Przymierzalnia
Transkrypt
Przymierzalnia
N A Z W A F I R M Y ROK V, nr 1 NOWA ODSŁONA 20. października 2012 r. AGNIESZKA MASNA „Przymierzalnia” ma już pięć lat. Każdy rok to jej nowa odsłona. Kolejni dziennikarze zdobywają szlify i wypływają na nowe, nieznane wody. Każdy nowy zespół redakcyjny to nowe pomysły i nowe zadania. W tym roku chcemy śledzić życie naszej szkoły w cyklu mniej więcej dwumiesięcznym. Mamy nadzieję, że nam się uda. Dzisiejszy numer próbuje uchronić od zapomnienia nasze przeżycia z Wrocławia. Reporterskie impresje, relacje nieraz tylko w detalach odmienne, pokazują, że to samo można widzieć inaczej. Nie wahamy się mnożyć relacji. Warto zmieniać obrazek w kalejdoskopie. Zostanie wspomnienie feerii barw i kształtów. Mamy nadzieję, że któryś z obrazów do Was przemówi, jak przemówił do nas wszystkich Wrocław. Wielu z nas mówiło, że tam wróci: na studia, na dorosłość, na chwilę. Wielu wskazywało na magię miasta, w którym jak w tyglu mieszają się kultury wschodu i zachodu, w którym mit miesza się z realnością. Dlatego nie od rzeczy jest połączenie w tym samym numerze naszych mitologicznych poszukiwań z dociekaniem historycznym widocznym na przykład we wspomnieniach konkretnych ludzi, których spotkaliśmy. MAMY NOWY SAMORZĄD! W poniedziałek 8.10. 2012 r. podczas wyborów bezpośrednich została wybrana tegoroczna ekipa samorządu uczniowskiego. Filip Zawartka z Zuzią Ciszewską – Koroną i Piotrkiem Pruszkowskim wygrali większością głosów z ekipami Julii Zimińskiej i Emilii Bartosik. Nad prawidłowym przebiegiem wyborów czuwała pani Kasia Murzyn. Zwycięzcom gratulujemy! szczegółach wyborów nana str.str…. 2. OO szczegółach wyborówczytaj czytaj Ważne tematy: CO NOWEGO W SZKOLE? RELACJE ZE SZKOŁY JESIENNEJ WE WROCŁAWIU MITY I LEGENDY WIDZANE OCZAMI GIMNAZJALISTÓW I GOŚCI NUMERU Czytaj w numerze: SAM SIĘ RZĄDŹ 2 PÓŁKA Z MITOLOGIĄ 3 COLDPLAY W WARSZAWIE 7 SZKOŁA JESIENNA 9 ZIEMIAŃSKI U GIMNA- 15 ZJALISTÓW WSPOMNIENIA KRESOWIAKÓW 21 CO DALEJ, TRZECIA KLASO? 27 Sam się rządź W gimnazjum został wybrany samorząd uczniowski. Po całkowitej ciszy wyborczej obejmującej nie tylko ostatni dzień przed wyborami, ale i cały czas kampanii wyborczej, na korytarzu gimnazjum pojawiła się urna wyborcza. Nauczycielka nadzorująca prawidłowość procedur przygotowała listy uczniów, karty do głosowania, a co najważniejsze- listę kandydatów. W wyborach samorządo- wych naszego gimnazjum obowiązuje system zbliżony do prezydenckiego. Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki jest jednocześnie szefem rządu, nie posiada za to żadnej władzy ustawodawczej. „WŁADZA TO MOŻLIWOŚĆ SŁUŻENIA INNYM, A NIE FANFARY KU NASZEJ CZCI” J. DONALD WALTERS Przewodniczący samorządu szkolnego nie jest szefem rządu sensu stricto, a z pewnością nie posiada władzy ustawodawczej. W toku kampanii wybiera sobie jednak, podobnie jak w Ameryce, wiceprzewodniczących, z którymi chciałby współpracować, a obywatele uprawnieni do głosowania wybierają całe ekipy. Co prawda my nie potrzebujemy Kolegium Elektorów, bo stosujemy wybory bezpośrednie, ale, tak jak tam, zwycięzca zgarnia wszystko. Jeśli np. X dostanie 30 głosów, a Y 29, to Y nie stanie się wiceprzewodniczącym. Będzie po prostu wielkim przegranym. Przewodniczącym zostaje X, a zastępcami ci, których zaprosił do ekipy. Poprzedni przewodniczący- Józek zrobił na facebooku stronę samorządu. Na bieżąco wrzucał tam informacje o tym, co dzieW naszej małej szkole nigdy nie zdarzyło się, by je się w szkole. Teraz postartowało więcej niż dwie dobną stronę prowadzą nauczyciele. ekipy. W tym roku nie tylko kampania była nieNie wiadomo co planuje typowa. Okazało się, że w samorząd. Może coś fajszranki stanęły aż trzy nego. Pierwsza próba już ekipy. Wszyscy kandydaci podczas dnia nauczyciela. są kolegami z klasy. Może wreszcie uda się Ekipa Julki to dziewczyny zorganizować jakieś dyskoteki. A może nic. z III b, Emila chciała stworzyć zespół łączony z obu trzecich klas, Filip zaprosił do współpracy Zuzię i Piotrka ze swojej klasy. Atmosfera zrobiła się dziwna. Rozdrobienie polityczne sprzyja napięciom. Ale cukierki były pyszne. Redakcja Ponieważ nie było żadnej kampanii, wybory były co najwyżej rankingiem popularności. Wygrał Filip i docenił ten fakt, rozdzielając po ogłoszeniu zwycięstwa, pyszne cukierki. Niech wszyscy wiedzą, kogo lubią. Wywiad z Filipem Zawartką, nowym przewodniczącym REDAKCJA: Co chcecie osiągnąć będąc w samorządzie? FILIP ZAWARTKA: Chcemy żeby nasza szkoła była lepsza. Chcę żeby nasza szkoła dawała uczniom więcej możliwości, żeby mogli rozwijać swoje zainteresowania. R. A jakie są twoje zainteresowania? I jak wyobrażasz sobie ich Str. 2 rozwój na terenie szkoły? F.Z.: Filmy, czasami też sport, przede wszystkim teatr, no i oczywiście kino. Chciałbym rozpropagować Klub Łazików Teatralnych wśród uczniów. Planuję prowadzić stronę samorządu na facebook’u i tam informować o nadchodzących imprezach, zabawach etc. Może będziecie chcieli, żebym zorganizo- wał dyskotekę? Może wyjścia do Iluzjonu? Pewnie życie pokaże. R. A z drugiej strony na co wy liczycie? Czego się za tę pracę spodziewacie? F.Z. Na pewno punkty do liceum i z zachowania, ale to nie jest dla mnie najważniejsze, bo satysfakcja że robię coś dobrego na rzecz naszej szkoły jest tym czymś. PÓŁKA Z MITOLOGIĄ Baśń prawdę Ci powie Z Michałem Malinowskim, założycielem Muzeum Opowiadaczy Historii, rozmawia Marta Boj Redaktor: Dzień dobry Panie Michale. Czy mogłabym zadać Panu kilka pytań? Michał Malinowski: Tak, oczywiście! R: Dziękuję. Co skłoniło Pana do stworzenia „Muzeum opowiadaczy historii”? MM: To długa historia. Głównym powodem założenia muzeum była moja obserwacja, że w Polsce zanika zwyczaj ustnego opowiadania historii. Postarałem się więc, aby te opowieści zachować i przybliżyć zwyczaj opowiadania wszystkim. Przede wszystkim dzieciom i dzisiejszej młodzieży, żeby pokazać im jak wspaniałe są wszelkie baśnie. Dzisiaj rodzice najwyżej czytają dzieciom książeczki do snu. Opowiadaczy, gawędziarzy jest mało. Trzeba ich na nowo stworzyć. W niektórych krajach ten zwyczaj pozostaje nadal bardzo żywy, szczególnie w mniejszych miejscowościach. Dużo podróżowałem po świecie i poznałem przeróżne sposoby opowiadania baśni i historii. R: Jakie eksponaty pan zgromadził w muzeum? I na czym polega jego działalność? MM: W muzeum nie ma za wiele eksponatów. Głównie są to afrykańskie maski, stroje oraz instrumenty. Instrumenty potrzebne są do opowiadania historii. Podczas gdy opowiadacze dają występ, ich towarzysze lub oni sami dodają efekty dźwiękowe do opowiadania. A co do działalności to głównie chodzi o edukację dzieci i młodzieży. Szkoły przyjeżdżają i mogą posłuchać opowiadań ze wszystkich stron świata. Przedstawienia są robione tak, by dzieci bądź młodzież nie zanudziła się tylko zakochała w baśniach i niezwykłej sztuce ich opowiadania. R: Co chciałby Pan, aby najbardziej utkwiło w pańskich słuchaczach, co chciałby Pan im przekazać? MM: Najbardziej zależy mi, by słuchacze dostrzegli, że nie każdy może tak po prostu opowiadać historie przed publicznością i jest to trudna i wymagająca umiejętności sztuka. Jednak każdy może opowiadać historie rodzinie, znajomym lub komuś znajomemu, aby ten piękny zwyczaj powrócił. Zależy m i też na tym, by słuchacze poprzez opowiadania poznali kulturę np. nieznanej Afryki. R: Do czego przywiązuje Pan największą wagę podczas wymyślania warsztatów i doboru przedstawień? MM: Przede wszystkim do wieku słuchaczy. Nie będę dawał 3 godzinnego przedstawienia o tematyce poważnej dla dzieci 6-8 letnich. R: Dlaczego uważa Pan, że baśnie i historie mówione są ważne? MM: Ponieważ pomagają opanować się oraz poprawiają wyobraźnię. Można powiedzieć, że mają też skutki lecznicze. Kiedyś wśród uczestników warsztatów, które też prowadzę, był chłopiec z tikami nerwowymi. Gdy zaczął opowiadać, wszyscy się z niego śmiali. Pracowałem z nim jeden dzień. Drugiego dnia zaczął opowiadać… bez tików. To było dla niego i dla klasy niesamowite przeżycie. Ja też nie zdawałem sobie sprawy, że opowiadanie może mieć