Festyn na śniegu

Transkrypt

Festyn na śniegu
Ewa Kubiak
Festyn na śniegu
Nie lubię zimy, nie ma się jak podrapać. Paznokcie się nie przedrą przez warstwy ubrań,
nawet przez pojedynczy sweter nie, to co dopiero przez kurtkę. Przy mokrych krawężnikach
skupiają się śmieci; na tajne zgromadzenia zebrały się papierki po batonikach, siatki foliowe i
bliżej nieokreślone pozostałości po trawie, która jeszcze przeziera spod nalotu z brudu, ledwo
zielona, już prawie czarna.
Mokre jezdnie są rozjeżdżane przez setki kół, rozświetlane przez regularny puls neonów
migoczących na biało-niebiesko, za których porcje prądu ktoś wciąż płaci, chociaż od dawna już
nic nie reklamują, albo reklamują to, czego już nie ma. To jest wzruszające. Na mokrej ulicy leżą
smętne pawie oka z benzyny, mrugają kolorowo, nawet lepiej niż neony. W goliźnie konarów
puszą się ciepłe gniazda jemioły, jedyny zielony akcent kruchego, drewnianego szkieletu. Mam
jeszcze 13 minut do autobusu. Zimno mi w tyłek, ławka na przystanku jest mokra i zimna, mocz
mi zamarza w pęcherzu, czuję się jak gówno, w które ktoś wdepnął. Wczoraj była zmiana czasu
na zimowy i z dnia na dzień jest coraz bardziej noc.
Nudzi mi się, więc patrzę na różową budę z odwiecznym szyldem „do wynajęcia”.
Wymyślam sobie najbardziej absurdalne biznesy, które mogłabym tu rozkręcić, na tym zadupiu,
gdzie jest tylko kościół, cmentarz i sklep, nawet ludzi nie ma. Jest jeszcze buda przystanku w
której siedzę i czekam i z nudów wymyślam. Mogłaby to być galeria portretów zwierzęcych
malowanych z natury albo sklep z papierowymi naczyniami i akcesoriami grillowymi. Chociaż, to
akurat mogłoby mieć branie, więc odpada. Chodzi o takie coś, co by nie przeszło nawet na
Nowym Świecie w Warszawie, nawet na Bema w Poznaniu. Wypożyczalnia VHS albo używane
dewocjonalia. Sklep z kulami dyskotekowymi. Tym pomysłem osiągam zadowolenie i powraca
nuda.
Z cmentarza dochodzi śpiew księdza, a za domami i bielonymi wapnem drzewami w
ogródkach słychać stukot pociągu. Zaraz będę w autobusie. Za 8 minut. Za 5.
Autobus nie przyjechał. Na ulicy deszcz i więcej deszczu. Truchła liści przyczepiają się do
butów, robi się z nich liściasta miazga, brązowa maź z ościami mokrych nerwów. Na cmentarzu
już prawie nikogo nie ma, msza się kończy i zostały tylko drżące światełka. Sprzedawcy sprzed
cmentarnej bramy zbierają już swój mokry inwentarz do wielkich plastikowych plecionych
toreb, które ładują dalej do furgonetki, martwiąc się, że im nie starczy na czynsz. Jest jeszcze
jasno, ale jest to jasny odcień szarości, postępujący tonalnie w stronę głębokiej czerni. Po
cmentarzu chodzi mały chłopiec w brudnej, żółtej bluzie, na szyi ma klucz, a na smyczy psa.
Kieszenie ma pewnie ciepłe, w sam raz na piąstki i dreszcz ciepławej szczęśliwości, taki który
wzdraga ciałem, kiedy uda mu się na chwilę umknąć chłodowi. To jest przyjemne, ale wstydliwe,
jeśli ktoś ten dreszcz zauważy. Nie wiem dlaczego.
