Jakub P orada / Nie jestem człowiekiem znikąd

Transkrypt

Jakub P orada / Nie jestem człowiekiem znikąd
Jakub Porada / Nie jestem człowiekiem znikąd
#3
ISSN 2451-408X
magazyn bezpłatny
Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?
Jesteśmy już w blisko 90 punktach w całym regionie. Wkrótce kolejne lokalizacje.
KIELCE I OKOLICE:
»» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178)
»» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1)
Instytucje:
»» Pensjonat Łysica Wellness&SPA (Święta
Katarzyna, ul. Kielecka 23A)
»» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64)
»» Institute of Design Kielce (ul. Zamkowa 3)
»» Hotel Tara (ul. Kościuszki 24)
»» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5)
»» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42)
»» Souczek Design. (ul. Polna 7)
»» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki
(ul. Morcinka 1)
»» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B)
Zdrowie/rekreacja/rozrywka:
»» Kielecki Teatr Tańca:
• Impresariat (pl. Moniuszki 2B)
»» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty,
Zagnańsk, ul. Laskowa 95)
»» Folwark Samochodowy – Hyundai
(ul. Sandomierska 233A)
• Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3)
»» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6)
»» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26)
»» Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach
(ul. Sienkiewicza 32)
»» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2)
»» Kino Moskwa (ul. Staszica 5)
»» Filharmonia Świętokrzyska
(ul. Żeromskiego 12)
»» Agencja Turystyczno-Usługowa „Gold Tour”
Sp. z o.o. (pl. Wolności 3)
»» NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A)
»» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24)
»» Wojewódzka Biblioteka Publiczna
(ul. ks. Ściegiennego 13)
»» Dworek Laszczyków w Kielcach
(ul. Jana Pawła II 6)
»» Wojewódzki Dom Kultury
(ul. ks. Ściegiennego 2)
»» Kielecki Park Technologiczny
(ul. Olszewskiego 6)
»» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej
(ul. Sienkiewicza 29)
»» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki
(al. IX Wieków Kielc 3)
»» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku
»» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny
w Tokarni
»» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne
w Podzamczu
»» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie
»» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej
Górze
»» Kino Helios – Galeria Echo
(ul. Świętokrzyska 20)
Bodzentyn:
»» Świętokrzyski Park Narodowy (siedziba
Dyrekcji, ul. Suchedniowska 4)
»» Re Vitae. Centrum medycyny estetycznej
i kosmetologii (ul. Wojska Polskiego 60)
Busko Zdrój:
»» Centrum Medyczne VISUS
(ul. gen. Sikorskiego 14)
»» Hotel Słoneczny Zdrój Medical Spa & Wellness
(ul. Bohaterów Warszawy 115)
»» Fit Mania. Fitness klub (os. na Stoku 72K)
»» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1)
Restauracje/kluby/kawiarnie:
Ostrowiec Świętokrzyski:
»» Bistro/Restauracja Zielnik Kielecki
(ul. Głowackiego 1)
»» Miejskie Centrum Kultury (ul. Siennieńska 54)
»» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18)
»» Backstage Restaurant & Bar
(ul. Żeromskiego 12)
»» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4)
»» Czerwony Fortepian (ul. Bodzentyńska 10)
Uczelnie:
»» Choco Obsession (ul. Leonarda 15)
»» Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach
(Rektorat, ul. Żeromskiego 5)
»» Si Señor (ul. Kozia 3/1)
»» Wyższa Szkoła Ekonomii, Prawa i Nauk
Medycznych im. prof. Edwarda Lipińskiego
(ul. Jagiellońska 109)
»» Calimero Café (ul. Solna 4A)
»» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6)
»» Galeria BWA (ul. Siennieńska 54)
»» Centrum Medyczne VISUS (ul. Śliska 16)
Sandomierz:
»» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20)
»» Brama Opatowska
»» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18)
»» Calimero Café (ul. Opatowska 9)
»» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1)
Skarżysko-Kamienna:
»» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4)
»» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25)
»» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99)
»» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat,
al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7)
Firmy:
»» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka,
ul. Orzeszkowej 15)
»» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8)
Starachowice:
»» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B)
»» Starachowickie Centrum Kultury
(ul. Radomska 21)
Hotele/ośrodki SPA:
»» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6)
Sekretarz redakcji
Mateusz Wolski
tel. 784 136 865
[email protected]
REGION:
»» Pensjonat Wczasowo-Leczniczy “Margaretka
Świętokrzyska” (Masłów, Brzezinki 83)
»» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D)
»» Antykwariat Naukowy im. Andrzeja Metzgera
(ul. Sienkiewicza 13)
»» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34)
»» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A)
»» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7)
»» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149)
Włoszczowa:
»» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4)
»» Car-Bud w Daleszycach (ul. Chopina 21)
»» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19)
»» Centrum Medyczne VISUS (ul. Sawickiej 3)
»» Hotel Senator (ul. Krywki 18)
madeinswietokrzyskie.pl
Redakcja
„Made in Świętokrzyskie”
ul. Ogrodowa 13/4
25-024 Kielce
[email protected]
www.madeinswietokrzyskie.pl
Redaktor naczelna
Monika Rosmanowska
tel. 506 141 076
[email protected]
Biura podróży:
»» Klub Squash Korona – Galeria Korona
(ul. Warszawska 26)
»» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1)
Lew Tołstoj
»» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12)
»» Studio Figura Kielce (ul. Zapolskiej 5)
»» MEDICODENT Stomatologia (ul. Zapolskiej 5)
Czas jest poza nami i przed nami, przy nas go nie ma.
»» Batero Spółka Jawna (ul. Pakosz 2)
»» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40)
»» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac
Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1)
Dzień dobry!
Reklama
tel. 531 114 340
[email protected]
Skład
Tomasz Purski
Nowy rok, nowe otwarcie… I cała lista postanowień, które zrealizowane, pozwolą nam wreszcie zobaczyć siebie w lepszym świetle. Mądrzejszego, atrakcyjniejszego, bogatszego o ciekawe
i wartościowe doświadczenia. I – o czym często
zapominamy – bardziej skupionego na sobie,
przy poziomie uwagi mierzonym liczbą godzin
spędzonych bez pracy, dodatkowych zleceń, komputera, Facebooka i ciągle dzwoniącego telefonu.
Kiedy dziś pytam najbliższych, czego sobie życzą
w Nowym Roku wielu odpowiada, że… siebie.
„Ja” to największy nieobecny dzisiejszych czasów.
Ten brak możliwości skupienia się na samym sobie widoczny jest w statystykach. Według badań
OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej
i Rozwoju) statystyczny Polak poświęca na pracę
aż 1929 godzin rocznie, przy średniej 1765 godzin. Wyprzedzają nas tylko Grecy i Rosjanie.
Statystycznie mamy 4 godziny i 39 minut czasu
wolnego dziennie. Tyle w teorii. CBOS regularnie pyta Polaków co robią w czasie wolnym. Co
drugi odpowiada, że w ciągu tygodnia nie ma dla
siebie ani minuty, bo pochłaniają go konieczne
obowiązki. A w weekendy? I tu znów 64 proc.
pracujących respondentów w soboty i niedziele
wykonuje dodatkowe zlecenia.
Trendy na szczęście się odwracają. Dziś coraz
popularniejsze staje się bycie offline, bez stałego dostępu do skrzynki pocztowej, Messengera,
Instagramu, Twittera, Peryscopu, Snapchatu i telefonu służbowego w formule 24/7. Bez całego
tego elektrosmogu.
W Nowym Roku życzę Państwu możliwości wygospodarowania czasu dla siebie. Bez ciągłej pogoni
za kolejnym zleceniem, bez zawodowej zadyszki.
Za to ze stale powiększającą się kolekcją niezapomnianych chwil z bliskimi i długą listą rzeczy,
które zrobicie Państwo tylko dla własnego rozwoju i własnej przyjemności.
Wydawca
Marcin Agatowski
Fundacja Możesz Więcej
Bilcza, ul. Jeżynowa 30
26-026 Morawica
Na okładce
Jakub Porada
Monika Rosmanowska
Redaktor naczelna
Zdjęcie
Mateusz Wolski
W numerze
4
Zapowiedzi 6
Na scenie, ekranie i w galerii
Jak piłka w biegu 10
Paula Duda – kielczanka w PZPN
Adam Nowak 20
Nie płyńmy z prądem rzeki
Światowe świętokrzyskie 30
Brazylia, Włochy i Korea na wyciągnięcie ręki
Networkingus 36
Co to, kto to i dla kogo?
Wtłoczony w tęczę 40
Piotr Stefański z S.I.E.
Malczewski i popkultura 46
Bartek Jarmoliński o sztuce i Kielcach
Boulevard du Crime w Suchedniowie 50
Teatr Bulwarowy „Kuźnica”
Kielce zapomniane 54
Historia krótkometrażowego „Efektu domina”
14 Jakub Porada
Nie jestem człowiekiem znikąd
24 Ufo do poprawki
Jak zmieni się dworzec PKS?
32 Busem przez świat
Z Olą Ślusarczyk i Karolem Lewandowskim
38 Być offline
Designerzy projektują ciszę
42 W świętokrzyskim iluzjonie
Nasi na ekranie
48 Zachodnie Wybrzeże, czyli na zachód od sumienia
Premiera w Teatrze im. Żeromskiego
52 Graficzne konfrontacje
W formacie 13x18
56 Jakbym zawsze te lalki robiła
Gmach Leonarda
O motankach, żadanicach, ziarnuszkach
Leśne dzieci 58
60 W zgodzie ze sobą
Natura upomina się o najmłodszych
Niewolnik własnych myśli 62
Profesor Robert Bucki
Koleżanki z DOGadanki 70
Jak pomóc niepełnosprawnym
Kielce umierają? 74
Paweł Jańczyk
Trenuj z mistrzem! 76
Mateusz Jachlewski
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
8 Film made in Świętokrzyskie
Antykariera właściciela Vegekoszyka
68 Letnia walizka zimą
Co spakować do ciepłych krajów?
72 Arteterapia
Bartosz Śmietański i Mateusz Wolski
75 Policzki i ozorki, czyli tradycyjne polskie smaki
Jakub Juszyński
Zapowiedzi
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
6
7
Na scenie
Koncerty
„Kropka kreska, kropka kreska” w reżyserii
Pawła Paczesnego i wykonaniu grupy Po co
komu KOLEKTYW, najnowsza propozycja
Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, to
przedstawienie-koncert w dużej mierze inspirowane filmem z trasy zespołu Talkin Heads
„Stop making sense”. Obraz z 1984 roku w reżyserii Jonathana Demme’a jest zapisem trzech
koncertów, które grupa zagrała w Hollywood’s
Pantages Theater w Los Angeles promując swój
album „Speaking in Tongues”. Po co komu
KOLEKTYW prezentuje 18 piosenek (cztery to
utwory oryginalne Talking Heads), w których
porusza tematy samotności, miłości i jej braku,
polityki i braku zainteresowania nią, wchodzenia w dorosłość i nieradzenia sobie ze sobą
w świecie. Tytuł spektaklu „.-.-” odnosi się do
najprostszej sekwencji w międzynarodowym
alfabecie Morse’a, której nie przyporządkowano żadnego znaczenia. Najbliższy spektakl
10 lutego.
Renata Przemyk akustycznie
Kameralny, wyciszony, ale momentami bardzo
dynamiczny, porywający, wręcz taneczny – taki
jest ten koncertowy materiał. Można go słuchać bez przerwy, bo Renata Przemyk czaruje
jak mało kto, śpiewając i grając m.in. na gitarze
akustycznej, kalimbie i instrumentach perkusyjnych. Obok wokalistki wystąpią instrumentaliści: Piotr Wojtanowski (bas i gitara
akustyczna) i Grzegorz Palka (gitara akustyczna). Artyści sięgają po utwory znane, odzierając je jednak z pierwotnych aranżacji. Także
po te lubiane, lecz nieco zapomniane oraz po
piosenki z płyty „Rzeźba dnia”. Koncert w klubie Czerwony Fortepian rozpocznie się
6 lutego o godz. 19.00. Obowiązują rezerwacje!
Cena wejściówki 60 zł, w dniu koncertu i bez
rezerwacji 70 zł. Rezerwacja pod numerem
telefonu: 512 170 993.
Stepująca Alicja
Niema opowieść o Piotrusiu i Wilku
Najmłodszym polecamy słynną bajkę symfoniczną „Piotruś i Wilk” Sergiusza Prokofiewa
w inscenizacji Teatru Lalki i Aktora „Kubuś”.
Zmagania małego i dzielnego Piotrusia to opowieść o marzeniach, wyobraźni i wspomnieniach, które wydają się być ulotne i kruche.
To również historia o nas samych. Pantomima
(w przedstawieniu nie pada ani jedno słowo)
w reżyserii Bartłomieja Ostapczuka została
wzbogacona o nowe wątki i odniesienia do
współczesności. Przedstawienie przeznaczone
jest dla dzieci od lat 4. Najbliższy spektakl
12 lutego.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Bajkowa sceneria, ponad dwieście oryginalnych kostiumów Małgorzaty Słoniowskiej,
muzyka filmowa i rozrywkowa, zawodowi
tancerze KTT oraz uczniowie Szkoły Tańca
KTT na scenie – premierę Kieleckiego Teatru
Tańca „Alicja w Krainie Czarów” przygotowano z dużym rozmachem. Spektakl łączy wersję
książkową z elementami współczesnej kultury
i sztuki. Poza doskonale znanymi czytelnikom
bohaterami na scenie pojawią się nowe, malownicze postaci, m.in. Kot o kilku obliczach,
barwne Kwiaty, Motyle, czy stepujące Stonogi.
Historia podróży Alicji po krainie sennych
wyobrażeń zostanie przedstawiona w różnych
choreografiach i stylach tańca przygotowanych przez Elżbietę i Grzegorza Pańtaków: od
stepowania zaczynając, przez taniec rewiowy,
musicalowy, czy jazzowy, a na tańcu współczesnym kończąc.
Premiera już 28 stycznia o godz. 18 na dużej
scenie Kieleckiego Centrum Kultury. Bilety
w cenie od 20 do 50 zł można kupić w kasie
teatru oraz w Szkole Tańca KTT.
DoomsNight
Ponad dwudziestu artystów z Polski i zagranicy
zagra już 28 stycznia podczas szóstej edycji legendarnego „DoomsNight”. Na scenach, zorganizowanych na trzech piętrach Bohomass Lab,
wystąpią twórcy muzyki elektronicznej, m.in.
Novika&Mr. Lex, house’owy duet złożony z
londyńskiego DJ-a oraz producenta – Bad Boy
Pete, a także polscy pionierzy gatunku drum
and bass – Sonic Trip. Dodatkowo kamienicę
przy ul. Kapitulnej 4 wypełnią brzmienia znane
z takich festiwali jak Audioriver i Unsound.
Start o godz. 21. Bilety kosztują 30 zł.
W galerii
Z polecenia NYT
Tym wszystkim, którzy nie mieli jeszcze okazji,
by ją zobaczyć, polecamy polską odsłonę
wystawy „Fair Building” w Institute of Design
Kielce. Ekspozycja reprezentowała nasz kraj
podczas XV Biennale Architektury w Wenecji.
Wkład robotników jest pomijany w dyskursie
architektonicznym, a procesy budowlane pozostają nieprzewidywalne. Traktujemy budynki
jako coś, co jest nam dane, i rzadko zastanawiamy się nad tym, kto ucierpiał w trakcie
procesu ich powstawania. Autorzy wystawy:
Dominika Janicka, Martyna Janicka i Michał
Gdak, przygotowując się do tego projektu,
odwiedzili kilkanaście placów budowy, przeprowadzając wywiady z prawie setką robotników. Prezentując opowieści i doświadczenia
osób bezpośrednio zaangażowanych w proces
budowlany, stawiają pytanie: czy możliwy jest
fair building? Autorzy nie koncentrują się na
szukaniu winnych nadużyć zachodzących na
różnych etapach powstawania budynku. Na
wystawie tworzą przestrzeń do zastanowienia
się nad tym, jak sprawić, by ten proces był nie
tylko efektywny, ale i sprawiedliwy. „The New
York Times” uznał wystawę jako jedną z sześciu najlepszych prezentowanych na Biennale
w Wenecji. Ekspozycję można oglądać do
17 lutego.
Uwaga! Talent
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
8
9
To, że region słynie z plenerów filmowych, wiadomo nie
od dziś. To, że stąd pochodzi wielu znanych aktorów i aktorek, też nie jest żadną tajemnicą (zainteresowanych
szczegółami odsyłam do tekstu „W świętokrzyskim iluzjonie”). A wkrótce, dzięki młodym twórcom, przebojem
wchodzącym na ten rynek, region może stać się jeszcze
bardziej rozpoznawalny w branży.
Mikołaj Wróbel i Krzysztof Poczęty, bo o nich mowa, spotkali się na planie
kręconego w Kielcach obrazu o żołnierzach wyklętych. Szybko spodobało
im się wszystko to, co wiąże się z powstawaniem filmu. Jako że mieli już
pewne doświadczenia, postanowili przygotować coś własnego. Powstał
krótkometrażowy, fabularny film „Efekt domina”, traktujący o przemocy
domowej obraz, który w pół roku od premiery zebrał już pokaźną liczbę
nagród i wyróżnień. Ale po kolei…
Pierwszy REC
tekst i zdjęcie Krzysztof Żołądek
Mikołaj zaczął filmować kilka lat temu. Nas początku razem z bratem
nagrywał telefonem komórkowym i – jak przyznaje – nie były to filmy
zawierające jakiś szczególny przekaz. – Ot uwiecznianie rzeczywistości, kręcenie na pamiątkę. Potem pojawiła się kamera i to był przełom. Zacząłem
nagrywać relacje z koncertów hip-hopowych, powstało kilka teledysków
do tej właśnie muzyki – opowiada Mikołaj.
Tak rodziła się pasja, która powoli przekształca się w sposób na życie. Bo
od trzech lat filmowanie całkowicie go pochłania. Na półkach gromadzi
książki dotyczące tej tematyki, a folder „Ulubione” w przeglądarce www zawiera linki do mnóstwa stron, forów internetowych czy grup dyskusyjnych
dotyczących produkcji filmowej. – Zainteresowałem się tym na poważnie.
W pewnym momencie złapałem się też na tym, że zacząłem analizować
oglądane filmy pod kątem tego, jak poszczególne sceny zostały nakręcone
i przygotowane. Codziennie do swojego życia staram się wprowadzić coś
filmowego. Na razie chodzę jeszcze do liceum w Stąporkowie, ale mam
nadzieję, że uda mi się dostać na łódzką filmówkę – podkreśla.
Zupełnie inne są filmowe początki Krzyśka. W jego przypadku zaczęło
się od pojedynczych klatek, czyli od fotografii. – Namówiłem mamę na
kupno aparatu, ale po pewnym czasie zacząłem odczuwać niedosyt. Choć
zdarzało mi się fotografować dynamiczne sceny, ruch, to w pewnym momencie zaczęło mi w tym obrazie czegoś brakować. Przeszkadzało, że te
zdjęcia są mimo wszystko statyczne. Patrzysz na nie i nic się nie dzieje.
Ale przez kolejne dwa lata nic z tym nie zrobiłem – dziś z szerokim uśmiechem wspomina ten czas. Te dwa lata to m.in. ukończenie szkoły średniej
i przeprowadzka do Kielc, gdzie znajomi namówili Krzyśka na pierwszy
projekt filmowy. Od tej pory cały wolny czas spędza na zgłębianiu tajników kinematografii, a jeden z takich projektów zaowocował znajomością
z Mikołajem. Bardzo szybko udało im się złapać wspólny język i jak to
bywa u pasjonatów – jedna rozmowa, druga i… już był gotowy pierwszy
pomysł na wspólny film.
Pierwszy klaps
Podczas pracy na planie zarówno Mikołaj, jak i Krzysiek zawarli mnóstwo
nowych znajomości. Dlatego też łatwiej im przyszło zaproszenie do swoS T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
jego autorskiego projektu aktora, na co dzień związanego z Teatrem im.
Stefana Żeromskiego w Kielcach. Krzysztof Grabowski nie zastanawiał się
długo. – Szybko przeczytał scenariusz, zaproponował w nim kilka poprawek dotyczących swoich kwestii i postanowił wcielić się w surowego ojca
alkoholika – wyjaśnia Mikołaj.
Skoro udało się tak szybko skompletować obsadę, to wiadomo, że dla równowagi opóźnić musiało się coś innego. Wyjazdy w plener i zdjęcia wymagały mnóstwa ustaleń. Trzeba było umówić aktorów, pomocników i ustalić
lokalizacje, bo wiele scen kręcono w szkołach, m.in. w kieleckich garach,
czyli Zespole Szkół Przemysłu Spożywczego. Czasem przeszkadzała pogoda, innym razem w szkole, która miała być danego dnia pusta odbywały się
zajęcia. Próba nakręcenia sceny w toalecie była jednym z najtrudniejszych
wyzwań, bo po każdym „Kamera! Akcja!” na korytarzu zaczynał się jazgot
i gwizdy. A później jeszcze żmudny etap robienia filmu – montaż. – Z tym
na szczęście poszło szybko. Mieliśmy wystarczająco dużo dubli, by wybrać
najbardziej odpowiednią wersję i złożyć dwudziestokilkuminutowy film
w całość – mówi Krzysiek.
Pierwszy fejm
Wieść o tym, że młodzi ludzie w regionie zrobili film rozniosła się dość
szybko po Kielcach i całej okolicy. O produkcji pisała lokalna prasa, mówiło
radio. „Efekt domina” nie schodził z ust osób ze świata lokalnej kultury.
Po ciepłym przyjęciu w naszym regionie obraz zyskał też uznanie internautów – film trafił na YouTube. Jego autorzy postanowili iść za ciosem
i zaczęli też zgłaszać swoje dzieło do udziału w różnego rodzaju festiwalach
oraz przeglądach filmów amatorskich i niezależnych. Bez nagrody wrócili
jedynie z Międzynarodowego Festiwalu Filmowego „ŻubrOFFka” w Białymstoku. Na pozostałych imprezach jurorów przekonywało to, co Mikołaj
i Krzysztof chcieli przekazać swoją produkcją. Uznanie zyskała też forma,
w jakiej to zrobili. I choć jak do tej pory nie zdobyli głównej nagrody, to
i tak mają się czym pochwalić. A biorąc pod uwagę, że wszystko to wydarzyło się w niespełna rok, nie trudno uwierzyć, że to nie koniec i na pewno
o młodych filmowych twórcach jeszcze usłyszymy.
Nagrody i wyróżnienia:
• II miejsce na VIII Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Amatorskich „Klaps”
2016
• II miejsce przyznane przez Jury Młodzieżowe z dzielnicy Wilanów na
33. edycji Festiwalu Międzynarodowego „Upto21” w Warszawie 2016
• III miejsce przyznane przez Jury Młodzieżowe z dzielnicy Bielany na
33. edycji Festiwalu Międzynarodowego „Upto21” w Warszawie 2016
• II miejsce na XIII Przeglądzie Filmów Amatorskich „Łapa” w Łapach 2016
• Nagroda specjalna Miejskiej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych UM na 18. Festiwalu Filmów Amatorskich „Filmowe Zwierciadła”
w Ostrołęce 2016
• Wyróżnienie specjalne w Konkursie Filmowym „Mój pomysł na film”
w Słupsku 2016
Uwaga! Talent
10
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
11
Paula Duda
Jak piłka w biegu
rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia z archiwum Pauli Dudy
Pomimo obiegowej opinii, że kobieta w autokarze
z drużyną piłkarską przynosi pecha, Paula Duda doskonale sprawdza się w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie. – Oczywiście cały czas trzeba walczyć
o swoje, przepychać się i mieć duży dystans. Ale robię
to, co kocham – zapewnia.
ŁW: Najbardziej imponujesz mi tym, że odnajdujesz się w męskim świecie piłki
nożnej, jesteś m.in. pracownikiem PZPN-u. To Twoja wielka pasja powoduje, że
masz taką siłę przebicia, a może ten „męski” świat wcale nie jest zdominowany
przez mężczyzn?
Paula Duda: Czy mam siłę przebicia? Zawsze uważałam, że nie mam. Po prostu
robię swoje, mimo wszystko. Ostatnio dotarło do mnie, że nie potrafię funkcjonować bez robienia zdjęć na meczach. Jeśli nie obsługuję wydarzenia służbowo, a mam wolny weekend, to sprawdzam, na jakie spotkanie mogę pojechać.
Żyję tym. I pewnie dlatego dziś jestem tu, gdzie jestem. Ale faktycznie, jako
kobiecie w tym środowisku nie zawsze było mi łatwo. Kiedyś nie zgodzono się,
abym pojechała na letni obóz Korony Kielce na Węgry, bo… jestem kobietą.
Ostatecznie mi się udało, ale negocjacjom nie było końca. Poza tym w świecie
piłki nożnej jest wiele przesądów. Jednym z nich jest to, że kobieta w autokarze
z drużyną przynosi pecha. Cały czas trzeba walczyć o swoje, przepychać się
i mieć duży dystans.
ŁW: Masz wiele pasji, których inni mogą Ci pozazdrościć. Czym dla Ciebie jest
sport, za co tak kochasz reprezentację Brazylii i Liverpool?
PD: Sport towarzyszy mi od zawsze. Przede wszystkim piłka nożna, ale w szkole
i na podwórku, w razie potrzeby, grało się we wszystko. Z wyjątkiem siatkówki. Do tej dyscypliny mam awersję. A dlaczego Brazylia? Od niej się wszystko
zaczęło. Dorastałam w czasach Ronaldo, Rivaldo, Ronaldinho, Roberto Carlosa. W futbolu i w Canarinhos zakochałam się w czasie mistrzostw świata
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Uwaga! Talent
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
12
13
we Francji w 1998 roku. Później dwukrotnie
byłam w moim ukochanym kraju. A Liverpool
stał się moim ulubionym klubem dzięki Jerzemu Dudkowi, który obok Ronaldo był moim
idolem.
Paula Duda – kielczanka, rzeczniczka prasowa reprezentacji Polski kobiet w piłce nożnej, fotoreporterka, podróżniczka i blogerka. Pracownik Departamentu Komunikacji i Marketingu Polskiego
Związku Piłki Nożnej. Miłośniczka futbolu, wierny kibic kieleckiej Korony, angielskiego Liverpoolu
i reprezentacji Brazylii.
ŁW: Jesteś podróżniczką, odwiedzasz wiele wspaniałych miejsc, stawiasz sobie trudne wyzwania.
Ktoś kiedyś powiedział, że jedyne co w życiu
warto robić, to podróżować. Zgadzasz się z tym?
PD: Nie wiem, czy to jedyne, co w życiu warto
robić, ale faktycznie podróżowanie jest dla mnie
ważne i dużo mnie nauczyło. Więcej niż jakiekolwiek szkoły. Jest taki kawałek hip-hopowy
„O tym” autorstwa Szada z Trzeciego Wymiaru.
Rapuje w nim, jak był kiedyś w domu seniora
i słyszał, że nie rozmawia się o tym, co kto miał,
ale o tym, co kto zwiedził, dokąd podróżował.
W mojej opinii, tylko takie życie ma sens, w którym poznajemy siebie, dochodzimy do granic
własnych możliwości, wychodzimy ze strefy
komfortu. Każdy ma swoje priorytety. Jedyni
zakładają rodziny, inni odkładają na samochód,
jeszcze inni wydają na imprezy. A ja podróżuję. Co zobaczę i przeżyję, to moje, tego nikt mi
nie zabierze. Nie potrafię żyć według utartego
schematu. Kiedyś himalaista Piotr Morawski
powiedział zdanie, które wryło mi się w pamięć.
Na początku twoje życie toczy się normalnie,
czasem przerywasz je wyprawami; potem twoje
wyprawy toczą się normalnie i czasem przerywasz je życiem. Wyjazdy mnie uzależniły.
ŁW: Lubisz Kielce, identyfikujesz się z tym miastem?
PD: Lubię? To mało powiedziane! Na każdym
kroku dumnie podkreślam, że jestem rodowitym scyzorykiem. Często ludzie mnie pytają,
jakie jest moje ulubione miejsce na Ziemi, gdzie
najbardziej mi się podoba. Odpowiadam, że najlepiej czuję się w Kielcach. Poważnie. Bo taka jest
prawda. Jestem lokalną patriotką. Kiedy tylko
mogę, jeżdżę na mecze Korony. Mam też flagę
z napisem „Kielce Czarnów” i marzę, że zrobię
sobie z nią zdjęcie na szczycie Mont Blanc, jak
już tam dotrę. Mam nadzieję, że wkrótce flaga
się przyda…
ŁW: Dzielisz się swoimi przemyśleniami na
blogu. Robisz to dla siebie, czy może chcesz
pokazać, że jeśli ma się pasje, nawet pozornie
nieosiągalne, to przy odrobinie chęci, można je
realizować?
PD: Z tym blogiem to jest u mnie ciężko. Piszę za
mało, nie wszystko opisuję na bieżąco. Niestety
wynika to z braku czasu i nadmiaru codziennych
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
zane z podróżami. Jest wiele miejsc na świecie,
które chciałabym jeszcze zobaczyć. Patagonia,
Antarktyda, Alaska, Himalaje – to moje największe marzenia. W najbliższym czasie zamierzam wejść na Kilimandżaro. No i cały czas nie
miałam jeszcze okazji porozmawiać z Ronaldo.
spraw. Staram się jednak opisywać przynajmniej
te najciekawsze wyjazdy. W pierwszej kolejności
robię to dla siebie, bo mam słabą pamięć. Kiedy wracam do niektórych tekstów po roku lub
dwóch, to się dziwię, że faktycznie było tak, jak
napisałam. Sporo osób mi mówi, że powinnam
więcej pisać, że lubią moje wpisy i dzięki nim
chce im się działać. Inni podrzucają tematy na
teksty. To miłe. Ale przy moim tempie życia naprawdę ciężko czasem znaleźć godzinę czy dwie
na napisanie czegoś w miarę sensownego.
ŁW: Jesteś blisko reprezentacji Polski, co szczególnie w kontekście dobrych wyników Biało-Czerwonych, jest godne pozazdroszczenia.
PD: Mam duże szczęście, że mogę żyć z tego, co
kocham. Na meczach pierwszej reprezentacji
mężczyzn głównie robię zdjęcia. Więcej pracy
mam przy reprezentacji kobiet, gdzie pełnię
funkcję rzecznika prasowego. Zajmuję się organizacją meczów, brandingiem, całym zapleczem.
Piłka kobieca niestety w Polsce nie jest jeszcze
tak popularna, jak chociażby w Niemczech czy
REKLAMA
Francji, ale myślę, że to kwestia czasu i zmiany mentalności Polaków. U nas kobiety mogą
uprawiać boks i nikogo to nie dziwi, a cały czas
mamy problem z kobietami kopiącymi piłkę.
Mam nadzieję, że powoli to się będzie zmieniać.
Dużym krokiem naprzód są transmisje meczów
eliminacyjnych Polek w Polsacie Sport.
ŁW: Jakie masz jeszcze marzenia, plany na przyszłość?
