pobierz całą książke

Transkrypt

pobierz całą książke
APETYT NA ŻYCIE
Autor Barbara Zamaro-Falińska
1
Tamten dyżur nie należał do zbyt udanych, jak nigdy bolały mnie nogi i kręgosłup. Łydki
pościskane „obręczami”, ledwo mogłam chodzić. Początkowo myślałam, że to zwykłe
zmęczenie. Zaniepokoiłam się tak naprawdę dopiero wtedy kiedy nie mogłam wstać z fotela :
- Co się ze mną dzieje ? Jak to dobrze, że za godzinę kończę dyżur, pójdę do domu, odpocznę
... to napewno tylko zwykłe zmęczenie – mówi łam do siebie.
Niestety zmęczenie nie mijało. Stało się to czego najbardziej się obawiałam ! Wylądowałam w
Klinice Neurochirurgii. Diagnoza była wiadoma i jednoznaczna łatwa zresztą do przewidzenia.
Mój „ukochany” naczyniak znowu pokazał swoje urocze różki ! Pobyt na neurochirurgii
wspominam bardzo nie miło. Na samą myśl o tym , że ponownie mam przechodzić badania
takie jak punkcja czy mielografia dostawałam gęsiej skórki.
Po trzech miesiącach powróciłam do domu. Wychudła i wymizerowana. Już nie chodziłam
normalnie, chodziłam o kulach. Postanowiłam bardzo dużo ćwiczyć, może wtedy odrzucę te
przeklęte szwedki. Och jak bardzo ich nienawidziłam ! Kiedy kładłam się spać chowałam je za
szafę żeby ich nie widzieć. Zasypiałam marząc o tym, jakby to było cudownie przebudzić się
rano i nie sięgać po nie, być zdrowym. Niestety przebudzenia bywają bardziej realne niż byśmy
sobie tego życzyli. Silne bóle nie pozwalały zasnąć. Miałam wrażenie, że nogi mam w
gotującym się tłuszczu! Ból nie do zniesienia! Nic błędniejszego – człowiek wytrzyma
wszystko. Zasypiałam przykryta tylko prześcieradłem, nic nie mogło mnie uwierać. Sen trwał
może dziesięć minut, za chwilę zmieniałam pozycję, nogi kładłam tam gdzie głowa – tak
leżałam z dwadzieścia minut. Pomyślałam, że pewnie byłoby dobrze gdyby nogi miały
całkowity luz. Kazałam przynieść fotel, przysunęłam go do wersalki, kładłam nogi na fotelu a
resztę ciała na wersalce. Można było zwariować od tego wszystkiego. Lekarz zastosował
leczenie hormonami. Skutek oczywisty, bóle mijały, za to moja sylwetka zaokrągliła się do
rozmiarów beczułki po piwie. Wyglądałam okropnie! Nie chciałam nawet patrzeć do lustra.
Bóle mijały ale z chodzeniem było coraz gorzej. Coraz bardziej wydłużała się droga od
wersalki do okna i z powrotem. Kilka kroków zrobionych przy pomocy kul było koszmarem!
Otrzymałam skierowanie do sanatorium. W między czasie koleżanki zaczęły załatwiać mi
pobyt w Górniczym Centrum Rehabilitacji w Reptach Śląskich. Bardzo dużo dobrego
słyszałam o tamtejszej rehabilitacji i nocami marzyłam o tym żeby być tam jak najszybciej.
Tymczasem przygotowywałam się do wyjazdu do Ciechocinka. Nie wyobrażałam siebie tam
jako osoby tak słabo chodzącej. Wiedziałam, że w takim stanie w jakim byłam nie poradzę
sobie, że będę zależna od innych. Wtedy stajesz się w pewnym sensie niewolnikiem otoczenia,
robisz nie to na co akurat masz ochotę ale robisz wtedy kiedy inni mają czas i właśnie ochotę
żeby ci pomóc. Niby logiczne ale jakie przykre i bolesne. Jeszcze uśmiechasz się i udajesz, że
wszystko jest w porządku aby tylko nie urazić broń Boże kogoś z pomagających. Jakie to
poniżające. W takich sytuacjach chciało mi się krzyczeć z bezsilności. Nie mogłam tego
zaakceptować i nie chciałam!
Właśnie chcąc być mniej uzależnioną od innych osób zdecydowałam się na propozycję lekarza
– wózek inwalidzki. Co ja wtedy przeżyłam! Nie chciałam wziąć wniosku do ręki,
przepłakałam całą noc. Wstałam z zapuchniętymi oczami, nie odzywałam się do nikogo. Świat
przestał dla mnie istnieć, ponownie nie chciałam żyć. Milcząca i posępna jak chmura gradowa
pojechałam do przychodni po wózek. Uprzejma pani magazynierka otworzyła podwoje
komnaty ze sprzętem ortopedycznym. Czego tam nie było! Różne wózki, chodziki, poduszki
przeciwodleżeniowe itp. Patrzyłam na to wszystko niewidzącymi oczami. Było mi wszystko
jedno jaki wózek dostanę, mały czy duży co za różnica! Wybrał tato, wózek był okropny,
ciężki i na dokładkę ciągle ściągał w lewo. Tę właśnie „krowę” zabrałam na turnus do
sanatorium. Pojechałam z duszą na ramieniu.
Pokój otrzymałam w starym skrzydle sanatorium bez specjalnych wygód. Zaraz z wózka
zeszłam, ostrożnie, trzymając się trochę mebli, trochę „powietrza” próbowałam poruszać się o
kulach. Po jakiejś godzinie otrzymałam współlokatorkę o wdzięcznym imieniu Alicja.
Ala była miłą blondynką po porażeniu mózgowym. Poruszała się z trudnością. Za chwilę
pojawił się lekarz ordynujący zabiegi. Otrzymałam ćwiczenia w basenie solankowym, masaż
podwodny i gimnastykę kondycyjną. To na czym najbardziej mi zależało a mianowicie
2
ćwiczeń czynno-biernych nie otrzymałam,. Moje rozżalenie sięgało zenitu. Czułam się nikomu
nie potrzebna, opuszczona przez wszystkich. Czułam się człowiekiem drugiej kategorii.
Wszyscy wózkowicze znajdowali się w starym skrzydle na parterze. W nowym skrzydle byli ci
dobrze chodzący. Były tam pokoje tzw. bliźniaki ze wspólnym przedpokojem. Prysznic, WC na
miejscu, balkon. U nas w nędznych pokojach umywalki z ciepłą wodą i miska. Nawet nie
mogłyśmy otworzyć okna, otwierały się ciężko a poza tym na wózku nie było do nich dojścia,
stały tam nocne szafki. Za każdym razem trzeba było wołać pielęgniarkę lub noszowego.
Zupełnie bez sensu! Byłam załamana! Co prawda Alicja próbowała mnie pocieszać:
-W końcu to tylko dwadzieścia cztery dni – mówiła.
Czas mijał odmierzany posiłkami i zabiegami. Na korytarzu spotykali się wszyscy
wózkowicze. Nie mogłam się na nich napatrzeć. Byli dla mnie jak nie z tego świata.
Podziwiałam zwłaszcza Janka i Staszka. Byli tacy pogodni! Z ich twarzy emanowała normalna
radość, oni po prostu żyli! Śmiali się z mojego wózka „krowy”, początkowo nie rozumiałam
dlaczego. Oni mieli tzw. Activy, wózki bardziej zwrotne, prawie sportowe a co najważniejsze
dużo lżejsze od mojego. Postanowiłam po powrocie do domu „krowę” zamienić na taki właśnie
Activ. Zaczynałam powoli rozumieć że na wózku można żyć. Nie wiedziałam jeszcze jak ale
można. Skoro Janek ze Staszkiem są już na wózkach od kilku lat i radzą sobie doskonale to i ja
będę mogła. Już za chwilę wszystkie postanowienia poszły w las :
- Ja na wózku nie chcę! Ja muszę chodzić, muszę, muszę! Nie chcę tak żyć, nie potrafię!
Na oddziale był też bardzo młody chłopak Tadeusz. Gdyby nie on pewnie całe dwadzieścia
cztery dni przesiedziałabym w pokoju. To właśnie ten szesnastolatek przełamał we mnie
pierwszy lęk – wyjazd wózkiem na spacer. To właśnie on zabrał mnie do parku. Pogoda była
cudowna, mnóstwo spacerowiczów – a ja nie widziałam nic i nikogo. Tadek ciągle coś mówił
do mnie a ja nie potrafiłabym powtórzyć ani jednego jego słowa. Byłam jak przerażone,
dzikie zwierzę. Podniosłam głowę ,nikt na mnie nie patrzył, niebo nadal było błękitne, drzewa
rosły na swoim miejscu. Ludzie mijali nas nie patrząc na nas .Zdziwiona popatrzyłam na
Tadeusza. Roześmiał się ,zrozumiałam go bez słowa. Coś we mnie pękło...
W jednym z listów rodzice powiadomili mnie o tym, że zostałam przyjęta do Rept. Janek już
był w Reptach więc wszystkie informacje miałam z pierwszej ręki.
Nieuchronnie zbliżał się koniec pobytu w sanatorium. Chciałam już jechać, byłam zmęczona
fizycznie i psychicznie. Cały pobyt przedłużył się o pięć dni, tak długo czekałam na samolot.
W domu o niczym innym się nie mówiło jak o moim wyjeździe do Rept .Czekała na mnie
również liczna korespondencja. W jednym z listów koleżanka pisała o „moim” Szczepanie.
Widziała go dwa tygodnie temu w Zakopanem. Chodził wspaniale o dwóch kulach! Cieszyłam
się z tej wiadomości ogromnie. To był ten wspaniały cud, na który czeka każdy
niepełnosprawny. Powróciły wspomnienia:
- Nie, nie mogę marzyć. Ja też muszę chodzić, muszę! Za wszelką cenę .Boże daj mi siłę i
wiarę, spraw żebym mogła chodzić, błagam Cię Panie! Nie opuszczaj mnie, proszę. Ty Panie
możesz wszystko, absolutnie wszystko. Dla Ciebie to nic! Wystarczy jedno Twoje skinienie
ręką, jeden gest, słowo i będę chodziła. Panie tylko tego pragnę... chcę jako tako chodzić czy
to zbyt wiele. Nie odbieraj mi wiary i ufności. Ty Panie wiesz, że brak nadziei to ogromna
rozpacz a utrata jej to pewna śmierć. Wysłuchasz mnie?
Każda modlitwa, rozmowa z Bogiem kończyła się długim łkaniem i szlochem. W takich
chwilach nie potrafiłam, nie mogłam wykrztusić z siebie słowa. Coraz bardziej zamykałam się
w sobie. W nielicznych przypływach dobrego nastroju zastanawiałam się:
- Jak oni wszyscy mogą ze mną wytrzymać? Jestem nie do zniesienia. W końcu to, że nie mogę
chodzić nie jest ich winą – tłumaczyłam sobie. – Wszyscy chcą dla mnie jak najlepiej a ja
zachowuję się jak idiotka. Najlepiej wtedy potrafiłam płakać, łzy tryskały z oczu jak z
fontanny. Wystarczyło, że ktoś krzywo na mnie spojrzał już beczałam jak bóbr!
DO REPT wyjechałam na początku stycznia. Wyjechałam z bagażem wiary i nadziei.
Wierzyłam, że tam na pewno postawią mnie na nogi. Kierowca karetki był moim znajomym z
pracy. Całą drogę przegadaliśmy o Sylwestrze, znajomych, o panujących w szpitalu
zwyczajach. Na miejscu byliśmy tuż przed godziną piętnastą. Kierowca wysiadł z karetki,
3
poszedł dowiedzieć się gdzie jest mój oddział. Tymczasem wgramoliłam się na wózek i
wjechałam do hollu. Był ogromny. Przy wejściu recepcja, kiosk ruchu, poczta, szereg
aparatów telefonicznych. Przy oknach rozłożyste palmy. Nie miałam dużo czasu na
zastanawianie się , za chwilę zjawił się kierowca i windą pojechaliśmy na oddział. Podpisał
potrzebne dokumenty, oddał mnie w ręce pielęgniarek, życzył owocnego pobytu i odszedł.
Pielęgniarka wzięła moje bagaże i zaprowadziła do pokoju. Łóżko mogłam wybrać jakie
chciałam , dwa stały wolne, wybrałam środkowe pod oknem. Pokój był cudownie jasny. Za
oknami leżał śnieg, rosły piękne, dumne sosny i świerki. Jedną z tych dumnych sosen
porównywałam potem do naszego ordynatora. Wyjechałam na korytarz. Przy dyżurce stała
choinka, przypominała rodzinny dom. Prawie wszędzie było bardzo cicho, drzwi do sal
chorych pozamykane. Czułam się bardzo niepewnie, było stanowczo za cicho! Pojechałam
korytarzem dalej, zobaczyłam uchylone drzwi, zajrzałam. Na łóżku., samotnie siedziała
dziewczyna
- Mogę wejść – zapytałam niemal szeptem. Skinieniem głowy zaprosiła do środka. Weszłam
ostrożnie, podałam jej rękę:
- Antonina.
- A ja, Inka.
- Jak ładnie – uśmiechnęłam się.
Inka też dzisiaj przyszła na oddział. Poruszała się przy pomocy laski. Przylgnęłyśmy do siebie
od razu, może dlatego, że obie czułyśmy się zagubione i bardzo samotne. Ina zagotowała
herbatę. Usiadłyśmy przy stoliku, zaczęłyśmy opowiadać o rodzinie, chorobie. Po tej rozmowie
zrobiło nam się jeszcze bardziej podle. Doszłyśmy do wniosku, że w szpitalach nie należy
rozmawiać o chorobach i cierpieniu. Potem są właśnie takie efekty! Aby rozładować gradową
atmosferę zaproponowałam Inie mały spacer po Centrum.
Nasz oddział składał się z dwóch części przedzielonych korytarzem. Wzdłuż korytarza były
umocowane barierki do nauki chodzenia. Na końcu korytarza znajdowała się kaplica kościelna,
sala kinowa, kawiarnia, biblioteka i sklep spożywczy – warunki socjalne wymarzone!
Jeszcze tego samego dnia dostałam współtowarzyszkę. Była po złamaniu kręgosłupa szyjnego,
studentka drugiego roku Akademii Rolniczej. Byłam zszokowana jej widokiem. Zupełnie nie
mogła się poruszać. Jedyne co mogła zrobić to kręcenie głową! Daria, tak było na imię
szyjniaczce / tak w Reptach nazywano pacjentów ze złamanym kręgosłupem szyjnym / robiła
wrażenie wystraszonego ptaka. Jeszcze bardziej chyba była wystraszona jej mama , która
przyjechała razem z nią. Bez emocji przyglądałam się wszystkim zabiegom wykonywanym
przez mamę Darii. Przy tym wszystkim panował nieopisany ruch i gwar. Wszyscy
zachowywali się tak jakby przebywała sama gdzieś na księżycu. W ogóle nie zwracali na mnie
uwagi! A ja też byłam bardzo zmęczona i miałam prawo do odpoczynku. W końcu tuż przed
dwudziestą drugą zostałyśmy same:
- Jaki błogi spokój – pomyślałam z ulgą.
- Daj mi pić – poprosiła Daria. Wygramoliłam się z łóżka, usiadłam na wózek i podeszłam do
niej. Sięgnęłam do szafki, wyjęłam butelkę mineralnej, włożyłam do niej plastikowy wężyk i
włożyłam w usta dziewczyny. Piła łapczywie, może miała gorączkę? Nie wiedziałam o czym
mam z nią rozmawiać. Uznałam, ze najlepiej zrobię jak powiem dobranoc i pójdę spać. Tak też
zrobiłam.
Poranek powitał nas jasnym słońcem. Odbite od śniegu promienie wschodzącego słońca
jeszcze bardziej potęgowały tę jasność. Czapy śniegu na sosnach skrzyły się tysiącem
gwiazdeczek. Zapowiadał się piękny dzień! Daria już nie spała. Pielęgniarka robiła jej poranną
toaletę. Wprawnymi ruchami namydlała myjkę i delikatnie myła poszczególne partie ciała.
Patrzyłam na to wszystko z lękiem:
- Boże, taka piękna dziewczyna – myślałam – jaka ona musi być nieszczęśliwa. Gdyby chociaż
miała sprawne ręce. Jak to w ciągu kilku sekund może człowiekowi zmienić się całe życie.
Kiedy jesteśmy całkowicie zdrowi, sprawni nie zastanawiamy się nad tym. Wstajemy, idziemy
do pracy, robimy zakupy, prowadzimy dom. Żyjemy zabiegani, zapracowani nie myśląc o tym,
że za chwilę może wszystko ulec zmianie. Wystarczy piskliwy zgrzyt hamulców na jezdni czy
4
niefortunny skok do wody na wakacjach i już jesteśmy odcięci od normalnego życia. Żeby to
wszystko zrozumieć trzeba widzieć ludzi walczących o każdy dzień życia, o każdy maleńki
kroczek.
Wstałam, umyłam się, zamieniłam kilka nic nie znaczących zdań z Darią i podeszłam do
okna. Coś mnie ściskało w gardle. Iskrzący się śnieg i sosny były takie piękne! Tak bardzo
chciałam je dotknąć, wdychać chłodną woń kory, gałązek. Zamyślona i wpatrzona w zimowy
pejzaż nie zauważyłam wejścia lekarza. Przez dłuższą chwilę stał za moimi plecami, może nie
chciał przeszkadzać w rozmyślaniach. Odwróciłam się, przeprosiłam za swoje zachowanie:
- Te sosny są takie piękne – tłumaczyłam się.
- Z innych okien są jeszcze piękniejsze widoki – powiedział. Ciągle patrząc na mnie zapytał o
samopoczucie.
- Wszystko w porządku – odpowiedziałam i opuściłam głowę. Całe szczęście, że miałam
rozpuszczone włosy , w połowie zasłaniały twarz. oczy były pełne łez.
- Jak dobrze, że ich nie widzi – pomyślałam. Poprosił aby po śniadaniu zgłosić się do gabinetu
lekarskiego na badanie. Nie odpowiedziałam nic tylko kiwnęłam głową. Wiem, że nie było to
najgrzeczniejsze ale nie chciałam aby widział łzy w moich oczach. Po co? Nic by to nie
zmieniło a nie zniosłabym słów czy gestów współczucia.
Z dymiącą tacą weszła pielęgniarka , przyszła nakarmić Darię. Ta nie miała ochoty na mleczną
zupę i bułkę z serem. Zresztą ja też.
Chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie na lekarzu zrobiłam dyskretny makijaż, wyszczotkowałam
włosy, moją chlubę, były miękkie i puszyste. Ładną falą opadały na ramiona. Błękitny dres
dopełnił reszty. Poszłam do gabinetu. Na chwilę przystanęłam przy choince. Dotykałam
bombek, kolorowych łańcuchów. Sztywne gałązki ciągle pachniały żywicą. Kolorowe światła
zapalonych lampek tańczyły na ścianie i suficie. W przyciemnionym korytarzu wyglądało to
bardzo efektownie. Ruchem dłoni przerywałam kolorowe cienie na ścianie. Obejrzałam się za
siebie. Dobrze, że nikt mnie nie widział.
Przed gabinetem czekało już kilka osób, Inka i trzech młodych chłopców też na wózkach.
Kiedy tylko do nich podeszłam przywitali się wymieniając swoje imiona: Adam, Krzysiek,
Ziemowit. Na pierwszy ogień poszła Inka. Nie była długo, po kilkunastu minutach wyszła .
Chłopcy chcieli mnie przepuścić ale ja nie chciałam.
Gabinet był mały, zastawiony szafami, ciemny. Przytłaczał swoim wnętrzem. Lekarz podniósł
się z wersalki stojącej pod oknem i podszedł do mnie:
- Czy warto było jechać tak daleko – zapytał z uśmiechem.
- Chyba tak. Zawsze warto spróbować tego co dobre a taką właśnie opinię ma to Centrum.
Chyba warto – mówiłam tak cicho , że ledwo słyszałam samą siebie. Zaniepokoiło mnie to
pytanie:
- Dlaczego tak powiedział – szukałam w myślach odpowiedzi.
Po zakończonym badaniu trochę rozmawialiśmy . Mówiłam o sobie ale rozmowa jakoś nie
„wychodziła”. Ciągle w uszach dźwięczało tamto pytanie:
- Dlaczego? Nie mogłam się skupić nad tym co mówiłam. Przy wyjściu podał szarmancko rękę
i poprosił... o odrobinę opieki nad Darią. Bez słowa zgodziłam się. Z nieukrywaną ulgą
wyszłam z gabinetu. Od razu powędrowałam do swojego pokoju. Przeraża wszędzie panująca
cisza. Miałam wrażenie, że oddział jest wymarły. Bałam się tej ciszy! Przy Darii już
„warowała” mama. Zaraz zapytała jak było na badaniu. Pytała o przyczynę mojej choroby.
Była wścibska do bólu. Nawet nie przyszło jej do głowy, że może nie chciałabym o tym
rozmawiać. Całe szczęście, że wszedł lekarz zbadać Darię – oddychałam, naprawdę nie miałam
ochoty na tak osobistą rozmowę. Poszłam do Inki. Oprócz niej w pokoju były jeszcze dwie
osoby. Młoda dziewczyna Maria i starsza pani też Maria. Maria „Młodsza” robiła na drutach
kamizelkę i nie była zbyt rozmowna. Za to starsza pani ciągle trajkotała i trajkotała, mówiła za
nas trzy. Wiedziałyśmy, że w tym dniu nie będzie zabiegów więc poszłyśmy do kawiarenki.
Była urocza, widna, przestronna z morzem przepięknych kwiatów . Zamówiłyśmy lody i
kawę. Rozmawiając obserwowałyśmy wchodzących i wychodzących pacjentów. Wszyscy
byli ubrani w cywilne ubrania i to był duży plus tego Centrum. W normalnych ubraniach
5
nawet w szpitalu można mieć lepsze samopoczucie. Do naszego stolika przysiadło się trzech
chłopców na wózkach. Jeden z nich uzyskał już tak dużą poprawę, że zaczynał samodzielnie
chodzić. Bardzo podniosło mnie to na duchu. Wszyscy trzej byli weseli, ciągle opowiadali
jakieś śmieszne anegdoty zaśmiewając się do łez. Śmiałam się razem z nimi. Właśnie tego
było mi trzeba. Ze śmiechem uleciało gdzieś odrętwienie, rozżalenie. Czułam się tak jakbym
zrzuciła z siebie ogromny ciężar. Byłam im wdzięczna za to. Jeszcze trochę porozmawialiśmy i
każdy poszedł w swoją stronę.
W pokoju nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Wyciągnęłam długopis i zaczęłam pisać list
do domu. Napisałam żeby się nie martwili bo wszystko jest w porządku i że zabiegi zaczynam
już od jutra.
Każdy dzień rozpoczynał się gimnastyką poranną na korytarzu. Pół godziny wystarczyło aby
spędzić z nas resztki snu. Magister nie pozwalał nikomu na fuszerkę. Każdy w miarę swoich
możliwości musiał solidnie ćwiczyć. Niektórzy narzekali, że tak rano wstawać to niemal
zbrodnia. Wystarczyło groźne spojrzenie magistra i wszyscy ćwiczyli bez marudzenia. Po
śniadaniu gimnastyka kondycyjna na materacach z tym samym groźnym magistrem od ćwiczeń
porannych. Wszyscy oprócz Inki byli na wózkach. Okazało się. że nie jestem taką łamagą za
jaką się uważałam. Umiałam doskonale schodzić z wózka na materac i odwrotnie. Niektórzy
musieli się tego uczyć od podstaw a nie łatwa to sztuka. Trudność ćwiczeń była stopniowana,
każdego dnia dochodziły jakieś nowe elementy. Po zakończeniu tych ćwiczeń zawsze piłyśmy
z Inką kawę, trochę stawiała nas na nogi. Chociaż nie miałam z ćwiczeniami problemów to
jednak czułam je w kościach i mięśniach.
Po obiedzie chodziłyśmy na terapię zajęciową. Robiłyśmy różne, śmieszne zabawki z materiału
i skóry. Wymyślałam sto różnych powodów aby tylko nie iść.
O ile gimnastyka na materacach nie sprawiała mi żadnego kłopotu to przy nauce chodzenia
przeżywałam koszmar! Chodziłam codziennie godzinę albo i dłużej. Wkładałam ortopedyczne
buty na widok, których już robiło mi się niedobrze. Na prawą nogę zapinałam specjalnie
zrobioną łuskę, przychodził magister i zaczynaliśmy spacer. Początkowo chodziliśmy tylko po
korytarzu na naszym oddziale. Ciągle bałam się, że za chwilę „fiknę”. Asekurujący mnie
magister był w pogotowiu. Przy każdym zachwianiu przytrzymywał. Po przewędrowaniu kilku
metrów byłam zmęczona, siadaliśmy na ławeczce pod ścianą i odpoczywałam. Za chwilę
ruszaliśmy dalej w trasę. Dziwna sprawa, im więcej chodziłam tym większą miałam spastykę.
Zaczynał się taniec pingwina – tak to nazywałam. Zaczynało mną rzucać na lewo i prawo, nogi
wykręcały się w różne strony. Była to tak ogromna siła, że o kulach nie mogłam się utrzymać.
To było przerażające! Zawsze idąc myślałam o tym, że za chwilę znowu mnie złapie, to jeszcze
bardziej potęgowało mój strach. . Oczywiście spastyka nasilała się i leciałam gdzie popadło.
Byłam poobijana jak przysłowiowa ulęgałka. Po każdym chodzeniu obiecałam sobie, że
pokonam lęk, że zrobię wszystko aby się nie bać. Łatwo było przyrzekać, gorzej z
dotrzymaniem obietnicy. Gdy już leżałam na podłodze trzeba było jakoś wstać. To już było
ponad moje siły i umiejętności. Pewnego słonecznego dnia magister z rozbrajającym
uśmiechem oznajmił, że nauczy mnie wstawania z podłogi:
- Jeśli przewrócisz się to musisz umieć sama się podnieść. Nie możesz liczyć ciągle na pomoc
innych osób. A jak akurat nikogo w pobliżu nie będzie, to co ? – z wyraźnym rozbawieniem
patrzył na moją przerażoną minę. – Będziesz wołać o pomoc. Bez sensu moja droga. Chodź
idziemy na salę gimnastyczną. Całą operację przeprowadzimy na materacach.
O rany jak bardzo umierałam ze strachu! Błyskawicznie, od ręki chciałam wymyśleć jakąś
tymczasową niedyspozycję, byle tylko nie iść. Spojrzałam błagalnie na rozbawionego magistra.
Jego spojrzenie nie znosiło sprzeciwu – poszłam jak na skazanie.
Na sali gimnastycznej materace już były przygotowane. Pod ścianą ktoś ćwiczył na bloczkach ,
nikt nie zwracał na nas uwagi:
- I bardzo dobrze – pomyślałam. Chociaż z tego byłam zadowolona. Nigdy nie lubiłam kibiców
przy ćwiczeniach, nie mogłam wtedy skupić się na tym co robiłam. Tym razem wszystko
zapowiadało się dobrze. Stanęłam przed rozłożonym materacem, rozmawialiśmy kiedy
6
popchnięta przez magistra niespodziewanie leżałam na materacu. Kule poleciały każda w inną
stronę a ja przerażona leżałam jak placek i nie wiedziałam co mam robić.
- Przysuń kule do siebie – dyrygował. – Oprzyj się o jedną, drugą podciągnij do siebie.
Podciągaj całą sylwetkę do góry. Posłusznie wykonywałam wszystkie polecenia. Wychodziło
mi to bardzo kiepsko. Kiedy już prawie stałam, poleciałam ponownie na materac. Cała operacja
powtórzyła się kilka razy. Za piątym czy szóstym razem nie miałam już siły wstać, chciało mi
się beczeć. Magister bez słowa podał mi rękę, pomógł usiąść na wózek. Byłam tak zmęczona,
że nie miałam siły sama dojechać do pokoju. Widząc to, mój nauczyciel pocieszał:
- Nie przejmuj się, nie było tak źle. Cztery razy wstałaś sama.
- Pan chyba żartuje! Było okropnie, przecież wiem. To koszmar – machnęłam zrezygnowana
ręką. Pomógł mi odpiąć łuskę i odszedł. Położyłam się, spałam bardzo długo, prawie do
kolacji. Po przebudzeniu wszystko bolało do granic możliwości. Jednak nie poddawałam się:
- To wszystko dla mojego dobra. Wszystko wytrzymam. Co tam ból ! Ja będę chodziła!
Muszę...
Następnego dnia z nowym zapałem poszłam na ćwiczenia. Ponownie miałam naukę wstawania.
Tym razem z dużo mniejszym lękiem przystąpiłam do lekcji. Stanęłam przed rozłożonym
materacem, za chwilę już leżałam. Krzyknęłam coś zabolało w stopie. Przy pomocy magistra
usiadłam na wózek. Stopa ciągle bolała, spuchła .
Prześwietlenie nic nie wykazało, nawet dokładnie nie wiem co to było. W każdym razie stopa
była spuchnięta i obolała. Lekarz zlecił robienie okładów i leżenie.
- Okłady zgoda! Ale leżenie? O nie, chyba, że mnie przywiążecie - żartowałam.
- Skoro nie chcesz leżeć, zorganizuj sobie wózek z podnoszoną stopką, niestety nogę musisz
trzymać pionowo – powiedział rozbawiony moją miną lekarz.
Z tym nie było kłopotu. Taki wózek miała Maria „Młodsza”, zamieniłyśmy się i po kłopocie.
Rekonwalescencja trwała około dwóch tygodni. Byłam zwolniona z wszystkich zajęć. Siostra
Krystyna widząc, że nie mam co ze sobą zrobić zapowiedziała niespodziankę:
- Zrób się na bóstwo. Będziesz miała gościa – uśmiechnęła się całą buzią.
- Krystyna, zlituj się, nie mam ochoty na takie żarty. Nie chcę żadnych gości, zresztą boli
mnie głowa – bezczelnie skłamałam. Zaczynałam mieć najzwyklejszą w świecie chandrę.
Rzeczywiście za chwilę otworzyły się drzwi i do pokoju wjechał na wózku facet. Siostra
Krysia roześmiała się:
- No i co? Jest gość? Zostawiam go do waszej dyspozycji – odwróciła się i pobiegła do swoich
licznych zajęć.
Gość miał na imię Sławek. Był szalenie przystojny. Czarne krótkie włosy, zadbana broda
czyniły z niego całkiem sympatycznego faceta. Miał niesamowite oczy! Było w nich coś czego
nie umiałam określić. Były to oczy zmysłowe daleko patrzące, oczy przyciągające wzrok.
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym Nie spostrzegłam się nawet jak minęło dwie godziny
wizyty „gościa”. Przeprosił, że już musi iść, niedawno miał operowaną odleżynę i czas się
położyć . Obiecałam, że po kolacji zajrzę do jego pokoju. Poszłyśmy z Inka. Na sali było ich
tylko dwóch, on i młody chłopak Ark. Obaj całymi godzinami grywali w szachy. Sławek
bardzo dużo czytał uwielbiał literaturę fantastyczną i komputery. Mógł o nich opowiadać
całymi godzinami. Oczy mu promieniały ożywał. Lubiłam słuchać tych dziwnych dla mnie
opowieści. Godzinami toczyliśmy niekończące się dyskusje o sensie życia. Nasze poglądy
różniły się bardzo, to znaczy nie różniły się prawie wcale ale ja co innego mówiłam a co innego
myślałam. Sławek bez żenady oświadczał, że życie na wózku nie ma sensu. Gorąco
zaprzeczałam, próbowałam przekonywać, że jest inaczej:
- Każde życie jest cudowne tylko bardzo trzeba tego chcieć aby tak było. Zrozum, skoro przed
wypadkiem byłeś wartościowym człowiekiem dlaczego masz nim nie być teraz!
- Pleciesz głupstwa Tonu. To tylko tak się pięknie gada moja droga, a w rzeczywistości jest
zupełnie inaczej. Co ja mogę zrobić siedząc na tym kretyńskim wózku. Komu jestem
potrzebny? – zdenerwowany zapalał papierosa.
7
- Sławku, mylisz się i to bardzo! Ludzie niepełnosprawni są nawet bardziej wrażliwi,
potrafimy cieszyć się byle drobiazgiem, dostrzegać piękno nawet tam gdzie go nie ma! Taka
jest prawda – oponowałam chyba trochę za słabo.
- To jest tylko twoja wersja.
- Nie!
- Nie zaprzeczaj! Tak mówisz bo jesteś jeszcze za krótko na tym pudle – prawie krzyknął.
Więc po co to wszystko? Kolejne operacje, cierpienie. Po co to? Ratujesz się. przyjmujesz
tysiące leków, ćwiczysz, nie dla urody....
- Nie pleć Nie wierzysz w to co mówisz! Nie przekonuj mnie, na nic to! Ja mam swoją prawdę
czy ci się to podoba czy nie.
W gruncie rzeczy miał chyba rację. Nie bardzo wierzyłam w to co mówiłam. Nie miałam
odwagi powiedzieć tego głośno. Oboje byliśmy pesymistami tylko że Sławek był „głośny”
gniewny a ja potulna i w masce. Maska noszona z uśmiechem przez cały dzień spadała
wieczorem. Tam w pokoju czaił się złowrogi mrok, dławił i dusił niewidzialnymi mackami,
rozrywał piersi. Taka była ta moja prawda. Nie mogłam, nie chciałam tego mówić głośno.
Dlatego prawie wszyscy podziwiali mnie i uważali za „twardą”. Mój Boże jak oni wszyscy się
mylili! Po co miał wiedzieć ,że jestem jeszcze większą pesymistką od niego. Dyskusja
nabierała rumieńców kiedy włączał się do niej Arek i osiemnastoletni Stasiek. Arek marzył
tylko o lecie i lesie, o zaszyciu się gdzieś na Mazurach z ukochanym Burkiem. Z przyrodą czuł
się najpewniej:
- Ona nigdy nie zdradzi, pamiętajcie o tym – mówił z miną doświadczonego starca.
Stasinek ,, szyjniak”, uroczy chłopak z burzą kędzierzawych włosów z rozbrajającym
spojrzeniem niewinnego dziecka myślał tylko o samobójstwie. To „niewinne” dziecko miało
tak słabe ręce ,że nie mógł nawet sam podpalić papierosa! O samobójstwie mówił z taką siłą i
wiarą, że nawet przez chwilę nie wątpiłam, że to zrobi. Podobno już kiedyś próbował ale go
odratowali. Byłam wstrząśnięta. W takich chwilach zupełnie nie wiedziałam co powiedzieć:
- Idioci – prawie krzyczałam – o czym wy gadacie, zupełnie już wam rozum odjęło! Miotacie
się, to mogę zrozumieć ale przy okazji prujecie się jak stara koronka. Mięczaki! Najłatwiej
poddać się, rzucić się w przepaść bez dna. O tak! Tak to potrafi każdy, ale żyć, właśnie żyć,
poruszać lawiny to jest sztuka. Umrzeć musi i potrafi każdy a żyć... – i rozpłakałam się na
dobre. Tak bardzo, tak bardzo chciałam wierzyć w to co mówiłam. Chciałam to sobie i im
wmówić, że tak jest naprawdę. Chłopcy przez chwilę zaniemówili:
- Przestań! Nie rozczulaj się, może masz rację – już łagodniejszym tonem odezwał się Sławek i
pocałował w mokry od łez policzek .
- A pewnie, że mam – chlipałam w chusteczkę.
- I po co te głupie dyskusje, nie warto o tym mówić. Co ma być to i tak będzie. Ja wierzę w
przeznaczenie - przerwał nasze wywody Arek.
- Pewnie, jak nie chcecie niczego zmieniać, jak wam tak dobrze, to niech tam. Idioci i nic
więcej – parskałam jak zraniona kotka – przecież każdy z nas jest kowalem swojego losu.
Wszystko zależy od nas samych. Znacie powiedzenie: - jeśli nie chcesz pomóc sam sobie, nie
żądaj pomocy od innych...
- I to jest prawda.
- Ładnie to wymyśliłaś, nie ma co. Toniu. przestań proszę. To naprawdę ładne co mówisz ale
życie jest życiem i wiesz co – Sławek zawiesił głos – gdyby to cholerne życie miało tyłek to
walnąłbym go, że hej!
- I co jeszcze mądralo? Skończyłeś? To idź spać ze swoimi durnowatymi myślami. Może
wyśnisz coś mądrzejszego. Och, Sławek, Sławek – pokiwałam żałośnie głową. Luźno związane
włosy rozsypały się na ramiona, dotknęły jego dłoni:
- Włosy masz piękne – mówił muskając je opuszkami palców, jak gdyby bał się ich zabrudzić.
- Sławku, ja nie tylko włosy mam ładne ale ty i tak niczego nie zauważasz, przecież to dla
ciebie też nie ma sensu!.
- Jędza!
- Bardzo dobrze, zasłużyłeś na to. Idę do siebie. Do jutra.
8
- Do jutra – jak echo odpowiedzieli obaj – i nie gniewaj się na nas – dorzucił jeszcze Arek.
- A właśnie, że się gniewam, wstręciuchy!
Stopa już prawie nie bolała, mogłam ponownie chodzić na zabiegi. Na nauce chodzenia już nie
uczyłam się wstawania, uczyłam się chodzić po schodach. Ze sztywną łuską na nodze wcale
nie było to łatwe. Ze schodzeniem nie było problemów, za to wchodzenie to była niemal
sztuka cyrkowa. Co kilka stopni musiałam odpoczywać a na schodach ławki nie było,
zmuszona byłam brnąć do samego końca trasy. Przy takim kiepskim chodzeniu byłam jeszcze
bardziej wyczerpana niż przy nauce wstawania.
