkim zostało ogołocone z przedmiotów, które
mogłyby pomóc odkryć tajemnice tego miasta. Większość artefaktów Hiram Bingham
wywiózł do Stanów Zjednoczonych. Do Peru powrócą one dopiero w 2011 roku.
Z drugiej strony to właśnie tajemniczość tego miejsca jest magnesem przyciągającym
ludzi z całego świata. Stopę na Machu Picchu postawiło już miliony turystów. Każdy z
nich znajduje w nim coś dla siebie. Przed niektórymi w tym zagadkowym mieście
Inków otwierają się niewidzialne bramy kosmosu, a energia stamtąd dotyka dusz i
serc. Inni widzą w nim niespotykany nigdzie indziej geniusz budowniczych.
W tym sensie każdy, kto do Machu Picchu dociera, może uważać się za jego
odkrywcę.
Miejsce gotowe na życie i zagładę
Machu Picchu składa się z około dwustu budynków.
Zbudowane je na kilku poziomach, co sugeruje, że mogło je
zamieszkiwać tysiąc mieszkańców.
Do budowy użyto jasnego granitu idealnie wykorzystując
rzeźbę terenu. Niektóre budynki sprawiają wrażenie, jakby
wychodziły ze skał.
Miasto miało system kanałów doprowadzających wodę
zbieraną wcześniej w zbiornikach wykutych w skałach.
System ten działa do tej pory. Poza tym niemal nietknięte
pozostały wszechobecne schody, które służyły jako chodniki
między poziomami.
Na teren ruin wchodzi się przez Dom Strażników, który według dzisiejszej
terminologii był portiernią. To z tego miejsca obserwowano ruch do i z miasta.
Obok
rozpościerają
się
tarasy
uprawne, które dostarczały miastu
żywności. Uprawiano na nich głównie
ziemniaki
wykazały,
i
kukurydzę.
że
produkcja
Badania
rolna
przewyższała potrzeby mieszkańców.
Oznacza to, że ktoś, kto w Machu
Picchu urodził się, nie musiał go
opuszczać w poszukiwaniu żywności.
Na szczycie tarasów, niedaleko Domu Strażników, stoi opuszczona chata, a tuż za nią
znajduje się łagodnie opadające zbocze. Mieszkańcy Machu Picchu prawdopodobnie
zlokalizowali na nim cmentarz. Przemawiają za tym liczne kości i mumie, które
znaleziono w tym miejscu. Obok chaty stoi Głaz Pogrzebowy. Pełnił on rolę stołu, na
którym zmarłym usuwano wnętrzności, a ich ciała przygotowywano do mumifikacji.
W pobliżu tarasów znajdują się
również
kamieniołomy,
skąd
wybierano materiał potrzebny do
budowy miasta. Zaczyna się ono
za tarasami.
Na pierwszy plan wysuwa się
Świątynia Słońca – najdoskonalsza
budowla Machu Picchu. Ma kształt
okrągłej, zwężającej się ku górze
wieży. Mogła służyć jako miejsce przechowywania bożków lub ofiar składanych
bogom. Panuje również przekonanie, że Świątynia Słońca była obserwatorium
astronomicznym Inków.
Drugim ważnym budynkiem jest dwupoziomowy Pałac Księżniczki. Nie wiadomo, czy
żyła w nim jakakolwiek księżniczka, ale badacze uważają, że ta i inne budowle wokół
niej należały do dostojników.
Bardzo ciekawe pod względem
architektonicznym są budowle
o
charakterze
religijnym.
Składają się na nie: Świątynia
Trzech Okien (to na niej Agustín
Lizárraga zostawił wiadomość
dla
potomnych),
Główna
Świątynia oraz Zakrystia. W tym
ostatnim budynku jeden z użytych do budowy kamieni ma na poszczególnych
płaszczyznach aż 32 kąty.
Droga za świątyniami prowadzi do sanktuarium
Intihuatana, co można przetłumaczyć jako kamień,
o który zaczepia się słońce. I tak w istocie jest. Do
dziś cień rzucany przez ten kamień wyznacza pory
roku. Poza tym przypisuje się mu niezwykłą moc.
Inkowie wykorzystywali go w obserwacjach nieba i
przy obliczeniach związanych ze zmianami pogody.
Na tej podstawie uważali, że są w stanie określać
przyszłość. Nie jest wykluczone, że ten tajemniczy
kamień pozostawał w astronomicznej zależności z
podobnymi głazami w imperium Inków. Przetrwał
jednak tylko on, bo konkwistadorzy zniszczyli
pozostałe jako objaw pogaństwa.
Równie tajemniczą rolę pełniła Święta Skała. To olbrzymi płaski głaz, który został
ukształtowany w nieprawdopodobny sposób – naśladuje zarys górskich szczytów
widocznych w oddali. Niestety, nie zachował się on w idealnym stanie do
współczesnych czasów. Kilka lat temu podczas kręcenia reklamy piwa ekipa
realizatorska zahaczyła o niego wysięgnikiem z kamerą. W ten sposób wierzchołek
zagadkowego kamienia został na zawsze nadłamany.
Innym ciekawym miejscem jest
Dom
Moździerzy.
podłoga
tego
Kamienna
budynku
nie
przestaje zadziwiać. Chodzi o
wycięte w niej dwa kształty. Oba
są
płaskie,
centymetrów
mają
około
średnicy
30
i
przypominają dyski. Sądzono, że
były to elementy moździerzy
(stąd nazwa tego miejsca), ale zreflektowano się, że inkaskie żarna, stosowane
zresztą do tej pory, są zupełnie inne. Znaczenie wgłębień w podłodze do tej pory
pozostaje tajemnicą.