PD: Sporo już tych marzeń udało się zrealizować,
ale cały czas pojawiają się kolejne. Głównie zwią-
ŁW: Skąd u Ciebie taka aktywność, chęć do działania, zawsze taka byłaś, czy to przyszło z czasem?
PD: Wiele osób o to pyta! A dodam, że w ogóle
nie piję kawy (śmiech).Chyba zawsze lubiłam,
jak się dużo działo. Mama mówi, że to dlatego, że
kiedy była ze mną w ciąży, to ciągle była w biegu
i załatwiała mnóstwo spraw. Więc chyba taka już
się urodziłam. Duszę się, kiedy za długo jestem
w jednym miejscu. Kiedy wracam z jakiejś podróży, to po dwóch, trzech dniach stwierdzam,
że znów mogę ruszać. A kiedy przez dłuższy czas
nic się nie dzieje, to tylko dlatego, że oszczędzam
na kolejny wyjazd.
ŁW: Dziękuję za rozmowę.
Postać
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
14
15
Jakub Porada
Nie jestem
człowiekiem
znikąd
Dziennikarz, autor książek, podróżnik, aktor musicalowy
i punkrockowiec. Rozrabiaka z kieleckiego KSM-u.
rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia Mateusz Wolski
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Postać
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Z
16
Zacznijmy od Kielc… Jak wyglądała Twoja młodość w tym mieście?
Jakub Porada: Czas, który najbardziej zapadł mi w pamięć to lata 80.,
byłem wtedy nastolatkiem. Mieszkałem na KSM-ie. To moja dzielnica, najbardziej przeze mnie lubiana, choć jak dziś się jej przyglądam, to dziwię
się, co tak bardzo mogło mi się podobać… Są oczywiście miejsca ładne,
ale są też paskudne – tak samo oczywiście jak w Warszawie czy Nowym
Jorku. Dorastałem w dziesięciopiętrowym wieżowcu przy ul. Źródłowej.
Każdy z moich kumpli mieszkał na innym piętrze, a z tymi z okolicznych
bloków tworzyliśmy osiedlową paczkę. W tym czasie nie istniał Internet,
a komputery były na etapie Comodore, ZX Spectrum i Amigi. Czas wolny
spędzało się na czytaniu książek i siedzeniu z kumplami na ławce. Trochę
tak jak dzisiaj, ale nam towarzyszyły gitary, na które podrywało się dziewczyny (śmiech).
Byłeś typem rozrabiaki?
Jako nastolatek nie należałem do grzecznych chłopców i pamiętam, że
przez pierwsze dwa lata w Śniadku, bo jakimś cudem dostałem się do tego
dobrego liceum, groziło mi usunięcie. Półrocze drugiej klasy kończyłem
z pięcioma czy siedmioma dwójami. A to dlatego, że wolałem siedzieć na
podwórku i szwendać się z kolegami. Były też tanie wina, tzw. jabole…
Pierwsze zakazane owoce, których posmakowałem.
archiwum prywatne
Każdy ma taki okres w życiu…
Coś się jednak w pewnym momencie zmieniło. Potem zacząłem się dobrze uczyć i do matury podchodziłem już z samymi piątkami. To było
nieprawdopodobne. Ówczesny dyrektor szkoły uściskał mnie po ojcowsku
i powiedział, że cieszy się, że wyrosłem na takiego fajnego chłopaka.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Czym zajmowała się młodzież w latach 80.? Jak spędzała czas?
Mieliśmy wiele różnych zabaw, część z nich opisałem w książce „Chłopaki
w sofixach”, resztę w najnowszej – „Niezły numer”. Zakładaliśmy się na
przykład, kto jako pierwszy w danym roku wykąpie się w fontannie na
osiedlu lub w zalewie w Mójczy, bo to był najbliższy akwen. Jeden z kolegów – Kleks – pobił rekord, bo zrobił to już w lutym. Inną naszą rozrywką
był „dzięcioł”. Braliśmy kawałek gumki z dwoma pinezkami i guzikiem
na środku. Pinezki wpinało się we framugę okna, a guzik ze sznurkiem
odciągało i puszczało, by uderzał w szybę, dając efekt podobny do stukania
dzięcioła. Ludzie nie wiedzieli co się dzieje. Potrafiliśmy też poprzestawiać samochody… Większość aut to były wówczas maluchy, więc nie było
trudno w pięciu czy sześciu unieść taki samochód. Ustawialiśmy je w taki
sposób, aby żaden nie mógł rano wyjechać. Potem mieliśmy radochę, kiedy
kumpel opowiadał, że jego tata nie zdążył rano do pracy. Czasem zbieraliśmy dwa, trzy kosze jabłek, wnosiliśmy do mnie na piętro lub do kolegi,
17
który mieszkał wyżej i rzucaliśmy nimi w przystanek autobusowy. Jest co
wspominać, choć nie jestem z tego dumny. Przychodziły nam głupie rzeczy
do głowy, ale nigdy nikomu krzywdy nie zrobiliśmy. Później myśleliśmy
już bardziej o dziewczynach…
Jak dzisiaj traktujesz Kielce? To prawdziwy dom, czy może tylko wspomnienie minionych lat?
Mieszkam od 15 lat w Warszawie, wcześniej żyłem też w Katowicach i Gliwicach. Mimo to Kielce są dla mnie ważne, mam do nich sentyment. To
miasto ma siłę. Jestem dumny, że pochodzę stąd. Zawsze to podkreślam.
Na tym polega przywiązanie, nie jestem człowiekiem znikąd. Oczywiście
miasto ma też swoje minusy, ale ma tradycję, historię, wiele ciekawych
osób jest związanych z regionem świętokrzyskim. Gdy teraz przyjeżdżam
na kilka dni do Kielc to spaceruję głównie po centrum. Nie zaglądam na
Uroczysko, Bocianek czy Herby, nie znam wszystkich dzielnic. Dużo jest
w Kielcach miejsc, których nie poznaję, za to odkrywam na nowo województwo świętokrzyskie. Nida – „polska Amazonka” – jest piękna, dzika,
można tu spotkać świętokrzyskie łosie. Ten region ma potencjał, a moje
miasto to moje serce, stąd się wziąłem.
Tanie podróżowanie… To hasło wielu osobom kojarzy się z Tobą. Gdybyś
tylko chciał, mógłbyś podróżować all inclusive, po co więc zadawać sobie
tyle trudu?
Nie mam nic przeciwko podróżowaniu w luksusie i jeśli tylko nadarza się
taka okazja, to z niej korzystam. To nie jest tak, że aby zaoszczędzić 5 czy 10
euro zdecyduję się na dziadostwo. Chętnie spędziłbym najbliższy tydzień
w pięciogwiazdkowym hotelu all inclusive w dowolnym kurorcie, ale równie dobrze mogę wziąć namiot, rozbić się pod Górą Kalwarią i zrobić sobie
rodzimą wersję Beara Gryllsa. Podróże są jak menu. Gdybyśmy codziennie
jedli tę samą potrawę, to ona prędzej czy później by się nam znudziła, ale
jeśli dziś zjemy sushi, a jutro ruskie pierogi, to za każdym razem danie
będzie miało taki smak, jakby się je jadło po raz pierwszy.
Czyli chodzi o różnorodność?
Tanie podróżowanie jest uzupełnieniem tego klasycznego. Jeśli jestem
w stanie znaleźć bilet za kilkanaście złotych i pojechać do Pragi lub Berlina,
czy za 9 zł polecieć do Wrocławia, to czemu miałbym z tego nie skorzystać? Rezerwuję wyjazdy z dużym wyprzedzeniem, bywam w tych samych
miejscach wielokrotnie, ale za każdym razem odkrywam coś nowego. Już
teraz mam bilet na październik do Bratysławy. To jest zabawa, jak Black
Friday czy kupowanie na wyprzedażach. Wyszukiwanie turystycznych
okazji trzeba traktować jak rozrywkę, na której można też sporo zaoszczędzić. Tego typu podróże uczą, jak radzić sobie w każdej sytuacji. Tu nie ma
rezydenta, który się nami zaopiekuje. W sytuacji, gdy jestem skazany tylko
na siebie, muszę otworzyć umysł, nauczyć się porozumiewać w obcym
języku, nie tylko angielskim czy niemieckim, ale na przykład tureckim
czy hiszpańskim. Nie ma takiego języka, którego nie można choć trochę
opanować. Zauważyłem, że gdy próbuję mówić w języku miejscowych, to
oni zaczynają życzliwiej na mnie patrzeć. To jest ten walor edukacyjny.
Podróże kształcą, nie tylko w sensie poznawania nowych miejsc. Stałem
się też jeszcze bardziej odważny i zaradny.
O podróżach opowiadasz m.in. w swoich książkach. Próbujesz zarazić
innych chęcią poznawania świata?
Moje książki mają inspirować. I udowadniać, że każdy może! „Yes we can!”
– to na tym haśle Barack Obama oparł swoją zwycięską kampanię w wy-
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
18
Jakub Porada – urodzony w Kielcach
dziennikarz telewizyjny i radiowy.
Od 2001 r. związany ze stacją TVN24,
a od 2012 również z bliźniaczą TTV.
Wokalista, punkrockowiec, aktor scen
muzycznych (zagrał m.in. w musicalach „West Side Story”, „Me and My Girl”
i „Robber Bridegroom”). Podróżnik,
specjalizujący się w city break (krótkich
turystycznych pobytach w miastach).
Autor książek: „Chłopaki w sofixach”
(2011), „Porada da radę” (2014), „Polska
da radę” (2015), „Porada na Europę”
(2016) i „Niezły numer, czyli dziewczyny
w białych tenisówkach” (2016).
łego misia” dla seniorów. Nie chcieliśmy tego robić,
interesował nas punk rock I dlatego to była wieczna tułaczka. Spotykaliśmy też innych tułaczy. Do
mojego domu przychodził Kasa, aby uczyć się grać
na pianinie. Bo wówczas żeby kupić pianino, trzeba było być uczniem szkoły muzycznej. On jeszcze
wtedy nie był, a ja tak. Mój drugi kolega, Marek, który jest teraz wziętym neurochirurgiem w Kielcach,
mówił: „Niech on tak nie gra za darmo, tylko niech
przyniesie jakieś wino!” Kasa przychodził z winem,
grał, a my piliśmy. Kiedy się kończyło, Marek pokazywał pustą butelkę, a Kasa szedł po kolejną. To było
jego „wkupne”, dzięki któremu mógł ćwiczyć.
Dużo jest w Kielcach miejsc, których
nie poznaję, za to
odkrywam na nowo
województwo świętokrzyskie. Nida –
„polska Amazonka”
– jest piękna, dzika.
I wy w końcu założyliście kapelę – Paragraf X…
Przygotowaliśmy pięć swoich utworów. Z nimi występowaliśmy na wszystkich możliwych akademiach typu 1 Maja. Graliśmy też w kieleckiej muszli
koncertowej, przed którą zawsze gromadziły się tłumy, w tym dzieciaki
z watą cukrową. Ogólnie przez całe życie szukałem swojej drogi. W pewnym sensie zdecydował za mnie los i dobrze się stało.
borach prezydenckich. Chcę pokazać ludziom, że niezależnie od wieku
i grubości portfela, nie są skazani na ciągłe siedzenie przed telewizorem.
I mówi to ktoś, kto pracuje w telewizji... Najbardziej cieszy mnie widok
starszych ludzi w pociągach i autobusach. Podróżowanie to nie jest kwestia wieku, ale motywacji i chęci. Co ciekawe, z mojego doświadczenia
wynika, że najtrudniej ruszyć ludzi po 30-tce, pochłoniętych obowiązkami
rodzinnymi i pracą. Chcę pokazać, że nie ma dobrych wymówek, że nie
potrzeba góry pieniędzy. Nawet największe podróże można zrealizować
za niewielkie pieniądze.
wokalno-baletowe. Pomyślałem, że warto spróbować. Dostałem się, choć
zupełnie nie miałem pojęcia, jak wygląda praca aktora scen muzycznych.
Nie znałem też Gliwic, a Śląsk kojarzył mi się jedynie z filmami Kutza.
Jakie kierunki mogą być szczególnie atrakcyjne?
Wbrew pozorom Polska jest drogim krajem do podróżowania, mimo
że w PRL-u uświadamiano nam, że to za granicą się słono płaci. Kiedy
w 1989 roku po raz pierwszy zmywałem gary w Anglii, faktycznie wydawało mi się, że jest koszmarnie drogo, ale obecnie sytuacja się zmieniła.
Za przejazd pociągiem we Włoszech możemy zapłacić o wiele mniej niż
u nas, Węgry są o 1/3 tańsze niż Polska. Ja podróżuję sam, ale łatwiej może
być w grupie, z dziewczyną, koleżanką, kolegą lub siostrą… Ktoś powie,
że mieszkając w Warszawie mam blisko wszędzie. Ale Ci, co mieszkają
pod Wrocławiem, Lublinem, czy innym miastem, też mają gdzieś blisko.
Mieszkańcy Rzeszowszczyzny na przykład nad Morze Czarne. Nie jest tak,
że ktoś jest bardziej lub mniej uprzywilejowany. Trzeba próbować i traktować to jak dobrą zabawę.
Gliwice były pomysłem zastępczym?
Na początku tak. Pierwszy rok poświęciłem na przygotowanie się do egzaminu, tym razem do PWST w Krakowie. Zdałem, ale traf chciał, że z braku
miejsc przyjęto tylko 20 osób. Ja i jeszcze jeden kolega byliśmy pod kreską.
Wróciłem więc do Gliwic, a praca tam zaczęła mi się coraz bardziej podobać. W międzyczasie dostałem się na dziennikarstwo na Uniwersytecie
Śląskim w Katowicach. Studium ukończyłem po trzech latach, uzyskując
dyplom aktora scen muzycznych. Równocześnie grałem. To były klasyczne
operetki Lehára, Straussa, Milutina, które darzę sentymentem, choć wtedy wydawały mi się czymś koszmarnym. Za to musicale to już było coś,
zwłaszcza, kiedy robiliśmy polską prapremierę „West Side Story”. To był
1989 r. W ogóle ten gatunek strasznie mi się spodobał. Do tego stopnia, że
kiedy jeździłem pracować do Londynu, na West Endzie zostawiałem lwią
część mojego zarobku. Fascynacja musicalami została mi do dzisiaj. Praca
na scenie okazała się też przydatna w obecnej pracy zawodowej. Nauka
mówienia, emisja głosu, interpretacja, dykcja, okazały się przydatne w zawodzie dziennikarza, pozwoliły opanować warsztat głosowy. Na pewno
pomogło mi to wygrać casting do TVN24, kanału, który współtworzyłem
od początku.
Jesteś jednym z najbardziej znanych i lubianych dziennikarzy w Polsce,
ale robiłeś też w życiu wiele innych rzeczy. Jesteś aktorem, ukończyłeś
studium wokalno-baletowe, występowałeś w musicalach, grałeś w kapelach punkrockowych. Twoje życie mogło pójść w zupełnie innym kierunku.
Przez pięć lat pracowałem w teatrze. Po maturze chciałem być aktorem,
ale nie dostałem się do szkoły teatralnej w Łodzi. Wówczas nieuczący się
młodzieńcy dostawali powołanie do wojska na dwa lata. Nie chciałem
tego. Kolega powiesił w moim liceum plakat promujący gliwickie studium
A jak to wszystko ma się do zespołów punkrockowych?
Chciałem być wokalistą, występować na scenie. Marzyliśmy z kolegami
o założeniu własnej kapeli, nagraniach w radiu. Nie mieliśmy instrumentów, niektóre rzeczy robiliśmy domowymi sposobami. Musieliśmy też
znaleźć klub, w którym moglibyśmy grać. Najbliżej był Merkury, w którym umieściłem całą akcję książki „Dziewczyny w białych tenisówkach”.
Jeździliśmy od klubu do klubu, od Czarnowa po Herby, by znaleźć miejsce,
gdzie łaskawie kierownik pozwoli nam grać… Wpuszczano nas, ale czasem
stawiano też warunki. Raz w miesiącu mieliśmy na przykład zagrać „Bia-
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Czy praca w kanale TTV to Twoje nowe wyzwanie?
Tak, choć przez cały czas, a więc już od 15 lat, pracuję w TVN24. Jestem
jakby wypożyczony do TTV. Nasza stacja rozrosła się do wielu kanałów.
Kiedy zbudowaliśmy markę TVN24, poczułem, że chcę spróbować czegoś nowego, w kanale budowanym znów od zera. Czasami współpracuję
również z TVN Turbo czy TVN Style. Jesteśmy jedną grupą, to są ci sami
ludzie, ale wyzwania są nowe.
Rozmawiamy już dość długo, słyszałem Cię również na spotkaniu autorskim w kieleckim WDK-u. Jesteś rozmowny, lubisz opowiadać…
Zawsze byłem gadatliwy, ale jednocześnie nieśmiały, to się nie wyklucza.
Po części mi to zostało do dziś. Żyjemy w czasach przypominających program „Mam talent”. Ciągle jesteśmy oceniani, stajemy przed komisjami.
REKLAMA
19
Trzeba w kilka minut zaprezentować się z najlepszej
strony. Za pół godziny jest już za późno. W mediach nieśmiałość jest poważną przeszkodą. Co
z tego, że jest potencjał, wiedza? Inni nawet jeśli są
gorzej przygotowani, dzięki przebojowości potrafią
się przebić. Są momenty, w których trzeba uderzyć
pięścią w stół i zawalczyć o siebie. Poddając się losowi, możemy dużo stracić. Trzeba też uodpornić się
na krytykę i hejt, który staje się coraz bardziej powszechny. Tremę odczuwam do dziś, ale na pewno
nie jest ona taka, jak wówczas, gdy zaczynałem pracę
w Radiu Plus, czy Telewizji Polskiej w Katowicach.
Od tego czasu pokonałem Himalaje.
Dziennikarstwo wymaga mnóstwa pracy, poświęcenia, cierpliwości. To nie jest łatwy chleb.
Dla tych, którzy chcieliby w to wejść, sprawą absolutnie podstawową jest
lektura, obowiązkowa i codzienna. Gazet, portali internetowych i książek,
w tym literatury klasycznej: Dostojewski, Hemingway etc. Nieważne, polskiej czy zagranicznej. Trzeba zagłębić się w historię, sprawić, aby nam się
to zaczęło podobać. Należy pracować nad sobą, podobnie jak kulturysta
codziennie trenuje na siłowni. Inaczej nie osiągnie się efektu. Trzeba dźwigać tę sztangę, aż się od niej uzależni, aż się to polubi.
Jak Twoi bliscy odbierają Twoją pracę i te wszystkie pasje?
Praca w mediach jest absorbująca, natomiast jeśli chodzi o podróże, zazwyczaj wyjeżdżam sam. Od dawna obiecuję mamie, że zabiorę ją gdzieś
samolotem, może do Rzymu... Ona jeszcze nigdy nie latała, to pokolenie,
dla którego samolot kojarzy się z luksusem. Dobrze, że rozmawiamy, bo
publicznie mogę złożyć zobowiązanie, z którego nie będę mógł się już wycofać – w 2017 roku zabiorę mamę samolotem w jakieś piękne miejsce.
Bardzo dziękuję za rozmowę. Życzę Ci wielu udanych podróży i kolejnych
książek.
Postać
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
20
21
„Trudno nie wierzyć w nic”, „Talerzyk”, „Nikt nikogo (i tak warto żyć)” to
tylko niektóre z piosenek, które nucimy od lat. Utwory zespołu Raz,
Dwa, Trzy wzruszają, uczą pokory wobec życia i skłaniają do głębszych
refleksji. Muzycy świętują właśnie dwadzieścia pięć lat istnienia zespołu,
koncertując w całym kraju. A „Made in Świętokrzyskie” rozmawia z ich
liderem – Adamem Nowakiem.
O
Nie płyńmy
z prądem rzeki
rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia Mateusz Wolski
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Od początku Twojej kariery minęło wiele lat.
Byłeś aktorem kabaretów Drugi Garnitur i Grupy Działań Odurzających – Kibuc, współpracowałeś z kabaretem Potem, by wreszcie założyć zespół Raz, Dwa, Trzy. Z czego jesteś dziś
najbardziej zadowolony, co chciałbyś zmienić
lub poprawić, gdybyś mógł? A może po prostu
niczego byś nie zmieniał?
Adam Nowak: Przez cały okres twórczości
zespołu graliśmy piosenki, wciąż poszukując
w różnych rejonach. Na początku dość nieporadnie, choć do dziś naszą pierwszą płytę
uważam za bardzo interesującą. Ukazało się na
niej dziesięć piosenek, które zapowiadały mniej
więcej to, co robiliśmy przez następne lata. Na
początku rzeczywiście byliśmy bardzo małym,
skromnie wyposażonym zespołem teatralno-,
czy kabaretowo-muzycznym. Mieliśmy wszystko powymyślane łącznie ze stylizacją sceniczną. Od pierwszego momentu wejścia na scenę
zawsze byłem bardzo zdenerwowany. Jednym
z największych moich dokonań emocjonalnych
i psychicznych jest to, że dzisiaj jestem całkowicie spokojny. Pewnie też dlatego, że zagraliśmy
tych koncertów naprawdę mnóstwo: około stu
rocznie przez dwadzieścia pięć lat. To daje zupełnie niezły wynik. Dziś już wychodzę na scenę
z innych powodów.
Macie specyficzną publiczność. To są ludzie,
którzy nie uczestniczą w mainstreamie kulturowym. Nie poddają się temu, co serwuje im radio czy telewizja, ale przychodzą na spotkanie
z Wami, z Waszymi tekstami i muzyką. I to jest
chyba niezwykle cenne.
Tak, to są ludzie zaciekawieni tym, co robimy. I to jest dla nas szczególnie cenne. Nikt ich
nie przywozi autobusami. Rzadko pokazujemy
się w telewizji. Czasem jakieś radio zagra nasz
utwór. Tylko po ilości odsłon niektórych piose-
Postać
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
22
23
nek w Internecie można sądzić, że one są popularne. Oczywiście nie będziemy konkurować
z kimś z mainstreamu, kto ma pięć, dziesięć,
może piętnaście milionów odsłon. Gramy też
specyficzne piosenki, w które wierzymy, że niosą
dla słuchacza konkretną wartość. Tym bardziej
jesteśmy wdzięczni ludziom za ich obecność,
która bierze się z zaciekawienia historią drugiego człowieka.
Płyta koncertowa „Raz, Dwa, Trzy” na 25-lecie
zespołu została znakomicie zaaranżowana.
Utwór rozpoczynający ten album „Tylko nie
płyń tą rzeką” zawiera słowa:
Tylko nie płyń tą rzeką
Która wzbiera od brzegu
Tylko bądź jak najbliżej, gdy nie możesz odejść…
Odczytuję ten tekst, jako zbliżanie się czegoś
niebezpiecznego, nieuchronnego i albo zostaniemy i wytrwamy w tym zagrożeniu, albo uciekajmy jak najdalej…
Albo płyńmy… Połóżmy się na rzece i płyń-
walskiego, kompozytora, dyrygenta, producenta muzycznego. Od kilku lat tworzy współczesne pieśni liturgiczne. Ma głębokie podejście do
materii muzycznej. Dzięki temu Wasze utwory
są rozbudowane o ciekawe wstępy i kody.
Długi był proces przygotowywania tego koncertu. Hubert jest człowiekiem niezwykłym,
wierzy w to, co robimy. Przygotował orkiestrację. Kiedyś w taki sposób współpracowaliśmy
także z Michałem Nesterowiczem. Nie wszyscy
muzycy klasyczni czy twórcy przyglądają nam
się z zainteresowaniem stricte muzycznym. Gramy prosto skonstruowane piosenki i dla przeciętnie wykształconego instrumentalnie muzyka, współobecność z nami może być nudna.
Natomiast jeśli on się nad tym pochyli, to zobaczy, jaką one mogą mieć siłę oddziaływania na
ludzi i na wyobraźnię. I tak działała większość
wrażliwych muzyków, takich, którzy świetnie
grają, od Henryka Miśkiewicza przez Andrzeja
Jagodzińskiego i Huberta Kowalskiego, aż po
Marcina Pospieszalskiego. Z tym ostatnim za-
Gramy prosto skonstruowane piosenki i dla przeciętnie wykształconego instrumentalnie muzyka,
współobecność z nami może być nudna.
my… Pamiętam końcówkę filmu „Edi”, która
mnie niezwykle poruszyła. To wspaniały film.
Jest taki moment, kiedy Edi, jak liść, kładzie
się i płynie z nurtem rzeki. To jest właśnie taka
opowieść o człowieku. Bierność nie może trwać
za długo. Bo jednak człowiek jest stworzony do
tego, by wędrować brzegiem, a nie całe życie płynąć rzeką. Mówiąc metaforycznie: jak dopłynie
do morza, to zrobi mu się za szeroko. Więc musi
w odpowiednim momencie z tej bierności zrezygnować, a życie uwielbia różnorodność. To
nasza pierwsza piosenka, najstarsza. Pisałem ją
intuicyjnie. Wydaje mi się, że skrótowość i dwuznaczność tego tekstu była wynikiem mojego
ówczesnego sposobu myślenia. Po krótkim czasie przełożyłem ją na język uniwersalny. Bardzo
lubię, gdy sztuka ma funkcję użytkową i może
być komuś pomocna.
Raz, Dwa, Trzy wystąpiło w sali koncertowej
Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu. Był
to koncert z orkiestrą pod dyrekcją Huberta KoS T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
początkowaliśmy granie z filharmonikami, bo
Marcin Pospieszalski był pierwszą osobą, która
dokonała orkiestracji naszych utworów. Potem
po jakimś czasie Hubert przejął po nim to zadanie, rozbudował. Przełożył na orkiestrę kolejne
piosenki, w sumie około trzech godzin muzykowania. Oczywiście nie możemy za każdym
razem grać takiego koncertu. W Narodowym
Forum Muzyki zrobiliśmy to, a potem dokonaliśmy wyboru na płytę.
Niektóre utwory na tym koncertowym albumie zyskują zupełnie nową dramaturgię. Kiedy w warstwie instrumentalnej na przykład
smyczki nagle przyspieszają i wartości rytmicznych jest znacznie więcej, buduje się pewne napięcie.
To jest wynik pracy Marcina i Huberta. Powstało tło, które wypełnia orkiestra symfoniczna, ale też kompletne zmiany aranżacyjne, takie
jak na przykład w piosence „Już”. Zmieniłem
ją na potrzeby małego ugrupowania Acoustic
Amigos, z którym gram. Występuje tam także
Karim Martusewicz z Voo Voo i Jarek Treliński
z Raz, Dwa, Trzy, czasem Tomek Nowak – trębacz. Stanowimy tercet, ale także zapraszamy
gości. I mamy otwarty skład. Gramy akustycznie w małych salach. Chciałem zagrać piosenkę
„Już” w takim małym składzie, ale przeszkadzała mi w tym ta nasza pierwotna, rozbudowana
aranżacja. Musiałem stworzyć inną instrumentalizację gitarową i Karim na tej podstawie dokonał zupełnie nowej orkiestracji tego utworu.
Ona w moim odczuciu znacznie głębiej oddaje
to, co chciałem w tej piosence przekazać. Zadedykowałem ją wszystkim odchodzącym oraz
tym, którzy towarzyszą odchodzącym. Uważam
jednak, że przy projektach tego rodzaju bardzo
łatwo jest przekroczyć granicę i zmienić występ
w koncert symfoniczny, a nie do końca mi to
pasuje. Nie może być tak, że zespół traci swoje
brzmienie na rzecz orkiestry lub orkiestry jest
za mało. Trzeba szukać odpowiednich proporcji
między jedną i drugą sferą muzyczną. I myślę, że
nam udało się je znaleźć.
W 1997 roku pokusiłeś się o napisanie muzyki
do filmu Jerzego Stuhra „Historie miłosne”.
Czy w przyszłości myślisz o podobnego rodzaju
działalności, czy był to jednorazowy, zamknięty
projekt?
Nikt się do mnie nie zwrócił o napisanie muzyki filmowej (śmiech). A tak naprawdę to poszło
trochę innym torem. Pan Jerzy Stuhr postąpił
wspaniale, bo poszedł drogą zaciekawienia. Jak
użyć czegoś, czego jeszcze nikt nie użył? To był
mój debiut filmowy. Myślę, że nie żałował. Muzyka i piosenka dostały nagrodę na festiwalu
i miały wielu odbiorców. Dostały też wyróżnienie podczas projekcji we Włoszech. Niedawno znów obejrzałem ten film. To był pierwszy
projekt w polskiej kinematografii, który składał
się z odrębnych pomysłów, opowiadających ten
sam temat. „Historie miłosne” to obawa przed
głębszy uczuciem umieszczona w różnych kontekstach. Film trafnie opowiedział te historie.
Mam do niego duży sentyment i uważam, że to
jest jedyne tak unikatowe dzieło w kinematografii polskiej.
Kolejnym ciekawym utworem na jubileuszowym albumie „Raz, Dwa, Trzy... 25” jest piosenka „Z rozmów”, która pierwotnie znalazła się na
albumie „Sufit”.
Z naszych rozmów o niczym wynika, że
Tyle wiemy o świecie
A o nas trochę mniej
Nie sądzisz, że to trochę syndrom naszych cza-
sów? Wiele młodych osób fascynuje się swoją
fizycznością, a jak trzeba ze sobą po prostu żyć,
to nagle nie mają o czym rozmawiać?
Im więcej narzędzi do komunikacji, tym bardziej jest ona banalna. Kiedyś ktoś mądry powiedział, że jak ludzie pisali do siebie listy, to
musieli przemyśleć, co w nich będzie. I wiedzieli, że list jest jednocześnie nieaktualny, bo
jak dotrze do adresata, to wydarzenia, które
opisuje, będą już przeszłością. Miał on zatem
charakter zawiadamiający. Gdy kochanek pisał
do kochanki, lub odwrotnie, w uniesieniu miłosnym, to zakładając, że list szedł dwa tygodnie,
siłą rzeczy uniesienie musiało już przejść. Ale ta
nieaktualność listów nie była zła. Trzeba było się
skupić, należało list rozpocząć, coś opowiedzieć,
czyli użyć zdań być może podrzędnie złożonych
i z przytupem zakończyć. Kiedyś pisałem bardzo
dużo listów. Zrobiłem z tego nawet rodzaj małej
sztuki literackiej. Gdy pisałem do znajomych,
albo do różnych ludzi, to starałem się, żeby to
było bardzo atrakcyjne, aby było podszyte czymś
w rodzaju literatury. A dzisiaj mamy wiadomości SMS, komunikatory, maile, telefony… Ludzie
wymieniają ze sobą informacje. Okazuje się jednak, że gdyby przysłuchać się dużej ich części, to
tak naprawdę nie ma czego słuchać. Szczególnie
na banalność narażona jest tutaj młodzież, która
ma mnóstwo narzędzi do komunikacji, ale potrafi ją w bardzo brutalny sposób wykorzystać
przeciwko sobie nawzajem. Dziś młody człowiek ma narzędzia do rejestracji zdarzeń, które
często sam prowokuje, a potem je upublicznia.