Nie wiem dlaczego ale chodzenie już nie odbywało się codziennie jak dawniej. Czasami już
przygotowana czekałam i w końcu magister oznajmiał, że chodzenia nie będzie. Byłam
wściekła, tak mi na tym przecież zależało. Sytuacja odmieniła się kiedy na oddziale pojawiły
się praktykantki, miłe studentki z Akademii Wychowania Fizycznego. Ja przypadłam w
udziale Ewie. Nie tylko ćwiczyła i chodziła ze mną w wyznaczonych przez magistra
godzinach, zupełnie bezinteresownie przychodziła w godzinach popołudniowych i ćwiczyła
mnie. To był pierwszy krok do naszej przyjaźni, która trwa do dzisiaj. Ewa przychodziła,
zapinałam łuskę i zaczynałyśmy wspólny spacer po Centrum zazwyczaj zakończony kawą i
lodami w kawiarni. Siadałyśmy w ustronnym miejscu i gadałyśmy. Ciepło i radość emanowały
z niej garściami – tylko je brać! Lubiłam na nią patrzeć. Jej dźwięczny, beztroski śmiech
przypominał mi dawne, zdrowe życie. Ewa była dla mnie uosobieniem wspaniałego,
normalnego życia. Podziwiałam jej lekkość, swobodę, dojrzałość psychiczną, osobisty urok –
była tak cudownie dziewczęca. Miała mnóstwo znajomych a jednak wolała przychodzić do
mnie. I nie robiła tego z litości, to nie byłoby w jej stylu! Traktowała mnie jak normalnie
zdrową dziewczynę – w ogóle nie zauważała mojego inwalidztwa. Przy niej czułam się
wyzwolona z kompleksów, dzięki niej zaczęłam wierzyć w siebie.
Po kilku tygodniach zauważyłam, że siostra Krysia nie jest już dla mnie taka miła jak dawniej.
- Niczym jej nie uraziłam, skąd więc ta niechęć – szukałam w pamięci jakiejś przyczyny. Nie
znajdywałam nic a pytać ją o to nie miałam zamiaru ani chęci. Nie czułam się niczemu winna.
Za kilka dni Inka miała już opuścić Centrum. Nie czuła się lepiej ani gorzej to ją w zupełności
zadawalało. Zostałam sama z Darią. Jak zwykle po obiedzie poszłam do Sławka. Zastałam u
niego nowo przyjętego pacjenta też na wózku. Nowy robił wrażenie bardzo inteligentnego.
Jurek nie był po wypadku, jakaś infekcja. On jeden był prawdziwym optymistą. Każde zlecone
ćwiczenie wykonywał z godną podziwu wiarą. Ani przez chwilę nie wątpił w to, że będzie
normalnie chodzić. Jego wiara była wspaniałą pożywką dla nas wszystkich. Często
przebywaliśmy razem, mieliśmy wspólne zainteresowania, uwielbialiśmy poezję, teatr. Jurek
podobnie jak ja próbował pisać wiersze. Przepojone one były miłością , aż kipiało w nich od
chęci do normalnego życia...
Jerzy należał do tych ludzi co to nie potrafili rozmieniać się na drobne. Jeśli już coś robili to
robili to z sercem, jeśli kochał to całym sobą.
Kiedy za oknem dmuchała zawierucha, przychodziliśmy ze Sławkiem do niego. Przy kieliszku
dobrego koniaku snuliśmy marzenia, plany na przyszłość. Sławek nie odzywał się prawie
wcale, sącząc złotawy napój przyglądał nam się. Nic nie mówił ale w duchu na pewno
podziwiał Jerzego, nie sposób było go nie podziwiać. Wpatrzony w niewielki ogarek świecy
opowiadał o swojej dziewczynie. W takich chwilach nie patrzył na nas, opowiadał to wszystko
jak gdyby dla siebie. Może w ten sposób chciał upewnić siebie, że wszystko jest i nadal będzie
w porządku, że choroba to tylko przejściowy kłopot i nie przeszkodzi w realizacji jego marzeń.
Było w nim coś, co - przyciągało ludzi, zawsze pogodny, z dobrym słowem dla każdego.
Tylko jeden, jedyny raz kiedy byliśmy zupełnie sami zapytał:
- Toniu co będzie jak nie wyzdrowieję? Co będzie... Niewykluczone, że wszystko może
pozostać tak jak jest. Ale ja wyzdrowieję, prawda? Toniu, powiedz ze wyzdrowieję!
W tych niezwykle pięknych oczach widziałam lęk, nie odpowiedziałam nic. Nie chciałam i nie
potrafiłam mówić banalnych, wyświechtanych frazesów o cudzie wyzdrowienia. Nie tego mu
było trzeba. A może właśnie chciał żebym umocniła go w jego i tak ogromnej wierze? Nie
wiem! Zrozumiałam, że nawet ci silnie wierzący mają chwile słabości, zwątpienia.. Ale już po
9
chwili otrząsnął się jakby zrzucał z siebie niewidzialny ciężar i już ponownie był
uśmiechnięty! Nie do wiary! To był „ cały „ Jurek!
Po odejściu Inki dostałyśmy nową współlokatorkę Hanię. Nie zagrzała u nas długo miejsca.
Kiedy okazało się że jest w ciąży lekarze postanowili odesłać ją do domu. Dziwna z niej była
dziewczyna... Leżała, nie chciała ćwiczyć, była bardzo mało samodzielna. W domu nie
używała wózka, nosili ją na rękach. O zgrozo! Wszystko za nią robili. Nie interesowała się
niczym, drażniła mnie taka bierność! Pogodzona była ze swoim losem całkowicie. Doskonale
wiedziała, że już nigdy nie będzie chodzić i naprawdę miała to w nosie!
- Mąż mnie kocha to niech nosi – mówiła śmiesznie gestykulując rękami.
- Tylko żeby mu się to noszenie nie znudziło – mówiłam wcale nie złośliwie. Ale co tam, ona
wiedziała swoje. Skoro tak jej było dobrze! - Ale czy tak można? Wiem doskonale ile radości
i satysfakcji daje każdy chociaż maleńki ślad, cień śladu ku lepszemu. Czasami tak niewiele
potrzeba żeby rozbudzić utraconą bezpowrotnie wiarę! Ona z tego wszystkiego drwiła! Nawet
mi jej było żal. Nie można tak żyć.
Żyć ze świadomością, że jest się komuś potrzebnym, móc się kimś opiekować, prowadzić
normalny dom – to takie wspaniałe! To właśnie oznacza n o r m a l n e życie. Dla osób
siedzących na wózkach prowadzenie samodzielnego życia jest szalenie ważne i potrzebne.
Można przekonać się i pokazać ile jest człowiek warty! Na początku zawsze jest bardzo
trudno i ciężko ale kiedy już wypracujemy metodę postępowania to tak jakbyśmy zdobyli
patent na życie. A jeśli w naszym już fajnym życiu pojawi się druga osoba to chyba
wygraliśmy to trudne życie. W małżeństwach zawieranych między osobami
niepełnosprawnymi warunkiem jego przetrwania jest partnerstwo. Tam gdzie istnieje
partnerstwo tam jest zrozumienie i szacunek. Nie wszyscy zgadzali się ze mną. Jurek owszem,
natomiast Sławek nie widział się w małżeństwie jako osoba niepełnosprawna. Przynajmniej
tak mówił. Ja myślę że u niego wyglądało to trochę inaczej. Wywnioskowałam to z niektórych
skrawków jego wypowiedzi. W zasadzie chciałby być z kimś , ale on się tego po prostu boi – to
cała jego prawda, stąd woli żyć na poboczu...
Niebawem Sławek miał wyjechać do domu. Ten ostatni wieczór spędziliśmy razem. Przy
świecach i muzyce Stinga. Przed odejściem szepnął bardzo cichutko jakby z bojażnią:
- Będę tęsknic. Nie byłam tym wyznaniem zaskoczona.
Wyjechał wcześnie rano. Było mi bardzo smutno. Po kilku dniach opuścił też nas Arkadiusz.
Zostaliśmy z Jurkiem sami. Sławek codziennie o umówionej godzinie dzwonił , mówił ze
tęskni... Miło było słuchać takich słów. Zresztą ja też tęskniłam. Siostra Krysia zawsze pytała
czy dzwonił. Zgodnie z prawdą odpowiadałam, że tak. Aż pewnego wieczora sprawa się
wyjaśniła. Okazało się, ze dziewczyna darzyła Sławka uczuciem i dlatego nie mogła znieść
mojej obecności u niego w pokoju. Zauważyła, że interesuje się mną i była zazdrosna.
- Co ja zawiniłam? Mogła mu o tym powiedzieć , może wtedy sprawy potoczy by się inaczej?
Widziałam jaką nadmierną opieką go otaczała, skąd mogłam wiedzieć, że coś tam do niego
czuje. Powiedziała mi o tym ponieważ chciała zrzucić z siebie ten ciężar. Owszem zrzuciła go
na mnie! Było mi przykro ale nic na to nie mogłam poradzić. W końcu to był jej problem. Nie
byłam w stanie pomóc jej go rozwikłać. Niby nadal wszystko było w porządku,
rozmawiałyśmy, piłyśmy razem kawę, śmiałyśmy się. Ale to już nie było to! Smiech był
wymuszony, kawa z grzeczności. O tym jak jest naprawdę wiedziałyśmy tylko my obie.
Po tak długiej rehabilitacji ćwiczenia zaczynają nużyć . Przełamywałam się prawie każdego
dnia aby ćwiczyć. Wieczorem mówiłam, że już więcej nie będę ćwiczyła, że mam dosyć.
Jednak rano z nowymi siłami ćwiczyłam dalej. Na chodzeniu spacery były coraz dłuższe ale też
częściej i dłużej odpoczywałam. Coraz bardziej denerwowałam się, nie widziałam zbyt dużych
efektów rehabilitacji. Owszem byłam trochę sprawniejsza, mięśnie były silniejsze ale to
wszystko! Za mało, stanowczo za mało! Tak wielkie nadzieje pokładałam w tym wyjeździe,
tymczasem efekty były mniej niż mizerne. Niemal z zazdrością patrzyłam na tych którzy coraz
lepiej chodzili, odrzucali kule! Takich szczęśliwców było wielu.
- Zazdrościć zdrowia to nie grzech – mówiłam sobie. Zazdrościć zdrowia – a może właśnie
tego nie trzeba było robić?! Teraz kiedy wiedziałam , że Sławkowi na mnie zależy jeszcze
10
bardziej pragnęłam cudu wyzdrowienia. Tak bardzo pragnęłam chodzić chociaż o kulach!
Chodzić, być całkowicie samodzielną.
- Czy to zbyt wielkie pragnienie? Proszę nie załamuj się – mówiłam sobie – jeszcze i dla ciebie
zaświeci słońce. Nie wolno ci myśleć inaczej bo to właśnie będzie grzech i bluźnierstwo! –
tłumaczyłam sobie w długie bezsenne noce. – Jeszcze i ty będziesz szczęśliwą... nawet będąc
na wózku. A co to jest to szczęście?
- Dla jednych pieniądze, dla innych uśmiech dziecka a dla mnie?
- Być zdrowym, być potrzebnym innym, śmiać się, cieszyć się z rzeczy małych, radować się
słońcem i deszczem, kochać i być kochanym. Jeśli będę zdrowa będę miała wszystko! Zdrowie
to niepowtarzalny skarb, tylko szkoda, że dowiadujemy się o tym dopiero wtedy gdy je
stracimy!.
- Do cholery przecież nie zawsze musi być źle! – prawie krzyknęłam. Spojrzałam na Darię.
Spała.
- W końcu chyba trzeba zaufać losowi, może rzeczywiście jakoś się ułoży.
Na porannym obchodzie ordynator oświadczył, że za tydzień wypisze mnie do domu. Nie
miałam nic przeciwko temu. Żal było tylko Jurka. Kiedy dowiedział się o moim wyjeździe
posmutniał. Z całej naszej paczki pozostawał tylko on:
- Nie przejmuj się, na nasze miejsce przyjdą inni, może jeszcze fajniejsi od nas. Szybko o nas
zapomnisz.
- O nie! Przyzwyczaiłem się do was, powierzyłem swoje sekrety a przecież nie każdemu
można zaufać.. W stosunku do ludzi jestem bardzo nieufny a tobie i Sławkowi zaufałem, to
chyba o czymś świadczy, prawda – uśmiechnął się blado, zmarszczył swoje kruczoczarne brwi.
- Jerzy, dziękuję za wszystko. Nawet nie wiesz jak bardzo mi pomogłeś , nigdy o tobie nie
zapomnę. Byłeś dla mnie uśmiechem dobrej wróżki – pocałowałam go w policzek.
Do domu odwieziono mnie karetką pogotowia. Kierowca jechał jak szalony, pod Mławą
złapały nas radary, oczywiście zapłacił mandat. Patrzyłam na to wszystko niewidzącymi
oczami. Za szybą pędzącej karetki przesuwały się kwitnące sady. To już była w pełnym
rozkwicie wiosna. A z nią przychodziła ta najwierniejsza towarzyszka życia – n a d z i e j a!
POWROTY bywają zazwyczaj miłe. Całe mieszkanie wydawało się takie jasne i czyste.
Sprzęty jakby za duże i obce, w końcu nie było mnie ponad pięć miesięcy. Zawsze po takich
powrotach czuję się niepewnie, ciężko przestawić się na „normalny „ tryb życia Przychodzą
znajomi pytają o zdrowie, przynoszą kwiaty. Trochę byli zawiedzeni kiedy powiedziałam:
- W zasadzie czuję się bez zmian jeśli chodzi o stan fizyczny, natomiast psychicznie jest dużo
lepiej. Kiedy się widzi tyle ludzkich nieszczęść naraz to szok!. Ci młodzi, piękni ludzie, leżący
jak przysłowiowe placki byli zależni od wszystkich i wszystkiego! Taki szyjniak nie był w
stanie sam sobie nosa podrapać, odpędzić komara, nie mówiąc już o najedzeniu się. To są
leżące nieszczęścia. Ci ludzie widząc na wózkach takie osoby jak ja zazdrościli nam.
Prawdopodobnie całe życie nie będą samodzielni. Może przy odrobinie szczęścia i morderczej
pracy podczas rehabilitacji usprawnią się na tyle, że niektóre czynności wykonają sami a jeśli
powróci sprawność rąk – wygrali los na loterii życia. Nie wyobrażacie sobie ile radości daje
pierwszy samodzielny posiłek. Pierwszy samodzielnie włożony do ust kawałek chleba,
pierwsza łyżka zupy. Nieważne, że połowę w drodze do ust wyleje się. Wszyscy oni narażeni
są na odleżyny. Nie mogą przebywać dłużej w jednej pozycji niż dwie godziny. I co się robi w
takich przypadkach? Oczywiście, że nie wiecie bo i skąd macie wiedzieć! Otóż pielęgniarka –
ciągnęłam dalej – co dwie godziny przewraca takiego delikwenta na boki, plecy, brzuch. Tak
jest całą dobę! Czasami to nie pomaga i odleżyny umilają życie. Początkowo czułam się tam
jak intruz:
- Co ty tu robisz? Są bardziej potrzebujący, oni nawet rękami nie ruszają – mówiłam sobie.
Powoli jednak przyzwyczajałam się do panującej tam atmosfery. Dlatego panowała tam
wszędzie taka cisza. Chodzących można było policzyć na palcach jednej ręki a szyjniaka jak
posadzili na wózek to i tak sam nie mógł nic zrobić. Dzięki Reptom jestem silniejsza
11
psychicznie, wiem ,że to co mówię jest na pewno okrutne ale właśnie ten ogrom ludzkiego
nieszczęścia uczynił mnie taką. Tamci chcieliby być tak sprawni jak ja, ja jeszcze bardziej. To
normalne, każdy chce mieć więcej niż posiada, ta kwestia dotyczy również zdrowia. Żeby to
wszystko zrozumieć tak naprawdę to trzeba to wszystko zobaczyć samemu. Mówienie o tych
sprawach nie oddaje w pełni tego co jest naprawdę... Może teraz trochę lepiej zrozumiecie nie
tylko mnie – ucichłam zapalając papierosa. Zawsze tak robiłam kiedy czułam się zażenowana.
Moje podenerwowanie udzieliło się wszystkim, za chwilę pokój zamienił się w palarnię:
- Niech sobie palą. Należała im się ta lekcja. Jeśli zastanowią się nad sobą, nad swoim
postępowaniem to już na pewno dobrze. Teraz na pewno nie przejdą obojętnie obok kogoś
potrzebującego pomocy – cieszyłam się w duchu.
Spragniona wiosennych uroków przy pomocy kul i mamy poszłam do ogrodu. Jaki był
śliczny! Kwitnące wiśnie, jabłonie – nie mogłam się napatrzeć. Zapierało dech w piersiach.
- Jeśli gdzieś jest raj to chyba właśnie tu – wdychałam przesiąknięte aromatem kwiatów
powietrze. . Usiadłam na swojej ulubionej ławeczce pod wiśnią, opadające warkocze gałązek
dotykały moich ramion. Białe kwiaty wplatały się we włosy. Przymknęłam oczy, było mi tak
dobrze i słodko. Mama utartym zwyczajem przyniosła kawę, postawiła na stoliku obok,
przytuliła do siebie. Słowa nie były potrzebne – tym jednym gestem powiedziała więcej niż
wszystkie najmądrzejsze książki świata. Zawsze w naszych mamach drzemią wewnętrzne,
ukryte siły, które osłabiają życiowe klęski a podnoszą na duchu.
W takiej scenerii pisałam listy do Sławka, pisałam o wszystkim: o kwiatach, o słowiku
śpiewającym w jaśminach, o żabach, łące ...Zawsze miałam o czym pisać. Sławek na nie
odpowiadał rzeczowo, chociaż bardzo ciepło. Cieszyłam się z tych listów, były jak chleb
potrzebny do życia.
W jednym z telefonów zawiadomił mnie, że w Konstancinie w szkole dla niepełnosprawnych
będzie wykładać matematykę. Nie namyślając się długo napisałam o przyjęcie do Rocznej
Szkoły Krawieckiej. Oczywiście powiedziałam mu o swoim szalonym pomyśle, przyjął go z
entuzjazmem. Snuliśmy marzenia o wspólnym tam pobycie. Wszystko zapowiadało się tak
romantycznie. W sierpniu zostałam powiadomiona o przyjęciu w poczet uczniów
konstancińskiej szkoły. Zaraz zadzwoniłam do Sławka, kiedy podniósł słuchawkę zalałam go
powodzią słów. W końcu przerwał to trajkotanie:
- Toniu, z mojej pracy „nici”...
- Jak to „nici” – nie rozumiałam. – Wszystko już miałeś załatwione!
- Owszem miałem – przerwał – ale wszystko diabli wzięli. Nie zapewniają mieszkania,
dojeżdżać nie mam czym, to cały problem – skwitował smutnie.
- I co teraz będzie? To ja też nie jadę! Ciebie nie będzie, to po co ja tam ...
- Właśnie, że pojedziesz, to nie koniec świata a tylko Konstancin. Będziemy się widywać.
Toniu nic nie poradzę, zrozum!
- Dobrze, już dobrze. Nie mam do ciebie pretensji tylko...
- Właśnie „tylko” – powtórzył jak echo – więc masz jakieś wątpliwości – zawiesił głos.
- Proszę nie krzycz! Nie mam wątpliwości tylko to spadło tak nagle. Sławki i co teraz będzie?
- Będziemy się spotykać...
- Obiecujesz? Bo jeśli nie to wcale nie jadę. Nie pałam zbyt wielką chęcią do nauki
krawiectwa!
- Toniu nie złość się. Tobie przykro, mnie tez. W końcu nie moja wina, że tak wyszło. Jeszcze
do dzisiaj myślałem, że sprawa się wyjaśni. Nie wyszło. Ja też podle się czuję. Zobaczysz
wszystko się ułoży – przekonywał nie wiem, mnie czy siebie.
- Trzymaj się Słoneczko, do zobaczenia w Konstancinie i pamiętaj o tym co powiedziałem –
odłożył słuchawkę.
- Cóż, pojadę, zobaczę jak tam jest. Jak mi się nie spodoba, wrócę do domu i już!
Do samego wyjazdu byłam niespokojna. Spakowałam wszystkie potrzebne rzeczy. Do torebki
wsadziłam ulubioną maskotkę, laleczkę „starą jak świat” – zawsze przynosiła szczęście, może i
tym razem.
12
Wyjechałam pierwszego września rano. Całą drogę byłam posępna jak gradowa chmura. Nie
rozśmieszały mnie nawet zabawne anegdoty pana kierowcy. Ten widząc, że nic nie zdziała, po
prostu zamilkł.
- Atmosfera jak w rodzinnym grobowcu, dobry początek nie ma co – roześmiałam się w duchu.
Zapaliłam papierosa. Byłam bezczelna i źle wychowana, nawet nie poczęstowałam kierowcy,
było mi wszystko jedno co o mnie pomyśli. W takim minorowym nastroju dojechaliśmy do
„stacji” docelowej Konstancin.. Z zewnątrz budynek był zupełnie nieciekawy.
- Ale dziura! Gdzie ja trafiłam - rozglądałam się niespokojnie, ponownie sięgnęłam po
papierosa.
Przy pomocy ciągle miłego kierowcy dotarłam do recepcji. Drzwi otworzyły się samoistnie –
fotokomórka!
W przeciwieństwie do tego co było na zewnątrz w środku było całkiem przyjemnie. Boazeria,
parkiet, dużo kwiatów. W hollu kącik pamięci patrona szkoły dr Hanny Dworakowskiej. W
trochę zakurzonych gablotach pieczołowicie zgromadzone pamiątki po Pani doktor. Na
ścianie portret Pani dr wykonany grafiką przez Ireneusza Betlewicza, zresztą mojego
znajomego. Powoli zły nastrój mijał:
- Panie Kaziu – zwróciłam się do kierowcy – wybaczy pan mi moje niegrzeczne zachowanie.
- Pani Toniu, nie ma o czym mówić. Każdy ma swój zły dzień, normalka!
W recepcji miła pani odnalazła moje nazwisko w rejestrze uczniów. Coś w nim naskrobała,
wzięła dowód osobisty i z uśmiechem podała klucz do pokoju:
- Idźcie korytarzem prosto, potem w lewo – zamachała pulchną ręką.
- Dziękujemy, trafimy napewno – odpowiedział pan Kazio taszcząc moje bagaże. Rzeczywiście
bez trudu odnaleźliśmy „mój” pokój. Weszliśmy, pod stopami coś zaszeleściło, poruszyły się
płytki PCV.
- O rany! To się rusza! Co to – przeraziłam się.
- To tylko połamane płytki, zgłosi pani do recepcji, pani Toniu napewno coś na to poradzą! –
poradził pan Kaziu ciągle trzymając w rękach moje walizki.
- Proszę położyć je na tapczanie. Niech pan siada, zrobimy sobie kawy – nie czekając na jego
zgodę wyciągnęłam z torby grzałkę i dzbanek. Za chwilę w całym pokoju pachniało przyjemnie
kawą.
- Powinno tu być pani dobrze. Tak na oko jest całkiem, całkiem...tylko te płytki ale jak się
zgłosi – mówił patrząc na podłogę, bardziej do siebie niż do mnie – no ale na mnie już czas!
Podałam mu rękę, z namaszczeniem ucałował. Roześmiałam się zalotnie.
- Szczęśliwej drogi panie Kaziu i do zobaczenia! Przy drzwiach, odwrócił się, pomachał i
odszedł. Zostałam sama. Jeszcze raz rozejrzałam się po pokoju:
- Chyba niedawno był odnawiany, ściany koloru kanarkowego lśniły czystością. Ruszające się
płytki nie dawały mi spokoju, pójdę do recepcji i powiem – wyszłam na korytarz. Przed
recepcją stały dwie osoby, sądząc po bagażach też do przyjęcia. Z boku odczekałam aż
recepcjonistka skończy załatwiać nowo przybyłych. Gdy tylko odeszli podeszłam:
- Proszę pani, tam u mnie w pokoju z płytkami na podłodze coś nie tak, ruszają się. Trzeba coś
z tym zrobić, wszędzie biało od cementu.
- Jutro będzie zebranie organizacyjne – przerwała mi – to wtedy będzie można, trzeba nawet
zgłaszać wszystkie usterki.
- Dobrze, dziękuję. Zrobię jak pani mówi. Ilu uczniów mieści ten internat ? – zapytałam.
- To zależy, około osiemdziesięciu ale zawsze są jakieś wolne miejsca. Dlaczego pytasz?
- Tak zupełnie bez powodu.
- A obiad to jest o trzynastej trzydzieści – dobiegł mnie jeszcze głos z recepcji.
- Dobrze...
Po powrocie do pokoju, dopijając pozostawiona kawę zaczęłam się rozpakowywać. Wszystkie
rzeczy poukładałam w szafie w przedpokoju. Podręczne drobiazgi powędrowały do szafeczki
przy tapczanie. Łazienka była wspólna dla dwóch pokoi – bliźniaków .Wózkiem poruszałam
się całkiem swobodnie. Wanna była do stosowana do kąpieli w pozycji siedzącej. Wszędzie
poręcze i uchwyty. Jedynie lustro wisiało za wysoko, siedząc na wózku widziałam w nim tylko
13
czubek głowy. W pokoju drażniły puste ściany. Jeden obraz do tego kiczowaty na trzy ściany
to trochę za mało. Postanowiłam „zorganizować” jakiegoś kwiatka.
- Zaraz będzie przytulniej, z zielenią za pan brat – przypomniały się słowa Arka z Rept.
Otworzyłam drzwi na taras. Moim oczom ukazał się trochę zaniedbany trawnik z rzędem róż,
niektóre jeszcze ładnie kwitły. Wielkie sosny oplecione dzikim winem szumiały poruszone
jesiennym wiatrem. Może opowiadały baśń a może witały się ze mną. Piękne i dostojne,
słyszały i widziały już pewnie nie jedno. Z zadartą do góry głową przyglądałam kołyszącym
się olbrzymom.
- Na jakiej jesteś szkole – dobiegł mnie głos z boku. Obejrzałam się, pytanie zadała
dziewczyna stojąca o jednej kuli.
- Na krawieckiej. A ty? – odwzajemniłam pytanie.
- Też na krawieckiej ale trzyletniej.
- Ja nie. Ja tylko na rok. W której już jesteś klasie – pytałam zaciekawiona.
- W trzeciej. Poznajmy się. Alina – wyciągnęła rękę w moją stronę.
- Tonia. Jak tu jest? Można wytrzymać, opowiedz!
- Co tu opowiadać – zaciągnęła się papierosowym dymem – sama zobaczysz. Kiedyś to było
fajnie, a teraz z roku na rok jest gorzej. Po prostu trzeba umieć się ustawić, zresztą tak jak
wszędzie. Sama zobaczysz – tajemniczo zakończyła swoje wynurzenia Alina.
- Na razie, zobaczymy się przy obiedzie – mówiła gasząc nogą dużego peta. Nie odezwałam
się, wyjechałam na korytarz. Obok recepcji wisiał automat telefoniczny.
- Zadzwonię do Sławka, zrobię mu niespodziankę . Na pewno myśli , że jestem jeszcze w
domu – włożyłam piątkę do otworu i z bijącym sercem wykręciłam numer. Długo nikt nie
podnosił słuchawki:
- Chyba nie ma go w domu, gdzie łazi do licha – wykręciłam jeszcze raz.
- Słucham – odezwał się niezbyt miły damski głos. Zdziwiona i zaskoczona wykrztusiłam:
- Proszę ze Sławkiem.
- Sławek to do ciebie ktoś – lekko zachrypniętym głosem wołała.
- Zaraz, za chwilę – słyszałam gdzieś z daleka.
- Do licha, co on tam wyrabia. Jak za chwilę nie podejdzie to odkładam słuchawkę. Liczę do
trzech: raz, dwa, trzy, cztery, pięć...
- Słucham!
- Sławku to ja!
- Tonia? Skąd dzwonisz?
- Z Konstancina. Jestem tu już od godziny jedenastej. Sławku tak tu obco i zimno i... tęsknię za
tobą! Słyszysz tęsknię!
- Ja też!
- Co ty też? – wiedziałam „ co on też „ ale chciałam to usłyszeć dosłownie, potrzebowałam
tego.
- Też tęsknię...
-Ta kobieta w twoim mieszkaniu to kto?
- Zocha!
- Ach tak! A tak w ogóle co u ciebie – pytałam.
- Wszystko dokładnie opowiem jak przyjadę, chyba już w piątek, chcesz?
- Wariat! Jasne, że chcę. Będę liczyła dni do piątku.
- Zleci bardzo szybko. Tonieczko zadzwonię jeszcze wieczorem. Naprawdę muszę kończyć,
mam pełen dom ludzi, nie mogę swobodnie rozmawiać. Pa kochanie całuję. Słyszysz mnie?
- Słyszę, słyszę i ten harmider też słyszę!
- To tylko malarze
- Malarze?
- Już ci mówiłem, wszystko ci opowiem wieczorem. Teraz pa.
- Pa – ostry dzwonek wiercił dziurę w uchu.
- Co za malarze? Co on wyprawia. I jeszcze Zocha? Nic nie rozumiem! Wieczorem koniecznie
trzeba to wyjaśnić.
14
Przy obiedzie większość stolików była zajęta. Usiadłam przy oknie, przodem do wyjścia,
chciałam widzieć wchodzące osoby. Większość była na wózkach. Podczas drugiego dania
kierownik internatu, przystojny młody człowiek oświadczył żeby wszyscy zgłosili się do pani
Ali po kartki żywnościowe. Zaraz po obiedzie przed drzwiami pokoju pani Ali utworzyła się
kolejka. Obok pod ścianą stały dwie dziewczyny tez na wózkach. Podeszłam:
- Cześć też czekacie – zapytałam chyba głupio.
- Tak, czekamy tu z boku, po co się pchać. Kiedy przyjechałaś – zapytała dziewczyna będąca
prawdopodobnie w moim wieku.
- Dzisiaj.
- My obie wczoraj, mieszkamy razem – ciągnęła starsza. – Nazywam się Jola.
- A ja Renata – przerwała jej młodsza.
- Tonia, miło mi – podałam rękę – po co tu sterczeć, chodzcie do mnie. Na razie jestem sama.
- To idziemy – zdecydowała się starsza. Renata została.
W pokoju zaparzyłam herbatę, pokroiłam ciasto przywiezione z domu.
- Mieszkam z nią ale tak naprawdę to nie bardzo mi to odpowiada. Jestem od niej starsza. Ja
wiem, czy znajdziemy wspólny język.
- Przenieś się do mnie – zaproponowałam – mamy prawie tyle samo lat, dogadamy sie.
- Teraz to głupio, już sama nie wiem. Jest jeszcze inna sprawa. Ona tu przyjechała bo chciała
być ze swoim chłopakiem, on tu jest na szkole. Nie chciałabym im przeszkadzać!
- Coś ty! I tak nie będzie sama mieszkała. Jak nie będziesz to ty, to będzie ktoś inny.
- Chyba masz rację. Ja w zasadzie też nie dla krawiectwa tu przyjechałam. Marzy mi się kurs
prawa jazdy. Kiedyś taki kurs był organizowany na początku roku szkolnego, zaliczało się go i
można było jechać do domu. Teraz organizują dopiero po Nowym Roku, trzeba będzie siedzieć
do końca, może jakoś wytrzymam. Bardzo mi zależy na tym. Samochód już mam ale nie mam
prawka. Ja tu gadam i gadam a ty?
- Zabawne ale i ja nie przyjechałam dla krawiectwa – roześmiałam sie opowiadając o Sławku.
Dopiłyśmy herbatę i poszłyśmy do pani Ali. Zabrałyśmy kartki i powędrowałyśmy do pokoju
Joli. Zastałyśmy tam Renatę z Ludkiem, pili kawę:
-Chcecie – Renata wskazała na ekspres do kawy.
- Ja dziękuję, już piłam – powiedziałam cicho rozglądając się po pokoju.
- A wiecie co oznacza ten skrót CKI – tajemniczo i trochę rubasznie roześmiał się. Potrząsnął
jasną czupryną, drobne loczki opadły mu na czoło. Beztroskim ruchem odgarną je ciągle
zaśmiewając się do łez.
- Centrum Kształcenia Inwalidów – wykrztusiłam wietrząc w tym jakis podstęp.
- A nie! Centrum Konania Inwalidów – roześmiał się histerycznie.
- Ludek! Uspokój sie – ofuknęła go Renata.
-To wstrętne i ohydne! Z czego tak się cieszysz – byłam wstrząśnięta. Ludek wycierał rękawem
toczące się po policzkach łzy. Renata też była wściekła:
- Już jak ty coś palniesz, to tylko siadać! Zepsułeś całą atmosferę.
- Nie myślałem, że jesteście takie delikatne. Musicie się przyzwyczaić, że tu nie Wersal. Ale
już poważnie, wcale nie jest tak źle – mówił ciągle się śmiejąc. Ten jego beztroski śmiech był
okrutny, drażnił mnie, nie ukrywałam tego. Widząc to Ludek zawołał w stronę Renaty:
- Popatrz, popatrz Antonina jest zgorszona!
- Mylisz się, nie jestem zgorszona. Ale to co mówisz jest naprawdę wstrętne!
- Słyszeliście – do rozmowy wtrąciła się Jolka – w czwartek mają przyjechać rajdowcy. Będzie
jakiś rajd samochodowy dla niepełnosprawnych kierowców. Od nas z CKI też mają jechać.
- Zgadza się. Józek i Bogdan... A ty skąd o tym wiesz? – zapytał zdziwiony Ludek – jesteś
dopiero dwa dni a już wszystko wiesz – był pełen podziwu dla Joli.
Ta wiadomość zaprzątnęła moje myśli:
- Szczepan zawsze jeździł na tego typu imprezy. Czyżby i teraz miałby przyjechać i tutaj? Nie
możliwe! Ja nie chcę! Nie może zobaczyć mnie na wózku. Nie chcę, nie! Od tych rozmyślań
oderwał mnie telefon. Poszłam do recepcji, wzięłam słuchawkę:
- Słucham?
15
- Gdzie byłaś? – pełen wyrzutu głos Sławka lekko drżał.
- U koleżanki w pokoju. Nie rób mi wyrzutów, dzisiaj mam wszystkiego dosyć. Jak tak dalej
pójdzie spakuję klamoty i wyjadę! Tu jest okropnie! Ty wiesz co mówią?
- Tak...
- Że to jest centrum konania inwalidów. Sławek to podłe! Poniżające! żeby tak mówić
samemu o sobie? Nie mogę tego zrozumieć! A teraz jeszcze ty z wyrzutami.
- Przepraszam, nie wiedziałem, że jest aż tak źle. Może nie chcesz rozmawiać to powiedz?
- Nie – prawie krzyknęłam – chcę! Tylko tak mi nieswojo! Nie przejmuj się. A co u ciebie? Co
z tymi malarzami czy murarzami?
- Przerabiam mieszkanie. Muszę rozwalić to i owo, żeby to jakoś wyglądało. Przedpokój za
mały, z wózkiem ciężko. To są właśnie przyjemności bycia na wózku.
- Nie zaczynaj. Zlituj się chociaż ty!
- Dobrze, dobrze.
-Tego samego dnia przyjechała Urszula, zamieszkałyśmy razem. Jedna z dziewcząt widząc nas
razem przy kolacji powiedziała:
- Masz przechlapane! Byłam z nią na turnusie rehabilitacyjnym, to jędza i małpa. Radzę zmień
pokój.
- E tam! Jak będzie tak będzie. Ja i tak chyba pojadę do domu. Nie podoba mi się tu ani
trochę, jestem rozczarowana.
- Na początku każdy tak mówi a potem...
- Obyś miała rację – westchnęłam.
Czułam się zmęczona. Urszula poukładała swoje rzeczy w szafie i gdzieś poszła. Umyłam się i
poszłam spać. Na dworze ciepło a mną trzęsło. Wstałam włożyłam dresy i też nic nie pomogło.
Chciało mi się wyć! Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Postanowiłam pojechać do domu.
Powiedziałam o tym Urszuli:
- Chyba zwariowałaś! Do domu i po co? Jeszcze się w nim nasiedzisz! Nie mogłaś nic lepszego
wymyśleć- pokiwała głową ze współczuciem.
- Tak nie można!
- Może masz rację. Jeszcze kilka dni poczekam.
Tego dnia odbyło się oficjalne otwarcie roku szkolnego. Uroczyście przy dźwiękach
narodowego hymnu „wszedł” poczet sztandarowy. Dyrektor Centrum utartym zwyczajem
powitał wszystkich zgromadzonych. Nowym uczniom przedstawił kadrę nauczycielską.
Poinformował o regulaminie obowiązującym wszystkich mieszkańców internackiej braci, o
nagrodach dla dobrze uczących się uczniów, o wyjazdach zagranicznych. poza dobrą nauką
najważniejszym niemal punktem regulaminu był kategoryczny zakaz picia alkoholu. Pewnie
szkoła w tym punkcie regulaminu miała spore „tradycje” skoro tak bardzo było to podkreślone.
Pomruk męskiej części uczniów był dowodem niezbyt dużej aprobaty...
Po oficjalnych uroczystościach rozeszliśmy się do klas. Było nas sześć osób. Nauczycielka
przedstawiła się:
-Jestem waszą wychowawczynią. Nazywam się Ewa K. Z wszystkimi problemami, oczywiście
o ile to możliwe proszę zgłaszać się do mnie. W miarę swoich możliwości będę starała się
pomagać. Zresztą taki jest mój obowiązek jako wychowawcy klasy. Może teraz każdy opowie
o sobie – zaproponowała. Każdy patrzył jeden na drugiego, jakoś nikt nie był chętny do
zwierzeń. Zaczęła Urszula:
-Mam ukończoną szkołę średnią, mam maturę, rok studiów. Ale co z tego jak i tak nigdzie nie
mogę znaleźć pracy. Do biura mnie nie chcą!
- Dlaczego nie chcą – przerwała jej wychowawczyni – przecież ma pani szkołę?
- I co z tego – ciągnęła śmiejąc się beztrosko Ula – ale inwalida jest niereprezentacyjny! Może
być najmądrzejszy , z pięcioma fakultetami to i tak w biurze pracy nie znajdzie. Tam
potrzebna jest prezencja. Zawsze wszystko dobrze było dopóki nie dowiedzieli się, że jestem
na wózku i do tego mała. Nawet świadectw nie chcieli oglądać.
- To straszne co pani mówi, Urszulko – nie mogła uwierzyć w jej słowa wychowawczyni.
16
-E tam straszne! Normalka. Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, nawet do takiego
traktowania. Skończyło się na tym, że zaczęłam pracować w spółdzielni inwalidów jako
chałupnik. Przyklejałam takie „duperele” – zrobiła nieokreślony ruch ręką w powietrzu – do
plastikowych samochodzików. Ogłupiająca robota nie dająca absolutnie żadnej satysfakcji.
Płacili człowiekowi grosze, ale pracować musiałam aby wyrobić rentę. Po to, żeby przyklejać
te „duperele” uczyłam się pięć lat poza domem. Może teraz po ukończeniu krawiectwa będzie
lepiej.
- Szyłaś już kiedyś - wtrąciła pani Ewa.
- Trochę... ale ja tu gadam i gadam, niech teraz ktoś inny...
