nr 36 - PDF Pismo Studenckie PDF

Transkrypt

nr 36 - PDF Pismo Studenckie PDF
facebook.com/redakcjaPDF
www.pdf.edu.pl
grudzień 2011 nr 5 (36)
ISSN 1898–3480
egzemplarz bezpłatny
gazeta studencka
Instytutu Dziennikarstwa
Uniwersytetu Warszawskiego
Przepis na zadymę
medialną
PDF miesięcznik studencki – grudzień 2011
www.pdf.edu.pl
PDF miesięcznik studencki – grudzień 2011
www.facebook.com/redakcjaPDF
Temat z okładki
Zanim odpalono race
Informacje o możliwych zamieszkach
pojawiły się w mediach na długo
przed 11 listopada. - „Gazeta Wyborcza” opublikowała wiele reportaży
na temat tego, co dzieje się z polskim
faszyzmem. Chcieliśmy pokazać, na
co się zbiera - tłumaczy swój punkt
widzenia redaktor naczelny „Gazety
Stołecznej” Seweryn Blumsztajn.
„Rzeczpospolita” przestrzegała z kolei, że „szczególny niepokój” budzi
planowany udział w wydarzeniach
towarzyszących Świętu Niepodległości „anarchistycznych grup niemieckich powiązanych ideowo i organizacyjnie z bojówkami, które niedawno zamieniły pokojowe manifestacje w Rzymie w festiwal ulicznego bandytyzmu”. W tle, organizatorzy manifestacji prześcigali się we
wzajemnych oskarżeniach, wyliczając potknięcia strony przeciwnej. Pomysłodawcy Marszu Niepodległości
zarzucali Kazimierze Szczuce, że nawołuje do udziału w zbiegowisku,
którego celem jest atakowanie
uczestników legalnego zgromadze-
02
- zawód niebezpieczny?
Strażacy gaszą podpalony wóz transmisyjny TVN24. Zamieszki na placu na Rozdrożu, gdzie z Placu Konstytucji dotarł "Marsz Niepodległości".
nia. Przeciwnicy narodowców posądzali ich z kolei o antysemityzm, homofobię czy współpracę z neonazistowskimi bojówkami.
Media bez winy?
W demokracjach, „czwarta władza”
kontroluje trzy pozostałe. Choć musi
przede wszystkim stać na straży
wolności słowa, to ciąży na niej również odpowiedzialność za utrzymanie niezbędnego ładu. Dlatego - niezależnie od rodzaju właściciela - media nie są tratowane przez państwo
jak zwyczajne przedsiębiorstwa.
Czy w tej sytuacji media powinny
przeciwstawić się agresji szerzącej
się przed Świętem Niepodległości?
A może należy je winić nie za bierność, a raczej świadome podjudzanie konfliktu? - Sprawa jest złożona.
Znajdujemy się w takim momencie
kulturowego rozwoju, gdzie poziom
agresji w życiu publicznym jest faktycznie wysoki - odpowiada medioznawca prof. Maciej Mrozowski. Podaje on przynajmniej kilka przyczyn
zajść z 11 listopada. Jego zdaniem,
winna może być sama demokracja,
która we współczesnym wydaniu
premiuje zachowania agresywne.
Podobnie jak kryzys, który wzmaga
poczucie zagrożenia. I wreszcie - media, które upowszechniają kulturę
agresji, ponieważ - walcząc między
sobą o oglądalność, słuchalność i
czytelnictwo - przedstawiają bardziej wyrazisty obraz zdarzeń. Mrozowski nie sądzi jednak, by media
były głównym winowajcą zamieszek,
gdyż nie są one w stanie same zorganizować tego typu manifestacji. Musi istnieć ku temu odpowiedni klimat i tutaj, rzeczywiście, media były
czynnikiem podsycającym - podsumowuje profesor.
W innym tonie wypowiada się Ewa
Wanat, redaktor naczelna radia TOK
FM. - Nie mam poczucia, że media w
jakikolwiek sposób coś sprowokowały. Nie można usprawiedliwić
tego, że ktoś podpala samochód, bije
operatora kamery, kopie kamerzystkę na stadionie albo grozi śmiercią
dziennikarzowi. Nawet, jeśli ten ktoś
czuje się urażony czy źle pokazany,
to w cywilizowanym państwie są odpowiednie mechanizmy i narzędzia
- przekonuje.
Także Seweryn Blumsztajn nie obwinia „czwartej władzy”. I usprawiedliwia jej bierność przy podejmowaniu środków zaradczych. - Media nie
są od takich rzeczy. Mogą zajmować
stanowiska, ale są zobligowane
głównie do informowania o nadchodzących wydarzeniach - uważa naczelny „Stołecznej”. A choć zauważa on i negatywne tendencje, to doszukuje się w nich głębszych przyczyn. - Zgadzam się z tym, że występuje zaostrzenie tonu gazety, pew-
na ideologizacja mediów. Wiąże się
to jednak z coraz radykalniejszymi
podziałami na scenie politycznej.
Radykalizuje się życie polityczne, język debaty, i taka też jest prasa - ocenia Blumsztajn.
W środowisku dziennikarskim burzę wywołał felieton Krzysztofa Kłopotowskiego, w którym oskarżył on
TVN i TVN24 o manipulację w relacjonowaniu wydarzeń z warszawskiego Placu Konstytucji oraz przekonywał, że spalenie wozu transmisyjnego TVN24 jest niczym innym
niż „ludową, prymitywną odpowiedzią na wyrafinowane kłamstwo”.
Choć niemal wszyscy odcięli się
usprawiedliwiania przemocy, wielu
dziennikarzy, w szczególności prawicowych, zwróciło uwagę na niesprawiedliwe ocenianie Marszu Niepodległościowego - jego demonizowanie i pokazywanie ludziom zafałszowanego obrazu rzeczywistości.
„Telewizyjne” zamieszki
Nawet Rada Etyki Mediów, oceniając
sposób relacjonowania zamieszek w
Warszawie, oświadczyła, że odbiorcy otrzymali 11 listopada „obraz jednostronny, koncentrujący się na bijatykach, atakowaniu policji, rzucaniu kostką brukową, podpaleniach”.
Rada była jednak zarazem ostrożna
w potępianiu dziennikarzy, tłumacząc, że „zajścia uliczne są na całym
świecie >>telewizyjne<<, atrakcyjne dla operatora i dziennikarza”
oraz, że „gwałt przyciąga wzrok telewidza, a spokojna demonstracja
już nie”. Cytując REM: „taka specyfika gatunku”.
Inac zej tłumac z y zachowanie
dziennikarzy Ewa Wanat. - Nie można oczekiwać od jednego medium,
żeby widziało świat w całości i dostrzegało wszystkie jego szczegóły.
Po to istnieje pluralizm, żeby odbiorca miał możliwość zapoznania się nie
z fragmentem, a z pełną treścią.
Świadomy odbiorca korzysta z wielu źródeł i dzięki temu dostaje pełny obraz wydarzeń - przekonuje.
Suchej nitki na dziennikarzach nie
pozostawił za to w rozmowie z TOK
FM Wiesław Godzic. „Widziałem relację ze strony prawicowej, która
mówiła, że wszystko jest w porządku i marsz się porusza, a w tym samym czasie inną - mrowie ludzi,
strzelające petardy i tłum raczej stojący niż idący. Informację w mediach
zastąpiła interpretacja” - tłumaczył
Godzic. Profesor podkreślił też, że z
przekazów z 11 listopada nie dowiedział się niczego, zaznaczając jednocześnie, że to, jaką wiedzę otrzymywał, zależało w dużej mierze od
stacji telewizyjnej, którą oglądał.
Kto sieje wiatr…
Każde działanie niesie ze sobą okre-
ślone skutki, w tym także zmianę w
postrzegania zawodu dziennikarza.
- W latach 90., dziennikarze byli traktowani z dużą estymą. Zaczęło się to
zmieniać, gdy media się spolaryzowały i stały się stroną w sporze. Pojawiła się retoryka, w której oskarżano je o zaniechania, sprzyjanie
konkretnym ugrupowaniom czy
wręcz manipulację społeczeństwem
- komentuje Ewa Wanat.
Z czasem media pozbyły się resztek szacunku ze strony społeczeństwa, a 11 listopada okazało się nawet, że mogą być celem ataków. W
kilku punktach Warszawy dochodziło do napaści na dziennikarzy, operatorów i fotoreporterów. Postronnemu obser watorowi udało się
przedstawić atak jednego z chuliganów na stojącego z boku, nierzucającego się w oczy fotoreportera. W
okolicach Placu na Rozdrożu grupa
zadymiarzy podpaliła wóz transmisyjny TVN24, ucierpiały też wozy
Polsat News, Polskiego Radia i Superstacji.
Atak na dziennikarzy z TVN-u, można tłumaczyć niechęcią kibiców wobec całego koncernu ITI i - traktowanej często jak jego papierowe przedłużenie - „Gazety Wyborczej”. Chuligani z pewnością wiedzieli, że
wóz należy do ITI, właściciela Legii
Warszawa - sugeruje Radosław Leniarski, dziennikarz sportowy „Wyborczej”. Choć temat w dużym stopniu został rozdmuchany i wyolbrzymiony, nie da się ukryć, że 11 listopada dziennikarze byli często nieproszonymi obserwatorami.