taką moc przemiany! INSTRUMENTY POTRZEBNE SĄ DO OPOWIADANIA HISTORII. PODCZAS GDY OPOWIADACZE DAJĄ WYSTĘP, ICH TOWARZYSZE LUB ONI SAMI DODAJĄ EFEKTY DŹWIĘKOWE DO OPOWIADANIA. R: Dlaczego zajął się pan baśniami i legendami, a nie np. kryminałami? Str. 3 Baśń prawdę Ci powie - c.d. MM: Kryminały czy inne tego typu historie są popularne, a baśnie i legendy już zanikają i nikt o nich nie pamięta. Dlatego postanowiłem pomóc je zachować w ludzkiej pamięci. R: Dziękuję. To był niesamowity wywiad, chyba teraz sama zacznę czytać baśnie! MM: Proszę i zapraszam do mojego muzeum. R: Od kiedy kocha pan baśnie? MM: Ooj.. Na to pytanie nie jestem w stanie odpowiedzieć, bo nie pamiętam. Wiem, że jako chłopiec już kochałem czytać i słuchać baśni i legend. Chyba zawsze. R: Kto opowiadał panu baśnie kiedy był pan młody? MM: Moja mama i babcia. One zawsze wymyślały niesamowite historie, ale też znały mnóstwo polskich legend . R: Jak może pan zachęcić do czytania baśni? MM: Baśnie są dla każdego, a polecam je, gdyż można się z nich wiele dowiedzieć . Można nauczyć się wielu rzeczy np. o kulturze jakiegoś kraju. R: Czy nie uważa pan, że jest pan za stary na bajki? MM: Baśnie są dla wszystkich od 1 roku do 111 lat. Wszyscy mogą się nimi zachwycać i się z nich wiele dowiedzieć . Wystarczy chcieć, mieć czas chociaż 10 min i wziąć zbiór baśni i zagłębić się w jego tajemnicach. Niezwykłe przyczyny wojny trojańskiej Obraz Paula Petera Rubensa „Sąd Parysa” przedstawia mitologiczną scenę wyboru najpiękniejszej bogini. Na pierwszym planie możemy zobaczyć trzy ładne kobiety starające popisać się swoim pulchnym i zgrabnym ciałem. Pierwsza z lewej to Atena - bogini sprawiedliwej wojny i mądrości, którą poznajemy po atrybutach leżących u jej stóp, czyli zbroi i tarczy. Atena, owiewająca się białą Str. 4 JEREMI DEMIAŃCZUK chustą, sprawia wrażenie tańczącej. Pośrodku stoi Afrodyta - bogini piękności. W jej nogę wtulony jest mały Eros. Afrodyta jest spokojna, z lekkim uśmieszkiem patrzy na Parysa, zasłaniając purpurowobiałym materiałem swoje łono. Na samym końcu stoi Hera opiekunka rodzin i ogniska domowego. Przybierając pozycję modelki, próbuje ona wywrzeć jak największe wrażenie na sędzim. Obok nich siedzi czarnowłosy Parys ubrany w prosty czarny strój. Chłopak patrzy na wszystkie boginie z wielkim zainteresowaniem, choć jego wzrok podąża w kierunku Afrodyty. Za nim stoi Hermes, który w mitologii jest bogiem złodziei i podróżników. W jednej ręce trzyma kaduceusz, a drugą wręcza jabłko jednej z mieszkanek Olimpu. Ubrany jest jedynie w czerwoną pelerynę spiętą przy szyi oraz swoje słynne skrzydlate sandały i czapkę. Na drugim planie widzimy małego aniołka szybującego nad głowami kandydatek, drzewa, o które opiera się Parys i, jak się dobrze przyjrzymy, zobaczymy czarno białego psa młodzieńca. Aniołek trzyma w ręce wieniec i właśnie ma założyć go Afrodycie, której głowa ma leciutką poświatę, co daje nam wrażenie, że Parys wybrał właśnie ją. Tło stanowi morze pokryte wysepkami z palmami. W oddali widzimy wschód lub zachód słońca. Cały obraz przypomina mi sceny na dworach dawnych królów, kiedy to piękne niewolnice tańczyły nago przed swoimi władcami. Jest to piękny obraz doskonale odzwierciedlający wierzenia. Ale trochę niesprawiedliwe wydaje się, że o losie Ilionu miał decydować omamiony kobiecym wdziękiem chłopak wychowany wśród trzód. Sąd Parysa z Pnia Dolnego Do szkoły nr 1303 w Pniu Dolnym chodził najprzystojniejszy chłopak z miasta.Nazywał się Parys. Wysoki, dobrze zbudowany, miał średniej długości blond włosy. Jednak nie wygląd, ale wrażliwość była cechą, która ciągnęła do niego dziewczyny. Pewnego dnia na korytarzu podczas przerwy zobaczył trzy dziewczyny kłócące się o miano najpiękniejszej dziewczyny w szkole. Parys ze śmiechem się przyglądał tej sytuacji. Dziewczyny słysząc go zwróciły się do niego z prośbą o to, żeby zdecydował, która z nich jest najładniejsza.Chłopiec długo się namyślał, ale ostatecznie podjął się sędziowania. Najpierw zaczął się przyglądać trzem pieknościom. Wiedział, że rozstrzygnięcie będzie trudne. Najpierw chciał poznać ich imiona. Pierwsza z nich, wysoka brunetka o wielkich niebieskich oczach,ciemnej cerze gładkiej wręcz lśniącej w blasku słońca twarzy miała na imię Virginia. Jej uśmiech zapierał dech w piersiach. Druga z nich była blondynką z włosami,które sięgały do ramion.Trochę niższa od Virgini. Miała duże zielone oczy, piękne,pomalowane czerwoną szminką usta, lekko zadarty nos i odstające uszy. Nazywała się Lena. Trzecia z dziewcząt była według Parysa najbrzydsza z całej trójki, a i tak miała coś w sobie.Rude kręcone włosy sięgające jej do łokci, malutkie oczy koloru piwnego, duże brwi, z dziurką na brodzie, orlim nosem.oraz z odrobiną piegów. Miała na imię Viktoria. Po zapoznaniu się z dziewczynami Parys spytał, co dostanie w zamian od każdej dziewczyny jeśli ją wybierze. Niewątpliwienie był przykładem nieskorumpowanego sędziego, o jakim marzy każdy, kto potrzebuje sprawiedliwego wyroku. Pierwsza z propozycją przekupstwa wystąpiła Viktoria, która zaproponowała, że chłopak będzie tak lubiany przez nauczycieli, że nie będzie musiał odrabiać prac domowych. Viktoria była córką dyrektora i wiedziała jakimi słówkami wpłynąć na ojca, a przez niego na całe grono. Lena słysząc to obiecała,że Parys będzie mógł każdą STANISŁAW BORAWSKI cheerlederkę zapraszać na randki,a ona zrobi wszystko,żeby nie dowiedziały się, że każda z nich jest tylko jedną z wielu, które się umówiły z Parysem. To była nęcąca propozycja. Już miał przystać na propozycję, gdy odezwała się Virginia. Popatrzyła przeciągle na Parysa i powiedziała, że chętnie zacznie się z nim spotykać. Nieśmiało rzekła, że chciałaby być jego sympatią. Chłopiec spojrzał na nią jeszce raz. Teraz wiedział. To ona była jak prawdziwy boski cud. Na apelu wystąpił przed całą szkołą i ogłosił Virginię najpiękniejszą dziewczyną szkoły. Koledzy mieli ubaw, ale Parys był zadowolony ze swojej decyzji. Niestety, nie wiedział,że postąpił źle. Po tygodniu wrócił do szkoły prawdziwy chłopak Virginii Angus.Pochodził ze Szkocji. Przeprowadził się do Polski, ponieważ jego matka jest Polką i nie wytrzymywała już w Brytani z mężem, więc się rozwiedli.Sam chłopakjest wysoki 1m 90cm waży ok. 90 kg i potrafi rozłupać orzech ściskając go w swojej ręce. Kiedy się dowiedział o całej sytuacji rozpłakał się, ale jednocześnie był tak zdenerwowany,ż e rozwalił metalową szafkę na książki. Na długiej przerwie obiadowej Angus spotkał Parysa i chciał, żeby sam na sam się spotkali pod szkołą o trzeciej. Chłopiec potraktował to jako zaproszenie na normalną rozmowę. Nie wiedział, co go czekało. Został brutalnie pobity i musiał jechać do szpitala.Virginia od razu przybyła do swojego ukochanego. Niestety diagnoza była zła. Chłopak wylądował na wózku. Od razu poinformowano o tym panią dyrektor. Angus na dwa lata trafił do zakładu poprawczego. Virginia nie wytrzymała napięcia i wyjechała z Polski do Los Angles w Ameryce. Biedny Parys został sam. Chłopak już nie powrócił do szkoły i zaczął uczyć się w domu. Ciężko mu było. Nadal w głębi serca kochał Virginię. Str. 5 Oszuści, elfy i smutne historie, czyli dlaczego nie lubię mitów greckich Z Katarzyną Maleszak rozmawiały Alicja Michałowska i Agata Kwiatusińska PRZYMIERZALNIA: Jakie są Pani ulubione mitologie? Mity greckie, rzymskie? wania, dla ludzi chcących zgłębiać mity i tradycje świata, niewiele w nich opowieści, przygód. KATARZYNA MALESZAK: Nie cierpię greckiej mitologii, bo jest oklepana. P. Więc które książki poleciłaby pani dla młodzieży? P. To jakie pani lubi? K.M. Inne. Skandynawskie, celtyckie, afrykańskie. P. Dlaczego akurat te? K.M. Są ciekawsze. To znaczy greckie wszyscy znają. Uczymy się o nich w szkole, są obecne w sztuce. A tych innych mitów nigdy nawet nie mamy szans przeczytać. Wiem, że mity greckie, grecka kultura starożytna to jest dziedzictwo europejskie… Ale mity greckie tyle razy są przerabiane w szkole, powstają filmy na ich podstawie, słynne dzieła sztuki… Trochę mi się to już znudziło. Podobnie jak i mity rzymskie. Rzym podbił pół świata i zaadaptował dla siebie między innymi wierzenia, a co za tym idzie – mity – podbitych krain. P. Jak Pani wpadła na pomysł, żeby czytać mity? K.M. Dziadek mi je czytał do poduszki. Ale to były mity greckie. P. A jak pani natrafiła na inne mity? K.M. Kiedyś wychodziła bardzo interesująca seria książek o mitach świata. Zaczęłam je zbierać i czytać... Były one bardzo interesujące. Pokazały mi inne obszary, którymi mogłam się zainteresować. P. To jakie są pani ulubione mity? K.M. Irlandzkie, bo są smutne. W mitach irlandzkich nie ma dobrych wyborów dla bohaterów. Często ktoś umiera, albo nieszczęśliwie się zakochuje i chcąc zdobyć ukochaną popełnia czyny, które prowadzą go do nieszczęśliwego końca. Oczywiście, nie tylko te smutne lubię... P. Czyli poleciłaby pani tę serię książek? K.M. Ta seria to nie są „czytadła”, baśnie. To bardziej naukowe opracoStr. 