- To może ja – odezwała się Jola. – Mieszkam na wsi , na uroczej wsi. Zawód też już mam . W
Śremie ukończyłam szkołę dziewiarską, pracowałam w tym zawodzie kilka lat, lubię go.
Wyrobiłam sobie rentę. Tutaj tak naprawdę przyjechałam zrobić prawo jazdy, a że dodatkowo
nauczę się szyć to też frajda. Samochód już mam, dlatego tak mi zależy na prawku. Jeżdżąc
samochodem będę mniej zależną od innych, zwłaszcza od rodzinki. Na wsi osobie
niepełnosprawnej ciężko egzystować. W mieście jest zupełnie inaczej, a na wsi to lepiej nie
mówić. Kocham swoją wieś, ale ona nie bardzo odwzajemnia tę miłość. Na wózku jestem od
dziecka i przeżyłam już niejedno upokorzenie... Nie mam powodów do radości. Kiedy zrobię
prawo jazdy, wszystko będę miała w nosie. Dla nas samochód to nogi!
- Masz rację – przerwała jej Renata. – Samochodem jeżdżę od kilku lat, nie wiem co bym bez
niego zrobiła? I to właśnie na wsi!
- To tylko u nas w Polsce samochód jest luksusem – ciągnęła przerwaną myśl Jola. – Dla
inwalidy często jest to luksus nieosiągalny. Za co ma kupić? Z renty! Bzdura! Wiem, że można
brać różne pożyczki, tylko że one same się nie spłacą. Nie ma nawet o czym mówić –
zakończyła z goryczą . Odwróciła głowę w stronę okna, w oczach miała łzy.
- Tak, to prawda – zaczęłam teraz ja – niepełnosprawnych traktuje się jak podludzi. Gdzie tylko
się ruszyć wszędzie bariery i to nie tylko te architektoniczne. I kto je stwarza? – zapytałam i nie
czekając na odpowiedź coraz bardziej podekscytowana mówiłam – ludzie ludziom. Boże
odrobinę wyobraźni! Świat jest jeden dla wszystkich, tylko że wylejemy jeszcze niejedną łzę
nim to zrozumiemy. Nikt nie wie co może człowieka w życiu spotkać. Przychodzą w życiu
takie gorzkie chwile, kiedy boimy się podnieść głowę aby nie otrzymać kolejnego ciosu i
wtedy i nie widzimy nic tylko nasze buty... A tak niewiele potrzeba żeby pomóc drugiemu
człowiekowi. Jeden szczery uśmiech czy podana dłoń znaczą więcej niż wszystkie skarby
świata. Może ktoś zarzucić, że niewiadomo czego chcę, przecież był Międzynarodowy Rok
Inwalidy – owszem, tylko co w tym szumnym roku zrobiono? Wielkie nic! Porozwieszano
plakaty, wypuszczono na rynek znaczek pocztowy, jakieś nic nie znaczące wypowiedzi w
telewizji czy radiu. Chyba przyznacie, że to trochę za mało. Nam potrzebne są przystosowane
mieszkania, samochody. Gdy o tym mówię ogarnia mnie pusty śmiech, bo o czym ja mówię –
o mieszkaniach, samochodach? Porządnych wózków nie ma! Popatrzcie – pokazałam w stronę
Joli – to jest wózek? To rozwalający się gruchot, dziewczyna innego nie ma bo nie ma za co
kupić! Po co się dziwić, że jest tyle załamań psychicznych. Skoro istniejemy, niech nam dadzą
godne warunki bytowania. Chcemy normalnie egzystować czy to jest nienormalne? To że
mamy niesprawne nogi nie znaczy, że mamy chory umysł i niczego nie rozumiemy a
większość tak właśnie myśli. Kiedy jest mi bardzo źle, kiedy ludzie dopieką zastanawiam się
czy nie lepiej być „psychiczną” przynajmniej niczego nie rozumiałabym – a tak cierpię
podwójnie.
- Podpisuję się pod tym co powiedziałaś , ja mam takie same odczucia – kontynuowała moją
wypowiedź Natalia, dziewczyna o pięknych, kruczoczarnych włosach – chciałoby się
powiedzieć: Zdejmijcie z nas oczy. Tyle razy ludzie byli wpatrzeni w mój wózek, że po prostu
wpadali na mnie i nawet „przepraszam „ nie powiedzieli. Nasze społeczeństwo jeszcze nie
dorosło do wielu spraw a już do problemu niepełnosprawności to napewno nie!
Jedyny mężczyzna w klasie nie był zbyt rozmowny. Z nas wszystkich on jeden miał rodzinę –
problemów mu nie brakowało. To była cała nasza klasa. Pani Ewa podała rozkład zajęć. Nie
spodziewaliśmy się aż tylu lekcji! Trzy dni w tygodniu warsztaty, następne dni to zajęcia typu:
17
matematyka, język polski, technologia, materiałoznawstwo, rysunek zawodowy,
spółdzielczość, zagadnienia społeczno-polityczne i BHP. Całej klasie zależało oczywiście na
warsztatach i technologii. To były zajęcia na które każdy przychodził z ochotą. Rehabilitacji
było tylko 45 minut dziennie.
Z Urszulą dowiedziałyśmy się, że dziewczęta z trzyletniej krawieckiej mające średnie
wykształcenie zamiast na przedmioty niezawodowe przychodzą na warsztaty:
- Świetna sprawa, cieszyłyśmy się. Zachwyt nie trwał zbyt długo. Pani dyrektor odprawiła nas
„ z kwitkiem”. Uznała, że przypomnienie pięknej polszczyzny dobrze nam zrobi.
Zrezygnowane wróciłyśmy do pokoju.
Tego samego dnia poszłam do kierownika internatu w sprawie popękanych płytek PCV.
Poszedł ze mną do pokoju, obejrzał usterki i... przyniósł zieloną wykładzinę, zajmowała prawie
całą podłogę. Zaraz zrobiło się przyjemniej i tak po domowemu.
Z Jolą przylgnęłyśmy do siebie od razu. Prawie cały wolny czas spędzałyśmy razem.
Żałowaliśmy, że nie mieszkamy razem, bardzo lubiłyśmy późnym wieczorem pogawędzić przy
herbacie. Właśnie przy takiej wieczornej herbatce jeszcze raz zapytałam o rajdowców:
- Oczywiście, że przyjadą. Zawsze na początku września odbywa się taki rajd - Polskie Drogi.
Dlaczego znowu pytasz?
Opowiedziałam o Szczepanie. Zamyśliła się, przez dłuższą chwilę nic nie mówiła:
- Dlaczego nic nie mówisz – wyrwałam ją z zamyślenia.
- A Sławek. Co ze Sławkiem?
- Jola! Co ma być! Oni nie mają ze sobą nic wspólnego, nawet nie wiedzą o wzajemnym
istnieniu. Ja myślałam, że już nigdy Szczepana nie spotkam.
- Po co panikujesz. To wcale nie powiedziane, że on akurat też będzie – przerwała mi
rzeczowo.
- Będzie, będzie. On zawsze jeździ na takie imprezy.
- Pozostawmy wszystko biegowi czasu, jak przyjedzie to wtedy będziemy się martwiły.
- On nigdy nie widział mnie na wózku, nawet nie wie, że jestem... taka!
- No to co? To zobaczy! Wielka rzecz, wózek. Zrobisz się na bóstwo i będzie OK.
- Wiesz, jesteś wspaniała, dobrze, że chociaż ty myślisz. Ja zupełnie straciłam głowę. Jestem
idiotka i to wszystko – skrytykowałam siebie.
- Nie, to po prostu znaczy, że ciągle go kochasz.
- Coś ty Jolka! To nie tak!
- Tak, tak i nie broń się bo to nic nie da! Kochasz go i tyle. Mówisz tylko sobie, że to
nieprawda. Nie widziałaś go tyle czasu, myślałaś, że „to” minęło ale to w tobie tkwi jak cierń.
- Sama nie wiem. To był jedyny mężczyzna, który coś dla mnie znaczył. Wszystko budowałam
na tym uczuciu a potem wszystko rozsypało się jak domek z kart. Masz rację Jolu, tu chyba
wcale nie chodzi o to, że jestem na wózku. Mam taki galimatias w głowie. A dokładnie kiedy
przyjeżdżają?
-Chyba w piątek.
- To już za kilka dni.
- I dobrze, prędzej będziemy miały to z głowy. Zobaczysz wszystko będzie dobrze – upewniała
mnie.
18
ZAJĘCIA praktyczne na warsztatach odbywały się od godziny ósmej do godziny piętnastej z
przerwą na obiad i rehabilitację. Zajęcia prowadziła pani Janeczka – wspaniały pedagog i
człowiek. Na pierwszych zajęciach zapoznałyśmy się z maszyną do szycia . Pierwszą pracą
jaką wykonaliśmy, było obszywanie prześcieradeł. Na środku sali stał stół do krojenia
konfekcji. Przy potężnych, rozsuwanych drzwiach straszył olbrzymi przyrząd też do krojenia
ale w warunkach fabrycznych a nie tu w szkole. Nigdy nikt go nie używał – takie bezmyślne
wyrzucenie pieniędzy w błoto. To samo było z maszynami do szycia typu „ Minerwa” było ich
kilka i też nigdy nikt na nich nie szył. Dla nas, uruchamiających napęd elektryczny łokciem,
tamte maszyny były po prostu za szybkie. Maszyny te „ożywały” tylko wtedy kiedy na
horyzoncie pojawiała się jakaś delegacja czy wycieczka zwiedzająca nasze Centrum.
„Ożywały” tzn. pani Janeczka ściągała z nich ochronne kaptury i wyglądało to tak jakby przed
chwilą ktoś na nich szył. My szyliśmy na naszych poczciwych „Łucznikach”. W pracowni nie
było żadnej wentylacji. Wiosną czy latem kiedy doskwierały upały było nie do zniesienia, co
chwilę ktoś wychodził na powietrze bo z gorąca i duchoty nie można było wytrzymać.
Natomiast zimą przy dużych mrozach było bardzo zimno. Wtedy z kolei co jakiś czas
przemykaliśmy do pokoi na gorącą herbatę. Pani Janeczka przymykała oko na te nasze
wyskoki. Nie opuszczaliśmy zajęć dla jakiegoś tam widzimisię, wszyscy wciągnęliśmy się w
szycie i chcieliśmy nauczyć się jak najwięcej.
Czasami udawało nam się przekonać panią Ewę o marnowaniu czasu na rysunek zawodowy,
ulegała naszym prośbom i wtedy ciągnęła z nami technologię. Rzeczywiście nauczyliśmy się
dużo więcej, niż to było w programie nauczania, ale to tylko dzięki naszej konspiracji. W
końcu chyba nie były to tak ważne przedmioty skoro naprzykład spółdzielczość była raz w
roku. Poza warsztatami i technologią inne przedmioty nas nie interesowały. Na
materiałoznawstwie każdy się nudził. Słuchać przez dwie godziny o bawełnie i lnie to koszmar!
Nie wszystkich wychowawców czy nauczycieli jednakowo uwielbialiśmy. Najbardziej lubianą
wśród internackiej braci była pani Małgosia. „Michalaczka” jak ją wszyscy nazywali była
bardzo piękną kobietą. Była jedną z nas – na wózku. Może właśnie dlatego doskonale nas
rozumiała. Już przy pierwszym spotkaniu z nią wiedziałam, że to bardzo silna osobowość.
Doskonale wiedziała czego chciała od życia. Nie znosiła mazgajstwa, rozczulania się nad sobą.
Zawsze pełna humoru i życiowego wigoru. To dzięki niej CKI było świadkiem wystąpień
szkolnego kabaretu czy otrzęsin uczniów klas pierwszych. Studniówki też były jej udziałem.
Wszystko co robiła, to robiła ze znawstwem. Chwilami trochę wyniosła, wzbudzała wśród
uczniów respekt i szacunek. Pani Małgosi można było zaufać, nigdy nas nie zawiodła! Dla
mnie zawsze pozostanie symbolem wyzwolonego z kompleksów życia.
Każdy z wychowawców był po to, żeby nam pomóc, jednak nie każdy z nich posługiwał się
odpowiednimi metodami. Nie wszystkie metody wychowawców zdawały egzamin. Prawie
każdy z nas przeżywał lub przeżył jakąś tragedię. Zamknięci, nieufni. Wiele sprytu i mądrości
trzeba było żeby zaskarbić sobie naszą sympatię. Osoby w wieku dwudziestu lat nieraz nosiły
na sobie bagaż doświadczeń życiowych ludzi sześćdziesięcioletnich. To brzmi przerażająco.
Taki np: Zenek... W kilka miesięcy po ślubie uległ wypadkowi samochodowemu, pod kołami
ginie przypadkowy przechodzień. Liczne operacje nie dały rezultatu, porusza się na wózku.
Żona w ciąży odwiedziła go tylko raz! Więcej jej nie widział. Jego ciągle uśmiechnięta twarz
to maska! Załamany do granic możliwości zapomnienia szuka w alkoholu. Bardzo chcieliśmy
Zenkowi pomóc, okazało się to niemożliwe. On nie widział sensu życia! Dla niego sens miała
tylko śmierć. Ciągle mówił, że i tak „coś” sobie zrobi – po co i dla kogo ma żyć. Tam wtedy
nocą na szosie pozostało wszystko. Żałuje do dzisiaj, że Święty Piotr nie zabrał go do siebie już
wtedy., nie miałby dzisiaj takich problemów jakie ma. Żyje z widmem śmierci, nie tyle swojej
co tamtej ofiary. Wiadomo, że alkohol tego nie zmieni a jeszcze bardziej pogłębi, że zmieni
tylko na chwilę. Może właśnie tego mu było potrzeba – zapomnienia. Ileż tragedii w życiu
tego młodego człowieka. A przecież nie on jeden przeżywa takie dramaty, dlatego potrzeba
nam było wychowawców cierpliwych i mądrych życiowo. Nikt nie potrzebuje litości czy
pociechy ale zrozumienia i odrobinę domowego ciepła. Były osoby, które wcale nie chciały
albo nie miały gdzie wracać po ukończeniu szkoły. Rodziny nie chciały kalek, jak to
19
niejednokrotnie określały brutalnie – przerażające i podłe! Nic nie jest w stanie zwolnić
rodziny od opieki nad swoim niepełnosprawnym dzieckiem, to nie jest zabawka, którą po
zepsuciu wyrzuca się na śmietnik. W rodzinie powinno się być na dobre i złe – takie jest prawo
boskie i ludzkie! Niektórzy wychowawcy bardzo angażowali się w nasze sprawy, inni
odsiadywali swoje godziny – to wszystko.
Tymczasem nieuchronnie zbliżał się tak oczekiwany przeze mnie piątek . Całą noc nie
mogłam spać. Powróciły wspomnienia:
- Czy jeszcze coś czułam do Szczepana tego nie wiedziałam. Próbowałam wyłuskać z pamięci
najdrobniejsze szczegóły naszej znajomości – pamiętałam wszystko. Złapałam się na tym, że
ostatnio bardzo mało myślałam o Sławku. Mało? Nie myślałam wcale! To chyba źle. W końcu
przyjechałam tu dla niego...
Raniutko poszłam do Joli. Umówionym znakiem zapukałam. Drzwi otworzyła Renata, Jola
była w łazience. Kiedy tylko pojawiła się w drzwiach przeprosiłam:
- Uczeszesz mnie we „francuza”, tylko ty umiesz tak czesać.
- Jeśli twoje powodzenie zależy od moich umiejętności fryzjerskich, masz załatwione.
- A ja zawiążę ci wspaniałą kokardę – dodała zapalając papierosa Renata.
-Kochane dziewczyny – pocałowałam obie w policzek.
- A teraz chodź tutaj, siadaj, będziemy czesać – zakomenderowała Jola. „Francuz”
rzeczywiście był wspaniały. Nie mniej wspaniała była kokarda Renaty.
- Powodzenie masz murowane – skwitował nasze poczynania Ludek.
- Ty sobie żartujesz a ja naprawdę mam tremę.
Podczas zajęć siedziałam jak na rozżarzonych węglach . Co chwilę zerkałam na zegarek,
godziny wlokły się niesamowicie. Nareszcie koniec . Z Jolą poszłyśmy do mnie. Poprawiła mi
włosy, przebrałam się w najładniejsze ciuchy jakie miałam. Dyskretny makijaż, jeszcze tylko
odrobinę perfum...
- No i jak? Ujdzie?
-Doskonale! Wychodzimy?
W drzwiach powitała nas Renata:
- Są, są! Chodź zobacz! Wywieszona jest lista uczestników – mówiła pchając dosłownie mój
wózek. Jak sparaliżowana podeszłam do tablicy z ogłoszeniami. Przeleciałam wzrokiem po
nazwiskach, nic nie widziałam:
- Chyba nie ma! Nic nie widzę – odwróciłam się blada w stronę Joli.
- Sprawdź jeszcze raz – ponaglała niestrudzona.
- Dobrze. Już, już. Jest ,jest! Tutaj widzisz - pokazałam piąte od końca nazwisko na liście. –
Jednak przyjechał – mówiłam bardziej do siebie nich do nich.
- Chodź do pokoju – Jola ciągnęła mnie za rękę – teraz to i tak ich nie ma. Pojechali na jakiś
konkurs. Będą dopiero po kolacji.
- Skąd wiesz – zapytałam rozglądając się dookoła.
- O rany! Zejdź z obłoków na ziemię. Pani Janeczka z recepcji powiedziała. Ona wie
wszystko.
Kiedy po kolacji usłyszałam warkot powracających z trasy samochodów z bijącym sercem
poszłam na pawilon C. Już z daleka słyszałam głośne rozmowy i śmiechy. Chciałam uciec ale
było już za późno. Podjechał do mnie na wózku młody mężczyzna:
- Może na mnie czekasz?
- Znasz Szczepana – zapytałam.
- Szczepana? To mój kumpel. Ucieszy się z twojej wizyty – ciągle patrzył na mnie. Jego
ciemne oczy jeszcze bardziej pociemniały kiedy dotknął mojej ręki.
- Pewnie nie bardzo się ucieszy – zamruczałam.
- Chyba żartujesz! Nie cieszyć się z odwiedzin tak ładnej dziewczyny to trzeba być szaleńcem
– puknął się palcem w czoło.
- Tego to już nie wiem. To ty powiedziałeś nie ja – nareszcie roześmiałam się zupełnie na
luzie.
- Jak masz na imię – zapytał.
20
- Powiem jak puścisz moją rękę...
- A jak nie puszczę?
- To nie powiem!
- To będę zgadywał. Trochę znam dziewczyn z opowiadań Szczepana. Spojrzał na mnie.
Zrozumiał, że trochę się zagalopował.
- Chociaż dobrze, że zrozumiał – pomyślałam, ale zaraz dodałam:
- Nie przejmuj się. Nie jestem przecież jego dziewczyną. Po prostu koleżanka, nic więcej. A na
imię mam Antonina ale znajomi mówią do mnie Tonia.
- Oryginalnie – próbował naprawić swój nietakt – a ja Jakub ale znajomi mówią do mnie Kuba
– powtórzył po mnie jak echo. Roześmieliśmy się głośno. Pierwsze lody zostały przełamane.
- Ale gdzie Szczepan? Wszyscy już są – rozglądałam się niecierpliwie.
- Coś tam grzebał przy hamulcach, zaraz pewnie przyjdzie – Kuba odwrócił głowę w stronę
wchodzących.
- O już idzie! – prawie krzyknął. Zbladłam. Zobaczyłam jak idzie sprawnie o kulach. Lekko
pochylona sylwetka, jakby trochę przygarbiony. Zbliżał się w naszą stronę. Jakub rozwiązał
problem powitania:
- Zobacz jaką masz niespodziankę! Zobacz kto na ciebie czeka. Ty to masz szczęście!
- Kuba, przestań, nie błaznuj – szepnęłam prawie błagalnie. Posłusznie zamilkł. Szczepan nie
był zaskoczony moim widokiem. Może tylko tak mi się wydawało, może umiał doskonale
panować nad swoimi emocjami. Ucałował mnie:
- Długo czekasz? Chodźmy do pokoju. Tam porozmawiamy. A w ogóle to, co tu robisz – głos
mu lekko zadrżał, wzrokiem uciekał na boki. Wyraźnie czułam, że jednak był zdenerwowany:
- A jednak – ucieszyłam się w duchu – na nic twoje aktorstwo!
W pokoju panował gwar nie do opisania. Oprócz nas były jeszcze trzy osoby. Jedna z
dziewczyn okazała się jego pilotem. Oczywiście obejrzałam ją dokładnie:
- Nic nadzwyczajnego. Ale za to na chodzie – pomyślałam. Ktoś głośno śmiał się, inny
wyciągał szampana, żałowałam, że przyszłam. Chyba Jakub to zrozumiał:
- Nie przejmuj się, zaraz wszyscy sobie pójdą – i pierwszy wycofał się do przedpokoju.
Szczepan usiadł na tapczanie:
- Jak znalazłaś się w Konstancinie? I tak w ogóle – ściszył głos prawie do szeptu. Nie patrzył
na mnie. Zabolało, nie powinno, a zabolało!
- Chodźmy do mnie do pokoju, tutaj spokojnie nie pogadamy – po chwili dodałam –
oczywiście jeśli masz na to ochotę.
Zauważyłam jak patrzył na pilotkę, która przez cały czas nas obserwowała. Zrobiło mi się
przykro. Poczułam jak maleję. To był cios taki prawie poniżej pasa...
- Naturalnie chodźmy – sięgnął po kule.
W pokoju nie było nikogo. Urszula celowo wyniosła się do koleżanki, nie chciała nam
przeszkadzać. Usiadł na tapczanie. Nie chciał kawy ani herbaty. Z wózka przesiadłam się na
tapczan, usiadłam obok niego. Wydawał się zimny jak bryła lodu. To już nie był tamten
Szczepan. W jego włosach zauważyłam srebrne niteczki, wzruszyły mnie. Drżącą ręką
dotknęłam delikatnych mgiełek. Nie mogłam wykrztusić z siebie słowa. Spojrzałam na niego,
patrzył na mnie.
- Dlaczego nic nie mówisz – pocałował moje ciągle drżące ręce – jesteś jeszcze piękniejsza niż
wtedy...
- A co chcesz żebym powiedziała? Słowa gdzieś uleciały. Pustka!
- Toniu, chciałem przeprosić za, za tamto – głos mu się załamał – tyle wyrządziłem ci krzywdy.
- Przeprosić! Przestań! Nie mów teraz o tym. Uwierz nie czuję żalu, już nie!
-Chcę żebyś zrozumiała moje postępowanie.
- Zlituj się! Co mam zrozumieć? Doskonale wiedziałeś co do ciebie czułam. Podobno kochałeś
mnie. Co mam zrozumieć? – jak drapieżna kotka wpiłam się palcami w jego dłonie.
- Toniu, nie samą miłością człowiek żyje. Miłość to za mało aby przetrwać! Nie dalibyśmy
sobie rady...
21
-Tak mówisz, bo z góry już wszystko zaplanowałeś. Skoro dla ciebie nawet miłość to
błahostka, to co się liczy. Niczego nie rozumiesz, nie chcesz rozumieć. Tak ci wygodniej, nie
zaprzeczaj tak jest. Ty nawet nie chcesz spróbować żyć inaczej. Może tak jest tylko jeśli chodzi
o moją osobę...
- Byłoby nam ciężko.
- Daj spokój! O czym ty mówisz? Dzięki Bogu chodzisz, masz samochód, pracujesz , masz też
rentę wspaniałą willę. Czego ci jeszcze potrzeba? Sądzisz, że ludziom sprawnym lżej jest na
świecie? Bzdura, im też nie łatwo żyć. Tylko trzeba bardzo tego chcieć – przerażona swoimi
słowami zamilkłam. Chyba odrobinę przesadziłam.
- Daj mi czas. Ja jeszcze wszystko przemyślę.
- O czym ty chcesz myśleć? Ty już mnie nie kochasz.
- Nie mów tak. Ja naprawdę nie wiem!
- Nie wiesz „tak” czy nie wiesz „nie”? Nawet nie wiesz ile ja Boga naprosiłam się o twoje
zdrowie! Ile łez wylałam. Jestem szczęśliwa, że chodzisz...
- Toniu, obiecuję, że przyjadę do ciebie.
- Nie obiecuj. Obietnice są tak ulotne.
Pocałował, jednak to nie był pocałunek, na który czekałam. Był chłodny, czułam jakąś
barierę, była tak wyraźna aż do bólu. Opleceni ramionami siedzieliśmy przytuleni. Każde z nas
napewno myślało o czym innym.
Rano przy pożegnaniu czule pocałował w usta. Patrzyłam na niego niewidzącymi oczami. –
Czy byłam szczęśliwa? Byłam najnieszczęśliwszą istotą pod słońcem. Czułam, że widzimy się
po raz ostatni. Pomachałam mu ręką, samochód znikł za zakrętem
- A to, że obiecał przyjechać. Cóż znaczą słowa, obietnice – królestwo pozorów nic więcej!
Tak to w tedy odczuwałam. Stałam przy drodze wrośnięta w ziemię, wszystko było takie
nieprawdopodobne!
To spotkanie tylko pogłębiło moją depresję. O przebiegu całego spotkania opowiedziałam Joli.
Teraz kiedy poczułam się na luzie wszystkie hamulce puściły – rozpłakałam się.
Jola zaparzyła mi kawy, wypiłam łapczywie. Poczułam się odrobinę lepiej. Doszłyśmy do
wniosku, że nic nie pozostaje jak tylko czekać na list i na ewentualny przyjazd.
- Wszystko w rękach Boga – dodałam chlipając.
Noc przegadałam z Urszulą, opowiedziałam jej o Szczepanie. Słuchała uważnie.
- Wiesz Toniu, ja jestem bardzo wierząca i wiesz o co ja zawsze proszę Boga? Nie o zdrowie.
Chciałabym aby dobry Bóg tak pokierował moim życiem abym mogła kimś się opiekować.
Kimś, komu ta pomoc jest naprawdę potrzebna. Pewnie myślisz, że zwariowałam, ale posłuchaj
– ciągnęła dalej naciągając pod siebie za długą koszulę nocną – Zdrowsza i tak już nie będę.
Zaakceptowałam siebie taką jaka jestem i to jest moje wielkie szczęście. Każdy człowiek ma w
życiu jakieś posłannictwo. Ja czuję, że moim posłannictwem jest niesienie pomocy drugiemu
człowiekowi. Co o tym myślisz?
- Zawsze mnie zaskakujesz. To piękne co mówisz. Kiedyś Jan Paweł II tak pięknie powiedział,
że właśnie nadzieja przychodzi z drugim człowiekiem. I to co powiedziałaś, Ula, jest bardzo
cenne, takie budujące. W dzisiejszym zmaterializowanym świecie gdzie wszystko tańczy w
takt brzęczącej monety są to słowa naprawdę wspaniałe. Tylko musisz wiedzieć, że same słowa
nic nie znaczą. Znasz pewnie powiedzenie – dobrymi chęciami piekło wybrukowane.
- Ja wiem, ale wierzę, że Bóg da mi taką siłę, że właśnie te słowa zamienię w czyn a to, że
jestem na wózku jeszcze mi dopomoże!
-Zazdroszczę ci tak silnej wiary, chciałabym taką mieć. Chwilami wydaje mi się, że ja nie
żyję. Naprawdę.
- Antonina! Nie grzesz. Tak nie można. Co ty wygadujesz?
- Nie przerywaj. Naprawdę tak jest. Nie mogę przełamać bariery, która przechodzi przez moje
życie. Swoje życie dzielę na dwa etapy: przed chorobą i po chorobie. Ciągnie się to za mną jak
nić!. nie potrafię tego przełamać. Ja wiem, że nie można żyć przeszłością.
- Potrzebny jest ci ktoś, kto by ci pomógł. ktoś uczuciowy, niebanalny.
22
- Może i tak ale nikogo takiego nie znam. Poza tym jak mam myśleć inaczej, skoro od chwili
kiedy usiadłam na ten cholerny wózek nic dobrego mnie nie spotkało. Wszystko się wali, ciągle
wiatr w oczy. Tamte czasy były zupełnie inne, może dlatego tak mi ciężko z nimi się rozstać.
Nawet taki Szczepan, myślisz że ja wierzę w jego cudowny powrót, w to że przyjedzie. Nigdy!
- Co ty wygadujesz, przecież obiecał!
- I co z tego. Obietnice dzisiaj nie są w cenie. A wiesz dlaczego tak myślę?
- Dlaczego?
- Widziałam jak patrzył na tę dziewczynę z rajdu...
- Tonia, daj spokój widziałam ją! Nic ciekawego! – uparcie próbowała wmówić mi swoje racje.
- Och Urszula! Brzydka? I co z tego. Za to na chodzie. To jest ta przewaga, którą ma nade mną
. Moja droga, mężczyźni to wygodne stworzenia, po co im ładna na wózku. Wystarczy, że
tamta jest na chodzie. Mogę się założyć, że tak będzie, a może już tak jest a reszta to tylko gra.
Moja intuicja nigdy mnie nie zawiodła.
- Ja też chcę ci o czymś powiedzieć. Sama nie wiem od czego zacząć. Mam mały problem.
- Nie wiesz od czego zacząć? Najlepiej od początku – roześmiałam się – wal, może coś
poradzimy na twój mały problem. Co dwie głowy to nie jedna.
- Znasz Tadeusza? - zapytała prawie szeptem.
- Jakiego Tadeusza?
- Tego z kursu, taki czarny, na wózku – wymachiwała trochę nieprzytomnie rękami aż zrzuciła
sobie walki z włosów. Roześmiałyśmy się.
- A już wiem! To małolat!
- Może nie małolat, nie wiem dokładnie ile ma lat, ale wąsy już mu urosły.
- Wariatka! Co wąsy mają do tego.
- Nie wiem, chyba nic. Ale gdyby nie miał wąsów, to byłby małolat, a jeśli mu urosły to już
taki doroślejszy małolat – śmiała się zasłaniając twarz rękami.
- No i co ten twój doroślejszy małolat, nie bądź taka tajemnicza – ciągnęłam ją za język.
- Podoba mi się, oto cala tajemnica. Ale co z tego, on taki młody Bóg, taki piękny, a ja metr
trzydzieści w kapeluszu .
- Teraz to już przesadziłaś. Jesteś bardzo ładna, masz śliczną buzię, piękne włosy. A co
najważniejsze masz dobrze poukładane w głowie. Wartościowa z ciebie dziewczyna.
- Nie rozśmieszaj mnie! „Dobrze poukładane w głowie”, kto tu na to patrzy. On napewno na
mnie nawet nie spojrzy.
- Rozmawiałaś z nim?
-Tak, to bardzo dojrzały facet, głęboko myślący.
- No widzisz sama mówisz, że to „głęboko myślący” chłopak. Ty to zauważyłaś to może i on
zauważy twoje „dobrze poukładane w głowie”. Widzisz i tak wyszło na moje.
-Teraz ty jesteś wariatka!
- To przynajmniej remis – śmiałam się.
-Taki młody a tak mądrze gada, że czasami to nie wiem co odpowiedzieć. Wyobraź sobie, że
przed wypadkiem był całkiem inny.
- Inny? To znaczy jaki?
- Taki rozhukany. Lubił poszaleć, wypić Teraz to nie ten sam człowiek, kropli alkoholu nie
weźmie do ust – rozmarzyła się – tuląc maskotkę, szarego pluszowego misia do zaróżowionego
policzka – ale ja i tak nie mam szans. To będzie chyba tak jak mówiłaś, dziewczyny na
wózkach dla chłopaków to zero.
- To dobrze że zmienił się na lepsze a nie tak jak większość tych tutaj - zrobiłam nieokreślony
ruch ręką co miało oznaczać chłopców z naszego Centrum.
- Co mi radzisz – nie dawała za wygraną.
- Nigdy z nim nie rozmawiałam. Trudno coś powiedzieć. Nie chcę ci mówić banałów przecież
nie o to chodzi. To wszystko takie trudne. Lepiej zaśnij może poranek przyniesie dobre
nowiny. Kiedyś ktoś tak pięknie powiedział – niech wzejdzie słońce, przemieni nasze dni w
święto i niech oddali wszelki smutek – Piękne prawda?
- Tak, tylko nie zawsze tak jest.
23
Nie mogłam zasnąć, myślałam o Uli, Szczepanie, Sławku. Postanowiłam z samego rana do
Sławka zadzwonić. przez te wszystkie sprawy zaniedbałam go. Zasnęłam dopiero nad ranem.
Poranek rzeczywiście był słoneczny, szumiały tajemniczo sosny, pachniała skoszona jesienna
trawa. Wstałam, z ciągnęłam kołdrę z jeszcze śpiącej Ulki. Ta to miała sen.
- Wstawaj! – tarmosiłam ją za rękę – takie słońce a ty śpisz! Całe życie prześpisz!
- Daj spokój, dzisiaj niedziela – mamrotała zaspana.
A śpij – dałam za wygraną.
- Antonina, Antoninaaa – usłyszałam za chwilę na korytarzu.
- Czego tam – odkrzyknęłam niegrzecznie.
- Przy recepcji ktoś na ciebie czeka, idź szybko.
- Toniaaa – usłyszałam znajomy głos. W moją stronę biegła Ewa z Rept.
- Ewa! Ewa jak mnie znalazłaś? Tak się cieszę. Nie wierzę własnym oczom. Tyle kilometrów
jechałaś, napewno jesteś zmęczona, chodź coś zjesz, zrobię herbaty.
- Miałam wolne, pomyślałam pojadę do ciebie, zrobię niespodziankę.
- I zrobiłaś. Moja kochana Ewa!
W pokoju zaparzyłam herbatę , oczywiście obudziłam ciągle śpiącą Ulę. Usiadłyśmy na
tapczanie, przez chwilę w milczeniu patrzyłyśmy na siebie.:
- Zmizerniałaś Toniu.
- Chyba nie. Tak ci się wydaje. Wszystko jest w porządku – mówiłam trochę niepewnie.
Włączyłam magnetofon, cichutko rozbrzmiewały dźwięki „Bolera”. Z łazienki dobiegał szum
wody, to Ula brała prysznic. Ewa zauważyła moje zmieszanie:
- Nie musisz nic mówić. Ja to rozumiem i potrafię uszanować.
- Ewa! Tobie mogę powiedzieć wszystko. Dobrze wiesz, że ci ufam, ale najpierw zjedz te
kanapki i wypij herbatę – podsunęłam talerz z kanapkami w jej stronę – zjesz to pogadamy.
Najpierw opowiedz co u ciebie.
- Poplątanie z pomieszaniem - mówiła wycierając usta serwetką – wyobraź sobie, że zaczęłam
pracować w cukierni.
- Ty w cukierni?
- Tak, w cukierni. To tak na razie, zanim znajdę coś odpowiedniejszego. Niby rehabilitantów
potrzebują, ale w zwykłym szpitalu a ja chciałabym w sanatorium. Z tym trochę gorzej , bo nie
zapewniają mieszkania, dlatego teraz sprzedaję lody i ciastka. Muszę zarobić trochę grosza.
Popracuję ze dwa miesiące góra. Poza tym muszę odpocząć. A jak twoje stopy? – zmieniła
temat rozmowy.
- Bolą, odczuwam brak porządnej rehabilitacji. Te 45 minut to stanowczo za mało. Co prawda
jest siłownia ale to nie dla mnie.
- Kładź się, zaraz cię rozćwiczę!
- Nie, to nie wypada! Jesteś zmęczona – słabo oponowałam.
- Głupstwa opowiadasz. W torbie mam bluzkę, wezmę prysznic i po kłopocie. Nie marudź,
kładź się!
Zrobiłam to z największą przyjemnością. Stopy były obolałe i sztywne, bardzo się napracowała
nim je trochę rozruszała. Po ukończonych ćwiczeniach poszłyśmy na spacer do parku.
Usiadłyśmy w kawiarni, starym zwyczajem zamówiłyśmy lody i kawę. Lody okazały się drogie
ale bardzo smaczne. Kawa – koszmarna! Teraz ja opowiadałam o sobie. Wizytą Szczepana
była zaskoczona. Szybko wyprowadziłam ją z błędu:
- To nie była żadna wizyta. To był zwykły zbieg okoliczności, nic więcej! Ewa, niczego sobie
po tym spotkaniu nie obiecuję. Wiem, że to już sprawa przegrana i nie ma do czego wracać.
- Tak mówisz a w duchu pewnie myślisz inaczej. W końcu po to jesteśmy stworzone aby
kochać i być kochanym. To żaden grzech ani wstyd. Takie jest nasze posłannictwo. Wcale ci
się nie dziwię, że pragniesz miłości, każda z nas tego pragnie tylko że nie każda ma odwagę o
tym głośno mówić. Myślisz, że ja nie chcę. Chcę i to bardzo i nie wstydzę się tego. To jest
naturalne, tęsknię do tego do czego każdy ma prawo, do życia we dwoje – wyrzuciła jednym
tchem. – A Sławek, co z nim?
24
- Ewa! Nie wiem, nic nie wiem! Jeszcze nie przyjechał. Zresztą może i dobrze, że nie
przyjechał, przecież ta sprawa ze Szczepanem... Sławek jest taki niezdecydowany, sam nie wie
czego chce. Zresztą znasz jego poglądy na życie. Nic nowego! Swoją drogą muszę wieczorem
do niego zadzwonić, opowiem mu o twojej wizycie, ale opowiedz coś jeszcze o sobie bo u
mnie to same stare dzieje... Zapatrzona w filiżankę z kawą zaczęła trochę niepewnie:
- Oprócz rozmyślań nad swoim jestestwem mam takie różne „przerywniki” życiowe. Ostatnio
zakochałam się w Łysiaku. Już kiedyś czytałam jakąś jego książkę ale teraz to pożeram resztę
jego bibliografii. Gdy wpadnie co coś w ręce a szczególnie jego „Wyspy bezludne” to radzę
przeczytaj, nie będziesz żałowała. Może to śmieszne ale na bazie jego książek buduję na nowo
swoje wewnętrzne życie. Pomaga mi to w chwilach zwątpień w siebie, które nawiedzają mnie
coraz częściej. Chciałabym abyś mogła zobaczyć moje miasteczko! Gdy rano budzę się, widzę
mieniące się góry kolorem nadziei. Ta natura napędziła mnie do normalnego funkcjonowania.
Teraz wiem, że człowiek nie może żyć w oderwaniu od przyrody. Robię ci wykład!
- To piękne co mówisz. Ja też myślę podobnie. Ewa, jesteś wspaniała! Nawet wiem dlaczego
tak ci ciężko znaleźć miejsce w życiu.
- Ciekawe – uśmiechnęła się leciutko.