Jakie są Wasze plany na przyszłość? Kiedy możemy spodziewać się nowej płyty?
REKLAMA
Spotkaliśmy się na dwóch próbach. Powstała
część materiału, która leży i czeka. Jestem teraz
zaaferowany wyjazdem na Antarktykę. W połowie lutego jedziemy tam z Bartoszem Stróżyńskim i Olafem Lubaszenką. Jedziemy realizować zdarzenie „Trzy sztuki w Antarktyce”, czyli
film, muzyka i fotografia. Będę nagrywał solowy
koncert na krze. Bartosz będzie robił podwodne
zdjęcia i nurkował. Robiliśmy próby żeglarskie
na Bałtyku. Wszystko zapowiada się dość tajemniczo.
Życzę zatem wielu sukcesów i dziękuję za rozmowę.
Również bardzo dziękuję.
Od pierwszego momentu wejścia na scenę
zawsze byłem bardzo
zdenerwowany. Jednym
z największych moich
dokonań emocjonalnych
i psychicznych jest to, że
dzisiaj jestem całkowicie
spokojny.
Miejsca mocy
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
24
25
Na wzór lotniska
UFO
do poprawki
Zacznijmy jednak od początku. Pierwszy przedwojenny dworzec autobusowy znajdował się
przy ul. Focha (dziś Paderewskiego), w miejscu,
gdzie obecnie stoi gmach kolejowy (róg ul. Panoramicznej). Po wojnie autobusy zatrzymywały się na placu przed dworcem kolejowym,
zaś w drugiej połowie lat 50. wybudowano niewielki dworzec PKS przy ul. Czarnowskiej. Ten
od początku był kiepski i już po upływie dekady zaczęto myśleć o nowym, lepszym obiekcie.
Lepszym, ale bez rewelacji – Kielce miały dostać
znacznie mniejsze niż duże miasta wojewódzkie
fundusze, a budynek dworca miał być typowy,
standardowy.
Jedną z osób wyznaczonych do opracowania
koncepcji był specjalista od rozwiązań komunikacyjnych inż. Mieczysław Kubala. Jak dziś
opowiada, przeglądał wtedy zachodnie publikacje i w pewnym momencie mocno zainspirował
go folder jednego z lotnisk, na terenie którego
uspokajały, że Kielce będą miały pierwszeństwo
przed innymi miastami). Doskonała i przede
wszystkim oryginalna funkcjonalność dworca
sprawiła, że kieleccy twórcy uzyskali patent na
zastosowane bezkolizyjne rozwiązania komunikacyjne.
Ruchome schody w lepszych czasach
Wreszcie w 1975 roku stało się – mająca trwać
trzy lata budowa ruszyła z miejsca. Trwała
9 lat. Po wielu perturbacjach dworzec oddano
do użytku 22 lipca 1984 roku. Choć permanentny kryzys „gierkowsko-jaruzelski” wymusił
rezygnację z niektórych rozwiązań (np. ruchomych schodów, na które, zgodnie z decyzją arch.
Edwarda Modrzejewskiego, pozostawiono miejsce, wierząc że zostaną wmontowane później),
Kielce zyskały świetny obiekt, który błyskawicznie stał się wizytówką miasta.
Na miejscu gęstej zabudowy dawnej elektrowni
i dawnych zakładów spirytusowych Etyl stanął
W 1984 roku Kielce doczekały się dworca PKS o nietuzinkowej architekturze i – co ważne – z wzorcowym rozwiązaniem komunikacyjnym. Kosmiczny spodek stał się jednym
z symboli miasta. Dziś podupadły budynek czeka na gruntowny remont. Koncepcja już
jest, pora na szczegółowe projekty. Zajmą się tym kieleccy architekci i inżynierowie.
tekst Rafał Zamojski wizualizacje Kamiński&Bojarowicz Architekci
zdjęcie czarno-białe i pocztówka z lotu ptaka pochodzą z archiwum Edwarda Modrzejewskiego
zdjęcie z budowy dworca Tadeusz Jakubik
zastosowano bezkolizyjne rozwiązania komunikacyjne. Stąd właśnie wziął się pomysł, by nowy
dworzec został zaprojektowany w oparciu o ruch
autobusów na planie „zębatki”. Zębatka niebawem zamieniła się w koło i w zespole kieleckich
projektantów zaczęła się rodzić koncepcja okrągłego dworca wyspowego.
Szczęśliwie wersja ta, choć droższa od początkowych założeń, została zaakceptowana przez
warszawskich decydentów. W styczniu 1969
roku kielczanie ujrzeli na łamach „Słowa Ludu”
zdjęcia przygotowanej przez architekta Edwarda Modrzejewskiego makiety pięknego obiektu
o kosmicznych kształtach. Trzeba w tym miejscu dodać, że trzecim z najważniejszych współtwórców projektu stał się konstruktor inż. Jerzy
Radkiewicz.
Projekt tak się spodobał w Polsce, że spekulowano, iż stanie się typowym (lokalne gazety
obiekt jednocześnie funkcjonalny i piękny, zaskakująco świetnie współgrający krajobrazowo
ze stojącym obok neogotyckim kościołem Św.
Krzyża. Przy czym, jak podkreślał zmarły niedawno architekt dworca, jest to obiekt stricte
modernistyczny – wszystko, co widzimy na
zewnątrz jest bezpośrednią pochodną funkcji.
Edward Modrzejewski, wstrząśnięty niedawnymi planami budowy w tym miejscu galerii handlowej z podworcową „czapką” jako pamiątką
(i nowego ciasnego dworca upchniętego z boku
działki) stwierdził, że jeśli dotychczasowy obiekt
nie miałby pełnić swojej funkcji, lepiej by został
całkowicie wyburzony i by postawiono na jego
miejscu coś całkiem nowego.
A na ścianach ćmielowski porcelit
Wróćmy jednak do lat 80. Mimo kryzysu, nowo
oddany dworzec uzyskał szereg nowoczesnych
Miejsca mocy
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
26
27
rozwiązań, w tym telewizję przemysłową (monitoring) i system klimatyzacji, którego elementem
była fontanna przy ulicy Czarnowskiej. Zyskał
także pięknie zaprojektowaną zieleń, o którą dbał
specjalnie zatrudniony ogrodnik. Dworzec, zbudowany na bardzo grząskim terenie, został posadowiony na 218 palach. Główną halę w ciągu
dnia oświetlały dziesiątki okrągłych świetlików
umiejscowionych w półokrągłym dachu. Nocą
rozświetlona sztucznym światłem kopuła wyglądała imponująco. Wnętrze zyskało świetnie
wyglądające konstrukcyjne kolumny, sufity
z „plastrów miodu”, podłogi ze strzegomskiego
granitu i ściany obłożone potłuczonym ćmielowskim porcelitem. Wszystko to zaprojektował Andrzej Grabiwoda.
Zewnętrzne pierścienie kieleckiego UFO to
szerokie, zadaszone perony dla pasażerów. Porównajmy wygodę i bezpieczeństwo podróżnych
osiągnięte przy tym rozwiązaniu z wygodą i bezpieczeństwem na np. nowym dworcu krakowskim… No właśnie.
Powolna dewastacja
Niestety, świetność kieleckiego spodka trwała
krótko. Po 1989 roku, zarządzany przez państwowe przedsiębiorstwo PKS w Kielcach, obiekt
zaczął szybko podupadać. Najpierw, poza kilkoma oryginalnie zaprojektowanymi punktami
handlowymi, powstało mnóstwo oblepiających
ściany nowych kiosków – niestety całkowicie
ze sobą niespójnych: bazarowych i tandetnych.
W 1995 roku zasypano fontannę, potem wygaszono świetliki, zaś w 2007 roku, za pieniądze
pozyskane ze sprzedaży działki przy ul. Zagnańskiej, podczas remontu zdewastowano architekREKLAMA
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
turę antresoli (m.in. likwidując przeszklenia od
sufitu i malując ściany na majtkowy róż).
Właścicielskie zamieszanie
Od tego czasu zaczęły się ważyć losy dworca.
Coraz częściej mówiono, że to znakomity teren
na galerię handlową. Państwowa spółka szybko
przejadła pieniądze za sprzedaż terenu dawnej
bazy PKS i popadła w kolejne milionowe długi.
Zaczęto mówić na przemian albo o prywatyzacji,
albo o komunalizacji na rzecz samorządu Kielc
lub samorządu województwa. W pewnym momencie komunalizacja na rzecz miasta wydawała
się już nawet prawie pewna, jednak zablokował
ją przewodniczący regionalnej „Solidarności”.
Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Władze Kielc rozpoczęły tworzenie, mającego na celu
ochronę dworca, miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. W końcu minister
skarbu państwa za 10 mln zł sprzedał prywatnej firmie przedsiębiorstwo PKS w Kielcach,
wraz z dworcem i terenem wokół niego. Inni
potencjalni kupcy, znając zapisy czekającego na
uchwalenie planu zagospodarowania, nie zdecydowali się na udział w przetargu. Władze Kielc
również nie wzięły w nim udziału, nie chcąc kupować firmy wraz z pracownikami.
Nowy właściciel postanowił zagrać va banque
i nie dopuścić do uchwalenia ochronnego planu. Kieleccy architekci, urbaniści, środowiska
konserwatorskie, historycy sztuki i społecznicy
mocno zaangażowali się wtedy w obronę dworca.
Udało się – plan, mimo sprzeciwu części radnych, został uchwalony. Prywatny właściciel,
który w międzyczasie zwolnił prawie wszystkich
pracowników PKS, przestał ogrzewać dworzec
i publicznie straszył, że go zamknie, ogrodzi i nie
będzie inwestował ani złotówki w jego bieżące
utrzymanie. Całe szczęście to przeciąganie liny
skończyło się dla dworca dobrze. Władze miasta doszły do porozumienia z właścicielem i za
20 mln zł kupiły od niego dworzec oraz teren
wokół niego (ale już bez przedsiębiorstwa i jego
pracowników).
Dworzec w rękach kielczan
Gdy tylko właścicielem stało się miasto, dworzec
po raz pierwszy od dawna dokładnie wymyto. Po
wielu latach przerwy świetliki kopuły, choć zmatowiałe, znów zabłysły. Niedługo potem miasto,
we współpracy ze Stowarzyszeniem Architektów
Polskich, ogłosiło konkurs architektoniczny na
projekt odnowy dworca z warunkiem zachowania całej oryginalnej konstrukcji. 19 grudnia
ogłoszono wyniki. Okazało się, że znów nad
dworcem pracować będą kieleccy architekci!
Spośród ośmiu dopuszczonych najlepszą okazała się praca kielczan Marcina Kamińskiego
i Bartosza Bojarowicza. Co ważne, autorom,
przy zastosowaniu współczesnych materiałów
i technologii, udało się zachować ducha designu lat 70. Prace budowlane rozpoczną się po
przygotowaniu szczegółowego projektu jesienią
2017 roku. Szacowany koszt inwestycji to około
40 mln zł (przy 85-procentowym dofinansowaniu ze środków UE). Kielecka perełka architektoniczna w nowej odsłonie ma rozbłysnąć pod
koniec 2018 roku.
Czekamy!
Dziękuję pani Ninie Modrzejewskiej za udostępnienie archiwum jej męża.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
28
29
Miejsce przyjazne młodemu biznesowi
Kielecki Park Technologiczny wchodzi w kolejną fazę rozwoju. Głównym celem na najbliższe lata stało się
już nie tylko inwestowanie w infrastrukturę, ale przede wszystkim stworzenie biznesowej dzielnicy Kielc.
Czas na nową dzielnicę
Kiedy dziewięć lat temu Kielecki Park Technologiczny rozpoczynał swoją działalność nie brakowało tych, którzy wątpili w powodzenie tego projektu. Dziś
to ponad 66,5 tys. m kw. uzbrojonych terenów inwestycyjnych, objętych działaniem Specjalnej Strefy Ekonomicznej, co oznacza przywileje podatkowe dla
ponad 80 działających tu firm. To także nowoczesna infrastruktura i rozbudowana sieć partnerów (instytucji otoczenia biznesu, samorządu, ośrodków
naukowych i przedsiębiorców). Na terenie KPT funkcjonuje m.in. Centrum Druku
3D, oferujące usługi projektowania i drukowania produktów w technologii 3D;
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Centrum Fashion Design, pracownie dla projektantów i pasjonatów mody czy
Energetyczne Centrum Nauki, gdzie nauka łączy się z zabawą.
Dziś KPT jeszcze wyżej podnosi poprzeczkę, aspirując do miana pierwszego
w Polsce parku technologicznego trzeciej generacji, zapewniającego przyjazne
warunki do pracy i życia. – Myślimy o rozwoju nie tylko w kontekście budowy
infrastruktury, uzbrajania terenów inwestycyjnych, świadczenia usług okołobiznesowych, ale też stworzenia w tej części miasta wielofunkcyjnej dzielnicy
– zdradza Szymon Mazurkiewicz, dyrektor Kieleckiego Parku Technologicznego.
– Chcemy w Kielcach stworzyć takie warunki, żeby ci najbardziej kreatywni,
dążący do sukcesu, chcieli tutaj być. Technopolis będzie skierowane nie tylko
do kielczan, ale też do ludzi z Polski i ze świata. Musimy jednak stworzyć im
dobre warunki: godziwą pensję, mieszkanie, spełnić ich oczekiwania. Dać im
miejsce, w którym będą mogli realizować swoje plany – dodaje Wojciech Lubawski, prezydent Kielc.
ul. Olszewskiego, zbudowaniu przejścia nad torami, poprowadzeniu drogi przez
ul. Zagnańską aż do ul. Witosa, co planuje zrobić Miejski Zarząd Dróg, park
uzyska dostęp do kolejnych terenów inwestycyjnych. – Patrzymy na całą północną część Kielc jako miejsce, gdzie biznes będzie mógł się rozwijać – twierdzi
Szymon Mazurkiewicz.
Siła start-upów
Technopolis to idea stworzenia miasta w mieście, dzielnicy związanej z biznesem i przedsiębiorczością, sprzyjającej powstawaniu kreatywnych pomysłów,
zbudowanej na wzór Doliny Krzemowej, oczywiście na nieporównywalnie mniejszą skalę. Jej lokatorami mają być przede wszystkim twórcy start-upów. Dziś
działający w dwóch, szczelnie wypełnionych inkubatorach, wkrótce doczekają
się dwóch kolejnych, wybudowanych wzdłuż ul. Olszewskiego.
– Start-upy, to dziś ogromny potencjał, o czym może świadczyć liczba ponad
850 wniosków, zgłoszonych do udziału w pilotażowym projekcie platformy
startowej TechnoparkBiznesHub, w której młodzi ludzie testują swoje pomysły
na biznes. Do inkubacji, podczas której nad rozwojem ich firmy pracuje cała
grupa ekspertów, trafiło 60 najlepszych, co najmniej połowa otrzyma naszą
pozytywną rekomendację do drugiego etapu, czyli aplikacji o środki potrzebne
do stworzenia już konkretnego produktu. Do wzięcia jest 800 tys. zł – zwraca
uwagę Szymon Mazurkiewicz.
Pod tajemniczą nazwą TechnoparkBiznesHub kryje się duże konsorcjum złożone
m.in. z trzech parków technologicznych: w Kielcach, Rzeszowie i Stalowej Woli;
uczelni; Akademickich Inkubatorów Przedsiębiorczości; firm (m.in. VIVE Textile Recycling sp. z o.o. i Infover sp. z o.o.); Sieci Aniołów Biznesu PROSHARE
sp. z o.o., czyli ludzi z wolnym kapitałem do zainwestowania oraz struktur miejskich (w Kielcach w postaci m.in. Pełnomocnika Prezydenta ds. Przedsiębiorczości). Program jest skierowany do osób z całego kraju, które nie ukończyły
35 lat. Warunkiem uczestnictwa jest założenie działalności w naszym regionie.
Na platformy startowe i rozwój start-upów stawia dziś także Ministerstwo
Rozwoju. – Chcemy nie tylko skłonić najbardziej ambitnych i obiecujących przyszłych przedsiębiorców do pozostania w Polsce Wschodniej, ale wypromować
tę część kraju jako miejsce przyjazne młodemu biznesowi – mówi Adam Hamryszczak, podsekretarz stanu w resorcie.
Czas, pieniądze i współpraca
Realizacja tych wszystkich planów wymaga czasu i pieniędzy. I choć pierwsze
inicjatywy już są podejmowanie, to myśląc o Technopolis w szerokiej skali mówimy o perspektywie co najmniej 20 lat. Jeśli chodzi o finansowanie, to pewne
możliwości stwarza nowa perspektywa unijna na lata 2014-2020. – A gdyby
nie udało nam się uzyskać wsparcia, będziemy się starali sfinansować to przedsięwzięcie ze środków własnych. Park jest ośrodkiem rentownym i nadwyżki,
które dziś gromadzimy, zamierzamy przeznaczać na dalszy rozwój jego infrastruktury. Czy to wystarczy? Pewnie nie! Dlatego trzeba budować szeroki front
finansowania, pochodzący zarówno z sektora publicznego, jak i prywatnego.
Nie możemy uzależniać rozwoju parku wyłącznie od funduszy strukturalnych, bo
one pewnego dnia się skończą – nie pozostawia złudzeń Szymon Mazurkiewicz.
Zdaniem dyrektora KPT, aby projekt Technopolis miał szansę powodzenia,
potrzeba także innego spojrzenia na rozwój kraju, inwestowania w projekty
strategiczne. – Budowa szybkich dróg i nowoczesnych kolei jest ważna, ale
w moim przekonaniu brakuje wsparcia dla projektów, które będą impulsem
do dalszego rozwoju, które po zakończeniu unijnego finansowania zapewnią
miastu i regionowi dobrą koniunkturę – przekonuje.
Potrzebna jest też współpraca wielu osób i środowisk, m.in. biznesowego
i naukowego, bo to uczelnie skupiają młodych ludzi. – Ważne, aby ci, którzy
wyjeżdżają z Kielc, chcieli tu wrócić. By mieli możliwość znalezienia pracy na
odpowiednim poziomie i z dobrymi zarobkami. I rozwój Technopolis może to
zapewnić – nie ma wątpliwości Szymon Mazurkiewicz. – Jako park musimy
odpowiadać na potrzeby lokatorów, ale musimy też kreować przyszłość. To jest
największe wyzwanie. Staramy się przewidzieć, jak ten świat będzie wyglądał
za 10-20 lat i jakie będą te potrzeby. I tak przygotowujemy plany rozwojowe,
żeby móc na nie odpowiedzieć – podsumowuje.
Północ należy do biznesu
Poza zapewnieniem warunków do rozwoju przedsiębiorczości park chce stworzyć miejsce przyjazne do życia. W planach jest budowa co najmniej trzech
budynków mieszkalnych, obiektów sportowych i rekreacyjnych. Powstanie też
przedszkole, być może szkoła.
Największym atutem projektu Technopolis jest położenie Kieleckiego Parku Technologicznego. Ogromna przestrzeń w północno-zachodnich Kielcach
ma perspektywę dalszego rozwoju w kierunku ul. Zagnańskiej. Po przebiciu
Kielecki Park Technologiczny, ul. Olszewskiego 6
tel. (41) 278 72 00, [email protected]
www.technopark.kielce.pl
Miejsca mocy
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
30
31
R
Światowe
Ś wi ę tokrzyskie
tekst i zdjęcie Krzysztof Żołądek
Wielu młodych ucieka z Kielc, choć wcale nie trzeba pokonywać setek czy tysięcy kilometrów, by poczuć się
światowcem. Takie Włochy, dajmy na to, mamy niemal na wyciągnięcie ręki. Rowerem można też pojechać do
Brazylii czy na Ukrainę. Ba! Wszystkie te trzy miejsca da się odwiedzić jednego dnia. Jak to możliwe?
ozwiązanie może wielu rozczarować, bo
mowa o miejscowościach i wsiach naszego
regionu, których nazwy najzwyczajniej są takie
same, jak niejednego odległego kraju. Wspomniane na wstępie Włochy to w zasadzie dwie
wsie. Jedna położona jest nieopodal Pińczowa,
a druga między Pawłowem a Nową Słupią, kilka
kilometrów od drogi numer 756. Parę domów na
krzyż, cisza, spokój i ta tablica na granicy oznajmiająca, że mijając ją znajdziemy się we… Włochach. Całkiem niedaleko klasztoru na Świętym
Krzyżu i i Świętokrzyskiego Parku Narodowego.
A które województwo może się
pochwalić tym, że w jego granicach znajduje się Korea? Prym
wiedzie tutaj powiat kazimierski,
bo można tu od Korei do Korei wędrować dość długo.
U nas na Ukrainie
Włochy to tylko jedno z miejsc, które można
znaleźć na mapie, jeśli tylko ma się czas na to,
by ją spokojnie przejrzeć. To właśnie studiowanie
map pozwoliło swego czasu autorowi tych słów
wsiąść na rower i jednego dnia odbyć podróż,
która skończyła się przy wspomnianej, widocznej na zdjęciu, tablicy. A zaczęła się na Ukrainie.
Na jednej z mocno zużytych podczas pieszych
rajdów map Ukrainę zaznaczono między Piekoszowem a Brynicą. Na miejscu jednak próżno szukać tablicy z tak brzmiącą nazwą, bo jest
ona tylko zwyczajowa. Administracyjnie to sioło
koło Julianowa, ale kogo by z miejscowych nie
zapytać o to, jak się tu żyje, to odpowiada, że
„u nas na tej Ukrainie to bida”. Zapewne to dlatego autor mapy zaznaczył wieś tak, jak ją widzą
mieszkańcy. A okolica też tu cicha i spokojna.
Blisko stąd do ruin pałacu w Podzamczu Piekoszowskim (niemal wiernej kopii dawnego Pałacu
Biskupów Krakowskich z Kielc) lub do Pałacyku
Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku. Wszędzie
blisko, ale niekoniecznie po drodze, jeśli chcemy
odwiedzić jeszcze Brazylię.
W tym celu trzeba za Brynicą odbić na Miedzianą Górę i Zagnańsk, by dotrzeć do Starachowic.
REKLAMA
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Żeby odwiedzić świętokrzyskie Morawy, należy
wybrać się na północne rubieże województwa.
Są położone w niewielkiej odległości od granicy z województwem łódzkim, koło wsi Przybyszowy. Pragę zlokalizujemy nieco na północ od
Rudy Malenieckiej. Obie wsie oddalone są od
siebie o pół godziny jazdy samochodem.
To właśnie tutaj wspomniana wcześniej mapa
informowała o dzielnicy, w której jednak próżno
szukać grających w piłkę rodzimych Canarinhos.
Tak przewrotnie nazwano jedną z dzielnic tego
miasta, a znaleźć ją można w okolicy ul. Polnej,
Przeskok i Zaułek.
Od Korei do Korei
Spoglądając dokładniej na mapę naszego województwa można znaleźć jeszcze więcej przykładów na to, że nie trzeba jechać poza granice
kraju, by odwiedzić ciekawe miejsca. W wielu
z nich możemy zaskoczyć znajomych. Wystarczy, że wyślemy wiadomość typu „Pozdrawiam
z Moraw” lub „Praga jest dziś bardzo słoneczna”. Morawy czy Pragę też warto poznać bliżej.
Żeby uniknąć bezpośredniego nawiązania do
azjatyckich krajów, Świętokrzyskie ma więc Koreę Wschodnią i Zachodnią, choć i Południowa
się znajdzie. Tak nazywa się część wsi Gabułtów
w gminie Kazimierza Wielka, ale poza remizą
Ochotniczej Straży Pożarnej niewiele można tu
zobaczyć. Niewielki obszar zwany Koreą to także
część wsi Charbinowice, która również znajduje
się w powiecie kazimierskim, ale dla odmiany
w gminie Opatowiec. Jest też Korea w okolicach
Staszowa, która stanowi część wsi Matiaszów
w gminie Osiek.
W regionie leży również niewielki przysiółek
o wdzięcznej nazwie Szwedy. To na południe,
niemal w linii prostej od Ćmielowa. Między
Stopnicą a Kołaczkowicami położona jest zaś
Palestyna. Warto dodać, że mamy też i swoje
Betlejem. Znajdą się w regionie świętokrzyskim
także takie wsie jak Szatan, Piekło czy Niebo, ale
to już temat na zupełnie inną historię.
Trendy
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
32
33
Busem
przez świat
rozmawiała Daria Malicka
zdjęcia Ola Ślusarczyk i Karol Lewandowski
Sześć lat w podróży, 50 państw na pięciu kontynentach, średnie
dzienne wydatki – 8 dolarów. Trzy wydane książki (bestsellery)
i jeden kolorowy, wiekowy bus. Miliony wspomnień, tysiące zdjęć,
niewyczerpane morze doświadczeń i wrażeń. Tak można streścić
pasję i sposób na życie kielczanki Oli Ślusarczyk i Karola Lewandowskiego, podróżników i autorów bloga busemprzezświat.pl.
Ach, nie! Jest jeszcze coś: miłość, radość i uśmiech, uśmiech,
uśmiech… Teraz z grubsza już ich znacie.
Podróże biorą się z potrzeby podróżowania, z niczego więcej – takim stwierdzeniem,
zresztą ich własnym, można rozpocząć historię Oli i Karola. Chcieli zwiedzać świat, ale
jako studenci nie mieli pieniędzy na wycieczki z biurami podróży. Dlatego postanowili,
że będą wyjeżdżać na własną rękę i własnym samochodem, który będzie także ich
domem. Za 2000 zł kupili ponad 20-letniego volkswagena T3. W ciągu kilku miesięcy,
z pomocą przyjaciół, pomalowali go i przerobili na kolorowego kampera – z rozkładaną
kanapą, gniazdkami 220V, bagażnikiem dachowym, a nawet elektrycznym prysznicem.
Celem pierwszej podróży był Gibraltar i Europa Zachodnia – no i tak to się zaczęło… A ta
wyprawa miała być tylko jednorazową przygodą.
DM: Gdy ktoś mówi: „Jak tam jest pięknie! To najpiękniejsze miejsce na
ziemi” – to, co Wam wtedy przychodzi do głowy? Jedna myśl, szybkie skojarzenie – jakie jest najpiękniejsze miejsce na Ziemi?
Ola: Dla mnie to zachód Stanów Zjednoczonych – ten tzw. Dziki Zachód.
Mam ogromną słabość do czasów gorączki złota, do miasteczek, w których
kiedyś tętniło życie, a dziś stoją w nich tylko puste, obdrapane budy. Jestem
totalnie zwariowana na punkcie suchych, gorących i pustych przestrzeni,
z wężami, kojotami i innymi jaszczurami.
Karol: Zakochałem się w Australii. W najpiękniejszych na świecie wschodach i zachodach słońca, w gwiazdach tak jasnych, że ciężko uwierzyć, że są
prawdziwe. W olbrzymich przestrzeniach, dających niesamowite poczucie
wolności i w ludziach, którzy mają w sobie wielkie pokłady życiowego luzu,
cieszą się każdym dniem i są otwarci na innych.
Ola: Ale muszę jeszcze dodać, że wybór tych „najpiękniejszych miejsc na
Ziemi” to strasznie subiektywna sprawa. Dlatego, jak coś nam się w świecie
nie spodoba, to nie rzucamy ostrej opinii w Internecie, bo wiemy, że ile
ludzi, tyle gustów. I nie można innych zniechęcać do odwiedzenia czegoś.
Przez te siedem lat blogowania chyba wreszcie nauczyliśmy się wydawać
wyważoną opinię o miejscu, które nam do gustu nie przypadło. Przecież
coś, co dla nas będzie brzydkie, dla kogoś może być najpiękniejsze.
DM: Wasze największe podróżnicze rozczarowanie i największe pozytywne
zaskoczenie? Ola: Rozczarowanie zazwyczaj przychodzi, kiedy jadąc gdzieś naczytamy
się miliona książek i artykułów o tym miejscu. Wtedy oczekujemy zachwytu i podniecenia, które opisywał w książce autor. I nagle, gdy stoimy przed
piramidą, nie czujemy się jak Indiana Jones, tylko raczej jak… Zresztą
zostawmy to! Dobrze jest poczytać tyle, żeby się w czymś orientować, żeby
wiedzieć gdzie pójść, co zrobić, a całą resztę zostawić swojemu sercu i rozumowi.
Zaliczyłam tylko jedno rozczarowanie: wodospad Niagara w USA, ale oglądany już po stronie kanadyjskiej. Z filmów wydawało mi się, że znajduje
się w jakiejś dzikiej, gęstej dżungli, a okazało się, że wokół ktoś „mądry”
zbudował kolorowy, świecący, huczący, niedorzeczny park rozrywki. I teraz
zamiast słyszeć huk ogromnej wody, spadającej z wysokości 50 metrów,
słyszysz ziemniaki skwierczące na głębokim oleju.
Karol: Bardzo pozytywnie byłem zaskoczony Stanami Zjednoczonymi.
Obawiałem się trochę, że popkulturowa wizja tego kraju, jaką wynieśliśmy
m.in. z filmów, na miejscu okaże się nieprawdziwa. Że to wszystko zostało
sztucznie wykreowane na potrzeby kina. Okazało się, że Stany naprawdę
takie są. W Nowym Jorku można przejechać się żółtą taksówką, w Las
Vegas wygrać wielkie pieniądze w kasynach, a Wielki Kanion naprawdę
jest olbrzymi.
DM: Kogo spotkanego w czasie jednej z Waszych wypraw na pewno zapamiętacie do końca życia i dlaczego?
Ola: Mamy wrażenie, że jesteśmy w tej materii wyjątkowymi szczęściarzami, bo podczas podróży spotykamy chyba najciekawszych ludzi świata. Zresztą nie tylko wtedy. Jeśli miałabym wybrać tylko jedną osobę, to
jednak wybrałabym Zbyszka z buszu. Byliśmy w Broome, na północnym
zachodzie Australii. Trwała tam akurat pora deszczowa, a my nie mieliśmy
gdzie rozłożyć namiotów do spania, bo wszystko było pozalewane. Nagle
zatrzymała się przed nami żółta terenówka, z której wysiadł młody chłopak
w starym kapeluszu, podartych spodniach i na bosaka… I krzyknął do nas
po polsku „Siema!” To był Zbyszek. Polak, który mieszka w aborygeńskiej
osadzie. Żebyśmy mogli wjechać do wioski, Zbyszek musiał wyjść po wo-
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Trendy
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
34
35
dza, który przyszedł do nas i ocenił, że możemy zostać, ale tylko na parę
dni. I tak zamieszkaliśmy wśród Aborygenów, którzy budują chaty z tego,
co wyrzuciło morze, polują na kangury, robią zupę z węża. Atmosfera jak
z filmu „Niebiańska plaża” z Leonardem DiCaprio.
DM: Czy spotkała Was kiedyś w podróży chwila grozy, ale taka prawdziwa,
z dreszczami na karku i myślą z tyłu głowy: o rany, już po mnie!?