6 K.M. Kiedyś wydawnictwo „Książka i wiedza” wydawało znakomitą serię mitów i legend świata w postaci właśnie opowieści. Tak się zresztą nazywały kolejne tytuły: „Opowieści ludu Joruba”, albo „Opowieści z Wołoszy, Mołdawii i Siedmiogdrodu”. Ręka w górę, kto zna jakąś legendę siedmiogrodzką! P. Nikt nie zna. K.M. No właśnie. P. Czy w irlandzkich mitach też występują bogowie? K. M. We wszystkich mitach zwykle występują bogowie. P. To jaki jest pani ulubiony bóg? K.M. Irlandzcy bogowie są bardzo dziwni. Nie są wszechobecni jak w np. mitach greckich. Większość mitów irlandzkich skupia się na człowieku. To ludzie właśnie są głównymi bohaterami. Oczywiście- bogowie też są, ale pojawiają się rzadziej. Na przykład bóg Dagda, który stworzył kocioł zawsze pełny jedzenia. P. Czyli mity choć smutno się kończą, ale są dobre? K.M. Tak, są dobre. Mity zawsze wyjaśniają świat. Dlatego uważam, że są wartościowe. Nasze mity europejskie kończą się dobrze. Mity irlandzkie są ciekawe i dość mroczne. Nie zdajemy sobie sprawy, że wierzenia naszych przodków były mroczne. Pokazywały z jakimi lękami musieli się mierzyć. Jak potrafili te lęki przezwyciężać. Czasami potrzebowali do tego bogów. P. No właśnie, a propos bogów, czy bogowie irlandzcy wyglądają jak rzymscy, czyli tak, jak ludzie? K.M. Tak, choć zwykle są olbrzymami. Mogą mieć też cechy zwierzęce, np. Cernunnos miał jelenie rogi na głowie. I tak, jak już wspominałam, rzadko pojawiają się osobiście. W mitach irlandzkich pełno jest za to magicznych, nadprzyrodzonych istot. P. A jaka jest pani ulubiona istota magiczna? K.M. Praczka u brodu. To kobieta, która w rzece pierze zakrwawioną koszulę za każdym razem, kiedy ma umrzeć bohater. Bardzo też lubię taki lud, który nazywał się Aen Sidhe. Jest on pierwowzorem ludzko wyglądających elfów w literaturze fantasy. P. A czy w tych mitach jest też opisane powstanie świata? K.M. Prawie każde społeczeństwo miało swoje mity, dotyczące powstania świata. Mity kosmogoniczne to podstawa większości wierzeń i kultów. Ludziom bardzo potrzebna jest odpowiedź na pytanie :co było na początku?”, „skąd się wzięli ludzie i bogowie?” P. A u Celtów? K.M. No właśnie, tak naprawdę mity irlandzkie nie pokazują takiego powstania świata, z jakim mamy do czynienia np. w mitologii greckiej czy rzymskiej. Czyli, że najpierw był Chaos, potem ziemia i niebo, pierwotni bogowie i oni dali wszystkiemu początek. Irlandia istniała jakby od początku, zamieszkiwał ją boski lud Tuatha Te Dannan, którzy po przybyciu Celtów ukryli się w podziemnej krainie. P. I to byli źli bogowie? ODYS SPĘTANY K.M. Celtyccy bogowie są dość tajemniczy. Trudno o nich jednoznacznie powiedzieć, czy są źli czy dobrzy. Bardzo często są złośliwi, lubią żartować (czasem okrutnie) z człowieka. Ludzkie cechy – no i podział na złych i dobrych – możemy śmiało przypisać na przykład bogom skandynawskim. W końcu to ludzie ich wymyślili. Taki choćby Loki – oszust, łgarz, zdrajca. Niewierny mąż najlepszej żony na świecie. Lubi żarty, które – co tu dużo gadać – śmieszą tylko jego i czasem źle się kończą. Inni bogowie go nie lubią, choć często korzystają z jego pomocy…Loki jest też jednym z najbardziej znanych postaci ze skandynawskiej mitologii. Pojawia się on teraz w dużej ilości książek dla młodzieży. Ale też w komiksach dla dorosłych, powieściach. Dzięki swoim jakże ludzkim cechom Loki jest po prostu modnym bogiem. P. Bardzo dziękujemy za wywiad. Zofia Dymek Spokój bez spokoju. Niby dom, a jednak nie. Wierna żona, ale czy na pewno? Odyseusz gładzi ręką miecz. Już niepotrzebny. Troja zniszczona, morskie potwory przechytrzone, bogowie uspokojeni. Na horyzoncie nie widać blasku hełmów, nie powiewają na wietrze chorągwie. Cisza. Bynajmniej nie przed burzą. Bohater, zwycięzca, pogrążony w żalu. Żalu powrotu. Już nie czuć odoru krwi, nie słychać nacierających na siebie rydwanów. A widmo śmierci nie wyciąga już macek po kolejne ofiary... K.M. Bardzo proszę. DWUGŁOS HERBERT - DYMEK PRÓBA ROZWIĄZANIA MITOLOGII Zbigniew Herbert Bogowie zebrali się w baraku na przedmieściu. Zeus mówił jak zwykle długo i nudnie. Wniosek końcowy: organizację trzeba rozwiązać, dość bezsensownej konspiracji, należy wejść w to racjonalne społeczeństwo i jakoś przeżyć. Atena chlipała w kącie. Uczciwie - trzeba to podkreślić - podzielono ostatnie dochody. Posejdon był nastawiony optymistycznie. Głośno ryczał, że da sobie radę. Najgorzej czuli się opiekunowie uregulowanych strumieni i wyciętych lasów. Po cichu wszyscy liczyli na sny, ale nikt o tym nie chciał mówić. Żadnych wniosków nie było. Hermes wstrzymał się od głosowania. Atena chlipała w kącie. Wracali do miasta późnym wieczorem, z fałszywymi dokumentami w kieszeni i garścią miedziaków. Kiedy przechodzili przez most, Hermes skoczył do rzeki. Widzieli jak tonął, ale nikt go nie ratował. Zdania były podzielone; czy był to zły, czy, przeciwnie, dobry znak. W każdym razie był to punkt wyjścia do czegoś nowego, niejasnego. GÓRNA SZUFLADA Coldplay w Warszawie JERZY TRACZYŃSKI Koncert brytyjskiego zespołu Coldplay, który odbył się dziewiętnastego września bieżącego roku na stadionie narodowym w Warszawie był niesamowity! Na miejscu byliśmy pół godziny przed supportami, czyli zespołami, które wspomagają główną kapelę grając swoje własne mini-koncerty na początku każdego wydarzenia muzycznego. Pierwsze nuty zagrał zespół Charlie XCX. Nie była to muzyka wybitna i zdaje się, że nie przypadła do gustu jeszcze nie dość licznej publiczności. Pół godziny później na scenie pojawił się Marina and The Diamonds. Utwory tej grupy znacznie bardziej spodobały się widowni – ludzie ożywili się i część zaczęła skakać. Na trybunach i płycie cały czas przybywało gości, ale myślę, że można było przyjść po supportach, które nie były zbyt dobre i wcale nie byłoby problemu z wejściem i miejscami na płycie. O godzinie dwudziestej pierwszej pięć na stadionie rozległa się muzyka tytułowa z filmu Powrót do przyszłości. Na scenę wszedł Chris Martin – wokalista zespołu Coldplay – razem z resztą kapeli. Tłum zaczął bić brawo i gwizdać. Zespół zaczął od piosenki Mylo Xyloto z najnowszej płyty. Każdy z uczestników koncertu przy wejściu dostawał Str. 7 Coldplay w Warszawie - c.d. specjalne opaski na rękę. Przed koncertem na telebimach wyświetlono prośbę „Prosimy o założenie opasek – są one częścią koncertu”. Okazało się, że wszystkie są zsynchronizowane i diody w opaskach migają w rytm piosenki światłem w jednym z paru dostępnych kolorów. Widok był niesamowity – na całym stadionie migały różne kolory. Oprócz tego po trybunach przesuwały się tradycyjne reflektory i kolorowe światła punktowe. Nad zespołem rozbłysły fajerwerki, a przy następnej piosence na publiczność zaczęło sypać się konfetti w kształcie serc, kropelek wody, czy motyli. Podczas piosenki The Scientist zostały wypuszczone w publiczność wielkie, kolorowe, okrągłe balony. Większość z nich, albo może nawet wszystkie, miały wewnątrz świecące diody. Na balonach były różne wzory i plamy, a na niektórych zostały wysprayowane napisy „We love Poland”. Zespół zagrał także The Princess of China, co prawda bez rzeczywistego udziału amerykańskiej