- Jesteś bardzo wrażliwa, niczego nie spłycasz. Nie potrafisz żyć w biegu, byle jak. po prostu
chcesz, pragniesz żyć normalnie! Normalnie i uczciwie. Dzisiaj to takie trudne. Bo uczciwie to
znaczy jak? Chyba obie nie urodziłyśmy się na te czasy. Dzisiaj kiedy ludzie ciągle rozpychają
się łokciami, gonią nie wiadomo za czym, wrażliwość umiera. Nikt wrażliwych nie zauważa a
nawet bezlitośnie depczą ich buciorami. Nie umiesz oszukiwać, kłamać i dlatego ciągle
dostajesz w tyłek. Ewa, jak długo człowiek może żyć w zakłamaniu, obojętny na wszystko! To
jest tak jak w tej bajce o Małym Księciu. Ludzie szukają nie wiadomo czego i gdzie. Zaślepieni
swoimi sprawami nie dostrzegają niczego. A wystarczy trochę przystopować i wtedy okaże się
, ze to czego szukali gdzieś daleko na innych „planetach” jest tuż obok nich, niemal w zasięgu
ręki. Nie zawsze trzeba kierować się rozsądkiem, trochę zwykłego serca nie zaszkodzi – takie
to proste!
- Dla ciebie proste bo tak postępujesz a dla tych wszystkich bezdusznych istot, którzy nazywają
siebie człowiekiem to jest zupełnie niemożliwe. Oni mierzą świat innymi kategoriami.
Wszędzie znieczulica i podłość.
- A wiesz jaki jest największy grzech wobec bliźnich? – zapytałam wypijając resztkę lurowatej
kawy.
- Nie, powiedz.
-Zazwyczaj mówią, że nienawiść ale nie! Obojętność, bo jest nieludzka.
-Sama to wymyśliłaś?
-Nie. To Bernard Show.
- Mądre i skomplikowane.
- Skomplikowane? I to ty mówisz?
-O co ci chodzi?
-Mądre, zgoda ale skomplikowane? Zwariowałaś! Podoba mi się jeszcze jedna maksyma:
traktowanie człowieka jako środka a nie jako celu, znaczy odmówienie mu prawa do życia –
dobre co?
- Gdyby tak te wszystkie mądrości wprowadzić w życie to dopiero by było, co?
-Świat przewróciłby się do góry nogami, ot co byłoby – roześmiałam się głośno.
- Nie bądź pesymistką, trzeba jednak wierzyć w ludzi, chociaż spróbować, Toniu – zalśniły jej
oczy – spróbujemy?
Wypiłyśmy jeszcze po koniaku i w doskonałych humorach powróciłyśmy do Centrum.
Ewa musiała już wyjechać, odprowadziłam ja do recepcji. Przez cały czas trzymała mnie za
rękę. Wybiegła za bramę lekka jak wietrzyk pozostawiając po sobie smużkę dobrych perfum.
- Wszystko co dobre szybko się kończy – westchnęłam powracając do pokoju. Zajrzałam po
drodze do Joli, siedziała sama, pisała list.
- Zaraz do ciebie przyjdę tylko zadzwonię do Sławka.
- Dobrze – podniosła głowę znad kartki papieru.
25
Przy automacie nikogo nie było, wykręciłam znany już na pamięć numer. Długo nikt nie
podnosił słuchawki. Wykręciłam ponownie, trzask podnoszonej słuchawki:
- Słucham!
- Cześć, to tylko ja!
- Aaaaa.
- Co tak aaaa?
- Nie nic.
- Sławku, nie przyjechałeś. Po tamtej stronie cisza. – Co się stało, dlaczego nic nie mówisz?
- Nie mam nic do powiedzenia.
- Nie musisz udawać niemowy! – parsknęłam trochę zaczepnie.
- Niemowy nie.... Spodziewałem się gości.
- Rozumiem, ale zadzwonić mogłeś.
- Wiem, że ci przykro, mnie też. Głupio wyszło..
-Zadzwonić mogłeś – przerwałam mu bezceremonialnie.
- Mogłem.
- Nie można z tobą normalnie rozmawiać! Wyraźnie jesteś w złym nastroju i to przy niedzieli.
Dziwne...
Była u mnie Ewa z Rept, prosiła ciebie pozdrowić i ucałować.
- To się nie nudziłaś.
-Nie! Nie nudziłam się! Jesteś wstrętny!
- Wiem o tym.
- Co ty dzisiaj taki zgodny?
- To dlatego, że mam taki dzień, dzień dobroci dla wszystkich.
- Nie rozśmieszaj mnie! Dla mnie wcale nie jesteś dobry.
- Wydaje ci się...
- Nic mi się nie wydaje. Byli u nas rajdowcy – zaczęłam niepewnie.
- Jacy rajdowcy i u nas to znaczy u kogo?
- U nas w Centrum.
- Co za rajdowcy?
- Niepełnosprawni.
-I co z tego?
- Nic z tego, ale my dzisiaj rozmawiamy!
- Grzecznie słucham.
-Wśród tych rajdowców był mój znajomy.
- Więc dobrze, że nie przyjechałem – przerwał mi.
- Idiota! To tylko znajomy, znamy się kupę lat!
- Ja o nic nie pytam.
- Dobrze. W takim razie nic już więcej nie powiem.
- Jak chcesz. Teraz ty się wściekasz, nawet nie wiem z jakiego powodu.
- Wcale się nie wściekam! I przestań w ten sposób do mnie mówić.
- To ty zaczęłaś.
- Sławek, niczego nie zaczynałam, nie prowokuj proszę.
- Chyba żartujesz. Ja prowokuję? – roześmiał się bezczelnie, przynajmniej tak mi się
wydawało.
- Po co te uszczypliwości. Nie dosyć, że nie przyjechałeś to jeszcze...
- Co jeszcze?
- Najlepiej będzie jak skończymy tę bezsensowną rozmowę. Jak ci minie zły humor to
zadzwoń! Ze złością walnęłam słuchawką.
Z wielkim hukiem wjechałam do pokoju Joli.
- Nie trzaskaj drzwiami. Co ty wyrabiasz – zakryła rękami uszy. Przeciąg zdmuchnął jej z
kolan list.
- Zaraz ci podam – podniosłam różową kopertę – ale pachnie. Chyba ją perfumowałaś?
- Tak,currarą, lubię ten zapach.
26
- Masz pomysły.
- Nie zagaduj mnie. Czego się wściekasz?
-Pokłóciłam się ze Sławkiem.
- Co?
- To co słyszałaś, pokłóciłam się ze Sławkiem.
- Jesteś szalona. Chwilami nie mogę ciebie zrozumieć.
- Zgadza się. Ja sama siebie nie mogę zrozumieć , a co dopiero ktoś inny! Jestem wielką
niewiadomą.
- Z iloma niewiadomymi? Dodaj jeszcze w gorącej wodzie kąpana – usiadła na wózek.
Włączyła ekspres do kawy. – Kawa czy herbata – zapytała.
- Koniaku jeśli masz. Popatrzyła na mnie trochę zdziwiona. Sięgnęła do szafki.
- Akurat mam. Wypijemy po kieliszku – nalała do małych filiżanek. Jola wzięła mnie za rękę:
- Antonina...
- Co tak poważnie!
- Nie wygłupiaj się!
-Jola, nie będziesz prawiła mi kazania?
- Nie przerywaj i proszę wysłuchaj. O co się pokłóciliście?
- Tak naprawdę to nie wiem. Chyba bez powodu. Nie umiem pohamować języka, to wszystko.
To chyba moja wina. Zawsze wszystko popsuję. Włącz magnetofon – poprosiłam już łagodniej.
- W porządku...
- Jolka, o co chodzi?
- Toniu, przestań się szamotać. I proszę wybacz to co powiem.
- Mów śmiało, nic już mnie nie zdziwi.
- Nie bądź tego taka pewna.
- Więc?
- Trochę mniej agresji a twojej strony a wszystko będzie inaczej. Chwilami mnie przerażasz.
- Naprawdę?
- Ty ciągle z czymś lub kimś walczysz. Ciągle jesteś nastawiona na „nie”. Dziewczyno tak nie
można! Ta sprzeczka ze Sławkiem też jest tego dowodem. I po co ci to było?
- Jola, sama nie wiem...
- Co Jolka Jolka – przedrzeźniała mnie. Jak gdyby po namyśle dodała:
-Chwilami wydaje mi się, że sama nie wiesz czego chcesz. Jesteś obrażona na cały świat. Tak
nie można! Wszyscy się od ciebie odwrócą jak tak będziesz postępowała.
Naszą dyskusję przerwało wejście Renaty i Ludka.
- I jak tam wizyta? – powitał mnie od progu jak zwykle za głośny Ludek. – Przez ostatnie dni
nigdzie ciebie nie było widać. Warto chociaż było?
- Ciekawość to pierwszy krok do piekła!
- To znaczy całkiem źle – wypalił.
- Akurat! To nie znaczy nic! Co ty możesz wiedzieć, zajmij się swoimi sprawami – byłam już
naprawdę zła.
- Gdyby wszystko było dobrze, nie byłabyś jak osa – ciągnął wyraźnie zadowolony z siebie.
Położył się na tapczanie i ciągle roześmiany puszczał dymne kółeczka. Spłoszonym wzrokiem
spojrzałam na Jolę:
Dziękuję za koniak, pójdę do siebie, napiszę list do domu – usiadłam na wózek.
- Ot i wypłoszyłem Antoninkę – usiadł już trochę spłoszony Ludek.
- Nie bądź zarozumiały. Akurat to co mówisz nic a nic mnie nie obchodzi.
- A jednak – podszedł do mnie. – Ja tylko żartowałem – szepnął mi do ucha – naprawdę nie
chciałem.
27
Zaczynał się nowy pracowity tydzień. O dwunastej zaczynaliśmy rehabilitację. Dla chłopców
to był raj. Prawie wszyscy chodzili na siłownię i tam wzmacniali siłę swoich mięśni.
Dziewczęta nie chciały tam chodzić, dla nas to było za męczące. Wolałyśmy ćwiczenia
„luźne”. Oprócz chodzenia w poręczach miałyśmy, o ile lekarz ortopeda zlecił, ćwiczenia
bierne na stołach. Każda z nas takie ćwiczenia miała raz w tygodniu. Na nasze schorzenia to
było tyle co nic! Czasami uprosiło się panią magister o dodatkowe bierne, ale to była rzadkość.
Kiedy sala gimnastyczna była wolna graliśmy w badmintona, siatkówkę. Dopiero będąc w
Konstancinie zobaczyłam grę niepełnosprawnych w siatkówkę czy koszykówkę. Pod siatką
rozkładano materace, amputanci odpinali protezy, wózkowicze przesiadali się z wózków na
materace i zaczynała się gra. Wszyscy poruszali się bardzo sprawnie. Dla kogoś, kto widział to
po raz pierwszy, mógł to być szok! Podziwiałam tych ludzi, ich odwagę, spryt, szybkość. Grać
w taką siatkówkę to nie lada sztuka. Większość z tych ludzi była bez kończyn dolnych,
parapledzy z wysokim porażeniem. Organizowali między klasowe zawody. Nikt się nie
oszczędzał, grali z wielkim zaangażowaniem. Podobnie było z grą w ping-ponga. Jest to gra
wymagająca dużego refleksu, chłopcy na wózkach tańczyli wokół stołu. W tej grze wyróżniały
się dwie osoby: Krzysiek i Tomek. Krzysiek z prawostronnym porażeniem, Tomek po
dziecięcym porażeniu mózgowym. Ilekroć grali ze sprawnymi przeciwnikami zawsze
wygrywali! Byli nie do pokonania. Nie mniej interesująca była gra w koszykówkę. Chłopcy
szaleli na sali. Rozpędzone wózki tylko śmigały przed oczami, rozpędzone uderzały o siebie
robiąc niebywały hałas. Wiadomo, koszykówka jest grą bardzo kontaktową, przy takiej grze o
jakąś kontuzję nie trudno. „Kontuzji” również ulegały wózki. Pryskały szprychy, pękały ośki,
odpadały stopki.
Kiedy ogarniało nas lenistwo i nie chciało nam się ćwiczyć, po cichutku zmykaliśmy do
pokojów na kawę czy po prostu na zwykłe babskie ploteczki.. Takie numery robiliśmy tylko na
rehabilitacji. Pani magister złościła się, groziła obniżeniem stopni, ale nikt tego nie brał na
serio. Przez dzień czy dwa trochę się boczyła , wtedy zaczynaliśmy solidnie ćwiczyć i
wszystko wracało do normy. Najsolidniej z naszej grupy ćwiczył Czesiek. Czasami robiło nam
się głupio i też braliśmy się do roboty.
Po raz pierwszy samodzielnie na wózku wyjechałam tylko dzięki Joli:
- Popatrz – mówiła – ja od dziecka jestem na wózku i nikt mnie nie pcha. ty też dasz sobie radę.
Zobaczysz! Ja wiem, najtrudniej pierwszy raz. Spróbuj! Ja ci pomogę., nie pojedziemy daleko
– zachęcała. – Nie będziesz siedziała przez cały rok w Centrum jak prawdziwy inwalidus!
Miała rację. Do pchania wózków nie było chętnych, każdy w większym czy mniejszym
stopniu był niepełnosprawny.. W takim Centrum trzeba być bardzo samodzielnym, rozumiałam
to doskonale. Wybrałyśmy się na pierwszy spacer. Początkowo trasa spaceru wiodła z górki
potem już było gorzej, różnego rodzaju nierówności przerażały. We wszystkim próbowałam
naśladować Jolę. To ona nauczyła mnie pokonywać krawężniki. Po miesiącu nauki całkiem
nieźle jeździłam. Nasze spacery były coraz dłuższe. Poczułam się samodzielna.
Mistrzami w jeździe na wózkach byli Mirek i Tomek. To byli w swoim rodzaju artyści! Dla
nich bariery architektoniczne nie istniały. Sztukę jazdy na dwóch kołach opanowali do
perfekcji, schody to żaden problem. W warszawskich Łazienkach byłam świadkiem
fantastycznej sceny. Padał deszcz, czekaliśmy na swoją kolejkę wstępu do pałacu. Koła
naszych „nóg” były zabrudzone. Mirek wjechał na dwóch kołach na wycieraczkę, zrobił ze trzy
piruety mówiąc nonszalancko do przerażonego strażnika:
- Wytarłem nogi! W ślady Mirka poszli inni chłopcy. Strażnik nie wytrzymał nerwowo,
odwrócił się:
- Wolę nie patrzeć, dostanę zawału.!
Tacy byli nasi chłopcy. Oczywiście nie wszyscy byli tacy świetni w poruszaniu się wózkiem
Niektórzy z powodu swojego schorzenia nie byli w stanie sami jeździć, oni byli zdani na łaskę
„pchaczy”.
Tomek z Mirkiem byli bardzo koleżeńscy, na ich pomoc mógł liczyć każdy. W kieszonkach
swoich wózków wozili cały warsztat ślusarski, czego tam nie było: śruby, śrubeczki, klucze...
W razie awarii wózka pomagali każdemu, obojętnie gdzie by się nie przytrafiła. Kiedyś sama
28
miałam taką sytuację. Wyjechałyśmy z Jolą do sklepu. W drodze powrotnej coś w wózku
groźnie zapiszczało i nagle zaczęłam jechać w bok. Jak spod ziemi przed nami wyrósł
Tomaszek i Mirek, właśnie wracali z jakiejś tylko sobie znanej wyprawy:
- Chłopcy SOS – błagalnie spojrzałam na naszych rajdowców.
- Co ci się znowu przytrafiło?
Przechylili wraz ze mną wózek do tyłu coś tam postukali, poprzykręcali i już było po krzyku. .
Kochani chłopcy, zawsze z humorem chociaż trosk i kłopotów im nie brakowało. Czasami
zastanawiałam się:
- Obaj mają tak odmienne charaktery. Mirek raczej milczący, zamknięty w sobie. Tomaszek
rozkrzyczany, szybki, taki co to najpierw zrobi a potem pomyśli! Jednak rozumieli się
doskonale. Może właśnie w ten sposób uzupełniali się nawzajem. Nigdy nie wiedziałam kiedy
Tomaszek mówił prawdę a kiedy żartował. Wydawało się , że przez to rozhukanie chciał coś
zamaskować , ukryć, Było to takie na pokaz. Kiedy niezaproszona przyszłam do jego pokoju ,
był zupełnie inny, poważny, często się zamyślał. To była jego druga twarz. Grał nie dla siebie,
dla innych. Nie on jeden tak postępował, tak postępowała większość z nas. Dlatego tylko na
pozór wydawało się, że panujący w Centrum śmiech jest miarą „szczęśliwości”. Nie wszyscy
wychowawcy chcieli odkryć tę prawdę.
Po kolacji rozpłakało się niebo. Ciężkie, szare chmury podobne do zwojów owczej wełny
dotykały niemal ziemi. Wielkie, brzuchate krople deszczu usypiająco stukały o blaszany
parapet okna. Zmoknięte sosny lśniły jakby pociągnięte lakierem. W oknach pozapalały się
żółte światła. Gwar trochę przycichł tylko jak zwykle z pokoju Jerzego dobiegał głośny jazgot
z magnetofonu. Nie pomagały prośby ani groźby. Kiedy moc decybeli wzmagała się, wiadomo
było, że w pokoju mają libację. Nudziłam się, Luka wyjechała na przepustkę, na listy już
podpisywałam. Zamierzałam popisać na maszynie kiedy weszła Jola:
-Dobrze, że jesteś .Siedziałam sama, tak nudno. Napijemy się kawy – pomachała mi przed
nosem pachnącą paczką.
- Ale zapach! Jasne, jeszcze przy takiej pogodzie. Przejdź tam dalej pod okno- poprosiłam – już
wstawiam wodę. Wspaniale, że przyszłaś.
- Miałam list z domu – zaczęła.
- Dobre wiadomości? – nie patrząc na nią, wsypywałam do filiżanek kawę. Pachniała
przepysznie!
- Niezbyt dobre, mama jak zwykle choruje. Ciągle się martwię. Sami w tym ogromnym domu –
westchnęła, wzrok gdzieś powędrował poza ołowiane chmury, poza wierzchołki sosen...
- Do mnie nic nie przyszło – wlewałam wrzątek do filiżanek.
- Z domu też nic nie miałaś? – powracała uparcie do sprawy listów. Doskonale wiedziałam do
czego zmierzała:
- Od trzech dni nic nie miałam.
- Jolek, tamtego listu nie będzie. Minęły prawie cztery tygodnie i nic! Ja nawet na niego nie
czekam.
- Czekasz, czekasz, tylko tak mówisz!
- Miała rację. Gorąca kawa parzyła palce i usta. – Wiem, że to nie ma sensu ale czekam. W
człowieku drzemie jakaś uparta siła i właśnie ta głupia siła każe mi czekać.
- A do Sławka dzwoniłaś?
- Nie.
- To na co czekasz?
- Co mu powiem, przepraszam. To moja wina! Zawsze jakiś problem!
- Sama tego piwa nawarzyłaś i teraz sama musisz go wypić
- Antoninaaaa, Antoninaaaa – ktoś bardzo niecierpliwie wołał mnie bardzo głośno. Wyjrzałam
z pokoju. To Ludek wymachiwał jakąś kopertą w moją stronę.
- Nie krzycz tak, nie możesz ciszej – fuknęłam.
- Mam list dla ciebie – schował kopertę za siebie.
- Ludek, oddaj proszę. Tak długo czekam na niego!
29
- Masz – zmiękł jak nasiąknięta wodą gąbka. Wzięłam z jego rąk kopertę. Po charakterze pisma
poznałam nadawcę. Szybko poszłam do Joli:
- Przeczytaj – podałam jej kopertę.
- To dla mnie?
- Nie. Do mnie, od Szczepana...
- To dlaczego ja mam czytać?
- Jola... Ja nie mam odwagi, przeczuwam, że to zły list.
Tak było w istocie. Ponownie prysły skrzętnie ukrywane marzenia. Tą jedną kartką odebrał
wiarę w cud. W zasadzie od początku nie wierzyłam w jego marnotrawny powrót. Ale w
małym, w najmniejszym kąciku serca pozostawała iskierka. Iskierka zgasła bezpowrotnie.
Tłumaczył się takimi samymi bzdurnymi argumentami, które znałam już na pamięć wcześniej.
Prawie zagojona rana otworzyła się na nowo, a jak bolała! Czułam się okropnie. Przez cały
czas liczyłam się z taką możliwością – a jednak bolało!
- Jolek, to już koniec!
- Może to i lepiej, że tak się stało. Przestaniesz żyć marzeniami. Zaczniesz w końcu normalnie
egzystować – sama jakby nie dowierzając sobie ciągle czytała nieszczęsny list , podała mi go.
- Nie, nie chcę, on parzy. Porwij i wyrzuć do kosza, tam jego miejsce.
- Toniu, ile w tobie goryczy i żalu...
- Jolu przestań! Nie lituj się! Nie zniosę tego. Zakryłam twarz dłońmi. Nie płakałam, nie
zasłużył na moje łzy.
- Kiedy tak patrzę na ciebie to tak jakbym widziała siebie – Jola nerwowo zaczęła poprawiać
włosy, które były w najlepszym porządku.
- Nie rozumiem?
- Skąd masz wiedzieć, nigdy nic ci nie mówiłam. W najbliższych dniach powiem ci co jest u
mnie. Na dzisiaj wystarczy smutków i wrażeń.
Od Ludka dowiedziałyśmy się o otrzęsinach klas pierwszych. Niektórzy porównywali nasze
otrzęsiny z otrzęsinami marynarzy przekraczających po raz pierwszy równik. Przygotowaniem
imprezy zajęła się pani Małgosia. Powołano komisję wojskową, poborowi czyli uczniowie klas
pierwszych musieli przejść przez szereg badań i prób wytrzymałościowych. Bardziej opornych
siłą z pokoi wyciągało szkolne WSW w osobach Krzyśka i Wojtka. Nikt nie mógł się ukryć!
Gdy WSW zastało dezertera w pokoju, zapasowym kluczem z recepcji otwierano drzwi i nie
pomogły prośby, siłą doprowadzano przed oblicze groźnej komisji poborowej. Pierwszą próbę
poborowi przechodzili w zaimprowizowanej stołówce. Szef kuchni częstował młodego rekruta
zupą z fitolizyny, kanapkami z pasty do zębów, herbatą z octu i oleju. Niektórzy uciekali z
miejsca kaźni, na nic się to zdało – WSW czuwało! Za próbę ucieczki otrzymywali dodatkową
porcję zupki mlecznej połączonej z pikantną musztarda. Na tym nie koniec! Poborowego
zapraszano do salonu fryzjerskiego. Sadzano objedzonego smakołykami rekruta na podłodze i
do dzieła! Na bardzo mądrych głowach kręcono najprawdziwszy w świecie kogel-mogel ze
świeżych jaj specjalnie zakupionych na ten cel w Skolimowie. Chłopcom zbyt długie brody
namydlano cudownie pachnącą czarną lub brązową pastą do butów – dar kolegów z turnusu.
Jeśli w danym roku modny był kolor czerwony , słoiczek keczupu zdobił fryzury naszych
dzielnych poborowych. Najgorzej miały dziewczęta z długimi włosami. Po otrzęsinach długo
nie mogły z nimi dojść do ładu. Z salonu fryzjerskiego rekrut przechodził do magazynu z
odzieżą – wiadomo wojsko mundury koloru zielonego leżały pod opieką kaprala Zbyszka.
Poborowy we fryzurze i barwach wojennych Apaczów klękał przed kapralem . Ten z
niewysłowioną rozkoszą malował pędzlem nieszczęsnego „denata”. Ociekający zieloną farbą
zapominał swojego nazwiska.
Otrzęsiny nie ominęły nikogo. Jeśli to była wychowawczyni czy pielęgniarka pracująca
pierwszy rok w Centrum musiała przejść ten chrzest. Oczywiście wszystko odbywało się przy
licznej widowni. Wytrzymałych nagradzano brawami i okrzykami radości, maruderów i
tchórzy nagradzano dodatkowymi atrakcjami. Wszystkich na koniec wykąpano w balii z cieczą
nieznanego koloru i pochodzenia.
30
Po uprzątnięciu akcesoriów z otrzęsin rozpoczęła się najprawdziwsza dyskoteka. Z głośną
muzyką i kolorowymi światłami. Po raz pierwszy widziałam dyskotekę z udziałem
niepełnosprawnych. Nigdy nie wyobrażałam tańca na wózku! To co wtedy zobaczyłam
przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. W takt muzyki tańczyli wózkowicze i ci na
kulach. Nie mogłam oderwać oczu od tańczącej pary na wózkach – Krysi i Mirka. Oni nie
tańczyli, oni płynęli! Koła ich wózków były posłuszne ich rękom. Jedną ręką trzymali się za
ręce, drugą obracali koła wózków. To był widok oszałamiający! Wszyscy bawili się do
późnych godzin nocnych. Nie wszyscy jednak byli tacy odważni aby uczestniczyć w dyskotece,
nie każdy mógł tę barierę psychiczną pokonać. Początkowo staliśmy z boku przyglądając się
tańczącym. Co chwilę ktoś próbował nas wciągnąć w taneczny krąg, wtedy uciekaliśmy jak
stadko wystraszonych kuropatw. Nie było sensu tak sterczeć dalej, poszliśmy do klubu na
wideo.
Pomimo późnej pory postanowiłam zadzwonić do Sławka. Koniecznie musiałam porozmawiać
z kimś z poza Centrum. Czułam żal i rozdrażnienie. Wiedziałam, że napewno nie będzie
zadowolony z telefonu o tak późnej porze. Ku mojemu zdziwieniu zgłosił się od razu:
- Nie gniewaj się, że dzwonię tak późno ale... jesteś mi potrzebny! Musiałam zadzwonić.
Słyszysz mnie?
- Skąd dzwonisz, jakaś muzyka?
- Z Centrum, w korytarzu jest dyskoteka.
- Dyskoteka?
- Mieliśmy otrzęsiny. Były udane i gdyby nie ta dyskoteka pewnie nie dzwoniłabym do ciebie.
Sławku, tańczący sprawili na mnie niesamowite wrażenie! Ja bym tak nie mogła.
- I to jest błąd,Tonisiu.
- Błąd?
- Tak, błąd. Oni po prostu cieszą się życiem!
- Tak myślisz? Wydają się tacy beztroscy.
- W końcu muzyka też jest dla nas. Tonisiu to jeszcze jedna bariera, którą powinnaś pokonać.
- To nie możliwe!
- Niemożliwe – zdziwił się.
- Ja! Ja, nie potrafię! Ja nie chcę tak – chlipałam rozhisteryzowana.
- To jest odpowiednie słowo – nie chcesz!
- Nie, że nie chcę w ogóle. Nie chcę tak jak oni.
- Toniu, uspokój się i zejdź z obłoków na ziemię. To znaczy, że nie będziesz w ogóle, przecież
nie stanie się cud i nie wyzdrowiejesz. Otrząśnij się!
- Masz rację.... ale tak nie chcę i już! Nie chcę tej bariery pokonywać, to ponad moje siły.
Kiedyś ci powiedziałam, że chcę robić wszystko pomimo nigdy zamiast. A to byłoby właśnie
takie zamiast!
- Czasami tak się nie da.
- Wiem i dlatego wolę „w ogóle”. Wydawało mi się, że już powoli „dochodzę” do siebie. Nie
potrzebnie zostałam na tej idiotycznej dyskotece.
- Mylisz się, to ci było potrzebne.
- Chyba żartujesz! Nie kpij ze mnie!
- Nie mam najmniejszego zamiaru i jeszcze raz powtarzam: to ci było potrzebne.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Sprawdziłaś siebie...
- Chyba znowu masz rację ale ten sprawdzian nie wypadł najlepiej, co najwyżej na trójkę z
minusem.
- Przynajmniej wiesz, że musisz nad sobą popracować.
- Dajesz mi nauki a sam nie jesteś lepszy, to okrutne!
- Toniu, to ty wyszłaś do mnie z tym problemem.
- Przepraszam Sławku. Masz rację. Taka jestem rozdrażniona.
- Strzel sobie koniak!
- Nie, nie chcę. To pomoże tylko na chwilkę, to takie właśnie „zamiast”.
31
- Jak uważasz – na chwilę zawiesił głos – jutro około jedenastej przyjadę, chcesz?
- Wspaniale!
- Przyjadę, tak będzie najlepiej. A teraz idź już spać. Pa! Duża buźka. – odłożył słuchawkę.
Nazajutrz około godziny jedenastej czekałam przy recepcji. Jak zwykle był bardzo punktualny.
Zgrabnie przesiadł się z samochodu na wózek. Na kolana położył wiązankę kwiatów. Już mnie
zauważył, pomachałam ręką. Za chwilę nasze ręce trzymały się za ręce jakby upewniając siebie
o istnieniu.
- To dla ciebie – podał mi herbaciane róże, pocałował w policzek.
- Dziękuję – ukryłam twarz w kwiatach – pamiętałeś, że lubię róże – są śliczne. Jesteś kochany.
Chodźmy do pokoju.
- Cieszysz się? – przytrzymał moją rękę.
- Bardzo się bałam.
- Czego znowu?
- Że nie przyjedziesz – ściszyłam głos do szeptu.
- To cała ty!
- Chodźmy już – pociągnęłam go za rękaw kurtki – nie lubię jak się tak na nas gapią!
- Czyżby?
- Nie o to chodzi, Sławku.- Ta uwaga była skierowana w stronę przechodzącego Wojtka i
Marcina, zwłaszcza do Marcina, który był arogancki i wulgarny. każdą nawet najpiękniejszą
rzecz czy myśl potrafił zwulgaryzować. Wiedziałam, że za chwilę całe Centrum będzie
wiedziało o wizycie Sławka. W tym przekonaniu utwierdziła bezczelna mina Marcina.
W pokoju Sławek zdjął kurtkę, rozejrzał się dookoła. Ja w tym czasie nastawiłam wodę na
kawę, ułożyłam ciastka na talerzyku. Nawet mu się podobało:
- Szkoda, że tu nie pracuję – pokiwał smutno głową.
- Lepiej nic nie mów – przytuliłam się do jego ciepłych rąk. Popatrzył na mnie, jego ciemne
oczy zwęziły się:
- Przyzwyczaiłaś się i beze mnie.
- To prawda, jest mi tu dobrze ale gdybyś ty był – wstałam z wózka, pochyliłam się w stronę
róż. Jedną wyjęłam z flakonu, wzięłam w dłonie. ledwo wyczuwalny zapach lekko łaskotał
nozdrza:
- Nie mów tak więcej. W końcu niczyja wina, że jest jak jest. Gdybym tu nie przyjechała,
prawdopodobnie nie spotkalibyśmy się tak szybko.
- Przepraszam, nie chciałem...
- Coraz częściej sprzeczamy się, to nie dobrze Sławku.
- To wynika z naszych odmiennych charakterów. Opowiedz o swoim tutaj pobycie.
- Nie bardzo jest o czym mówić. O wszystkim mówię ci przez telefon.
- To nie to samo, co na żywo – figlarnie przechylił głowę, odstawił filiżankę z kawą ,
pocałował mnie w same usta. Uśmiechnął się rozbrajająco.
- Czuję się tu dobrze, chociaż muszę przyznać, że czasami uciekłabym gdzie pieprz rośnie! I
wiesz kto to sprawił? – zawiesiłam głos. – Sami słuchacze doprowadzają do tego. Nie patrz tak
na mnie, naprawdę tak jest. Chcesz, dam ci przykład!
- No, proszę...
- Jak szliśmy do pokoju mijali nas chłopcy, pamiętasz?
- I co z tego?
- Gdybyś wiedział jak jeden z nich, ten szczuplejszy, potrafi człowieka zgnoić.
- I ty się dasz? To do ciebie nie podobne – ciągle trzymał mnie za rękę.
- Nie o to chodzi czy się dam, czy nie. Wyobraź sobie, że on powiedział, co prawda nie
bezpośrednio do mnie ale ja to doskonale słyszałam, że... że...
- Wykrztuś z siebie!
- Kiedy to takie straszne!
- Tym bardziej.
- Że dziewczyna na wózku to nie dziewczyna.
32
Wyrwałam mu rękę i zakryłam twarz dłońmi . – Sławku, to takie poniżające i obrzydliwe.
Czym ja się różnię od tych zdrowych? Tym, że jestem na wózku. Na litość boską przecież nie
to jest miarą wartości człowieka. Czy ten kretyński wózek już na zawsze będzie mnie
prześladował. Sławku, to stwierdzenie mnie zabiło... Nie mogę się z tego otrząsnąć.
- Głupi szczeniak, nic więcej! I ty się tym przejmujesz, Toniu?
- Łatwo ci mówić. Najgorsze jest to, że większość z nich tak właśnie myśli. Większość z tych
„nadludzi” jak ich nazwałam, powiedzieli, że gdyby byli zupełnie zdrowi na taką dziewczynę
nawet by nie spojrzeli!
- Zarozumiali gówniarze, nie znający życia.
- Sławek, to takie upokarzające, podłe.
- Są niedojrzali psychicznie.
- To kiedy mają dojrzeć, nie rozśmieszaj mnie! W sumie to głupie, bo sami są na wózkach i
nie powinni tak szczekać. Może w ten sposób chcą zawyżyć swoją wartość, może wtedy czują
się bardziej dowartościowani i przez te swoje idiotyczne poglądy czują się lepsi. Chwilami
wydaje mi się, że sprawia im radość takie poniżanie kogoś. Poza przykrymi przerywnikami jest
całkiem fajnie, zwłaszcza kiedy spotykamy się w naszej paczce.
- Spotkania zakrapiane „gradusami”?
- Jesteś niesprawiedliwy! Sprawiłeś mi przykrość! Od czasu do czasu jakiś szampan. Potrafimy
bez alkoholu doskonale sobie radzić. Każdy z nas ma swoje problemy ale my akurat nie
zakrapiamy ich alkoholem. Pomagamy sobie jak możemy, jesteśmy sobie potrzebni nawzajem i
to jest fajne.
- A co z polskim – Sławek zmienił temat rozmowy.
- Przybyło mi pracy. Pomagam niektórym uczniom. Pomagam to może złe słowo, odwalam za
nich wypracowania. Ostatnio pisałam o Cezarym Baryce z „Przedwiośnia” Żeromskiego.
- Chce ci się? Pamiętasz jeszcze szkolne lektury?
-Oczywiście. Do dziś chętnie je czytam. Nie ma w tym nic złego. A jak widzisz moje
wiadomości bardzo się teraz przydały.
- Polonistka nie połapie się, że te wypracowania to nie „dzieło” czytającego?
- Pewnie, że się połapała. Musisz przyznać, że mam nie lichą frajdę, jedno wypracowanie w
kilku wersjach, dobre co? Przypominają mi się, dawne, szkolne czasy.
- Mnie by to nie bawiło.
- Ciebie to nic nie bawi! Gdybym nie miała czasu, pewnie też by mnie nie bawiło. Jeśli piszę,
robię to w nocy, nie mam nic innego do roboty.
- E tam, wykorzystują ciebie i tyle!
- Mylisz się. Gdybym nie chciała to bym nie pisała – upierałam się – niektórym grozi dwója,
dlaczego mam nie pomóc?
- Dobra pomoc! Lenie i tyle – wyraźnie nie był zachwycony moją charytatywną działalnością.
- Trujesz tak, jakbyś sam nigdy nie chodził do szkoły. Tylko mi nie mów, że byłeś idealnym
uczniem- roześmiałam się, tarmosząc mu włosy. – Nikt z nas nie był . Uczniowski wiek ma
swoje prawa.
- Ale i obowiązki.
- Myślisz, że tego nie wiem. Z tobą Sławek to nie można normalnie pogadać, zaraz trujesz i
trujesz – udałam oburzenie.
- Nie toleruję lenistwa, to wszystko! W końcu są to dorośli ludzie.
- Nie wszyscy – wtrąciłam.
- Ale ty pomagasz akurat tym pełnoletnim. Oni wiedzą doskonale, że muszą ukończyć tę
szkołę, to dla niektórych z nich jedyna szansa na zdobycie zawodu....
Ktoś zapukał, weszła Jola. Widząc Sławka chciała się wycofać, nie pozwoliłam na to:
- Wejdź, nie uciekaj, poznaj Sławka.
Wjechała, przywitali się.
- Popatrz jakie piękne kwiaty dostałam – podsunęłam jej flakon z różami.
- Tak, prześliczne. Wiesz, z czym do ciebie przyszłam – powiedziała niemal szeptem.- Nawet
nie domyślam się.
33
- Wyobraź sobie, Zbyszek z Rafałem wkopali się!
- Jak to „wkopali się?” – nie rozumiałam. Sławek poprawił włosy, ożywił się,
- Popili sobie ostro, teraz to już wylecą jak nic!
- No i co Toniu? Potwierdza się to co powiedziałem, dzieci!
Jola patrzyła na nas. Opowiedziałam jej w skrócie naszą rozmowę. Nie odezwała się.
- Zostawmy to. Później o tym porozmawiamy – spojrzałam na Sławka, zapalał papierosa.
- Muszę powoli się zbierać.
- Szkoda. Skoro musisz.
- Dobrze mi z tobą ale naprawdę muszę już jechać.
- Miło to słyszeć. Odprowadzę cię. A ty Jolek zaczekaj – odwróciłam się w jej stronę.
Pożegnaliśmy się, jeszcze siedząc w samochodzie przesłał powietrznego całuska. Odjechał.
- Kochany chłopak – westchnęłam z żalem.
Jola czekała na mnie. Nie zdążyłam dobrze zamknąć drzwi kiedy zaczęła:
- Miły ten twój Sławek.
- Jaki on mój . To nie tak ! I tak nic z tego nie będzie!
- Skąd wiesz ? Ty wszystko wiesz najlepiej .
- Bo wiem!
- Ty mu się podobasz. Żebyś widziała jak on na ciebie patrzył.
- I co z tego. On ma takie oczy, potrafi każdego zaniepokoić. Może mu się i podobam ale to
nie znaczy nic. I nie chcę o tym mówić!
- O co miał pretensje?
- Dawał mi moralne nauki, wściekał się, że odwalam za nich wypracowania, że to lenie, że
nieodpowiedzialni. A potem ty przyszłaś i powiedziałaś o Zbyszku to była woda na jego młyn.
Dlatego nie chciałam o nich mówić przy nim.
- Rozumiem, ale oni naprawdę narozrabiali niemożliwie! Zostali wpisani do raportu!
- To już koniec. To gorzej niż źle. Idioci, to ich ostatni rok nauki. Jutro apel mamy zapewniony.