Kaplica jest wciąż otwarta, więc można wejść do środka, pomodlić się albo tylko usiąść,
poczekać na następny autobus, który przyjedzie za pół godziny. Dzisiaj się już chyba nie chodzi
do kościoła. Zakonnice już też nie mają zwyczaju śpiewać do pustego ołtarza, a to był zawsze
ładny śpiew, takie wydmuchy przerażającej rozkoszy, jęki w alcie słodkie i straszne. W
dzieciństwie się bawiło w kościół. Z andruta były opłatki maczane w herbacie z hibiskusem, że
niby wino i woda święcona z kranu.
Siedzę przez chwilę w ławce, która jest zimna, poorana kluczami w arabeski tajemnych
znaków i porozumiewawczych haseł do odszyfrowania jedynie dla równie wtajemniczonych w
nudę i dziecięctwo, co wydrapujący. Mam za krótką kurtkę, więc mnie ławka ziębi. Przestrzeń
kaplicy jest zimna i twarda. W nieprzyjemnym uścisku zamykają ją przysadziste kolumny, a nad
nimi wygięte rzewnie łuki naw trochę łagodzą to wrażenie. Posadzki są wyłożone kamieniem.
Na to przypominają mi się niedziele klęczenia na tych podłogach. Niektórzy ludzie przed
klęknięciem podkładali sobie pod kolana chusteczki, ale mi się to wydawało oszustwem, no bo
jeżeli już klęczę i o coś proszę, to niech mnie chociaż boli i niech mam brudne rajtuzy. Ważne
były te bolące i chude kolana w których odciskały się drobinki brudu spod butów innych ludzi
albo kolana krzepnące przez zimno, cierpnące w zagięciu, jak kolanko spod zlewu. Potem trudno
było wstać i je wyprostować, bo stały się już jakby przedłużeniem podłogi, kamiennymi
kolanami, pod którymi zgrzytał piasek. To była najwyższa ofiara do jakiej umiałam się zmusić.
W całej kaplicy nie ma niczego, co byłoby miękkie.
Kiedy wychodzę na dwór, pada drobny śnieg i jest już zawiesiście czarno. Nigdy nie
wiadomo kiedy to się dzieje. Można by siedzieć na dworze cały czas, a i tak nie udałoby się
przyłapać zmierzchu na przejęciu nieba i zaobserwować jego mrocznych praktyk. Po prostu w
pewnym momencie nic już nie widać i wiadomo wtedy, że znowu zostaliśmy przyłapani na
nieuwadze.
Pomimo ciemności cmentarz nie wygląda jakoś strasznie, może głos księdza, a może
upstrzone na kolorowo groby wymuskane i wymyte przez wszystkich świętych sprawiają, że na
cmentarzu jest raczej żywotnie, a atmosfera panuje festynowa. Ktoś niewtajemniczony w
powagę tego kiczu, mógłby wziąć go za egzotyczne przyjęcie z kamiennymi stolikami i
japońskim zapożyczeniem w postaci siedzenia na ziemi wokół plastikowych lampionów.
Mogłoby tak być. Spaceruję między alejkami bezmyślnie, przyciągają mnie światełka, obce
nazwiska i daty; długie albo krótkie życia, dramatyczne sentencje albo wyblakłe zdjęcia. Ci
ludzie z nagrobnych fotografii nie wyglądają realistycznie, wyglądają po prostu jak symbol
nieżyjącego człowieka, jak jakaś nieokreślona twarz, jak przykład zmarłego. Nie wierzę, że oni
kiedykolwiek żyli. Jest tak, że ani się nie boję, ani boję, po prostu idę i patrzę na wszystko co jest
do zobaczenia. Widzę ludzi zgromadzonych koło cmentarnego muru, w jedynym ciemnym
punkcie cmentarza, bo nieoświetlonym przez pstrokaciznę zniczy i lampionów. Z dala od głosu
księdza, który już tylko rezonuje nieudolnie i cicho pomiędzy nagrobnymi płytami i gołymi
pniami, odbywa się chyba coś na kształt religijnego rytuału, sądząc po stłumionym pomruku
modlitwy i twarzach zakrytych kominiarkami i szalami. Zakrywam twarz kołnierzem kurtki i
podchodzę do nich. Na środku tli się maleńkie ognisko, właściwie podpałka. Wysoki chłopak w
czapce z pomponem naciągniętej na twarz obchodzi palenisko rozlewając dookoła wódkę
żołądkową gorzką. Dziewczyna, zbyt próżna, by nie pokazać zarumienionej od zimna boskiej
buzi i wymykających się wątłej opasce kosmyków tlenionych włosów, podkłada kanapki z serem
i szynką pod strugę alkoholu. Wiadomo, że dusze trwają, dopóki się o nich pamięta, ale bez
przesady. W końcu zauważają mnie, więc oddalam się pospiesznie i tylko słyszę jeszcze jak
zawodzą, w tonacji przypominającej lament.