piosenkarki Rihanny, która śpiewa w płytowej wersji; była ona obecna jedynie na telebimach. Na koncert zainstalowano ich pięć i każdy był okrągły. Podczas koncertu wyświetlały się na nich zbliżenia grających członków zespołu na żywo lub też wcześniej przygotowane animacje. Coldplay wykonał także słynny utwór Yellow, podczas którego w publikę zostało wypuszczonych bardzo dużo zwykłych żółtych balonów, a także popularną pio- senkę Paradise z najnowszego albumu, którą Chris Martin zagrał na pianinie, a nie zgodnie z pierwotną wersją na wiolonczeli. Wokalista kapeli biegał wcześniej po scenie tak, że aż pot z niego kapał na klawiaturę pianina. Zespół, moim zdaniem, nie popisał się piosenką Clocks. Wykonanie nie podobało mi się, ponieważ była głośniejsza niż na płycie. W oryginale jako temat muzyczny występuje czyste pianino. Bardzo je lubię i brakowało mi go. Widzowie bardzo czekali na Fix You i doczekali się tego utworu dopiero pod koniec. Na koncercie nie zabrakło oczywiście też Viva La Vida. Na trzy piosenki zespół bokiem trybun przemieścił się na drugą stronę płyty. Ludzie, którzy byli dotąd najdalej, znaleźli się bardzo blisko zespołu. Na zakończenie koncertu usłyszeliśmy Every Teardrop Is a Waterfall. Zespół w sumie zagrał na koncercie 21 utworów. To był wspaniały koncert, który zapamiętam na długo. I była to nie tylko moja opinia, bo dziewczyna, która siedziała obok mnie w autobusie do Wrocławia w dzień po koncercie rozmawiała przez telefon z trzema, czy czterema koleżankami i za każdym razem powtarzała: „ Było za*******e, masakra. Chris Martin dał taki popis, że normalnie pot z niego kapał. Warto było dać te dwie stówy!” KREACJE NA JESIEŃ SZKOŁA JESIENNA WROCŁAW Dla niezorientowanych Jesienne szkoły w naszym gimnazjum nie mają charakteru standardowego zwiedzania miasta pod opieką przewodnika. Nauczyciele przygotowują propozycje tematycznego zwiedzania i proponują swoje grupy uczniom. Wrocław zwiedzaliśmy w czterech grupach. Największą popularnością cieszył się projekt W poszukiwaniu palca Fredry i innych niezwykłości. Druga grupa Z Ziemiańskim na rowerze po Wrocławiu poznawała miasto przy pomocy literackich opisów miasta zawartych w prozie Ziemiańskiego. Grupy Wielokulturowy Wrocław w liczbach i Ślady Kresów we Wrocławiu zadaniami wyznaczanymi uczniom nawiązywały do ubiegłorocznego poznawania Lwowa. Detal z kolumny Katedry św. Jana Chrzciciela na Ostrowie Tumskim Str. 8 I wydaje się, że chociaż nie wszyscy pracowali w tych grupach, o których marzyli, w rezultacie i tak byli zadowoleni. Kraina ze snów Tu się urodziłam. To miejsce będzie dla mnie zawsze najważniejsze i zawsze będę do niego wracać – powiedziała jedna z uczestniczek wycieczki, Basia Czechowicz. Wrocław jest piękny, zadbany i warty obejrzenia. Kamienice rynku hipnotyzują swoim urokiem. – Macie wybrać jedną najpiękniejszą kamieniczkę, a potem ją opisać – powiedziała prowadząca grupę, pani Agnieszka. – To niemożliwe – powiedziałam – tutaj wszystkie kamieniczki posiadają swój charakter i swoje piękno. Każda emanuje swoją historią i skrywaną tajemnicą we wnętrzu. Aż trudno wyobrazić sobie, że podczas II wojny światowej większość z nich została zburzona. Może ta harmonia , przestrzenny ład i ogólny porządek bierze się stąd, że Wrocław przed wojną był niemieckim miasteczkiem. W tym miejscu Niemcy przychodzili na świat, dorastali, umierali aż… przyszła II wojna światowa. Niemcy uciekali w popłochu ze swoich domostw pozostawiając prawie wszystko (biorąc tylko zapasy jedzenia i picia). -Kiedy wojska rosyjskie zaatakowały Lwów, to my, lwowiacy uciekaliśmy do Wrocławia z którego parę tygodni wcześniej musieli uciekać Niemcy. – wytłumaczył nam pan Jan , przedstawiciel Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo – Wschodnich Przypominając sobie wypowiedź Basi myślę, że historia lubi się powtarzać. Po II wojnie światowej nastąpiły liczne przesiedlenia lwowiaków do Wrocławia. Pomimo tych prawie siedemdziesięciu latach oni nadal pamiętają swój dom, zapach unoszący się w powietrzu, każdą uliczkę (dla mnie najlepszym dowodem jest moja Babcia, która swoje dzieciństwo spędziła we Lwowie, wyjechała z niego mając 10 lat i do tej pory pamięta gwarę lwowską). Jednak nie możemy zapomnieć o Niemcach, którzy także zostali przesiedleni, zapewne wielu z nich tęskni do miasta swojego dzieciństwa czy młodości. Pamiętają poszczególne uliczki i przy nich kamienice, w których żyli, mieli swoich przyjaciół. Pomimo tego, że we Wrocławiu byłam zaledwie cztery dni, to zdołałam zobaczyć około 10 grup niemieckich turystów chcących zobaczyć swoje rodzinne miasto. Odniosłam wrażenie, że są trochę zagubieni. Wcale im się nie dziwię. Myślę, że też byłabym zagubiona, kiedy po 70 latach wróciłabym do Warszawy i zobaczyłabym inny język, budynki, urzędy… Wydaje mi się , że dla wszystkich przesiedleńców, każda nawet najdrobniejsza rzecz związana z przeszłością, zabrana sprzed wojennego miejsca zamieszkania po tylu latach stanowi najcenniejszą rodzinną relikwię. MAŁGORZATA ZAWADZKA Jedną z nich (może nie rodzinną ale narodową) jest Panorama Racławicka. Jest ona bardzo związana ze Lwowem. Tam została namalowana przez Jana Stykę przy pomocy Wojciecha Kossaka. We Wrocławiu możemy podziwiać ją dopiero od 1980 roku, przed wojną była pokazywana we Lwowie. Tam właśnie widziało ją wiele ważnych osobistości ówczesnego świata, na przykład Karol Ludwik Habsburg czy Franciszek Józef I, którzy zachwycali się dziełem, jego ekspresją i kunsztem wykonania. Kolejną pamiątką lwowiaków jest Ossolineum, otwarte w 1827 roku we Lwowie Zakład Narodowy im. Ossolińskich założony przez Józefa Maksymiliana Ossolińskiego, w którym znajdowały się zbiory rękopisów i szkiców tak znanych poetów jak Juliusz Słowacki czy Adam Mickiewicz. Wszyscy mieszkańcy Lwowa mogli korzystać z ogromnego jak na ówczesne czasy zbioru książek, większym zbiorem mogła pochwalić się w Polsce tylko Biblioteka Jagiellońska w Krakowie. Ossolineum powstało w miejscu dawnego klasztoru a po wojnie zostało przeniesione do Wrocławia. Jednak Ukraińcy oddali tylko połowę zbiorów, resztę zostawiając sobie. Ważną postacią jest Aleksander Fredro. Jego pomnik stoi na wrocławskim Rynku od 1956 roku, powstał w 1897 roku we Lwowie na zlecenie Lwowskiego Koła Literacko- Artystycznego przez Leonarda Marconiego. Ten pomnik nie jest jedyną pamiątką Aleksandra Fredry we Wrocławiu, drugą pamiątką, ciekawszą niż pomnik jest palec Aleksandra w kościele świętego Maurycego. Palec ten został przywieziony ze Lwowa przez fredrologa, Bogdana Zakrzewskiego w jelonkowej skórze w walizce. Profesor chciał ofiarować palec którejś z wrocławskich parafii, żaden proboszcz nie był chętny. Dopiero Jan Onufrów zgodził się, aby w jego kościele znajdował się palec pisarza. Myślę, że gdyby chciało się szczegółowo opisać każdą pamiątkę ze Lwowa zajęłoby to kilkaset stron, ale wiem, że każda pamiątka łącząca się ze wspomnieniami przywiezionymi ze Lwowa pomaga przesiedleńcom i ich dzieciom ukoić tęsknotę za przedwojennym miejscem zamieszkania i życiem jakie prowadzili w ukochanym przez nich Lwowie. Str. 9 Krwawa historia MICHAŁ MATYSIAK Miała być to moja pierwsza, gimnazjalna zielona szkoła. park z fontannami. Gdy już dojechaliśmy do nich, niestety dla mnie jechaliWcześnie rano wyjechali- śmy żwirową ścieżką. Zaśmy z Dworca Centralne- hamowałem na żwirku i go w Warszawie do Wro- źle skręciłem kierownicą. cławia. Byłem dodatkowo Dalej poszło jak w krótkometrażowym filmie. podekscytowany z tego powodu, że dostałem się Poleciałem na ziedo wymarzonej grupy mię. Na początku próborowerowej. Jeszcze w do- wałem wstać po nieszczęmu zarezerwowałem rosnym upadku, ale okazało wer miejski i z ustalonym się, że hamulec ręczny numerem PIN do odbioru tkwi w moim lewym roweru we Wrocławiu udzie. W panice wyciąprzygotowałem się na gnąłem hamulec. Nie Zieloną Szkołę. wiem w jak, ale podszedłem do ławW przedostatni dzień wycieczki wyjecha- ki. Pomógł mi w tym Jeremi, kolega z klasy. Za liśmy z naszą grupą do Parku Szczytnickiego. Na chwilę znalazł się przy mnie Pan