Niezłego piwa nawarzyli.
Po posiedzeniu rady pedagogicznej chłopcy jednak pozostali ale nie uszło im to bezkarnie.
Otrzymali nagany, za wyżywienie musieli płacić całą odpłatność, jeszcze jedno podobne
wykroczenie i już bez zwoływania rady wylatywali ze szkoły.
Rada pedagogiczna z samorządem szkolnym powołali grupy osób – słuchacze nazywali ich
Smerfami - mających na celu pilnowanie porządku i dyscypliny w internacie. Każde
przekroczenie regulaminu miało być odnotowane w specjalnie na ten cel założonym zeszycie.
W internacie zawrzało! W drużynie Smerfów znaleźli się uczniowie, którzy nie powinni tam
być, a już najmniej Zbyszek i Rafał. Dyskutowaliśmy o tym z panią dyrektor. Dla niej to była
sprawa oczywista, uznała że chłopcy chcą się zrehabilitować. O, jakże była naiwna! Czy
chłopcom rzeczywiście o to chodziło? Chyba nie, szkoły i tak nie ukończyli.
Jakby tego wszystkiego było mało, zaczęły się kradzieże. Z pokojów znikały różne przedmioty.
Z klubu skradziono telewizor. Jedni na drugich zaczęli patrzeć wilkiem, zapanowała atmosfera
nie do zniesienia. Co wrażliwsze osoby popłakiwały po kątach. Złodzieja nie znaleziono, po
skradzionych rzeczach słuch zaginął.
Linka pracowała w szkolnym radiowęźle, pomogłam jej opracować sondaż naszych opinii o
tych przykrych nie tylko dla dyrekcji incydentach. Opracowaną przez siebie audycję
puściliśmy podczas obiadu. Chcieliśmy, aby polemikę z nami podjął ktoś z dyrekcji czy
wychowawców. Nasza audycja pozostała bez echa. Wszystkie te przykre sprawy przyćmiły
internatowe życie towarzyskie. Nikt nie miał na nic ochoty. Tę niechęć przerwała Urszula. Całą
naszą paczkę zaprosiła na imieniny Filipa, oczywiście bezalkoholowe. Zgodę na urządzenie
imprezy uzyskała od wychowawcy sprawującego w tym dniu dyżur. Zebranych gości
poczęstowali wypiekami własnej produkcji. Do tych smakołyków zaserwowali kawę i napoje
chłodzące. Dyskretna muzyka z magnetofonu wytworzyła ciepłą, rodzinną atmosferę. W
oczach Urszuli grały ogniki. Siedzieli wpatrzeni w siebie, stanowili ładną parę. Jedno bez
drugiego już nie mogło istnieć, wszędzie pojawiali się razem. Ula uśmiechnięta, trochę
roztrzepana, Filip zaradny, szybki. Nie było dla niego rzeczy, której by nie załatwił. Wózek nie
34
stanowił w tym względzie żadnej przeszkody. Po zakupy jeździł do Piaseczna albo Warszawy.
Ten dzielny chłopak w swoim życiu pokonał chyba wszystkie bariery psychiczne związane z
chorobą i wózkiem. W jego ślady poszła Ulka, od tej chwili wszędzie wojażowali razem. Miło
było na nich patrzeć, wiecznie zalatani, odnajdowali czas na wspólną modlitwę. Może ta
głęboka wiara pozwoliła przetrwać ich miłości, która miała i upadki. Podczas którejś nocy
Urszula zdradziła mi swój największy sekret:
- Chcemy się z Filipem pobrać. co ty na to?
- Cudownie! Gratuluję! Wyściskałam ją solidnie. – Ale coś masz nie najweselszą minę przyszła
panno młoda! Stało się coś?
- Jeszcze nie.
- Co chcesz przez to powiedzieć – zaniepokoiłam się na dobre.
- teraz dopiero zaczną się kłopoty. Sama nie wiem od czego zacząć... Bo to jest tak. Miłość
miłością a życie swoje – popatrzyła gdzieś daleko przed siebie.
- Już gdzieś to słyszałam. Szczepan tak właśnie mówił...
- Toniu, ja nie chciałam, przepraszam! Ja zupełnie nieświadomie! Niepotrzebnie wywołałam w
tobie wspomnienia.
- Nic się nie stało. To już jest bez znaczenia, to już nie boli.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Mów dalej, słucham...
- Dzisiaj był ważny dzień, rozmawialiśmy z jego mamą.
- I co? – nie wytrzymałam.
- Ucałowała mnie, ucieszyła się. Powiedziała, że będę dla niej córką. To było takie
wzruszające, poczułam się szczęśliwa. Tak bardzo bałam się tej rozmowy.
- Należysz do tych szczęśliwców, którym coś w tym paskudnym świecie wychodzi. Życzę wam
jak najlepiej!
- To jeszcze nie wszystko Toniu. Jego rodzina to tylko jedna strona medalu, pozostaje jeszcze
moja rodzinka. Z nią nie pójdzie tak łatwo! Mama jest kochana ale nie wyobraża mnie jako
osoby całkowicie samodzielnej, a już jako mężatki to w ogóle. Nawet nigdy się o tym w domu
nie mówiło! Powiedz, czy nam to już się nic nie należy, tylko te wstrętne cztery ściany. Gdyby
przewidzieli, że tak się stanie pewnie nigdy by mnie tu nie puścili! Toniu, powiedz coś?
- Dobrze wiesz co ja myślę. Mamy takie same serca, pragnienia, marzenia jak wszyscy zdrowi
ludzie. To normalne, że człowiek pragnie uczucia. Po to się urodził, aby kochać i być
kochanym! Kochać to żyć, z miłości rodzi się nowe życie. Miłość jest początkiem
wszystkiego. To ogromnie cenny dar. Kiedy chcecie się pobrać?
-Na wiosnę, to taka piękna pora roku, wszystko budzi się do życia, tak jak my. W przyszłym
tygodniu przyjadą moi rodzice, to im powiem. W razie walki pomożesz mi?
- Możesz na mnie liczyć. Ulka! Musicie być razem. To takie szczęście, gdyby tak wszyscy
chcieli to zrozumieć.
Kiedy przyjechała jej mama, mrugnęłam do Uli i chciałam niby wyjść. Ula zatrzymała mnie:
- Zostań, wiesz o wszystkim!
Widziałam jak dziewczyna skręcała się jak piskorz, w końcu przytłumionym głosem
wykrztusiła o co jej chodzi. Matka zbladła, nie takiej wiadomości oczekiwała. Urszula nie
pozwoliła jej dojść do słowa. Płakała, prosiła, błagała, tłumaczyła. Wydawało się, że mama
wszystko rozumie, ale pozostawało właśnie to „ale” . Rozumiałam jej obawy. Małżeństwo
dwóch osób na wózkach to wielka odpowiedzialność. Bała się, że sobie nie poradzą:
- A co z mieszkaniem, gdzie będziecie mieszkać – chwytała się wszystkich argumentów na
„nie”. – U nas ciasnota, szpilki nie wsadzisz, u Filipa też nie lepiej, przynajmniej tak mówisz,
to gdzie? – rozłożyła bezradnie ręce.
- Wynajmiemy, tysiące małżeństw tak robi. Mamuśka, ja go kocham, czy to dla ciebie nic nie
znaczy? Czy chcesz, żebym całe życie była sama jak palec! Nie będziecie wiecznie żyć i co
wtedy? To dopiero będzie tragedia. Samotność jest straszna, zrozum mnie. Proszę nie rób takiej
zbolałej miny! To nie koniec świata, damy sobie radę. Matka nie była o tym przekonana,
35
wyjechała pełna obaw. Martwiła się jak przekazać tę wiadomość mężowi. Z góry wiedziała, że
nie będzie przychylny decyzji córki.
Wielkimi krokami zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Już od kilku lat tradycją CKI było
organizowanie wspólnej wieczerzy wigilijnej. Nasza klasa przygotowała kolorowe stroiki,
chłopcy z kursu elektromechanicznego przystroili odświętnie stołówkę, przyozdobili
bombkami, kolorowymi łańcuchami pachnące lasem drzewko. W dniu wieczerzy przycichł
gwar i śmiech, wszyscy byli jacyś skupieni i poważni. Odświętnie ubrani przemykaliśmy
wyludnionymi korytarzami do swoich apartamentów.
Przy udekorowanych stołach zebrali się słuchacze, dyrekcja, wychowawcy, nauczyciele,
personel medyczny i ksiądz. Na choince zabłysły światełka, odbite od lśniących bombek
podwoiły swoją jasność. Dyrektor powitał wszystkich zebranych. W kilku słowach opowiedział
o tej pięknej tradycji, wspomniał tych, którzy już od nas odeszli , życzył wszystkim radości i
szczęścia. Ze szkolnego radiowęzła popłynęła kolęda. Zaczęliśmy łamać się opłatkiem. W tym
pięknym dniu zniknęły gromadzone urazy. Niezapomniany wieczór wybaczeń!
Kiedy już wszyscy wszystkim złożyli życzenia, próbowaliśmy dań przyrządzonych przez nas i
panie kucharki.. Nikt nie spieszył się z opuszczeniem sali. Przy choince Grażynka
zaintonowała:
- „W żłobie leży...” Za chwilę śpiewaliśmy wszyscy. Wytworzyła się rodzinna atmosfera.
Dopiero po godzinie dwudziestej drugiej rozeszliśmy się do pokojów. Nikt nie poszedł spać,
opowiadaliśmy o wigiliach w naszych domach.
- Widzieliście Monikę, jaka była smutna – popijając herbatę powiedziała Linka.
- Ona zawsze jest taka. Od początku roku szkolnego nie widziałam uśmiechu na jej twarzy –
dodałam. – Z nią chyba coś nie tak. Zawołajmy ją do nas!
- A jak nie będzie chciała? – wtrącił Alek.
- To trudno, nikt na siłę nie będzie jej ciągnął ale spróbować można. Alek idź po nią –
rozkazała Jola.
- Pójdę z tobą – poderwała się Linka.
- Boisz się, że sam nie trafi – zakpiła Tereska.
- Cicho bądź – wzięła Alka pod rękę i wyszli.
Powiodło się, za pół godziny powrócili w towarzystwie Moniki. Zrobiliśmy jej herbaty, każdy
z nas plótł trzy po trzy, byle rozładować napiętą atmosferę. Monika nie wytrzymała, rozpłakała
się:
- Jak to dobrze, że wyciągnęliście mnie z tej nory. Zawsze sama i sama, zwariować można.
Dopiero wy zwróciliście na mnie uwagę.
- Moniś przestań! Teraz już zawsze będziesz z nami, przyjmujemy cię do swojej paczki –
beztroskim ruchem Alek przygarnął dziewczynę do siebie. Coś co kiedyś pewnie było
uśmiechem pojawiło się na jej niebrzydkiej twarzy:
- Jesteście zawsze roześmiani, weseli. Ja nawet śmiać się nie potrafię...
-Monika – przysiadła się do niej Linka – to nie prawda, każdy potrafi, tylko trzeba tego chcieć.
- Sama nie wiem jak to jest ze mną. Jestem taka zagubiona i bezradna. Od czasu wypadku nie
spotkało mnie nic dobrego, nikt mnie nie rozumie. I nie tylko tutaj w Centrum, najgorzej to jest
w domu. Ciągle na świeczniku brat i siostra, a ja na boczny tor! Po co komu taka kaleka,
zawalidroga jak ja. Do tego na wsi, wstyd! Nikt się ze mną nie liczy. Swoje poglądy i opinie
muszę zachować wyłącznie dla siebie bo jeśli będą inne niż rodziny to zostanę wyśmiana i
uznana za idiotkę. Wolę milczeć, całymi dniami do nikogo się nie odzywam i nikogo to nie
obchodzi. Uznawane to za moje fanaberie. Zapomniałam już kiedy tak naprawdę śmiałam się,
rozmawiałam po ludzku, to bardzo boli. Oni nie rozmawiają ze mną, ono tylko do mnie
mówią... Każdy zajęty swoimi sprawami, a ja nie pcham się tam gdzie mnie nie chcą. Jak
trzeba ciotce przypilnować dzieciaka to wtedy wiedzą gdzie mnie szukać. Wtedy nawet słyszę:
- Jak się czuje nasza Moniczka?. – Oczywiście nikt nie czeka na odpowiedź tylko zostawiają
dzieciaka i odchodzą, śmieszne prawda?
36
Tak normalnie w dzień to nawet nie mogę sobie popłakać, zaraz krzyczą, że niewiadomo czego
chcę, że jestem głupia i że powinnam się cieszyć, że mam pełną miskę .... O Boże po co ja wam
to mówię – spłoszyła się.
- Możesz mówić. Ani jedno twoje słowo nie wyjdzie z tego pokoju, możesz być spokojna. –
Alek pogładził jej drżące ręce.
- Każdy z nas ma swoje problemy i my mówimy sobie o nich. Czasami trzeba z siebie to
wyrzucić, wtedy jest chociaż odrobinę lżej. Ile masz lat – zapytałam.
- Dwadzieścia trzy. Kiedy przyjechałam tutaj myślałam, że to się zmieni. Nic się nie zmieniło
aż do dzisiaj...
- A jak myślisz dlaczego tak się dzieje? – zapytał Alek.
- Zawsze byłam zaszczuta, poniżana, nic nie warta. Bałam się żeby mnie i tu nie odrzucono,
wolałam trzymać się z boku , bałam się ludzi, gwaru.
- I dlatego siedziałaś w swojej samotni – prawie wykrzyknęła Tereska.
- Nie dziw się – podniosła na nią swój wzrok. Ciemne oczy koloru świeżo wyłuskanych
kasztanów pociemniały jeszcze bardziej – gdybyś ty żyła tak jak ja pewnie też byś się bała.
Wiecznie krzyk, nikomu nic się nie podoba, żadnej tolerancji czy kompromisu. Takie ekstra
piekiełko! Brat z siostrą najwyżej wyjdą z domu a ja siedzę jak ćwok, nawet podjazdu nie
mam bo przecież jest mi nie potrzebny. To tylko głupie wymysły i niepotrzebny wydatek. Już
nie miałam siły krzyczeć ani płakać, ogarnęła mnie jakaś dziwna apatia. Kiedy się na moment
otrząsnęłam, postanowiłam uciekać z rodzinnego grobowca i tak znalazłam się w Konstancinie.
Teraz pojadę na ferie, ale to tylko trzy tygodnie, wytrzymam! Gdy dłużej nie ma mnie w domu,
po powrocie przez dwa, trzy dni jest prawie jak w niebie, potem wszystko powraca do normy.
- Jak długo jesteś na wózku? – zapytałam.
- Dwanaście lat, spadłam z ciągnika – przetarła wilgotne oczy. Pojedyncze brzuchate łzy
spływały po jej bladych policzkach. Nikt się nie odezwał.
- Czasami – ciągnęła dalej – zastanawiałam się dlaczego tak jest? Kiedyś było całkiem inaczej.
Tak sobie myślę, że to chyba z powodu mojego wózka. nie mogę pomagać w polu, w
gospodarstwie. Gdyby nie brat chyba zwariowałabym! Jestem wierząca, nasza wiara nakazuje
nam dzieciom, posłuszeństwo rodzicom ale przecież gdy dzieje się tak jak u mnie to paranoja!
Cały dekalog bierze w łeb! Rodzice nie zawsze są w porządku wobec swoich dzieci. Czy po to,
żeby mieć odrobinę spokoju muszę wszystkim podporządkować się , a nawet podlizywać .
Chyba coś nie tak!
- Twoje problemy Monika nie są odosobnione – wtrąciła Linka – życiorysy inwalidów prawie
zawsze są bardzo podobne.
- Kiedy chcemy walczyć o jakieś prawa dla siebie zazwyczaj spotyka się to z oburzeniem
społeczności zdrowej – wtrąciłam trochę niepewnie – im się wydaje, że skoro mamy dach nad
głową i pełną miskę, to już złapaliśmy Pana Boga za nogi. Na litość boską, nic błędniejszego!
A może mamy przepraszać za to, że żyjemy?
- Przestań! Nie dzisiaj! – ofuknęła mnie Jola. Teraz ja jej przerwałam:
- Właśnie dzisiaj, w ten wigilijny dzień, wszak jest to dzień dobroci i łaskawości, pojednania.
Niech wszyscy zrozumieją, że my też chcemy normalnie żyć. Mamy prawo do normalnego
życia a nie tylko do wegetacji. Taką szkołę życia, jak mamy tutaj, powinni przejść nasze
rodziny a nie my! Może wtedy zrozumieli by , że człowiek jest zawsze człowiekiem!
Każdego dnia ubywało słuchaczy, wyjeżdżaliśmy po kilka osób dziennie. Ja miałam bardzo
późny termin, dzień przed wigilią. Chciałam już być w domu. W wyznaczonym dniu sanitarka
przyjechała bardzo późno, przez moment myślałam, że już nie wyjadę. W cztery godziny
byłam w domu
W kuchni mama przyrządzała ciasto. Pełen zapału, umazany mąką pomagał jej Krzyś.
Zaaferowani pracą nie usłyszeli mojego wejścia. Przywitaliśmy się radośnie, opowiadaniom nie
było końca!
Pomimo ogromnego zmęczenia nie mogłam zasnąć, myślałam o Joli, Monice, Lince, Urszuli.
Dopiero teraz zrozumiałam jak bardzo jestem z nimi związana.
37
Z samego rana z Krzysiem stroiliśmy choinkę. Tato zniósł ze strychu ogromne pudła ze
świecidełkami. Choinkę ustawiliśmy na honorowym miejscu tuż pod oknem. Krzyś podawał
zabawki ja zawieszałam na gałązkach. Zabawne łańcuchy zawieszał sam, sam je wykonał i sam
podziwiał...
Z niecierpliwością spoglądaliśmy w okno.
- Jest – krzyknął Krzyś – babciu jest pierwsza gwiazdka! Jaka maleńka a jasna jak nigdy.
Zasiedliśmy do wigilijnej wieczerzy, cała nasza ogromna rodzinka. Jedno nakrycie starym
zwyczajem pozostawało wolne:
- Może zajrzy ktoś z drogi – mówiła mama. Tato wziął opłatek, podzielił się z mama potem z
nami. Po kolei życzyliśmy sobie zdrowia, radości życia, optymizmu, doczekania następnej
wigilii. Do pokoju wszedł Mikołaj, w długim kożuchu, futrzanej czapie z workiem na plecach:
- Czy wszyscy byli grzeczni? – zapytał gromkim głosem. Podszedł do najmłodszego członka
rodziny, Krzysia.
- Tata, nie wygłupiaj się! Ja wiem, że to ty, obiecałeś mi łyżwy – wypalił rozpromieniony.
- Są synu łyżwy dla ciebie – podał mu wielkie, kartonowe pudło. Chłopak z radości ucałował i
Mikołaja i pudło.
- Czy wszyscy zostali obdarowani?
- Chyba wszyscy...
- Nie, nie wszyscy! A Puszek to co! Nie należy do rodziny? Chodź piesku, o tobie Mikołaj nie
zapomniał.
Puszek jakby tylko na to czekał. Radośnie zamerdał ogonkiem i już był przy swoim panu.
Mikołaj zapiął mu na szyi nowiutką, skórzaną obrożę.
- Teraz nasz Puszek to psi elegant – roześmiała się mama. Pies jakby wiedział, że o nim mowa
zaczął głośno szczekać.
- Ale już wygłodniałem! Prezenty są, to można już jeść – oświadczyła najmłodsza latorośl.
Rzeczywiście zajęci prezentami zapomnieliśmy o wigilijnych smakołykach. A były takie, że
palce lizać!
Kiedy zaspokoiliśmy wilcze apetyty siostra Bronka zaintonowała kolędę „Pójdźmy wszyscy do
stajenki”. Śpiewaliśmy długo w noc. Czekaliśmy na pasterkę. Krzysiowi oczy już się zamykały
ale nie zamierzał się położyć:
- Ciocia – zwrócił się do mnie – ja siedzę do dwunastej.
- A to dlaczego?
- Bo wiesz – ściszył głos do szeptu – dziadek mówił, że o dwunastej zwierzęta mówią ludzkim
głosem. Chcę usłyszeć co powie nasz Puszek.
Kiedy zegar wybił godzinę dwunastą zerwał się, wziął psiaka na ręce. Rozbudzone zwierzę
dwa razy liznęło młodego pana po nosie.
- Ciocia, ciocia! On nic nie mówi!
-Jak to nic? A myłeś dzisiaj uszy?
-Nie, nie myłem – zaczerwienił się.
- Twoja przegrana. Ja słyszałam jak ci szeptał do ucha...
- Ciocia nie kłam!
- Wiesz, że nie kłamię
- I co on powiedział?
- A jak myślisz?
- Ciocia powiedz!
- Dziękuję, że jesteś dla mnie dobry!
- Naprawdę?
- On dobrze wie, że go kocham. Kochany Puszuś, kochane psisko . Teraz już możemy spać.
Położył się, twarz przytulił do psiego pyska. Patrzyłam na nich z rozrzewnieniem:
- Cudowny wiek, gdyby tak mieć tyle lat co on...
Sylwestra spędziłam w domu. Wielką ochotę miałam gdzieś pójść, ale nie miałam dokąd.
Koleżanki poszły na prywatki. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy , żeby zaprosić i mnie.
Kiedy po Sylwestrze przyszły opowiedzieć swoje wrażenia, były zdziwione moim milczeniem:
38
- A co chciałybyście usłyszeć? – z lekkim wyrzutem w głosie zapytałam – że świetnie się
bawiłam! Ja już nie należę do was, nie jestem jedną z was. Zapomniałyście o mnie.
- Antonina my nie chciałyśmy, nie pomyślałyśmy o tobie, że też chciałabyś.
- Dlaczego miałabym nie chcieć? To już i tak bez znaczenia.
- Na drugi raz będzie inaczej.
- Drugiego razu nie będzie wcale, lepiej nie obiecujcie Czułam, że najchętniej już by sobie
poszły.
- A jak ci tam w tym Konstancinie?
- Bardzo dobrze! Żyjemy jak w rodzinie. Tam jestem wśród swoich.
- Kiedy wyjeżdżasz?
-Za dziesięć dni.
- To już niedługo!
- Tak niedługo, bardzo tęsknię za Konstancinem. Tam przyjaźń to nie czcze słowa, to świętość.
- Przyjdziemy się pożegnać – pocałowały mnie w policzek.
Zza drzwi dobiegł mnie głośny śmiech. Było mi przykro. Potraktowały mnie jak przedmiot.
Przed wyjazdem nie przyszły. Może i dobrze, cóż warta taka „przyjaźń”!
Wyjeżdżałam obładowana przysmakami. Prószył drobny śnieg. Za oknami sanitarki
przesuwały się ośnieżone domy, pola. Myślami byłam już w Konstancinie. Z radością
powitałam nasz niezbyt uroczy budynek.
W pokoju zastałam Urszulę z Filipem. Panował nieopisany bałagan. Wszędzie porozwalane
ciuchy, na szafkach resztki niedojedzonych potraw, niedopita herbata. Ze zdziwienia nie
mogłam wydobyć głosu:
- Urszula, co to znaczy?
- Nie gniewaj się! Taka jestem szczęśliwa, nie sprzątanie mi w głowie!
- Jedno z drugim nie ma nic do rzeczy. Ładnie mnie powitałaś, nie ma co!
- Toniu, wyobraź sobie, że moi rodzice wyrazili zgodę na nasz ślub! Czy to nie piękne? O
Boże, jaka jestem szczęśliwa, Antonina!
- Co ty mówisz, a jednak. To wspaniale, cieszę się z wami. I już odpuszczam wam ten bałagan.
A niech tam – machnęłam ręką.
- Jesteś wspaniała – uwiesił się na mojej szyi Filip.
- Uważaj bo wpadnę w samo zachwyt – śmiałam się z nimi.
- Kiedy ślub?
- Na początku lutego cywilny. Już nawet mam na cywilniaka garsonkę!
- No nie! Coś takiego, szybka jesteś. Pokaż to uwierzę.
- Nie teraz, wieczorem, jak nie będzie Filipa. Och Toniu, nie łatwo było, nie łatwo... Martwią
się, że sami nie damy rady. Ale co tam – machnęła ręką – jakoś to będzie, nie my pierwsi i nie
ostatni.
- Gdzie będziecie mieszkać?
- To jest największy problem – powiedział Filip. Po chwili Ulka dodała:
-To nam spędza sen z powiek. Trzeba będzie coś wynająć. Nie zostaniemy pod chmurką. Moja
kochana mama obiecała nam pomóc. Toniu, jak sobie pomyślę ile teraz będzie pracy z
przygotowaniem tego wszystkiego, dostaję zawrotów głowy.
- A kościelny kiedy? – pytałam zaciekawiona.
-Planujemy na wiosnę – ponownie ożywiła się Urszula.
Od tej pory oboje żyli tylko sprawami ślubu. Urszula chodziła jak nieprzytomna. Filip ciągle
był w rozjazdach, załatwiał mnóstwo różnych spraw.
Sukienkę dla Uli na ślub kościelny szyliśmy na warsztatach. „Szyliśmy”, to znaczy szyła pani
Janeczka z naszą koleżanką Grażynką. Reszta klasy śledziła postępy pracy z tym związane.
Kiedy dzieło zostało ukończone, podziwialiśmy go z nieukrywanym zachwytem. Urszula
promieniała z radości. Filipowi sukienki nie pokazaliśmy, to miała być niespodzianka. Zobaczy
ją jak każe polski obyczaj w dniu ślubu. A ślub był tuż, tuż.
Nie pojechałam na ferie wielkanocne do domu. Rodzice przyjechali do mnie, przywieźli
świąteczne smakołyki i prezent dla państwa młodych.
39
Ślub odbył się w najbliższym kościele. Mama panny młodej trochę popłakiwała. Z kościoła do
Centrum było nie daleko, orszak weselny przebył tę drogę pieszo. Przy wejściu do CKI
przywitano ich tradycyjnie chlebem i solą . Przyjęcie odbyło się w klubie. Stoły ustawiono w
podkowę, a na nich czego dusza zapragnie. Orkiestra niezmordowanie grała, goście
niezmordowanie tańczyli do białego rana. Młodzi byli bardzo szczęśliwi. Otwierał się przed
nimi nowy, trudny etap życia. Oby był dla nich jak najszczęśliwszy. Oboje na wózkach, że nie
łatwo im będzie doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Nie byli ćmami lecącymi bezmyślnie
do płomienia świecy. Swoją decyzję przemyśleli bardzo dokładnie. Dzięki Bogu, że
wystarczyło im siły do konsekwentnego jej zrealizowania. Nie ja jedna podziwiałam ich hart
ducha i siłę przebicia. Tak czy inaczej życzyliśmy im wszystkiego najlepszego!
Na tablicy ogłoszeń wywieszona była lista wyjazdów do domu. Moje nazwisko było jako
pierwsze, to już za trzy dni. Kupiłam róże i poszłam pożegnać się z nauczycielami i
wychowawcami. W oczach miałam łzy. Było mi tu bardzo dobrze. Żal było opuszczać
gościnne mury i pomyśleć, że na początku pobytu chciałam stąd uciekać!
Do sanitarki odprowadziła mnie cała klasa. Rozbeczeliśmy się wszyscy. Karetka ruszyła.
Długo patrzyłam za malejącym ośrodkiem, za uciekającymi drzewami. Myślami byłam tam, w
moim ukochanym Konstancinie. Na zawsze pozostawiłam tam część swojego serca.
Po kilku dniach otrzymałam list od Joli. Odpisałam jej od ręki.
- Mój Boże, jak często myślałam o nich, oglądałam wspólnie zrobione zdjęcia. Och
wspomnienia, wspomnienia! Czy można żyć wspomnieniami?
- Czasami można, wtedy gdy jest człowiekowi źle, gdy tęskni za kimś czy za czymś.
Wspomnienia pozwalają przetrwać trudny czas. Są małym przylepcem na niewielkie rany. Czy
skutecznym przylepcem? Nie zawsze, czasami rozjątrzą już zagojoną ranę. Wtedy to pobudza
do jakiegoś działania, chroni nawet przed marazmem.
Jak to dobrze, że zima tego roku była bardzo łagodna. Dzięki temu nie uwięziła mnie w
czterech ścianach mojego przytulnego mieszkanka. Ciepło ubrana wychodziłam z Bronką na
długie spacery, bardzo je lubiłam. Rozświetlone lampami ulice pomimo szarości zimy
wyglądały bardzo ładnie. Po takim spacerze czułam się znakomicie!
Kładłam się spać z prośbą o zdrowsze jutro. Ciągle jeszcze marzyłam o cudzie wyzdrowienia.
Przez to i moje sny były kolorowe i bajeczne. Zawsze śniło mi się, że biegam, tańczę na
kolorowej łące. Budziłam się zlana potem. Otwierałam szeroko oczy i czasami próbowałam
normalnie wstać. Rzeczywistość okazywała się bardziej realna niż cudowne sny, które są
odzwierciedleniem naszych marzeń i dążeń.
Pomimo licznych zajęć zaczynałam się nudzić, może nie tyle nudzić co tęsknić za pobytem w
większym otoczeniu. Już mi nie wystarczało towarzystwo Bronki i rodziców. Stawałam się
coraz bardziej nerwowa, zamknięta w sobie. Chciałam gdzieś biec, pędzić przed siebie...
W połowie lutego dzięki Joli otrzymałam zaproszenie , do Ośrodka Psychoterapeutycznego
„Stegny” w Warszawie. Do wyjazdu pozostał tydzień. Budząc się rano spoglądałam w okno
czy nie ma śniegu, jego brak oznaczał kolejny dzień swobodnego poruszanie się wózkiem po
mieście...
WARSZAWA powitała mnie drobnym kapuśniaczkiem. Kiedy dotarliśmy do Ośrodka naszym
oczom ukazały się wieżowce. Do wieżowca pod numerem dziesięć wiódł łagodny podjazd. Z
bijącym sercem zapukałam do drzwi z napisem „STOCER”. Nie odpowiadał nikt, zapukałam
jeszcze raz. W drzwiach ukazała się młoda kobieta.
- Dzień dobry, bardzo proszę. Jest pani pierwsza – mówiła ciągle uśmiechając się.
Weszliśmy do pokoju, który okazał się być dyżurką pielęgniarek. Sympatyczna pani właśnie
była pielęgniarką Podałam jej swoje dokumenty, przeleciała je wzrokiem:
- Tutaj wszyscy mówimy sobie po imieniu, więc pozwól, że będę ci mówiła Antonina –
ukazała w uśmiechu wszystkie zęby.
40
- Jeśli już to Tonia, tak na mnie mówią – sprostowałam i też się uśmiechnęłam.
- Mnie na imię Maria. Chodźmy – wstała. – Zaprowadzę cię do twojego mieszkania. Myślę, że
ci się spodoba. Jesteś u nas pierwszy raz?
- Tak, pierwszy... Korytarz, którym szliśmy wydawał mi się najdłuższym korytarzem jaki
znałam. Nareszcie weszliśmy do mieszkania. Pani Maria podała mi klucze życząc miłego
pobytu.
Mieszkanie składało się z trzyosobowego pokoju, dużej kuchni, wspaniale przystosowanej dla
osób na wózkach, stanowczo za małego przedpokoju i dużej łazienki. Na szafach i półkach
mnóstwo kwiatów.
Rozpakowałam się, ubrania powiesiłam do niezbyt wygodnej, małej szafy. Zrobiło mi się
smutno, włączyłam radio, ale nie słuchałam słów płynących z radiowej anteny. Otworzyłam
drzwi na balkon, głęboko wciągnęłam powietrze. Poszłam do kuchni, wstawiłam wodę na
herbatę. Nie, pić mi się nie chciało ale ot tak dla zabicia czasu i ... lęku. Czułam w sobie
niewytłumaczalny strach. Nie wiem kogo czy czego się bałam. Herbatę chociaż była gorąca
wypiłam duszkiem. Na stole położyłam przywiezione z domu ciasto. Wilgotną ściereczką
powycierałam kurze, zamiotłam podłogę. Zaskrzypiały drzwi, do pokoju weszła pani Maria w
towarzystwie nowej lokatorki.
- Poznajcie się, będziecie razem mieszkały.
- My się znamy – odpowiedziałyśmy prawie jednocześnie.
- Tym lepiej. W takim razie zostawiam was same. Zaskrzypiały ponownie drzwi, pani Maria
wyszła. Z nową lokatorką znałyśmy się jeszcze z Konstancina. Z Elżbietą – tak jej było na imię
– nie kochałyśmy się za bardzo. Patrzyłyśmy na siebie ze zdziwieniem. W końcu
wykrztusiłam:
- Wejdź, nie będziesz chyba tak sterczała w przedpokoju, zapuścisz korzenie...
Nie odezwała się, przesiadła się z wózka na tapczan.
- Zapalisz – wyciągnęła w moją stronę rękę z papierosami.
-- Ja już nie palę.
- Nie będzie ci przeszkadzało, że zapalę? – zapytała niesłychanie układnie.
- Mnie to nie przeszkadza.
Koniec rozmowy. W tej chwili pewnie obie żałowałyśmy przyjazdu. Zaczęła się
rozpakowywać. W milczeniu układała rzeczy w szafce. Ja z kolei przyglądałam się jej
czynności jak gdyby w tej chwili to było najważniejsze. Cisza stawała się nie do zniesienia,
pomimo tego obie uparcie milczałyśmy.
- Ja to jestem drugi raz – zaczęła niepewnie.
- Wiem. I ponownie cisza. Kolejny papieros w jej ręku świadczył o zdenerwowaniu.
- Napijesz się herbaty ? – zapytałam bardziej z grzeczności niż z chęci usłużenia jej.
- Nie, nie chce mi się pić.
Rozmowa, jeśli to można było nazwać rozmową zupełnie nie wychodziła. Poszłyśmy do
kuchni. Usiadłyśmy przy stole, każda w innym końcu. Elżbieta ponownie zapaliła papierosa.
Nie patrzyłyśmy na siebie ale napewno myślałyśmy o tym samym:
-Że głupio tak wyszło, ale właśnie takie jest życie...
W godzinach poobiednich pani Maria przyprowadziła jeszcze jedną lokatorkę też Elżbietę. W
naszym mieszkaniu już był komplet. Wieczorem przyjechało jeszcze dwóch mężczyzn – Daniel
i Janek . Wszyscy oprócz Daniela byli na wózkach. Nie jedliśmy kolacji, pełni wrażeń
poszliśmy do łóżek. Ni z tego ni z owego zaczęłyśmy z Elżbietą rozmawiać o sprawach, które
tak wprawiły nas w zakłopotanie. Pomimo zmęczenia przegadałyśmy prawie całą noc. Jak się
okazało ta rozmowa była nam bardzo potrzebna i owocna.
Rano około godziny dziesiątej przywieźli ze STOCERu prowiant. Przy śniadaniu, które zrobili
chłopcy ustaliliśmy podział obowiązków. Obiady miałam gotować ja, resztę posiłków i
sprzątanie pozostali członkowie naszej rodzinki.
Ktoś zapukał, weszły dwie eleganckie kobiety. Były to panie psycholog: Kasia i Ania.
Zawarliśmy pierwszą znajomość, za dwa dni miały się odbyć pierwsze zajęcia, i pewnie
odbyłyby się gdyby nie moja nieprzewidziana niedyspozycja.. Najnormalniej w świecie
41
rozchorowałam się na grypę. Rano i wieczorem temperatura 39 stopni, jak gdyby tego było
mało straciłam głos! Leżałam plackiem przez kilka dni. Pani Maria zamówiła wizytę lekarza,
zjawił się chyba dopiero po tygodniu kiedy praktycznie już nie był potrzebny. Kiedy dostałam
takiej wysokiej temperatury Elżbieta zadzwoniła do STOCERu na podany przez panią Marię
numer telefonu. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu osoba, która odebrała telefon nie miała
pojęcia o istnieniu naszego oddziału! Poradzono nam pójść po polopirynę do sąsiadów.
Byliśmy bezradni. Na oddziale pielęgniarka była do godziny piętnastej, w soboty i niedziele nie
było nikogo z opieki medycznej. Jeśli byliśmy wszyscy zdrowi, to nikomu to nie
przeszkadzało, ale jeśli przytrafiła się taka sytuacja jak z moją grypą to była katastrofa.
W zawiązku z zaistniałą sytuacją zajęcia psychoterapeutyczne zostały przełożone do chwili aż
odzyskam głos. W czasie tej nieszczęsnej choroby wszyscy domownicy bardzo o mnie dbali a i
pani Maria wieczorami przychodziła zapytać jak się czuję. Kiedy tylko gorączka spadła
przestałam leżeć. Częściowo odzyskiwałam głos, przeszkadzała jeszcze duża chrypka. Takiego
chorobowego luzu mieliśmy około dwóch tygodni.
Codzienną rehabilitację mieliśmy z magister Danusią. Najpierw były ćwiczenia ogólno
kondycyjne na materacach potem każdy ćwiczył indywidualnie w zależności od rodzaju
schorzenia. Po ćwiczeniach trochę wolnego czasu. W tym czasie przygotowywałam obiad.
Około godziny jedenastej zbieraliśmy się w sali gimnastycznej na spotkanie z Kasią i Anią.
Pierwszym tematem naszej rozmowy był nasz stosunek do społeczności zdrowej i ludzi
zdrowych do osób niepełnosprawnych. Początkowo nie bardzo byliśmy rozmowni. Patrzyliśmy
jeden na drugiego uśmiechając się niepewnie. Pomogły nam Kasia i Ania, po prostu zaczęły
ciągnąć nas za języki. Powoli, powoli wciągaliśmy się w temat. Wszystkie te nasze dyskusje
miały na celu ukazanie nam naszych problemów, pomóc w ich rozwikłaniu. Nikt tutaj nie
dawał patentu na życie. Podczas dyskusji wszystkie dręczące nas problemy niejako wychodziły
same. Uświadamialiśmy je sobie nawzajem.
Mała Elżbieta była prawie pogodzona ze światem i ludźmi. To, że jest na wózku nie ma dla niej
znaczenia. Ona już dawno nauczyła się żyć ze swoim inwalidztwem, to był jej ogromny
sukces!
Duża Elżbieta była małomówna, niemal każde słowo trzeba było z niej wyciągać na siłę.
Przerażał ją zdrowy świat i ludzie. Czuła się w nim zagubiona i niepotrzebna nikomu. Za swój
życiowy sukces uważała, to że siedzi na wózku, wcześniej przez piętnaście lat leżała.