Kilka dni później, w Poznaniu, doszło do brutalnego pobicia pracownika Polsatu. W związku z tym wydarzeniem, Stowarzyszenie Obrazu
Telewizyjnego - skupiające operatorów i realizatorów telewizyjnych
głównych stacji - poprosiło o spotkanie z szefem MSW. Jego członkowie przypomnieli także o innych incydentach: kopnięciu kamerzystki
podczas zamieszek w Bydgoszczy
czy napaści na ekipę Polsatu, relacjonującą w lipcu w Częstochowie
pielgrzymkę Rodziny Radia Maryja.
Krzysztof Skowroński prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich,
nie widzi związku pomiędzy przywoływanymi wydarzeniami. - Zdarzenia z 11 listopada i te tydzień później z Poznania łączy jedynie bliskość czasowa. Na razie są to incydenty i wierzę, że takimi pozostaną.
Pierwszemu zdarzeniu towarzyszył
aspekt polityczny, natomiast drugie
było zwykłym, chuligańskim wybrykiem - przekonuje Skowroński.
Redaktor naczelna TOK FM ma na
ten temat odmienne zdanie. - To nie
były incydenty. Skoro coś stało się
raz i drugi, to - jeśli nic z tym nie zrobimy - przemoc będzie eskalować,
aż w końcu dojdzie do tragedii - uważa Ewa Wanat.
Dziennikarze jak policjanci?
Według Press Club Polska, wydarzenia, do których doszło w ciągu ostatnich miesięcy, wskazują, że bycie
dziennikarzem w Polsce jest coraz
bardziej niebezpieczne. - Agresja
skierowana w stronę mediów nie jest
spowodowana tym, że ktoś coś źle
napisał czy powiedział. Przycz yną ataków
może być zwykła przynależność do świata
mediów i jego
reprezentowanie - ocenia
Marcin Lewicki,
c złonek Rady
Press Club Polska.
Dlatego też,
organizacja
zwróciła się do
prez yd en t a z
prośbą o objęcie zwiększoną
ochroną prawną
p r a cow ni ków
mediów w czasie wykonywania przez nich
swoich obowiązków. Nowe
przepisy zakładałyby traktowanie napaści
na dziennikarzy na równi z atakami
na funkcjonariuszy publicznych. Jeśli napaść miałaby związek z działalnością dziennikarską, sprawca
byłby zagrożony za naruszenie nietykalności osobistej karą od 3 lat
więzienia w górę. W przypadku czynnej napaści, groziłoby mu nawet do
10 lat. Marcin Lewicki zaznacza, że
chodzi tutaj przede wszystkim o prewencję. - Liczymy na to, że jeśli potencjalni atakujący dowiedzą się, że
za podniesienie ręki na dziennikarza wykonującego swoją pracę gro-
grafika i skład DTP:
Karol Grzywaczewski / www.grafikadtp.com
zdjęcie na okładce: Maciek Główka
Gazeta STUDENCKA
REDAKCJA
redaktor naczelny:
Paweł H. Olek
redaktorzy:
Tomasz Betka, Mirek Kaźmierczak,
zespół redakcyjny:
Katarzyna Bieniaszewska, Anita Ceglińska, Piotr
Czaplicki, Michał Dąbrowski, Tomasz Dowbor, Maciek
Główka, Monika Kiepiel, Klaudia Lis, Marcin Łuniewski,
Fila Padlewska, Karol Leon Pantelewicz, Ewelina
Petryka, Agnieszka Plister, Weronika Perłowska,
Monika Pomijan, Agnieszka Prochowicz, Katarzyna
Prokopowicz, Milena Ryćkowska, Karolina Sendal,
Alicja Skorupko, Krystian Szczęsny, Paulina
Szymaniuk, Marta Więcek, Wioletta Witkowska
korekta: Aneta Grabska
druk:
Presspublica Spółka z o.o., nakład: 5 tys. egz.
Oddano do druku 9 grudnia 2011 roku
Czy środowisko mediów jest zdolne
do samokontroli? Obiektywizm i
bezstronność dziennikarska już dawno straciły na wartości. Stronniczość
rońskiego: - Trzeba przywrócić sobie „siłę orła”, który spogląda z góry
na wydarzenia, a nie - staje po którejś ze stron. W mediach i dla dziennikarza, najważniejsza jest potrzeba i chęć zrozumienia drugiego człowieka - nie cel, by przedstawić go
jako wroga - podkreśla prezes SDP.
Śmiała i piękna metafora, ale cudów nie będzie. Społeczeństwo
utożsamia media ze zinstytucjonalizowaną komórką systemu, który w
kryzysie staje się głównym winowajcą wszystkich problemów. „Czwarta władza”, podążając za uatrakcyjnieniem swoich przekazów, postawiła na najłatwiejsze rozwiązanie zdramatyzowany opis polityki i świata, czasem wręcz demagogiczny.
Dziennikarze nie zorientowali się, że
nie musi być zresztą dla dziennikarstwa zabójcza, dopóki nie prowadzi
do fałszowania rzeczywistości. Czy
jednak nadinterpretacja, podporządkowanie faktów własnej ocenie jest
już „wyskokiem w bok”, przekroczeniem granicy? Wygląda na to, że po
przejściu Rubikonu, nie ma już odwrotu.
Tabloidyzacja, wraz z postępującą
informatyzacją, bezpowrotnie zmieniły charakter mediów. Chyba, że poszłyby one za radą Krzysztofa Skow-
- stając się stroną w wykreowanym
przez siebie, czarno-białym świecie
- dla części obywateli, którzy mają
nieco odmienne poglądy, mogą przeistoczyć się w czarne charaktery z
kreskówek. Paradoksalnie - to, co
jest dzisiaj najciekawsze w mediach,
niszczy je od środka.
Atrakcyjny sposób wyjaśniania zjawisk wymagałby od dziennikarzy
zrozumienia problemu, a na to często nie ma już czasu. Poza tym, minimalizacja kosztów rozbiła nie je-
zi wyższa kara niż za bójkę na dyskotece, być może zastanowią się dwa
razy i do takiego ataku nie dojdzie wyjaśnia.
Nie wszyscy rozumieją jednak sens
propozycji nowej regulacji. Seweryn
Blumsztajn zachowałby ostrożność.
- Istnieją już odpowiednie środki
prawne. Nie wydaje mi się, by zaistniała potrzeba tworzenia nowych
rozporządzeń, czy przepisów prawnych. Dziennikarze są chronieni prawem tak samo jak inni obywatele zaznacza redaktor.
Lepiej już było?
fot. Andrzej Stefan Grosbart
11 listopada stacje telewizyjne, tradycyjnie, marzyły o szybujących w
górę słupkach oglądalności. Nie
przypuszczały jednak, jak wysoką
cenę będą musiały tym razem zapłacić. - Nigdy nie spotkałam się z tym,
żeby agresja była wymierzona w
nas, dziennikarzy - ubolewała w
TVN24 reporterka Polsat News, Beata Lubecka.
Zajęci byli także dziennikarze prasowi, a maszyny drukarskie nie pracowały na takich obrotach od październikowych wyborów. A wystarczyło tak niewiele - ktoś podkręcił
dramaturgię, a później trzeba było
jedynie utrzymywać napięcie i cieszyć się z dobrze wykonanego zadania. Mechanizm znany w mediach nie
od dzisiaj.
Na ile polskie media są odpowiedzialne za eskalację konfliktu pomiędzy demonstrującymi w Święto
Niepodległości? Czy w związku z
niedawnymi wydarzeniami w Warszawie i w Poznaniu, można faktycznie postawić tezę, że dziennikarstwo
stało się niebezpieczne?
Dziennikarz
fot. Tomasz Gzell/PAP
Tegoroczne obchody 11
listopada zapamiętamy
nie ze względu na rekordową frekwencję Marszu Niepodległości, ale
z uwagi na pokazywane mediach - utrzymane w sensacyjnej narracji - walki chuliganów z policją. Jaki był
udział mediów w eskalacji konfliktu i czy można się dziwić, że - stając się stroną - dziennikarze stali się też obiektem agresji. Czy zapowiedziany na 13 grudnia
kolejny Marsz Niepodległości będzie spokojny? Wreszcie - czy zawód dziennikarza przestał być w związku z
tym bezpieczny?
Temat z okładki
Wydanie ukazało się
dzięki wsparciu Fundacji
na rzecz Rozwoju Szkolnictwa
Dziennikarskiego.
ul. Nowy Świat 69 p. 307,
00-046 Warszawa
den skład redakcji. Choć pracownicy mediów także narzekają na zmiany, jakie zaszły w ich zawodzie na
przestrzeni dekady, nie potrafią znaleźć rozwiązania. - Dziennikarze
będą biadolić, oskarżać polityków i
wszystkich, tylko nie siebie. Nie
zmienią sposobu relacjonowania na
poważny. Nie zaczną nagle tłumaczyć widzom złożoności polityki nie ma wątpliwości profesor Maciej
Mrozowski. Kto miałby zatem zainicjować zmiany?
Kwadratura koła
Konsolidacja środowiska dziennikarskiego, znalezienie kompromisu pomiędzy medialnymi decydentami
czy wykluczenie zachowań patologicznych, są dzisiaj mało prawdopodobne. Poza różnicami światopoglądowymi, ogromne znaczenie odgrywają po obu stronach także duma i
ambicje. „Każdy atak na dziennikarza jest atakiem na nas wszystkich.