Konrad z Emilpoczątku obejrzeliśmy ogród japoński, następnie ką, koleżanką z trzeciej klasy, która jednym rupojechaliśmy oglądać chem rozerwała moje ulu- bione dżinsy, następnie wyciągnęła chusteczki, żeby zatamować krwawienie. W tym czasie pani Kasia, nauczycielka matematyki, zadzwoniła po karetkę pogotowia. Po piętnastu minutach bólu pomoc dotarła na miejsce. Później wszystko potoczyło się jak w kalejdoskopie. Karetka, fragmenty usłyszanych rozmów telefonicznych Pani Kasi i lekarzy z moimi rodzicami. Nie pamiętam kiedy dotarliśmy do podobno dobrego szpitala klinicznego. Na miejscu w szpitalu, pośród innych biednych pacjentów, jeden z lekarzy już bardziej zde- My i wrocławskie nextbike - Wreszcie dojechaliśmy. Podróż trwała 7 godzin. Na szczęście pociąg się nie spóźnił - opowiada uczestnik wycieczki do Wrocławia, wysiadając z wagonu. Jest koło 14. Ruszamy w stronę hostelu. Stoimy pod budynkiem, gdzie mamy mieszkać przez najbliższe 4 dni. Po rynku przechadzają się wrocławianie i turyści. Dzień jest ciepły i słoneczny, więc zaraz po zakwaterowaniu grupa rowerowa rusza na spacer. W parku, do którego docieramy, dowiadujemy się co nieco o historii miasta oraz czytamy opowiadania Andrzeja Ziemiańskiego - tutejszego pisarza. Po obiedzie w pizzerii wracamy do hotelu, gdzie czeka na nas kolejna, dłuższa dawka opowiadań, które czytamy w grupkach. Kaski - Proszę pana, ale ja nie mam kasku!- infor- Str. 10 cydowanym ruchem pozbawił mnie moich spodni i wtedy zaczęło się. Ręcznie zbadał moją ranę. Ból był straszny. Po wyrażeniu zgody przez moją mamę na znieczulenie ogólne mające przygotować mnie do operacji, zawieziono mnie na salę operacyjną. Cały czas towarzyszyła mi Pani Kasia, która na bieżąco informowała moją mamę o przebiegu zdarzeń. Wszystko zakończyło się dobrze na moje szczęście, a ja przedłużyłem sobie pobyt w pięknym Wrocławiu o trzy dni. Tylko, że mogłem go oglądać przez okna szpitala. MARIA MIRON muje nauczyciela jeden z uczestników. Ruszamy w poszukiwaniu wypożyczalni, po drodze zwiedzając piękne miasto i znajdując miejsca z opowiadań Ziemiańskiego. Po próbie dostania się do dwóch wypożyczalni rezygnujemy z poszukiwań, a zapominalski trafia do grupy polonistycznej pani Agnieszki. Reszta grupy rusza do stojaków i odbiera swoje rowery. Zakładamy kaski i jedziemy w ślad za panem Konradem. Widzimy halę stulecia oraz widoki zwykłego, wrocławskiego dnia. Wieczorem dnia 19 września 2012 roku klasy pierwsza i druga wybierają się na rejs statkiem. Podziwiamy Odrę nocą. Jest piękna. Niektórym jest zimno, więc pani Masna zabiera nas do kawiarni, żebyśmy się ogrzali. Następnie wracamy do hotelu, by wyspać się przed następną wycieczką. Upadek Ruszamy do zoo. Droga nas męczy. Jedziemy koło godziny. - Trzecia przerzutka mi nie działa! A na dwóch pozostałych nie da się jechać!- mówię pani od fizyki. Nie tylko ja mam problem z rowerem. Niektórzy nie mają hamulców lub koła im się blokują. W zoo sami oglądamy zwierzęta. Możemy zobaczyć: żyrafy, słonie, tygrysy, wiele kolorowych ryb i ptaków, ale także rzadziej spotykane zwierzęta takie, jak: rysie, renifery, nocne ssaki podobne do wiewiórek oraz leniwce, które nie są zamknięte w klatce. Są zbyt powolne, by zagrażać komukolwiek. Po wyjściu jedziemy na obiad. Dołącza do nas kolejny młody rowerzysta, fan Coldplay, Jerzy. Znów wsiadamy na rowery. Ruszamy do ogrodów japońskich. Zajmuje nam to chwilę. Po skończeniu oglądania roślin przejeżdżamy kilka metrów, żeby podziwiać fontannę, za halą stulecia. - Wołać pana Konrada!- krzyczy nagle pani Murzyn. Jeremi przenosi Michała na ławkę. Z rany w udzie wystają mu mięśnie. Wygląda to strasznie. - Co się stało?- pyta pan, gdy wreszcie dobiega do rannego, ale nie ma czasu na wyjaśnienia, trzeba dzwonić po karetkę. Ta dojeżdża w parę minut i zabiera Michała do szpitala. Dopiero teraz dowiadujemy się, co się stało. - Hamował i hamulec wbił mu się w nogę.- opowiada jeden z jego kolegów. Ranny został na noc w szpitalu. Miał operację. Powrót Dziś z samego rana odwiedzamy Michała w szpitalu. Operacja się powiodła. Niedługo wróci z rodzicami do domu. My natomiast ruszamy zwiedzać katedrę oraz ruchomą szopkę. Przedpołudnie minęło szybko. Nim się obejrzeliśmy, już rozpoczyna się droga powrotna. W Warszawie powitała nas zimna noc. Wycieczkę można zaliczyć do udanych, mimo wypadku. Przypadkowa ofiara JEREMI DEMIAŃCZUK Wycieczka Jest rok 2012, wczesne wrześniowe popołudnie we Wrocławiu, słoneczne i ciepłe, choć to już przecież początek jesieni. Na żwirowej drodze obiegającej fontannę przy parku japońskim jedzie spokojnie grupa kilkunastu rowerzystów, wśród nich Michał Matysiak. Choć na drodze nie pojawiła się żadna przeszkoda, Michał nagle hamuje, leci ponad kierownicą i spada na drogę. Cała sytuacja wygląda bardziej śmiesznie niż groźnie, ale spodnie Michała szybko nasiąkają krwią. O Wrocławiu, stolico zachodniej Polski! Miejsce Przez wszystkie jednostki, Wrocław to jedno z najpiękniejszych miast Polski. Warto tam pojechać obejrzeć zabytkowe centrum z prześlicznymi kamienicami, czy Panoramę Racławicką. Potem można odpocząć po zwiedzaniu w ogrodzie japońskim, położonym z dala od dużych ulic. Jest to idealne miejsce na spacery, czy czytanie książki w zacisznym miejscu. Można tam naprawdę odetchnąć z ulgą, zagłębić się w ciszy - jedyne co tam słychać to szum fontanny i rozmowy ludzi dochodzące z eleganckiego klubu naprzeciwko. A jednak to właśnie tam polała się krew Michała. Że kochamy Ciebie Wypadek Jak do tego doszło, że tak doświadczony rowerzysta jak Michał, jadąc z niewielką prędkością tak bardzo się zranił? Największym zdziwieniem świadków wypadku, było to, że hamulec o zaokrąglonej końcówce, wcale przecież nie ostry, może przebić spodnie, skórę i wbić się w ciało na głębokość ośmiu centymetrów. - Jaka to musiała być siła? -pytali się niektórzy. Z CYKLU „WROCŁAWSKIE ODY” Podziwiam Ciebie, Porzucając inne troski. Zapisane jest na niebie Jak czasopisma błahostki. Twe budynki, To perły polskie. Warszawskie? Krakowskie? To nie te same. Kiedy wezmę zdjęcie I przypomnę sobie wszystko, To łezka się kręci... Kocham Cię, Wrocławiu. JAKUB STACHOWICZ Str. 11 Przypadkowa ofiara– c.d. Inni dziwili się: - Jak to się w ogóle mogło stać? Przyczyna wypadku wkrótce stała się jasna - inny system hamowania w rowerach z wypożyczalni, niż ten, do którego cykliści przywykli na swoich rowerach. Gdy Michał mocniej stanął na pedałach i dodatkowo nacisnął hamulec ręczny, jego rower zamiast lekko zahamować, „stanął dęba”, a „jeździec” został wyrzucony w powietrze jak z katapulty. I choć trudno w takiej sytuacji mówić o szczęściu, to jednak Michał niewątpliwie je miał. Po pierwsze: hamulec wbił się w mięsień, ale nie uszkodził tętnicy, a było bardzo blisko. Po drugie: w grupie rowerzystów jedna osoba okazała się fanem medycyny - spokojnie przemyła ranę i pomagała opiekunowi w zatamowaniu krwi. Gdy po kilku minutach przyjechała karetka, sytuacja była w miarę opanowana. Zawodowi sanitariusze zrobili mu opatrunek i zabrali do szpitala. Jeden z świadków wieczorem tamtego dnia powiedział: - Nie rozumiem czemu oni aż tak rozpaczają? W końcu on chciał po prostu zrobić trik. Przecież nie wywalił się przypadkowo. Czy zatem nie zasługuje na współczucie? Trwałość kontra wygoda System wypożyczania rowerów miejskich na godziny jest bardzo praktyczny. W cenie biletu komunikacji miejskiej możemy używać roweru przez godzinę, czyli dojechać tam gdzie chcemy. Jest bardzo dużo punktów, gdzie można wziąć lub oddać z powrotem rower (nie musimy oddawać w tym samym punkcie, z którego go wzięliśmy). O wypożyczony rower dba się pewnie mniej niż o własny, więc rowery te muszą być „niezniszczalne”. Dlatego nie są one tak komfortowe. Hamulce umieszczone w pedałach trudniej uszkodzić niż hamulce w manetkach. Jednak osoba nieprzyzwyczajona do takiego sposobu hamowania z łatwością w trakcie stromego podjazdu może mocniej oprzeć się na pedałach, a wtedy czeka ją gwałtowne hamowanie i nietrudno o jakiś wypadek. Jeśli często jeździ się na rowerze, lepiej to robić jednak