KOZA JEST COOL - Filmoteka Szkolna
Transkrypt
KOZA JEST COOL - Filmoteka Szkolna
KOZA JEST COOL Z Bartkiem Konopką i Piotrem Rosołowskim, twórcami filmu „Ballada o kozie”, rozmawia Konrad J. Zarębski „Kino” 2004, nr 4 – Myślę, że każdy, kto postanawia studiować filmoznawstwo, w duchu myśli o kręceniu filmów, ale rzadko komu to się udaje. Bartek Konopka: O kręceniu filmów zacząłem myśleć jeszcze w liceum, ale czułem, że jestem jeszcze za młody, za mało mam do powiedzenia. Pomyślałem więc, że lepiej byłoby najpierw dowiedzieć się czegoś więcej o świecie, a przy okazji pogłębić wiedzę o filmach. Filmoznawstwo wydawało mi się dobrą drogą w tym kierunku. – To był słuszny wybór? B.K.: Pochodzę z małego miasta i nie obejrzałem wcześniej tylu filmów, co moi koledzy ze studiów. Przeżyłem wiele zaskoczeń, nie zdawałem sobie sprawy, że sama wiedza o filmie może być dziedziną tak rozbudowaną. Zaczęło się oglądanie różnych filmów, fascynacja teorią. Dzięki filmoznawstwu poznawałem różne sposoby opowiadania o świecie i ludziach, różne formy, estetyki. Miałem okres fascynacji Polańskim i jego skłonnością do absurdu, potem Akim Kaurismakim, Halem Hartleyem. Dokument jako gatunek filmowy dla mnie nie istniał. – Rzeczywiście, od absurdu i Kaurismakiego do dokumentu daleko. B.K.: Po II roku studiów przeniosłem się z Krakowa do Łodzi, założyłem rodzinę, zacząłem pracować i studia skończyłem tokiem indywidualnym. Próbowałem dziennikarstwa: to wtedy nadszedł moment, kiedy zaczął mnie wciągać dokument – jako obserwowanie życia własnego i innych ludzi. Przeniosłem się do Warszawy, podjąłem studia dziennikarskie, zacząłem robić reportaże dla TVN i telewizji publicznej, wreszcie zacząłem na nowo myśleć o szkole filmowej. Ostatecznie trafiłem na Wydział Radia i Telewizji w Katowicach. Dzisiaj widzę, jak dużo stamtąd wyniosłem. Od Leszka Wosiewicza, Filipa Bajona, Wojciecha Marczewskiego, Jerzego Stuhra oraz od ludzi z roku nauczyłem się robienia filmów, ale i głębszego myślenia o świecie i ludziach. To był bardzo ważny czas. – A pan, panie Piotrze? Piotr Rosołowski: Moja droga była krótsza. Trafiłem na wydział operatorski do Katowic przez fotografię. Przez pierwsze dwa lata chłonąłem wszystko, o czym nam mówiono – aż do przesytu. Wziąłem rok urlopu i wyjechałem do Azji, skąd przywiozłem zainteresowanie życiem, a stąd już tylko krok do dokumentu. Na ostatnim roku nakręciliśmy z Bartkiem film – fabułę, którą chcieliśmy opowiedzieć środkami dokumentu. Od tej pory dobrze się porozumiewamy. B.K.: Wspólnie zrobiliśmy też kilka reportaży dla programu „Raj”. To bardzo fajny program, kierowany przez Rafała Wieczyńskiego, który ma ciepły stosunek do młodych i pozwala naprawdę na wiele. W przeciwieństwie do innych programów telewizyjnych tu liczył się nie tylko temat, ale i jakość. P.R.: Po szkole w Katowicach było to dla nas ważne miejsce, praktyczna szkoła dokumentu. Bez gadania, zbędnych dywagacji, tylko konkretna praca. – Magazyn „Raj” to program o jasno określonych celach i przesłaniu: ma zbliżać do człowieka, a „Ballada o kozie” dowodzi, że to przesłanie jest wam obu bliskie. Co było pierwsze: pomysł na film czy konkurs stacji Planete na projekt dokumentu? B.K.: Pomysł na film narodził się dwa lata temu. Piotrek usłyszał w radiu reportaż o akcji obdarowywania wsi kozami. Reporter podkreślał surrealizm tej akcji. – Surrealizm? Przecież koza jest synonimem zwierzęcia uniwersalnego, które nie tylko samo się wyżywi, ale jeszcze innych nakarmi. Pomysł, by obdarzyć biednych kozą, nie jest wcale głupi, zwłaszcza jeśli towarzyszyły mu również inne cele… B.K.: Przekazywanie