I policzkiem wymierzonym demokratycznemu społeczeństwu, któremu służymy informacją i opinią. Kiedy jednak poza relacjonowaniem i
komentowaniem wydarzeń bierzemy w nich czynny udział, tracimy
dziennikarski immunitet nie tylko
my. Tracą go niestety także ci nasi
koledzy, którzy uczestniczą w wydarzeniach w roli bezstronnych obserwatorów” - przestrzegało niedawno
Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, spotykając się jednocześnie z
ogromna krytyką części środowiska.
- To oświadczenie było obrzydliwe.
Samo SDP zachowywało się wielokrotnie stronniczo i politycznie. Stowarzyszenie powinno bronić dziennikarzy i stać po ich stronie. Tymczasem, wolało bronić Marsz Niepodległości. Łatwiej było SDP oskarżyć
dziennikarzy, aniżeli kiboli - przekonuje Seweryn Blumsztajn.
Kontrargumentów drugiej strony
można by znaleźć co najmniej tyle
samo. Kto pierwszy rzuci zatem kamień? Jeżeli nikt się jeszcze nie zdecydował, warto to zrobić jak najszybciej. Na razie, Jarosław Kaczyński zapowiedział, zorganizowanie
kolejnego marszu, tym razem w
związku z 13 grudnia. Czytając te
słowa, będzie już więc można dopisać do historii kolejny, oby nie tragiczny, akapit.
Agnieszka Plister, Alicja Skorupko
Redakcja Fotograficzna Polskiej
Agencji Prasowej poszukuje kandydatów na bezpłatne praktyki w
warszawskim biurze agencji.
współpraca z serwisem foto:
WYDAWCA:
Instytut Dziennikarstwa
Uniwersytetu Warszawskiego
koordynator wydawcy: Grażyna Oblas
adres redakcji:
PDF – redakcja studencka
Instytutu Dziennikarstwa UW
ul. Nowy Świat 69, pok. 51,
IV piętro, 00–046 Warszawa,
tel. 022 5520293, [email protected]
stała współpraca:
www.facebook.com/redakcjaPDF
Kandydaci będą mieli możliwość poznania
sposobu funkcjonowania agencji fotograficznej oraz zdobycia doświadczenia w
pracy przy wyborze i archiwizowaniu
zdjęć oraz współpracy z wydawnictwami i
fotoreporterami. Zapewniamy elastyczne
godziny pracy, oczekujemy zaangażowania i entuzjazmu. Zgłoszenia prosimy kierować na adres [email protected]
Więcej tekstów na: www.pdf.edu.pl
03
PDF miesięcznik studencki – grudzień 2011
www.pdf.edu.pl
Trendy
Na wieki wieków Vogue
Jeżeli moda jest dla ciebie religią, to jej biblią jest „Vogue”. Najwyższy
Instytut Smaku - bo tak czasem określa się to pismo - od ponad stu lat
skutecznie zmienia spojrzenie na modę i ustala kanony piękna
Niech nie zmyli was francuska nazwa,
staruszek „Vogue” jest rodowitym
Amerykaninem i to w swojej ojczyźnie święci największe tryumfy. Zaczynał, jako magazyn poradnikowy,
w którym można było przeczytać np.
o tym, jak zwiększyć uprawę ziemniaków. Dopiero wraz z rozwojem
kina i domów mody, wielkie marki
weszły na jego łamy i zadomowiły
się na dobre. W latach 20-tych pojawiła się wersja brytyjska, już wtedy
uważana za awangardową. Potem
przyszedł czas na francuską, od lat
nazywaną najbardziej „chic”. Z tygodnika, „Vogue” stał się miesięcznikiem. Na jego łamach pojawiali się
najwięksi artyści, politycy i projektanci, m.in. Pablo Picasso, Coco Chanel, John Lennon z Yoko Ono, Hilary
Clinton czy Sigmund Freud. Obecność w „Vogue” stała się przepustką
do kariery. Jeżeli fotograf pisma znajdzie modelkę i zaproponuje jej sesję
w tym magazynie, z pewnością posypią się dla niej setki ofert. Gdy na
pokazie młodego projektanta w
pierwszym rzędzie zasiądzie któraś
z redaktorek lub naczelnych, jego akcje poszybują ostro w górę.
Lacroix i tanie jeansy? Skandal!
Na przestrzeni lat „Vogue” wzbudzał
wiele kontrowersji. Wielokrotnie
„obrywał” za promowanie zbyt młodych i wychudzonych modelek. Wylansował niezdrowy, anorektyczny
reklama
kanon piękna. Ale redakcja w ramach
obrony, postanowiła wesprzeć osoby w rozmiarze większym niż 34. Na
zakupy w Nowym Jorku wysłano
dwie reporterki o rozmiarze 44. Miały incognito spróbować kupić ubrania najdroższych marek. Nie dość, że
wyszły z pustymi torbami, to zostały źle potraktowane przez obsługę.
„Vogue” oskarżano także o snobizm. Stereotyp ten przełamała
sama naczelna amerykańskiego wydania, Anna Wintour. W 1988r. umieściła na okładce zdjęcie dziewczyny ubranej w ekskluzywną bluzkę od
Lacroix i jeansy z supermarketu.
Choć dziś takie połączenie jest normą, to wtedy czyn Wintour określano, jako skandal.
Naczelna „Vogue US” nie jest jednak niewiniątkiem. Mówi się, że jest
despotką w spódnicy, przyjmuje
drogie ubrania od kreatorów i doprowadza pracowników na skraj załamania nerwowego. Dba o swój magazyn i wizerunek tak bardzo, że
zmusiła samą Oprah Winfrey do
zrzucenia 10 kilogramów, inaczej
nie zaprosiłaby jej na okładkę. Akcja znanej książki i filmu „Diabeł
ubiera się u Prady” jest wzorowana
na życiu redakcji „Vogue”, a pierwowzorem redaktor naczelnej zagranej przez Meryl Streep jest właśnie
Wintour. Niemniej kontrowersji budzi była naczelna francuskiej edycji, Carine Roitfeld. To ona umieści-
ła w magazynie młodziutkie dziewczynki wystylizowane na lolity i
transseksualną modelkę. Jej balansujący na granicy dobrego smaku
styl określało się mianem „porno
chic”. Mimo sześćdziesiątki na karku i utraty posady naczelnej, Roitfeld nie złagodniała.
Nawet Versace na pochwały
musi zasłużyć
Dlaczego, mimo tylu zarzutów, „Vogue” uważa się za biblię mody? Bo
trzyma fason. Jest obiektywny. Nawet jeśli sama Donatella Versace
stworzy słabą kolekcję, to redaktorki „Vogue” jej to wypomną, mimo że
projektantka się z nimi przyjaźni.
Nie można sobie kupić obecności w
„Vogue”. Trzeba na to zasłużyć, albo
świetną kolekcją, albo dorobkiem
ar t yst ycznym cz y polit ycznym.
Dziennikarki zarzekają się, że nie
przejmują żadnych prezentów od
projektantów.
Co więcej, czytanie „Vogue” to
czysta przyjemność. Choć jest to raczej oglądanie, bo „Vogue” to głównie zdjęcia. Wydania mają zawsze
kilkaset stron (numer z września
2007 r. liczył rekordowe 840 stron).
Pierwsze kilkadziesiąt kartek to reklamy z top modelkami w najnowszych kolekcjach. Dalej pojawiają się
sesje modowe, często o społecznopolitycznym zabarwieniu. Rok temu
np. modelki wzięły udział w sesji dla
„Vogue Italia”, nawiązującej do katastrofy ekologicznej w Zatoce Meksykańskiej. Oblano je ropą i posypano piórami i wodorostami, by
przypominały martwe ptaki. „Vogue” to także inteligentne artykuły,
stroniące od plotek wywiady i celne recenzje. Co roku wydawane są
także katalogi z kolekcjami jesieńzima i wiosna-lato, a także oddzielne z akcesoriami.
Polaków na Vogue
na razie nie stać
„Vogue” doczekał się dwójki dzieci: wydania dla mężczyzn (ukazuje
się raz na pół roku) i bardziej popularnego, „Teen Vogue”, gdzie pojawiają się nieco tańsze ubrania i kosmetyki. Mówi się, że ten miesięcznik to najbłyskotliwsza propozycja
dla nastolatek na rynku. Wersja dorosła doczekała się 18 edycji w różnych częściach świata, od Australii,
przez Japonię po Rosję, Brazylię czy
nawet Portugalię. Niestety, w Polsce na „Vogue” przyjdzie nam jeszcze sporo poczekać. Rynek pism luksusowych jest mały, brakuje u nas
sklepów największych domów mody
(kila butików na Mokotowskiej i Nowym Świecie to jednak za mało). –
W Polsce istnieją magazyny luksusowe, jak „Twój Styl” czy „Elle”, które w
całości zaspokajają potrzeby czytelników. W przeciwieństwie do krajów,
gdzie „Vogue” jest już dostępny, u nas
nie ma ani rynku wielkich marek ani
reklam. W obecnej trudnej sytuacji
ekonomicznej, żaden magazyn na
świecie nie utrzyma się bez reklamodawców - mówi Krystyna Kaszuba,
04
medioznawcza i była naczelna „Twojego Stylu”. – Informacje o tym, jakoby „Vogue” miał pojawić się w Polsce to tylko plotki. Na naszym rynku
nie ma na razie dla niego miejsca,
kryzys nie sprzyja wprowadzaniu nowych tytułów.” – dodaje.