na własnym. Szpital Michał trafił do szpitala około 20.00, rana była poważna i musiał mieć zabieg. Kiedy obudził się po narkozie, już czuwała przy nim mama, która przyjechała do Wrocławia o 4.00. W szpitalnym pokoju. Michał pozostał jeszcze kilka dni. Miejmy nadzieję, że po wypadku pozostaną tylko wspomnienia. Parasol Wyspa Słodowa. Piękne miejsce z mnóstwem ciekawych rzeczy. Moją uwagę przykuły murale. Są to malowidła zajmujące całą ścianę budynku. Łaziłam od jednego do drugiego. Podziwiając sztukę, przyrodę i architekturę, zauważyłam czarny parasol. Zwisał z oparcia jednej z ławek. Bardzo samotnie wyglądał. Nie lubię kiedy ktoś przeżywa Str. 12 trudności bytu. Jestem bardzo empatyczna. Postanowiłam go rozweselić. Podobno nikt (ani nic) nie lubi być bezużyteczne. Musiałam więc biedaczka użyć. Najpierw pani Kasia zrobiła mi parasolową sesję zdjęciową. Później stwierdziłam, że skoro jest bezpański, a ja go już polubiłam, zabiorę go ze sobą. Może się przy- ALICJA MICHAŁOWSKA da? Chociaż zgodnie z prognozą pogody miało być słonecznie do końca wyjazdu. Gdy wróciliśmy do hotelu, odłożyłam parasol na wieszak w moim pokoju. Stwierdziłam, że na pewno go użyję. Bo co, miałby znowu pozostać samotny? Nie myliłam się . Następnego dnia rano było bardzo zimno i padało. Nie była to mżawka, ale prawdziwy deszcz. Od razu pomyślałam o moim parasolu. Tym życzliwiej, że nie wzięłam ze sobą żadnej kurtki przeciwdeszczowej. W całej grupie niewiele osób było przygotowanych na deszczową pogodę. A ja miałam parasol. Kiedy już przestało padać , zaczęłam myśleć nad tym, gdzie zostawić moją zdobycz. Podrzucono mi dużo pomysłów, niektóre były za- bawne i przesadne, jak ten, aby ,,oddać go rzece''. Wiedziałam, że to nie to. Chciałam zostawić go w wyjątkowym miejscu. Z troską o niego przyglądałam się upływającym godzinom. Każda chwila zbliżała nas do końca wyjazdu. A ja ciągle nie wiedziałam. Już w drodze na dworzec jeden z kolegów zaproponował, żeby wsadzić parasol do innego pociągu. Tak, to było to. Pomysł bardzo mi się spodobał. Podróżny parasol pojechał do Krakowa. Może tam też komuś się przyda? Kontuzje i konfuzje, czyli podróże biedronek EMILIA BARTOSIK Jakiś czas temu uczniom mojego gimnazjum udało się opuścić Dworzec Centralny w Warszawie. Jakimś cudem pociąg nawet się nie spóźnił. Cel podróży: Wrocław, The One Hostel. Jazda pociągiem przypomniała mi dawne czasy i lekko mnie wzruszyła. Od zawsze kocham podróże i dziwię się, jak ludzie mogą żyć bez doświadczenia na własnej skórze raz delikatnej bryzy, muskającej twarz wieczorem nad brzegiem morza, a raz silnego halnego wiatru owiewającego spoconą twarz. Bez podróżowania dużo ciężej jest pojąć istotę świata. Jak powiedziała kiedyś bardzo mądra osoba: „ktoś, kto w życiu nie widział morza, nie zrozumie budowy ryby”. Kiedy dotarliśmy do celu, najpierw przeszliśmy się po wrocławskim rynku, by następnie dojść do parku przy rzece. Jedną z zauważalnych różnic pomiędzy Warszawą i Wrocławiem jest związek miasta i rzeki. W przeciwieństwie do Wisły, która rozdziela Warszawę na dwie wyraźne części, tutaj wszystko harmonijnie współgra ze sobą. My też współgraliśmy z przyrodą… Pierwszego wieczora nikt nie miał problemu z zaśnięciem, wszyscy padli. Pobudka deszczowego ranka nigdy nie jest prosta, zwłaszcza przed godziną dziesiątą, lecz pomimo ogólnej niechęci wyszliśmy na spacer, podczas którego szukaliśmy stojaków z rowerami. Gdy zapoznaliśmy się z położeniem najbliższych stoisk, wypożyczyliśmy nasze jednoślady. Jak można się było spodziewać, ich stan nie był najlepszy, ale dało się jeździć. A to przecież było najważniejsze. Nie ma sensu narzekać na drobne usterki, gdy otaczają nas rzeczy ważne i piękne. W wyjazdach chodzi o dobrą zabawę, a ja zakładam, że małe usterki techniczne lub jakościowe nikną przy dobrym towarzystwie i zapierających dech w piersiach widokach. Największym problemem okazały się hamulce w pedałach. Nikt nie był przyzwyczajony do tego sposobu zatrzymywania pojazdu. I właśnie to stało się główną przyczyną wypadków tego dnia. Kilka osób – w tym ja – popisowo przeleciało nad kierownicą. Całe szczęście, że nic się nikomu nie stało (nie licząc kilu obtartych miejsc). Drugiego dnia udało nam się objechać większość punktów, które zaznaczyliśmy na mapkach, takich jak HP Park Plaża, Uniwersytet Wrocławski oraz Most Piaskowy. Gdy wróciliśmy do hostelu dowiedzieliśmy się, że Helena przewróciła się na chodniku i jest w szpitalu, gdzie zszywają jej brodę. Była to pierwsza ofiara tej feralnej jesiennej szkoły… Tego samego wieczora, gdy klasa pierwsza i druga wybyła na podróż statkiem po Odrze, zebrał się wiec klas trzecich. Narada miała dotyczyć otrzęsin. - Możemy zrobić stację, przy której p*****ą się ze strachu – powiedziałam. – Na początek powinni od przewodników przejąć ich „żule”. Następnie pojawiły się dalsze propozycje co do stacji: Basia, Jula i Marta chciały mazać pierwszaków ohydztwami, myśleliśmy też o szaleńcach, strasznych lalkach, ludzkiej stonodze... - Ale ty jesteś w środku!- krzyknął Stasiek ze śmiechem. W tej miłej atmosferze pierwsze zarysy planu zostały ustalone, zanim trzeba było iść na rejs zarezerwowany dla nas. Oczywiście głównym tematem podczas płynięcia był „chrzest pierwszaków”. Owej nocy miałam straszne problemy z zaśnięciem. Nie spałam do godziny czwartej, ale jak się potem okazało, nie byłam jedyna. Niektórzy chłopcy z pierwszej klasy mieli podobny problem. Kumulujące się podekscytowanie jest zupełnie normalnym objawem. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zasnąć wcześniej, niż inne osoby w pokoju, a i tak rozmowy zawsze toczyły się po zgaszeniu świateł przez opiekunów. Trzeba się w końcu wymienić wrażeniami, uczuciami i planami na nadchodzący dzień, dzięki czemu zbliżamy się do siebie. Podróże są przecież przydatne nie tylko ze względów poznawczych, lecz także społecznych. Pojechaliśmy rowerami do ZOO. Nie byłoby tak źle, lecz pan Kobra obrał bardzo okrężną trasę, tak więc gdy dotarliśmy pod bramę, wszyscy (a przynajmniej żeńska część grupy) byli padnięci. Po odwiedzeniu paru wybiegów, razem z dziewczynami usiadłyśmy w towarzystwie małpek. Po upłynięciu czasu wyznaczonego na zwiedzanie okazało się, Str. 13 że Olaf jakimś cudem zgubił swój kask. Nadzieja i szczęście spowodowane perspektywą powrotu tramwajem nie trwały długo, gdyż hełm szybko odnaleziono. Mówiłam wcześniej o podekscytowaniu, które nie daje nam w nocy spać. Niestety, ilość snu przekłada się na energię potrzebną na zwiedzanie, a co za tym idzie, z każdym dniem stajemy się coraz bardziej zmęczeni; ale przecież każdy dobry podróżnik musi kiedyś wrócić do domu. Zamiast zmierzać prosto do hostelu, wpadliśmy po drodze do pobliskiego Japońskiego Ogrodu. Po krótkim zwiedzaniu zobaczyliśmy, że w pobliżu odbywa się pokaz fontann. Postanowiliśmy chwilę odpocząć i pooglądać. Młodzi mężczyźni, mający jak widać niewyczerpane pokłady energii, zaczęli się wygłupiać na rowerach. Jeden z nich - Michał - za szybko chciał zahamować i się wywalił. Młody doczłapał do ławki, przy której stałam. Widząc dziurę w spodniach i sporą ilość krwi, kazałam nieszczęśnikowi się położyć i rozerwałam bardziej spodnie, by zobaczyć, czy to coś poważnego. Okazało się, że ofiara w ciele ma „przepiękną” dziurę. Kalina pobiegła po panią, reszta rozeszła się, by nie zwymiotować. Zdezynfekowałam ranę i uspokajałam Michała, który był bardzo dzielny. Nie uronił nawet jednej łzy. Wszyscy byli bardzo poruszeni. Przyjechało pogotowie i go zabrało. Dla trzeciaków oznaczało to tylko jedno: brak otrzęsin. Tymczasem jednak wszyscy byli zbyt zajęci, by o tym myśleć. Jakby było mało nieszczęść, tego dnia wystąpiła generalna awaria stojaków na rowery miejskie i nie można było ich oddać. Wieczorem nie było innego tematu poza wypadkiem. O dziwo, tej nocy nie spałam tylko do drugiej. I tak dotarliśmy do ostatniego dnia wycieczki. Sporo osób się pochorowało, dwie doznały mocnego uszczerbku na zdrowiu, ale i tak wszystkim się podobało. Mimo odniesionych obrażeń nikt się nie żalił. I tylko otrzęsin nam