Podobnie jak Grupa Kondora. Ten
zespół podpiwniczonych budynków
przypomina zabudowania więzienne.
Problem w tym, że w społeczeństwie
inkaskim
więzienia
Przestępców
przywilejów
cierpienia
nie
karano
oraz
fizyczne
istniały.
utratą
skazywano
lub
śmierć.
na
Nikogo
nie
przetrzymywano
w
niewoli,
prawdopodobnie ze względu na koszty. Skazańca lepiej i taniej było wygnać, wrzucić
do jamy z wężami lub od razu zabić. Dlatego budynki Grupy Kondora tym bardziej
zastanawiają. Być
może pełniły
funkcję świątyni, ale nie wiadomo
dlaczego
zaprojektowano
ją
i
wykonano tak, by wyglądała jak
miejsce przebywania więźniów.
Zastanawia
również
jaskinia
Intimachay. Znajdowało się w niej
obserwatorium astronomiczne, w
którym ustalano dzień przesilenia
zimowego. Do tej pory do jaskini poranne słońce wpada dziesięć dni przed i dziesięć
dni po przesileniu.
Puzzle, które można układać na różne sposoby
Dziwnych i niezwykłych miejsc na terenie Machu Picchu jest więcej. Tworzą
układankę, której znaczenia nikt nie jest w stanie odgadnąć jednoznacznie.
Jedna z najbardziej prawdopodobnych hipotez mówi, że ukryte w Andach miasto
było sanktuarium Dziewic Słońca. U Inków była to wspólnota religijna, którą
tworzyły żyjące w celibacie mniszki. Ich
zadaniem
było
pełnienie
służby
w
miejscach kultu religijnego, opieka nad
świętym ogniem, a także świadczenie
posług na rzecz świątyni i króla. Wbrew
pozorom nie były to zadania łatwe. Samo
szycie szat dla władcy zabierało mnóstwo
czasu, bo żaden z nich nigdy nie zakładał
jednego ubrania dwa razy. Jeśli panował
długo, mniszki musiały zapewnić mu
kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy
strojów.
O tym, że Machu Picchu było miejscem ich
życia i pracy, świadczy zawartość odnalezionych grobów. Większość z nich to
szkielety kobiet. Obok nich odnaleziono także szczątki wymarłych przed setkami lat
zwierząt, które prawdopodobnie były zostawiane w grobowcach jako pożywienie dla
zmarłych.
Ale teorii jest więcej.
Wedle kolejnej z nich Machu
Picchu
mogło
być
miejscem
rytuałów. Wskazuje na to duże
nagromadzenie świątyń. Inna z
hipotez zakłada, że w mieście
przebywali
generałowie,
czasowo
inkascy
którzy
tworzyli
plany podbojów innych ludów. Kilku badaczy wysunęło również tezę, że z Machu
Picchu dostarczano najwyższej klasy liści koki dla kapłanów i rodziny królewskiej w
Cusco. Jeszcze inni uważają, że Machu Picchu stworzono, aby uchronić cywilizację
Inków przed zagładą.
Jak było naprawdę? Nie ma i nie będzie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Ale
każdy może spróbować odpowiedzieć sobie na nie samemu. Przybywając w to
miejsce i czując na własnej skórze to, co Machu Picchu ma do powiedzenia.
Wszystkie drogi prowadzą do Machu Picchu
Perypetie pierwszych odkrywców z dotarciem do Machu Picchu są już przeszłością.
Dostać się tam nie jest trudno, choć, paradoksalnie, jest niemal niemożliwością
dokonać tego w pojedynkę.
Najłatwiejsza
droga
prowadzi
po
wąskich torach kolejowych. Z Cusco
do podnóża Machu Picchu kursują
regularne pociągi. Część z nich to
luksusowe
składy
z
posiłkami
i
drinkami w wagonie restauracyjnym.
Większość turystów korzysta jednak z
tańszych połączeń. Wagony z nimi
doczepiane są do wagonów, którymi jadą mieszkańcy miasteczek i wsi położonych na
trasie między Cusco a Machu Picchu.
Nie można przechodzić z wagonu do wagonu. Chodzi o to, żeby turyści nie mieli
możliwości podróżowania razem z Peruwiańczykami, którzy za swoją podróż płacą
kilka razy mniej.
Zaraz po wyjeździe z Cusco pociąg
kilka
razy
manewry.
wykonuje
Jedzie
do
dziwne
przodu,
zatrzymuje się i... zawraca. Takie
odnosi się wrażenie. W istocie
pociąg
nie
cofa,
tylko
po
przestawieniu zwrotnic zygzakiem
wznosi się coraz wyżej. Gdy w dole
widać
zostawia ją w tyle i jedzie już cały czas prosto.
dawną
stolicę
Inków,
Trasa biegnie malowniczymi terenami zajmowanymi przez gospodarstwa wiejskie,
pastwiska, rzekę i andyjskie wierzchołki. Podróż trwa około trzech godzin i kończy
się w Aguas Calientes – tętniącego turystycznym życiem miasteczka u stóp Machu
Picchu.
Po
przybyciu
niewielkiej
kolejowej,
na
odległości
na
miejsce,
od
turystów
w
stacji
czekają
mikrobusy. To w nich pokonuje się
ostatni etap w drodze na szczyt. W
ten sam sposób, w jaki pociąg
wyjeżdża z Cusco – zygzakiem.