Fanom wielkiej mody pozostają jedynie wersje zagraniczne (można je
kupić w salonach prasowych za ok.
40zł) lub wydania internetowe.
Mimo pewnej sztywności, „Vogue”
poszedł za duchem czasu i jest aktywny na Facebooku, Twitterze, ma
także własny Tumblr i aplikacje na
iPad. I mimo ponad stu lat w metryce, nadal trzyma się doskonale i
kształtuje gusta na całym świecie.
Zostań nową Anną Wintour
Redakcja „Teen Vogue” nie jest samolubna i dzieli się wskazówkami,
jak osiągnąć sukces na rynku modowym. W najnowszej książce pt.
„Sukces według Teen Vogue: praktyczne porady tych, którzy rządzą
światem mody”.
Najsłynniejsi projektanci (m.in. Karl
Lagerfeld i Stella McCartney) radzą,
jak wkroczyć na modowy Olimp. Redaktorki „Vogue” i „Teen Vogue”
( A n n a W i n t o u r, A m y A s t l e y )
w przystępny sposób odkrywają
przed nami tajemnice dziennikarstwa modowego. Ikony fotografii
(Mario Testino, Patrick Demarchelier)
mówią, jak zrobić dobre zdjęcie na
okładkę pisma. Wielu cennych wskazówek udzielają wizażyści, styliści i
wzięte modelki. Sporym walorem
jest to, że znalazło się miejsce także
dla tych, których na co dzień nie widać, czyli asystentów, zastępców redaktorów i praktykantów. Stażystki
zamieszczają własny plan zajęć, by
pokazać, co należy do ich obowiązków. Okazuje się, że nie tylko parzą
kawę, ale też na przykład przeprowadzają castingi dla modelek. Zaglądamy do toreb stylistów i fotogra-
fów, by zobaczyć, bez czego nie obejdą się podczas sesji. A są to np. kawałki folii (nawet po cukierkach), które mogą stać się filtrami czy saszetki z glukozą, bez których można by
zemdleć w trakcie długich godzin
pracy. Poznajemy cały proces powstawania kolejnego numeru miesięcznika, od burzy mózgów, po edycję zdjęć. Dowiemy się także, jak zapulsować u naczelnego i jak przygotować się na rozmowę kwalifikacyjną w redakcji. Dobrym sposobem jest
stworzenie własnej księgi inspiracji
z wycinkami z prasy, zdjęciami, cytatami czy skrawkami materiałów. Wydawca zamieścił także adresy szkół
(polskich i zagranicznych), gdzie
można studiować projektowanie, fotografię czy kostiumografię. Podano
nie tylko dane kontaktowe, ale i to,
gdzie czesne jest najniższe, kto oferuje najlepsze staże itp. Uwagę przykuwa dynamiczna oprawa graficzna
(stylizowana na wydanie „Teen Vogue”) i profesjonalne zdjęcia. Okazuje się, „Teen Vogue” to nie redakcja z piekła rodem i znajdzie się tam
miejsce dla każdego.
Anita Ceglińska
PDF miesięcznik studencki – grudzień 2011
www.pdf.edu.pl
Łowimy...
Życie studenta
fot. sxc.hu
ERASMUS bez tajemnic
Imprezy, znajomi, nowe doświadczenia, setki ciekawych i pięknych miejsc do odwiedzenia - to tylko
niektóre atrakcje, czekające na studentów biorących
udział w programie Erasmus. Trzeba jednak pamiętać, że z wyjazdem związane są także pewne formalności, przez które przyszły „Erasmus” musi przejść
Załatwiając wyjazd, należy uzbroić się w cierpliwość. Na studentów
zainteresowanych wymianą czeka
trochę „papierkowej” pracy i żmudne zmagania z paniami w dziekanacie. Pierwszym krokiem jest pobranie ze strony wydziału bądź instytut wymaganych do wyjazdu dokumentów. To ważny krok, bo właśnie
na t ym etapie student w ybiera
uczelnie, do których chciałby wyjechać. Najważniejszym kryterium
powinien być przede wszystkim język wykładów i koszty utrzymania
we wskazanym kraju. Po złożeniu
wszystkich dokumentów do wydziałowego koordynatora pozostaje tylko czekać na decyzje o przyznaniu stypendium i zakwalifikowaniu na wyjazd. - Byłam bardzo zadowolona kiedy dowiedziałam się że
uda mi się wyjechać do Pragi - mówi
Ania, studentka wydziału dziennikarstwa UW. Na pytanie co myśli o
formalnościach przed wyjazdem z
uśmiechem odpowiada: - Były trochę męczące. To bieganie z dokumentami od pokoju do pokoju wymaga sporo czasu ale rozumiem że
to konieczne żeby spędzić pół roku
za granicą.
reklama
Stypendium to za mało
Wyjazd to nie tylko przyjemności,
to także wydatki. Skąd wziąć na to
niezbędne pieniądze? Na pewną pomoc studenci mogą liczyć ze strony
uniwersytetu. Każdy wyjeżdżający
na Erasmusa otrzymuje od uczelni
stypendium. Jego wysokość waha
się między 200 a 400 euro i zależy
od kraju pobytu. Wyjeżdżającym do
krajów „starej unii” przyznawane są
wyższe środki, bo i życie jest tam
droższe. Jeśli wyjazd trwa 5 miesięcy student otrzyma pieniądze na
każdy miesiąc pobytu. Czy te pieniądze wystarczą jednak na utrzymanie się za granicą? - Stypendium
jest tylko po to, żeby wyrównać koszty utrzymania za granicą i nie wystarcza na życie przez cały wyjazd. Trzeba się liczyć z tym, że potrzebne będą
własne środki. Nie jest jednak, aż tak
ciężko. Jeśli chodzi na przykład o wyżywienie, uczelnie często oferują tanie posiłki w stołówkach studenckich.
W Pradze za obiad z dwóch dań płacę około 2 euro - opowiada Ania.
Buddy dobrym przewodnikiem
Po załatwieniu wszystkich formalności na uczelni macierz ystej i
przyjmującej pozostaje załatwienie
reszty ważnych spraw. Najważniejsze jest wcześniejsze zapewnienie
sobie miejsca zamieszkania na czas
wyjazdu. - Każda uczelnia oferuje
Erasmusom pokoje w akademikach.
Skorzystałam z tej oferty. Warunki
może nie są najlepsze ale wychodzi
o wiele taniej niż wynajęte mieszkanie gdzieś na mieście. No i można poznać wielu wspaniałych ludzi - mówi
Ania. Drugą ważną sprawą jest zała-
twienie sobie w miarę taniego transportu. Dla osób wyjeżdżających na
wymianę do Berlina, Pragi, Bratysławy czy Wiednia najlepszym i najtańszym środkiem transportu będzie
jeden z autobusów firmy Polski Bus,
która oferuje przejazdy już od złotówki. Wiele uczelni uczestniczących w programie Erasmus posiada
swoje międzynarodowe kluby studenckie, które przyjeżdżającym studentom oferują opiekę tak zwanych
„buddy”. Na pytanie na czym ta
pomoc polega
Ania odpowiada:
- Za pomocą maila skontaktowałam się ze swoim
„buddy” czyli
czeskim studentem, który miał
mi pomóc w
pierwszych
dniach wyjazdu.
Umówiłam się z
nim, że odbierze
mnie w Pradze
tuż po moim
przyjeździe i pojedzie ze mną do
akademika. Okaza ł si ę b ard zo
miły i przy okazji
udzielił mi
wszystkich niezbędnych wskazówek, jak poruszać się po mieście.
Carmen za trzydzieści złotych
Erasmus to nie
tylko nauka i studenckie zabawy,
to także świetna
okazja do poznania kraju, w którym się studiuje.
Uczelnie przyjmujące jak i ich
06
...praktykantów,
stażystów,
współpracowników
kluby studenckie organizują dla
„Erasmusów” setki imprez i wycieczek a także tanich wyjść do teatrów
i oper. - Co chwila jesteśmy informowani o nowych ofertach niedrogich
wyjazdów i wycieczek po Czechach i
krajach sąsiednich. W ostatnim tygodniu zorganizowano np. trzy wycieczki do Wiednia, Budapesztu i Karlowych Warów. Ceny w przeliczeniu na
złotówki z reguły nie przekraczają
400zł. Może nie jest to bardzo mało,
ale taniej z Polski bym nie wyjechała - wyjaśnia Ania. Dodatkową atrakcją są także bilety do teatrów czy
oper także oferowane w ramach wyjazdu. Zapytana o takie wyjścia Ania
odpowiada: - Ostatnio byłam w przepięknej miejskiej operze w Pradze na
„Jeziorze Łabędzim”. To było coś
wspaniałego. Przy okazji kupiłam
także bilety na „Carmen” i „La Boheme”. Za każdy bilet ze zniżką studencką zapłaciłam po 30zł, co w Polsce
jest ceną niespotykaną. Aby korzystać ze zniżek oferowanych studentom we wszystkich uczelniach zagranicznych niezbędne jest posiadanie międzynarodowej karty studenckiej ISIC i legitymacji studenckiej. Obie rzeczy pomagają wyrobić
uczelnie przyjmujące.