brakowało. Ale jak widać i bez tego można było się dobrze bawić, a także poznać lepiej ludzi ze swojej szkoły, których widujemy na co dzień, a przecież tak mało o nich wiemy. Ostatniego dnia rano, zaraz po śniadaniu, spakowaliśmy się. Gdy wszystkie pokoje były ogarnięte, moja grupa pojechała tramwajem do szpitala, w którym leżał Michał. Z uśmiechem na ustach i drenem w udzie pomachał nam z okna. Następnie wstąpiliśmy do paru pobliskich kościołów. W jednym z nich była ruchoma szopka. Tam też pewna pani opowiedziała nam, że w ich kościele odbywają się msze święte dla niesłyszących. Mówiła też, jak wygląda konfesjonał dla osób mających problemy ze słyszeniem oraz o alfabecie Braille'a. W podróż powrotną wyruszyliśmy po południu. Może to brzmieć niewiarygodnie, lecz ja znowu całą drogę gadałam i śmiałam się, co skutkowało tym, że po przybyciu do domu od razu padłam na łóżko. Odpoczywanie do upadłego to mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu. Ale dopiero po wysiłku. Mimo odniesionych kontuzji, konfuzji i innych „-uzji” można się wspaniale bawić. Najważniejsi są ludzie. I miejsce. Wrocław zasłużył na specjalne miejsce w mojej pamięci. Okazało się, że pierwsza klasa nie jest taka niewydarzona, jak zdawało mi się za pierwszym razem, gdy ich ujrzałam, a przy okazji polepszyłam nieco relacje z rówieśnikami. Zwiedziłam Wrocław i jestem pewna, że będę chciała tam kiedyś wrócić, a wtedy wspomnienia ożyją na nowo, jak zawsze, gdy powracam do miejsc, w których niegdyś byłam. Miasto małych ludzi Zobaczyłem ich od razu po wejściu na rynek. Jedna z kul ustawionych przy drodze wyraźnie różniła się od innych. Stało przy niej dwóch. Jeden opierał się plecami, a drugi nonszalancko jedną ręką. Od momentu, w którym zobaczyłem ich po raz pierwszy, spotykałem ich i im podobnym w każdym miejscu. Doszliśmy do hostelu i zamieszkaliśmy w tubach. Owe tuby okazały się małymi, wygodnymi, Str. 14 niskimi pokoikami. Zajrzałem do swojej, ale nikogo tam nie było. Na szczęście. Zerknąłem jeszcze w szparę za materacem. Nic, choć tak mała postać mogła się tam schować. Następnego dnia rozpoczęliśmy zwiedzanie. Wrocław bardzo przypominał Lwów, ale pod jednym względem różnił się bardzo. W Lwowie ich nie było . Gdy szliśmy na uniwersytet zobaczyłem jednego. Pod PIOTR PRUSZKOWSKI drzwiami stał kolejny. Miał czapkę i płaszcz. Wokół niego stało dużo osób i robiło zdjęcia. Minęliśmy go wchodząc do środka. Obejrzeliśmy cztery rzeźby na wieży i wielką, zdobioną salę. Przy wyjściu obejrzałem się i także zrobiłem zdjęcie tej oryginalnej postaci. Szliśmy ulicą Więzienną. Jeden z nich siedział na parapecie ze zwieszonym nosem za kratami. Do nogi przykutą miał kulę na łańcuchu. Po wejściu na rynek zobaczyłem ich więcej. Pierwszy wypłacał pieniądze z bankomatu, drugi leżał obżarty przy pustym talerzu, kolejni stali we trzech przed ratuszem. Na wózku, z laską i z ręką przy uchu - niepełnosprawni. Następni nieśli w czwórkę skrzynię pełną pieniędzy. Idąc do zoo miałem nadzieję, że chociaż tam ich nie będzie. Może zwierzęta są dla nich zbyt groźne? Ogród jest zresztą trochę na uboczu, daleko od centrum miasta. Ale był. Czekał tam, wesoło siedząc na grzbiecie hipopotama. Byliśmy także w dzielnicy tolerancji. Jest to miejsce we Wrocławiu, w którym obok siebie są cerkiew, zbór luterański, kościół i synagoga. Zarządzający świątyniami współpracują ze sobą i często się spotykają. W dzielnicy tolerancji paradoksalnie nie było dla nich miejsca . Nie zauważyłem żadnego. Wrocław słusznie nazywany jest miastem krasnoludków. Krasnoludek był symbolem Pomarańczowej Alternatywy działającej w latach 80. Grupa zajmowała się happeningami antyrządowymi w czasach socjalizmu w Polsce. W wyniku wpływu organizacji na społeczność Wrocławia, krasnoludki stały się symbolem miasta. Krasnale nie są duże. Większość ma długie czapki i brody. Są wykonane z wielką starannością. Nie ma takich samych krasnolud- Ziemiański u gimnazjalistów Na wyciecze szkolnej we Wrocławiu, jedna z grup spotkała się z p. Andrzejem Ziemiańskim. Jest to polski pisarz science fiction i fantasy. Z pochodzenia jest wrocławianinem. Akcje swoich utworów osadza w miejscach związanych ze swoim rodzimym miastem. Pan Andrzej jest bardzo wyluzowanym człowiekiem. Szybko nawiązał z nami kontakt. -Żadna z postaci w moich książkach nie została wymyślona. Oczywiście mogłem trochę od siebie pododawać, ale zasadniczo każdą postać poznałem w realnym życiu. - Czy zakonnice, które znają sztuki walki i potrafią jednym kopniakiem znokautować mężczyznę też pan poznał? -Niestety nie, ale z moich doświadczeń z osobami duchownymi wiem, że są one, w większości, po prostu fajne.- takie rozmowy prowadziliśmy podczas spotkania w hostelu. ków. Każdy jest przedstawiony w oprawie pasującej do otoczenia. Opisany wyżej krasnoludek z ul. Więziennej siedzi sobie na parapecie zakratowanego okna. Za nim już w średniowieczu znajdowało się pierwsze miejski więzienie. Krasnoludek obżartuch leży w talerzu przy restauracji, a lekarz osłuchuje pacjenta przed apteką. Krasnoludki to wspaniałe urozmaicenie miasta. Uważam, że w każdym mieście powinna być taka rzecz, która je wyróżnia. Może dałoby się zrobić coś podobnego w Warszawie? EMILIA BARTOSIK O Ziemiańskim można na pewno powiedzieć jeszcze jedno: jest zakochany we Wrocławiu. To miasto wciąga, jest trochę jak wampir, kiedy raz cię „ugryzie”, to znaczy kiedy raz do niego przyjedziesz, będziesz nim „zarażony” i zawsze będziesz chciał wracać. Andrzej Ziemiański jest człowiekiem bujającym w obłokach. Można to było stwierdzić czytając jego książki, słysząc w jaki sposób mówi... zresztą sam się do tego przyznaje. Cała rozmowa odbyła się w sali konferencyjnej hostelu, sali, która jednak bardziej przypominała salę gimnastyczną. Spotkanie z panem Ziemiańskim było bardzo sympatyczne, swobodne, co nie przeszkodziło nam w dowiedzeniu się wielu ciekawych rzeczy o historii Wrocławia i o autorze powieści, które czytaliśmy przygotowując się do wycieczki. Str. 15 WRAŻLIWOŚĆ + OCHOTA + SŁAWA = WROCŁAW BARBARA CZECHOWICZ Jest godzina 5.00 i trzeba wstawać, przecież dziś koło 7.15 mam pociąg do Wrocławia! „Wrocław to piękne miasto, ja mieszkam tu od urodzenia, ale moi dziadkowie pochodzą ze Lwowa” – oto wypowiedź pierwszej ankietowanej osoby, zapytanej o swoje pochodzenie. Wrocław jest miastem wielokulturowym, oprócz Polaków można tu spotkać też Niemców czy lwowiaków. Po wojnie Wrocław był zniszczony w ponad 70%, ale mieszkańcy szybko doprowadzili miasto do dawnego wyglądu. Dziś można tu obejrzeć wiele zabytków takich jak Ossolineum czy kościół Św. Maurycego. My zaczęliśmy od panoramy Racławickiej, jest to rodzaj muzeum sztuki – jak mówi nam Wikipedia – ale ja twierdzę, ze to wspaniałe połączenie obrazu pt.: „Bitwa pod Racławicami” namalowanego przez Jana Stykę i Wojciecha Kossaka, z plastycznymi formami pod obrazem dającymi wrażenie przestrzeni. Pomysł „Panoramy Racławickiej” powstał w 1893 r. we Lwowie i dopiero potem w 1980 r. panorama została przewieziona do Wrocławia. Czym jest Muzeum Narodowe we Wrocławiu? „Jest dumą miasta wszyscy turyści tam przychodzą”; „Dla mnie jest zwykłym budynkiem porośniętym bluszczem, do którego chodzimy czasem ze szkołą”; „Można tam pójść dowiedzieć się czegoś, każdy znajdzie tam coś dla siebie, ja ostatnio byłam na wystawie Polskiej sztuki współczesnej i bardzo mi się podobało” – to opinie napotkanych po drodze do muzeum przechodniów. Ja podpisuję się pod opinią trzecią, zobaczyłam dwie wystawy: „Sztukę Polską XVII-XIX w.” oraz „Sztukę Śląską” obydwie mi się podobały, były obszerne więc można było dużo zobaczyć. Jak już mówiłam we Wrocławiu można spotkać nie tylko wrocławian. Stało się tak przez powojenne przesiedlenia. Zainteresowało mnie to, wiec udałam się na spotkanie z ludźmi, którzy zostali najpierw zesłani na Syberie a potem przyprowadzeni do tego miasta. Pierwsze spotkanie wywarło na mnie wielkie wrażenie, człowiek około osiemdziesięciu lat wspominał swoje losy bardzo uczuciowo. Na drugim spotkaniu poznałam Panią Zofię która pomimo swojego