Oczywiście mikrobusy nie jadą na
wstecznym, tylko po dotarciu do końca odcinka nieutwardzonej drogi wykonują
skręt o niemal 180 stopni i wspinają się do następnego zakrętu. Jedzie się w ten
sposób około kwadransa, tuż pod bramę, za którą czeka Machu Picchu.
Trasę ze stacji kolejowej na szczyt
można pokonać też na piechotę. Z
uwagi na częstotliwość kursowania
mikrobusów
jest
to
jednak
niebezpieczne.
Pociąg to jedyny środek transportu,
którym
podnóża
można
Machu
dostać
się
Picchu.
do
W
przyszłości będzie to można zrobić także samochodem. Władzę Peru podjęły decyzję
o budowie szosy do Aguas Calientes. Ma być gotowa w 2012 roku, choć pewnie
termin wydłuży się.
Do tego czasu każdy, kto nie chce korzystać z pociągu, może iść do Machu Picchu...
wzdłuż torów. To niecałe 30 kilometrów. Wędrówkę warto rozpocząć w miasteczku
Ollantaytambo, do którego dojeżdżają tanie lokalne autobusy. Z tego sposobu
korzysta spora grupa turystów, którzy chcą zaoszczędzić na bilecie kolejowym. Jest
to zarazem jedyny sposób na samotną wędrówkę do Machu Picchu.
Pozostają jeszcze dawne szlaki. Ten, kto
słyszał, że na Machu Picchu można
dotrzeć nimi w pojedynkę, źle słyszał.
Wszystkie trasy przez góry, także te,
którymi szli pierwsi odkrywcy, nie są
dostępne dla samotnych wędrowców.
Wybrać się na nie można jedynie w
grupie i tylko z wykwalifikowanym
przewodnikiem.
Podróż na nogach przez góry nazywa się Camino Inca (Inca Trail) – Drogą Inków. W
rzeczywistości nie chodzi o jedną drogę. Pieszych szlaków turystycznych do Machu
Picchu jest wiele. Najkrótszymi idzie się trzy dni, ale można też i dwa tygodnie.
Wszystko zależy od kondycji wędrowca, także finansowej.
Im dłuższa trasa, tym wyższa cena. Pieniądze trafiają do
koncesjonowanych firm turystycznych, które płacą pensje
przewodnikom i tragarzom. Każdego dnia na Inca Trail
wpuszczanych jest około 400 osób. Miejsce trzeba
rezerwować nawet na pół roku wcześniej.
Pierwszym odkrywcom Machu Picchu pewnie do głowy nie
przyszło, że kiedyś nastąpią czasy tak skomercjalizowane.
Żyjemy w nich, co nie znaczy, że idąc Drogą Inków nie
można poczuć się jak oni. Można. Można też na własnej
skórze odczuć magię własnych możliwości i piękna świata. To połączenie daje
człowiekowi nie tylko radość, ale również nieobliczalne zapasy sił. Fizycznych i
duchowych. Daje satysfakcję i przynosi spokój ducha.
Inca Trail – krok po kroku
Z pamiętnika Julii Tyszko
W Ollantaytambo ostatnie zakupy na drogę. Dobrze jest kupić kijki do trekkingu (lub
mieć swoje). Para drewnianych kijków kosztuje trzy sole. To około trzech złotych.
Przydać się też może peleryna przeciwdeszczowa za pięć soli.
Autobus dowozi nas do Piscacucho, na 82 kilometr od Cusco. Stąd wyruszamy. Ale
najpierw garść informacji.
Każda grupa ma swoich tragarzy. Pracują dla różnych firm. To festiwal nazw i
kolorów. Nasza nazywa się X-Treme Tourbulencia Expeditions i ma żółte stroje.
Na naszą 18-osobową grupę przypada 22 tragarzy, dwóch przewodników i jeden
kucharz. Przewodników jest dwóch, bo ze względu na różne tempo marszu grupa
rozdziela się. Aby nie pogubić się, pierwszy przewodnik idzie z pierwszym turystą na
trasie, a drugi z ostatnim.
Tragarz
może
przekraczający
nieść
25
ciężar
nie
kilogramów.
Sprawdza się to przed wyruszeniem i
na trasie. Każdy z nas może oddać im
do niesienia do pięciu kilogramów
własnego ekwipunku.
Zabraliśmy tylko małe plecaki, duże
zostały w hotelu w Cusco. Trzeba
było mądrze spakować się. Na upał, deszcz i zimne noce. Spodziewamy się spadku
temperatury do zera stopni Celsjusza.
Nie wszyscy mają własne śpiwory. Część grupy pożyczyła je od agencji organizującej
wyprawę. Są całkiem porządne i ciepłe. Konieczne będą także latarki, bo na trasie nie
ma prądu. Najwygodniejsze są czołowe.
Każda grupa ma własne butle z gazem, zapasy jedzenia, namioty, dmuchane maty,
duży namiot – stołówkę (śpią w nim tragarze), plastikowe stoły i krzesła, zastawę,
obrusy, serwetki, a nawet miseczki do mycia, ręczniczki i mydło. Woda do rąk jest
podgrzewana.
Prosimy
tragarzy,
żeby
nie
przygotowywali dla nas tego kramu z
miseczkami, bo przecież wszystko to
wędruje cały czas na ich plecach. I to
w biegu, bo tragarze nie chodzą,
tylko poruszają się biegiem. Po
wyjściu grupy szybko zwijają bazę,
pędzą, żeby wyprzedzić turystów i
rozłożyć nową bazę w kolejnym miejscu przed ich przybyciem. Jest nawet niepisany
kodeks drogowy na tę okazję. Aby ułatwić tragarzom szybkie poruszanie się,
zalecane jest poruszanie się lewą stroną ścieżki.