kóz to ledwie część akcji społecznej, którą w gminie Świdnica prowadzi się od dobrych kilku lat. Dwa lata temu było o niej bardzo głośno, bo zjechało się tam mnóstwo dziennikarzy. Jednak ludzie zrazili się do tej akcji, bo z przekazów prasowych i telewizyjnych wynikało, że kozy, ale także gęsi i świnie wietnamskie, trafiają do najuboższych. A nikt nie lubi być wskazywany jako ten najbiedniejszy. – Przyznam, że dla mnie ta akcja ma coś z utopijnych programów europejskich… B.K.: Przez moment zastanawialiśmy się nad świniami wietnamskimi; to gatunek znacznie mniejszy od naszego tucznika. Ale to byłaby egzotyka. Koza niesie ze sobą znacznie więcej. Ma w sobie coś, jest fotogeniczna i mądra. – Macie pomysł, jedziecie na dokumentację. A na miejscu okazuje się, że ludzie mają już dość filmowców i dziennikarzy. P.R.: Na dokumentację pojechaliśmy na rękę, nie spodziewając się tak dobrego przyjęcia. Przyjął nas wójt, zamieszkaliśmy w szkole, wszystko wskazywało, że to miejsce nas zaprasza. Spotkaliśmy panią Basię Moroz, która prowadzi tę akcję i odsłoniła przed nami wszystkie jej tajniki. Władze lokalne udzieliły nam dużego kredytu zaufania, gorzej było z ludźmi, bo początkowo byli nieufni. B.K.: Byliśmy tam przez kilka dni i spodobało nam się zarówno miejsce, jak i ludzie. Tylko cały czas wydawało się nam, że to jest raczej materiał na reportaż. W końcu przyszło nam do głowy, żeby ten świat pokazać z punktu widzenia kozy, skierować kamerę na kozę – zwierzę, które trafia między ludzi i też jakoś to przeżywa. To był taki pierwszy pomysł, dzięki któremu zrozumieliśmy, że z tego może powstać nie zwykły reportaż a film. Ale wszystko później trafiło do szuflady. Dopiero kiedy dostałem się do Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Andrzeja Wajdy, sięgnąłem jeszcze raz po tę kozę. To zasługa Marcela Łozińskiego, Jacka Petryckiego i Jacka Bławuta, którzy utwierdzili nas w przekonaniu, że jest w tym materiał na metaforę i na film. To oni zachęcali nas do zgłoszenia tematu na konkurs Planete. – Ujęła mnie słoneczność waszego filmu, wiara, że coś z tego ofiarowania kozy wyniknie, wiara, która zresztą spełnia się w finale. Koza okazuje się dobrym początkiem, jest cool. P.R.: Ci ludzie żyją tak skromnie, mają tak niewiele, że każdy dar, niechby i koza, znaczy dla nich bardzo dużo. Są wdzięczni za to, że ktoś w ogóle o nich pomyślał i coś im dał. B.K.: Tok naszego filmu odzwierciedla sposób, w jaki sami poznawaliśmy to miejsce i sytuację. Przyjechaliśmy tam zwabieni absurdalnością, jak się nam wydawało, tej akcji. Szykowaliśmy się na film w starym stylu, o pewnym absurdalnym pomyśle, z którego niewiele wynika, a który pochłania środki i ludzką energię. Później nas samych zaskakiwało, że zaczęliśmy widzieć pożytki tej akcji. W niewielu przypadkach, ale jednak, kiedy się pomaga ludziom, to się ich ożywia, stają się lepsi, między sobą, w rodzinie. To nas zaskoczyło i zostało w głowie. Stąd konstrukcja naszej opowieści, od absurdu na początku do szczęśliwego końca. – Czy w tym filmie są jednak jakieś elementy manipulacji? Czy próbowaliście ingerować w rzeczywistość, czy też pozostaliście obserwatorami zza szklanej szyby? P.R.: Nie mogliśmy być tylko obserwatorami, o czym przekonaliśmy się po pierwszych kilku dniach. Kiedy kozy przyjechały i były rozdawane, wystarczyła sama obserwacja. Ale później trzeba było dotrzeć do ludzi, którzy tam żyją i których każdy dzień podobny jest do drugiego. Po prostu, czas tam płynie inaczej. Bez naszych ingerencji niewiele by się tak naprawdę wydarzyło. Na szczęście już sama obecność kamery działała na tych