Jestem głodna, ale o tej godzinie mogę najwyżej powyjadać kryształki soli drogowej
spomiędzy płyt chodnikowych i popić to śniegiem, który sypie coraz obficiej. Mogę łkać, łykać
łzy, wszystko na słono.
Do autobusu mam znowu 15 minut, więc idę do tamtego sklepu, który czasem śni mi się na
kacu, wielkie lodówki, wysokie pod sufit pełne zimnego soku pomarańczowego z owocowym
miąższem i oszronione półki dietetycznej coli. Wielkie chłodnie pełne zimna, powodujące
chrzęszczącą kolizję w moich ustach, szuranie piasku, ścieranie zębów w biały, mroźny pył.
Teraz wszystko wygląda tu inaczej, jest dość niewyraźne przez listopadową mgłę i moją senność,
być może to w ogóle jest sen. Spaceruję między półkami i szukam wafelka, którego można było
tu kiedyś kupić, dawno, za czasów dzieciństwa chyba, ale szukam oczywiście na próżno, wiem o
tym, bo też nie chodzi mi wcale o to, żeby go znaleźć. Pewnie już go nawet nie produkują, ale o to
chodzi, żeby się jednak upewnić i przez chwilę sobie poprzypominać jak smakował. Miał w
karmelu cząsteczki czegoś dobrego, co zostawało w ustach na długo po zjedzeniu całości.
Oszukiwanie smaku. Trochę może jak bekanie, ale bardziej dyskretne, soki poukrywane między
zębami, do przechowania na potem. Kiedyś tak robiłam z łóżkiem. Nie lubię wstawać rano i
opuszczać łóżka jeszcze rozgrzanego przez sen, więc zakrywałam je szczelnie w nadziei, że
ciepło będzie tam na mnie czekało kiedy wrócę ze szkoły. A skoro ono przetrwa, to może uda mi
się też dośnić przerwany przez matkę sen.
Teraz czuję się właśnie tak, jakbym dokańczała senny majak przerwany mi dawno temu.
Nic nie pamiętam, mam tylko to przeczucie, że dam radę nawigować sytuacją, że wszystko
wpadnie w tamte koleiny. Między sklepowymi półkami stoją pudła z niewypakowanym
towarem, inne są puste albo poprzewracane. Pod stopami trzaskają ziarenka ryżu rozsypane
jakby z gwałtownym rozmachem przez całą długość sklepu. Pod stoiskiem z prasą walają się
rozdeptane i nieaktualne gazety codzienne, niezmiennie donoszące o wydarzeniach, których
przebieg a nawet finał jest już powszechnie znany. Ich nieświadomość jest trochę wzruszająca,
aż chce się dopisać koniec historii, opowiedzieć im co było dalej, żeby mogły zamilknąć, zarzucić
swój informacyjny obowiązek i odejść na makulaturowy spoczynek, bo tym razem to ja wiem
więcej niż one. Żałość starej gazety. Wciąż chce opowiadać o tym, o czy wszyscy wiedzą, a nawet
co zdążyli już zapomnieć. Gazety mają krótkie życie, chociaż niektóre ich fragmenty są ważne
nawet kiedy już ścielą dna koszy na śmieci albo kiedy się nimi owija słoiki. Krzyczą wtedy
spomiędzy obierek i skorupek od jaj, że odkryto leki na raka albo, że znaleziono wodę na Marsie.