Tragarze wyprzedzają prawą.
Kiedy turyści docierają do kolejnej bazy, namioty są już
rozłożone, a posiłek prawie gotowy. Jawi się to jak
niesamowity
wyczyn.
Niestety,
marnie
opłacany.
Agencja organizująca wyprawę pobiera opłatę w
wysokości 80 dolarów za dzień pracy jednego tragarza.
Jak się dowiedzieliśmy, trafia do niego tylko jedna
szósta tej kwoty.
Dzień pierwszy
Wyruszamy z wysokości 2600 metrów nad poziomem
morza około godziny 11.00, po obowiązkowej kontroli paszportowej, pamiątkowym
zdjęciu pod tablicą z napisem Camino Inca – Inca Trail i przejściu wiszącego mostu.
Idzie się bardzo łatwo. Pogoda przepiękna, pejzaże bajkowe. Droga wiedzie doliną,
wzdłuż rzeki Urubamba, wśród osad i pól uprawnych – głównie kukurydzy i
ziemniaków – oraz pastwisk z końmi, mułami, lamami, krowami i drobiem. Co jakiś
czas słyszymy pociągi jadące z Cusco do Machu Picchu. Czasem widzimy je w oddali.
W wielu domach przy drodze można
kupić
napoje
(wodę,
colę,
piwo)
schładzane w wiaderkach z zimną wodą.
Pragnienie świetnie gasi chicha – napój
alkoholowy
ze
sfermentowanej
kukurydzy,
smakiem
przypominający
trochę kwas chlebowy.
Pierwszy postój już po godzinie. Jeszcze nie zdążyliśmy się zmęczyć. Ale widzimy za
to, jak Inca Trail wygląda od strony organizacyjnej.
Spodziewaliśmy się surowych warunków, większej dziczy, jedzenia przy ognisku
prostych rzeczy. Tymczasem mamy swój namiot – stołówkę, krzesła, zastawę i
serwetki. Posiłek jest bardzo urozmaicony, świetnie przyrządzony, smaczny,
kolorowy i obfity. Na obiad dostajemy zupę jarzynową z pieczywem czosnkowym i
spaghetti.
O
14.00
ruszamy
dalej.
Do
bazy
noclegowej w Huayllabamba położonej
3100 metrów nad poziomem morza
docieramy
po
trzech
godzinach.
Wszystko czeka na nas gotowe: namioty,
kawa, herbata, a nawet czekolada! Do
tego popcorn i ciasteczka… Są też toalety
(drewniana
wygódka
ze
spłuczką).
Można kupić napoje, ale ceny zaporowe
(np. piwo po 10 soli).
Myjemy się w strumieniu albo w kamiennym zlewie z górską wodą. Przydają się
latarki, bo nie ma prądu.
O 19.00 kolacja. Zupa, smażone ziemniaki, ryż,
warzywa oraz smażony pstrąg lub wegetariański
smażony
bakłażan.
Pyszności!
Do
tego
niesamowity widok nad nami. Dopiero tutaj
Droga Mleczna zasługuje na swą nazwę. Całe
niebo usiane jest gwiazdami, które gdy nie
zakłóca ich sztuczne światło, pokazują swój
bezmiar. Są też zupełnie inne konstelacje niż na
naszym
kontynencie.
Najłatwiejszy
do
rozpoznania jest Krzyż Południa. Widać go
bardzo wyraźnie.
Dzień drugi
Podobno ma być najtrudniejszy. Wyruszamy z
wysokości 3100 metrów nad poziomem morza,
mamy przejść przez przełęcz, która rozciąga się 900 metrów wyżej, by na koniec
zejść ponad tysiąc metrów w dół!
Zaraz po przebudzeniu każdy dostaje do namiotu kubek gorącego naparu z liści koki.
Na śniadanie tosty z dżemem, owsianka i owoce.
Po śniadaniu wszyscy – turyści, tragarze, przewodnicy i kucharz – stajemy w kręgu.
Każdy przedstawia się mówiąc ile ma lat, czy ma żonę/męża, dzieci. Staramy się
mówić po hiszpańsku. Pomaga nam nasz tłumacz i przewodnik. Teraz widać
dokładnie jak ciężką pracę wykonują tragarze. Wyglądają na dużo więcej lat niż mają
w rzeczywistości.
Z bazy wychodzimy około 7.30. Po kilkuset metrach punkt kontrolny. Sprawdzają
bagaże tragarzy, czy nie przekraczają dopuszczonej normy.
Trasa przepiękna, przyroda
oszałamiająca.
Cały
czas
dookoła niebosiężne zbocza,
przepiękny i tajemniczy las
deszczowy,
który
przynosi
ulgę przed palącym słońcem.
Niesamowite bogactwo barw,
zapachów i dźwięków. I to
wchodzenie,
wchodzenie,
wchodzenie...
Najtrudniejsze jest ostatnie 500 metrów przed przełęczą Warmiwañusqu na
wysokości 4200 metrów nad poziomem morza. Ten odcinek to wysokie kamienne
stopnie. Płuca walczą o każdy oddech, pokonanie następnego stopnia wydaje się
wysiłkiem ponad możliwości. Mam wrażenie, że zamiast zbliżać się do przełęczy, z
każdym krokiem oddalam się od niej. Wreszcie udaje się!