Ola: Tu znów się powtórzę: jesteśmy szczęściarzami. Nie wiem, bo nie liczyłam, ile razy dostaliśmy „drugie życie”, ale trochę tego było. Parę minut
po zejściu z lodowca w Norwegii, ten się załamał i runął… A my tylko
spojrzeliśmy na siebie i nie byliśmy w stanie nic powiedzieć. Dziś jesteśmy
świeżo po przyjeździe z Tajlandii. Ostatnie dni pobytu spędzaliśmy na wyspie Koh Samui. Dzień po tym jak wyjechaliśmy, zaczęło tam ostro padać.
I tak przez kilka dni, aż do poważnej powodzi, która uśmierciła kilkanaście
osób.
Karol: Na pewno na długo zapamiętamy też moment, kiedy w Australii
podczas jazdy odpadło nam koło. Wtedy wszystko działo się szybko i nie
było czasu na ocenianie sytuacji, ale mieliśmy olbrzymie szczęście, że udało
się opanować miotające się po drodze auto i wyhamować bez wpadania do
rowu. Utknęliśmy w miejscu bez zasięgu, setki kilometrów od jakiejkolwiek miejscowości i byliśmy zdani tylko na siebie. Resztę doczytać możecie
w naszej najnowszej, trzeciej już książce „Australia za 8$”.
DM: Wasze wyprawy to nie tylko poznawanie nowych miejsc, ale i nowych
smaków. Gdzie gotują najsmaczniej, a gdzie chodziliście głodni, bo kuchnia
kompletnie nie odpowiadała Waszym smakom?
Ola: Bardzo smacznie i niedrogo można zjeść w Maroku – dobrej jakości
mięso, często robione na grillu i wiele śródziemnomorskich dodatków,
takich jak oliwki, cytrusy, oliwa z oliwek, orzechy, bakłażany, cukinie, pomidory. Wszystko świetnie przyprawione imbirem, czosnkiem, kolendrą
czy cynamonem. No i oczywiście Azja, która jest kontynentem dla tych, dla
których jedzenie w podróży, to istotna część poznawania świata. Kraj, gdzie
moim zdaniem gotuje się niesmacznie, to zachwalana wszędzie i przez
wszystkich Gruzja. Tamtejsza kuchnia jest monotonna i mdła. Może dlatego, że nie jem glutenu i nabiału, a Gruzini na śniadanie, obiad i kolację ciągle wcinają chaczapuri, czyli pizzo-bułkę z serem. W pierwszej restauracji
w Gruzji, do której weszliśmy, zapytałam, czy nie mają czegoś bez glutenu.
Pani kelnerka powiedziała mi, że oni wszystko tu mają bez glutenu! Tylko
sól i pieprz dodają... W kolejnych miejscach, w których jedliśmy, już nie
pytałam. Przez miesiąc jadłam same szaszłyki z pomidorami, które były
obłędne. Pomidory zdecydowanie ratują smak Gruzji.
Karol: Jestem typowym mięsożercą i znów na pierwszym miejscu jest
u mnie Australia i USA – tak pysznych steków i burgerów jak tam, nie
jadłem nigdzie indziej na świecie.
DM: Wyobraźcie sobie, że pakujecie manatki i wyprowadzacie się na stałe.
Dokąd?
Ola: Dla mnie ukochanym krajem wciąż pozostają Stany, a szczególnie ich
zachodnia część – stan Arizona albo Utah. Mieć tam małe rancho, domek
z werandą i oczywiście bujanym fotelem. Chociaż im więcej podróżujemy,
tym bardziej przekonujemy się, że to właśnie w Polsce jest nasze miejsce
i nie zdziwi nas to wcale, jak to właśnie tu zostaniemy i gniazdo uwijemy.
Karol: Jeśli już miałbym się gdzieś wyprowadzić to wybrałbym Stany albo
Australię, gdzie przez cały rok jest słonecznie.
DM: A co na to wszystko Wasi bliscy?
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Ola: Moi i Karola rodzice mają podobną historię. Pochodzą z biednych
rodzin i wszystko, co dziś mają, zawdzięczają temu, że bardzo ciężko pracowali. Nie mieli w życiu czasu ani funduszy na większe podróże. To, co
robimy, to trochę też spełnianie ich marzeń. Kochają oglądać nasze zdjęcia
z podróży, w telewizorach mają zasubskrybowany nasz kanał na YouTube
i jest to ich ulubiony program. Nawet Snapchat zainstalowali, żeby być
na bieżąco z naszymi poczynaniami na końcu świata. Rodzice dopingują,
martwią się, czasem nie śpią po nocy, bywa, że uronią łzę, ale wciąż dopingują.
DM: Zaręczyliście się na Saharze… Czy możecie zdradzić, gdzie weźmiecie
ślub? A może zamiast limuzyny do ślubu pojedziecie Waszym busem? Ola: Haha, wiesz… wbrew pozorom nie przywiązujemy wagi do formy.
Chcemy, żeby na naszym ślubie byli najbliżsi nam ludzie. A że jest ich
całkiem sporo, to nie możemy i nie chcemy wywozić ich nigdzie daleko.
Standardowo też nie będzie. Planujemy luźną, 3-dniową imprezę w wąwozie, w starym stuletnim domu, w górach na Dolnym Śląsku. Dom należy
do naszej koleżanki, także podróżniczki.
Karol: A do ślubu oczywiście pojedziemy busem.
Ola: Chyba, że znów się popsuje i trzeba będzie go pchać.
Jakim cudem podróżujemy tak tanio? Rady Oli i Karola
Średnio w podróży wydajemy 8 dolarów dziennie. Jak to wygląda w praktyce?
Paliwo – prawie nigdy nie podróżujemy sami. Na kolejne etapy naszej wyprawy zabieramy przyjaciół,
czytelników bloga, przypadkowych ludzi i dzielimy się z nimi kosztami paliwa.
Noclegi – nigdy nie płacimy za noclegi. Śpimy na dziko, w aucie i w namiotach, na plażach, na klifach
czy w górach.
Jedzenie – mamy w busie kuchenkę i lodówkę, robimy zakupy w tanich marketach i sami sobie
gotujemy.
Higiena – w busie mamy elektryczny prysznic podłączony do 150-litrowego zbiornika wody zamontowanego na dachu.
Atrakcje i bilety – bardzo często nie płacimy za wstęp do atrakcji turystycznych. Jako blogerzy
dostajemy darmowe wejściówki w zamian za napisanie recenzji danej atrakcji.
Zarabiamy na blogu, na książkach i robiąc różnego rodzaju kampanie reklamowe dla firm (sesje
zdjęciowe, filmy reklamowe w egzotycznych sceneriach). Jeśli tylko mamy ze sobą laptop i dostęp
do Internetu, to możemy pracować.
Trendy
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
36
37
Organizujesz networkingowe śniadania, wieczorne spotkania w większym gronie, na które
zapraszasz prelegentów… Czy planujesz coś
jeszcze? A może ekspansję na inne miasta?
Jeśli chodzi o Networkingusa, to z pewnością
chciałabym zwiększyć intensywność spotkań.
Ponadto marzy mi się, by Events Festival został
dostrzeżony przez ludzi z branży i na stałe wpisał się w kalendarz wydarzeń.
Co to, kto to i dla kogo?
tekst Daria Malicka zdjęcia Patryk Ptak
Networkingus to organizowane w Kielcach cykliczne spotkania networkingowe. Każda edycja ma swój temat
przewodni, który wpływa na formułę i harmonogram wydarzenia, a – co za tym idzie – na jego niepowtarzalny
charakter. Stałym elementem są prelekcje zaproszonych ekspertów – praktyków, którzy dzielą się swoją wiedzą –
oraz zabawy integrujące uczestników.
Do tej pory odbyły się dwa wieczorne spotkania networkingowe, w których
wzięło udział kilkadziesiąt osób. Pierwszemu towarzyszyło hasło: „Królowie
pracy zespołowej” i tego dotyczyły prelekcje Zbigniewa Brzezińskiego oraz
Krystiana Stopki. Kolejne poświęcono sztuce wystąpień publicznych. Na ich
temat mówili Kamil Kozieł, Przemysław Kopiejka oraz Agnieszka Tomczuk.
Spotkania networkingowe to także śniadania – już w mniejszym gronie, skupione na indywidualnych rozmowach i wymianie kontaktów. Paulina Pięta,
pomysłodawczyni Networkingusa oraz jej współpracownicy nie zamierzają
jednak poprzestać na tym co zrobili dotychczas…
Masz 30 lat i bardzo duże doświadczenie zawodowe. Możesz opowiedzieć o tym, jak narodził
się Networkingus?
Paulina Pięta: Pole, po którym poruszam się zawodowo, to trzy branże: marketing, eventy oraz
networking. Zaczynałam od pracy w marketingu w Kieleckim Teatrze Tańca. Wtedy zaczęłam
uczestniczyć w różnego rodzaju wydarzeniach,
a później je organizować. Pierwszy był piknik
dla chorego na raka kolegi. To był niezwykle silny impuls. Potem ruszyła machina: organizowałam wybory Miss Polka, flash moby, spotkania
dla kobiet, czy blogerów. Cały czas jeździłam
też po Polsce i brałam udział w różnych imprezach. Nadmiar wrażeń z tych podróży, którym
musiałam dać upust, sprawił, że założyłam bloga
eventowego www.eventualnie.com. Początkowo
tylko relacjonowałam wydarzenia, a teraz dzielę się zdobytą wiedzą. W międzyczasie postaS T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
nowiłam spróbować życia w wielkim świecie
i wyjechałam do Warszawy. To był intensywny rok, pracowałam w agencji marketingowej
i mutlitasking opanowałam w stu procentach.
Wróciłam do Kielc, zebrałam zespół i zorganizowałam Networkingus – czyli spotkania bardzo
networkingowe. Dorzuciłam powstały na blogu
w 2015 roku ranking eventów i postanowiłam
ściągnąć branżę eventową do Kielc. Tak powstał
Events Festival, którego finał zobaczycie 16 lutego w Centrum Kongresowym Targów Kielce.
Uff, faktycznie sporo tego… Skupmy się zatem
na tym popularnym ostatnio słowie: networking. Co tak naprawdę oznacza? Co się pod
nim kryje?
Dla mnie networking jest łączeniem ludzi i ich
biznesów. Networking dla uczestnika to integracja biznesowa, pozwalająca na jak najpeł-
niejsze wykorzystanie spotkania. Networking
dla organizatora to spełnienie oczekiwań gości.
W końcu ludzie przychodzą tu w dwóch celach:
by zdobyć wiedzę i poznać innych.
Skąd pomysł, żeby zająć się tworzeniem takich
właśnie spotkań w Kielcach?
Odwiedzając przez osiem lat różnego rodzaju
wydarzenia stwierdziłam, że zawsze brakuje mi
integracji. Samodzielnie byłam w stanie zapoznać się z ograniczoną liczbą osób. Pomyślałam wtedy, że przygotowany przez organizatora
networking powinien być żelaznym punktem
programu każdego eventu. Tak właśnie powstał
Networkingus.
Czy każdy ma w sobie predyspozycje do tego,
aby odnaleźć się w takiej przestrzeni? Czy
potrzebne są jakieś specjalne umiejętności,
konkretne cechy, by networking mógł być skuteczny?
Wychodzę z założenia, że wszystko jest do wypracowania. Jeżeli jesteśmy w stanie nauczyć się
angielskiego czy historii, możemy też wyćwiczyć
nasze umiejętności miękkie. To nie są bezpodstawne słowa, wiem to z autopsji. Sama byłam
osobą, która trzęsła się na samą myśl, że ma
zadać pytanie np. prelegentowi podczas konferencji, a potem wściekałam się na siebie, że tego
nie zrobiłam. Z biegiem lat nauczyłam się tego
i wypracowałam w sobie podstawy do skutecznego networkingu.
Co poradziłabyś osobie, która po raz pierwszy
bierze udział w spotkaniu networkingowym?
Podczas pierwszego kontaktu zapamiętujemy
maksymalnie trzy rzeczy. Dlatego przede wszystkim powinniśmy nauczyć się zrozumiale mówić
o swojej działalności zawodowej, zwracać uwagę
na to, czym się zajmujemy. Jeśli zaciekawimy kogoś na początku, sukces mamy gwarantowany.
Podczas wydarzenia bądźmy sobą, nie da się być
duszą towarzystwa na siłę. Po trzecie: utrzymujmy kontakt z poznanymi ludźmi nie tylko po to,
by wysłać im ofertę, zaprzyjaźnijmy się z nimi
po prostu. Interesy przy ciastku i kawie to coś,
co każdy robi z przyjemnością.
Opinie uczestników:
Ola Śliwa-Zielonka, właścicielka firmy z artykułami reklamowymi Plumi: Prowadzę firmę
oferującą gadżety i upominki reklamowe. Spotkania networkingowe są dla mnie kopalnią kontaktów, niejednokrotnie przekładających się na
nowych klientów.
Filip Kułanowski, właściciel butiku internetowego naia.pl: Na te spotkania chodzę z przynajmniej dwóch powodów: pracuję w sieci więc
kontakt z ludźmi mam nieco ograniczony. A najważniejsze to poznać ludzi, dowiedzieć się czegoś przy okazji. Złapać nowe pomysły.
Maciej Barański, menedżer komunikacji marketingowej w Grupie MAC S.A.: Zawsze powtarzałem, że największą wiedzę ze szkoleń wynosi
się nie z sali konferencyjnej, ale z kuluarów. Formuła spotkań networkingowych jest świetnym
potwierdzeniem tej zasady. Na ostatniej edycji
w Kielcach nie dość, że poznałem świetnych
mówców, mogłem skonfrontować swój styl wystąpień publicznych, to na dodatek znalazłem
potencjalnych współpracowników.
Design
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
38
39
Być offline
tekst i grafika Judyta Marczewska zdjęcie Mateusz Wolski
Życie w stylu online jest już normą na całym świecie.
Nieustanne funkcjonowanie w tym trybie ma jednak
swoje konsekwencje – e-smog. Antidotum jest tylko
jedno: wyciszenie.
nego do środowiska.
Kolejnym problemem jest oczywiście jakość
informacji i obrazów, jakie oglądamy. Siła
i częstotliwość przekazu wprowadza nas w stan
zobojętnienia. Czy jesteśmy przygotowani na
wymagający proces nieustannej selekcji informacji? Jak nasz organizm reaguje na ciągłe promieniowanie sieci Wi-Fi i komórkowych? Nie
znamy jeszcze dokładnych odpowiedzi na te
pytania, ale projektanci już szukają rozwiązań.
Współczesność stawia przed designem ważne
zadania: ochronę zdrowia, tożsamości, etyki zawodowej, jakości. Technologiczne przemiany są
wyzwaniem dla projektantów, strategów i osób
zajmujących się mądrym marketingiem.
Być Offline
Czy to na pewno wolność?
Bycie na bieżąco wydaje nam się niezwykle
istotne. Jesteśmy bombardowani informacjami.
FOMO (fear of missing out), czyli uzależnienie
od bycia on-line objawia się niepokojem wynikającym z faktu nieodebrania poczty lub powiadomienia na Facebooku. Niekontrolowany
może doprowadzić do patologicznego korzystania z Internetu. Ciągły stan czujności nie pozwala się w pełni zrelaksować i skupić.
Truizmem jest stwierdzenie, że Internet jest oknem na świat. Jednak to okno bez widocznego
horyzontu rodzi pewną sprzeczność – ogranicza
wolność człowieka bezkresem swoich możliwości. Nasz umysł przeładowany jest informacjami
i bodźcami, które odbieramy na dodatek stale
siedząc, do czego nie jesteśmy anatomicznie
przystosowani. Nadmiar wiadomości przyjmowanych w bezruchu dodatkowo sprawia, że
dane informacje przyjmujemy nieprawidłowo.
Badania naukowców wskazują, że organizmowi
człowieka coraz trudniej jest zachować stan homeostazy, czyli równowagi podstawowych parametrów biologicznych. Jesteśmy mocno przebodźcowani. Przepustowość naszego umysłu nie
rośnie tak jak sprawność i pojemność naszych
urządzeń technologicznych.
Atak infomasy
Cybernetyk prof. Ryszard Tadeusiewicz używa
określenia „smog informacyjny”. Elektrosmog
(zanieczyszczenia elektromagnetyczne) to nieformalne określenie smogu, wywołanego emisją
sztucznego promieniowania elektromagnetycz-
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
W odpowiedzi na problem e-smogu Agata Nowak zaprojektowała Fotel Offline, który pozwala odciąć się od sieci. Charakterystyczną jego
funkcją jest kieszeń zagłuszająca zasięg telefonu
i Internetu. Inne przykłady produktów chroniących od elektrosmogu zostały zaprezentowane
podczas Dutch Design Week 2016. Projektantka Theresy Bastek stworzyła kolekcję „Flight
Mode”, która rozwiązuje problem ochrony przed
e-smogiem. W jej skład wchodzą: koc odbijający fale elektromagnetyczne (tkanina zawiera
w sobie cienkie nici stali nierdzewnej i działa na
zasadzie klatki Faradaya), domowe ekrany podłogowe wykonane z materiałów węglowych, pochłaniających sygnały elektromagnetyczne, czy
whistleblower (demaskator) wykrywający poziom promieniowania elektromagnetycznego.
Różnego rodzaju działania pokazujące, że wcale nie musimy być cały czas online zaczęły się
też pojawiać w przestrzeni publicznej. Jednym
z przykładów może być akcja Kit Kat – „Free No
WiFi zone”, która polegała na ustawieniu ławek
odcinających dostęp do Internetu.
Strefy ciszy w przestrzeni open space
A jak się odciąć, gdy jesteśmy w pracy? Kapsuła CalmSpace firmy Haworth umożliwia na
przykład odpoczynek pracownikom biurowym.
W kapsule znajduje się ergonomiczny materac
(co bardzo ważne dla osób prowadzących siedzący tryb życia). Wnętrze, światło i nastrojowa muzyka skłaniają pracownika do zaśnięcia.
Drzemka może trwać 20 minut.
W biurach typu open space trudno też o zachowanie prywatności np. podczas rozmów telefonicznych. Na problem zareagowała firma Form2,
projektując instalację zbliżoną w formie do
budki telefonicznej. Inny pomysłem jest Biurko
Rewrite Desk, które posiada swego rodzaju za-
daszenie, tworzące komfortowe i umożliwiające
skupienie miejsce do pracy. A jeszcze bardziej
radykalne rozwiązanie – Tomako – proponuje
firma Vivero. Jest to filcowy abażur, w którym
użytkownik ukrywa głowę, koncentrując się na
swojej pracy.
Na rynku powstało także wiele propozycji tzw.
paneli akustycznych tłumiących dźwięk. Firma
Baux ze Szwecji produkuje całkowicie naturalne panele dźwiękochłonne wykonane z wełny
drewnianej, cementu i wody. W Polsce tego rodzaju produkty firmy Fluffo charakteryzują się
dobrym designem oraz niezwykłymi właściwościami wygłuszającymi.
Technologiczne odtrucie
Wylogowani to trend, który zdefiniowała Natalia Hatalska, analityk trendów i autorka bloga hatalska.com. Polega on na ograniczeniu
korzystania z technologii cyfrowych na rzecz
pełnego relaksu, czy nawet technologicznego
odtrucia (digital detox). Hatalska podaje różne
przykłady walki z nałogiem cyfrowym. W kategoriach technologii proponuje „Digital Detox”
, który ogranicza dostęp do aplikacji w naszym
smartfonie lub aplikację Microsoftu „Freedom”,
umożliwiającą czasowe blokowanie serwisów
społecznościowych.
W trend wpisują się znane marki. Firma odzieżowa Diesel zaproponowała na przykład kampanię „Be stupid!”. W berlińskim parku zorganizowano „Facepark”, w którym spotykali się ludzie,
okazujący swoją niechęć do świata wirtualnego.
Uczestnictwo w wydarzeniach organizowanych
w Faceparku miało urealnić działanie Facebooka. Uczestnicy ubrani byli w kartonowe plansze, które odzwierciedlały ich profile na portalu. W ten sposób mogli spotkać się z osobami,
z którymi korespondują wirtualnie. Kampania
w (nie)głupi sposób wpłynęła na odbiór marki
Diesel.
Cisza w mieście
Najlepsze zespoły na świecie pracują także nad
zaprojektowaniem przestrzeni ciszy w mieście.
Samochody osobowe i transport publiczny są
coraz bardziej wyciszane. Niektóre restauracje
oferują nam możliwość medytacji, wyciszenia
lub trybu offline. Bilboardy reklamowe zachęcają do wypoczynku np. w „Spa poza zasięgiem”. Na szczęście jako mieszkanka Kielc mogę
w pełni korzystać z ciszy, jaką oferuje mi moje
miasto. To, co dla ludzi żyjących w wielkich metropoliach jest produktem luksusowym, dla tych
z małych miast jest codziennością, którą należy
docenić.
Kultura
Wtłoczony w tęczę
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcie Mateusz Wolski
40
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
41
Nie płyną z prądem. Tworzą dźwięki przesycone etnicznym brzmieniem i oryginalnym instrumentarium. Grają na
cytrach, lirach, kongach, djembe, czy bębnach obręczowych. Oprócz płyty „3.5.7”, nagrali album „Siedem bajek”
z udziałem dzieci, bo S.I.E., czyli Studium Instrumentów Etnicznych to także warsztaty dla najmłodszych. O muzycznej drodze zespołu rozmawiamy z jego liderem – Piotrem Stefańskim.
MS: Skąd wziął się pomysł wykorzystania tak
nietypowych instrumentów i zainteresowanie
muzyką etniczną?
Piotr Stefański: Niestety nikt mnie, jako młodego chłopca, nie mógł wysłać do szkoły muzycznej na lekcje śpiewu. Nie miał też kasy,
żeby kupić mi fajną trąbkę, a bęben jest takim
instrumentem, który można wykonać samemu,
więc go sobie zrobiłem. Później więcej go ze sobą
nosiłem, niż na nim grałem. Był to mój atrybut,
taki order, który się nosi, by pokazać, że się jest
fajnym. Każdy młody człowiek tego potrzebuje.
A jeszcze później okazało się, że jest to sposób
na artystyczną kreację. I bębny są ze mną od
1998 roku, kiedy to nagrałem pierwszą płytę
z Agatą Jałyńską, piosenkarką poezji śpiewanej.
Po jakimś czasie powstała potrzeba założenia
szkółki perkusyjnej w Skarżysku i w ludziach,
którzy tu przychodzili, dostrzegłem potencjał.
Wcześniej grałem z różnymi muzykami, natomiast ekipa, która przyszła do Studium Instrumentów Etnicznych na pierwsze zajęcia okazała
się na tyle kreatywna, że postanowiłem w nich
zainwestować. Są jak czysta karta, półka, którą
można zapełnić. I można z nimi zrobić wszystko.
Z ludźmi nieskażonymi manierami, jakie możemy dostrzec u zawodowych muzyków, można
dowolnie eksperymentować.
MS: Występujecie na albumie „Brzask Bogów”,
który firmuje Lelek. To pieśni nawiązujące do
dziedzictwa przedchrześcijańskiej Słowiańszczyzny. W projekcie zastosowano analogowe syntezatory Mooga i Hammonda, membranofony,
chordofony, lirę korbową. To wszystko okraszono tekstami XIX- i XX-wiecznych poetów. Powstał ciekawy projekt. Jak został odebrany przez
słuchaczy?
PS: Do nagrania tej płyty zaprosił nas Maciej
Szajkowski, twórca pomysłu. I było to nietuzinkowe spotkanie. Gdy po miksach i masteringu
usłyszałem całość, pomyślałem, że to jest aż za
ładne (śmiech). Ale rozumiem intencje Maćka,
który chciał przywrócić klimat zapomnianej Słowiańszczyzny szerszemu gronu odbiorców. Język
tej kompozycji musiał być czytelny. I te historie
są fajne harmonicznie, przystępne, świetnie się
tego słucha. Poza tym nagrywali tam doświadczeni muzycy, m.in. Michał Rudaś, który przez
wiele lat kształcił swój głos w Indiach.
MS: Kolejny projekt to płyta „Siedem Bajek” Małego Studium Instrumentów Etnicznych. Towarzyszy mu przesłanie:
• Marta, co robisz?
• Piszę bajki
• Po co piszesz bajki?
• Żeby ludzie ich słuchali
• Po co mają słuchać bajek?
• Żeby wtłoczyli się w tęczę...
PS: Treść, która pojawiła się na tej płycie jest
kwintesencją dziecięcej kreatywności i braku
pruderii. To dziecięca opowieść o rzeczywistości. Album powstawał w ten sposób, że nagrywaliśmy warsztaty z dziećmi, podczas których prowadziliśmy zajęcia wzmacniające kreatywność.
Uczestnicy improwizowali i opowiadali swoje
historie, a my ubraliśmy je w słowa i kompozycje. Powstała płyta, dziecięcy głos w muzyce.
I okazuje się, że on nie jest infantylny, że to nie
są śpiewane bzdury o marchewkach czy karczochu. Te dzieciaki mają swoje bardzo poważne
historie. One są z pogranicza baśni. Czasem
surrealistyczne, dotykające ich na co dzień.
Jest tam na przykład utwór pod tytułem „Tata”,
w którym dzieci śpiewają o trzech czarach, które
pozwolą uratować zaklętego w czasie tatę. Gdy
pytałem małą Martę, o co chodzi, usłyszałem, że
tata nigdy nie ma czasu, siedzi przy komputerze
i pracuje. I ona rozumie, że on to robi po to, by
ona miała pieniądze na książki i chleb, ale wie
też , że on, zaklęty w tym czasie, jest uwięziony
w wirze z kolorowych wstążek i się w nim kręci.
By go stamtąd wyciągnąć, potrzebna jest ona, jej
siostra i mama. Cucą go i przywołują do rzeczywistości mówiąc: „Jesteśmy tu z tobą”.
MS: Jak pracuje się z dziećmi?
PS: Z dzieciakami spotykamy się w Miejskim
Centrum Kultury w Skarżysku-Kamiennej
przez pięć dni w tygodniu. Zajęcia są stacjonarne. Tworzymy grupy w wieku 5-6 lat
i 7-9 lat, są starszaki i dorośli. Zajęcia mają swój
program. Starsze dzieci chcą grać na bębnach,
zatem jest to szkółka perkusyjna skupiająca się
na kubańskich, afrykańskich, czy brazylijskich
instrumentach. W zerówce prowadzimy zajęcia
wstępne, by podtrzymać u maluchów zacieka-
wienie muzyką. Muzyka jest tu często pretekstem, taką kolorową papugą, która ma pobudzić
również inne umiejętności, potrzebne w życiu
codziennym. Dzieci muszą się dogadać ze sobą,
stworzyć własną historię, być za siebie odpowiedzialne i szanować się nawzajem. Czasem muszą
przeboleć, że ktoś jest od nich lepszy, że jest liderem w grupie.
MS: Wasz projekt „3.5.7.” to poważna i prowokująca muzycznie propozycja. Z utworem „Moja
mina” związana jest zresztą ciekawa historia.
S.I.E zaprosiło słuchaczy do nagrywania własnych zwrotek wpisujących się w ideę utworu.
Każdy kto miał coś do powiedzenia, mógł dograć swoją część. Zrobił to także aktor Jan Nowicki. W teledysku do tej piosenki mocne wrażenie
wywołują również stroje zespołu, a okładka albumu „3.5.7” intryguje.
PS: Gdy dziś rozmawiamy o S.I.E., musimy myśleć już nie tylko o zespole, ale o mikroświecie,
o pewnym środowisku. Zapraszamy do niego
ludzi, którzy nie mieszczą się w ramach, jakie
narzuca nam mainstream. I tak w tym światku
pojawił się grafik Marcin Bondarowicz, autor
okładki albumu „3.5.7”. Spotykasz się z facetem,
rozmawiasz z nim o kreacji, o tym, co dla ciebie
jest ważne w sztuce i w tym, co robicie, i okazuje się, że macie pokrewne dusze. Podobnie
było z projektantką strojów i naszego nowego
wizerunku Katarzyną Kucą. Po rozmowie okazało się, że idealnie pasuje do naszego świata.
Tu ludzie sami trzymają się swojego języka i są
za niego odpowiedzialni. Może chodzą boso,
ale w ostrogach. I bardzo świadomie kreują
rzeczywistość. Mówimy wyraźnie, że jesteśmy
ze Świętokrzyskiego, pomimo że ludzie od marketingu sądzą, że to jest słabe. Podchodzimy do
naszej sztuki w sposób nowatorski i poważny.
Nie tworzymy produktu S.I.E. Skupiamy się na
kreatywności i w niej szukamy przyjemności. To,
co w nas jest, nie zawsze jest miłe. Ta płyta jest
pożegnaniem z pewnymi stanami emocjonalnymi, które nagromadziły się w nas przez lata. Jest
tripem uwalniającym, szamańskim i transowym.
Ale gdy go przeżyjesz, będziesz miał czystą głowę.
MS: Bardzo dziękuję za rozmowę.
PS: Również dziękuję.
Kultura
42
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
W
43
W świętokrzyskim iluzjonie,
czyli nasi na ekranie
tekst Jacek Korczyński
Historia filmu liczy sobie grubo ponad wiek. W Polsce pierwsze pokazy „żywych fotografii”, za pomocą wynalazku braci Lumière, odbywały się już od 1896 roku. W Kielcach
takie przedstawienie zorganizowano w Teatrze Ludwika przypuszczalnie już w sierpniu
roku następnego. Jedno z pierwszych kin w kraju powstało w Skarżysku-Kamiennej.
Iluzjon Kometa mieścił się przy ówczesnej ul. Staszica, zaś do wyświetlania filmów
służył francuski aparat Pathé poruszany ręczną korbką. Było to w 1909 roku. W tym
czasie otwarto w Kielcach kinematografy Merkury oraz Phenomen.
Warszawa już od czasów przedwojennych jest
prawdopodobnie najczęściej występującym
w polskich filmach fabularnych miastem. Ale
i ziemia świętokrzyska nie ma się czego wstydzić.
Nasze plenery od wielu lat są natchnieniem dla
filmowców: scenarzystów, reżyserów i aktorów.
Tych ostatnich zresztą wielu z Kielecczyzny pochodzi.
Sandomierz oczami Zawadzkiej
Mieczysław Frenkiel w filmie „Na Sybir”
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Sandomierz stał się miastem bardzo popularnym i chętnie odwiedzanym przez turystów
dzięki serialowi o sympatycznym księdzu. Ojciec
Mateusz, a w tej roli Artur Żmijewski, filmowo
mieszka w Sandomierzu już od prawie 9 lat i ponad 200 odcinków, pokazywanych w TVP.
Wśród sandomierskich zabytków toczy się także akcja filmu Jana Rybkowskiego „Spotkanie
w Bajce” z 1962 r. Piękno miasta możemy wraz
z bohaterami: Andrzejem Łapickim i młodziutką Magdaleną Zawadzką (w swej pierwszej roli)
podziwiać m.in. ze szczytu Bramy Opatowskiej.
Dodatkowy regionalny akcent tego filmu to osoba samego reżysera, który pochodził z Ostrowca
Świętokrzyskiego. Jan Rybkowski był twórcą tak
znanych obrazów, jak „Chłopi”, czy „Kariera Nikodema Dyzmy”.