Chociaż na Erasmusie nie brakuje
także ciężkiej pracy, a sam wyjazd
poprzedzony jest pewną ilością niezbędnych formalności to sam pół
roczny (lub roczny) pobyt za granicą jest niezapomnianą i pouczająca
przygodą. - Naprawdę polecam Erasmusa wszystkim, którzy chcą przeżyć przygodę, poznać wielu wspaniałych młodych ludzi i czegoś nowego
się nauczyć - podsumowuje Ania.
Wyjazd to także niepowtarzalna
okazja do rozwijania swoich umiejętności językowych i zdobycia nowego doświadczenia i wiedzy. Pozostaje tylko powiedzieć Wyjeżdżajmy!
Marcin Łuniewski
Redakcja czynna jest poniedziałek-piątek w godz. 12.00-19.00
Instytut Dziennikarstwa UW, Nowy Świat 69 p. 51
Kolegia redakcyjne odbywają się w każdy poniedziałek o godz. 18.00
PDF miesięcznik studencki – grudzień 2011
www.pdf.edu.pl
PDF miesięcznik studencki – grudzień 2011
www.facebook.com/redakcjaPDF
Fotografia
Fotografia
Fotografia zamknięta w filmowej puszce
Mówi się, że żeby stać się dobrym fotografem, trzeba żyć fotografią i uczynić z niej nieodłączny element swojej rzeczywistości. Dlatego też pasjonaci
tej dziedziny sztuki nieustannie robią zdjęcia, oglądają setki obrazów i czytają książki jej poświęcone.
Wspaniałym, choć często pomijanym medium, z którego można czerpać wiedzę na ten temat są także filmy. Poniżej subiektywna lista pięciu najciekawszych
filmów o fotografii i postaciach z nią związanych.
Geniusz zaklęty w fotografii
– The Genius of Photography
(2007, Wielka Brytania)
Sześcioodcinkowa produkcja BBC to
pozycja obowiązkowa dla każdego,
kto choć trochę interesuje się fotografią. To przegląd najważniejszych
nazwisk światowej fotografii i jej
kluczowych zagadnień. Od dagerotypii do fotografii cyfrowej, od portretów do fotoreportażu. Nie jest to
jednak wykład z historii, ale próba
odpowiedzi na pytanie, na czym naprawdę polega geniusz tej dziedziny sztuki. Fotografia przedstawiona
jest, jako magiczne medium, dzięki
któremu ludzie zmieniają sposób
postrzegania siebie i świata. To także opowieść o nieustannym dylemacie, czy zdjęcie jest obiektywnym
oddaniem rzeczywistości czy próbą manipulacji. Dzieło BBC zawiera
ekskluzywne wywiady i spotkania
z fotografami, takiej rangi, jak Nan
Goldin, Jurgen Teller, czy Andreas
Gursky. Nie sposób nie zgodzić się
z krytycznymi głosami, że jest to
produkcja przeznaczona dla mas, a
wybór artystów i tematów bardzo
subiektywny. Nie umniejsza to jednak poziomu artystycznego i przekazu serii, której obejrzenie może
stać się inspiracją i zachętą do robienia coraz lepszych zdjęć.
Fotograf Wojenny
– War Photographer
(2001, Szwajcaria)
Dokument Christiana Frei to opowieść o jednym z najbardziej zna-
nych fotoreporterów wojennych, Jamesie Nachtweyu. Reżyser za pomocą miniaturowej kamery, przymocowanej do aparatu Nachtweya, pokazuje świat widziany z perspektywy
fotografa. Uzupełnia całość wypowiedziami jego przyjaciół i współpracowników. To niezwykle mocna
historia, obrazująca niebezpieczeństwo pracy fotografa wojennego
oraz emocje, jakie mu towarzyszą i
decydują o naciśnięciu migawki w
odpowiednim momencie. Widzimy
człowieka w pełni oddanego temu,
co robi i wierzącemu w to, że jego
praca ma sens. Dzięki osobie Nachtweya, ukazującego w swoich
dziełach okrucieństwo i bezsens
wojny, film zmusza nas też do smutnej refleksji na temat kondycji
współczesnego świata.
Rober Capa – In love and war
(2002, USA)
Już w 1938 roku Robert Capa został
nazwany przez brytyjski magazyn
„Picture Post” „największym fotografem wojennym na świecie”. Do
dziś Capa pozostaje jedną z najwybitniejszych postaci reportażu wojennego. Dokumentował wszystkie
najważniejsze światowe konflikty
od wojny domowej w Hiszpanii aż
do początków wojny w Wietnamie.
Stworzony przez Anne Makepeace
dokument opowiada o życiu i pracy
tej wyjątkowej postaci. Film składa
się ze zdjęć Capy oraz wypowiedzi
jego przyjaciół i kolegów. Duże wrażenie robi fakt, iż każda osoba opowiada o nim z niezwykłym entuzjazmem i podziwem. Dzięki współpracy jego brata Cornella i dostępowi
do archiwum agencji Magnum, widz
poznaje pełen przekrój prac mistrza,
a także jego życie prywatne. Sama
Makepace powiedziała, że trudno
jest przedstawić pełną biografię w
ciągu 90 minut. Jednak oglądając „In
love and war” trzeba przyznać, że w
mistrzowski sposób udało jej się
tego dokonać.
Helmut w oczach June
– Helmut by June
(1994, Francja)
reklama
Annie Leibovitz:
Życie w obiektywie
– Annie Leibovitz:
Life Through A Lens
(2006, Wielka Brytania / Rosja)
Annie Leibovitz nie trzeba przedstawiać nikomu. Artystka i ikona fotografii znana jest zarówno pasjonatom tej dziedziny sztuki, jak i zupeł-
nym laikom. Autorką dokumentu
„Życie w obiektywie” jest siostra Leibovitz – Barbara, dzięki czemu obraz ma charakter bardzo intymny.
Widz poznaje najważniejsze wątki z
życia i pracy artystki. Przedstawione zostają historie jej najważniejszych zdjęć, jak np. portret nagiego
Lenona wtulającego się w Yoko Ono.
Widz ma także możliwość poznania
kulisów niezwykłego związku Leibovitz i jej największej muzy, pisarki Susan Sontag. Film nie ukazuje
nieznanych wcześniej faktów czy
kontrowersyjnych niuansów biografii artystki. To po prostu dobrze nakręcony dokument stanowiący ciekawy opis pracy i życia jednej z najbardziej znanych fotografek na
świecie, a także portret ludzi stających przed jej obiektywem.
Weronika Perłowska
Helmut Newton to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych fotografów
XX wieku. Zasłynął przede wszystkim ze swoich aktów i zdjęć mody.
Ekstrawagancki sposób bycia, niezwykły życiorys oraz wybitne a zarazem szokujące zdjęcia, sprawiły że
Newton urasta niemal do miana legendy i niedoścignionego wzoru zarówno amatorów, jak i bardziej zaawansowanych adeptów fotografii.
Film „Helmut by June” przybliża nam
postać artysty, ukazując go nie tylko przy pracy ale i w sytuacjach prywatnych. Dokument został zrealizowany amatorska kamerą przez żonę
Newtona- June. Jest to swoisty pamiętnik, łączący refleksje nad pracą
mistrza i portret małżeństwa fotografów. Możemy podejrzeć techniki
pracy artysty, jego zachowanie na
planie oraz dowiedzieć się czym dla
Newtona jest fotografia i dobrze wykonane zdjęcie. June patrzy na męża
z podziwem ale też z dużą dozą humoru. Nie jest to z pewnością obiektywne przedstawienie sylwetki artysty, jednak film warty jest polecenia, nie tylko fanom Newtona, ale
wszystkim fotografującym.
08
reklama
Brak Ci pewności siebie? Chcesz zrobić dobre wrażenie na pracodawcy? Szkolenie „Warsztaty NLP” pomogą. Sprawdź na fsd.edu.pl
Nie tu i nie teraz
Ważne jest nie tyle odzwierciedlanie rzeczywistości, co zapanowanie nad
świadomością widza – uważa Michael Fried. Jak sztuka może zabrać widza
w niedostępne na co dzień obszary?
Michael Fried, wybitny amerykański krytyk sztuki i wykładowca na
Uniwersytecie Johna Hopkinsa w
Baltimore, podczas krakowskiego
Conrad Festival podzielił się z publicznością zgromadzoną w Muzeum
Sztuki Współczesnej „MOCAK” swoimi rozważaniami na temat - jak je
określa - „teatralności” i „zaabsorbowania” w sztukach plastycznych
i fotografii. „Teatralność” odnajduje w nurcie minimalizmu, a „zaabsorbowanie” w malarstwie osiemnastowiecznym, potem impresjonistycznym, a współcześnie w pracach
niektórych fotografów.