Niewątpliwie był to sukces opłacony latami ćwiczeń, łez, zwątpienia i chyba jednak wiary. Bez
niej nie dokonałaby takiego cudu. Mała w odróżnieniu od niej wypowiadała się swobodnie,
żartobliwie, bez żenady wytykała nam nasze słabostki i wady. Bez skrępowania opowiadała o
tym jak to ona na co dzień żyje ze swoim kalectwem. W każdym człowieku drzemią problemy,
których boimy się wywlec na światło dzienne, tak nam wygodniej, lepiej. A dlatego wygodniej
bo nie potrafimy sobie z nimi poradzić więc wolimy odłożyć je na później, ale one tkwią w nas
jak cierń i co jakiś czas przy gwałtowniejszych ruchach dają o sobie znać. Nie chcemy o nich
mówić ponieważ lękamy się własnych reakcji, uciekamy w świadomą nieświadomość. Podczas
naszych rozmów uświadamialiśmy to sobie. Może dlatego, że przekonywaliśmy się, że dany
problem to nie tylko mój problem ale wielu innych. Staraliśmy się sobie ufać, to było ważne.
Dowiedzieliśmy się o sobie dużo rzeczy, o których nawet nam się nie śniło. To dawało bardzo
dużo do myślenia, mobilizowało do pracy nad sobą.
Na jednym z kolejnych zajęć wyobrażaliśmy swoją różę. Przez kilka minut każde z nas
wyobrażało sobie ten królewski kwiat i potem na podstawie naszych wypowiedzi wyciągaliśmy
odpowiednie wnioski.
Moja róża była herbaciana, zroszona poranną rosą. Otaczały ją jasnozielone trawy. Rosła
samotnie, dopiero w oddali zarysowywały się kontury innych kwiatów. Moja róża nie była
rozkwitła , ona dopiero rozwijała się z pączka . Czułam jej zapach ! Jej na pozór wiotka
łodyżka była niesłychanie silna. Groźnie wyglądające kolce nie były kolcami ale palcami
otulającymi drobne, drżące listeczki. Ta moja róża tak długo będzie żyła dopóki żyć będzie
nadzieja na bliskość innych róż! Otaczała ją fiołkowa mgiełka tajemniczości. Fiołkowy kolor
mgły przyniosły na barwnych skrzydłach poranne motyle- strażnicy świtu.
42
Róża Małej była również herbaciana, o grubej, kolącej łodydze. Mała ją zerwała i włożyła do
wazonu. Opiekowała się nią, zmieniał wodę w wazonie. Kiedy już zwiędła było jej żal róży.
Ktoś inny nie ona wyrzucił ją na śmietnik. Potem żałowała tego kroku przecież mogła ją
zasuszyć, przypominałaby jej piękne, życiodajne lato.
Róża Dużej Elżbiety była krwistoczerwona, rosła pośród innych róż w dużym, pięknym
ogrodzie. Tamte róże nie były zachwycone różą Dużej. Wśród tych róż róża Elżbiety czuła się
samotnie. Miała pochyloną główkę wciśniętą w drobne listeczki. Ta jej róża, która przecież
jest królową kwiatów, nie czuła się królową! Nawet nie wiedziała, że jest piękną. W ogrodzie
przepojonym zapachem kwiatów czuła się jak intruz. Jednak jej róża była bardzo dzielna, nie
poddawała się. Pomimo nieprzychylności innych kwiatów postanowiła wejść w ich zakazany
świat. Była bez kolców, potulna i pełna marzeń.
Róża Daniela była śnieżnobiała i maleńka, zupełnie pozbawiona zapachu. Widział ją
zawieszoną w próżni na jakimś błękitnym tle. Ta piękna róża była dla niego nieosiągalna.
Kiedy tylko wyciągał po nią ręce oddalała się. Tchnęła chłodem i lękiem. Bał się jej.
Wszystkie te nasze wizje królowej kwiatów mówiły o naszych usposobieniach, wrażliwości. W
nich zawarte są nasze marzenia i problemy.
Kiedy już całkowicie odzyskałam głos zadzwoniłam do Sławka:
- Sławku, przepraszam że dopiero teraz dzwonię, byłam chora, nie mogłam mówić.
- Teraz też chrypiesz...
- Teraz? Teraz to już pięknie mówię. Jeszcze kilka dni temu piszczałam jak przyduszony
słowik – roześmiałam się zachrypniętym głosem.
- Co u ciebie?
- Jakoś leci.
- Wiesz Sławku – zawiesiłam głos – może byś mnie odwiedził?
- Zgoda! Przyjadę w czwartek, odpowiada ci?
- Oczywiście, będę czekała. Może już normalnie będę mówić.
- Do czwartku na pewno. Pa Tonisiu, przyjadę na pewno!
- Pa!
Po kolacji Mała oświadczyła:
- Dziewczyny będziemy miały samochód! Co wy na to?
- Wygrałaś na loterii – roześmiała się Duża
- Po co zaraz na loterii – powiedziała tajemniczo.
- To jakim cudem – dodałam.
- Na turnus w Konstancinie przyjedzie kolega samochodem. Na pewno nas odwiedzi to i
samochód będzie do naszej dyspozycji!
- Wspaniale! Odwiedzimy Konstancin, panią Janeczke, co Mała? Jak myślisz?
- Jasne!
- Kiedy ten kumpel przyjedzie – zapytałam.
- Po tej niedzieli. Znam go już dobrych kilka lat – mówiła Mała kręcąc się po pokoju. Zapaliła
papierosa. – Fajny chłopak, polubicie go. Zresztą jak przyjedzie to same zobaczycie...
- Jak ma na imię – figlarnie przechyliła głowę Duża.
- Janek.
- Nie znam żadnego Janka – dodała pośpiesznie.
- To poznasz – roześmiałyśmy się z Dużą.
Obie lubiłyśmy Dużą Elżbietę, na zajęciach małomówna, wystraszona. Gdy byłyśmy same
ożywała, żartowała nawet w pokera grała z nami. To była cała Duża.
W ten dzień mieliśmy podobne zajęcia do tych z różą – wyobrażaliśmy sobie nasze zwierzątko.
Zwierzątko Dużej Elżbiety to mały lisek. Zagubiony nie umiejący odnaleźć swojej norki. W
ogromnym, ciemnym lesie był sam . Ciągle wystraszony biegał, szukał. Krążył wokół ludzkich
domostw. Był dziki ale ciągnął do ludzi. Bał się ich ale pokonywał ten lęk.
Mała Elżbieta wyobraziła sobie małą małpkę, rozbawioną i wesołą. Skaczącą z drzewa na
drzewo, huśtającą się na długich lianach. Jej mała małpka nie zważała na otaczające ją
zwierzęta, chodziła własnymi drogami. Jadła to na co akurat miała ochotę nie dzieląc się z
43
nikim. Bawiła się z wybranym przez siebie zwierzątkiem. Obcy był jej dzień i noc. Żyła sobie
beztrosko poza czasem.
Zwierzątkiem Daniela okazał się mały, biały kotek. Spał spokojnie na miękkiej, jedwabnej
poduszce. Niedaleko kotka pasł się baranek. Jego runo też było śnieżnobiałe.
Ja wyobraziłam sobie ogromnego lwa na samotnej skale. Wylegiwał się na wygrzanym
słońcem głazie. to jego lenistwo było pozorne. On czuwał. Jego z pozoru rozleniwione ciało
było naprężone. Dookoła niego tylko pustynny piach i słońce. W jego piwnych oczach odbijała
się zielona oaza.
Ponownie potwierdziły się nasze dążenia i pragnienia. Zwierzątka prawie pokrywały się z
naszymi wyobrażeniami o róży. To świadczyło o tym, że to o czym mówiliśmy wcześniej to
prawda.. Wyobrażenie przez Małą małpki było do niej bardzo podobne. Ona była jak ta jej
małpka, zawsze wesoła, beztroska, żyjąca swoim życiem. Podobnie było z liskiem Dużej
Elżbiety. Jej mały lisek był tak samo przerażony jak ona. Bojąca się ludzi ale garniąca się do
nich ostrożnie.
Zaraz po zajęciach przebrałam się w najładniejszą sukienkę jaką miałam – za chwilę miał
przyjechać Sławek. Poszłyśmy z Małą do wyjścia. Po dziesięciu minutach przyjechała
taksówka. Mała zaraz uciekła do pokoju Przez duże okno na korytarzu obserwowałam jak
wysiadał. Przez te kilka miesięcy nie zmienił się wcale. Dopiero jak się znalazł na podjeździe
podeszłam do drzwi, pomachałam ręką. przywitaliśmy się, jak zwykle przyniósł róże.
-Nigdy nie zapominasz...
-Tonisiu, nie śmiałbym zapomnieć!
- Chodźmy, tutaj jest chłodno.
- O tak! Znowu będziesz chora. Ale już dobrze mówisz. Weszliśmy do pokoju:
- Dziewczęta, poznajcie Sławka – zawołałam od drzwi. – Obiad już czeka.
- Toniu, nie jestem głodny.
- Daj spokój. Musisz zjeść, to obiad na twoją cześć – wtrąciła się Mała.
- Jeśli tak, to co innego. Zawsze mówiłaś, że nie znosisz gotowania.
-Poświęciłam się dla ciebie. Tam jest łazienka – pokazałam ręką – możesz umyć ręce. Ręcznik
w maki to mój, mydło w różowej mydelniczce. Zniknął w łazience.
- Super facet – szepnęła Mała – podoba mi się!
- Mnie też – dodała Duża. – Ty to masz szczęście!
- Co wy! To tylko kolega, prawdziwy przyjaciel, taki na dobre i złe.
- A jednak super facet, nie ma co – ciągle entuzjazmowała się Mała.
Sławek wyszedł z łazienki. Poszliśmy wszyscy do kuchni. żartując przez cały czas zjedliśmy
obiad. Mała Elżbieta zaparzyła kawę, Duża wyciągnęła butelkę koniaku.
- To wy tutaj całkiem nieźle żyjecie!
- Sławek, coś ty! To tylko tak dzisiaj z twojego powodu – ostudziłam jego zapał. – Jesteś
naszym gościem, ważnym gościem. Musisz wybaczyć, koniakówek nie mamy, muszą
wystarczyć szklaneczki...
- Nie Wersal – roześmiał się.
Przez cały czas patrzył nas mnie. Był lekko podenerwowany, wygładzał nieistniejące na
swetrze fałdy, to zapalał papierosa. Popijaliśmy koniak i kawę.
- Wiesz Toniu, ty jeździsz w nieodpowiednie miejsca – utkwił wzrok w szklance z koniakiem.
- Nie rozumiem...
- Powinnaś pojechać na taki obóz jak byłem ja w Lublinie.
- Dlaczego tak uważasz?
- Tutaj czy tam w tym twoim Ciechocinku niewiele się nauczysz. Na tamtym obozie nawet
kadra jest niepełnosprawna. Ja przez ten jeden pobyt nauczyłem się więcej niż przez te pobyty
w Reptach czy gdzieś tam indziej.
- Jak to – wychyliłam resztkę koniaku.
- Tam rehabilitacja prowadzona jest systemem szwedzkim. Myślisz, że Szwedowi na wózku
zrobi się odleżyna. Nigdy! Szwed od pierwszej chwili jak tylko klapnie na wózek jest
44
przyuczany do tego jak z niego korzystać. To nie u nas, że z chwilą klapnięcia na wózek
kończy się wszystko.
- Sławku, dlaczego tak się wiercisz, nie wygodni ci – zapytałam niepewnie. Roześmiał się:
- Zauważyłaś jednak! Każdy Szwed tak siedzi, wierci się jak gdyby miał szpilki w tyłku...
- To niby ma zapobiegać odleżynom – wtrąciłam z niedowierzaniem.
- Oczywiście.
- Ciekawe!
- Naprawdę Tonisiu tak jest – upierał się przy swojej racji.
- Nie neguję twoich słów, tylko nie jestem tak do końca o tym przekonana.
- Masz prawo tak myśleć. A powiedz mi – szybko zmienił temat rozmowy – byłaś już w
Konstancinie.
- Jeszcze nie. Najpierw byłam chora, nie mogłam mówić. Chyba pojadę w przyszłym tygodniu.
- Jak się tam dostaniesz, chyba nie autobusem?
- Autobus nie wchodzi w rachubę. Elżbiety kolega nas zawiezie samochodem.
- Chciałbym abyś wszystko załatwiła pomyślnie.
- Ja też chciałabym. Marzy mi się praca wychowawczyni, to takie moje małe marzenie.
- Ja też chciałabym tam być ponownie – wtrąciła Mała Elżbieta.
- A już tam byłaś? – Sławek popatrzył z ciekawością na Elżbietę.
- Przez trzy lata..
- Współczuję!
- A to dlaczego – speszyła się.
- Nie wytrzymałbym tyle...
- Wytrzymałbyś gdybyś musiał – przerwałam mu trochę niegrzecznie
- Elżbieta – pokazałam mu na przez cały czas milczącą Dużą – też chce tam jechać na
krawiectwo. Gdyby przyjęli nas razem byłoby cudownie. Pomagałabym Elżbiecie. Duża
uśmiechnęła się:
- Toniu, ja jeszcze nie wiem...
- Czego nie wiesz?
- Czy pojadę.
- Jesteś taka niezdecydowana. Sama nie wiesz czego chcesz. Jeszcze wczoraj mówiłaś, że
marzysz o tym a teraz mówisz zupełnie coś innego.
- To znaczy chcę, tylko że...
- Przestań! Pojedziesz z nami do Konstancina, zobaczysz jakie są tam warunki i wtedy
zadecydujesz – mówiłam stanowczo za szybo i za głośno.
- Toniu nie krzycz na nią – wziął ją w obronę Sławek.
- Nie krzyczę, przepraszam jeśli to tak zabrzmiało.
- Wcale nie! Masz rację, że sama nie wiem czego chcę – z kolei broniła mnie Duża.
- Nie każdy jest tak otrzaskany ze szkołami, internatami, akademikami jak ty Toniu.
-Nie można wiecznie siedzieć w czterech ścianach domu. Taka szkoła jej się przyda, nauczy się
samodzielności. Chyba nie zaprzeczysz?
- W pewnym stopniu masz rację, ale ona też ma swoje – upierał się.
- Muszę przyznać, że początki w CKI wspominam nie miło. Pamiętasz Sławku jak chciałam
stamtąd uciekać – położyłam głowę na jego ramieniu, delikatnie pogładził mój policzek:
- Pamiętam, pamiętam...
- Gdyby nie twoja perswazja wyjechałabym!
- To aż taki wpływ masz na Antoninę – udała lekkie zdziwienie Mała. Podniósł głowę,
wygładził sweter:
- Z Tonią przyjaźnimy się od dawna...
- O jak poważnie zaczynasz – zamruczałam na tyle głośno aby mógł to usłyszeć. Pogroził mi
palcem:
- Tonia jest mi bardzo bliska, wiele dla mnie znaczy...
- Przestań z tą wyliczanką – wykrzyknęłam.
- Dlaczego nie pozwolisz mu skończyć – ironicznie roześmiała się Mała.
45
-Nie ma nic do kończenia. Po prostu przekonał mnie, że warto zostać!
- Tak! Na pewno tylko to?
- Elżbieta o co ci chodzi?
- Bo niby dla mnie trzy lata to za długo a ty zostałaś. I co?
- I nic! Zostałam tylko na rok a nie na trzy lata, chociaż mogłam. Na samym początku właśnie
to mi proponowali.
- Jednak chcesz tam powrócić ponownie – nie dawała za wygraną.
- Posłuchaj! Chcę tam powrócić i to bardzo. Z jakich przyczyn, nieważne. Na początku pobytu
w CKI zawsze wiele osób chce zrezygnować, nie każdemu łatwo się zaaklimatyzować.
- I o co wy się sprzeczacie – półgłosem wyszeptała Duża Elżbieta.
- My się nie sprzeczamy. Próbuję Małej wyjaśnić pewne sprawy, to wszystko – wypiłam
ostatni łyk kawy. Skrzywiłam się, była zupełnie zimna. Duża nalała do czajnika wodę, do
szklanek nasypała herbaty. Sławek widząc te czynności zaprotestował:
- Za herbatę dziękuję! Muszę się zbierać, za pół godziny mam umówioną taksówkę – i spojrzał
na mnie. Było to spojrzenie pełne ciepła i serdeczności. Zrozumiałam, miało oznaczać:
- Nie przejmuj się! Po chwili dodał:
- Teraz twoja kolej na odwiedziny. Kiedy się zobaczymy – odstawił pustą szklankę na stół. .
Ponownie wziął mnie za rękę, przyglądał się moim dłoniom jak gdyby widział je po raz
pierwszy.
- Przyjadę. Najlepiej zadzwonię, wtedy powiem kiedy. Już teraz cieszę się na tę wizytę.
- Ja również!
- Kiedy teraz zadzwonisz – uniosłam brwi w oczekiwaniu.
- Jutro wieczorem.
- Cudownie! Chyba nigdzie się nie wybieramy – zwróciłam się w stronę dziewcząt.
- Chyba, że Janek przyjedzie – odpowiedziała Mała.
- A ten Janek to skąd – zapytał odwracając głowę w stronę Małej.
- Z Gdańska.
- Toniu, gdzie moja kurtka – szukał jej oczami.
- Już ci podaję! Powiesiłam do szafy..
- Trzymajcie się cieplusio i dbajcie o Tonię! Do zobaczenia.
Nazajutrz zajęcia psychoterapeutyczne zaczęły się później niż zwykle. Nam to nie
przeszkadzało, przynajmniej miałam więcej czasu na przygotowanie obiadu. Mała z Dużą
wzięły się za pranie. Daniel poszedł do sklepu po drobne zakupy.. Dopiero o godzinie
dwunastej zaczęły się zajęcia. Jak zwykle zajęliśmy swoje miejsca. Ja z Małą przy oknie.
Lubiłam to swoje miejsce przy oknie. Gdy zapadała krępująca cisza mogłam patrzeć w okno
zyskując na czasie. Ania z Kasią rozdały kartki papieru i flamastry. Kasia podała cztery
stanowiska: król-królowa, minister wojny, błazen, obcokrajowiec. Do tych stanowisk mieliśmy
„przypisać” nasze osoby. Zapowiadała się niezła „zabawa”.
Moje notowania:
- królowa
- Mała Elżbieta
- minister wojny- Duża Elżbieta
- błazen
- Daniel
-obcokrajowiec- Antonina
Kierowałam się swoimi obserwacjami:
Mała -zawsze chciała uchodzić za królową, chciała wzbudzać posłuch, podziw i respekt. Nie
bardzo liczyła się z opinią innych.
Duża – zawsze poważna, nim podjęła jakąś decyzję przemyślała ją stokrotnie. Wiele spraw
starała się załatwiać w miarę dyplomatycznie. Ostrożna z obietnicami.
46
Daniel – sypiący anegdotami jak z rękawa. Starał się nas rozweselać. Co prawda nie zawsze
mu to wychodziło a i anegdoty nie były w najlepszym stylu....
Antonina – obcokrajowiec prawie zawsze jest w kręgu zainteresowania. Czasami otoczony jest
aurą tajemniczości, gdzie się pojawi jest zazwyczaj mile widziany.
Typy Dużej Elżbiety:
- królowa
- Antonina
- minister wojny- Daniel
-błazen
- Mała
-obcokrajowiec – Duża
Typy Małej Elżbiety:
- królowa
- Mała
- minister wojny- Antonina
- błazen
- Daniel
- obcokrajowiec- Duża
Jak z powyższego wynika, ile osób i głosów tyle opinii. Czasami pokrywają się one ze sobą. A
to już daje wiele do myślenia!
Gorzej było gdy do poszczególnych osób należało „przypisać” cechy takie jak: najbardziej
towarzyska, najmniej towarzyska, chętna do pomocy, najmniej chętna do pomocy ,najbardziej
lubiana, najmniej lubiana, wesoła, najmniej wesoła, Ta „zabawa” nie bardzo nam się podobała.
Mieliśmy duże opory. Nie chcieliśmy nawzajem sobie robić przykrości. Było to naprawdę
bardzo trudne zadanie. Po długich namysłach „zabawę” zakończono typami:
Typowania Małej Elżbiety:
- Najbardziej towarzyska
- najmniej towarzyska
- najbardziej lubiana
- najmniej lubiana
-wesoła
- najmniej wesoła
- chętna do pomocy
- najmniej chętna do pomocy
- Tonia
- Duża
- Tonia
- Daniel
- Duża
- Tonia
- Duża i Mała
- Daniel
Typowania Dużej Elżbiety:
- najbardziej towarzyska
-najmniej towarzyska
- najbardziej lubiana
- najmniej lubiana
- wesoła
-najmniej wesoła
- chętna do pomocy
- najmniej chętna do pomocy
- Mała
- Daniel
- Tonia
- Mała
- Duża
- Tonia
- Daniel
- Duża
Typowania Antoniny:
- najbardziej towarzyska
- najmniej towarzyska
- najbardziej lubiana
- Mała
- Daniel
- Duża
47
- najmniej lubiana
- wesoła
- najmniej wesoła
- chętna do pomocy
- najmniej chętna do pomocy
- Daniel
- Tonia
- Daniel
- Daniel
- Mała
Bardzo długo i zażarcie dyskutowaliśmy o poszczególnych typowaniach. Nawet po zajęciach,
przy obiedzie każdy próbował wyjaśnić dlaczego tak typował a nie inaczej. Była to niby
zabawa, ale...
Nazajutrz wstałam bardzo wcześnie. Wykąpałam się, umyłam włosy, chciałam zrobić się na
bóstwo. Dzisiaj miał przyjechać Janek. Wysuszone, puszyste włosy związałam jak zwykle w
węzeł z boku. Założyłam nową sukienkę, uszytą tuż przed wyjazdem. Kiedy pojawiłam się w
pokoju Duża krzyknęła:
- Antoninaaaa!
W pierwszej chwili przestraszyłam się:
- O co chodzi? – dopiero widząc jej minę, roześmiałam się.
- Wystrzałowo wyglądasz! Ta mini jest fantastyczna!
- Przesadzasz.
- Mała, no powiedz, czy przesadzam – zwróciła się w jej stronę Mała podniosła głowę znad
deski do prasowania, właśnie prasowała najlepsze spodnie. Obejrzała mnie od stóp do głowy i
wydała wyrok:
- Pierwsza klasa!
- A widzisz! Mówiłam – ucieszyła się Duża – Może i ja mogłabym sobie „coś” takiego uszyć –
rozochociła się.
- A dlaczego nie. Jesteś szczupła, byłoby ci dobrze..
- Ja szczupła! Chyba żartujesz – parsknęła.
- Nie powiesz chyba, że cierpisz na nadwagę.
- Ja jestem szczupła! Ja jestem jak kij od szczotki.
- Jak zwykle przesadzasz.
- Nie przesadzam, nogi też mam cienkie jak badyle. Gdybym ubrała taką sukienkę to
wyglądałabym jak wieszak. Nie byłoby takiego efektu jak u ciebie.
- Ojej! Nie musisz zaraz szyć mini. Możesz taką zwykłą, do pół łydki, rozkloszowaną. Na
pewno byłoby fajnie.
- Muszę spróbować.
- Koniecznie.
- Ja też chciałabym chodzić w sukienkach – westchnęła Mała.
- To dlaczego tego nie robisz? – zapytałam poprawiając włosy.
- Sprawa nóg.
- Chyba powariowałyście! Nogi i nogi! Nikt wam nie karze nosić mini, ale takie normalne. Ja
mini noszę tylko od czasu do czasu.
- Ale masz ładne nogi, dlatego możesz nawet od czasu do czasu. A mnie już te spodnie
obrzydły – podniosła wyprasowane spodnie do góry. Spojrzała na nie krytycznym wzrokiem. –
Nie wygląda się w nich zbyt kobieco.
- Elżbieta nie mów tak! – oburzyłam się. – To zależy od spodni, jak są uszyte. Szyjąc można
trochę pofantazjować, trochę polotu i mogą wyjść wspaniałe ciuchy. A latem to już w ogóle
można nosić i szarawary i bermudy, spódnico-spodnie. Możliwości jest naprawdę bardzo dużo.
Trzeba tylko odrobinę pomyśleć.
- Może i tak, ale sukienka to sukienka i kobiety powinny zawsze chodzić w sukienkach, a nie
w spodniach jak chłopczyce – upierała się Mała.
- W sukience prawie zawsze jest się pełnym wdzięku – wtrąciła z kuchni Duża Elżbieta.
- Nie zgodzę się z tobą. Każdą sukienkę czy spodnie trzeba dopasować do sylwetki, do
warunków osobowych, nawet do usposobienia danej osoby, inaczej skutek może być opłakany.
48
- Tutaj masz rację. Czasami widzi się tak poubierane dziewczyny, że aż głowa boli, można się
przestraszyć – Mała założyła biały sweterek.. Śnieżnobiała biel ładnie kontrastowała z jej
ciemną karnacją. Nie omieszkałam jej o tym powiedzieć. Uśmiechnęła się rozbrajająco:
- Od samego rana obsypujemy się komplementami. Coś w tym jest!
- Nic w tym nadzwyczajnego. Elegancja jest w modzie. Ot co! – wzruszyłam ramionami. –
Chcesz to ci pożyczę białą bransoletkę, będzie pasowała do tego sweterka.
- Pokaż – wyciągnęła rękę.
- O cholera! Za duża – zaklęła wkładając ją na rękę.
- To po co masz takie chude ręce – roześmiałam się.
Po chwili ktoś zapukał do drzwi.
- Tak wcześnie. Kto to może być – zdziwiłam się.
- Mała idź otwórz, może to ten twój Janek.
Elżbieta szybko usiadła na wózek. Z szybkością błyskawicy pomknęła do drzwi. Za chwilę
usłyszeliśmy na korytarzu głośną rozmowę. Zaskrzypiały drzwi, wjechała Elżbieta w
towarzystwie jakiegoś faceta. Jej roześmiana twarz wyjaśniała wszystko.
- Dziewczęta to jest właśnie Janek.
- Elżbieta, Antonina – przedstawiłyśmy się jak grzeczne uczennice. Janek wszedł do pokoju.
Rozejrzał się.
- Tylko was tyle?
- Mało ci – roześmiała się Mała. – Siadaj zaraz zrobię ci kawy, na pewno jesteś zmęczony –
szczebiotała.
- O nie! Kawy nie piję. Najwyżej herbatę.
- Wam też zrobić?
- Dla mnie tak – Duża spojrzała na mnie. Nie bardzo wiedziałam co to spojrzenie miało
oznaczać. Trochę się speszyłam.
- Jaką miałeś podróż? – krzyczała z kuchni Mała.
- Rano było trochę dżdżysto, ale potem to już było dobrze.
- U was w Gdańsku pogoda zawsze jest do kitu. O której byłeś w Konstancinie – pytała
dzwoniąc szklankami.
- O ósmej.
- To prawie nic nie odpocząłeś.
- Nie jestem zmęczony.
Zagwizdał czajnik. Janek zaraz się podniósł z krzesła:
- Ja zaparzę.
- Daj spokój, jesteś gościem, ja to zrobię – Mała zniknęła w kuchni.
- Ile ci posłodzić?
- Dwie pełne – odpowiedział wstając z krzesła.
Podszedł do mnie. Bez pytania popchał wózek do kuchni, za nami pojechała Duża.
Obsiedliśmy stół dookoła. Wyciągnęłam z szafki kupiony wczoraj keks.
- Skąd wiedziałyście, że lubię ciasto – sięgnął po kawałek keksu.
- Mała wiedziała i sama upiekła – skłamałam.
Przez chwilę widziałam jak oczy Małej powiększają się do rozmiarów piłeczki tenisowej. A za
chwilę:
- Tak, tak, sama upiekłam!
Weź jeszcze jak ci smakuje – podsunęłam talerz z ciastem.
-- Nie dziękuję. To co dziewczyny, co robimy? Zbieramy się do Konstancina?
- Jesteś jasnowidzem! Czytasz w naszych myślach Janeczku – roześmiałyśmy się z Małą. Z
radości klasnęłyśmy w dłonie.
- Ja, nie jadę – oświadczyła Duża.
- Jak to nie jedziesz! Co ty Elżbieta! Przestań się wygłupiać – podeszłam do niej.
- Ja naprawdę zostaję – opuściła nisko głowę.
- Nigdzie nie zostajesz! Jedziesz razem z nami. Mała, na litość boską powiedz jej coś.
- Jedzie, jedzie.
49
- Elżbieta, kto jak kto ale ty musisz pojechać. Musisz zobaczyć jak tam jest. Eluś nie daj się
prosić. Nie zostawimy cię samej.
- Daniel zostaje. Nie będę sama.
- Oj tam Daniel! – machnęła ręką Mała.
- Wszyscy się nie zmieścimy do samochodu, bo i wózki – mówiła coraz ciszej.
- Jak to się nie zmieścimy? – do rozmowy wtrącił się Janek – Polonez to duży samochód. Nie
widzę problemu. Nawet gdy trzeba będzie obrócić jeszcze raz, to nie ma sprawy.
- Widzisz – ucieszyłam się – chodźcie spakujemy się.
Po pół godzinie byłyśmy już gotowe. Sprawdziłyśmy czy okna pozamykane, czy gaz
zakręcony.
- Możemy jechać. Mała, klucz od pokoju zostaw u Daniela. Powiedz mu, że kurczaka ma w
lodówce. Jak będzie głodny niech sobie odgrzeje – krzyczałam już wychodząc na korytarz.
- Ale poczekajcie na mnie, ja chcę siedzieć z przodu – piszczała.
- Dobrze, tylko się pośpiesz – odkrzyknęłam.
Byłyśmy bardzo szczęśliwe. Jechałyśmy do naszego Konstancina! Przez całą drogę
niesamowicie rozrabiałyśmy. Śmieliśmy się głośno, żartowaliśmy. Janek jechał z dużą
szybkością.
- Janku trochę wolniej – krzywiła się Duża.
- Szybciej, szybciej, ja lubię szybko – ponaglała Mała.
Wytworzył się harmider. Wszyscy czuli się znakomicie. Mijaliśmy znajome domy, ulice...
- Już niedaleko, niedaleko – podśpiewywałam zadowolona. – Janku nawet nie wiesz ile radości
sprawiłeś nam tą wyprawą – lekko dotknęłam jego ramienia. poczułam jak drgnął.
- Miło mi to słyszeć.
Zajechaliśmy przed CKI. W recepcji urzędowała pani Janeczka. Gdy tylko nas zobaczyła
wyszła ze swojej norki. Ucałowałyśmy się:
- Pani Janeczko kochana, chciałyśmy pokój, znajdzie się coś?
- Dla ciebie Toniu zawsze!
- Jest pani kochana.
- Zostawcie dowody osobiste, muszę was zameldować. Formularze są u wychowawcy.
-A kto dzisiaj ma dyżur – zapytała Mała.
- Pani Małgosia i chyba pan Zbyszek.
- To fajnie.
- Co tam u was dziewczęta?
-- Ja to szyję te głupie rękawice, już nie mogę na nie patrzeć – skrzywiła się Mała.
- A ja szyję, piszę i tak ciągle!
- Idźcie już! Aż oczy wam się śmieją z radości.
- Cieszymy się z tej wizyty. Konstancin to nasz drugi dom – pomachałyśmy jej ręką.
Najpierw poszliśmy na pawilon C do pokoju Janka. Janek zostawił swoje klamoty i poszliśmy
do naszego pokoju na pawilon B. już na korytarzu spotkaliśmy znajome osoby. Najpierw na ich
twarzach pojawiało się zdumienie a dopiero potem uśmiech i pytanie:
- Na długo?
- Na dwa dni.
- A gdzie jesteście?
- Na „Stegnach”.
- To świetnie! To przez te dwa dni na pewno się zobaczymy!
- Na pewno.
- To cześć, miłego pobytu.
Jak to cudownie widzieć kochane, znajome twarze. Czułam się tak jak gdybym była u siebie w
domu. Serce waliło jak młot. Niemal z rozkoszą witałam znajome sprzęty, kwiaty, gabloty.
Nawet odrapany stół do gry w ping-ponga wydawał mi się nowy i piękny. Osoby , do których
kiedyś czułam antypatię teraz wydawały mi się całkiem miłe i sympatyczne. Przed wejściem do
pokoju spotkałam pana Zbyszka.
- Ooooo? Antonina! przyjdź do pokoju nauczycielskiego to pogadamy – zaproponował.
50
- Oczywiście, że przyjdę. Tylko się rozpakuję.
- Teraz ci się nie dziwię, że tak chciałaś tu przyjechać – Janek pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Janku! Kocham Konstancin!
Duża nie odzywała się wcale. Czuła się zagubiona i oszołomiona. Mała rzuciła wszystkie torby
na tapczan i beztrosko oświadczyła:
- Ja się zmywam, przyjdę na kolację.
- Jak chcesz. Klucz od pokoju będzie u mnie. Jak nas nie będzie tu to będziemy u Janka. A
zresztą jak będziesz chciała to znajdziesz.
- Janku pomóż mi to wszystko poukładać.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę – zaprosiłam. W drzwiach ukazał się Tomek.
- Nie! Tomek jak mnie tu znalazłeś? Chodź daj pyska, ty stary koniu! – rzuciłam trzymaną w
rękach torbę i już byłam przy nim. – Skąd wiedziałeś, że tu jestem!
Janek z Dużą przyglądali się tej scenie w milczeniu.
- Wejdź, tu dalej – pokazałam ręką w stronę pokoju – poznajcie się. To moi znajomi.
- Tomasz.
- Elżbieta, Janek
- Już na korytarzu mi powiedzieli, że jesteście. Jak wy się tam zgadzacie? O ile sobie
przypominam to nie uwielbiałyście się za bardzo.
- Tomaszku, to stare dzieje, teraz jest wszystko w porządku.
- Jeśli tak to fajnie! Rany boskie nie myślałem, że jeszcze kiedyś się zobaczymy – zakrył twarz
rękami. – Muszę cię jeszcze raz ucałować. Przycisnął mnie do siebie, najwyraźniej był
wzruszony. Zresztą ja też.
- Dosyć już tego całowania – nie wytrzymał Janek.
Duża roześmiała się, ciągle taksowała wzrokiem Tomka.
- Na ile dni przyjechałaś – zapytał wcale nie speszony.
- Jutro wieczorem wyjeżdżamy, jeśli nas wcześniej nie wyrzucą!
- Nic się nie zmieniłaś Toniu, no może trochę wyszczuplałaś.
- Chodź, pokażemy Dużej Centrum. Tomaszku pójdziesz z nami?
- Jasne
Janek pchał mój wózek, Dużej pomagał Tomek. po kolei pokazywaliśmy jej wszystkie
pawilony, stołówkę, klub. Zaprowadziliśmy na warsztaty szkolne.
- Teraz już wiesz gdzie co jest, powinnaś wiedzieć czy sobie poradzisz z odległościami.
- A co, ona wybiera się do CKI – przerwał mi Tomek.
- Tak, chce na roczną krawiecką.
- Dlaczego miałaby sobie nie poradzić. Całkiem z niej do rzeczy dziewczyna. Elżbieta
zażenowana uśmiechnęła się. Wróciliśmy do pokoju.
- Lubiana jesteś - usiadł obok mnie Janek.
- Różnie z tym bywało. Nie z wszystkimi można było żyć w zgodzie. Z Tomkiem akurat
lubiliśmy się. Lubię go za jego bezstronność, prawość, humor i tak w ogóle. Napiłabym się!
- Mam w pokoju „Ptysia” – wstał z tapczana Janek – pójdę przyniosę. Za kilka minut będę z
powrotem. Nie czekając na odpowiedź szybko wyszedł Za chwilę rzeczywiście już był z
powrotem. Nalał nam „Ptysia”, wypiłam zachłannie.
- Masz kaca?
- Jakiego kaca! Chce mi się pić. Janku ty pójdziesz na kolację i przy okazji przyniesiesz chleba.
Otworzę konserwy i zrobię coś do jedzenia, już zgłodniałam – zrobiłam zbolałą minkę.
- Na kolację nie idę.
- A chleb?
- Pójdę już teraz na stołówkę.
- Pewnie, że chleba mi dadzą.
- W takim razie zjesz z nami. Idź już po ten chleb a ja otworzę konserwy.
- Potrafisz – niepewnie zapytała Elżbieta.
- Pewnie, że potrafię! A jaką chcecie, mięsną czy rybną?
51
- Z rybkami, z rybkami – już w drzwiach krzyknął Janek.
- A ty Elżbieta?
- Mnie wszystko jedno.
- W takim razie będą rybki.
- A co z Małą! Może pójdę jej poszukać – Elżbieta robiła wrażenie zaniepokojonej.
- Nikt nie będzie jej szukać. To nie weksel, znajdzie się – roześmiałam się beztrosko. – Elu,
mamy tu tylu znajomych, w końcu była tu trzy lata – machnęłam jej przed oczami kluczem od
konserw.
- Uważaj – odchyliła głowę do tyłu. – Otwieraj już te konserwy bo mi oczy wydłubiesz, tak
nim wymachujesz.
- Nie wydłubię, nie wydłubię.
Wszedł Janek z bochenkiem chleba.
- Aż tyle – Elżbieta złapała się za głowę.
- Od razu wziąłem na jutro – rozglądał się nieporadnie, nie wiedział co ma z nim zrobić.
- Weź nóż i rób kanapki, ja posmaruję, a ty Elka włącz grzałkę – rozkazywałam.
- A gdzie ta grzałka?
- O rany! U mnie w torbie. Sama ją tam położyłaś..
- Rzeczywiście, zupełnie zapomniałam!
- Wyciągnij od razu szampana i włóż do zimnej wody, niech się ochłodzi. Szum lecącej wody
zagłuszył słowa Elżbiety, za chwilę zjawiła się w pokoju. Ręcznikiem leżącym na tapczanie
wytarła mokre ręce. Spojrzała na mnie roześmianym wzrokiem.
- Tomek też przyjdzie? – Jak gdyby wstydząc się swojego pytania szybko wzięła się do
wycierania szklanek. Nie patrzyła na nikogo, pucowanie szklanek w tej chwili było
najważniejsze. Roześmiałam się cichutko, nie chciałam jej urazić. Była bardzo wrażliwa i z
byle powodu zaraz się peszyła.
- Chyba tak. Obiecał przyjść ale z nim to nigdy nie wiadomo, pędziwiatr z niego i tyle.
- Ale miły pędziwiatr – dokończyła za mnie.