Zakłady o ciężarówkę
W 1958 roku powstały „Pigułki dla Aurelii”,
znakomity wojenno-sensacyjny film w amerykańskim stylu, nakręcony przez Stanisława
Lenartowicza. W „Pigułkach” zagrały kieleckie
ulice i chęciński zamek. W brawurowej wyprawie po broń z Krakowa do Kielc konspiratorom
pomogła ładna kielczanka. Rolę jednego z nich
zagrał urodzony w Kielcach Jarosław Kuszewski.
Z filmem tym wiąże się anegdota: podczas zdjęć
w Kielcach zaplątał się na planie mężczyzna
wracający z targu furmanką. Na widok uzbrojonych niemieckich żołnierzy, wystraszony strzelił
z bata i narobił szkód. Nie powinno to dziwić,
film kręcono zaledwie trzynaście lat po wojnie.
A jeśli już o zamku w Chęcinach mowa, to nie
można oczywiście zapomnieć o „Panu Wołodyjowskim” Jerzego Hoffmana. W ruinach budowli
zrekonstruowano część twierdzy kamienieckiej,
a na zboczach góry zamkowej kręcono w 1968
roku sceny oblężenia Kamieńca Podolskiego.
Wśród dymów armatnich wystrzałów bystre oko
widza dostrzeże zapewne ciężarówkę na wijącej
się w oddali podchęcińskiej drodze. „Potem się
dowiedzieliśmy, że ludzie robili zakłady i chodzili do kina, by to sprawdzić” – wspominał Jerzy
Hoffman.
Wiedźmin na Kadzielni
Z Chęcin do Krakowa wyruszali też uczestnicy
„stuletniego zakładu” – bohaterowie komedii
„Tysiąc talarów” z 1959 roku (w tych rolach Barbara Kwiatkowska i Bronisław Pawlik). Zdjęcia
do filmu kręcono m.in. w Podzamczu Chęcińskim, a scenariusz napisał kielczanin Edmund
Niziurski. Na podstawie „Księgi urwisów” autorstwa tego znanego pisarza powstał trzy lata
wcześniej przygodowy film dla młodzieży „Tajemnica dzikiego szybu”. Jego akcja toczy się
w Górach Świętokrzyskich, za plenery posłużyła
reżyserowi Wadimowi Berestowskiemu kopalnia na Miedziance i okolice Chęcin, a główną
rolę zagrał Damian Damięcki, pochodzący (podobnie jak jego brat Maciej) z Podszkodzia koło
Ostrowca Świętokrzyskiego.
„Czarne chmury” Andrzeja Konica, do dziś
bardzo popularny historyczno-przygodowo-
Kultura
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
44
45
-awanturniczy serial, także nagrywano w naszym regionie. Filmowy klasztor kamedułów,
gdzie w ostatnim odcinku mnisi upijają kapitana
Knothe, a wachmistrz Pilch – Ryszard Pietruski
– uwalnia pułkownika Dowgirda – Leonarda
Pietraszaka – to oczywiście klasztor w Rytwianach. Sceny kręcono także w Pałacu Biskupów
Krakowskich w Kielcach.
W „Wiedźminie” Marka Brodzkiego na podstawie prozy Andrzeja Sapkowskiego zagrała kielecka Kadzielnia. Stolica naszego regionu pojawia
się (w pewnym sensie) także w komediowym
serialu wszech czasów, czyli w „Wojnie domowej”. Pan Jankowski, ojciec Pawła, w jednym
z odcinków przez długi czas nie może doliczyć
się złotówek wydanych podczas służbowej delegacji do Kielc.
Nawłoć w „Przedwiośniu” Filipa Bajona to nasza Ludynia. Fragmenty obrazu nakręcono też
w Oblęgorku (to filmowy pałacyk Laury) oraz
w Chrobrzu, który zagrał powieściowe Odolany.
Przy adaptacjach Żeromskiego pozostając, gdzie
można znaleźć bardziej wymarzone wiejskie plenery do scen „Syzyfowych prac” niż w skansenie
w podkieleckiej Tokarni?
Piękno dawnej świętokrzyskiej wsi można również podziwiać w „Szkicach węglem” Antoniego
Bohdziewicza. Zdjęcia do filmu na podstawie
noweli Sienkiewicza kręcono w Dobrowodzie
niedaleko Buska-Zdroju. Na ziemi świętokrzyskiej toczy się również akcja „Księstwa” w reżyserii pińczowianina Andrzeja Barańskiego. Zdjęcia kręcono m.in. w Krzyżtoporze, zaś kanwę
scenariusza filmu stanowi powieść pochodzącego z Piórkowa Zbigniewa Masternaka.
Janda i Baka
Pisząc o „naszych” ludziach filmu, warto przypomnieć dwie postaci z czasów nieco dawniejszych. Z Kielc pochodził (urodził się w 1860 roku)
Edmund Gasiński, późniejszy ulubieniec stolicy
i w pierwszych latach XX wieku najpopularniejszy, obok Antoniego Fertnera, aktor farsowy. Zagrał w kilku starych filmach, do dziś zachował
się z nich jedynie „Cud nad Wisłą” z 1921 roku.
Z kolei w Byszowie koło Klimontowa w 1858 r.
urodził się Mieczysław Frenkiel, znakomity i niezwykle popularny przed wojną artysta teatralny
oraz aktor filmowy, wystąpił m.in. w roli dziedzica Czarskiego w głośnym obrazie „Na Sybir”
z roku 1930. Spotkałem się z opinią, że gdyby
kino dźwiękowe zaistniało nieco wcześniej, Frenkiel byłby gwiazdą ekranu na miarę Junoszy-Stępowskiego czy Żabczyńskiego.
Z Kielc pochodzi Wiesław Gołas, niezapomniany Tomek Czereśniak w „Czterech pancernych”
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Chęciński zamek to atrakcja
dla filmowców / fot. Jacek Korczyński
Plakat filmowy „Pigułki dla Aurelii”
i Majewski, mieszkaniec bloku przy „Alternatywy 4”, który „Szedł w Polskę” z kabaretem Dudek, czy śpiewał „Upiornego twista” w Kabarecie
Starszych Panów. Z miasta nad Silnicą pochodził
też znany aktor teatralny i filmowy Kazimierz
Iwiński. W Starachowicach urodzili się: dama
polskiego kina i teatru Krystyna Janda, Bogusz
Bilewski oraz Marek Bargiełowski, a w Ostrowcu Świętokrzyskim – Mirosław Baka, Krzysztof
Gordon i Roland Głowacki (m.in. porucznik Roland w „Orle” Leonarda Buczkowskiego i morderca w „Pociągu” Jerzego Kawalerowicza).
Z Przededworza koło Chmielnika pochodził
Janusz Zakrzeński, a ze Skarżyska-Kamiennej
drugoplanowi aktorzy Zbigniew Skowroński
i Zygmunt Malawski, ten ostatni znany choćby z „Matki Joanny od Aniołów”. Gorzyce pod
Sandomierzem to rodzinna miejscowość Janusza Bukowskiego, niezapomnianego Wróblika
z „Janosika”, Busko-Zdrój – Marka Sikory, Ariela
z „Szaleństw Majki Skowron”, a Jasionna niedaleko Jędrzejowa – Ludwika Paka, aktora grającego
drugoplanowe, ale szczególnie zapadające w pamięć widzów role (choćby „Zdzisław Dyrman,
zasadniczo!” w „Misiu” Stanisława Barei).
Do Kielc po prawdziwą miłość
Świętokrzyskie zajmuje ważne miejsce na filmowej mapie Polski. Poza wywodzącymi się stąd
aktorami, reżyserami czy scenarzystami, nasz
region ma zasadnicze atuty: twórczy klimat oraz
piękno przyrody i zabytków przeszłości. Nie bez
kozery w jednym z filmów Andrzeja Kondratiuka Marian Opania mówi do Katarzyny Figury:
„Zabieram cię do Kielc, kochanie. Tam pokażę
ci prawdziwą miłość!”.
Boho Story
„W Kielcach się nie da”, „wytrzyma pół
roku”, „żadna konkurencja” – takie komentarze można było usłyszeć, gdy przed
czterema laty przy ul. Bodzentyńskiej 18
swoją działalność w pierwszej lokalizacji rozpoczynał Bohomass Lab. Dziś to
prężnie działający klub muzyczny ze sceną koncertową, restauracja i popularne
kino letnie.
Luty 2013. W centrum miasta powstaje coś, co nie
przykuwa większej uwagi kielczan, a niewielki procent tych lepiej zorientowanych składa się głównie
ze sceptyków. Dziwnie nazwane miejsce, za pożyczone od rodziny pieniądze, otwiera 28-letni DJ
i promotor – Maksymilian Materna, znany głównie
z kontrowersyjnego stylu życia. Historia miasta bogata jest w wiele niezrealizowanych planów i nieudanych prób tworzenia alternatywy dla dyskotek,
co przełożyło się na trwającą wiele lat kulturalną
posuchę. Lecz gdzie, jeśli właśnie nie w Kielcach,
miało szansę stać się coś wyjątkowego?
Bohomass Lab, czyli popularnie Boho, wystartował
od tematycznych imprez muzycznych oraz kameralnych koncertów, które miały wypełnić tę niszę.
Straty, korekty, obserwacje
W odpowiedzi na finansową stagnację, jednym ze
sposobów na ratunek klubu miał być zorganizowany pod koniec 2014 roku pierwszy „poważniejszy”
koncert z udziałem bardzo modnego w tamtym
czasie zespołu Mikromusic. Wydarzenie okazało
się sukcesem i pokazało, w jakim kierunku Boho
powinno się dalej rozwijać. W tym okresie Bohomass zaczynał być także rozpoznawalny dzięki
maleńkiej kuchni i serwowanych w niej Bohoburgerom, które szybko znalazły sporą grupę fanów.
Restauracja miała stać się w przyszłości – zgodnie
z planem Materny – równorzędną siłą lokalu. Nowe
perspektywy pojawiły się niezwykle szybko. Dzięki przypadkowemu spotkaniu, na drodze rozwoju
Boho pojawił się dodatkowy inwestor.
Kultura, imprezy, koncerty, restauracja, kino
letnie... Tylko gdzie?
Nieoczekiwanie, lata miejskich wojaży, stały się
dla właściciela Bohomassu pomocne. Znany mu
z przeszłości pustostan przy ulicy Kapitulnej 4, okazał się być do wynajęcia. Prace w nowej lokalizacji
ruszyły z początkiem 2015 roku. Mimo przeszkód,
część klubowa Boho otworzyła swoje podwoje
w drugiej połowie maja, a restauracyjna w ciągu
kolejnych czterech miesięcy. W międzyczasie wystartował projekt darmowego dla kielczan kina
letniego, a scenę opanowywali kolejni artyści. Do
dzisiaj w Bohomass Lab wystąpili ważniejsi polscy
wykonawcy (Ania Dąbrowska, Lady Pank, Organek,
Kortez, Mela Koteluk, Smolik, VooVoo, Łąki Łan,
Taco Hemingway i wielu innych), a kino letnie tylko w pierwszym sezonie przyciągnęło kilkadziesiąt
tysięcy widzów. Rozwinęła się również restauracja
Boho, uważana obecnie za jedną z najlepszych
w mieście.
Realizacje i dalsze działania
Wiosenny program Bohomassu może imponować.
W grafiku zaplanowanych koncertów znaleźli się już
m.in.: Kult, Grubson, Strachy Na Lachy, Sorry Boys,
Jazzpospolita, Kamp. Godny polecenia jest również
cykl imprez pod nazwą „DoomsNight”, z gwiazdami
polskiej i zagranicznej muzyki elektronicznej, występującymi jednocześnie na trzech scenach. Poza
koncertami, Boho można odwiedzić jako restaurację codziennie od południa i zostać w nim do późnych godzin nocnych. W weekendy natomiast łączy
ono wszystkie swoje funkcje. Jest klubem muzycznym ze starannie prowadzoną kuchnią i mimo tego,
że rozwinęło się poza kieleckie standardy, nadal pozostaje miejscem dla wszystkich tych, którzy chcą
spędzić wolny – miejski – czas na bardzo dobrym
poziomie. Możecie być również spokojni o ceny
– ulokowane są one na bardzo racjonalnym pułapie.
Podsumowując – nie można przejść obojętnie
obok czegoś, co jest warte uwagi, a Bohomass
Lab w pełni zasługuje na Waszą atencję.
Bohomass Lab
ul. Kapitulna 4
tel. 530 535 305
www.facebook.com/bohomasslab
Kultura
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
46
47
Malczewski i popkultura
rozmawiał Rafał Urbański grafiki Bartek Jarmoliński
Odważnie sięga po swoją twarz i ciało, czyniąc z nich wiodący motyw własnej twórczości. Krytykuje pogoń za plotkami z życia gwiazd i gwiazdeczek. Obrusza się na wielkie koncerny za profanację
wizerunku Fridy Kahlo i Pabla Picassa. O sztuce, twórczości i naszym mieście rozmawiamy z malarzem i performerem Bartkiem Jarmolińskim.
RU: Twoje prace można oglądać na wystawach
w najważniejszych galeriach w kraju. Żyjesz
sztuką, intensywnie pracujesz na swój wizerunek, jesteś artystą rozpoznawalnym… Zadam
więc podstawowe pytanie, czy można żyć ze
sztuki w Polsce?
Bartek Jarmoliński: Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Rzeczywiście, w ostatnim czasie dość
intensywnie pracowałem i moje dzieła, także te
starsze, można było oglądać na kilku wystawach.
Jeśli jednak mówimy o „najważniejszych galeriach w kraju” to pozycję tych, które mnie zapraszają, określa ich działalność wystawiennicza…
Nie jest to jednak Zachęta, czy Zamek Ujazdowski. Tam mnie jeszcze nie było. A na pytanie ilu
twórców żyje ze sprzedaży swoich prac w Polsce,
bez wahania odpowiem, że niewielu. Krajowy
rynek sztuki bardzo wolno się rozwija. Nie inwestuje się w sztukę tworzoną przez młodych.
RU: Oglądając twoje wystawy można zauważyć, że często to Ty jesteś tematem swoich prac.
Twórcą i dziełem jednocześnie. Dlaczego tak
dużo opowiadasz o sobie?
BJ: Nie tyle o sobie, co raczej na swoim przykładzie. Doświadczając wielu rzeczy skupiam
się bardziej na własnej osobie niż na innych. To
umożliwia mi obserwację, analizę świata widzianego z mojej perspektywy, bardzo osobistej, ale
być może są tacy, którzy odbierają świat bardzo
podobnie. Nie tyle też jestem tematem swoich
prac, co wykorzystuję własne ciało i twarz jako
pojawiający się w nich motyw. Problematyka
moich dzieł nie odnosi się jedynie do mojej osoby. Oceniałbym ją raczej w szerszej perspektywie
– społeczno-kulturowej.
RU: Widzów odwiedzających twoje wystawy
nurtowało zapewne pytanie, dlaczego w swoich
pracach wciąż nawiązujesz do postaci artysty
malarza z przełomu XIX i XX w. Jacka Malczewskiego. Rozwiążesz tą zagadkę?
BJ: Projekt „Introdukcja” traktujący o moim
związku z postacią i twórczością Jacka Malczewskiego to rzecz osobista, na którą można spojrzeć także z perspektywy znaczenia malarstwa
i odbioru sztuki w ogóle. Kiedy dziesięć lat temu
zacząłem wykonywać zdjęcia z autoportretami
Jacka Malczewskiego robiłem to z myślą o domowym archiwum, tworzyłem swego rodzaju
pamiątki ze spotkań z artystą. Historia osobista
stała się więc podstawą dla całego projektu, który w ubiegłym roku prezentowałem w Muzeum
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Miasta Łodzi. Wybrane prace Jacka Malczewskiego zestawiłem z moimi fotografiami, obrazami i rysunkami.
RU: W twoim malarstwie można też zauważyć
wiele nawiązań do popkultury, także tej celebryckiej. Czym jest dla Ciebie to zjawisko, źródłem
inspiracji czy celem krytyki?
BJ: I jednym i drugim. Trudno jednoznacznie,
czy to pozytywnie, czy też negatywnie, odnieść
się do tak szerokiego tematu, jakim jest kultura masowa. Jeśli chodzi o celebrytów, to cykl
obrazów „Santo Subito”, który zrealizowałem
kilka lat temu, w sposób krytyczny odnosił się
do dzisiejszego zapotrzebowania na fakty i mity
z życia gwiazd. Cały cykl zaczął się od postaci
Fridy Kahlo i Pabla Picassa. Ich nazwiska i wizerunek (w przypadku Fridy) zostały sprzedane
dużym koncernom do reklamowania produktów
niezwiązanych z ich życiem i twórczością. Groteskowe wydało mi się kojarzenie ich nazwisk
z tymi właśnie produktami. Z drugiej strony
wykorzystanie tych postaci uwidacznia ogromną siłę reklamy, najistotniejszego z narzędzi
zjawiska zwanego konsumpcjonizmem. Artyści
zaczęli być bardziej popularni. Zupełnie jak produkty, które za ich pomocą reklamowano.
RU: Od trzech lat próbujesz zadomowić się
w Kielcach. Tu wystawiasz i studiujesz. Ostatnio twoje prace można było zobaczyć na ekspozycjach w Galeriach BWA w Kielcach i Busku-Zdroju, Galerii Uniwersyteckiej UJK i Galerii
XS w Instytucie Sztuk Pięknych UJK.
BJ: W Kielcach rozpocząłem studia doktoranckie, a wystawy są naturalną konsekwencją mojej częstej obecności w tym mieście. Wybrane
fotografie z cyklu „Uwarunkowania genetyczne”
z Jackiem Malczewskim pokazywałem niedawno
także w Muzeum Narodowym w Kielcach. Mam
poczucie, że pojawiłem się już w najważniejszych miejscach regionu. A dlaczego Kielce? Bo
wiele dobrego słyszałem o tutejszym Instytucie
Sztuk Pięknych, a w łódzkiej ASP oferty studiów
doktoranckich wtedy jeszcze nie było. Dziś jest,
ale ja nie zamieniłbym już pracy nad doktoratem
w Kielcach na studia w Łodzi.
RU: Gdzie będzie można zobaczyć twoje prace
w najbliższym czasie?
BJ: W tej chwili pracuję nad organizacją wystawy zbiorowej w jednej z warszawskich galerii.
A co będzie dalej? Zobaczymy…
Doświadczając wielu rzeczy skupiam
się bardziej na własnej osobie niż na
innych.
Bartek Jarmoliński jest absolwentem łódzkiej
ASP. Jego prace znajdują się w zbiorach wielu
galerii w Polsce, na swoim koncie ma 30 wystaw indywidualnych i kilkadziesiąt prezentacji
zbiorowych w kraju i za granicą. Ostatnio jego
wystawę „Układ limbiczny” można było oglądać
w kieleckim BWA i Galerii Sztuki „Zielona” w Busku-Zdroju. Na co dzień pracuje w Łodzi, a swoją
artystyczną edukację kontynuuje w Kielcach.
Kultura
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
48
49
Otoczenie determinuje zachowanie
Zachodnie Wybrzeże,
czyli na zachód od sumienia
tekst Aneta Zychma zdjęcia Krzysztof Bieliński
Kiedyś spokojna, zwyczajna dzielnica rzemieślników i emerytów, teraz dziura w ziemi, teren
zdewastowany, bez wody, bez normalnych
mieszkań: to właśnie tutaj rozgrywa się akcja
spektaklu. Kim są mieszkańcy tego zapomnianego przez Boga miejsca? Na pierwszy rzut oka
to oprychy, złodziejaszki-cwaniaczki, dresiwa,
nieroby, ofiary losu i sfiksowane staruchy. Jednak
im uważniej obserwujemy i im dłużej słuchamy,
składając w całość fragmenty ich historii, z tym
większą siłą dociera do nas, że to osoby takie
jak my. Kiedyś mieli normalne domy, rodziny,
pracę, dzieciństwo. Coś jednak spowodowało, że
postanowili opuścić swój kraj, a tym czymś była
najprawdopodobniej nieuzasadniona przemoc,
wojna, która najbardziej dotyka niewinnych i nie
biorących udziału w sporze. Tak, nasi bohaterowie to uchodźcy. Politycznie niepoprawne słowo, a jednak konieczne w tym opisie. Uchodźcy
odtrąceni, bo inni. Zesłani na obrzeża miasta,
żeby tam dogorywać i cierpieć, aż wizja powrotu do zniszczonego okrucieństwem kraju będzie
się równać z odzyskaniem raju utraconego. Nasi
bohaterowie to obcy rodem z filmu „Dystrykt 9”:
niechciani, traktowani jak wrzód na ciele miasta,
lekceważeni, istoty drugiej kategorii, gorszego
sortu. Zesłani na tereny nieludzkie dostosowują
się do nich i dehumanizują, zlewają z ohydnym
tłem, sami stając się odrażający.
Bycie obcym można stopniować
Bohaterem – kluczem całej historii jest Ciapaty
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Obrzeża miasta, opuszczony hangar, bieda i przemoc na porządku dziennym, szaleństwo jako efekt nieludzkich warunków i utraty nadziei na
lepsze jutro, czyli „Zachodnie Wybrzeże”. Nowa, mocna propozycja Teatru
im. Stefana Żeromskiego w Kielcach.
(świetny, zapadający w pamięć Piotr Stanek).
Im sytuacja w hangarze staje się bardziej napięta
i wymyka spod kontroli nawet tych z najsilniejszą pozycją, tym Ciapaty staje się coraz ciemniejszy, jakby zmiana koloru skóry symbolizowała
zwiększanie się jego inności, nieakceptowania
Ciapatego przez otoczenie. Kolejny raz reżyser Kuba Kowalski chce nam powiedzieć, że to
okoliczności, sytuacja, wydarzenia determinują
pewne zachowania, zmieniają perspektywę i co
zaskakujące, charakter człowieka, a nie odwrotnie.
Nagość nieuzasadniona
Odarci z godności koczownicy na zachodnim
wybrzeżu są wystarczająco nadzy w swym bólu
i samotności, dlatego rozebrana Klara (Anna
Antoniewicz), dość grubiańska i mało artystyczna scena seksu, czy całkiem naga Monika
(Beata Pszeniczna), która zostaje nagle wrzucona w świat uchodźców, zdają się być tylko tanim
i niepotrzebnym chwytem reżyserskim, którym
już dawno widzowie się przejedli. Cielesna dosłowność zepsuła w pewnym stopniu walory
spektaklu i to tylko dlatego, że nie było konieczności sięgania po nią.
Wszyscy jesteśmy obcymi
Niezrozumienie, puste dialogi, przeradzające
się w monologi, to zaczątki szaleństwa, które
dotyka nie tylko odtrącone jednostki, ale całe
społeczeństwa. Zatracamy się w ocenianiu, szkalowaniu, dzieleniu wszystkiego na dobre i złe,
nasze i potwornie nieznane, rodzime i paskudne,
znajome i ohydne. Wszystko to, czego nie można
na pierwszy rzut oka rozpoznać, skatalogować,
zaszufladkować, nazwać, to inność, która winna
być natychmiast wykluczona, a najlepiej zlikwidowana. Temat jak najbardziej aktualny, wręcz
boleśnie znajomy, tabloidowy. Spektakl zabiera
nas na zachód od sumienia i jak tak dalej pójdzie, w przyszłość, w której wszyscy będziemy
uchodźcami.
Kultura
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
50
51
Dobry rok dla Uniwersytetu Jana Kochanowskiego
Boulevard du Crime w Suchedniowie
tekst Aneta Zychma zdjęcie Mateusz Wolski
T
eatr Bulwarowy „Kuźnica” w Suchedniowie
to propozycja dla wszystkich, którzy wybierając spektakl, chcą się na nim przede wszystkim
dobrze bawić. Obcując ze sztuką, pragną chwili
oddechu, rozluźnienia. – Ludzie potrzebują rozrywki na dobrym poziomie. Zależy mi na repertuarze zabawnym i mądrym jednocześnie – tak
w kilku słowach opowiada o nowym projekcie
Osieckiej to sztuka pełna humoru i zabawnych
zwrotów akcji. Jej bohaterkami są dwie niespełnione, chałturzące aktorki, uzależnione od swego
menadżera. Ciągle jeszcze mają nadzieję, że los
się do nich uśmiechnie i będą grać w poważnych
sztukach, dla znanych i cenionych reżyserów.
Ostatecznie zdesperowane i pozbawione złudzeń
wreszcie biorą sprawy w swoje ręce. Dobry, po-
Romantyczna mieszanka lekkości, frywolności i rozrywki z refleksją nad
kondycją ludzką… Teatr bulwarowy, który swą nazwę zawdzięcza jednej
z ulic Paryża, gdzie takowe sceniczne szaleństwa się zaczęły, od niedawna istnieje w naszym regionie.
jego pomysłodawczyni, aktorka Ewa Pająk. Teatr
Bulwarowy świetnie wpisuje się w mapę teatralną
Kielc i okolic: razem z Teatrem Żeromskiego i Kubusiem uzupełniają się wzajemnie, proponując
odmienne repertuary.
Aktor kontra rzeczywistość
Spektakl inaugurujący działalność Teatru Bulwarowego miał swoją premierę 23 października. „Łotrzyce” na podstawie tekstu Agnieszki
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
nadczasowy tekst i świetna obsada aktorska (Ewa
Pająk, Magdalena Daniel i Łukasz Pruchniewicz)
gwarantują widzom nie byle jaką rozrywkę i przyjemność intelektualną.
Drugą propozycją teatru jest sztuka współczesnego rosyjskiego dramaturga Nikołaja Kolady
„Gąska”, którą można było premierowo zobaczyć 11 grudnia. To słodko-gorzka farsa o prowincjonalnych aktorach, znudzonych brakiem
perspektyw i godzących się na swoją bezbarwną
egzystencję. Oba tematy poważne, bliskie sercom
aktorów, a jednocześnie podane w lekkostrawnym sosie farsy.
Disco polo i improwizacja
Jest nadzieja, że na świętokrzyskiej ziemi zawita
na stałe komediowy, dobrze skrojony repertuar.
Wizja założycielki teatru jest odważna i zważywszy na wysoki poziom dotychczasowych
działań, warto poczekać na jej spełnienie. Teatr
Bulwarowy chciałby wystawić sztukę kielczanina
Krzysztofa Jaworskiego, pod jakże wdzięcznym
tytułem „Szeherezada czyli Disco Polo Live!”.
Tym razem to nie aktorzy są głównymi postaciami, a bezrobotni, którzy postanawiają zdobyć
pieniądze na życie, zakładając zespół disco polo.
Ewa Pająk chce też zorganizować festiwal spektakli komediowych i teatrów improwizacji „Boulevard – Boulevard”. Suchedniów stałby się
wtedy kolejnym punktem na mapie teatralnych
wydarzeń w Polsce, na czym zyskaliby zarówno
miłośnicy teatru, jak i samo miasto.
Komedia też sztuka
Teatr Bulwarowy „Kuźnica” swym poziomem
i dotychczasowymi sukcesami udowadnia, że
komedia również może być sztuką wysoką: świetnie podaną, perfekcyjnie zagraną i porywającą
widownię. Za projekt trzymam kciuki i jestem
z teatrem całym sercem: właśnie takie inicjatywy
są nam potrzebne: nam – teatrofilom i nam –
mieszkańcom Świętokrzyskiego.
2016 rok zapisze się w historii Uniwersytetu Jana Kochanowskiego i w naszej
pamięci. Zapraszamy do przeglądu wydarzeń ostatnich 12 miesięcy.
STYCZEŃ
Święty Krzyż. Odsłonięcie pamiątkowej tablicy
poświęconej współpracy UJK z Misjonarzami Oblatami.
LUTY
Projekt dr. Jakuba Szlachetki z Instytutu Fizyki UJK
znalazł się na liście rankingowej konkursu „Sonata Bis”, organizowanego przez Narodowe Centrum Nauki. Na jego realizację naukowiec otrzymał
1,2 mln zł.
MARZEC
Prof. dr hab. Jacek Semaniak został rektorem UJK
na kadencję 2016-2020.
Biologia, jako czwarty kierunek na Uniwersytecie,
uzyskała uprawnienia do habilitowania.
Prof. Tomasz Schramm, historyk z Uniwersytetu
im. Adama Mickiewicza w Poznaniu otrzymał tytuł
doktora honoris causa UJK.
M.in. o jakości nauczania rozmawiano w buskim
hotelu Bristol na XI plenarnym posiedzeniu Konferencji Rektorów Uniwersytetów Polskich.
MAJ
7 maja odszedł od nas Andrzej Kozieja, kulturoznawca, wieloletni wykładowca UJK. Miał 56 lat.
Juwenalia wypełniły m.in. Bieg przez Kampus, grillowanie, przejście korowodu. Gwiazdą był zespół
Luxtorpeda.
CZERWIEC
17 czerwca obchodziliśmy Święto Patrona. – Wykształcony w uniwersytetach Krakowa i Padwy,
oddany sprawie publicznej humanista jest godnym
patronem wspólnoty akademickiej – mówił rektor,
prof. Jacek Semaniak.
LIPIEC
Zakończył się pierwszy etap rekrutacji na rok akademicki 2016/17. Uczelnia cieszyła się rekordowym
zainteresowaniem. O jedno miejsce na UJK starało się 4,6 kandydatów, co daje 7. miejsce w kraju
w rankingu popularności. Wśród uniwersytetów
wyprzedza nas jedynie Uniwersytet Warszawski.
WRZESIEŃ
Przywitaliśmy zagranicznych studentów. Na uczelni
studiuje 320 obcokrajowców, najwięcej w historii
akademickich Kielc.
200 naukowców z całego świata zajmowało się fizyką jonów w wysokich stanach ładunkowych. Na
UJK odbyła się międzynarodowa konferencja „Physics of Highly ChargedIons (HCI-2016)”.
Marcin Banaszek, student zarządzania znalazł się
w gronie laureatów „Diamentowego Grantu”, prestiżowej nagrody przyznawanej przez Ministerstwo
Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
PAŹDZIERNIK
Naukę na UJK rozpoczęło 12 tys. studentów i dok-
torantów z 19 krajów świata: od geograficznie
najbliższych po odległe Chiny i Japonię. Po raz
pierwszy ślubowanie złożyli studenci z USA, Hiszpanii, Norwegii i Irlandii na kierunku lekarskim
w języku angielskim.
Literatura i moda są sobie bliskie. W Bibliotece
Uniwersyteckiej, w ramach Akademii Off Fashion,
odbył się pokaz kolekcji Paprocki&Brzozowski.
LISTOPAD
Kielecki Urząd Miasta przyznał stypendia 83 studentom UJK pochodzącym z Winnicy.
Już po raz piąty studenci nagrodzili wykładowców
i pracowników UJK. Tytuły „Wykładowcy Roku”
i „Przyjaciela Studenta” powędrowały do prof.
Marka Ruszkowskiego, prorektora ds. studenckich
i kształcenia oraz Macieja Łagana, sekretarza rektora.
GRUDZIEŃ
Pięć studentek UJK odebrało nagrody „Talenty
Świętokrzyskie”, a 14 osób znalazło się wśród stypendystów Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Konsolidacja Uniwersytetu Jana Kochanowskiego
i Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Sandomierzu, która stała się wydziałem zamiejscowym
UJK. – Mamy do czynienia z pierwszą udaną konsolidacją. Wszystkie strony na niej skorzystają – komentował wicepremier Jarosław Gowin.
Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach
ul. Żeromskiego 5
www.ujk.edu.pl
Kultura
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
52
Graficzne
konfrontacje
tekst Rafał Urbański zdjęcia Artur Bartkiewicz
D
Dzięki inicjatywie dwóch artystów, a zarazem pomysłodawców przedsięwzięcia: Waldemara Kozuba i Wiesława Turno, kolejna, trzecia już edycja
wystawy zgromadziła 37 artystów z 8 krajów. Swoje prace prezentują zaproszeni do udziału w projekcie twórcy z Belgii, Chorwacji, Finlandii, Macedonii, Węgier, Szwecji, Czech i Polski. Warto przypomnieć, że poprzednie edycje „Małej formy graficznej” w 2014 i 2015 roku, poza galeriami
w Końskich i Radomiu, można było oglądać w Galerii Winda w Kielcach,
Galerii Sztuki BWA „Zielona” w Busku-Zdroju oraz w Galerii Związku
Polskich Artystów Plastyków w Tarnowie. Obok twórców z Polski brali
w nich udział artyści z Niemiec, Ukrainy, Danii i Słowenii.
Na tegorocznych wystawach przedstawiono blisko 140 prac wykonanych
w technikach tradycyjnych (linorytu, mezzotinty, akwaforty) i cyfrowych,
zrealizowanych komputerowo. Konfrontacja tych zupełnie odmiennych
form graficznych leżała u podstaw idei powstania przedsięwzięcia. Organizatorzy zadbali także o to, by swoje prace pokazali tu twórcy z bogatym
dorobkiem artystycznym, uznani i nagradzani.
Zgromadzenie w jednym projekcie tak dużej ilości dzieł spowodowało iż
wystawę trzeba oglądać bardzo uważnie. Każdy twórca posługując się odmienną techniką, indywidualnym kodem artystycznym, przekazuje prywatny ogląd świata, tworząc specyficzny, intymny komentarz do otaczającej go rzeczywistości. Chcąc obejrzeć wszystkie prace, trzeba przeznaczyć
na to sporo czasu, ale na pewno nie będzie to czas stracony. Niewiele jest
bowiem w naszym regionie cyklicznych, artystycznych inicjatyw międzynarodowych. Obok Międzynarodowego Salonu Jesiennego w Ostrowcu
Świętokrzyskim i Międzynarodowego Biennale Krajobrazu w Kielcach to
trzecia, tym razem graficzna konfrontacja. Co ważne, nie jest ona konkursem i nie krępuje artystów założeniami formalnymi. Jedynym charakterystycznym elementem wspólnym dla prezentowanych prac jest ich wielkość,
każda z nich musi mieć wymiar 13x18cm.
Jak co roku ekspozycji towarzyszy katalog, do którego słowo wstępne napisał wieloletni dyrektor kieleckiego BWA, historyk sztuki Marian Rumin.
III edycję „Małej formy graficznej” objęło patronatem Polskie Stowarzyszenie Edukacji Plastycznej w Kielcach oraz Urząd Miasta i Gminy Końskie.
Na wernisażu wystawy burmistrz Krzysztof Obratański mówił o potrzebie
współpracy z artystami, wspieraniu i szerokim udostępnianiu sztuki lokalnej społeczności. Co ważne, te deklaracje są realizowane i kolejny raz
wystawa miała swoją prapremierę właśnie w Końskich.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
III międzynarodowa wystawa „Mała forma graficzna
13x18 – dialog warsztatu z cyfrą 2016”, to wspólny tytuł cyklu ekspozycji, które otworzono w połowie grudnia
w koneckiej Galerii ATUT. W pierwszym półroczu 2017
roku prezentacje odbędą się także w Galerii „Łaźnia”
w Radomiu i Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Sandomierzu.
53
Zaczytany Samsonów
Przeprowadzka Gminnej Biblioteki Publicznej w Samsonowie
z piwnicy miejscowej szkoły do
nowoczesnego budynku położonego tuż przy drodze z Zagnańska
do Ćmińska przyniosła wymierny
efekt. Liczba czytelników niemal
się podwoiła, a ilość wypożyczonych książek i audiobooków wzrosła o 5 tysięcy.
I trudno się temu dziwić. Biblioteka dwoi się
i troi, by swoim czytelnikom dostarczyć mnóstwa pretekstów do odwiedzin. Tylko w ostatnim czasie aktorki z Europejskiego Centrum
Bajki w Pacanowie zaprezentowały spektakl
„Krawiec Niteczka”, Maja Wojtaszek z Zagnańska, uczestniczka programu „The Voice
of Poland” wystąpiła w świątecznym koncercie, uczennice miejscowego gimnazjum
w Święto Trzech Króli wystawiły przed budynkiem scenę „Życie w raju”, a mieszkanka
gminy Agnieszka Kaszuba pokazała swoje fotografie (wernisażowi towarzyszył występ zespołu Sprzedawcy Dymu). – Staramy się, aby
nasi czytelnicy mieli mnóstwo powodów do
tego, by do nas przyjść i rozejrzeć się po półkach z książkami. Chcemy, aby biblioteka była
dla nich swoistym centrum kultury, w którym
każdy znajdzie interesującą propozycję dla
siebie – mówi Anna Żmudzińska, dyrektor
Gminnej Biblioteki Publicznej w Samsonowie. Instytucja w tym roku świętuje 70-lecie
swojego istnienia. Urodziny uświetni w marcu
recital i promocja książki Ewy Błaszczyk.
Na co dzień i od święta
Księgozbiór biblioteki liczy 14 479 woluminów, a rocznie kupuje się ponad 1000 nowości. W bibliotece działa wrzutnia, umożliwiająca zwrot wypożyczonych pozycji o każdej
porze; dobrze zaopatrzona i komfortowa
czytelnia czasopism z tarasem; wypożyczalnia z wolnym dostępem do półek; pracownia
multimedialna, w której można skorzystać
z Internetu, i sala do warsztatów edukacyjnych. Budynek wyposażony jest w windę dla
osób niepełnosprawnych, a osobom starszym
i schorowanym biblioteka oferuje usługę
„książka na telefon”.
Czytelnicy korzystają też z różnego rodzaju
zajęć. Dorośli oswajają komputery i dyskutują
o książkach. A najmłodsi realizują się w „Fabryce Kreatywności”, „Dziecięcym Laboratorium Wiedzy” i „Komputerowym Klubie Kodowania”. Dodatkowo wakacje w bibliotece
spędziło blisko 200 dzieci. Dwa razy w tygodniu można ćwiczyć jogę, a ci, którzy chcieliby podszlifować swój angielski, mogą się
zapisać na konwersacje z native speakerem.
– Wspólnie z czytelnikami obchodzimy też
Dzień Kobiet, Walentynki i Mikołajki, a także
organizujemy „Urodziny z książką w tle” – wylicza Anna Żmudzińska.
Biblioteka chętnie włącza się w ogólnopolskie
akcje, m.in. Tydzień Bibliotek, Noc Bibliotek,
Ogólnopolski Tydzień Czytania Dzieciom, czy
Narodowe Czytanie. A z okazji roku Josepha
Conrada organizuje ogólnoświatowy konkurs
Jaseph&Józef na kartkę pocztową promująca
Ruiny Huty im. Józefa. Nowa siedziba staje
się także obowiązkowym punktem na mapie
wycieczek, również zagranicznych. Gościli tu
m.in. studenci z rosyjskich uniwersytetów,
pielgrzymi z Francji i samorządowcy z Ukrainy. – Nie sposób wymienić wszystkie organizowane przez nas imprezy. Biblioteka ze
składnicy książek zamieniła się w tętniący
życiem ośrodek kultury, promujący czytelnictwo na szeroką skalę. Stała się miejscem integrującym mieszkańców, skupiającym wokół
siebie dzieci, uczniów i seniorów – zapewnia
Anna Żmudzińska.
Książka dla pań
Wszystkie te działania sprawiły, że dziś kartę
biblioteczną posiada ponad 850 osób, z czego
ponad 70 proc. to kobiety. Statystyczni czytelnicy samsonowskiej biblioteki to pracujący
młodzi mieszkańcy gminy w wieku od 25 do
44 lat oraz ich dzieci, w tym te najmłodsze
poniżej 5. roku życia. Co trzeci się uczy. To
także czytelnik, który stawia na nowatorskie
formy obcowania z książką. O ponad 100 proc.
wzrosło zainteresowanie zgromadzonymi zbiorami elektronicznymi. Rekordzista w ciągu roku
wysłuchał 23 audiobooków.
Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie
Samsonów 6, 26-050 Samsonów
Tel. (41) 300 34 12
[email protected]
Kielce zapomniane
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
54
55
Wielkie inwestycje, a ceny spadają
Wodociągi Kieleckie realizują
wielkie, warte setki milionów złotych inwestycje, a jednocześnie
obniżają cenę wody. Jak to możliwe? – To nie cud, ale racjonalna
gospodarka. Mądre oszczędności
i rozsądne innowacje – tłumaczy
Henryk Milcarz, prezes wodociągowej spółki.
Gmach Leonarda
tekst Rafał Zamojski
fotografia z lat 70. XIX wieku z archiwum profesora Jana Leszka Adamczyka
T
o była jedna z najważniejszych kieleckich budowli. Wszystko zaczęło się
od ufundowania przez mieszczan kieleckich w XVI i XVII wieku najpierw
kaplicy, a potem małego skromnego, murowanego kościółka pod wezwaniem św. Leonarda.
Ta niewielka świątynia, jedyna sakralna budowla, na którą zdobyło się kieleckie mieszczaństwo, funkcjonowała „za miastem” do początku
XIX wieku.
Prowadziła do niej od Rynku „droga do Leonarda”. Na dalszych losach tego miejsca (a przy
okazji całych Kielc) zaważyła decyzja biskupa
krakowskiego Kajetana Sołtyka, który w latach
1782-1788 (do swojej śmierci) mieszkał na stałe
w kieleckim pałacu. Ubezwłasnowolniony, bo po
powrocie z rosyjskiego zesłania (będącego karą
za sprzeciw wobec I rozbioru Polski) zaniemógł
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
psychicznie. Biskup postanowił ufundować
w Kielcach – właśnie przy kościółku św. Leonarda – szpital z prawdziwego zdarzenia i klasztor
dla mających go prowadzić sióstr miłosierdzia
zwanych szarytkami.
Po śmierci biskupa historia przyspieszyła i gdy
Kielce w 1789 roku wraz z niewykończoną jeszcze budowlą zostały upaństwowione, szarytki
nie zdążyły przejąć budynku. Kilka lat potem,
w 1794 roku stacjonowały wokół wojska Tadeusza Kościuszki, a w gmachu urządzono tymczasowy lazaret. To właśnie w nim najprawdopodobniej zmarł Bartosz Głowacki.
Po kolejnych zakrętach historii: III rozbiorze
(Kielce pierwotnie znalazły się w zaborze austriackim), wojnach napoleońskich, istniejącym
osiem lat Księstwie Warszawskim i wreszcie
utworzeniu pod berłem cara Królestwa Polskie-
go (tzw. Kongresowego), Gmach Leonarda (bo
tak zaczął być nazywany) okazał się być wielkim
atutem Kielc.
Gdy w 1816 roku rozważano, gdzie przenieść
władze województwa krakowskiego z Krakowa,
który po Kongresie Wiedeńskim uzyskał status
Wolnego Miasta, ostatecznie wybrano Kielce –
m.in. ze względu na tę budowlę. Władze Komisji
Wojewódzkiej właśnie tu znalazły swoją siedzibę
(przebudowany kościół stał się jej częścią). Wtedy też Gmach Leonarda stał się najważniejszym
miejscem na mapie Kielc. Dosłownie, bo gdy
w 1821 roku sporządzano pierwszy plan regulacyjny miasta, budynek stał się podstawowym
punktem odniesienia – od niego miały wybiegać
wachlarzowo nowo tworzone ulice. Plan zrealizowano tylko częściowo, jednak była to część
bardzo istotna. W ten sposób bowiem powstała
najważniejszy kielecka ulica – dzisiejsza ul. Henryka Sienkiewicza.
Do 1974 roku oś kieleckiego deptaka zamykała bryła Gmachu Leonarda. Do 1974 roku, bo
właśnie wtedy władze kazały obiekt wykreślić
z rejestru zabytków, wyburzyć i na jego miejscu
rozpocząć budowę nowej siedziby kieleckiego
teatru. Dziś możemy obejrzeć makietę gmachu
w Muzeum Historii Kielc. Czekamy też na posadowienie na placu przed KCK, obiecanego przez
obecne władze miasta, metalowego odlewu miniatury budynku i jego otoczenia.
Ostatnie wydarzenia w Wodociągach Kieleckich pokazują, że firma potrafi połączyć
wodę z ogniem: duże inwestycje z obniżką
cen. Od lutego kielczanie zapłacą za metr
sześcienny wody o 13 gr mniej, łącznie za
wodę i ścieki o 1 gr mniej, o 1 gr potanieje też abonament. To pierwsza obniżka cen
w historii spółki. – To nie jest żaden cud, ale
racjonalna gospodarka. Mądre oszczędności i rozsądne innowacje. Skutecznie realizujemy program ograniczania zatrudnienia,
które w ciągu czterech lat spadło z 430 do
400 osób, bez zwolnienia choćby jednego
pracownika. Ludzie odchodzili na emerytury, renty i z przyczyn losowych. Oszczędności
były możliwe także dzięki innowacjom – mówi
Henryk Milcarz.
W 2015 roku został uruchomiony komputerowy System Monitoringu i Sterowania,
w skrócie SMiS. To taki teleinformatyczny
mózg. 216 różnych czujników, zamontowanych na zasuwach, w hydroforniach, pompowniach ścieków, zbiornikach, wysyła jednocześnie około 3000 sygnałów do siedmiu
dyspozytorni. Tam na wielkich monitorach
obserwują to dyspozytorzy. Ale nie tylko obserwują. Dane są gromadzone, a odpowiednio przeszkoleni pracownicy wszystko analizują. Widzą, co się działo w sieci w różnych
jej miejscach i w różnym czasie: przepływy,
pracę pomp, odchylenia od standardowych
zachowań. Są to olbrzymie ilości danych
i bardzo przydatna wiedza. Dzięki systemowi
już udało się odnaleźć wiele wycieków ukrytych, czyli takich, gdzie woda od lat uciekała
do kawern podziemnych, bo na takich utworach geologicznych leżą Kielce i okolice. Po
Białogon, główne ujęcie wody Wodociągów Kieleckich
Chcesz oszczędzić? Rozejrzyj się na rynku, wybierz
najlepsze rozwiązania i nie bój się zainwestować
uszczelnieniu sieci można było obniżyć ciśnienie bez zauważalnych skutków dla odbiorców.
To kolejna oszczędność prądu, wody i pracy.
Skutek? Straty wody obniżyły się o 8 procent.
– Spodziewaliśmy się takich rezultatów. Lekcja więc z tego taka: chcesz oszczędzić, rozejrzyj się na rynku, wybierz najlepsze rozwiązania i nie bój się zainwestować – zauważa
prezes Milcarz.
Spółka zrealizowała także jedne z największych ekologicznych przedsięwzięć w kraju.
Zmodernizowała i rozbudowała oczyszczalnię ścieków w Sitkówce, co kosztowało ponad
260 mln zł. Następnie rozbudowała i zmodernizowała sieć kanalizacji i wodociągów za
prawie 200 mln zł oraz zrealizowała kolejny
projekt unijny za około 30 mln zł. W listopadzie podpisano ostatnie umowy z użytkownikami nowej unijnej sieci kanalizacyjnej.
To nie koniec inwestycji. – Już przygotowujemy się do nowej perspektywy finansowej UE,
w ramach której zamierzamy rozbudować
sieć za około 80 mln zł – mówi prezes Milcarz.
Rok 2017 oznacza więc rozpoczęcie prac przy
dalszej rozbudowie i modernizacji Wodociągów Kieleckich.
Henryk Milcarz, prezes Wodociągów Kieleckich
„Wodociągi Kieleckie” Sp. z o.o.
www.wod-kiel.com
Świadczymy usługi:
• naprawy, czyszczenia, eksploatacji sieci
wodociągowej i kanalizacyjnej;
• przeprowadzania badań laboratoryjnych
wody, ścieków i osadów ściekowych.
Prowadzimy działalność usługowo-handlową
w dziedzinie inżynierii sanitarnej.
Być eko
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
56
57
Jakbym
zawsze te
lalki robiła...
tekst Agnieszka Gołębiowska
zdjęcie Mateusz Wolski
Motanki, żadanice, ziarnuszki – kilka lat temu Joannę Wrońską zafascynowały słowiańskie lalki magiczne. Gdy po raz pierwszy z kilku
szmatek wyczarowała podróżniczkę, poczuła, jakby zawsze to robiła.
Od tamtej pory bliskich i dalszych
znajomych obdarowuje lalkami dobrych życzeń, a radością tworzenia
dzieli się z dziećmi i dorosłymi podczas warsztatów.
Marzyła o rozwijaniu swoich pasji na Uniwersytecie Ludowym Rzemiosła Artystycznego, ale
edukacja artystyczna jest droga, a dojazdy do
Woli Sękowej u podnóża Bieszczadów – uciążliwe. Ale wreszcie, mając 55 lat, powiedziała sobie:
„Raz kozie śmierć” i rozpoczęła naukę. Dojazdy sporo ją kosztowały – z ciężkim plecakiem,
teczką dla plastyków zwaną wiatrołapem i siatką wypełnioną robótkami przez dwa lata tłukła
się autobusami, albo godzinami w McDonaldzie wyczekiwała na zmotoryzowane koleżanki, tkając czy pisząc pracę domową. Ale warto
było – uniwersytet w Woli Sękowej to jedyna
w Polsce szkoła, która uczy starego rzemiosła:
tkactwa, haftu, wikliny, rzeźby, a nawet pisania
ikon. – Można się sprawdzić w różnych dziedzinach, a że jestem z pokolenia tych nadgorliwych
i młode koleżanki mnie wspierały, to fajnie mi
się pracowało – zapewnia.
Pewnego dnia miały się odbyć zajęcia z lalek
ukraińskich, ale prowadząca nie dojechała.
– Pomyślałam, że muszę zobaczyć, jak się te
lalki robi. Wybrałam się do Krakowa do ŻyWej
Pracowni, którą prowadzą absolwentki szkoły
w Woli Sękowej. Pojechałam i się zachwyciłam.
Robimy te lalki, a ja sobie myślę, że je znam, podobne babcia nam pokazywała.
Jako pierwszą zawiązała sobie wtedy podróżniczkę, która ma pomagać, gdy jesteśmy w drodze. I z przygodami wróciła do Kielc: bus jej nie
zabrał, następnego nie było i cudem dojechała
do domu, dzięki pomocy poznanego na dworcu
chłopaka i jego brata. – Podróżniczka spełniła
swoją funkcję, więc gdy wyjeżdżam, zawsze zabieram ją ze sobą. Tak się zaczęła moja przygoda
z lalkami – wspomina.
Słowiańska magia
Uniwersytet w Woli Sękowej
Mówi o sobie, że jest typową babą świętokrzyską.
Urodziła się w Kielcach, ale na wakacje i święta
jeździła do babci do Korytnicy. Dom dziadków
to była niemal świetlica, pół wsi tam przesiadywało, garnki były pełne, kobiety darły pierze,
piekły chleb albo robiły kwiaty z bibuły. Pamięta, że dziadek wieszał choinkę u powały. Babcia
robiła pająki i anioły z bibuły. – Nici i szmatki
zawsze były mi bliskie, jestem pasjonatką rękodzieła – przyznaje. Od ponad 23 lat związana jest
z Zespołem Pieśni i Tańca „Kielce” działającym
w Wojewódzkim Domu Kultury. Reanimuje –
jak mówi – wiekowe kostiumy: wymienia wstążki i cekiny, szyje spódnice. Sama lubi chodzić
w ludowym stroju.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Magiczne i obrzędowe lalki, związane z dawnymi wierzeniami słowiańskimi, zachowały
się tylko na Białorusi i Ukrainie. – My o nich
zapomnieliśmy. Ale kiedy bywam na kiermaszu
w skansenie w Tokarni, spotykam dojrzałe panie,
które opowiadają mi różne historie o lalkach.
Mam tam wtedy taki malutki kącik wspomnień.
Ludzi, którzy robią lalki w naszym regionie jest
niewielu, panie, które kiedyś je wytwarzały,
wstydzą się. Niektóre szyją, ale tylko ja je wiążę.
Wiele było rodzajów lalek magicznych, na
każdą okoliczność inna. Kobiety i dziewczyny
darowały wyjeżdżającej osobie podróżniczkę,
która miała strzec jej bezpieczeństwa. Lalkę
wyposażały w woreczek z ziemią, która przypominała o domu, albo z ziarnem, by podróżny
nie był głodny i dawały lubczyk, żeby mąż nie
oglądał się za innymi. Ziarnuszki o kobiecych
kształtach miały zapewniać dostatek, a do środka wsypywało się kaszę, groch czy ryż. – U nas
wytwarzano płaczki. Matka robiła lalkę, szła na
rozstaje i tam ją zakopywała, żeby dziecko nie
płakało. Od starszej pani dowiedziałam się, że
były też lalki na złe spojrzenie, które wieszano
w drzwiach, aby odczynić zło. Robiono też nierozłączki, które dawano w prezencie ślubnym.
Rozmowa z lalką
Najbardziej popularne są lalki dobrych życzeń,
które mają spełniać marzenia. Na Białorusi mówią na nie żadanice. – Gdy robimy je na warsztatach, bywa ciekawie. Zaczynamy od wsadu
z białego materiału zwanego duszkiem. Potem
każdy indywidualnie ubiera swoją lalę i wtedy
na jaw wychodzą różne sprawy ukryte w podświadomości. Jedna dziewczyna związała lalce
nogi, więc doszłyśmy do wniosku, że boi się,
żeby chłopak od niej nie odszedł. Poradziłam jej,
żeby zrobiła lalkę jeszcze raz i na nowo ją ubrała. Za dwa tygodnie zadzwoniła, że tamten facet
odszedł, a ona teraz jest ze swoim najlepszym
przyjacielem. Ale to nie moja wina, to podświadomość tak zadziałała – zastrzega ze śmiechem.
Tłumaczy, że gdy robi się lalki na spokojnie,
w skupieniu, to one często pokazują nasze pragnienia, chcą nam coś zakomunikować. Gdy wyłączy się telefony, to proces tworzenia zamienia
się w dwie, trzy godziny terapii. Czasem ktoś,
kto jest cichutki, wycofany, na zajęciach zaczyna
śpiewać, rozmawiać z lalką. Zdarza się, że mama
przychodzi na warsztaty z dzieckiem, ale o nim
zapomina, bo tak ją wciąga wiązanie.
Wrońska najbardziej lubi warsztaty z najmłodszymi. Z reguły nie robi wtedy lalek magicznych,
tylko użytkowe. – Dzieci nie są już tak sprawne
manualnie, jak kiedyś, więc główkę robią z kulek
styropianowych. Wychodzę z założenia, że to ma
im sprawiać przyjemność, nie o to chodzi, żeby
dokładnie zrobić lalkę tak, jak dawniej było. Po
co katować te maluchy? Mają mieć przyjemność
z tworzenia, to nie szkoła. Chłopcy najpierw
nie chcą się bawić, ale gdy się okazuje, że mogą
zrobić swojego ulubionego bohatera, to tworzą
Batmana czy jakieś stwory z gier. Dzieci lubią
kreatywne zajęcia, jeśli nie są dla nich za trudne.
Gałgankowe lalki często stają się ich przyjaciółmi, a Barbie odchodzą w kąt.
Przez swoje warsztaty rękodzielniczka dotarła
nawet do Aresztu Śledczego w Kielcach. Wprawdzie robienie lalek uwłacza męskiej godności, ale
więźniowie mogli potem swoje dzieła podarować żonie, dziewczynie czy dziecku, więc chętnie
włączyli się w zabawę. – Zachowywali się zupełnie jak przedszkolaki – śmieje się.
Jest jeszcze jeden aspekt motanek – twórczyni
pokazuje, że nie powinno się wyrzucać starych
ubrań, serwetek. Można dać tym przedmiotom
drugie życie – zrobić lalkę, która będzie przypominała nam o babci czy prababci.
Miłość do tworzenia
Plecak rozpadł się po dwóch latach jeżdżenia do
Woli Sękowej. Na uniwersytecie Joanna Wrońska ukończyła dwa kierunki: haft i tkactwo. Na
koniec uszyła płaszcz z wojskowego koca, który
przepięknie wyszyła koralikami. To ją kosztowało pół roku pracy. Oprócz tego w Izbie Rzemieślniczej w Rzeszowie zdała egzamin czeladniczy,
a potem mistrzowski z haftu.
Swoją pasją dzieli się, nie tylko ucząc wykonywania lalek. Prowadzi też zajęcia z rękodzieła na
Uniwersytecie III Wieku. W zeszłym roku panie
filcowały, robiły korale ze sznurka i nici, w tym
poznają różne techniki haftu.
Za dwa lata Joanna Wrońska przechodzi na emeryturę, ale pomysłów na siebie ma na kolejne sto
lat. Podoba jej się bardzo haft złotem i haft słomą. Chce jeszcze spróbować witraży czy metaloplastyki. Fascynuje ją ceramika japońska. – Niektórzy pytają, czy na tych lalkach da się zarobić.
Nie, to jedna z moich pasji. Należy odtwarzać
to, co było piękne i daje radość dzieciom i dorosłym. Jeśli sprzedaję lalki, to tylko po to, żeby
mieć pieniądze na materiały – zaznacza.
Na początku 2016 roku poważnie zachorowała. Powrót do zdrowia zajął jej kilka miesięcy.
– Choroba pokazała mi, że najważniejsza jest
rodzina, to, jakimi ludźmi się otaczamy, gdzie
chcemy być i z kim. Owszem, pieniądze są ważne, bo dzięki nim możemy zaspokajać potrzeby
i marzenia. Ale na tamtą stronę niczego nie zabiorę. Trzeba się cieszyć życiem. A lalki otworzyły mnie na ludzi, szybciej nawiązuję kontakt,
szczególnie z dziećmi. Cieszę się z każdych zajęć,
one przywracają mi wiarę w młodych ludzi. Daję
i otrzymuję radość. Śmieję się, że będąc dojrzałą
kobietą, nadal bawię się lalkami, i sprawia mi to
dużą przyjemność.
Skoro wróciłam do żywych, to chcę przekazać
możliwie jak największej grupie dzieci miłość do
lalek i ich tworzenia – mówi.
Lalki otworzyły mnie na ludzi,
szybciej nawiązuję kontakt,
szczególnie z dziećmi.
Być eko
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
58
59
jak zapewnić dzieciom kontakt z naturą i stała
się przyczynkiem do stworzenia międzynarodowej sieci edukatorów przyrody Children and
Nature Network.
Nie ma złej pogody, jest tylko
nieodpowiedni strój
leśne dzieci
tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Barbara Zamożniewicz, autorka bloga wielkizachwyt.pl
Puszczyk w Białymstoku, Wilczek w Trójmieście, Włóczykij w Ostrołęce, Dzika Osada pod Krakowem i przedszkola przy niepublicznych szkołach w Beskidzie Żywieckim... Leśne przedszkola w Polsce wyrastają jak grzyby po
deszczu. A rodzice i pedagodzy przekonują się, że witamina N ma zbawienny wpływ na dzieci.
Ostatnie dziecko lasu
W 2014 roku w Polsce wreszcie ukazała się rewolucyjna książka Amerykanina Richarda Louva
„Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze
dzieci przed zespołem deficytu natury”. Publikacja, która w Stanach Zjednoczonych ukazała
się w 2005 roku, radykalnie zmieniła myślenie
o znaczeniu przyrody dla prawidłowego rozwoju młodego człowieka. Autor przedstawia w niej
wyniki badań naukowych, a także własne wyS T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
wiady i obserwacje, z których wynika, że brak
bezpośredniego kontaktu z naturą i możliwości
swobodnej zabawy na świeżym powietrzu destrukcyjnie wpływa na dzieci. Skutki zamknięcia
najmłodszych w czterech ścianach i przyklejenie ich do elektronicznych gadżetów to nie tylko nadwaga, wady postawy i gorszy wzrok, ale
także alergie, ADH, depresja i inne problemy
emocjonalne.
Autor „Ostatniego dziecka lasu” podaje konkret-
ne przykłady leczniczego wpływu przyrody na
dzieci. Nie wystarczy jednak zabrać przedszkolaki na krótki spacer do parku, ani tym bardziej zaprowadzić je na bajerancki plac zabaw, zrobiony
według najnowszej mody z kolorowych tworzyw
sztucznych. Ważne jest, by miały możliwość nieskrępowanej zabawy w lesie, mogły wspinać się
na drzewa, taplać w błocie, łapać kijanki w strumieniu lub wspólnie budować szałas.
Książka pełna jest praktycznych pomysłów na to,
Od kilkudziesięciu lat pozytywny wpływ przyrody na dzieci sprawdzają rodzice i nauczyciele
w Europie, a przodują w tym Skandynawowie.
W leśnych przedszkolach dzieci przez okrągły
rok, całymi dniami, niezależnie od pogody, spędzają czas na powietrzu. W 2015 roku pierwsze
przedszkola szeroko otwarte na naturę zaczęły
powstawać w Polsce: jednym z pionierów był
Puszczyk w Białymstoku.
Leśne przedszkole tym się różni od tradycyjnego, że dzieci spędzają 80 proc. czasu na świeżym
powietrzu, co zapewnia im odpowiednią dawkę ruchu, nieograniczony kontakt z przyrodą,
możliwość zabawy i nauki poprzez samodzielne odkrywanie świata. To wszystko sprawia,
że przedszkolaki wszechstronnie się rozwijają.
Nieskrępowane ścianami i złą pogodą, maluchy
hartują się i stają bardziej odporne na choroby.
Nabierają odwagi, pewności siebie, uczą się samodzielności, a jednocześnie współpracy z rówieśnikami. Dzieci siedzą na mchu, zamiast na
dywanie, nie bawią się kupionymi zabawkami,
ale dzięki patykom, szyszkom czy liściom rozwijają kreatywność. Zgodnie z norweskim powiedzeniem, że nie ma złej pogody, jest tylko
nieodpowiednie ubranie, leśne przedszkolaki
wyposażone są w kaloszki, nieprzemakalne
spodnie i kurtki. Na wypadek burzy, ekstremalnego upału czy konieczności przebrania się,
zapewnione mają schronienie. Poszczególne
przedszkola w różny sposób to rozwiązały – jest
to namiot sferyczny, mongolska jurta czy specjalnie wybudowany domek z gliny.
Wielki Zachwyt
Przyroda upomina się nie tylko o dzieci. Barbara Zamożniewicz w dzieciństwie miała dobry
kontakt z naturą, ale potem dorosła i ze swojej
miejscowości pod Staszowem wyjechała w świat.