Na przełęczy, której nazwa oznacza Przełęcz Martwych Kobiet, nie zabawiam zbyt
długo, bo zimny wiatr wiejący z każdej strony popędza dalej. Kolejne strome i
wysokie stopnie, tym razem w dół, sprawdzają wytrzymałość moich kolan. Kijki
bardzo się przydają.
Często zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcia pięknych kwiatów lub zwierząt. Udaje
mi się uchwycić kolibra.
Po drodze mijamy wodospady na Rio Pacaymayo przepływającej obok naszej
kolejnej bazy nazwanej tak jak ta rzeka. Mam nadzieję, że stroma ścieżka na pobliskie
zbocze, którą widzieliśmy schodząc, nie będzie początkiem kolejnego dnia. Niestety,
okazuje się, że właśnie tamtędy
udamy się jutro.
Ale
teraz
czas
na
zasłużony
odpoczynek. Do bazy dochodzimy
około 14.30. Czeka na nas pyszny
obiadek: zupa z amarantusem, kasza
quinua, puree ziemniaczane i pulpet
mięsny.
Koło bazy stoją sanitariaty – prysznice, zlewy z zimną wodą i toalety. Nie ma prądu,
więc znów latarki okazują się niezbędne.
Przewodnicy mówili wcześniej, że temperatura w tej
dolinie może spaść do około zera stopni. Zakładamy
więc wszystkie ciepłe rzeczy na siebie (szczególnie
kilka par skarpet) i skok do śpiwora.
Dzień trzeci
Pobudka o 5.00. Wyjście na szlak pół godziny później.
Bardzo
wcześnie,
ale
zostaje
to
nagrodzone
niesamowitymi wrażeniami.
Idziemy z Michałem pierwsi w przyjemnym chłodzie
poranka, w pierwszych promieniach wschodzącego
słońca, delektując się odgłosami przyrody. I nagle
przed nami ukazuje się... niedźwiedź okularowy.
Jakby nigdy nic posila się jakimiś owocami na ścieżce. Nie mogę w to uwierzyć. Miś
chyba też. Zerka na nas, odwraca się i zaczyna schodzić zboczem. Co za spotkanie!
Potem przewodnik mówi, że chodzi tędy z grupami od pięciu lat, ale tylko dwa razy
widział niedźwiedzia. Mieliśmy szczęście.
Po około dwóch godzinach docieramy na przełęcz Runkurakay. Jesteśmy na
wysokości 4000 metrów nad poziomem morza. Przed nami piękny widok na
ośnieżone szczyty wynurzające się z dywanu chmur, ponad którym byliśmy.
W ogóle cały dzień pełen jest niesamowitych i niezapomnianych krajobrazów. Za
przełęczą czeka las mglisty – drzewa porośnięte mchem i paprociami, bambusami i
pnączami. Bez przerwy towarzyszą nam widoki gór i zapierające dech w piersi
przepaście. Mijamy położone na zboczu ruiny Saycamarca, a kawałek dalej kolejne –
niewielkie Conchamarca. Droga wiedzie lasem, wzgórzami, tunelami w skałach.
Potem przełęcz Puyapatamarca na wysokości 3300 metrów nad poziomem morza, a
za nią, niestety, mgła. Utonęły w niej pozostałości kolejnej twierdzy Inków.
Po pół godzinie pogoda zaczyna
się poprawiać. Mgła opada, a my
widzimy
kolejne
kwitnące
tunele
w
begonie,
skałach,
paprocie drzewiaste.
W
jednym
miejscu
przechodzimy jakby z wiosny w
lato – po wyjściu z lasu na
słoneczne zbocze temperatura
wyraźnie się podniosła. Nagle zrobił się upał.
W Wiñay Wayna jesteśmy o 12.30. To największa baza na trasie. W języku keczua
nazwa ta oznacza „Zawsze młody”. W bazie jest schronisko, w którym można wynająć
pokój i wziąć ciepły prysznic za pięć soli. Są toalety. Baza jest wielopoziomowa i ma
wiele pól namiotowych. Jest też muzeum, w którym można podziwiać gatunki
miejscowych zwierząt.
Kilkaset metrów od bazy w lesie znajdują się
malownicze pozostałości inkaskiej osady. Przepiękne
miejsce. Przewodnik mówi, że kryje jeszcze wiele nie
odkrytych pozostałości dawnych kultur.
Wieczorem
podziękowania
mała
dla
uroczystość
tragarzy
i
-
oficjalne
przewodników.
Wręczamy im zwyczajowe napiwki, po dziesięć
dolarów dla każdego. Potem wskakujemy w śpiwory,
bo rano czeka nas wczesna pobudka.
Dzień czwarty
W nocy padało. Pobudka o 4.30, żeby jak najszybciej
stawić się na punkcie kontroli paszportów przed wejściem na ostatni odcinek Inca
Trail. Przydają się peleryny przeciwdeszczowe. Czekamy w wielonarodowym tłumie.
O 5.30 otwierają punkt kontrolny. Kolejka idzie szybko i wszystkim udaje się wejść
na Intipunku przed wschodem słońca.
Przed nami upragnione Machu Picchu, ale... nie widzimy go. Przez deszcz i mgłę.
Zaczynamy więc schodzić do
celu
naszej
miejscu
wędrówki.
jesteśmy
o
Na
8.30.
Niestety, wszystko spowite jest
we mgle. Może jednak się
przejaśni?