ludzi mobilizująco. B.K.: Jeszcze raz przekonaliśmy się, że czysty dokument nie istnieje. Przez pierwsze dni staraliśmy się ustawiać kamerę jak najdalej, aby filmowani nie odczuwali naszej obecności. Później zorientowaliśmy się, że przesuwanie kamery bliżej niewiele zmienia, bo ludzie już zdążyli się do niej przyzwyczaić. W efekcie doszliśmy do momentu, kiedy kamera jest naprawdę blisko, ale nie czuje się jej obecności. Jednak moment decydujący był na samym początku, przed zdjęciami. Spotkaliśmy się z blisko dwudziestoma rodzinami, spośród których wybraliśmy cztery. Dlaczego tylko cztery? Bo większość tkwiła w kompletnym marazmie, nie było z nimi żadnego kontaktu. Zacząłem się zastanawiać, czy to nie jest źle, że pokazujemy tylko takie rodziny, które mają w sobie energię, jakąś chęć, jakiś potencjał. Bo jeśli mamy być obiektywni, to powinniśmy mieć też taką inną rodzinę. – A musieliście być obiektywni? B.K.: W końcu doszliśmy do wniosku, że nie chodzi o obiektywizm, ale o naszą subiektywną wypowiedź. Zostaliśmy więc przy tych bohaterach i to był chyba pierwszy moment manipulacji: to nie jest cała prawda o tej rzeczywistości, ale myślę, że jej lepsza część. – Ile czasu spędziliście z tymi ludźmi? B.K.: Wiadomość o przyznaniu w konkursie Planete nagrody za najlepszy projekt filmu przyszła pod koniec maja. Do Świdnicy zaczęliśmy jeździć od początku czerwca, na tydzień lub kilka dni, z przerwami, do końca wakacji. A pod koniec sierpnia zaczęliśmy kręcić. P.R.: Zdjęcia trwały trzy tygodnie, dokładnie 18 dni, z tygodniową przerwą. Ten tydzień wykorzystaliśmy na przejrzenie materiału w Warszawie, zdjęcia oglądali też studenci i wykładowcy Szkoły Wajdy. – Jaki był udział Szkoły Wajdy w pracy nad filmem? B.K.: Jednym z założeń Szkoły jest, że jeśli w trakcie kursu robi się film, to można skonsultować swoje pomysły z opiekunami i studentami na każdym etapie realizacji. W Szkole powstało z osiem wersji scenariusza, w tym ta wysłana na konkurs. Mogliśmy liczyć na drobiazgową analizę zarówno scenariusza, jak i nakręconego materiału, wreszcie kolejnych wersji montażowych. Udział Szkoły jest trudny do przecenienia – sami albo pod okiem innego opiekuna zrobilibyśmy inny film. – Tematem konkursu Planete był projekt filmu, a nagrodą środki na jego realizację i premiera na festiwalu w Berlinie. A gdyby film nie spełnił oczekiwań organizatorów? B.K.: O tym nie było mowy w regulaminie. Zresztą, nasz film różni się od nagrodzonej wersji scenariusza. Pierwotnie to miała być historia jednej kozy, fabularyzowana, zmierzająca w stronę surrealizmu. Kiedy spotkaliśmy się z jurorami z okazji premiery w Berlinie, okazało się, że są pozytywnie zaskoczeni: obawiali się, że koza może przysłonić ludzi, a żartobliwy kontekst zaszkodzi poruszonemu problemowi. Na wspólnej konferencji prasowej Andres Veiel, laureat Feliksa 2001 za „Black box BRD”, rekomendował nasz film do dystrybucji kinowej i na międzynarodowe festiwale. – Czy skończenie filmu jest równoznaczne z ukończeniem Szkoły Wajdy? B.K.: Tak, chociaż po każdym kursie w Szkole otwiera się pracownia, coś w rodzaju zespołu, gdzie można skonsultować swoje pomysły z wykładowcami i kolegami z kursu. Mielibyśmy z Piotrkiem do skonsultowania pewien projekt fabularno-dokumentalny, ale chyba za wcześnie o tym mówić. P.R.: Wyobrażamy to sobie jako kino drogi, z tym że pisanie scenariusza odbywałoby się podczas dokumentacji, razem z naszymi bohaterami. Nie będzie to historia do końca wymyślona: pragniemy pomóc pewnym ludziom, wybranym na drodze swoistego castingu, zrealizować ich marzenia. Rozmawiał Konrad J. Zarębski