Po pewnym czasie poczuła jednak, że musi wrócić do Polski, potem, że nie chce już mieszkać
w Krakowie. Wróciła z mężem do rodzinnej
wsi, do korzeni. A któregoś dnia, siedząc przed
komputerem, poczuła, że musi iść do lasu, bo
inaczej oszaleje. To był przełomowy dzień – las
ją zawołał i nie oparła się temu. Poczuła wtedy
to, co nazwała Wielkim Zachwytem. Tak zaczęła się jej dorosła przygoda z naturą. Najpierw
spacerowała po lesie, potem zaczęła biegać.
Wreszcie – znów wiedziona impulsem – zabrała
do lasu swoich synów, wówczas mających 2,5
i 5,5 roku. – To nie jest tak, że zarażam chłopców miłością do natury, przeciwnie – to ja wiele
się od nich uczę. Dzieci rodzą się z ciekawością,
miłością i szacunkiem dla przyrody. Wierzę, że
każdy z nas przychodzi na świat z poczuciem, że
jest częścią większej całości i z potrzebą troski
o tę całość. Tylko wraz z wiekiem to się zaczyna
zmieniać – mówi. Jej synowie nawiązali głęboką
więź z przyrodą, starszy mówi, że zostanie strażnikiem lasu. Jego mama liczy na to, że gdy chłopcy dorosną, będą się kierowali troską o Ziemię.
Kontakt z przyrodą jej samej pomógł wyjść
z osobistego chaosu. A za największy dar lasu
uważa zmianę relacji w rodzinie – jej z dziećmi
i chłopców między sobą. Starszemu Antosiowi
zdarzało się wcześniej zachowywać wobec młodszego brata agresywnie – wyprawy do lasu sprawiły, że zaczął się Michasiem opiekować.
Swoimi przeżyciami Barbara Zamożniewicz
dzieli się na blogu wielkizachwyt.pl. Marzę
o tym, by wokół mojego bloga zgromadziły się
inne kobiety i matki, dla których też ważne jest
pielęgnowanie w dziecku naturalnej swobody
odkrywania i budowania relacji z przyrodą –
pisze. Tymczasem udało jej się zainspirować nauczycielki pracujące w przedszkolu, do którego
uczęszczają jej synowie.
Zachwyt w przedszkolu
Nauczycielka wychowania przedszkolnego Justyna Lis już w poprzednim roku szkolnym
wspólnie z koleżanką zmieniła sposób pracy
z grupą Jeżyków w Przedszkolu nr 8 w Staszowie, wzorując się m.in. na metodzie Marii Montessori. Dzieci mogły w każdej chwili wychodzić
na podwórko, założyły ogródek, budowały tipi,
turlały się po trawie. Wreszcie powstał projekt
„Zachwyt w przedszkolu”. Udało się przekonać
wszystkich rodziców i uzyskać pomoc Nadleśnictwa Staszów, dzięki czemu od września dzieci
z przedszkola na staszowskim blokowisku regularnie wyjeżdżają na leśne wyprawy. – Las jest
uporządkowany, wpływa na dzieci uspokajająco
i wyciszająco, jest coraz mniej konfliktów – podkreśla nauczycielka. Dzieci w terenie zaczynają
nas traktować jak partnerów, wiedzą, że mogą,
ale nie muszą wykonywać poleceń. Badają nowe
granice. Czują się wolne od pewnych oczekiwań
i to pozwala im ujawnić swój ogromny potencjał
i kreatywność. – Widzimy wolność w ich postawie i w tym, co buduje się między nami a nimi.
A przecież to podstawowa wartość w życiu każdego człowieka – napisała na blogu.
Podczas jednej z wypraw dzieci miały szukać
najgrubszego drzewa, dlatego wzięły ze sobą
sznurki. Tymczasem w lesie znalazły okopy, do
których część z nich pozjeżdżała na pupach,
a pozostałe jak ratownicy wciągały kolegów na
górę. Patyk z korytarzami korników, to dla nich
zapisana legenda o smoku, rycerzu i księżniczce,
a przemrożone jagody na kromce chleba smakują wyśmienicie. – Nie zdawałam sobie sprawy,
że przyroda tak wspaniale może wpływać na
wszechstronny rozwój dziecka. Nawet chłopiec
z autyzmem, który wcześniej bał się dotknąć czegoś mokrego czy klejącego i reagował histerycznie, teraz tapla się w błocie – mówi nauczycielka.
Leśne dzieci są brudne, ale szczęśliwe i nie mogą
doczekać się kolejnej wyprawy. A ich opiekunki
chcą się dzielić swoimi doświadczeniami, żeby
inni rodzice i nauczyciele brali z nich przykład.
– Bo dzieci tego potrzebują – uważa Justyna Lis.
W Dziką Stronę
W Kielcach jest grupa mam, które kochają naturę i szukają możliwości stworzenia dla swoich
pociech leśnego przedszkola. Chcą stale zwiększać kontakt dzieci z przyrodą przez aktywną
edukację w terenie i traktują to jak swoją misję. Na swoim facebookowym profilu „W Dziką
Stronę” namawiają: Nie kombinuj, nie komplikuj! Chodź z nami do lasu. Zapatrz się w zieleń,
wsłuchaj się w ciszę, pobaw i naucz się z nami.
Zamknij oczy i otwórz zmysły. Poczuj jak pachnie las. Wycisz się, odpocznij. Nie szukaj wymówek. Chodź z nami. W Dziką Stronę...
Być eko
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
60
61
Weganizm natomiast do niedawna znany był nielicznym osobom i uważany za ekstremalne wyrzeczenie – mówi Olszewski.
Jego zdaniem przełom w Polsce nastąpił w 2014 roku, głównie za sprawą
organizacji prozwierzęcych, które zaczęły głośno mówić, o tym że wykorzystywanie zwierząt w przemyśle spożywczym jest nieetyczne, bo one,
tak samo jak ludzie, odczuwają cierpienie. Organizacje zaczęły działać na
portalach społecznościowych. – Dzięki Facebookowi temat weganizmu stał
się akceptowalny, a jednocześnie pojawiły się znane osoby, które przechodziły na dietę roślinną i główne media zaczęły ten temat poruszać – uważa.
Zdaniem Dariusza Olszewskiego weganizm stał się popularny także dlatego, że chów przemysłowy zwierząt jest coraz bardziej nastawiony na zysk
i przez to coraz bardziej okrutny.
Żałuję, że nie mieszkam w Kielcach
Vegekoszyk jest bardziej znany poza Kielcami, niż w naszym mieście. Na
Facebooku ma prawie 16 tys. fanów i mnóstwo dobrych recenzji, bardzo
rzadko zdarzają się uwagi krytyczne. Od czasu do czasu ktoś nawet wyraża
żal, że nie mieszka w Kielcach. – To jest bardzo miłe. Staramy się, żeby produkty były świeże i żeby był duży wybór – mamy ponad tysiąc propozycji.
Vegekoszyk służy nie tylko weganom i wegetarianom, zaopatrują się tutaj
także alergicy i osób stosujące rozmaite diety – podkreśla Olszewski. Dla
osób na diecie wegańskiej robienie zakupów w takim sklepie jest wygodne,
bo nie trzeba już czytać etykietek.
Właściciel Vegekoszyka postawił sobie także za cel wspieranie w jak największym stopniu lokalnych producentów. – Chcemy nawiązać współpracę
z tutejszymi rolnikami i do oferty włączyć ekologiczne warzywa i owoce,
które będziemy dostarczać klientom na terenie Kielc – zapowiada. Nadal
myśli o założeniu wegańskiej knajpy, bo uwielbia gotować. Żartuje, że zrobi
to najpóźniej na emeryturze.
W zgodzie ze sobą
tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski
A
Ponad trzy lata temu Dariusz Olszewski porzucił karierę dyrektora handlowego w spółce produkującej nadwozia samochodowe i założył wegański sklep internetowy. Bo chciał mieć pracę,
z którą mógłby się identyfikować. Mało znany w Kielcach vegekoszyk.pl jest jednym z popularniejszych sklepów z roślinną żywnością w Polsce.
Antykariera
Wegetarianin od 1991 roku, na weganizm przeszedł dziesięć lat temu. Od
zawsze związany z fundacjami i stowarzyszeniami, przez sześć lat w Rumunii pracował dla organizacji walczącej z bezdomnością dzieci. Kiedy
dziesięć lat temu wrócił do Kielc, myślał o założeniu wegańskiej knajpy.
Stało się inaczej, zaczął pracować w branży motoryzacyjnej. Jednocześnie
działał w Fundacji Viva! Akcja dla Zwierząt. Po siedmiu latach miał po
dziurki w nosie wyścigu szczurów, więc zaryzykował, zerwał wieloletni
kontrakt menedżerski i założył Vegekoszyk. – Chciałem wrócić do zajęć,
które są bliższe mojemu sercu, zawodowo robić to, w co wierzę. To trudne
do osiągnięcia, ale nie niemożliwe – mówi. Teraz ma pracę, z którą może
się identyfikować, co tylko potwierdza, stworzoną przez Ricka Jarowa, ideę
„antykariery” jako pracy zgodnej z własnym powołaniem.
Sklep jest sposobem na zarabianie, ale ma nie tylko wymiar komercyjny.
Jego celem jest także promocja diety wegańskiej, jako etycznego stylu życia.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Dlatego Dariusz Olszewski angażuje się w organizację Wegańskiej Kuchni
Społecznej, a 5 proc. przychodu z działalności przeznacza na cele statutowe
Fundacji Viva!, która walczy o prawa zwierząt. Vegekoszyk oferuje też 10
proc. zniżki na zakupy dla aktywistów organizacji prozwierzęcych.
Poprzez sklep jego właściciel stara się wpływać na producentów, np. apelując do nich o wyeliminowanie nieetycznych składników, takich jak olej
palmowy, którego produkcja powoduje niszczenie lasów tropikalnych.
– Niektórzy producenci dostarczyli nam certyfikat, z którego wynika, że
surowiec nie pochodzi z plantacji powstałych na skutek wycinki lasów –
dodaje.
Świadomość
Wegetarianizm dotarł do Polski głównie dzięki filozofiom Dalekiego
Wschodu, poprzez osoby zainteresowane medytacją czy jogą, a także ruch
Hare Kriszna. – Ale tamte kultury uważają spożywanie mleka za etyczne.
Świnka z Sokółki
Media nazwały ją Blondynką. Mała świnka zimą 2013 roku uciekła hodowcy i przez ponad dwie godziny bawiła się w berka z policjantami z Sokółki.
Gdy Olszewski zobaczył relację z tego zdarzenia w telewizji, uznał, że świnka powinna żyć. – Po wielu perypetiach właściciel zgodził się ją sprzedać
i świnka zamieszkała w schronisku w Korabiewicach. Odwiedziłem ją latem. Teraz ma na imię Rozalia – mówi.
Leczenie morzem
Thalassoterapia (gr. thalassa – morze) oznacza leczenie morzem,
a dokładniej wszystkim tym, co jest z nim związane. Morze można porównać do cudownego, zachowującego naturalną równowagę ogrodu, w którym dodatkowo możemy odnaleźć naszą historię. Jest źródłem ogromnej ilości substancji o dobroczynnym
działaniu dla zdrowia i urody. Bogate w związki nawilżające, regulujące gospodarkę jonową, przywracające prawidłowy poziom
wapnia, usprawniające metabolizm, stymulujące siły obronne
organizmu. Morze daje nam wszystko, czego potrzebuje nasze
ciało: sole mineralne, oligoelementy, witaminy, proteiny.
W morzu znajdziemy również algi – źródło życia – funkcjonujące
na ziemi od czasu jej narodzin. Te wodorosty w wyniku osmozy
koncentrują w sobie całe bogactwo podwodnego świata: mikro- i makroelementy, jod, magnez, żelazo, selen, cynk, miedź,
witaminy, aminokwasy, białka, niezbędne do prawidłowego funkcjonowania każdego organizmu.
Zabiegi, w których wykorzystywane są algi morskie, poprawiają
jakość skóry, usuwają zmęczenie, wspomagają walkę z nadwagą
i cellulitem, mają właściwości silnie nawilżające, detoksykujące i przeciwzmarszczkowe. Są idealne dla osób zestresowanych
i przemęczonych.
Osocze ludzkiej krwi jest podobne do wody morskiej, a to pozwala naszemu organizmowi – na drodze osmozy – absorbować
wszystkie związki zawarte w wodzie morskiej i algach, niezbędne
do prawidłowego działania i dobrego samopoczucia.
Thalassoterapia obejmuje głównie zabiegi lecznicze, relaksujące
oraz pielęgnacyjne z wykorzystaniem soli morskiej, alg morskich
oraz wody morskiej, pochodzącej z nieskażonych rejonów. Laboratorium firmy Thalion, której zaufaliśmy w kwestii morskiego
zdrowia, zlokalizowane jest u wybrzeży Bretanii, w sercu morza
l’Roise, będącego częścią Oceanu Atlantyckiego. To jeden z najbogatszych obszarów morskiego życia, najczystsze wody i światowy rezerwat biosfery, ustanowiony przez UNESCO.
Vita Beauty Therapy
Odnowa Biologiczna i Kosmetologia
Kielce, ul. Jagiellońska 69
tel. (41) 366 46 53, 534 749 812
www.vita.kielce.org
Mocna końcówka
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
62
63
Pamięta siebie jako małego chłopca, który zamiast zajadać się czereśniami i oddawać błogiemu lenistwu, zastanawiał się, jak rodzą się te owoce. Łamał sobie głowę, tłumaczył i wzywał
na pomoc intuicję. Intuicję, która – o czym przekonał się po latach – rzadko go zawodzi.
Profesor Robert Bucki
Niewolnik
własnych myśli
tekst Agata Niebudek-Śmiech
zdjęcie Mateusz Wolski
Jak to było z tymi czereśniami? Profesor Robert
Bucki uśmiecha się tak, jakby w myślach przywoływał obraz z dzieciństwa i mówi, że on – mały
łebek z podkieleckich Kostomłotów Drugich –
w końcu wykombinował, jak wykształca się dojrzały owoc czereśni. Od tego czasu minęło wiele
lat – przed nazwiskiem przybyły mu wszystkie
możliwe tytuły naukowe, ale ciekawość świata,
nieustanna potrzeba zadawania pytań i uporczywego szukania na nie odpowiedzi – to wszystko
w nim pozostało. Jego życie nie jest opowieścią
o długodystansowcu, lecz raczej sprinterze, który
jako czterdziestolatek wspiął się na szczyty naukowego Parnasu i nie zamierza z niego schodzić.
Umysł, który nie wychodzi z pracy
– Mój umysł nie wychodzi z pracy, stałem się
niewolnikiem własnych myśli – mówi profesor.
Spotykamy się w naszpikowanej komputerami
sali dydaktycznej Instytutu Nauk Medycznych
przy ul. Niskiej w Kielcach. Stoją obok siebie
„Wigrami” do Białegostoku
Wcześniej jednak była podstawówka w Kostomłotach Drugich i V Liceum Ogólnokształcące im. Piotra Ściegiennego w Kielcach. Trafił do
klasy ogólnej. Już wtedy gorączkowo i na własną
rękę poszukiwał odpowiedzi na nurtujące go pytania, sięgał po podręczniki dla studentów, które
zaspokajały jego ciekawość, chłonął wiedzę, zagłębiał się w meandry biologii i chemii.
Cztery lata później prawie cała jego klasa wystartowała na medycynę. Za pierwszym podejściem
dostały się zaledwie trzy osoby, wśród nich –
Praca we francuskim szpitalu była dla mnie
cennym doświadczeniem, z bliska mogłem
zobaczyć, jak działa dobrze zorganizowana
placówka medyczna.
w równych rządkach jak karni żołnierze. Jest
pusto i cicho. Studenci mają krótką przerwę.
Profesor zawiesza na chwilę głos, jakby próbował uporządkować pędzące myśli. Po chwili
dodaje: – Pracy naukowej nie da się zamknąć
w ośmiogodzinnym etacie, w każdym momencie
pojawiają się pytania, na które często nie znajduję odpowiedzi.
Jego naukowa marszruta rozpoczęła się od Akademii Medycznej w Białymstoku, by po sześciu
latach zaprowadzić go na uniwersytet w Orsay we
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Francji, a potem za ocean – do Filadelfii, gdzie
rozpoczął pracę w Institute for Medicine and
Engineering na Uniwersytecie Pensylwanii. Ta
wędrówka wciąż trwa – po latach, już jako pracownik naukowy, powrócił na białostocką uczelnię medyczną, jest także kierownikiem Zakładu
Mikrobiologii i Immunologii oraz opiekunem
Zakładu Fizjologii Instytutu Nauk Medycznych
Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach.
Robert Bucki, który zdecydował się na Akademię Medyczną w Białymstoku. Wybór uczelni
był w pewnej mierze przypadkowy. Jak wspomina, namówił go kolega, który przekonywał,
że choć miasto leży na drugim końcu Polski, to
połączenie jest znakomite – wsiadasz do pociągu
„Wigry” o dziesiątej w nocy i nad ranem jesteś
już na miejscu. Ot, standardy komfortu polskiej
rzeczywistości przełomu lat 80. i 90.
Na białostockiej uczelni spędził kilka naprawdę dobrych lat. Jeszcze jako student ostatniego
roku został asystentem-stażystą i rozpoczął pracę
w Zakładzie Fizjologii. Był to także czas pierwszych wyjazdów zagranicznych, które dla młodego chłopaka zza żelaznej kurtyny były niczym
podróż do ziemi obiecanej. Od drugiego roku
studiów w czasie wakacji wyjeżdżał do Francji,
gdzie w szpitalu w Castres pracował jako pielęgniarz. Przydała się dobra znajomość języka
francuskiego, który szlifował w ogólniaku, korespondując z kilkoma osobami. – Praca w szpitalu
była dla mnie cennym doświadczeniem, z bliska
mogłem zobaczyć, jak działa dobrze zorganizowana placówka medyczna – wspomina Robert
Bucki.
Tym boleśniejsze było zderzenie z polskim systemem opieki zdrowotnej początku lat 90. Dość
powiedzieć, że zaledwie 10 proc. absolwentów
rocznika profesora Buckiego znalazło pracę.
Reszta, w co trudno dziś uwierzyć, wylądowała
na bezrobociu. – Jedyne specjalizacje, jakie można było wówczas robić, to psychiatria i patomorfologia, a ja chciałem specjalizować się w urologii. Nie otrzymałem jednak zgody – wspomina.
– Ostatecznie staż do specjalizacji odbywałem
jako wolontariusz na oddziale chorób wewnętrznych. Sądziłem, że po jego zakończeniu i obronie
doktoratu, otworzą się przede mną nowe, wspaniałe możliwości. Myliłem się, nie miałem co
marzyć o pracy na pełnym etacie.
Przez Francję do USA
Postawił wszystko na jedną kartę i postanowił szukać zawodowego spełnienia za granicą.
Wybór padł na Francję. Udało mu się zdobyć
stypendium naukowe i tak znalazł się na Uniwersytecie w Orsay, który jest częścią Uniwersytetu
Paryskiego. – Zawsze miałem szczęście do ludzi.
We Francji, dzięki wsparciu dr Françoise Giraud,
udało mi się uzyskać zgodę Francuskiej Fundacji
Nauk Medycznych na dłuższy pobyt stypendialny w ramach studiów podoktoranckich – mówi
Robert Bucki. Tam polski naukowiec prowadził
badania nad procesem redystrybucji fostatydyloseryny, który ma ogromne znaczenie podczas
aktywacji płytek krwi i w procesie apoptozy.
Mówiąc obrazowo – apoptoza to coś na kształt
Mocna końcówka
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
64
dobrze zaplanowanego i kontrolowanego samobójstwa komórki, które pozytywnie wpływa na
cały organizm.
Françoise Giraud wzięła pod swoje skrzydła
młodego naukowca z Polski, pomogła mu znaleźć mieszkanie, zadomowić się we Francji, wejść
w środowisko naukowe. Ale to również ona nie
pozwoliła mu uwić sobie wygodnego i bezpiecznego gniazdka. Wciąż powtarzała, że każdy naukowiec potrzebuje nowych wyzwań i bodźców.
– To właśnie od dr Giraud usłyszałem, że jeśli
chcę się rozwijać i pracować naukowo, to muszę
wyjechać do Stanów Zjednoczonych – kraju, który jest liderem nowych technologii. Właściwie to
ona podjęła za mnie decyzję, a ja zrozumiałem,
że nie mam innego wyboru, że to konieczność.
Problem polegał na tym, że nie znałem angielskiego. Moja mentorka wierzyła jednak we mnie,
dopingowała mnie, postanowiłem więc wrócić
do Polski na intensywny kurs językowy i po
trzech miesiącach wyjechałem do Filadelfii na
Uniwersytet Pensylwanii – wspomina profesor.
Wolność, która pozwala błądzić
Początki były trudne – zupełnie nowe środowisko, nie najlepsza znajomość języka… Minął
rok, zanim zaczął swobodnie porozumiewać się
po angielsku. Institute for Medicine and Engineering był wówczas jednym z nielicznych
ośrodków interdyscyplinarnych, w których
obok siebie pracowali specjaliści z przeróżnych
dziedzin – począwszy od fizjologii, przez chemię,
biologię molekularną, po fizykę czy kierunki
techniczne. W Stanach profesor Bucki zrozumiał, że praca badawcza nie może być sztuką
dla sztuki. Dziś nie da się oddzielić naukowych
dociekań od możliwości praktycznego wykorzystania ich efektów. – Nauka stała się biznesem
– mówi krótko. Ale jest jeszcze inny, ważniejszy
aspekt – uczciwość i rzetelność, które w działalności naukowej powinny być podstawowym paradygmatem. Profesor Bucki na chwilę zawiesza
głos. Cisza znów wypełnia ascetyczne pomieszczenie. Po krótkiej pauzie dodaje jeszcze jedno
słowo: wolność. – Wolność intelektualna daje
mi możliwość rozwijania się, zadawania pytań
i błądzenia – tłumaczy.
W poszukiwaniu nowych leków
Robert Bucki nie zapomniał o swojej macierzystej uczelni, do której wrócił po latach i jest obecnie kierownikiem Samodzielnej Pracowni Technik Mikrobiologicznych i Nanobiomedycznych.
Dzięki współpracy Uniwersytetu Medycznego
w Białymstoku z uczelnią w Filadelfii profesor
może prowadzić kilka projektów badawczych,
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
z których najważniejszy dotyczy zgłębienia wiedzy na temat lipidów kationowych. – Badania
te służą opracowaniu nowych antybiotyków –
tłumaczy. – To temat niezwykle nośny, bowiem
w zastraszającym tempie rośnie liczba infekcji
spowodowanych mikroorganizmami, których
nie mamy czym leczyć.
Swój czas poświęca także na opracowanie nowych nanosystemów, które mogą być wykorzystane jako środki przeciwbakteryjne i przeciwnowotworowe. I jeszcze jedno zagadnienie, które
spędza sen z powiek naukowca – poszukiwanie
markerów mechanicznych w komórkach i tkance
nowotworowej, która ma inną twardość niż tkanka zdrowa. – Zmiany mechaniczne zachodzą już
we wczesnym stadium choroby i jeśli wyprzedzają te o charakterze histologicznym, to daje to
wielką szansę na poprawę diagnozowania chorób
nowotworowych – wyjaśnia naukowiec.
Choroby książek nie czytają
Profesor Bucki ma świadomość, że praca badawcza wymaga cierpliwości i pokory. Mogą upłynąć
długie lata nim dojdzie się do jakiegoś odkrycia,
ale może zdarzyć się i tak, że droga którą podąża
naukowiec poprowadzi go na manowce, że nagle pojawi się przed nim ściana, której w żaden
sposób nie da się ominąć. – Gdy pracujemy naukowo musimy zdawać sobie sprawę z tego, że
90 proc. stawianych przez nas hipotez jest błędnych. Jednak są one cegiełkami, z których – gdy
ustawimy je inaczej – może powstać solidny
gmach – mówi z uśmiechem. Swoim studentom
zarówno tym w Białymstoku, jak i w Kielcach
powtarza, że ważniejszy jest tydzień w bibliotece
niż pół roku w laboratorium. Ludzkość zgromadziła niesamowitą ilość wiedzy, do której trzeba
dotrzeć, by nie wyważać otwartych drzwi i wobec
której trzeba mieć pokorę. Ale swoim studentom mówi też, by nauczyli się myśleć w sposób
nieszablonowy i byli przygotowani na trudne
pytania. – Choroby książek nie czytają – przekonuje – W medycynie nie ma nic oczywistego
i szablonowego.
Człowiek, który zawsze wraca do domu
Rozpięty między Filadelfią, Białymstokiem
a Kielcami, próbuje żonglować czasem, nie zauważać zmian stref czasowych, nie męczyć się
nieustannym pakowaniem walizek i pamiętaniem o paszporcie. Ostatecznie zawsze przecież
wraca do domu – do podkieleckich Kostomłotów Drugich, gdzie mieszkają jego rodzice – Józefa i Ireneusz Buccy. Oni – bardzo dumni ze
swojego syna, który profesurę otrzymał jako
zaledwie czterdziestolatek, on – nieustannie
wdzięczny im za wielki bagaż miłości i odwagi,
w który go wyposażyli. – Właśnie to kształtowało moją wrażliwość, moje postrzeganie świata
i przeświadczenie, że dla drugiego człowieka
można wszystko poświęcić – mówi.
Gdy rozmawiamy w gmachu przy ul. Niskiej
zima jak oszalała torpeduje miasto ciężkim, mokrym śniegiem. Profesor Bucki właśnie szykuje
się do wylotu do Pensylwanii. Do Polski wróci
za kilka tygodni. Wciąż będzie zima.
– Odpocznie pan choć chwilę? – dopytuję.
– A co to jest odpoczynek? – uśmiecha się przewrotnie, by po chwili dodać, że z tym czasem
wolnym nie jest aż tak tragicznie. W ubiegłe wakacje udało mu się wyrwać z kalendarza kilka
dni, by odwiedzić założone przez Majów miasto
Chichén Itzá w Meksyku. To jeden z nowych siedmiu cudów świata. Naukowiec założył sobie, że
w kolejnych latach obejrzy pozostałe sześć. Czy
się uda? Kto wie, choć w jego głowie wciąż rodzą
się nowe pytania. Szukanie na nie odpowiedzi
może okazać się bardziej frapujące niż zwiedzanie Wielkiego Muru Chińskiego. Dziesiątki laboratoriów na całym świecie gorączkowo próbują
wynaleźć antybiotyk, na który bakterie nie wytworzą odporności. W tym wyścigu uczestniczy
także prof. Robert Bucki, który otrzymał grant
z Narodowego Centrum Nauki na badania nad
analogami peptydów przeciwbakteryjnych i ich
działaniem przeciwbakteryjnym. Sprinter już
stanął w bloku startowym, już odrzucił ręce do
tyłu i ruszył swoim torem. Wielki Chiński Mur
ma więc nie lada konkurencję.
Jego życie nie jest
opowieścią o długodystansowcu, lecz raczej sprinterze, który
jako czterdziestolatek
wspiął się na szczyty
naukowego Parnasu
i nie zamierza z niego
schodzić.
65
Laserem w metrykę
Rozmawiała Monika Rosmanowska
Wykorzystanie lasera w medycynie i kosmetologii
jest dziś powszechne. To uniwersalne narzędzie
usuwa przebarwienia, niweluje blizny, zamyka naczynka krwionośne, odmładza. I co ważne, szybki
i komfortowy zabieg nie wyłącza z codziennego
życia.
Zima to najlepszy czas na tego rodzaju zabiegi.
Julita Stępień*: Powiedziałabym nawet, że to
ostatni dzwonek. Opalona skóra to bowiem jedno
z przeciwskazań. Wystawienie się na słońce może
prowadzić do przebarwień. Dlatego nie wykonuje
się ich późną wiosną i latem. Szczególnie, że np.
w przypadku depilacji laserowej mówimy o serii pięciu-sześciu zabiegów. A to dlatego, że włos
przechodzi różne fazy wzrostu: aktywną, spoczynku
i obumierania. Tylko w tej pierwszej możemy usnąć
go trwale. W fazie aktywnego wzrostu jest w danej
partii ciała ok. 20 proc. włosów, stąd konieczność
wykonania serii. Najczęściej co 6 tygodni, bo naturalne przejście z ostatniej fazy wzrostu do pierwszej trwa od 4 do 12 tygodni. Już po pierwszym
zabiegu widać ogromną różnicę.
Laser to także idealne narzędzie do zamykania popękanych naczynek. I rozwiązania problemu, z którym borykają się w równym stopniu
panie i panowie.
Choroby skóry: trądzik różowaty, trądzik wieku
dorosłego, czy choroby autoimmunologiczne nie
oszczędzają żadnej płci. Trądzik różowaty leczy się
przez zapobieganie jego objawom, czyli uszczelnianie ścian naczyń krwionośnych, wzmacnianie
odporności skóry, zamykanie trwale rozszerzonych
naczynek. Nie ma skuteczniejszego narzędzia niż
laser bądź koagulacja. Z tym, że ten pierwszy jest
nowocześniejszy, szybszy i bardziej komfortowy. To
nie jest zabieg, który wykonuje się w serii, ale zdarza się, że trzeba go rozłożyć na dwa, trzy etapy.
Popularne staje się też fotoodmładzanie wykonywane przy użyciu IPL.
IPL (IntensivePulseLight), czyli pulsacyjne źródło
światła naprawia wszelkie uszkodzenia spowodowane przez światło, uszczelnia ściany naczyń
krwionośnych, łagodzi rumień, działa odmładzająco, stymulując kolagen i elastynę, wyrównuje koloryt skóry, niwelując przebarwienia. Jest to zabieg
* Julita Stępień – kosmetolog z kilkunastoletnim doświadczeniem zawodowym, specjalizująca się w zabiegach laserowych oraz zabiegach
dermokosmetycznych. Właścicielka Gabinetu
Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE. Członkini
Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju Kosmetologii
„Przyjazna Kosmetyka”.
bezpieczny, niewyłączający z życia codziennego.
Wymaga jednak serii, a więc i czasu. Efekty są widoczne mniej więcej po 3 tygodniach i w takich odstępach wykonujemy zabiegi. To doskonały sposób
na zapobieganie starzeniu się skóry, bez ingerencji
i naruszenia jej ciągłości.
Jeśli już mowa o odmładzaniu, to we współpracy
z lekarzem medycyny estetycznej wykonujemy także zabiegi przy użyciu lasera frakcyjnego CO2. To
zabieg stosowany także przy przebarwieniach, głębokich bliznach i zmarszczkach. Świetny na dłonie.
Bardziej ingerujący, a więc i wymagający dłuższego
czasu, w którym nie powinniśmy się wystawiać na
słońce.
Czy to są bezpiecznie zabiegi?
Oczywiście. Przed każdym przeprowadzamy szczegółowy wywiad. Istnienie całe mnóstwo przeciwskazań do ich wykonania. Obecnie na rynku istnieje
dużo suplementów i leków, które są fotouczulające.