Tak! Już o 10.00 wychodzi
słońce.
Przewodnik mówi o możliwości wejścia na Wayna Picchu.
To szczyt górujący nad Machu Picchu. Ale odradza ze
względu na strome, niebezpieczne wejście i złe warunki
pogodowe. Po godzinie kończymy zwiedzanie, a ja stoję
akurat przy... wejściu na Wayna Picchu. Kusi mnie.
Ciekawe, czy mogę wejść? Okazuje się, że codziennie
między 10.00 a 11.00 wpuszcza się na szczyt tylko 200
osób. Ja jestem 192!
Jest stromo i ciężko, ale nie tak bardzo, jak się
spodziewałam. Wejść na szczyt może każdy przeciętnie
sprawny człowiek. Jedynie osoby z lękiem przestrzeni
mogłyby mieć kłopot, szczególnie podczas zejścia.
Najniebezpieczniejsze miejsca zabezpieczone są poręczami ze stalowych lin.
Do Świątyni Księżyca docieram w 40 minut. Ostatni odcinek dostarcza mocnych
wrażeń – trzeba się przeciskać na
czworaka, a końcówka to wejście
po drewnianej drabinie. Potem
chwila na szczycie - 2634 metrów
nad poziomem morza. Można na
nim być tylko dziesięć minut, żeby
zrobić miejsce dla następnych.
Zejście równie ciekawe.
Jedyna
możliwość to zjazd na pupie
dziesięciometrowym
odcinkiem
ściany skalnej. Potem zapiera dech – bardzo strome i wąskie stopnie bez żadnych
barierek, które miejscami zmuszają do schodzenia tyłem. A z boku przepaść, której
dno jest... no właśnie, gdzie? Bardzo, bardzo daleko. Ale tutaj na szczęście nie ma
ograniczenia czasowego. Można siedzieć i podziwiać ile dusza zapragnie. Panorama
Machu Picchu z Wayna Picchu to widok, którego nie zapomnę do końca życia.
W Machu Picchu jestem ponownie o 13.00. Bez przewodnika odkrywam zakamarki
tego magicznego miejsca. Kładę się na trawie. Chłonę wszystko.
Czuję jeden z ziemskich czakramów,
czyli miejsce mocy. Widzę i czuję
Intihuantanę
-
kamień
mocy.
Niesamowite uczucie.
Po wejściu na strażnicę i pożegnalnym
zdjęciu około 14.30 schodzimy do
autobusu
opuszczając
wspaniałe miejsce.
z żalem to
Super mocne w środku niczego
Z bloga Joanny Bąkowskiej
Było prawie jak w starym dowcipie: w knajpie przy piwie w Cusco spotykają się
Rusek, Niemiec i trzy Polki. Rusek w porfirycznie podejrzany sposób sączy kawę.
Polki zastanawiają się głośno, czy nie ruszyć biegiem na spotkanie organizacyjne
rozpoczynającej się nazajutrz wyprawy trekkingowej na Machu Picchu. Na co
Niemiec mówi:
- Macie w grupie Niemców i Amerykanów, prawda?
- Prawda - odpowiadamy zgodnie my, czyli Joanna, Jo i Gosa, wszystkie rodem z
Wrocławia.
-
Niemcy
przyszli
pewnie
na
kwadrans przed umówioną godziną,
stoją pod drzwiami organizatora,
nerwowo obgryzają zaciśnięte dłonie i
rzucają soczyste scheise w stronę
wiecznie
spóźnionych
Latinos.
Prawda?
- Prawda.
- Amerykanie, jak zakładam, krążą taksówką wokół placu, nie mogąc się zdecydować,
co to znaczy prosto i na lewo, prawda?
- Najświętsza prawda.
- A wy, Polki? Po piwie i chichoczące jak podlotki wpadniecie na spotkanie z
piętnastominutowym poślizgiem...
- Też prawda - dodajemy i choć szkoda kończyć te sąsiedzkie pogaduchy, gnamy do
siedziby organizatora naszej wyprawy na wielkie rozpoznanie.
W biurze Llama Path czekają na nas
współtowarzysze wyprawy. Poza Niemcami
w liczbie dwóch jest ośmiu Amerykanów
(wśród nich m.in. 60-letni pół Cheeroki
cowboy), dwie Francuzki oraz surfingowiec
Szwed. Atrakcją okazuje się jeden z naszych
przewodników, ciemnooki Elisban, celujący
do każdego soczystym chico (chłopcze),
chica (dziewczyno), chicos (chłopaki) lub
chicas (dziewczyny).
- Ok, chicos.
- Poczęstujcie się herbatką z koki, chicos.
- Jutro od 4.30 zaczynamy was odbierać z hosteli, chicos.
- Z czego się tak śmiejecie, chicas?
- Bądźcie gotowe, chicas. Jutro zacznie się coś, czego nie zapomnicie do końca
waszych dni, chicas!
Zatem vamos! Idziemy!
Dzień 1, czyli o życiu i żuciu koki
Piękny, mroźny poranek w Hospedaje Inka.
- Łup, łup, łup - wstawać, chicas!
Plecaki, worki z ekwipunkiem i w drogę. Ku przygodzie i pięciotysięcznym Andom.
W autobusie poznajemy drugiego przewodnika. Freedie - znawca gwiezdnych
konstelacji i układów cumbii, który przed każdym drinkiem ofiarowuje Matce Ziemi
łyk cennego napoju. I który nie tylko przepłynął Amazonkę wpław, ale jest nawet
zdolny na środku pustyni Andów zorganizować potańcówkę z zainstalowanym w
stajni zestawem kina domowego marki Urubamba.