Nauczyciel Frieda, Clement Greenberg, w znanym eseju pt. „Awangarda i kicz” (1939) udowadniał, że
sztuka awangardowa i wysoki modernizm przeciwstawiają się „kiczowi”, jak nazywał prymitywizację
kultury w czasach konsumpcjonizmu. Dzieła epoki wysokiego modernizmu cechują się prostotą i
oszczędnością. Wciąż jednak możemy powiedzieć, że istnieje określona ich wymowa, właściwa interpretacja. Następujący później minimalizm jest już jednak całkowicie subiektywny - nie ma jednej, poprawnej interpretacji dzieła, nie ma określonego klucza. Dzieła nie można
„zrozumieć”, można mieć co najwyżej związane z nim wrażenia.
Minimalizm - powie Fried - dostarcza jedynie efektownych, płytkich
doświadczeń („teatralność”), nie
oferując widzowi właściwego przeżycia estetycznego, a ponieważ jest
wyzuty z treści, nie inspiruje do poszukiwania i pozostawia widza w
jego zwykłym, nie-transcendentalym, świecie. Sztuka powinna natomiast zabierać nas, wręcz „wciągać”,
w niedostępne na codzień obszary.
„Teatralność” przeciwstawia Fried
„zaabsorbowaniu”, które ma szansę
istnieć dopóty, dopóki widz nie
uzmysławia sobie aktu obserwacji,
nie zastanawia się nad tym, że jest
widzem. Jakie okoliczności temu
sprzyjają? Postacie uwiecznione na
obrazach bądź fotografiach same
muszą sprawiać wrażenie takiego
zaabsorbowania jakimś wydarzeniem czy czynnością, byśmy nie podejrzewali ich nawet o to, że mogłyby być świadome naszej obecności.
Ślady takich zabiegów odszukał
Fried w malarstwie XVIII wieku, a
potem w impresjonizmie.
Na obrazie „Chłopiec ustawiający
domek z kart” Chardina widzimy
osobę całkowicie pochłoniętą wykonywaną czynnością, nieświadomą otoczenia, a przez to i bycia postrzeganą. Podobnie – mówi Fried –
w sztukach Diderota aktorzy starają się grać tak, by publiczność miała wrażenie, że podgląda zajęte sobą
postacie (czyż nie przywodzi to na
myśl programów „reality show”?).
Kolejne przykłady opisywanego
przez siebie zjawiska znajduje badacz w „Przysiędze Horacjuszy” Da-
vide’a, „Barze w Folies-Bergère” Maneta (kelnerka patrzy na nas, czy kogoś stojącego obok?) czy „Tratwie
Meduzy” Géricault (daleko, daleko w
tle znajduje się ledwie widoczny, malutki stateczek, który skupia całą
uwagę wycieńczonych rozbitków,
pozwalając nam pozostać w cieniu).
Renesans tego podejścia obserwuje Fried we współczesnej fotografii
(„Why Photography Matters as Art
as Never Before”, 2008), wskazując
na twórców realizujących zdjęcia
wielkoformatowe. Szczególnie skupia się na pracach kanadyjskiego fotografa, Jeffa Walla. „Morning cleaning” przedstawia mężczyznę myjącego szyby w przestronnym pokoju oświetlonym wschodzącym słońcem. Zdjęcie sprawia wrażenie spontanicznego, choć w rzeczywistości
zostało - jak większość dzieł artysty - starannie zaplanowane. Wall,
by w sposób doskonały zarejestrować ów obraz, potrzebował kilku dni
– sprzątacz musiał więc uczestniczyć w pracy fotografa.
Na fotografii „Men waiting” widzimy mężczyzn oczekujących na otwarcie biura pośrednictwa pracy. Wyglądają zupełnie zwyczajnie, a jednak
zostali opłaceni i rozstawieni w wybranych przez artystę miejscach. Prace Walla nie są „szczere”, mają jedynie wyglądać na tyle wiarygodnie, by
zawładnąć naszą uwagą.
Widać to jeszcze wyraźniej na zdjęciu „Boy falling from a tree” („Chło-
Skompaktowany błysk
Każdy fotografujący w swojej karierze napotyka moment, kiedy
chce zrobić coś więcej ze światłem błyskowym niż tylko strzelać
płaskim flashem prosto w twarz modela. Jednak nie wszyscy mają
wtedy możliwość praktykowania na profesjonalnym studyjnym
sprzęcie oświetleniowym .
Z pomocą przychodzi nam technika nazwana
przez kolegów z zachodu strobingiem. Cała
sztuka polega na umiejętnym wykorzystaniu
lamp reporterskich (lub innego prostego i taniego oświetlenia) w celu uzyskania efektów
porównywalnych do tych, które uzyskują użytkownicy topowych systemów Profoto czy
Broncolora. Często jej opis rozwija się także
jako sposób łączenia błysku małych źródeł
światła z oświetleniem zastanym.
Jedną z najważniejszych postaci świata strobingu i jego głównym propagatorem, jest twórca popularnego bloga Strobist.com, David
Hobby. Strona ta ma na celu promowanie techniki oświetlenia wykreowanego przez fotografa przy użyciu lampy zdjętej z aparatu. Pozycję pioniera strobingu potwierdza zaliczenie
go przez „Photo District News” do grupy pięciu najważniejszych fotografów internetu.
Przygodę ze strobingiem najlepiej zacząć od
zakupu zewnętrznej lampy „naaparatowej”.
Nie musi być to topowy produkt za ok. 2 tys.
złotych. Wystarczy tani „no name” lub używany, nieco starszy model. Najważniejsze,
żeby posiadał regulację mocy błysku, co okaże się bardzo przydatne w naszej pracy. Następnym krokiem jest zdjęcie jej z sanek, aby
uzyskać swobodę w sterowaniu kierunkiem,
"Chłopiec ustawiający domek z kart" - Jean Chardin
piec spadający z drzewa”), które jest
skrzyżowaniem fotografii „snapshotowej”, migawkowej i pracowicie
zbudowanego obrazu wielkoformatowego (Wall konstruuje scenę z wielu osobnych kadrów).
Prace Thomasa Strutha z Muzeum
Pergamońskiego przypominają zwykłe zdjęcia zwiedzających. Gdy się im
jednak lepiej przyjrzymy, dostrzeżemy, że mało kto na tych fotografiach
podziwia zgromadzone w muzeum
dzieła - większość ludzi zajęta jest
rozmową. Nic dziwnego, ponieważ
z którego będzie padało światło.
Żeby ją wyzwolić musimy zdecydować się
na jeden z trzech sposobów: elektryczny,
optyczny lub radiowy. Pierwszy polega na użyciu kabla synchro. Plus? Mała cena, a po dołożeniu niewielkiej sumy, możemy kupić wersję
z opcją przenoszenia automatyki pomiaru błysku. Największym ograniczeniem jest mały zasięg i problem z mogącym ograniczać komfort
pracy kablem. Drugim sposobem jest wykorzystanie fotoceli (elementu reagującego na
Dysponując lampami i odpowiednim zacięciem nigdy nie będziemy ograniczeni ilością
świata zastanego a jedynie naszą wyobraźnią. fot. Dorota Bigo & Krystian Szczęsny
wszyscy oni są znajomymi autora, wynajętymi do stworzenia odpowiednio
zbalansowanej kompozycji.
Przykłady te ilustrują przekonanie
Michaela Frieda, że w fotografii ważne jest nie tyle odzwierciedlanie
rzeczywistości, co zapanowanie nad
świadomością widza. Może powinniśmy zagrać w tę grę? W końcu to
ona pozwala nam doświadczać niecodziennego, być nie tu i nie teraz.
Karol Leon Pantelewicz
błysk innej lamy) lub podczerwieni (wyzwalanie i sterowanie lampą za pomocą fal wysyłanych z innej lampy lub specjalnego sterownika). Główną wadą tego rozwiązania jest fakt,
że wszystkie nadajniki i odbiorniki muszą widzieć błysk lub siebie nawzajem. Powyższe
problemy rozwiązuje trzecia opcja, polegająca na wyborze drogi radiowej, która posiada
największy zasięg, wygodę pracy, niezawodność i niestety najwyższą cenę.
Jeżeli wybierzemy lampę i sposób jej wyzwalania to nie pozostaje nic innego jak trening, trening i jeszcze raz trening. Kiedy opanujemy już ten podstawowy zestaw, warto
zdecydować się na rozbudowanie go o kolejne lampy i modyfikatory światła jak zmiękczające parasolki, skupiające strumienice, kierunkujące plastry miodu czy w końcu zmieniające barwę światła filtry żelowe .
Rozwijając swoją wiedzę o błysku należy pamiętać, że filozofią strobingu jest stworzenie
oświetlenia, które łączy zalety możliwości
wykreowania wyszukanego światła przy jednoczesnym zachowaniu maksymalnej mobilności i niewygórowanej ceny stworzenia całego zestawu.
Dla tych, którzy chcą wiedzieć więcej:
– Strobist Lightning 101, Podstawy oświetlenia Strobistowego; David Hobby – darmowy e-book do znalezienia w internecie,
– Z pamiętnika lampy błyskowej;
Joe McNally, Wydawnictwo Galaktyka,
– Okiem strobisty, Błyskotliwy poradnik
fotograficzny; Zeke Kamm, Wydawnictwo
Galaktyka,
– Lampy błyskowe w praktyce; Kirk Tuck,
Wydawnictwo Galaktyka.