- Oj, oj wyraźnie wpadł ci w oko. Przyznaj się! – Janek pochylił się nad Elą. Jego twarz niemal
dotykała jej włosów. Speszona odwróciła się w moją stronę. Udałam, że nie zrozumiałam o co
jej chodzi. Janek nie dawał za wygraną:
- Spójrz mi prosto w oczy. Nie chcesz. A widzisz! Jednak mam rację, spodobał ci się.
Elżbieta milczała jak zaklęta. Postanowiłam pójść jej na ratunek.
- I co w tym złego Ma prawo jej się podobać – mówiłam tonem pełnym nonszalancji.
- A pewnie! Podobać się komuś to cudna sprawa! Ty podobasz mi się od pierwszej chwili i nie
widzę w tym nic niestosownego.
- Ani ja – roześmiałam się.
Nie wiadomo dlaczego Elżbieta zaczerwieniła się
- Woda się gotuje - krzyknęła raptem. Przestraszyłam się tego krzyku, wypuściłam z rąk
posmarowaną masłem kromkę chleba.
- Nie wrzeszcz tak! Widzisz coś narobiła! Niech się gotuje nie ucieknie. Janek wyciągnął sznur
z gniazdka, zaparzył herbatę. Gotowe już kanapki ułożyłam na talerzu, wyglądały bardzo
apetycznie. Janek pokroił sernik, który kupiliśmy po drodze w cukierni Buchmana.
- Na co go położyć – rozglądał się za jakimś naczyniem.
- U mnie w torbie są papierowe serwetki – podniosłam głowę z nad stołu.
- Która torba?
- Ta w niebieskie pasy. Jest ich dużo powinno wystarczyć.
Z wielkim hałasem w towarzystwie Tomka wjechała Mała.
- Ty zawsze wiesz kiedy się zjawić – skomentowała ze śmiechem Duża.
- Królewska kolacja! Mam dobrego nosa a jeść mi się chce, że hej!
- Nie tylko tobie, siadajcie gdzie kto chce – zapraszałam. – Janku podaj Dużej herbatę –
wiedziałam, że sama nie weźmie gorącej szklanki bez uchwytu, a o pomoc nie poprosi.
Podziękowała mi spojrzeniem.
- A wiecie kto jutro robi śniadanie? – zapytałam z tajemniczą miną.
52
- No...
- Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że – zawiesiłam celowo głos – że .... Mała!
- O nie! Jutro śpię do dziesiątej, zresztą nie będę głodna. Antonina zlituj się!
- Na nic twoje prośby i przytulanki, to ja śpię do dziesiątej, coś ci się poplątało moja droga. Ty
grzecznie wstaniesz i przyniesiesz Toni śniadanko do łóżeczka. Ach jaka przyjemna
perspektywa!
- Potwór – odwróciła się ode mnie.
- Ja lubię podawać śniadania do łóżka! Toniu, masz jak w banku – poderwał się z krzesła
Janek.
- Znakomicie – odetchnęła Mała.
- Ta to zawsze ma szczęście – dodała popijając herbatę Duża.
- Uważaj Antonina – krzyknął rozbawiony Tomek.
- Na co mam uważać?
- Może Jasio lubi śniadania z kolacją...
- Janku, jak to jest – udałam bardzo poważną.
-Tylko czasami.
- To tak jak ja! Wybuchneliśmy śmiechem.
- Czasami takie kolacjo-śniadania bywają całkiem interesujące – Tomek wyraźnie się ożywił..
- Aby było jeszcze ciekawiej Janku przynieś tego szampana – poprosiłam.
- Wspaniale! Ja dzisiaj u was nocuję. Nie jadę do domu.
- Obiecanki, ale wiesz co – zniżyłam głos do szeptu...
- Dlaczego tak cicho mówisz – nie wytrzymała Mała..
- Bo trzeba umyć szklanki – roześmiałam się.
- Ty jesteś niemożliwa! Mała rzuciła się na mnie z pięściami.
- Ratunku! Ona mnie zamorduje!
Tomek złapał Elżbietę za ręce. Udawała, że się broni, przy tym niesamowicie piszczała.
- Przestań! Zaraz wszyscy się zlecą – oburzyła się Duża.
- Ja mam to w nosie...
- Nie jesteś sama. Uspokój się – Duża ciągle próbowała coś wskórać. Mała popatrzyła na nią
przeciągle:
- Strachliwa jak cholera!
- po jakie licho robić tyle szumu.
- Ja ją popieram – Janek niby od niechcenia dotknął mojej dłoni. Przez chwilę zatrzymał
wzrok na mojej twarzy.
- To w końcu pijemy tego szampana czy nie – Tomek zaczynał się już denerwować.
- Pijemy ale szklanki ciągle są nie umyte. Ja zrobiłam kolację, niech ktoś inny je umyje.
Janek wstał, poszedł do łazienki. po chwili szklanki lśniły czystością. Wystrzelił korek od
szampana. pieniący się płyn cudownie musował w naszych szklaneczkach. Wznieśliśmy je w
górę:
- Za spotkanie...
- Za spotkanie...
- I za nasze poznanie... – szepnął w moją stronę Janek. Popatrzył na mnie jakoś tak ciepło.
Zarumieniłam się. Zauważyła to Mała, puściła do mnie oko. Poczułam jak ciepło ogarnia moje
ciało od czubka głowy po same stopy.
Siedzieliśmy do trzeciej nad ranem. Jasiu przyniósł pożyczony od kogoś magnetofon,
porozsiadaliśmy się wygodnie na tapczanikach. Janek usiadł obok mnie, co chwilę dotykał
mojej ręki.. Próbował dotykać moich włosów. Sącząca się z magnetofonu muzyka, przyćmione
światło, kipiący szampan pobudził nas do licznych wspomnień, marzeń, bawiliśmy się
doskonale.
Na sen pozostało bardzo mało czasu.. Obudził mnie Janek. Obok na szafeczce dymiła gorąca
herbata i stały najprawdziwsze w świecie kanapki. Obok uśmiechała się do mnie ... róża.
Byłam taka zaskoczona!:
- To wszystko dla mnie?
53
- Naturalnie.
- Czym sobie na to wszystko zasłużyłam .
W tym momencie obudziła się Duża Elżbieta,. śpiąca na sąsiednim tapczanie.
- Elżbieta, Elżbieta popatrz – usiadłam – jaka piękna róża , a jakie wspaniałe kanapki. Z
rozleniwieniem podniosła głowę:
- A co to dzisiaj św. Mikołaj? Roześmieliśmy się rozbawieni.
- Wstawaj leniu, idź do łazienki, szybko się umyj i wspólnie spałaszujemy te smakowitości,
kanapki wyglądają iście po królewsku.
Popatrzyła na mnie tym swoim tajemniczym wzrokiem. Powoli wygramoliła się z betów,
przesiadła się na wózek. W drzwiach łazienki odwróciła się:
- Poczekajcie na mnie! Nie znoszę samotnych śniadań!.
- Bądź spokojna, poczekamy – powiedział Janek siadając obok mnie..
- Janku.
- Słucham.
- Ta róża jest prześliczna.
- Zasłużyłaś na nią. Ty jesteś ładniejsza Toniu, delikatnie dotknął moich włosów.
- Róża to królewski kwiat Janku. Róża zawsze jest piękna, dumna i wspaniała. A ja... marny
pyłek na rozstaju dróg.
- To nie prawda, nigdy tak nie mów. Nie powiesz mi chyba, że nikt ci tego wcześniej nie
mówił, bo i tak nie uwierzę..
- Owszem mówił ...
- Więc się nie pomyliłem.
- Janku nie tak jak myślisz.
- A jak?
- Nie zrozumiesz tego.
- A może właśnie rozumiem – przez moment przytrzymał moje dłonie w swoich dłoniach..
Delikatnie musnął je wargami. Cofnęłam ręce. Dotknęłam róży:
- Nie chyba nie rozumiesz.
- Czy dlatego, że jestem, że jestem chodzący?
- Może.
- To mylisz się i to bardzo. Rozumiem i to doskonale!.
- Janku, proszę nie rozmawiajmy o tym, przynajmniej nie teraz!
- Jak chcesz.
- Proszę, podaj herbatę, wystygnie a ja nie lubię zimnej. – Elżbieta pośpiesz się – krzyknęłam
głośniej do grzebiącej się w łazience dziewczyny.
- Już, już. Wyjechała z łazienki już ubrana i w makijażu.
- No proszę – zachwycał się Janek. Jak zwykle speszyła się.
Sięgnęłyśmy po kanapki, smakowały wybornie. Chrupiąca rzodkiewka dodała im smaku.
Wędlina ułożona na liściach sałaty kusiła zapachem.
- Wiesz Janku, muszę być dla ciebie bardzo miła – przytuliłam się do niego.
- Taaakkk!
-A tak! Ale nie bez powodu.
-- To brzmi zachęcająco, prawie jak spisek – ze śmiechem odsunął się ode mnie. popatrzył
groźnie, zmarszczył czarne brwi.
- Chciałabym, żebyś przywiózł mnie tutaj w środę.
- Jestem do twoich usług. – skłonił się nisko.
- Ale ja poważnie. Chcę zobaczyć się z panią Janeczką z krawieckiej i z dyrektorem. Muszę
przyjechać koniecznie.
- Oczywiście, że przyjedziemy, nie ma sprawy..
- Dziękuję.
- Szkoda, że już dzisiaj wyjeżdżamy. Chyba jednak przyjadę do tej szkoły – Duża mówiła
bardziej do siebie niż do nas.
54
- Wiedziałam, że ci się spodoba. Tutaj człowiek jest u siebie – westchnęłam z rozrzewnieniem.
Pożartowaliśmy jeszcze i poszłam zobaczyć się z koleżankami. Nawet Duża spotkała znajomą
z pobytu na turnusie rehabilitacyjnym.
Po obiedzie z wielkim żalem opuszczaliśmy gościnne mury naszego CKI.. Długo oglądaliśmy
się za siebie, aż znikł nam z pola widzenia budynek i znajome drzewa.
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Dużo, może za dużo rozmyślałam o swoim życiu. Nie o tym
przed chorobą, ale o tym po chorobie. Nie było ono zbyt udane Jakoś nic mi się nie udawało.
W myślach szukałam przyczyny tego stanu rzeczy:
- Czy za wszystkie moje niepowodzenia można obwiniać to, że jestem na wózku –
zastanawiałam się. – W każdym razie ten przeklęty wózek nie pomagał!
Jak to wszystko odkręcić, przekręcić aby to całe życie pchnąć do przodu, aby nie wegetować a
żyć. Wstałam, poszłam do łazienki. Spojrzałam w lustro. Spojrzała na mnie twarz kobiety
zamyślonej i odrobinę smutnej.
- A z czego mam się cieszyć – zamruczałam do siebie. Zimną wodą ochłodziłam rozpaloną
twarz, poczułam się odrobinę lepiej. Wróciłam do pokoju. Dziewczęta spały równym,
zdrowym snem. Duża nawet się uśmiechała, pewnie śniła coś miłego. Położyłam się, sen nie
nadchodził. Myśli powracały jak bumerang. Tak bardzo chciałam normalnie żyć. Godziny
zamieniają się w dni, miesiące, lata. Czas ucieka chociaż nikt go o to nie prosi. Kiedy patrzę na
otaczających mnie ludzi zazdroszczę im nie tylko tego, że chodzą. A moje życie? Moje życie
płynie od sanatorium do sanatorium, od jednego ćwiczenia do drugiego. Kiedy jest się poza
domem, wśród obcych ludzi zapomina się o cierpieniu, o kłopotach. Po powrocie do domu
ponownie marzysz o wyjeździe. Ta chęć bycia z innymi jest w nas niepełnosprawnych bardzo
silna.
- Najlepiej wyzdrowieć! – uśmiechnęłam się sama do siebie – ale jak to uczynić?
Rano obudziłam się z bólem głowy. Nie chciało mi się wstawać. Byłam w złym nastroju.. Nie
miałam najmniejszej ochoty na rozmowy. Dziewczęta zauważyły mój zły nastrój i nie robiły mi
żadnych uwag. Obie Elżbiety przygotowały śniadanie. Dzisiaj było mi wszystko jedno co
podadzą. i tak nie byłam głodna. Zły nastrój nastrojem ale trzeba było wstawać!
Zajęcia psychoterapeutyczne zaczęły się o zwykłej porze. Kasia z Anią opowiedziały nam
historyjkę o tym jak to my, to znaczy Elżbiety, Daniel i ja znaleźliśmy się na bezludnej wyspie.
Podróżowaliśmy statkiem, była groźna burza, nasz statek rozbił się o skały. Wspaniałomyślna
fala wyrzuciła nas na brzeg. Nasze „zadanie” polegało na dopisaniu dalszego ciągu tej
historyjki.
Mała jako rozbitek okazała się najmniej operatywna. Swój los rozbitka z zaufaniem złożyła w
moje ręce. Wygodna, tak najlepiej! Duża była wystraszona, niczego sama nie potrafiła
wymyśleć i też polegała na mnie. Daniel wykonywał moje polecenia-rozkazy. Robił to jak
automat. O wszystkim musiałam myśleć ja. Wszyscy rozbitkowie byli bierni i nie wierzyli w
szansę ocalenia. Musiałam im tłumaczyć, że szansą na ocalenie jest przeżycie na tej idiotycznej
wyspie. Wszyscy się ze mną zgodzili ale nadal pozostawali bierni. To ja kazałam im wyławiać
jakieś pływające resztki z rozbitego statku. Zbieraliśmy porozrzucane na brzegu gałęzie i suche
trawy. Daniel uderzając kamień o kamień rozpalał ognisko Ocalenie przyszło z morza. Na
horyzoncie zobaczyliśmy biała żagle...
Po zajęciach powiedziałam Kasi o planowanym wyjeździe do Konstancina.. Poprosiłam o
zwolnienie z zajęć. Nie była tym zachwycona ale zgodziła się. Już we wtorek z Elżbietą
kupiłyśmy pani Janeczce kwiaty.
Janek przyjechał tak jak obiecał zaraz po śniadaniu.
- Dzisiaj ja siadam z przodu- zawyrokowałam. – Jesteś mniejsza więc tam z tyłu z wózkiem
będzie ci wygodniej niż mnie. Dojechaliśmy bez żadnych przygód. Janek sprawnie wyciągnął
nasze wózki, pomógł wysiąść z samochodu. Pomaszerował na swój pawilon a my
pomknęłyśmy na warsztaty do pani Janeczki. Cichutko podjechałyśmy, akurat miała zajęcia z
trzyletnią krawiecką, kiedy nas zobaczyła zaniemówiła. Wręczyłyśmy jej kwiaty. Gadałyśmy
jedna przez drugą. Pani Janeczka trochę zmizerniała, miała podkrążone oczy, widać było, że
chyba nie czuła się najlepiej. Po tej wizycie poszłam do gabinetu dyrektora. nie zastałam go u
55
siebie. Okazało się, ,ze był w gabinecie zastępcy, poczekałam aż wyszedł. Stałam na korytarzu
tak trochę z boku, wychodząc nie zauważył mnie.
- Dzień dobry panie dyrektorze – podeszłam do niego. Uśmiechnął się zaskoczony. Podał mi
rękę, przywitaliśmy się.
- Skąd tu się wzięłaś? – nie ukrywał zdziwienia.
- Jestem na „Stegnach”. Chciałabym z panem zamienić kilka słów, czy można?
- Bardzo proszę! Chodźmy do mojego gabinetu – zaprosił ruchem ręki. Weszliśmy. Usiadł za
biurkiem:
- Słucham, co sprowadza do mnie?
Poskarżyłam się, że nie otrzymałam odpowiedzi na moje podanie o pracę, że czuję się
rozżalona. Był zaskoczony, nie widział mojego podania na oczy. Nie miał pojęcia co się z nim
mogło stać! Powiedziałam jak bardzo tęsknię za Konstancinem, że chciałabym tutaj pracować.
Owszem mogłabym pracować jako wychowawczyni albo w klubie ale jest jedno „ale” – brak
mieszkań. Powiedziałam, że i tak nie zrezygnuję z powrotu do Konstancina. Bardzo
niezadowolona opuściłam dyrektorski gabinet .
Zapukałam do pokoju Janka.
- Już po konferencji?
- Ach – machnęłam z rezygnacją ręką.
- Nie jesteś zadowolona z wizyty?
- Właściwie to nic nie załatwiłam, mam napisać nowe podanie, to wszystko. Liczyłam na
zupełnie coś innego.
- Chyba coś ci powiedział?
- Nic konkretnego. Był bardzo dyplomatyczny i grzeczny. Zrobiło mi się smutno Z wózka
przesiadłam się na tapczan, Janek usiadł obok:
- Myślę, że cię przyjmą – przytulił mnie do siebie.
- Chciałabym, tak tu się dobrze czuję.
- Takiej dziewczynie jak ty wszędzie powinno być dobrze.
- Tak mówisz bo chcesz mi zrobić przyjemność.
- Wcale nie! Zasługujesz na dobro i...
- Skąd możesz wiedzieć na co ja zasługuję a na co nie – przerwałam mu w pół zdania – tak
krótko się znamy.
- Ja to czuję! I proszę uśmiechnij się! Masz taki ładny uśmiech.
- Proszę przestań! I proszę otwórz okno, jakoś tak duszno.
- Oczywiście. Wstał, uchylił jedną połowę okna, ponownie usiadł obok mnie. – Antonina, nie
możesz stale uciekać.
- Ja nie uciekam – żachnęłam się.
- Uciekasz, uciekasz. Tylko udajesz, że wszystko jest w najlepszym porządku.
- A nie jest? Coraz bardziej stawałam się agresywna. poczułam jak „coś” się we mnie zacina.
- To już ty sama wiesz najlepiej. Chcesz kawy? – zapytał już łagodniejszym tonem. Spojrzałam
na niego podejrzliwie. Roześmiał się trochę rubasznie:
- Och ty mały jeżyku. ostre masz kolce. Nie odezwałam się, powoli złość mijała.. W między
czasie Janek przebrał się w zielone dresy. Wyglądał w nich śmiesznie.
- Wyglądasz jak żaba – śmiałam się do rozpuku.
- E tam! Tak mi najwygodniej.
- Jasne, komfort psychiczny najważniejszy. Pij kawę bo ci wystygnie- podsunęłam szklankę z
dymiącym napojem.
- Nie przepadam za kawą ale tak od czasu do czasu wypiję.
- A ja lubię bardzo- mówiłam rozkoszując się każdym łykiem – oczywiście dobrze zaparzoną –
dodałam po chwili. Spojrzałam w okno, zaczynał padać drobny kapuśniaczek. Krople
równiutko jak po nitce spadały na kwitnące od kilku dni forsycje. Żółte kwiaty pod naporem
wody skłaniały się godnie ku ziemi. Wiotkie gałązki wyginały się parabolicznie tworząc
ciekawą kompozycję. Żółte plamy na szarym tle budynku wydawały się być intruzem do chwili
56
zakwitnięcia innych krzewów. Żal mi się zrobiło mokrego krzewu, wydawał się taki bezbronny
i zziębnięty.
- Co zobaczyłeś ciekawego?- wyrwał mnie z zamyślenia głos Janka.
- Popatrz, te żółte kwiaty...
- Kwiaty jak kwiaty – nie pozwolił mi dokończyć zdania. Popatrzyłam na niego ze
zdziwieniem. nie czuł tego co w tej chwili czułam ja.- Dlaczego tak dziwnie mi się
przyglądasz, stało się coś?
- Nie, nic. Masz rację kwiaty jak kwiaty. Chodźmy poszukamy Małej. Czas wracać, czuję się
zmęczona. Tyle wrażeń jednego dnia . Nie czekając na odpowiedź wyszłam z pokoju. Elżbieta
rozmawiała na korytarzu z jakąś dziewczyną.. Kiedy nas zobaczyła pożegnała się i zaczęła
jechać w naszym kierunku.
- Wracamy – powiedziałam.
- Tak szybko! Jeszcze nie, jeszcze trochę Toniu! Janek!
- Już późno, nie marudź, na dzisiaj wystarczy. Zbieraj się! Popatrzyła błagalnie na Janka. Ten
milczał jak zaklęty, jedyną jego odpowiedzią było wzruszenie ramionami.
- Jak ci poszło z dyrektorem – zapytała wsiadając do samochodu. – Załatwiłaś co chciałaś?
- I tak i nie.
- Jak mam to rozumieć?
- Właśnie tak!
- Antonina co to znaczy! – objęła mnie ramionami.
- Dopiero przyszłość pokaże czy moja misja była udana. Na dzisiaj wiem to samo co ty.
- To znaczy nic!
- To znaczy nic – powtórzyłam jak echo.
- Teraz rozumiem ten nieciekawy nastrój...
Jechaliśmy w milczeniu obserwując ulice. Janek nie pojechał od razu z powrotem, został na
kolację.. Duża Elżbieta spisała się na medal. Zaskoczeni zasiedliśmy do stołu.
- Rany boskie ale pyszności! Napracowałaś się, że hej! – nie wytrzymał Janek. Najpierw Daniel
podał zupę z razowego chleba, była naprawdę doskonała.
- Czyje to dzieło? Twoje czy Daniela – zapytałam.
- Moje– Elżbieta dumnie wskazała na siebie.
Długo żartowaliśmy, mówiliśmy o swoich planach, marzeniach. Jedno było pewne: nikt z nas
nie chciał żyć samotnie w izolacji od społeczności ludzi sprawnych.
- W końcu nie jesteśmy trędowaci. Jesteśmy tylko sprawni inaczej to wszystko! – zachmurzył
się na chwilę Daniel. Nerwowym ruchem sięgnął po papierosa, paczka wypadła mu z rąk.
- Nasza społeczność jeszcze nie ma zdrowej świadomości co to znaczy być
niepełnosprawnym, w końcu mówimy o sobie.. Czasami wydaje mi się, że może i chcieliby
pomóc, coś zrobić dla nas ale chyba nie bardzo wiedzą jak. Może boją się naszych reakcji, nie
chcą urazić, narzucać się, już sam nie wiem – Janek mówił i patrzył gdzieś daleko przed siebie.
Wzrokiem lustrował sufit, okna. Nie rozumiałam tego spojrzenia i... nie chciałam rozumieć.
Na chwilę przymknęłam powieki. Jak we śnie zobaczyłam siebie biegającą na ukwieconej
łące, twarz Szczepana, Sławka. Lekko zawirowało mi w głowie.
- Jak myślicie, czy można ludziom ufać, czy można żyć biernie zamkniętym w sobie, bez
miłości na przykład – zapytała stłumionym głosem Duża. Przez moment wydawało się, że to
nie jej głos.
- Można, tylko że to życie jest wtedy bardzo ubogie i bez jakiegokolwiek blasku –
powiedziałam sięgając po kawałek makowca.
- Skoro nie ma blasku to nie będzie cienia. Jak fajnie napisała Szymborska:: „dziękuję tym,
których nie kocham – nie ranią mi serca” – Mała podkuliła nogi pod siebie, rękami objęła
kolana.
- Uważasz, że to w porządku? Że tak właśnie powinno być. Elżbieta, naprawdę tak uważasz?
Nie wierzę – parsknęłam.
- Nie, wcale tak nie uważam, tak mi się tylko powiedziało.
57
- Czasami cena blasku jest słona. Uważam, że warto chociaż czasami zabłysnąć. Ja wiem, że w
życiu za wszystko trzeba zapłacić, nie ma nic za darmochę. Ryzyko jest wkalkulowane od
kołyski.. I nie udawaj, że jesteś taka twarda. Nikt mi nie wmówi, że nie potrzebuje odrobiny
zaufania, ciepła, przytulenia. Każdemu potrzebna jest czułość, uczucie i trzeba być zawsze
uczciwym w uczuciach, nigdy nie udawać, umieć dzielić się obawami, lękami. Warto być od
czasu do czasu „szalonym”. Cudowne spontaniczne szaleństwo to jest to do czego ludzie lecą
jak przysłowiowe ćmy do ognia – spłoszona zamilkłam.
- Ja też tak myślę – Janek pociągnął mnie za włosy. – Czasami trzeba zaryzykować.
- Lubię ryzyko ale zaufać to już inna sprawa – pokręciła znacząco głową. Jak można ludziom
ufać kiedy nawet najbliżsi zawodzą, tych których tak kochamy...
- Sprawa ryzyka i zaufania to dwie różne sprawy, ja akurat je rozgraniczam. Można ryzykować
nie ufając i na odwrót .
- Nie zgadzam się w tej kwestii – kręciła się niecierpliwie na tapczanie.
- Trudno, takie jest moje zdanie i nie zmienię go.
Płomienie świec przyjaźnie migotały, pochylały się. Janek wyjechał. Smutno się robiło jak
zostawałyśmy same. Janek wnosił w nasze życie humor i ekspresję. A ja cieszyłam się, że już
w sobotę spotkam się ze Sławkiem. Tak bardzo już chciałam być u niego.
Przed samym wyjazdem zadzwoniłam do niego. Zgłosił się natychmiast :
- Chciałam zameldować mówiłam jednym tchem - że już wychodzę na postój.
- Doskonale! Będę czekał przed domem.
- Dobrze.
- Acha! Nie mówiłem ci, że przyjdą też moi znajomi.
- Dobrze, że powiedziałeś, muszę być ekstra, nie mogę być Kopciuszkiem.
- Pa!
Wróciłam do pokoju. Wrzuciłam do torby garsonkę w drobną kratkę, taką na wszystkie okazje.
Z duszą na ramieniu poszłam na postój. Taksówki stały jedna za drugą. przeżegnałam się w
myślach i podeszłam do pierwszej stojącej z brzegu. Spojrzałam na kierowcę. Twarz
wydawała się całkiem sympatyczna.
- Dzień dobry. Wolny pan? zapytałam niepewnie.
- Tak. A dokąd to – zapytał gasząc papierosa.
- Na Królewską...
- W porządku. Pomóc pani?
- Nie dziękuję. Poradzę sobie, tylko ten wózek...
- Zaopiekujemy się nim – uśmiechnął się całą buzią. Natychmiast poczułam się swobodniej.
Sprawił to ten jeden uśmiech. Sympatyczny taksówkarz zgrabnie włożył wózek do bagażnika.
Usiadłam z przodu, odjechaliśmy. Przez całą drogę rozmawialiśmy o nic nie znaczących
sprawach.. Kierowca ciągle się uśmiechał jak gdyby swoim uśmiechem chciał mi dodać
odwagi Może wyczuł mój lęk? Poczęstował czekoladą.
- Służbowa? – roześmiałam się.
- Tylko dla wybranych,
- Dziękuję, miły pan – uśmiechałam się jak tylko umiałam najpiękniej.
- Długo już pani tak...
- Cztery lata, prawie cztery Nie wiem czy to dużo czy mało. Dla mnie całe wieki!
- Jest jakaś nadzieja? Mój Boże, taka pani ładna. nie gniewa się pani, że tak mówię?
- Nie, nie gniewam się. przyzwyczaiłam się do tego, że ludzie pytają, chociaż przyznam, to
przykre.
- Że też musiało się pani to przytrafić – pokręcił głową.
- Los nie wybiera, może to jest właśnie sprawiedliwe. A że akurat ja... No cóż, widocznie tak
miało być. Każdy z nas ma swój los zapisany gdzieś tam w gwiazdach.
- Może i tak – zerknął na mnie – dojeżdżamy!
- Tak szybko – zdziwiłam się.
- Miło rozmawiając czas szybko ucieka. Zatrzymał się, wyciągnął wózek z bagażnika.
- Ile płacę?
58
- Pani wybaczy. Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się, że mogłem panią poznać.
Wystarczy mi pani pogoda ducha.
- Ale tak nie można!
- Można, można. Naprawdę nie ma o czy mówić.
- Jeśli tak, to bardzo dziękuję! Przesiadłam się na wózek. Na chodniku, przed domem czekał
Sławek. Przywitaliśmy się. Kierowca taksówki bacznie nas obserwował. Pomachał przyjaźnie
ręką i odjechał.
- O czym tak długo gadaliście – zapytał wjeżdżając do klatki schodowej.
- Wyobraź sobie, że nie wziął za kurs! Zaskoczył mnie całkowicie.
- Wpadłaś mu w oko.
- Jeszcze kilka takich klientek i facet zbankrutuje.
- To się właśnie nazywa warszawski taryfiarz, porządna firma! A tak się bałaś.
- Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci to by sobie usiadł – roześmiałam się.
Zatrzymaliśmy się przed jego mieszkaniem.
- Witam w moich skromnych apartamentach – pocałował w rękę. Jego skromny apartament jak
to sam nazwał składał się z wygodnych trzech pokoi. Do jednego z nich zaprowadził mnie:
- Rozgość się. Ten należy do ciebie. Ja zmykam do kuchni.
Przebiorę się i zaraz przyjdę do ciebie.
„Wskoczyłam” w garsonkę, poprawiłam makijaż, włosy. Spojrzałam do lusterka:
- Może być – skwitowałam swój wygląd.
Poszłam do kuchni. Sławek coś tam pitrasił.
- Chętnie pomogę.
- Nie, nie trzeba. Mam swoje sprawdzone sposoby – uśmiechnął się słodko podnosząc głowę
znad dymiących filiżanek. Rzeczywiście, na poręczach wózka położył przystosowaną deseczkę
a na niej postawił filiżanki z herbatą.
- Świetny sposób, godny opatentowania – szczerze zachwycałam się. Z barku wyciągnął
butelkę koniaku.:
- Po jednym za nasze spotkanie!
- Yhymmmm – zamruczałam. Wlał po odrobinie złotawego płynu do kieliszków
- Nie mówiłaś Toniu co załatwiłaś w Konstancinie.
- O to chodzi, że nie bardzo jest o czym mówić.
- Jak to?
- Normalnie – roześmiałam się cynicznie. – Nie załatwiłam prawie nic.
- Prawie, to nie nic.
- Jednak prawie nic!
- Pytałaś dlaczego ci nie odpisali... Twoje zdrowie – wypił łyk koniaku.
- Zdrowie – powtórzyłam – oczywiście, że pytałam. Dyrektor był zaskoczony, żadnego podania
nie widział. Do tej pory nie wiem co się z nim stało ale nie mówmy o tym. Dzisiaj chcę być
wesoła, chcę się śmiać. Tak bardzo się cieszę, że ponownie jestem u ciebie. Ciekawe kiedy
spotkamy się znowu.
- Spotkamy się, spotkamy!
- Popatrz Sławku – wychyliłam koniak jednym tchem – człowiek ma tak przyziemne marzenia
i jeszcze może być problem z ich realizacją.
- Pewnie dlatego, że są takie przyziemne. Tam w niebie nie mają czasu zajmować się błahymi
sprawami. Ktoś zadzwonił do drzwi.
- Pójdę otworzyć, to pewnie koledzy.
Szybko otworzyłam kosmetyczkę, poprawiłam makijaż.. Z przedpokoju dobiegał głośny gwar.
Za chwilę zjawili się w pokoju.
- Toniu, to są moi koledzy jeszcze ze studiów – wskazał ręką na wyższego – to lekarz, nie
przejmuj się jego wykładami. Ja już się do tego przyzwyczaiłem. Doktorek podał mi dłoń:
-Szymon.
- Antonina.
- A ten to moja branża. Z nim łatwiej się dogadasz – przedstawiał z humorem swoich gości.
59
- Witek, bardzo mi milo – uśmiechnął się dyskretnie.
- Antonina...
- Sławek dlaczego nam nie powiedziałeś, że będzie tak urocza osóbka, paskudny egoisto! –
Witek poprawiał lekko rozwichrzone włosy.
- To miała być niespodzianka. Rozgoście się. Ja na chwilę pójdę do kuchni.
- Sławek w kuchni to coś niebywałego i nowego – dziwił się Witek.
- Sławku pniesz się do góry!
- Dobra, bobra. Chodź pomożesz mi..
- Przepraszam, szef rządzi. posłusznie wstał i lekko rozbujanym krokiem poszedł za Sławkiem..
Zostałam sama z Szymonem.
- Oryginalne imię. Antonina, brzmi po królewsku- zaczął.
- Już prawi ci komplementy – zajrzał z kuchni Sławek.
- Pomogę ci. Chciałam koniecznie czymś się zająć, czułam się niepewnie.:
- Siadajcie, ja was obsłużę. Sławek na dzisiaj i tak ma dosyć. Metodą Sławka przywiozłam z
kuchni zaparzoną kawę, wróciłam po ciasto. Sławek porozlewał do kieliszków koniak.
Nareszcie czułam się swobodniej. i tak po domowemu. Chłopcy prześcigali się w mówieniu mi
komplementów Szymon zadeklarował się, że jutro odwiezie mnie na Korczyńską. Zgodziłam
się bez słowa. Sławek opowiedział im moją przygodę z miłym taksówkarzem.
- Wcale mu się nie dziwie. Ja postąpiłbym tak samo – puścił do mnie oczko Witek.
- Ty? Chciałbym to widzieć. Ty w głowie masz tylko swoją Anulkę! Anulka to jego
pierworodna – udawał tajemniczy szept Szymon. – Zakochany w niej po uszy. musisz
wiedzieć Toniu, że to już pannica. Ma aż dwa latka!
- Cudownie1 Takie dzieci są urocze. Spojrzałam na Sławka, obserwował rozmawiających.
- Cudowne zwłaszcza kiedy wychowuje je babcia – dokończył ze śmiechem Szymon. – I
uważaj bo on szuka dla niej mamy...
- Nie rozumiem – zdziwiłam się.
- Ojej! Dajcie spokój! Nie wytrzymał Sławek. – Oni Toniu tak zawsze jak tylko się spotkają,
zaraz się kłócą. A tak, nie mogą bez siebie żyć. Tacy już są.
- Rzeczywiście tak jest – Szymon pykał fajeczkę
Ostry zapach tytoniu drażnił nozdrza. Nie byłam ciekawa dlaczego Witek szuka mamy dla
swojej małej córeczki. W końcu co to mnie obchodziło!
Po ich wyjściu pomogłam Sławkowi posprzątać. Przebrałam się w bawełnianą, krótką
sukienkę, wzięliśmy resztę koniaku i powędrowaliśmy na tapczan. Włączyliśmy telewizor i
zaczęliśmy rozmawiać. Nie wiadomo nawet kiedy opróżniliśmy butelkę Szumiało mi w głowie
ale czułam się doskonale. Wzięłam prysznic i już dobrze po godzinie drugiej poszłam spać.
Rano obudził mnie Sławek. Przygotowane śniadanie pachniało.
- Lubię ten pokój, trochę zagracony ale tutaj są wszystkie moje skarby. te potrzebne i te
zakurzone od lat. nie chcę i nie potrafię rozstać się z nimi.
- Sentyment? Czy coś więcej
- Może i sentyment. Człowiek przywiązuje się do przedmiotów. Dużo tu jest różnego
rupieciarstwa. Do tego potrzebna jest chyba kobieca ręka.
- O to, chyba nie tak trudno... – roześmiałam się.
- Może i nie trudno ale nie dla mnie. Ja muszę być sam!
- Skoro musisz być sam to uważaj bo zarośniesz tymi rupieciami i kurzem. Wtedy nawet
odkurzacz marki Braun nie pomoże i wcale nie będzie ci do śmiechu jak teraz.
- Dolać ci herbaty – zapytał biorąc do ręki porcelanowy dzbanek.
- Nie, wystarczy. Sobie jeszcze dolał i z namaszczeniem odstawił dzbanek na miejsce.
- Ja wiem co chcesz przez to powiedzieć. Czasami mam wszystkiego dosyć!
- Wszystkiego, to znaczy czego?
- A tego całego pustego mieszkania.
-Ooooo?
- Tak, tak! Wiesz co wtedy robię?
- Nie mam pojęcia.
60
- Urżnę się i przesypiam to wszystko.
- To nie wyjście.
- To też wiem.
-Wszystko wiesz a postępujesz jak kretyn!
- Wiem tylko, że muszę być sam.
- Wmówiłeś to sobie.
- Nie jestem już taki gniewny pesymista. Zmieniłem się bardzo ale musi pozostać tak jak jest.
- Każdy jest kowalem swojego losu. Ja gdybym mogła odkręcić swoje życie postępowałabym
inaczej, zupełnie inaczej! Teraz wielu swoich decyzji po prostu żałuję.
- Ja nie żałuję niczego – zapewniał uparcie.
- A ja żałuję i to bardzo. Za bardzo ulegałam wpływom innych osób i to nie pozostało bez
wpływu na moje dalsze życie, nawet to teraz.
- To coś nowego! Mnie się wydawało, że nigdy nikogo nie słuchałaś.
- To nie prawda. Pewnie byłoby dużo lepiej gdybym nie słuchała. Podejmowali za mnie
decyzje a ja głupia godziłam się na to, nie potrafiłam odpowiednio przeciwstawić się.. Sławku
masz przed sobą ofiarę cudzych decyzji – wybuchnęłam śmiechem
- Drwisz ze mnie!
- Ani trochę! Naprawdę inni za dużo myślą za mnie. Ja wiem, że ty myślisz, że ja już
zrezygnowałam ze wszystkiego. Może patrząc z boku tak to właśnie wygląda ale tak nie jest.
Za często oglądam się za siebie, za często popadam z nastroju w nastrój, zbyt szybko rezygnuję
z czegoś tam!
- To i tak bardzo dużo wiesz o sobie - roześmiał się przechylając głowę na bok.
- To dobrze czy źle?
- Tego akurat nie wiem. Może przez to wiesz czego chcesz od tego parszywego świata
- Sławek – roześmiałam się beztrosko – chwilami mi się wydaje, że nie wiem na jakim świecie
żyję.
- Już ty wiesz czego chcesz.
- Sławek!
- Nie sławek, nie Sławek! Już ty bardzo dobrze wiesz czego chcesz.
- Skoro tak uważasz, to dlaczego „to” mi nie wychodzi?
- Może za bardzo wracasz w przeszłość – świdrował mnie tymi swoimi czarnymi oczami.
Popatrzyłam na niego zaskoczona:
- Nie tylko ty mi to mówisz.
- Więc coś w tym jest. Zastanawiałaś się nad tym? Po chwili dodał:
- Jak smakowało śniadanie?
- Wybornie! Odpocznij, ja posprzątam – zaczęłam zbierać zastawę ze stołu.
- Zrobimy to razem.
- Jak chcesz. Powędrowaliśmy do kuchni. Ja zmywałam, Sławek wycierał naczynia, robił to
bardzo dokładnie. powycierane naczynia wkładał do szafki gdzie panował idealny porządek.
- Kiedy tak nie mogę spać wtedy właśnie dużo myślę o tym co było...
- I to jest zasadniczy błąd – krzyknął mi prawie do ucha.
- Tak myślisz? Dlaczego?