- Hey girls, where are you from?
- Poland.
- Holland, niiice. Hoe gaat ie?
Po godzinie docieramy do wioski na start naszego trekku. Wioska nazywa się
Pamahuanca i położona jest na wysokości 2840 metrów nad poziomem morza w
Świętej Dolinie Inków.
Jesteśmy w komplecie: piękne peruwiańskie słońce, nasza odważna ekipa, Elisban
zwany Chico, mistrz ceremonii Freddie, dwunastu tragarzy, kucharzy i namiotowych
oraz konie, które będą dźwigać nasze plecaki. Wypada więc rozpocząć... biesiadę. Po
tym jak indiańscy przyjaciele dla każdego przygotowują stanowiska z miseczką
wody, mydłem i ręcznikiem, montują polową kuchnię i stołówkę, serwują śniadanie
prosto od Tiffany'ego (naleśniki z syropem toffi, sałatka z owoców, kawa, herbata,
owsianka) nam, Gringos, szczęki opadają do samej ziemi.
Po
śniadanku
czas
na
prezentacje osobiste. Każdy
słówko o sobie. Freddie
słówko o chłopcach. Brawa,
wiwaty. I wyruszamy!
Wedle
zapowiedzi
przewodników
to
dzień
umiarkowanej trudności.
Wspinamy
się
skalistą
ścieżką po zboczach gór, schodzimy w dolinę, przed nami wyrasta fantastyczny las
elfów - plątanina dziwacznych drzew porośniętych roślinnością. A potem znów
wspinaczka.
Mijamy stado lam pędzonych przez kolorowo ubraną Indiankę. Ciekawe kto kogo bał
się bardziej?
W samo południe odpoczynek w
ruinach
starej
świątyni
Inków.
Freddie i Chico pokazują nam jak
prawidłowo
żuć
energetyzujące
liście koki - świętość i zbawienie dla
ludzi żyjących na wysokościach.
Liście
okazują
się
gorzkim
paskudztwem obklejającym zęby.
Przewodnicy snują opowieści o mądrości, potędze i tajemnicach imperium Inków.
Słuchamy w napięciu, choć upalne słońce powoli nas roztapia.
A potem znów w drogę. Maszerujemy dziarsko. My trzy, okrzyknięte przez Chico jako
superpoderosas (super mocne), niemal na czele ekipy. Nasza wątpliwa kondycja
okazuje się niezła. W każdym razie w sam raz na dotarcie do miejsca pierwszego
noclegu. To rozciągająca się na wysokości 4100 metrów dolina Puyoc.
W
równym
tempie
docieramy
na
miejsce, słońce powoli zachodzi za
widnokrąg, a temperatura z ponad 20
stopni Celsjusza zaczyna nieubłaganie
zmierzać do zera... Tragarze rozbijają
obóz: dwuosobowe namioty, stołówkę,
kuchnię i... dwie romantyczne toalety.
Oprócz przepysznej kolacji i rozgrzewającego wina czeka nas noc towarzyskich
anegdot i historii o duchach. Kto wie co czai się na tych odludziach? Groźne masywy
Andów, oświetlone księżycem pustkowie, minus dziesięć i świadomość przebywania
na końcu świata.
W środku... niczego.
Dzień 2, czyli umacnianie przyjaźni polsko-peruwiańskiej
Pobudka pogańską godziną. Herbatka koki na rozgrzewkę.
- Dziś dostaniecie po dupach - słyszymy od przewodników i ruszamy w stronę
stromej ściany: mrożącego krew w żyłach pasażu Sicllakasa na wysokości 4600
metrów.
No, nie było łatwo...
Wciąż zastanawiam się, jakim cudem udało nam się tam... dosapać. Po kilku
godzinach zaciskania zębów (nie mogłyśmy sobie pozwolić, by ktoś odebrał nam
chwalebną drugą pozycję) alleluja! Bez płuc, bez nóg, z białymi plamami przed
oczyma duszy stoimy na szczycie. Widok z niego nieziemski... Jezioro Pachacutec,
śnieżne szczyty Pitusiray i widniejący w oddali, sięgający 6271 metrów Salcantay najwyższy szczyt Cordillery Vilcabamby, czyli peruwiańskiej części Andów.
Dalsza cześć szlaku wiedzie między polodowcowymi jeziorkami w dół doliny. Poety
trzeba, by to wszystko opisać. Tetmajerowskie cykle o Tatrach? Hmmm... mało, mało!
Po
godzinnym
ruszamy
dalej
lunchu
przez
rozległe pola. My, góry,
zabłąkane
indiańskie
wyczekujące
owieczki
i
dzieci
Gringos,
którzy na pewno mają
dla nich jakieś prezenty.
Jasne, że mają. I dają.
Wszyscy są szczęśliwi.
Docieramy do wioski Cunkani. To 3800 metrów nad poziomem morza. Na szkolnym
boisku rozbijamy obozowisko i jemy obiad.
Jak boisko, to i mecz piłki nożnej. A potem kolacja, karciane rozgrywki, dyskusje i...
cóż, kolejne dobranoc, podróżnicy!
Dla kogo dobranoc, dla tego dobranoc. Inni Gringos grzecznie śpią, a my, świadome
ciążących na nas obowiązków umocnienia polsko-peruwiańskiej przyjaźni, staramy
się godnie pełnić rolę emisariuszek słowiańskiego ducha.