Krystian Szczęsny
09
KULTURA
KULTURA
Wiktoria to także trzydziestolatka z nieślubnym dzieckiem i zawodem miłosnym na
koncie. Podróż, w jaką nas zabiera to próba
znalezienia odpowiedzi, w jakim miejscu
znajdujemy się dzisiaj. Ile z nadziei i marzeń podsycanych przez rewolucję lat 90.
udało się rzeczywiście zrealizować, a które z nich zamieniły się w rozczarowania i
pretensje?
„Rewolucja balonowa” to przede wszystkim świetnie napisany monodram, stworzony specjalnie dla odtwórczyni roli Wiktorii
przez zdobywczynię Gdyńskiej Nagrody
Dramaturgicznej – Julię Holewińską, który
na przemian bawi i wzrusza, ani na chwilę
nie pozwalając na wyjście poza ramy sentymentalnej podróży w lata 90.
Teatr Powszechny w Warszawie,
reż. Sławomir Batyra,
premiera 27 listopada 2011
Scena 100
Karolina Sendal
w sobie dwie postacie, które odsłania przed
widzem podczas przedstawienia – małą dziewczynkę, będącą świadkiem przemian, których
podłoże polityczne było dla niej jeszcze wtedy niezupełnie zrozumiałe. Przemiany te postrzegała więc głównie poprzez stopniową
zmianę mentalności swoich rodziców – wizerunku matki, która z kury domowej przeistacza się w bizneswoman rodem z kultowego
serialu, z modną fryzurą i zamiłowaniem do
marki Amway oraz ojca, który - ze swoją staromodną koszulą w kratę - nie do końca przystaje do napływających z Zachodu trendów.
Anatomia depeszy
Podręczników nie czyta się zwykle
dla przyjemności. Istnieją tylko, gdy
zbliża się egzamin lub kolokwium.
Potem znikają. Z książką Wojciecha
Kaźmierczaka „Dziennikarstwo
agencyjne w teorii i praktyce” jest
inaczej. Dobrze się z niej uczy, ale
też świetnie się ją czyta
Pierwsza pozycja z serii skryptów
wydawanych przez Instytutu Dziennikarstwa UW poświęcona została
tajnikom dziennikarstwa agencyjnego. „Dziennikarstwo agencyjne”
jest z założenia skryptem, a więc jest
to zwięzła forma, kompilacja samych najważniejszych wiadomości,
istotnych szczegółów i wszystkiego
tego, na co student
pow inien z wrócić
uwagę. Ale to co różni książkę Wojciecha
Kaźmierczaka od tradycyjnych skryptów
to atrakcyjność formy. Czyta się ją bowiem z dużym zainteresowaniem. Każdy rozdział oparzony
jes t t y tu łem i le adem, podręcznikowe informacje zilustrowane są przykładami wziętymi z ży-
22
10
cia różnych agencji prasowych. Po
każdym temacie w kilku punktach
wymienione są najważniejsze informacje rozdziału. Takie podsumowanie przyda się zwłaszcza studentom
powtarzającym do egzaminu.
Wiele dają też spisane doświadczenia zawodowe autora, który jest wieloletnim współpracownikiem Polskiej Agencji Prasowej. Jego subiektywne komentarze dodają wiarygodności oraz rysują czytelny obraz pracy dziennikarza agencyjnego. Najciekawszym fragmentem skryptu jest
jego końcówka, gdzie o tajnikach pracy piszą sami dziennikarze. Krzysztof Strzępka, z działu politycznego
PA P, opow iada o
swoich doświadczeniach ze Smoleńska,
gdzie był zaraz po
katastrofie prezydenckiego samolotu. Pisze np., że panował tam wielki
chaos, nikt nic nie
wiedział, nie było
żadnej organizacji.
Sami dziennikarze
wspólnie próbowali
docierać do kolejnych źródeł informacji. Na tym kon-
kretnym wydarzeniu można się
uczyć, jak działa mechanizm
agencji prasowej, jak zachowują
się dziennikarze i jak się pracuje
w trudnych i nieprzewidywalnych warunkach.
„Dziennikarstwo agencyjne w
teorii i praktyce” powinno zainteresować nie tylko studentów
uczących się warsztatu, ale również tych, którzy dopiero wybierają specjalizację. Wojciech
Kaźmierczak odpowiada na wiele pytań, które mogą nurtować
niezdecydowanych. Nie rozwieje na pewno wszystkich wątpliwości, ale da klarowny obraz tej
formy dziennikarstwa, pozwalając, aby czytelnik zobaczył ją
od kuchni.
Wojciech Kaźmierczak
„Dziennikarstwo agencyjne
w teorii i praktyce”
Seria: Wiedza i warsztat
Warszawa 2011
Wydawnictwo Skorpion
Alicja Skorupko
o tym, że psychoanaliza omija całe spektrum
zjawisk psychicznych, paranormalnych czy religijnych, ale żadna scena nie obrazuje jego
słów. Nie czuć w filmie Cronenbera atmosfery tajemnicy. Nawet jeśli z początku jej obecność jest sygnalizowana, film zostaje z niej
stopniowo odarty. Nawet ojcowie psychoanalizy rozszyfrowujący swoje sny wypadają zupełnie zwyczajnie. Po pierwszych scenach z
oszalałą Sabiną napięcie spada, a film niebezpiecznie zmierza w stronę melodramatu. Nie
pomaga sposób nakręcenia „Niebezpiecznej
metody”, który jest do bólu podręcznikowy.
Widza czeka, zatem ponad półtorej godziny
niczym nieurozmaiconych scen dialogowych,
które byłyby do przyjęcia 60 lat temu, ale dzisiaj zwyczajnie nużą.
Reżyser, który tak wiele miejsca w swojej
twórczości poświęcił ciału, jego rządzom, np.
w „Crashu: Niebezpiecznym pożądaniu”, czy
deformacjom w „Musze”, prawie zupełnie nie
uwypuklił go w kontekście opowiadanej historii. A przecież czasy wykrochmalonej elegancji i dewocji końca XIX wieku nadają się idealnie do ukazania fasadowości moralności. Jedynym momentem, w którym cielesność zostaje naprawdę wydobyta zza parawanu poprawności jest świetna scena, w której Sabina
rani w policzek niczego niespodziewającego
się Junga.
Kanadyjski reżyser w swoich filmach niejednokrotnie poruszał temat ludzkiej psychiki i
świadomości. W „eXistenZ” była to groźba jej
technicznego rozszerzania, w „Nagim Lunchu”
niemożność odróżnienia prawdy od wytworu
umysłu. Niestety dyskusje Junga z Freudem,
będące początkowo ciekawym starciem mię-
dzy nowym a starym, idealizmem a pragmatyzmem, po pewnym czasie tracą impet. Zupełnie nie zaskoczą znawców tematu, a nawet nie
wybiegają znacznie poza obiegową wiedzę.
Aktorstwo Keiry Knightley w roli Sabiny,
zwłaszcza gdy jej bohaterka jest zupełnie
obłąkana, wydaje się lekko przeszarżowane.
Freud w wykonaniu Viggo Mortensena ze swoim sztucznym angielskim akcentem jest wręcz
karykaturalny. Bezbłędnie wypadł za to Fassbender w roli Junga - jest nienagannie eleganckim, naiwnym idealistą, stopniowo zmierzającym w stronę obłudy i wyrachowania.
„Niebezpieczna metoda” Cronenberga zawodzi. Poza nielicznym momentami np. proroczym snem Junga dotyczącym nadchodzących wojen światowych czy eksperymentem
psychoanalitycznym, który przeprowadza na
swojej żonie, nie zagląda do głębin ludzkiej
podświadomości. Dostajemy od Kanadyjczyka spokojny i przeciętny biograficzny melodramat, a to zdecydowanie za mało jak na twórcę tej klasy.
Krystian Buczek
Kino, które wymyka si´ schematom
Nie dla idiotów
Trzeci dzwonek. Cisza. Wybucha
czerwień dekoracji. W jej ostrzu –
szyderczy taniec postaci, jakby wyrwanych ze snu. W epicentrum ruchu, wibracji i zdarzeń – zmysłowa
Anastazja w zwiewnej, czarnej sukni. Źródło nieszczęść, przyczyna
bólu, obiekt pożądania i pogardy.
Rozpięta między chaosem duszy a
harmonią ciała. Między ironią a lękiem. Idiota Brala opowiada o Anastazji. A także o rozwarstwieniu człowieka, odwiecznej walce pomiędzy
chwalebnym rozumem, a wstydliwą,
prawie zwierzęcą zmysłowością.
Grzegorz Bral, Twórca Teatru Pieśni Kozła, były współpracownik Gardzienic, to postać znana w kręgach
teatru alternatywnego, reprezentującego podejście antropologiczne,
zorientowane na poszukiwanie korzeni teatru i ludzkości, na ekspresję formy. Idiota Brala jest przeładowany formą, przesycony skomplikowanym ruchem scenicznym, poprzetykany niejasnymi obrazami, z których krzyczy do nas nagość, piękno,
cielesność i… ogień. Przekonująco
namalowane, zręcznie skomponowane i wieloznaczne.
Ta wieloznaczność to problem –
dla widza, który nie zna powieści
Dostojewskiego. Widz taki nie
wie, czego się chwycić, które elementy są częścią historii, a które
fantasmagorycznym dopełnieniem. Jego uwaga jest nieustannie rozpraszana, jak przed ekranem kina – tylko tu obrazy niechętnie poddają się opresji rozumu, wymykają logice, odsyłając
do emocji. Jeśli ktoś chciałby poznać Idiotę Dostojewskiego – radzę najpierw przeczytać książkę.