- Dlaczego? Rano wstajesz wściekła i po raz któryś tam zbuntowana. Toniu, to nie jest sposób
na twoje czy moje życie. Musisz to w końcu zrozumieć. Przestań żyć tym co było. Żyj
teraźniejszością! Musisz po prostu zmartwychwstać. Inaczej nie poradzisz sobie z tym
wszystkim.. Zginiesz przy następnym podejściu, tak nie można. Wziął mnie za ręce. – popatrz
ja się otrząsnąłem i naprawdę jest mi o wiele łatwiej żyć. Przyznaję, są chwile kiedy pieprzę
cały świat i upijam się, wypinając się na wszystko i wszystkich. Ale to tylko chwila, ułamek
życia a u ciebie to niestety trwa. Kiedy cię poznałem byłaś inna, to ty uczyłaś jak żyć.
- Od tamtej pory Sławku minęło dużo czasu. To co mama robić? – bezradnie wzruszyłam
ramionami.
- Jak sama mówisz, minęło dużo czasu i nic z tym czasem nie zrobiłaś. Kochana zapomnij o
tym co było. Weź się w garść! Żyj tym co jest.
61
- Proponujesz mi tak żyć z dnia na dzień? To wegetacja. Ja tak nie potrafię i nie chcę.
- Nie z dnia na dzień. Źle mnie zrozumiałaś. Żyj tym co niesie twoje dzisiejsze życie. Śmiej się,
kochaj. Jesteś piękna i mądra, wykorzystaj te atuty. Nie uciekaj w tunel, tam na pewno nikt
ciebie nie odnajdzie. Za duża ciemność... Skarbie, spróbuj chociaż żyć inaczej. Jesteś taka
wrażliwa, wy artyści wszyscy jesteście tacy, może nawet za bardzo wrażliwi.
- Sławku, proszę!
- Dobrze, dobrze.
- Mów dalej, to ciekawe co mówisz.
- Czasami tę wrażliwość trzeba schować do kieszeni. Jeszcze jedno Toniu...
- Co takiego?
- Ja wiem, że w dzień nosisz maskę, większość z nas tak robi. Powiedz jak długo tak można?
- Na ogół wszyscy myślą, że jestem twarda jak stal.
- No właśnie. W końcu nie wytrzymasz takiego napięcia i pękniesz. Dla wszystkich to będzie
szok. Ludzka wytrzymałość też ma jakieś granice. Toniu, jesteś mi bardzo bliska, wiesz jak
bardzo cię lubię i cenię, chciałbym ci jak najlepiej, dlatego to wszystko mówię.
- Wiem i doceniam to.
- Chodźmy do pokoju, dosyć tego siedzenia przy garach. posłuchamy muzyki, mam twojego
ulubionego Jarra.
- Wspaniale! Muzyka Jarra jest dla mnie zawsze ukojeniem, uwielbiam ją. – mówiłam
przesiadając się z wózka na tapczan. Oparłam się o ścianę. Sławek włączył magnetofon,
położył głowę na moich kolanach. Za chwilę nie istniało nic tylko Jarre i nasze ukryte myśli.
Kiedy skończyła się kaseta zapytał:
- O której ma przyjechać Szymon.?
- O trzynastej.
- To jeszcze mamy trochę czasu.
- Na co?
-Na to by cieszyć się wspólnym towarzystwem – pocałował mnie w policzek. Uśmiechnęłam
się błogo.
- Kochany chłopak – myślałam - po jaką cholerę uparł się z tą swoją samotnością. Ustami
musnęłam jego włosy. Przeciągle popatrzył na mnie:
- O czym myślisz?
- O tobie.
- O mnie – podniósł głowę.
- Co w tym dziwnego?
- Może i nic – położył z powrotem głowę na moje kolana – a co o mnie myślisz?
- Same dobre rzeczy.
- Kłamiesz!
- Po co miałabym to robić. Tak sobie myślę, że szkoda ciebie do tej głupiej, wymyślonej przez
ciebie samotni...
- E tam!
- Wszyscy dążą do tego żeby z kimś być a ty głupcze odwrotnie. Och Sławku!
- Znajomi nazywają to dziwactwem albo moim głupim nieuzasadnionym uporem. A ja i tak
wiem swoje.
Nigdy nie mów „nigdy”.
- Ja swoje wiem – powtarzał z zaciętością w głosie.
- Nie złość się.
- To nie złość.
- Na pewno? – objęłam go.
- Udusisz mnie!
- Nic ci nie będzie – przytuliłam jeszcze mocniej.
Popatrzył na mnie rozczulonym wzrokiem, przymknął powieki. pewnie rozmyślał nad tym co
usłyszał ode mnie.
- Toniu – mówił nie otwierając oczu – dobrze, że jesteś...
62
- Wiem, cicho proszę... Jakiś czas trwaliśmy w dziwnym odrętwieniu. Dopiero po chwili
zapytałam:
- Jaką specjalizację ma Szymon?
- Ortopeda.
- Badał ciebie?
- Kilkakrotnie mnie nie ortopeda potrzebny ale neurochirurg. I tak nikt i nic mi nie pomoże.
- Skąd możesz o tym wiedzieć.
Naszą rozmowę przerwał dzwonek u drzwi. Spojrzałam na zegarek:
- To pewnie Szymon. Sławek przesiadł się na wózek, poszedł otworzyć. To był Szymon.
Wszedł do pokoju, przywitaliśmy się.
- Gotowa – zapytał.
- Od samego rana – zaszczebiotałam .
- Nie mogła się ciebie doczekać – puścił do mnie oczko Sławek.
- Gdzie torba? Zabiorę ją.
- Na półce w przedpokoju...
- Zabieram ją. Idę do samochodu, przyjdźcie zaraz. Po jego wyjściu zdumiona zapytałam:
- Co on taki zimno służbowy? Bryła lodu!
- Spieszy się, pewnie ma dyżur. To cały Szymon. Chodźmy Toniu.
Szymon niecierpliwie kręcił się przy samochodzie.
- Cóż Sławku, do szybkiego zobaczenia.
- Pamiętaj co ci mówiłem. Trzymaj się cieplusio, niedługo się zobaczymy. Pa!
- Tak mi smutno!
- Toniu!
- Przecież ja nic. Objął mnie i przytulił. Pomógł wsiąść do samochodu. Szymon zgrabnie
włożył wózek na tylne siedzenie. Ruszyliśmy, pomachałam Sławkowi ręką, westchnęłam .
- Co tak ciężko?
Nie. Ja tylko tak.
- Znam to. Zawsze jest tylko „tak”.
- Szymon, daj spokój. Co ty możesz wiedzieć, prawie się nie znamy.
- Nic nie stoi na przeszkodzie żeby się poznać – dotknął mojej dłoni.
- Lepiej uważaj jak jedziesz – powiedziałam trochę wyniośle.
- Kiedy masz czas, może się spotkamy
- To nie możliwe.
- Ze względu na Sławka?
- Oczywiście, niczego nie rozumiesz. Sławek nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu nie.
- To nie wytłumaczenie.
- Czy będzie lepiej jeśli powiem, że nie jesteś w moim guście. A poza tym takie znajomości na
kilka dni mnie nie interesują! To wszystko!
- Skąd wiesz, że na kilka dni.
- Przestań, jasne, że na kilka dni....
-Przepraszam, głupio się zachowałem, przykro ci?
-Szymonie, przeceniasz siebie! – uśmiechnęłam się całą buzią – dziękuję za podwiezienie.
Zbliżaliśmy się do Korczyńskiej.
- Drobiazg. Nie zaprosisz do środka?
- Wydawało mi się, że się śpieszysz. Poza tym nie mieszkam sama.
- Rozumiem ale o adres mogę poprosić, ten domowy oczywiście.
- Adres? Proszę – wyjęłam z torebki wizytówkę podałam mówiąc:
-- I tak go zgubisz.
- Nie!
- Zgubisz, zgubisz. Znam się na tym.
- Obiecuję, że postaram się nie zgubić.
- Podaj wózek.
63
- A tak, oczywiście. Bez jego pomocy przesiadłam się z samochodu, obserwował mnie bacznie.
podałam rękę:
- Do widzenia. Odjechałam na podjazd.
- Pomogę ci.
- Nie trzeba, poradzę sobie.
-- A adresu nie zgubię!
- Zobaczymy! Już w korytarzu obejrzałam się. Jeszcze nie odjechał, ciągle patrzył w moją
stronę.
- Dziwny facet – pomyślałam – a może właśnie normalny.
W przedpokoju powitały mnie Elżbiety:
- A my też miałyśmy gościa! – zaszczebiotała Mała.
- To świetnie. Przynajmniej nie nudziłyście się. A kto zaszczycił was swoją osobą? –
próbowałam żartować.
- Kolega Małej.
- No tak – rzuciłam torbę na tapczan. – Dziewczyny, było cudownie, nie chciało mi się wracać.
- Tak ci źle z nami! – obraziła się Duża
- Z wami fajnie ale Sławek to Sławek.
- Opowiadaj, opowiadaj jak było – Mała kręciła się wokół mojego wózka. Szelmowsko
zaglądała mi w oczy, robiła różne dziwne miny.
- Elżbieta, przestań wydziwiać. Pozwól jej się rozpakować. A może ty jesteś głodnazatroszczyła się Duża Elżbieta
- O nie! Jadłam same smakołyki ale herbatę to wypiłabym chętnie.
- Ja ci zrobię – Mała poszła do kuchni. Zdjęłam kurtkę, buty, poprawiłam włosy. W kuchni
zagwizdał czajnik:
- O to herbata i teraz opowiadaj. Bądź grzeczna to i my coś ci ciekawego opowiemy – Mała
zrobiła tajemniczą minę.
- Powariowałyście czy co! O czym mam opowiadać?
- Jak było – speszyły się obie.
- Jak miało być? Całkiem zwyczajnie!
- Byliście sami – Duża ciągnęła mnie za język.
- Nie, byli jego koledzy. Jeden z nich właśnie mnie odwiózł.
- Dlaczego nie zaprosiłaś do nas – skrzywiła się Mała.
- Spieszył się, miał dyżur, jest lekarzem.
- Wysoko mierzysz – roześmiała się sztucznie Mała.
- Przestań!
- Fajny chociaż?
- Można wytrzymać – odpowiedziałam wymijająco.
- Coś kręcisz – Mała ciągle trajkotała, zapalając papierosa.
- Wcale nie.
- Ale potem byliście sami – Mała podkuliła nogi pod siebie.
- Potem byliśmy sami...
- E tam! Od ciebie to się niczego nie dowiesz – machnęła ręką Duża.
- Odwiedziny jak odwiedziny, przecież już mówiłam, że było cudownie! Nie będę opowiadała
jak było minuta po minucie. Sławek jak zwykle był czarujący, gościnny...
- Domyślam się – Duża uśmiechnęła się bardziej do siebie iż do nas.
- Wcale nie jest tak jak myślisz – ofuknęłam ja. – A gdzie jest Daniel?
- Poszedł do...Heńka grać w szachy. Wczoraj przegrał to dzisiaj chce się odegrać.
- Ambitny – roześmiałam się rozbawiona.
- Nie powiedziałabym – zaprotestowała Mała.
- Nie – zdziwiłam się.
- Nie potrafi przejść nad przegraną do porządku dziennego, przegrywać też trzeba umieć.
- Masz rację. Tak naprawdę to chyba nikt z nas nie potrafi pogodzić się z jakąś tam przegraną
nawet tą w szachy. Ewentualne porażki powinny nas mobilizować do pracy nad tym żeby taka
64
sytuacja więcej się nie zdarzyła, przynajmniej nie za często. Każdą porażkę przeżywam bardzo
mocno. Oczywiście nie mówię o porażkach typu przegranej w szachy, chociaż kto wie.
Wszystko zależy od stawki.
- A ja nie – wtrąciła Mała – ja staram się o wszystkim zapomnieć i zajmuję się czymś o czym
wiem, że akurat przyniesie mi satysfakcję!
- To zależy od osobowości danej osoby. Każdy reaguje i odreagowuje inaczej. To jest właśnie
prawo natury, i bardzo dobrze.
- Dobrze? Duża Elżbieta spojrzała na mnie jak na nienormalną.
- Jasne. Inaczej życie byłoby nostalgiczne i bez sensu.
- Bez sensu, co ty pleciesz.
-Ojej, Duża. Wyobraź sobie co by się stało gdyby wszyscy postępowali jednakowo. Jeszcze pół
biedy gdyby postępowali dobrze ale gdyby odwrotnie to nawet nie chcę myśleć co by się stało.
- Koniec świata – dziko roześmiała się Mała.
- Zaraz, zaraz – przerwałam jej – z kim Daniel grał w szachy?
- Myślałam, że nigdy o to nie zapytasz – Mała była ciągle bardzo tajemnicza.
- Z Heńkiem.
- Kto to taki - nie dawałam za wygraną.
- Wczoraj jak ciebie nie było przyjęty został na oddział – w końcu wykrztusiła z siebie.
- Bardzo dobrze, będzie nas więcej – skwitowałam bez entuzjazmu.
- Jest całkiem, całkiem – ciągnęła dalej. Taki tajemniczy, w ciemnych okularach
- Jasne jak zobaczył ciebie to zaraz spoważniał – roześmiałam się. Swoją drogą byłam ciekawa
co to za typek. Pojawił się w połowie turnusu , tak niespodziewanie. Ciekawe, ciekawe...
Już jutro miałam się coś niecoś dowiedzieć na zajęciach. Tymczasem nasz nowy kolega ciągle
„wisiał” na telefonie. Niby przypadkiem wyszłam na korytarz. Ciągle rozmawiał przez telefon,
nawet na mnie nie spojrzał. Cichutko wycofałam się do mieszkania. Rozczarowana
powędrowałam do kuchni. Gorąca kawa przywołała mnie do rzeczywistości:
- Słuchajcie dziewczęta, koniecznie musimy go poznać
- Hola, hola ty masz swojego Sławka. Daj nam szansę, nie zgarniaj już go dla siebie – Mała
skrzywiła się jakby połknęła jakąś gorzką pigułkę.
- Kto ci powiedział. że mam na niego chrapkę? – Posłuchaj! Sławek nie jest mój, nigdy nim nie
był. Dlaczego tak ci to trudno zrozumieć, wmawiasz mi coś co w ogóle nie ma miejsca i mieć
nigdy nie będzie! On nie jest mój, wbij to sobie do głowy – udałam obrażoną.
- To tylko tobie tak się wydaje. Dziwię się, że tego nie widzisz, albo udajesz, że nie widzisz.
Mała nie dawała za wygraną.
- To jego problem nie mój – odpowiedziałam niemal ze złością.
- Musisz coś z tym zrobić. Nie męcz go – Mała dręczyła mnie z uporem maniaka.
- W końcu co to ciebie obchodzi – zdziwiłam się szczerze. – To jakaś podejrzana sprawa.
Widzę, że ten nowy naprawdę zawrócił ci w głowie i za wszelką cenę chcesz odwrócić od
niego moją uwagę!
- To ty tak sądzisz, mnie się wydaje całkiem nieciekawy – odburknęła i wyszła z pokoju.
Wszystko wyjaśniło się na drugi dzień na zajęciach. Henryk był po wypadku, miał
amputowane lewe udo. Całkiem świeża sprawa z przed trzech miesięcy. Otaczała go ogromna
aura tajemniczości. Jego oczy były niesamowite, takie niewidzące, jak oczy kogoś kto za
wszelką cenę chciałby ukryć się przed całym światem. Początkowo mówił o sobie bardzo
niewiele, takie mało znaczące epizody. Pracował w telewizji Polskiej i marzy aby tam
powrócić. Dziewczyny próbowały swoich sztuczek aby wyciągnąć z niego coś więcej ale na
nic zdały się te fortele. Z uwagą słuchałam jego wypowiedzi, nie odważyłam się zadać jakiegoś
pytania. Wydawało mi się, że popełniłabym jakieś świętokradztwo.
Całe dnie przesiadywał w swoim pokoju, nikt nie wiedział co konkretnie tam robi i to jeszcze
bardziej robiło go tajemniczym. Jedynie Mała zaczęła chodzić do niego na papieroska i to
właśnie ona przynosiła jakieś strzępy wiadomości o nim.
Wypoczywał i kilogramami pochłaniał książki i... słodycze. Nie potrzebował żadnego
towarzystwa, w swoim czuł się najlepiej. Nawet nie bardzo wiem jak to się stało ale pewnego
65
popołudnia poszłam do niego. Zapukałam do drzwi i już nie było odwrotu. Głos zza drzwi
zapraszał do środka. Weszłam pełna obaw. Henryk w panującym półmroku palił kolejnego
papierosa na co wskazywała popielniczka pełna niedopałków.
- Przyszłam coś ci zaproponować – zaczęłam trochę niepewnie.
- Tak, ciekawe – zawiesił głos.
- Na zajęciach mówiłeś, że od czasu amputacji nigdzie nie wychodziłeś. Pomyślałam sobie, że
może jutro wybralibyśmy się na zakupy do sklepu, tu obok naszego ośrodka, to całkiem
niedaleko – mówiłam coraz ciszej.
- To ciekawe co proponujesz. Tylko jak ja mam robić zakupy, w rękach kule...
- To nie problem. Będę ci robiła za koszyk – ożywiłam się. – Nie sądzisz, że to może być
całkiem fajne doświadczenie – roześmiałam się pełna jak najlepszych intencji. – Zobaczysz
jakie to proste, na pewno sobie poradzimy. Obserwuję ciebie i widzę, że chodzisz doskonale.
- Tylko tak mówisz. Jak można dobrze chodzić na takim szczudle – uderzył kulą o protezę. -To
zwykła rura, ćwiczebna proteza. Wszyscy na początek taką maja.
- Uważam, że chodzisz doskonale. Na to czy dasz sobie radę z zakupami jest tylko jeden
sposób. po prostu pójść, inaczej tego nie sprawdzisz.
- Widziałem cię nieraz jak jechałaś i mówiąc szczerze podziwiałem. Zachowujesz się tak
jakbyś nie widziała problemu... że jesteś ... no , właśnie jaka jesteś.
- Nazywaj rzeczy po imieniu, że jeżdżę na wózku. Henryk lekko pobladł. – Tak, w tej chwili to
już nie problem, to normalny stan rzeczy. Przyznaję nie zawsze tak było. Początki zawsze są
beznadziejne. Miałam to szczęście, że trafiłam na wspaniałych ludzi, którzy chcieli mi pomóc.
- Pomagać? Nikt mi nogi nie przyszyje – przerwał mi obcesowo.
- Zgoda, nikt ci nogi nie przyszyje ale bez nogi też można normalnie żyć.
-Żyć? Jak żyć
- Normalnie. Tak jak ja. Jesteś normalnym zdrowym facetem. To że nie masz nogi to żadne
kalectwo. Rozejrzyj się dookoła siebie, widziałeś co się dzieje w Konstancinie. Tam to
prawdziwych inwalidów na pęczki. A ty! Henryk jesteś najnormalniejszym facetem! A że na
protezie? Komu to przeszkadza, większość ludzi pewnie nawet tego nie zauważy.
- Przestań! Komu potrzebny facet bez nogi. Jak się pokazać dziewczynie bez protezy –
zaczerwienił się.
- Bzdura! Zażalenie donikąd. Jeśli jest się z kimś na dobre i na złe, z kimś kto cię darzy
prawdziwym uczuciem to, to nie powinno mieć znaczenia. Czy brak nogi może przekreślić
miłość? Ja naprzykład tego nie pojmuję! Cóż to za miłość, która każe kochać za coś.?
- Nie Toniu, nie wyobrażam siebie naprzykład z ... dziewczyną w łóżku! Jak to będzie?
- Heniu, na pewno normalnie. A co ma być? Będziecie zainteresowani sobą a nie , za
przeproszeniem twoją nogą...
- O Boże ile w tobie siły! Podziwiam cię od chwili kiedy tylko cię zobaczyłem.
- Nie ma czego podziwiać Staram się żyć tak jak wszyscy na całym świecie. Żaden dzień,
żadna chwila nie powróci i rozczulanie się nad sobą nic nie zmieni. Więc jak, idziemy jutro na
zakupy?
- A mam inne wyjście?
- Chyba nie. Od dzisiaj ja rozkazuję – roześmiałam się radośnie.
Od tego momentu czułam ogromną ulgę i jakąś niewypowiedzianą radość Znajomość z
Henrykiem pociągała mnie jak narkotyk. Kiedy oświadczyłam dziewczynom, że jutro z
Heniem idziemy na zakupy były niepocieszone.
- Cwaniara z ciebie, potrafiłaś się zakręcić – Duża pokręciła znacząco głową.
- A kto wam bronił? Wolność Tomku w swoim domku! Na drzwiach jego mieszkania nie ma
zakazu wstępu, każdy może.
Nie wiedziałam, że moje słowa wezmą dosłownie. Od tej chwili biedny Henio nie mógł już
cieszyć się samotnością. i ciszą. Co chwilę któraś do niego wpadała, a to na papieroska, a to na
kawusię. Przesiadywały całe popołudnia i wieczory, często do późnej nocy
66
Na zakupy wybraliśmy się zaraz po zajęciach. Czułam się ważna i potrzebna. W sklepie tak jak
obieca lam robiłam za koszyk. Wszystkie wybrane produkty wkładaliśmy do koszyka, który
był na moich kolanach.
- Widzisz jakie to proste – uśmiechnęłam się do niego wkładając do koszyczka ciastka.
- Przy tobie wszystko staje się prostsze. Może nie uwierzysz ale ja naprawdę pierwszy raz
wyszedłem od chwili...
- Daj spokój, wszystko jest fajnie – na chwilę przytrzymałam go za rękę.
- A jednak dziękuję ci.
Uliczka, którą wracaliśmy wydawała mi się pięknym kobiercem. Zerwałam żółty, rosnący
prawie pod moimi nogami kwiatek:
- To dla ciebie za odwagę i dzielność. Przystanął, wziął kwiatuszek do ręki :
- Piękny... dziękuję. To ty powinnaś dostawać kwiaty nie ja. Kobiety są stworzone aby je
dostawać.
- Naprawdę tak myślisz?- Oczywiście! No, może nie każda na to zasługuje ale większość na pewno.. To wy, kobiety
ciągniecie cały ten życiowy bałagan. Prowadzenie domu, dzieci, do tego praca zawodowa.
Każdy mężczyzna twierdzi, że jest głową rodziny. Zgoda, tylko kobieta jest szyją.
- Ciekawe masz poglądy. To rzadkość aby mężczyzna tak otwarcie o tym mówił – udałam
zdziwienie.
- Po co udawać, że jest inaczej – roześmiał się. – Nie myśl, że to oznacza bycie pod pantoflem.
- Wcale tak nie myślę – roześmiałam się.
- Toniu, proszę wpłyń na swoje koleżanki aby tak nie przesiadywały u mnie całymi dniami,.
Nieraz dawałem im do zrozumienia, że potrzebuję odrobinę prywatności ale one są jakieś
odporne na wiedzę. Skąd one biorą tyle siły aby tak zarywać noce?
- One są po prostu inaczej skonstruowane niż ty – udawałam powagę. – One są
niepełnosprawne od urodzenia, nic je nie boli, wyrwały się ze swoich domów i chcą nadrobić
stracone dni. Łakną towarzystwa zwłaszcza męskiego. Doskonale wiedzą, że po powrocie do
domu zacznie się nuda.... Większość z nich żyje dniem dzisiejszym. I to jest ogromny błąd.
- Mówisz dniem dzisiejszym – przerwał mi – ja chyba też tak żyję.
- Nie, to niemożliwe aby ktoś taki wrażliwy jak ty żył właśnie tak. Heniu, tyle w tobie ciepła i
dobroci, że wystarczyłoby na cały pułk wojska. Ty nie możesz tak żyć. Chłopie, przed tobą
całe życie!
- Ale jak tak bez nogi... – przerwał mi prawie szeptem.
- Ty znowu swoje. ty mnie w ogóle nie słuchasz. Liczy się człowiek, jego wnętrze. Nie jest
tajemnicą, że nie szata zdobi człowieka. Tak, masz rację-próbował mi ponownie przerwać- to
banał ale tak jest naprawdę. Popatrz na mnie. Gdybym ciągle zamartwiała się wózkiem,
doszłabym a raczej dojechała do obłędu. Jestem kobietą bez względu na to czy jeżdżę czy
chodzę. Pragnę się podobać mężczyznom, bawić, żyć jak każdy inny człowiek. Mam do tego
takie samo prawo a może nawet większe. Jeśli komuś przeszkadza mój wózek, niech nie
patrzy. Nikt w życiu nie wie co mu przyniesie los i to jest sprawiedliwe. Henryk, liczy się tylko
człowiek i nic więcej.
- Mówisz to bardzo przekonywująco – wydawał się być poruszony tym co usłyszał.
- Serio?
- Serio!
- W takim razie zapraszam na wspólny wypad na Starówkę – wypaliłam nie tracąc czasu.
- Chętnie. Wieczorem zapraszam na kawę i wtedy uzgodnimy termin wypadu.
- Cudownie – zachwycałam się.
Po powrocie z zakupów nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Ciągle myślałam o Henryku.
Wydawał mi się bardzo interesujący i.... jakbym już znała go całe wieki! Może i był
„podłamany” zaistniałą sytuacją ale wyczuwałam, że doskonale sobie poradzi z tymi
problemami tylko potrzebuje na to trochę czasu. Tak bardzo chciałam aby tak się stało.
67
Dziewczęta zauważyły, że często przebywamy ze sobą. Zaczęły się głupie uśmieszki,
przygadywania. Jak dobrze, że za kilka dni wyjeżdżały do domów. Jeszcze nie wiedziały o
mojej słodkiej tajemnicy – zostaję na drugi turnus- załatwiłam już wszystko z panią magister.
Po ich wyjeździe przyjechali nowi uczestnicy turnusu. To że z Henrykiem pozostaliśmy
zbliżyło nas do siebie. Spędzaliśmy wspólnie mnóstwo czasu. Nasze rozmowy toczyły się
nieraz do późna w nocy i o dziwo wcale mu to nie przeszkadzało jak w przypadku tamtych
dziewcząt. To był kolejny plus dla mnie. Byłam z nich najstarsza a jednak Henryk wolał moje
towarzystwo niż towarzystwo rozhukanych „małolat”. Oczywiście one miały mi to za złe. Nic
sobie z tego nie robiłam, wiedziałam swoje.
Wybraliśmy się na umówiony wypad na Starówkę. Rosły mi skrzydła. Widziałam, że i Henio
był zadowolony z siebie. Po raz pierwszy od czasu wypadku odważył się jechać autobusem!
Ogromny sukces! Zaaferowany sytuacją bardziej dbał o moje bezpieczeństwo niż swoje. Bez
przeszkód wysiedliśmy i niemal na środku ulicy Miodowej złapałam go za rękę:
- Chcesz być ze mną – niemal krzyknęłam. Popatrzył na mnie:
- Tak ale...
- Czy nie będziesz się mnie wstydził na wózku – brnęłam coraz bardziej.
- Nie, chyba nie...
- I za to też cię kocham – wykrzyczałam w niebo. Henryk odwrócił się i odszedł.
Znieruchomiałam. Za chwilę pachnący bukiecik fiołków leżał na moich kolanach. Byłam
zachwycona! Po raz pierwszy w życiu wiedziałam, że postępuję słusznie. Ja, która zawsze
miałam opory przed podjęciem takiej właśnie decyzji, wiedziałam na sto procent – to jest
mężczyzna mojego życia! On albo nikt inny – byłam zakochana po same uszy! Fiołki
pachniały oszałamiająco, nie przeszkadzał nam kurz i klaksony przejeżdżających samochodów.
Byliśmy razem i tylko to się liczyło. Tę wspaniałą nowinę uczciliśmy wspaniałym obiadem w
„Kmicicu”. Ja i on. Dwa krótkie słowa, magiczne słowa znaczące więcej niż wszystkie skarby
świata.
O tym, że jesteśmy parą powiedzieliśmy naszym paniom psycholog. Ucieszyły się bardzo
obiecując nam pomoc , gdybyśmy jej potrzebowali. Przymykały oko na nasze wspólne późne
siedzenie w nocy.. A my nie mogliśmy nacieszyć się sobą. Pragnęliśmy wspólnie spędzać
każdą wolną chwilę. Ciągle nam było mało siebie, dotyku dłoni i ust. Wiedzieliśmy, że resztę
życia chcemy spędzić razem, nie mogliśmy bez siebie istnieć . Brnęliśmy w tę znajomość
milowymi krokami. Wyznaczyliśmy już nawet datę ślubu. To niesamowite, pędziliśmy przed
siebie, jakbyśmy się bali, że zabraknie dni i nocy. Nie wolno nam było stracić ani sekundy z
cennego życia. Zbyt długo czekaliśmy na siebie aby teraz rozjechać się do domów i pisywać
tylko tęskne listy. to nie było dla nas!
Henryk przedstawił mnie swojemu bratu Sebastianowi. Nie obawiałam się tego spotkania:
- Skoro Henio był takim cudownym facetem to jego brat też na pewno był do niego podobnym.
Nie pomyliłam się. Sebastian tylko się zdziwił, że taki zatwardziały kawaler jak Henio, chce się
ożenić. Odpowiedź Henia była rozbrajająca:
- Zgłupiałem na stare lata!
Nasza miłość kwitła a my razem z nią. Już dla nikogo nie było tajemnicą, że pragniemy
wkrótce się pobrać. Henio nawet już zamówił obrączki – tempo iście szatańskie! Ciągle
pragnęliśmy być obok siebie. Jeśli któreś z nas zmuszone było wyjść samo, na drugi dzień
listonosz przynosił cudnie-śmieszne kartki;” podaliśmy sobie ręce, swoją miłość złożyliśmy w
podzięce. Chcę być i patrzeć w twoje oczy i abyś ty była i patrzyła w moje, a świat co tam
świat...”
- I jak tu nie kochać takiego faceta? Ja w zamian przynosiłam dla niego małe bukieciki
kwiatków i kładłam na kołdrze, poduszce, w różnych najdziwniejszych miejscach. Wszystkie te
wzruszające gesty to była właśnie miłość, miłość... Nie było w niej miejsca na fałsz i obłudę.
Po raz pierwszy w życiu byłam pewna, że kocham bez zastrzeżeń. Nie czułam lęku przed tym
co nam przyniesie wspólne życie. Nie potrafiłam, nie chciałam myśleć inaczej.
Musiałam .a dwa tygodnie wyjechać do domu. Boże jak to przeżywałam. Wiedziałam, że
muszę wyjechać a jednocześnie tak bardzo chciałam zostać przy Heniu. Uzgodniliśmy, że na
68
najbliższą sobotę Henio przyjedzie do mnie do domu. Och, jak bardzo czekałam, codziennie
otrzymywałam listy, które wkrótce znałam na pamięć:
Witaj Blondasie!
Miałem zasiąść do spotkania z Tobą wcześniej ale tutaj to nie takie proste. teraz gdy na
pewno chcę być sam, rozrzewnić się – przeszkadzają mi. Najgorsza jest noc, samemu w
pustym pokoju. Każdy centymetr tego mieszkania jest wypełniony Tobą a Ciebie tu brak.
Głupio tak się przebudzić i ... nie ma nikogo! Dziś dali nareszcie ciepłą wodę i co? Wanna też
pusta.
Zacząłem robić wszystko naraz, śniadanio-obiad , sprzątanie. Nic się nie klei. Robienie
posiłków z kimś , dla kogoś to radość, dla siebie tylko smutna konieczność.Toniu nie chcę
rozdzierać szat ale bardzo mi Ciebie brakuje, kawa nie smakuje, nie mogę się skupić a zarazem
mam spokój ducha. Pocieszam się faktem, że każdy dzień pracuje na naszą korzyść . Cieszy
fakt, że jest wreszcie cel , który chcę i mogę osiągnąć – być z Tobą i już zawsze razem cieszyć
się każdą chwilą. Tego mnie nauczyłaś, pokazałaś radość każdej sekundy naszego życia i za to
jestem Ci wdzięczny.
Całuję Cię gorąco i czekam chwili gdy będę mógł Cię całować tulić, kochać i szeptać tysiące
pięknych słów. Bardzo Cię pragnę moja Królewno, Blondasie przecudny!
Kocham
Twój nieznośny Henryk
W kalendarzu skreślałam każdy miniony dzień. To było jak choroba, choroba na którą
chciałam chorować.
Henryk dotrzymał danego mi słowa – przyjechał.
Już na przystanku autobusowym obdarował mnie prezentami. Ileż było w nas radości, tęsknoty.
Jak na dżentelmena przystało i mama została obdarowana bukietem różowych róż bo jak
twierdził Henryk czerwone są zarezerwowane tylko dla mnie.
Spędziliśmy cudowne dni, włóczyliśmy się po mieście, odwiedzaliśmy znajomych.
Najważniejszym punktem jego pobytu były oficjalne oświadczyny. Jaka byłam dumna, z jaką
radością patrzyłam jak Henryk wkładał na mój palec pierścionek z szafirkami. Wydawało mi
się, że to sen. Tak długo czekałam na ten moment, warto było! Nawet dla tej jednej chwili.
Rodzice zaakceptowali mojego wybranego bez słowa. Cieszyli się razem ze mną. Byli
zadowoleni, że znalazłam swoją drugą połowę. Będą mogli być spokojni o moją przyszłość, nie
będę już sama. Tego wieczoru szampan smakował jak boski nektar a ciepłe dłonie Henia
przypominały o istnieniu, o naszej wspólnej przyszłości.
Po jego wyjeździe pozostała niekończąca się tęsknota! Jedyną pociechą było to, że za tydzień
miałam być już w Warszawie.
Ja, która od chwili wózkowego życia nigdy nie poruszałam się inaczej jak samochodami,
samolotami, karetkami pogotowia, teraz najzwyczajniej w świecie wsiadłam w Polski Ekspres i
wio.... do Warszawy! Duma mnie rozpierała, sama, bez opieki jechałam autobusem. Nowe
zwycięstwo nad swoją słabością, pokonana jeszcze jedna bariera psychiczna. Jednak to prawda,
że miłość czyni cuda.
Już w Warszawie odebrał mnie Henryk z Sebastianem. Czerwone róże w jego dłoniach mówiły
za niego:
- Kocham cię najdroższy mój Blondasie – usłyszałam wzruszona.
- Nawzajem – całowałam płatki róż.
Przy kolacji Henryk z dumą oświadczył:
- Dziewiątego października mamy zaklepany ślub! Co ty na to?
- Co ja na to? Głuptasie, jestem najszczęśliwszą dziewczyną na kuli ziemskiej i ... też chyba
ciebie zaskoczę – zawiesiłam tajemniczo głos.
69
- Proszę powiedz, inaczej uschnę z ciekawości – droczył się ze mną. Jego oczy płonęły,
świeciły blaskiem jaśniejszym niż pożar. Taki widok sprawiał, że cała drżałam. Musiałam
dotknąć jego dłoni, musiałam się upewnić, że to nie sen.
Nie to nie był sen! To wszystko co się działo wokół mnie to prawda.
- Boże to prawda! Heniu ja..... przywiozłam ze sobą .... – widząc jak płonie, celowo
przeciągałam słowa. – Przywiozłam kreację ślubną – wykrzyknęłam.
- O rany., pokaż, pokaż – zerwał się z krzesła.
- O nie mój panie! To moja słodka tajemnica, zobaczysz w dniu ślubu. Inaczej byłby pech i nie
ma o czym gadać.
- Blondasie tylko tak przez dziurkę od klucza, tylko tak ciut, ciut – przymilał się, próbując mnie
pocałować.
- Nie i nie! Na to mnie nie namówisz, nie ustąpię.
- Wstrętny Blondas – udał zagniewanego.
- I bardzo dobrze. Przynajmniej mam jedną wadę – śmiałam się szczęśliwa.
W przygotowaniach do ślubu pomagali nam przyjaciele i znajomi Henia. Okazali się cudowni.
Wszystko załatwiali bezinteresownie nie zważając na związane z tym koszt. Nie
spodziewaliśmy się tego. Jedynie znajomi z turnusu pozostali obojętni na nasze szczęście i na
wszystko co się wokół nas działo. Wszystko toczyło się normalnym trybem , jakby w ośrodku
nie było przygotowań do tak ważnego dnia. W końcu to był pierwszy ślub w tym ośrodku. Nie
ukrywaliśmy naszego rozczarowania. Poza personelem nikt nam nawet nie złożył życzeń, nikt
nie udzielił wskazówek. Wyglądało to tak jakbyśmy byli obcy na swojej planecie. To prawda,
nasza miłość była najważniejsza ale tak bardzo potrzebowaliśmy akceptacji właśnie
mieszkańców ośrodka, ich uśmiechów a nawet żartów na nasz temat! Marzyłam o
prawdziwym wieczorze panieńskim. Tymczasem tak naprawdę dziewczyny z turnusu... omijały
mnie, nas. Było mi bardzo przykro ale „przełknęłam” i to. Zupełnie nie mogłam zrozumieć
takiego postępowania. Ja, zawsze bardzo się cieszyłam jeśli którejś z niepełnosprawnych
koleżanek powiodło się i ułożyła sobie życie. A one jakby nas nie dostrzegały – powietrze!
Na początku naszej znajomości tryskały energią i pomysłami teraz omijały nas... To był
najmniej miły akcent w naszej historii.
Zbliżał się dziewiąty października, dzień naszego ślubu. Na dworze było ciepło chociaż mżył
drobny deszczyk. Do Urzędu Stanu Cywilnego pojechaliśmy pięknym czerwonym
samochodem
W pięknej koronkowej garsonce, bukiecikiem pachnących frezji czułam się jak prawdziwa
dama. przed salą ślubów oczekiwał na nas dosłownie tłum gości – to znajomi i przyjaciele
Henryka, rodzina. Nie dostrzegłam koleżanek z turnusu...
- Nieważne – pomyślałam. – Ważne, że jestem tutaj i że jestem naprawdę szczęśliwa. A może
właśnie moje nieukrywane szczęście sprawiło, że inni poczuli się co najmniej „dziwnie”.
Czasami tak w życiu jest, że wszystko jest fajnie dopóki potrzebujemy od innych moralnego
wsparcia, kiedy czujemy się biedni i nieszczęśliwi. Czasami cudze szczęście „kole” w oczy...
Nie chciałam zastanawiać się czy tak jest w tym przypadku.
Dzisiaj był dzień najpiękniejszy ze wszystkich. Dzień triumfu miłości, rozsądku i „szaleństwa”.
Dzień wiary w siebie
Ze łzami w oczach powtarzałam słowa:
- Świadoma praw i obowiązków, biorę ciebie Henryka za męża....
70

Podobne dokumenty