Większość stron traci jednak swój termin przydatności do czytania dużo szybciej, mętnie i
nierównomiernie, ale w końcu zawsze stają się nieaktualnym śmieciem, którego historii nikt nie
chce słuchać. Jedynie nekrologi przeżywają swój własny nośnik, są na zawsze aktualne.
Dalsza część sklepu jest pogrążona w jeszcze bardziej niejasnym chaosie. Niektóre
produkty są zakurzone, pod warstwą tego dusznego pyłu skrywając sekret swojego braku
przydatności do spożycia. Inne leżą porozrzucane po podłodze, na regałach tak wysokich jak
zapamiętałam, tak, że nie dałoby się ich dosięgnąć bez drabiny, której zresztą nie ma. Sufitu nie
widać tak jest wysoko, albo może w ogóle go nie ma, może to już widać niebo. Kasjerka śpi.
Spoglądam na zegarek. Data jest zeszłoroczna, a czas chyba sprzed kilku godzin. Jest cicho i
sennie. W butelkach wody mineralnej kotłuje się para wodna, która w końcu zaczyna się
skraplać na plastikowych ściankach napełniając je na nowo. Jestem młodsza i mam lepszy
wzrok, a ziarenka ryżu z podłogi są właściwie dopiero kiełkami. Kładę na ladzie odliczone
pieniądze i odrywam jeden bilet z grubego ich pliku leżącego przy kasie fiskalnej. Jest dużo
droższy niż się spodziewałam. Na małym wypłowiałym papierku wydrukowana jest cena
przekraczająca mój miesięczny dochód. Zostawiam za mało pieniędzy i wychodzę. Przy wyjściu
otwierają się czujne drzwi żegnające mnie automatycznym szumem. Kiedy wychodzę zastygają
w pół suwu.
Kolejny autobus przyjechał za wcześnie o dwa ustroje polityczne. Siedzę w zimnym
pojeździe i wpatruję się w rząd żarówek, który nagi sterczy z sufitu i mruga do mnie mlecznym
światłem. Jest to widok jakoś wstydliwy, zawsze potem będę patrzeć na klosze i lampy jak na
ubrania dla światła. Oglądam obdarte siedzenia, strzępy tapicerki, wbitą w nią gumę do żucia,
czarna plama na mapie ludzkich podróżniczych poczynań. Opieram łokieć o plastikowe
obramowanie okna, które pokryte jest miękkim, pajęczym deseniem, drobnym grawerunkiem,
którego rysunek ukazuje się dopiero poprzez gromadzący się w jego wyżłobieniach brud. Moja
skóra ma podobną fakturę, brud spod okna przechodzi w zmarszczki mojego naskórka i scalam
się z oknem, z całą maszyną.
Coś miarowo stuka, metalicznie w okolicy mojego siedzenia. To może być jakaś usterka
mechaniczna, obluzowana śrubka, która przy najbliższym zakręcie wypadnie, wykręci się z innej
ważnej części autobusu i zrobi się w nim dziura, którą ja niechybnie wypadnę za zewnątrz, pod
koła i dalej w śnieg. Być może zaraz umrę. Jest to możliwe. A tutaj za oknem nie ma już nic,
autobus jest krańcem świata, dalej jest tylko przepaść i pustka. Tak, jakby próżnia się
wypróżniła. Nie chcę tak skończyć, ale to coś stuka dalej i wwierca mi wizje w głowę. I tak przez
kilka dekad, przez kilka trwożnych przystanków. Na następnym orientuję się, że to zamek
błyskawiczny od mojego plecaka uderza w poręcz siedzenia. To ja to powoduję. Kładę plecak
pod nogi i dalej jest cisza.

Podobne dokumenty