W
namiocie
kuchennym,
gdzie
trwają lekcje tańca, bruderszafty,
śpiewy, gitary... Pełna konspiracja.
Chyba
znudziła
Freddiego,
bo
krzyknął:
- Idziemy na prawdziwą imprezę!
Jak? Gdzie? To przecież mroźna noc,
środek Andów, tysiąc pięćset sto gwiazd na niebie - spojrzałyśmy po sobie pełne
niewiary. Ale co tam! Vamos!
Bo przecież gdzieś wśród tych pól i szczytów Kordyliery, z dala od cywilizacji, w
miejscach zapomnianych przez bogów żyją ludzie. I mimo że 365 dni w roku chodzą
w sandałach, mimo że mieszkają w jednej izbie z kurami i krową, to posiadają
telewizor, odtwarzacz dvd i pokaźną kolekcję płyt z najgorszym popem na świecie,
czyli latynoską cumbią.
Nie ma rzeczy niemożliwych.
Dzień 3, czyli w stronę przygody
Pobudka z tajemniczym uśmiechem na ustach. Wyruszamy w stronę wioski Lares.
Czekają w niej na nas aguas calientes, czyli gorące jeziorka, w których zanurzamy
nasze boskie ciała. Potem znów sportowe rozgrywki, a po lunchu sentymentalne
pożegnanie z tragarzami. Wspólne fotki, podziękowania, oklaski, napiwki, jedność,
łzy wzruszenia. Ich praca w tym miejscu się kończy.
Dla nas, Gringos, to jednak początek kolejnej przygody. Jutro mistyczne spotkanie z
Machu Picchu...
Krótka opowieść o uczuciach
Jutro mistyczne spotkanie z Machu Picchu, którego życzę, a dziś... Dziś krótka historia
o uczuciach.
Po przeczytaniu tej elektronicznej książeczki mogą być różne. Może też ich nie być
wcale, ale to również będzie jakaś forma uczucia.
Jest to zatem opowieść dla każdego. Zwłaszcza dla kogoś, kto wierzy w istnienie
energii, dzięki której w życiu zdarzają się dziwne rzeczy. Nieprzerwany splot
okoliczności, którego ani nie widzimy, ani nie rozumiemy. W tym przypadku też
trudno to zrozumieć. Najpierw wizyta w Peru i zwiedzanie Machu Picchu, potem
odkrycie w wielkim mieście małego Tarzana, którym jest głuchoniemy Brayan, a na
koniec miejsce, w którym spotykamy się teraz. Ty i ja. Czytelnik i pomysłodawca tego
ebooka.
Jesteśmy tylko my dwoje. Nie znamy się. Nic nas tu nie trzyma, a mimo to spędzimy
ze sobą jeszcze chwilę.
Nie będę Cię w niej prosił o pomoc dla Brayana oraz wpłacenie równowartości
jednego euro na jego leczenie i edukację. To nie w tym rzecz. Będę Cię prosił o pomoc,
której udzielić możesz sobie samemu.
W każdym z nas jest małe dziecko. Nawet w osobie, która wypiera się tego rękami i
nogami. W każdym z nas jest dziecko, bo byliśmy nim, by poznać i zapamiętać
prawdę o nas. To prawda jest prosta i niezmienna. Jesteśmy miłością.
Nie
dostrzegamy tego na co dzień, bo jesteśmy miłością przygniecioną dorosłymi
sprawami. Czasami te ludzkie sprawy są tak pogmatwane i ciężkie, że niezauważalnie
powstaje z nich klatka, w której zamykamy siebie. Do bólu. Na amen.
Moja prośba nie polega na tym, żeby zachęcać Cię do kochania innych. Nie chodzi mi
też o to, żebyś używając empatii znalazł się w skórze Brayana i pożałował go.
Ulitował się nad nim. On poradzi sobie bez tego i nawet gdy nie otrzyma żadnej
pomocy, będzie żył. Być może będzie żył inaczej niż inni, ale na pewno umrze kiedyś
tak samo jak inni. Jak my wszyscy.
Moja prośba polega na tym, żeby zachęcić Cię do kochania siebie. A jeśli już to robisz,
jeśli kochasz siebie takim, jakim jesteś, moja prośba rozciąga się dalej – korzystaj z tej
miłości każdego dnia. Także po to, by znaleźć swojego Brayana. Wielu Brayanów,
którzy są wśród nas.
Zacznij jednak od siebie. Kochaj istotę, którą jesteś. A
potem nie wahaj się robić w życiu piękne rzeczy. To,
na co masz ochotę. Jeśli jedną z nich będzie pomoc
Brayanowi z Peru, chwila, w której będziemy tylko my
– Ty i ja – potrwa dłużej.
Spokojna głowa, nie będę w niej tyle gadał. Powiem
tylko jedno słowo:
Dziękuję.
I zamilknę z wdzięcznością w sercu.
Piotr Maciej Małachowski
www.operujewperu.bloog.pl
Wpłat dla Brayana można dokonywać w systemie przelewów internetowych
Adres internetowy:
www.paypal.pl
Kontem do wpłat jest adres emailowy: [email protected]
Autorzy
Teksty: Joanna Bąkowska, Julia Tyszko, Piotr Maciej Małachowski
Fotografie: Agnieszka Sitko, Joanna Bąkowska, Jorge Garay, Julia Tyszko, Izabela
Gubiec, Piotr Maciej Małachowski
Korekta: Ewa Wodecka
Wydawnictwo dostępne jest na licencji Creative Commons
Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 2.5 Polska

Podobne dokumenty