Spektakl Brala to bardzo subiektywna i przetworzona wersja powieści i – bez wątpienia – nie dla
idiotów…
Idiota
reżyseria: Grzegorz Bral
Teatr Studio
premiera: październik 2011
Wioletta Witkowska
„Powiedz Fred, czego ty się boisz?”
– pyta starszego brata Jerzy w jednej z pierwszych scen „Wymyku”. „Ja się nie boję” – odpowiada spokojnie Fred. Za tą pychę będzie musiał zapłacić wysoką cenę
Alfred (Robert Więckiewicz) to
ustatkowany poszukiwacz mocnych
wrażeń, który nie przebiera w słowach i przedkłada nad nie czyny. Jerzy (Łukasz Simlat) to wykształcony,
spokojny młodszy brat, który po latach przyjechał ze Stanów Zjednoczonych. Razem prowadzą niewielką, dobrze prosperującą firmę. To
właśnie rodzinny biznes staje się
ogniwem sporu między braćmi. Alfred uważa siebie za ojca sukcesu firmy i jest przeciwnikiem zmian. Jerzy
dąży jej modernizacji. Wie, że tylko
to pozwoli przetrwać przedsiębiorstwu. Jego plany zyskują aprobatę
apodyktycznego, sparaliżowanego
ojca (Marian Dziędziel), do tej pory
nastawionego nieufnie do wszelkich
zmian.
Konflikt znajduje tragiczny finał w
pociągu. W przedziale, w którym siedzą, grupa agresywnych wyrostków
napastuje młodą dziewczynę. I tym
razem role się odwracają - to męski
Alfred pragnie uniknąć konfrontacji,
a - wydawałoby się słabszy - Jerzy
staje w obronie kobiety. Zostaje brutalnie pobity i wyrzucony z jadącego pociągu.
Dlaczego Alfred nie zareagował?
Stchórzył? A może przez chwilę stał
fot. mat. promocyjne
Lata 90. to w Polsce czas przemian ustrojowych, czas zamknięty już w podręcznikach od historii. Wydawać by się mogło, że
jest to także czas bardziej naszych rodziców, cioć i wujków, niż nasz - pokolenia
dwudziestoparolatków. Czy na pewno?
„Rewolucja balonowa” to historia pewnego dzieciństwa, rozgrywającego się na polu
przemian ustrojowych, wtopionego w przeobrażające się schematy. To także opowieść
dzisiejszej trzydziestolatki dokonała w swoim życiu określonych, nie zawsze trafnych
wyborów. Jest to próba rozliczenia z przeszłością, mitami minionej rzeczywistości,
których weryfikacji dokonała znana nam już
współczesność. Monodram wystawiany na
deskach Teatru Powszechnego to sentymentalna podróż do minionych czasów, od
których dzieli nas granica zaledwie dwudziestu kilku lat. A jednak jest to podróż egzotyczna, wielobarwna, odsłaniająca absurdy tamtego czasu, odmienne gusta i modele życia. Przedstawienie przybliża widzom
lata 90., za pomocą kreacji bohaterki –
świetnie zagranej przez Katarzynę Marię
Zielińską. Rysuje także portret pokolenia
wychowanego na gruncie przełomowych
zmian. Jest to portret malowany przez pełną ekspresji grę, dla której tło stanowią stare zdjęcia i projekcje wideo oraz głos z przeszłości, pobrzmiewający piosenkami Papa
Dance.
Wiktoria to postać niejednoznaczna. Nadal tkwią w niej talizmany i duchy przeszłości – smak balonowej gumy Donald, bohaterowie „Dynastii” oraz wspomnienie wycieczki do raju pełnego supermarketów i
coca coli, jaką były odwiedziny u wujka
mieszkającego w Norwegii. Wiktoria kryje
Jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń tegorocznego festiwalu w Wenecji była
premiera „Niebezpiecznej metody” Davida
Cronenberga. Atmosferę podgrzewała informacja o tym, że najnowsze dzieło znanego z
kontrowersji reżysera będzie filmem kostiumowym, osnutym wokół najsłynniejszego
sporu między ojcami psychoanalizy Zygmuntem Freudem i Carlem Jungiem
„Niebezpieczna metoda” zaczyna się mocno
– wyrywająca się służącym i wijąca się w szale
Sabina Spielrein (Keira Knightley) trafia do ekskluzywnej kliniki dla umysłowo chorych pod
opiekę młodego doktora Carla Junga (Michael
Fassbender). Jung zaczyna kurację nowej pacjentki, stosując metodę leczenia przez rozmowę, której podstawy stworzył jego autorytet i
pionier w dziedzinie psychoanalizy Zygmunt
Freud (Viggo Mortensen). Młody lekarz wierzy
nie tylko w wyleczenie Sabiny, ale także możliwość rozwoju jej zainteresowań. Kobieta interesuje się medycyną, zaczyna pomagać Jungowi w jego eksperymentach i jest tylko kwestią czasu, kiedy ich wzajemna fascynacja wyjdzie poza gabinet lekarski. Jung zmaga się z rodzącą się pokusą – żyje w spokojnym małżeństwie z bogatą kobietą i jest szczęśliwym ojcem stale powiększającej się gromadki dzieci
ale pożąda Sabinę, która spełnia się tylko w
związku opartym na brutalnym poddaństwie
wobec lekarza. Jung prowadzi naukowe dyskusje z Freudem. Opowiada o pacjentce i próbuje przekonać, że seksualność nie jest kluczem
do zrozumienia psychiki człowieka. Jednocześnie pogrąża się w destrukcyjny romans.
Problemem „Niebezpiecznej metody” jest
jej przegadanie - Jung z pasją mówi Freudowi
fot. mat. promocyjne
Rewolucja o smaku „Donalda”
Rozczarowujàca metoda
się mściwym Kainem i celowo nie pomógł bratu? Ciężko ranny Jerzy zapada w śpiączkę a Alfred serwuje bliskim inną wersję zdarzeń. Kłamstwo
szybko wychodzi na jaw a mężczyzna musi przewartościować swoje
życie, by móc spojrzeć w lustro i w
oczy swoim najbliższym.
„Wymyk” to zjawisko niezwykle
rzadkie i cenne we współczesnym,
polskim kinie . Wielkość tego filmu
tkwi w tym, że nie ma w nim pretensji do wielkości. Greg Zgliński, reżyser i współscenarzysta „Wymyku”
nie moralizuje, nie podsuwa jedynie
słusznych interpretacji i ocen a
przede wszystkim nie próbuje powiedzieć wszystkiego.
Widać w filmie Zglińskiego refleksję nad przypadkowością i kruchością ludzkiego życia. Scena, w której
bohaterowie próbują dogonić rusza-
jący z peronu tragiczny pociąg, nasuwa wyraźne skojarzenia z podobną sceną z „Przypadku” Krzysztofa
Kieślowskiego. Skojarzenia te nie są
bezzasadne – Zgliński był jednym z
ostatnich uczniów mistrza i inspiracje jego filmami są w „Wymyku” wyraźne.
Film Zglińskiego to unikająca
sztampy przypowieść – choć jest uniwersalna i mogłaby dziać się wszę-
dzie, zarysowane przez reżysera tło
akcji jest niezwykle realistyczne.
Zgliński nie pokazał, jak to mają w
zwyczaju nasi filmowcy, nieistniejącej „klasy średniej” mieszkającej w
apartamentowcach z widokiem na
Pałac Kultury ani stereotypowej popegeerowskiej prowincji, ale realną
klasę średnią z małych miasteczek.
„Wymyk” to także aktorski popis
Więckiewicza, który tym filmem udowadnia, że należy do absolutnej czołówki. Jego gra jest oszczędna, ale
jednocześnie niesamowicie sugestywna - wystarczy jedno zbliżenie
jego napiętej twarzy, by poczuć targające nim, skrywane emocje. Na
uwagę zasługuje także Gabriela Muskała jako Wiola, żona Alfreda, nagrodzona za tę rolę na tegorocznym
festiwalu w Gdyni. Jej stopniowe odkrywanie emocji i przemiana z uległej wobec męża w niezależną kobietę są bardzo wiarygodne.
Czym jest tytułowy wymyk? Dosłownie ćwiczeniem gimnastycznym, które polega na obrocie wokół
drążka i powrocie do stanu równowagi? A może chwilą, która na moment wymknęła się z rąk głównego
bohatera i zadecydowała o jego dalszym życiu? Po seansie wyjdziemy z
wieloma pytaniami, także dotyczącymi nas samych. W końcu każdego
dnia, w każdej minucie ktoś ma swój
„wymyk”.
Krystian Buczek
11
to fall
www.michaldabrowski.com

Podobne dokumenty

nr 33

nr 33 Kiepiel, Anna Kiedrzynek, Łukasz Lachecki, Klaudia Lis Paulina Mućko, Ewa Piskorska, Agnieszka Plister, Radek Pulkowski, Aleksandra Siemiradzka, Alicja Skorupko, Adrian Stachowski, Krystian Szczęsn...

Bardziej szczegółowo