Wrażliwość na światło zwiększają także niektóre
zioła, czy kremy zawierające retinol. Przeciwskazaniem są również choroby autoimmunologiczne,
nieuregulowana cukrzyca, wszelkie stany zapalne
na skórze, duża skłonność do przebarwień, bliznowców. Oczywiście musimy się liczyć z reakcją skóry:
obrzękiem, ranką, zaczerwienieniem. W naszym
gabinecie używamy wyłącznie dermokosmetyków,
ściśle współpracujemy też z lekarzem dermatologiem i lekarzem medycyny estetycznej.
Dziękuję za rozmowę.
66
Gdy dieta zawodzi
Rozmawiała Monika Rosmanowska
Każdy z nas przynajmniej raz w życiu myślał o odchudzaniu. Równolegle funkcjonuje
kilkaset mądrych i głupich, drakońskich i łagodnych diet. Co zrobić, gdy mimo wysiłków
waga ani drgnie? Może pora na wizytę w centrum medycyny estetycznej?
Odchudzanie to jedno z najbardziej popularnych postanowień noworocznych.
Nie każdy jednak może i chce się pocić
na siłowni. Co takim osobom może zaproponować medycyna estetyczna?
Dr n. med. Andrzej Kustra: Nadmiar tkanki
tłuszczowej to problem coraz większej grupy
ludzi. Nie można go jednak mylić z otyłością,
którą należy leczyć. Zdrowym osobom możemy zaoferować kilka zabiegów. Pierwszy to
rozpuszczanie tkanki tłuszczowej przy użyciu zastrzyków preparatem Aqualyx. Drugi
– lipoliza laserowa – przeprowadzany jest
za pomocą specjalistycznego lasera, którego
światło także rozpuszcza tłuszcz. Kolejny to
liposukcja, o której wielu pacjentów z pewnością słyszało, natomiast na rynku jest kilka
jej rodzajów. W ReVitae stosujemy liposukcję
nutacyjną (infradźwiękową) – w znieczuleniu
miejscowym wprowadzamy kaniulę do tkanki
podskórnej, a ta przy pomocy ruchów wibracyjnych rozbija tłuszcz, który następnie odsysamy.
Dla kogo są te zabiegi i jakie przynoszą
efekty?
Kolejność wymienionych przeze mnie zabiegów odpowiada ilości tkanki tłuszczowej
u pacjenta. Lipoliza iniekcyjna przynosi fantastyczne rezultaty, ale stosuje się ją głównie
w niedużych, lokalnych nadmiarach tłuszczu.
Zabieg trzeba powtórzyć kilka, a nawet kilkanaście razy. Lipoliza laserowa jest skuteczniejsza, ale też ma pewne ograniczenia.
Stosowana jest u pacjentów, u których nadmiar tłuszczu nie jest aż tak duży. Natomiast
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
podczas najbardziej efektywnej liposukcji
jednorazowo potrafimy się pozbyć 6-7 litrów
tłuszczu. Zabiegowi poddajemy brzuch, uda,
bryczesy, wewnętrzną powierzchnię kolan, czy
ginekomastię (rozrost tkanki tłuszczowej okolicy piersi), której doświadcza wielu młodych
mężczyzn ćwiczących na siłowni. Liposukcja
nutacyjna ładnie obkurcza skórę, dzięki czemu nie mamy problemu z jej nadmiarem. Jeśli
pacjenci już zgłaszają się do nas z tym problemem, kwalifikujemy ich do operacji plastyki
brzucha.
Komu tego rodzaju zabiegi nie służą?
Generalnie są bardzo bezpieczne i stosujemy
je u osób, u których nie występują choroby
wykluczające ich przeprowadzenie. Każdy
z zabiegów poprzedzony jest wywiadem lekarskim. Wszystkie są mało inwazyjne i przeprowadzane w znieczuleniu miejscowym. Po
bardziej skomplikowanej liposukcji okres rekonwalescencji trwa kilka dni, podczas których mogą wystąpić krwiaki, siniaki, niewielki
ból. Pacjenci muszą też nosić specjalne ubrania uciskowe.
Oczywiście mogą się zdarzyć powikłania. Dlatego najlepiej jest wykonać zabieg w miejscu, w którym będziemy mieć stały dostęp
do opieki lekarskiej. Zgłaszając się do kliniki warto zapytać o doświadczenie lekarza,
sprzęt na jakim pracuje, liczbę wykonanych
zabiegów. Każdemu powinna towarzyszyć
dokumentacja fotograficzna, którą z zachowaniem ochrony danych osobowych pacjenta
personel może nam udostępnić.
I możemy zapomnieć o diecie i ćwiczeniach?
Absolutnie nie. Nie wyobrażam sobie, abyśmy
przy leczeniu nadmiaru tkanki tłuszczowej
nie współpracowali z innymi specjalistami,
m.in. dietetykami. Po liposukcji odbudowanie tłuszczu jest zdecydowanie trudniejsze.
Dr n. med. Andrzej Kustra jest lekarzem,
chirurgiem-flebologiem, lekarzem medycyny estetycznej. Specjalizację I stopnia
uzyskał z chirurgii ogólnej. Absolwent Podyplomowej Szkoły Medycyny Estetycznej
w Warszawie. Ukończył kursy specjalistyczne w kraju i za granicą z zakresu technik
medycyny estetycznej i flebologii. Od blisko
10 lat prowadzi w Kielcach prywatną klinikę medyczną „Re vitae” Centrum Medycyny
Estetycznej i Chirurgii Plastycznej.
To wygodny i szybki sposób, polecany szczególnie wtedy, gdy sama dieta, czy ćwiczenia
nie pozwalają pozbyć się tłuszczu. Szczególnie oporne są okolice brzucha, gdzie tkanka
tłuszczowa jest bardzo mało aktywna metabolicznie i nie poddaje się redukcji. Nie może
być jednak tak, że pacjent podda się jednorazowemu zabiegowi i zapomni o ćwiczeniach.
Czy takie „odchudzanie” wiąże się z dużym wydatkiem?
Koszty to pojęcie względne. Każde odchudzanie to wydatki związane ze specjalistyczną dietą czy ćwiczeniami. W zależności od
stopnia skomplikowania zabiegu mówimy
o kwotach od kilkuset do nawet kilku tysięcy
złotych, czy kilkunastu w przypadku konieczności wykonania plastyki brzucha.
Czy jest zainteresowanie takimi zabiegami?
Olbrzymie. I z roku na rok coraz większe, także
wśród mężczyzn. Szczególnie wiosną. Zdecydowanie bardziej zdeterminowane są osoby
młode, ale zgłaszają się też starsi pacjenci.
Moda
68
Letnia walizka
zimą
Karolina Janik
S
ezon urlopowy za nami. Letnie ubrania schowane głęboko w szafie, balsamy do opalania
wykorzystane do ostatniej kropli, słomiane kapelusze zamienione na ciepłe czapki. Słusznie,
w końcu mamy zimę. Mróz skłania nas do planowania ferii zimowych. Polskie góry czy zagraniczne stoki? I nagle pojawia się oferta egzotycznych wakacji. Co wygrywa? Oczywiście słońce
i plaża!
Ruszają przygotowania do wyprawy, a wraz
z nimi zaczynają się dylematy: co ze sobą zabrać? Odwieczny problem, przynajmniej dla
większości kobiet. Najczęściej wyjeżdżamy latem, dlatego pomyślałam, że warto przywołać
w tym miejscu i czasie kilka rad, jak sprawnie
spakować letnią walizkę zimą.
Na co przede wszystkim powinniśmy zwrócić
uwagę? Na miejsce podróży i prognozę pogody. Wiem, banał, ale bardzo często z tyłu głowy mamy obecną pogodę w naszym kraju. I nie
ważne, że prognoza wskazuje w miejscu, do którego się wybieramy 25˚C, dla nas to mało skoro za oknem jest tylko 5˚C. Wystarczy też mała
informacja o deszczu i od razu zapala nam się
czerwona lampka: trzeba wziąć ubrania z długim
rękawem... Spokojnie! Rozkładana parasolka lub
lekka peleryna przeciwdeszczowa z jedną bluzą
z długim rękawem w zupełności wystarczą.
Warto też wziąć pod uwagę plan podróży. Czy
wypoczynek chcemy spędzić z książką na plaży
czy może aktywnie? Niezależnie od tego w naszej walizce muszą się znaleźć minimum dwa
stroje kąpielowe. Jeśli wylądujemy w środku
prawie 40-stopniowego upału, jedyną rzeczą,
którą będzie tolerowało nasze ciało będzie właśnie strój kąpielowy. Czasami, gdy powietrze jest
dość wilgotne, pomimo upałów, rzeczy nie schną
szybko, dobrze jest więc zabrać jeden na zmianę.
W walizce nie może zabraknąć pareo, które
ma kilka zastosowań. Osłania przed słońcem
lub wiatrem, może służyć jako turban, okrycie
w trakcie wizyt w świątyniach czy poduszka na
plaży.
Sukienki – lekkie, zwiewne, na plażę i kolację –
w zupełności wystarczą trzy. Koszulki koniecznie
z cienkiego, bawełnianego materiału. Spodenki
także z naturalnego włókna. Spodnie z długą nogawką będą idealne na podróż klimatyzowanym
samolotem. Koszula lniana lub bawełniana także
sprawdzi się w podróży lub w chłodniejszy dzień
(chociaż szczerze wątpię, by taki był). Skarpetki
– zbędny balast. Będziemy nosić głównie japonki, sandały lub buty do wody. Pozwólmy więc,
aby nasze stopy odpoczęły od ciężkich butów
i grubych skarpet. Must have naszej walizki to
kosmetyki do i po opalaniu. Nasza skóra nie jest
o tej porze roku przyzwyczajona do słońca, więc
może być narażona na poparzenia. W okresie
powakacyjnym bardzo ciężko jest dostać balsamy do opalania w drogeriach lub hipermarketach. Na ratunek przychodzą firmowe sklepy
kosmetyczne, w których wymienione produkty
są dostępne przez cały rok. Oczywiście możemy
zakupić brakujące rzeczy na miejscu, ale weźmy
pod uwagę ich wysoką cenę (Tajlandia) lub brak
dostępności (Kuba).
Absolutnie największą zaletą garderoby na wyjazd jest jej kompatybilność. Wszystko musi
pasować do siebie tak, że niezależnie od tego,
który element wyciągniemy z walizki, będzie on
współgrał z innym, dowolnie wylosowanym. To
jaki kierunek wybieracie? Ja już wybrałam!
Uwaga! Konkurs
Mamy dla Państwa trzy zestawy kosmetyków ufundowanych przez firmę Lirene. Aby je zdobyć
wystarczy wziąć udział w konkursie. Szczegóły wkrótce na naszym profilu na Facebooku oraz na
stronie internetowej (www.madeinswietokrzyskie.pl). Zapraszamy do udziału!
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
3 sektor
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
70
71
Koleżanki
z DOGadanki
tekst Grzegorz Rolecki zdjęcia Mateusz Wolski
Magdalena Pawlik-Paciorek hoduje wyżły
weimarskie, Aleksandra Bąk – golden retrievery. Obie znają się z psiego przedszkola,
w którym socjalizowały swoje szczeniaczki.
Płynąca w żyłach psiarskość i potrzeba tropienia problemów społecznych sprawiły, że
zaczęły ze sobą współpracować. Jako fundacja DOGadanka pomagają niepełnosprawnym
dogadywać się nie tylko ze zwierzakami.
Gorączka społecznej nocy
– Na swój temat gadać nie lubię – zastrzegła
Magdalena Pawlik-Paciorek przed pierwszą rozmową o DOGadance. Był koniec września 2016
roku. Wraz z Aleksandrą Bąk załatwiała wtedy
setki spraw związanych z wernisażem wystawy
„(Nie)pełnosprawne piękne” w Pałacyku Zielińskiego. Jak zwykle w biegu, wiecznym pomiędzy
i fatalnym pojedynku z instytucją doby. Od momentu sformalizowania działalności w sierpniu
2015 roku, funkcjonują z coraz większym rozmachem. Grupa wsparcia, konferencje, seminaria,
blogosfera, dogoterapia, arteterapia. Nie da się
wyjść z pracy o godzinie 15, kiedy w CV widnieje
pozycja „społecznik”.
– Niestety – rozłożyłem wówczas ręce. – Wy też
musicie dbać o PR.
– Trochę to przerażające, ale próbujemy. Choć
lepiej wykorzystać energię na działanie, niż na
pompowanie medialnego balonu.
Podczas wernisażu prezentowały sześć dorosłych, niepełnosprawnych modelek z Kielc, które wzięły udział w sesji zdjęciowej. Stylizacja na
lata 20. zeszłego stulecia uwidaczniała autografy
na co dzień wyblakłe – ciepło Magdy, otwartość
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Karoliny, radość Marty, uśmiech Moniki, wrażliwość Mileny i blask Ani. Wodospad tych cech
powinien zasilać każdą działalność charytatywną, napędzając transfuzję między dawcą a biorcą.
– Gdyby tylko wszystkim chciało się tak, jak chce
się DOGadance – stwierdził pod nosem jeden
z urzędników.
Z twarzy organizatorek sączył się jednak lęk
przed pantoflowym uznaniem. Ludzie uzbrojeni w garnitury, mikrofony i kieliszki czerwonego wina odwracali ich uwagę od tego, co uszyło
DOGadankę – niezgody na niezgodę, radości
ze sprawiania radości i potrzeby wspierania potrzebujących. Strach przed komerchą nie dręczy
jedynie artystów punkowych. Strażniczki nierozgadywania się na własny temat musiały tym
razem pomóc sobie.
Fantastyczna czwórka
Innym pomagały od lat, poczynając od zajęć
kynoedukacyjnych, których podstawą jest program „Bezpieczny pies – bezpieczne dziecko”.
Jego uczestnicy uczą się odpowiednich zachowań względem czworonogów. Bo najniebezpieczniejsze sytuacje mają miejsce wtedy, gdy
sygnały ostrzegawcze wysyłane przez pupila są
ignorowane. Psiak może być zaniepokojony nawet drobnymi gestami: wymachem ręki, nagłym
piskiem albo wesołą bieganiną. Wykonawcami
tych czynności są najczęściej maluchy, istoty najbardziej narażone na pogryzienie.
– To bardzo ważny temat – mówi Aleksandra,
dogoterapeutka i trener profilaktyki pogryzień.
– Z jednej strony bezpieczeństwo we wspólnych
kontaktach, a z drugiej uwrażliwianie młodych
ludzi na potrzeby innych istot. Stawiamy milowy krok w budowaniu lepszego społeczeństwa,
w którym bezdomność zwierząt ma szansę stać
się problemem marginalnym.
Swój dom odnalazły u niej urocze „goldeny”:
Dżaga, Jess, Suzi oraz Lulu. Mają dach nad pyskiem i ważną robotę do wykonania. Suzi, rocznik 2010, to „agentka do zadań specjalnych”.
Spojrzenie ma mądre i intensywne, jakby świadome ogromu cierpienia, które ma ukoić. Najlepiej sprawdza się podczas zajęć teoretycznych.
Dżaga, Jess i Lulu są mistrzami części praktycznej, bezbłędnie wykonując polecenia prowadzącego. Uwielbiają zabawę i niegroźne psoty.
Fantastyczna czwórka jest doskonale przygotowana do tego, by wyszczekać światowe standardy
w dziedzinie dogoterapii. Opanowała mnóstwo
komend, sztuczek, a nawet elementy tańca.
– Po warsztatach w jednej z podkieleckich gmin
spotkałyśmy zachwyconego dziadziusia, który
na nasz widok krzyknął, że wnusia opowiedzia-
Bliskie spotkania trzeciego sektora
ła mu o przebiegu zajęć. Wcześniej nie zdawał
sobie sprawy z rangi tego tematu – wspomina
pani Magda.
Uwierz w ducha
Magdalena Pawlik-Paciorek z wykształcenia
jest oligofrenopedagogiem. Na co dzień pracuje
z osobami upośledzonymi umysłowo, specjalizując się w terapii wspomagającej, która łączy artreterapię z dogoterapią. W ramach DOGadanki
stworzyła grupę wsparcia skupiającą opiekunów
i chorych. W grudniu 2016 roku fundacja odwiedziła Świętokrzyskie Centrum Sportu. Towarzyszyły im dzieci z zaburzeniami rozwoju wraz
z rodzicami. Starsi poćwiczyli pilates, młodsi
zajęli się zabawami integracyjnymi.
– Niepełnosprawność stygmatyzuje całe rodziny. Zamyka, uzależnia i zniechęca do nawiązywania relacji społecznych. Tym ludziom marzy
się wyjście do kina, spotkanie przy kawie albo
przeczytanie książki. Brakuje jednak miejsc dedykowanych zarówno osobom chorym, jak i ich
najbliższym. Chcemy pomóc im wyjść z domu
– tłumaczy Pawlik-Paciorek. – Sama mam dwuipółletnią córkę i od początku angażuję ją w swoje pasje.
Ważnym aspektem funkcjonowania grupy
wsparcia jest to, że wszyscy jej członkowie mają
wpływ na kolejne działania. Każdy może zaproponować własny pomysł, czy sprawdzić się w roli
koordynatora. Jednym z fundamentów przedsięwzięcia są goście dzielący się z grupą własnymi
pasjami. Poziom zaangażowania po obu stronach
potrafi uciszyć niejeden stereotyp.
Dobre duchy DOGadanki nawiedzają również
sale i świetlice, gdzie organizowane są warsztaty
arteterapeutyczne, oparte na autorskich scenariuszach dogoplastyki. Dzieci biorą też udział
w zajęciach tanecznych, rytmizujących, opartych
na dramie i biblioterapii. Wspólne malowanie,
pisanie i wycinanie wykuwa autoekspresję, służąc przy okazji poprawie motoryki kończyn
górnych. Samodzielne posługiwanie się sztućcami czy nakładanie ubrań potrafi być dużym
wyzwaniem dla niesprawnej ręki.
Samoakceptacja rodzi się jednak z akceptacji
cudzej. Magdalena i Aleksandra przygotowują
happeningi z udziałem swoich podopiecznych,
np. w galeriach handlowych. Chcą podejmować
dialog ze społeczeństwem, uczyć zdrowego traktowania osób chorych, nieuciekania ani w obojętność ani nadmuchaną litość.
– Zależy nam na tym, żeby ludzie nie postrzegali
naszej pracy jako ciężkiej i wpędzającej w depresję – mówi Magda. – Cały czas mam jednak
wrażenie, że dużo łatwiej o pozytywne emocje
u niepełnosprawnego uczestnika wydarzenia
niż u osoby postronnej. Trudno wyrwać ludzi
z kontekstu ich własnego życia – dodaje.
Fundacja zwołała robocze spotkanie pt. „Kielce
miastem przyjaznym mieszkańcom?” z przedstawicielami instytucji działających na rzecz
niepełnosprawnych. Magdalena i Aleksandra
mają nadzieję, że uda im się przeszczepić na
kielecki grunt rozwiązania, które dla stolicy województwa winny być normą. Pokazują mi film
zrealizowany przez Urząd Miasta w Gdyni. Na
nim widać m.in. podjazdy dla wózków inwalidzkich, ścieżki miejskie i system audiodeskrypcji
dla niewidomych oraz tłumaczy dla niesłyszących. Marzenie!
– To wierzchołek góry lodowej, drobne udogodnienia – wzdycha Magda. – Oni dochodzili do
nich 20 lat. My nie musimy, bo dysponujemy
dobrymi przykładami. Wspólnie z innymi organizacjami chcemy doprowadzić do tego, żeby
Kielce były miastem dla wszystkich, a nie coraz
węższej grupy sprawnych, młodych ludzi.
Mission (im)possible
Walczą o rzeczy odporne na dysputy i punkty
widzenia. Łatwo się z nimi zgodzić, trudniej
samemu być uważnym, nie zasnąć pod kocem
DOGadanki. Fundacja podsuwa społeczeństwu
lustro odbijające każdy gest, dobry i zły. Dwie
wojowniczki potrzebują piątki przybitej od
reszty świata. Wszak im dalej w las, tym więcej
drzew.
– Kiedyś szkoliłam przyszłych pracowników
z tego, jak zachowywać się na rozmowie kwalifikacyjnej. Z tamtego czasu zostało mi stwierdzenie „największy sukces jeszcze przed nami”
– podsumowuje Magda. – Rosnące zainteresowanie ze strony ludzi stanowi jego preludium
– dodaje Ola. – Dzięki ich zaangażowaniu udaje
nam się wykonywać misję prawie niemożliwą.
Jest bożonarodzeniowa noc, a one sporządzają
właśnie roczne podsumowanie DOGadanki. Po
raz kolejny przegrały z dobą, wywołując przelotne opady uśmiechu.
Arteterapia
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
72
73
kawiarni Smoleńskiego do domu Franciszka
było zaledwie kilkadziesiąt metrów. Ot, wystarczyło przejść przez Małą i po drugiej stronie
wejść w bramę.
Teraz, po skończonym koncercie, pakował klarnet do futerału. Poprawił tylko surdut, założył
kapelusz i wyszedł, kłaniając się właścicielowi.
Sobotnia północ pachniała rozkwitającym
w parku białym bzem. Było ciepło, letni wietrzyk
delikatnie smagał po młodzieńczo kapryśnej
grzywce Matyldy. Czekała już. Była pod jego
oknem. Serce biło jej bardzo mocno, w końcu
to ich pierwsze umówione spotkanie.
Zaimponował jej sposób, w jaki pojawił się
w bramie. Podszedł do niej zdecydowanym
krokiem i patrząc głęboko w ogromne , błękitne
jak lazur oczy, przytulił ją do siebie. Potem, stawiając wszystko na jedną kartę, bo przecież sam
też drżał z podekscytowania, skradł jej pierwszy
pocałunek.
– Słabo mi Franciszku, słabo – szepnęła Matylda.
Wziął ją na ręce i szybko zaniósł na ławkę. Swoją
jedwabną butonierkę zwilżył, odkręcając wodę
w zdroju. Otarł jej czoło i dekolt.
– Lepiej Ukochana? – spytał.
– Już całkiem dobrze, mój Miły – odparła.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Bartosz Śmietański
Mateusz Wolski
Felieton
Felieton
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
74
75
N
Kielce umierają?
Policzki i ozorki,
czyli tradycyjne polskie smaki
Paweł Jańczyk
Jakub Juszyński
ic się nie dzieje, nuda, zero pomysłów i perspektyw… Kielce umierają! Czy rzeczywiście? Ze zdziwieniem przeczytałem ostatnio, że
kiedyś propozycji dla młodego człowieka było
dużo więcej, działo się sporo i wybór był ogromny, a centrum tętniło życiem. Przyjaciele często
mi powtarzają, że mam słabą pamięć, ale że
aż tak?
Stolica województwa świętokrzyskiego nie jest
oczywiście Warszawą, Łodzią czy Krakowem
i to jasne, że tam możliwości spędzenia wolnego
czasu jest nieporównywalnie więcej. Mam 36 lat
i pamiętam czasy, gdy w Kielcach koncert odbywał się raz na kilka miesięcy. Pamiętam, gdy
do hali przy ul. Krakowskiej wchodziło się po
piorunochronie, aby pomiędzy głowami setek
widzów dostrzec Korę i Maanam. Pamiętam
niezapomniane muzyczne spotkania z Proletaryatem czy Kazikiem w hali przy ul. Waligóry
(obecnie Żytniej). Kilka lat później przyjemny
wieczór można było spędzić w Irish Pubie nad
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
zalewem lub – przy odrobinie szczęścia – w Karczmie przy Bodzentyńskiej. I to by było na tyle,
jeśli chodzi o ówczesną propozycję „kulturalną”.
A na co w latach 90. mógł liczyć zainteresowany sportem? Korona w III lidze, mecze przy
Szczepaniaka, klimat oldskulowy, dla niektórych
niezapomniany, ale to nadal III liga. Czasy, gdy
na mecze pucharowe z ówczesnymi I-ligowcami
przychodziły tłumy, a posiadacze szkolnych legitymacji wejść mogli tylko z kimś dorosłym,
więc szukali „wujka” przed bramą. Piłka ręczna?
Pierwsze mistrzostwa, puchary, ale dostać się do
starej hali było ciężko. Dwie godziny przed meczem pozajmowane wszystkie ławki, więc często
wspomniany wyżej piorunochron służył wielu,
a jedynym wolnym miejscem był parapet. Pozostałe sporty? Przez chwilę koszykówka. Innych
próżno szukać…
Ano właśnie.
Mijają lata, oferta klubów muzycznych ogromna, samych klubów przynajmniej kilka, kil-
kanaście pubów, pizzerii, restauracji. W ciągu
dwóch tygodni przyjeżdża Coma, T-Love, Hey
i Happy Sad, chwilę wcześniej był Perfect, Wilki.
Tu gra coverband, tam można potańczyć przy
starych hiciorach, w jednym z klubów koncert
z muzyką disco polo, a w dyskotekach kilku
znanych didżejów. Mamy świetny teatr, filharmonię. Słowem wybór ogromny. Sport? Piłkarze
ręczni wygrywają wszystko w Lidze Mistrzów,
hala piękna, bilet można kupić (przy odrobinie
szczęścia i chęci). Korona od 11 sezonów w ekstraklasie. Siatkarze w najwyższej lidze, piłkarki
ręczne o ekstraklasę walczą. Każdy znajdzie coś
dla siebie, jeśli tylko chce i chyba o to „chce” najbardziej chodzi. Jeśli tylko się postaramy, to nie
znajdziemy powodów do narzekania. W Krakowie czy Warszawie więcej się dzieje? Racja, bo
to Kraków i Warszawa, zawsze tak było i będzie.
A że wszystko kosztuje i nie każdego stać na kilka koncertów w miesiącu? W innych miastach
też kosztuje, zapewniam.
M
acie czasem ochotę na coś smacznego,
polskiego i tradycyjnego? Na pewno tak!
Mnie to zdarza się często. Nim jednak zaczniemy przełykać ślinkę i w myślach konsumować
te przepyszne potrawy wypadałoby się zastanowić. Co tak naprawdę możemy uznać za polski
tradycyjny smak?
Wszystko i nic. Na dobrą sprawę wiele z tych
dań, które znamy z dzieciństwa, także serwowanych dziś w pseudoregionalnych restauracjach
wcale nie jest ani polskich, ani tradycyjnych.
Na szczęście są gastronomiczne iskierki, które
rodzimą kuchnię próbują rozniecić na nowo,
wprowadzając do swojego menu różnorodne
dania, zawierające również staropolskie smaki.
Tradycyjnym daniem są dla mnie: rosół i zupa
pomidorowa, kotlet mielony i schabowy oraz
pieczony kurczak. Nie jest to wprawdzie kuchnia staropolska, ale te smaki zawsze miło wspominam i często do nich wracam. Jeżeli nie te
dania, to jakie potrawy możemy nazwać staropolskimi? I tu musimy postawić pytanie: do
jakiego okresu chcemy wrócić? Inne prawa rządziły kuchnią średniowieczną, a inne przedwojenną czy tą pod zaborami (wypadałoby także
uściślić pod jakim).
Jest kilka produktów, które jednak możemy
uznać za tradycyjne. Występują one także
w innych kuchniach, ale my znamy je z naszego
podwórka. Właściwie to znaliśmy, później popadły w zapomnienie, a teraz wracają do łask.
Na porządku dziennym są znowu pigwy i różne przetwory: konfitury, soki, nalewki. Coraz
częściej możemy spotkać czosnek niedźwiedzi,
a jarmuż stał się obowiązkowym składnikiem
posiłków dla wielu dbających o linię smakoszy
i smakoszek. Przez wiele lat uznawany za chwast
topinambur, czyli słonecznik bulwiasty, powrócił na nasze stoły i z powodzeniem potrafi zastąpić ziemniaka, dodając lekko orzechowej nuty
do znanego nam smaku. Renesans przeżywają:
pasternak, pokrzywa, czy brukiew. Koniecznie
spróbujcie tych produktów, bo w restauracjach
potrafią wyczarować z nich cuda. Oprócz skład-
ników przeżywających drugą młodość mamy
także w naszej kuchni takie, które choć mniej
popularne, to zawsze były obecne. Coraz częściej na sklepowe półki wracają produkty z gęsi
czy kaczki, zdarzają się perliczki oraz wszelkiej maści dziczyzna. A policzki i ozorki dzięki wspaniałym szefom kuchni zamieniają się
w symfonię wyrafinowanych smaków.
Gdzie można ich spróbować? Wbrew pozorom
miejsc jest sporo. Wśród nich wyróżniają się:
Monte Carlo, Solna 12 czy Restauracja Kielecka,
a także restauracje hotelowe: Oranżeria, Tęczowy Młyn czy Odyssey. A, gdy będziecie mieć
ochotę na mniej wyszukane, ale doskonale znane smaki, to zarówno w Kielcach, jak i w regionie przyjdą Wam z pomocą jadłodajnie (niska
cena i często zadowalająca jakość) oraz zajazdy/
karczmy (tu bywa różnie z cenami i jakością).
I nieważne, gustujecie w polskiej kuchni serwowanej w restauracjach, czy eksperymentujecie
w domowym zaciszu, moja rada może być tylko
jedna: róbcie to dalej!
Mateusz Jachlewski
Trenuj z mistrzem!
Grudzień to ciężki czas dla naszego organizmu. Kuszą świąteczne potrawy, wszędzie czuć zapach piernika, a na sklepowych
półkach pełno pralin i smakowitych ciast. Dodatkowo aura nie sprzyja aktywności fizycznej. Chciałbym Was jednak przekonać,
że ruch po świątecznym obżarstwie to dobra sprawa.
Dziś będziemy ćwiczyć nogi. Przygotujcie step lub stabilne krzesło, dwa 10-kilogramowe hantle, skakankę lub kawałek sznurka.
1
Wypad ze stepem
Potrzebne będą hantle i step. Rozpoczynamy od
wejścia na step jedną nogą, hantle trzymamy
wzdłuż ciała. Drugą nogę zginamy w kolanie. Po
zejściu wykonujemy wypad obciążanej nogi do
tyłu. Następnie zmieniamy nogę.
Ilość powtórzeń: 16 na jedną nogę
2
Plank na boku
Przyjmij pozycję jak do klasycznej deski, a następnie oderwij lewą rękę i lewą nogę od podłogi – ciało ustawiamy
bokiem do podłoża. Utrzymaj się na łokciu i boku stopy.
Prawa ręka oraz noga muszą być uniesione.
Czas trwania ćwiczenia: 30 sekund na jedną stronę
Przeskoki 1
Przygotuj dwie skakanki lub sznurki, ustaw je w metrowej odległości od siebie. Przeskakujemy skakankę
na jednej nodze, drugą trzymając zgiętą. Lądujemy na
pełnej stopie.
Ilość powtórzeń: 20 na jedną nogę
4
Przeskoki 2
Tym razem skaczemy na dwóch nogach. Długość skoku pozostaje taka sama – 1 metr.
Ilość powtórzeń: 40
Krótkie skoki
Odkładamy jedną skakankę. Nad drugą
będziemy wykonywać małe skoki na
jednej nodze – bokiem oraz przodem. Po
serii zmieniamy nogę.
Ilość powtórzeń: 20 na jedną nogę
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
3
Zdjęcia Patryk Ptak
76
5

Podobne dokumenty