wieku była bardzo ruchliwa a jej wypowiedź dało się bardzo dobrze zrozumieć. Z tych dwóch spotkań dowiedziałam się jakie rzeczy działy się w czasie wojny jaki i po niej, co przeżywali ludzie. Byłam wstrząśnięta. Obydwoje Ci ludzie zostali wygnani ze swojego domu, żeby po długim czasie znaleźć się we Wrocławiu, który jest teraz dla nich ich domem. Po trzech dniach pobytu na Dolnym Śląsku musiałam wracać do domu. Nigdy nie zapomnę tej wycieczki, dała mi ona sporo do myślenia. Mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę. Wodny taniec AMELIA KUCIŃSKA Na zielonej szkole we Wrocławiu najbardziej urzekła mnie fontanna. Znajduje się ona koło ogromnej pergoli przy Hali Stulecia. Niestety, nie ma jeszcze nazwy. Została wybudowana i oddana do użytku w 2009 roku. Odbywają się tu cudowne pokazy. Dzielą się ona na grupy: specjalne weekendowe; dzienne i wieczorne. Weekendowe pokazy są multimedialne: na tle wyświetlanych filmów, pod wpływem ciśnienia, wzbijają się wspaniałe strumienie wody. Tworzą one piękne obrazy. W dni powszednie pokazom towarzyszy podkład muzyczny. Woda tryska w takt melodii. Na takim spektaklu byłam osobiście. Bardzo mnie zauroczył. W pewnym momencie poczułam się tak, jakbym była w prawdziwym teatrze. Na seansie zobaczyłam głównego bohatera, przy którym tańczyły zwinne baletnice. Wyobraziłam sobie salę balową w wielkim pałacu, a na parkiecie księcia w otoczeniu smukłych, uroczych tancerek. Postaci przybierały różne wielkości. Główny bohater miał około 40 m wysokości. W niektórych momentach moje oczy biegały po całej scenie, starając się nadążyć za obrazami. Był to niesamowity widok. Muzyka i woda przenosiła mnie w niezwykły i nieznany mi świat. Po jakimś czasie woda zaczęła tryskać z wyjątkową siłą i wówczas poczułam, że kończy się spektakl. Kurtyna opada, podnosi się i znowu opada. Efekt był niesamowity. Ochłonęłam w czasie krótkiej przerwy, gdy woda unosiła się tylko na kilka centymetrów i znów wypłynęły podświetlone strumienie. Niczym na oceanie powstały różnej wysokości fale. Widok ten nie wywarł na mnie tak ogromnego wrażenia, jak poprzedni. W tym pokazie nie mogłam dopatrzeć się żadnej fabuły. Nikt, ani nic nie wyłoniło się z odmętów. Str. 16 II wojna na kresach Rzeczypospolitej. Losy Polaków. Grupa badająca ślady kresowiaków we Wrocławiu spotkała się z panami Henrykiem Jakubickim i Czesławem Filipowskim ze Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu. Wspomnienia spisały BARBARA JAGUSZTYN i JULIA ZIMIŃSKA Wspomnienie pana Henryka Jakubickiego - Będziemy mówić o czterech województwach kresów: lwowskim, tarnopolskim, stanisławowskim i wołyńskim, w którym niewielu było Polaków, więcej Ukraińców, Żydów, Niemców. W innych województwach Polaków było więcej. Ten stan rzeczy był konsekwencją wydarzeń historycznych, takich jak na przykład zabory. W zaborze rosyjskim Polacy byli najbardziej prześladowani. Zaborca prowadził politykę wynarodowienia, a buntowników zsyłano na Sybir. Prześladowano także katolików a Polacy na kresach byli właśnie tego wyznania – można powiedzieć, że po wyznaniu rzymskokatolickim ich rozpoznawano. Jak ktoś był wyznania prawosławnego czy greko -katolickiego, to oznaczało, że jest Ukraińcem lub Rosjaninem. Zaborcy celowo utrudniali praktyki religijne katolikom: zamykali klasztory, księży wysyłali na Sybir. Jak chłop chciał ochrzcić dziecko, a kościół miał 50 km od domu, to chrzcił je w cerkwi. Takie dziecko, ochrzczone w cerkwi, przez społeczność kresów było uznawane nie za Polaka, a za Ukraińca. Nie można zapomnieć i o tym, że zabory trwały przez wiele pokoleń, toteż Polaków w województwie wołyńskim ostało się rzeczywiście niewielu. - Województwa: tarnopolskie, lwowskie i stanisławowskie były pod zaborem austriackimi. Austriacy nie prześladowali Polaków tak, jak Rosjanie, w związku z tym na tych terenach żyło ich więcej. Miasta wojewódzkie: tarnopolskie, lwowskie i stanisławowskie były założone przez magnatów polskich. Jedynie Lwów, miasto wojewódzkie Wołynia, zostało założone przez książąt kijowskich. Jednak nie długo sprawowali tam władzę. Jakie był stosunki między mieszkającymi w tych województwach narodami? Była to mieszanina wielu narodów, lecz nie było miedzy nimi konfliktów, problemów. Było bardzo dużo małżeństw miesza- nych, narody żyły obok siebie, razem. - Przed II wojna światową, w okresie międzywojennym, na terenach kresów osiedliło się więcej Polaków. Piłsudski nagradzał swoich zasłużonych żołnierzy, dając im gospodarstwa – 10 hektarów ziemi, osiedlali się tam także oficerowie, nauczyciele – polska inteligencja. To mogło Ukraińców trochę kłuć w oczy. Ok. 1929 roku zaczęły się tam tworzyć organizacje typu faszystowskiego, wzorujących się na hitlerowskich. W Wiedniu została zwołana konferencja tych właśnie organizacji ukraińskich i utworzyła się organizacja ukraińskich nacjonalistów. Miała ona na celu wyniszczenie ludności innej, niż ukraińska. Uważali, że tylko Ukraińcy mieli prawo do tych terenów, a wszystkich innych należy zgładzić. Od tej pory ta grupa zaczęła działać, przekonywać innych do swojej teorii. W 1939 roku, gdy na tereny weszły wojska radzieckie, ukraińscy nacjonaliści zaczęli wykorzystywać okupanta, by pozbyć się Polaków. Zaczęto wywozić ich na Sybir. Listy do wywózki były tworzone przez nacjonalistów ukraińskich. - Jeśli chodzi o moją rodzinę, to parę dni przed planowaną wywózką, na te tereny wkroczyli Niemcy. Można powiedzieć, że dzięki nim uniknęliśmy zesłania. Gdy na Ukrainę weszli Niemcy, zostali tam gorąco powitani. Liczyli na to, że Hitler pozwoli im utworzyć własne państwo, jednak Niemcy nie byli do tego skorzy. Ponieważ wyznając teorię nazistowską mordowali Żydów, tak samo zaczęła działać policja ukraińska. Potem przyszła kolej na Polaków: zaczęto mordować polskie rodziny, w których zostali jedynie bezbronni: kobiety, dzieci i starsi ludzie. Początkowo rzezie były pojedyncze, potem zabijano całe wioski. Przychodzono zazwyczaj w nocy, a napastni- cy mordowali, kogo zastali. Palono całe polskie zabudowania, by nie zostało śladu. Wcześniej – rabowano domy i obejścia. Często palono domy razem z ich mieszkańcami. Mordy były połączone z okrutnymi torturami. Oczywiście, nie można powiedzieć, iż zrobili to Ukraińcy jako naród, lecz jedynie organizacja nacjonalistyczna. W ciągu tamtych lat zginęło około 200 tys. Polaków, ale również około 80 tys. Ukraińców, którzy nie chcieli się podporządkować, stawali w obronie polskich sąsiadów czy krewnych. Wówczas wymordowano również wielu polskich żołnierzy, którzy po klęsce wrześniowej próbowali się przedostać do neutralnej Rumunii. Bywało, że sprawdzano lojalność narodową bardzo brutalnie. W małżeństwach mieszanych, jeśli ojciec był Ukraińcem, musiał zabić swoją żonę i córki, syn bowiem był uważany również za Ukraińca, bo ochrzczony był w cerkwi zgodnie z tradycją. Jeżeli się temu rozkazowi nie podporządkował, on był zabijany. Z kolei wojsko, kiedy uciekało do granicy rumuńskiej, w 39 roku, już wiele polskich żołnierzy zostało, przez Ukraińców, zamordowanych, a broń zabrana. - A jaki był los mojej rodziny? W sierpniu 1943 roku zostali wymordowani mieszkańcy wsi, która znajdowała się niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Większość mieszkańców to byli Polacy, jedynie dwie rodziny były ukraińskie. Ocalały 2-3 osoby, udało im się uciec. Od tego czasu Polacy nie spali w domach, budowali jakieś bunkry albo spali na polu, w zbożu. Mój ojciec był organistą. Po wymordowaniu sąsiedniej wioski nasz proboszcz wyjechał do Włodzimierza, a ojciec opiekował się kościołem. Nie uciekaliśmy gdzieś w pola, tylko jak się ściemniało, ojciec nas brał do kościoła. Za organami zrobił nam legowiska i tak trwaliśmy przez wiele nocy. Ja miałem wtedy 6 lat. Str. 17 Pewnego dnia, pod wieczór, kiedy szliśmy do kościoła, nadjechał młody chłopak, Ukrainiec i krzyknął „Uciekajcie”. Usłyszeliśmy krzyki i parę wystrzałów, więc nie było na co czekać – uciekliśmy przez okno, ja i moi rodzice. Jedną moją siostrę Niemcy wywieźli na roboty, a druga siostra była u kuzynki i opiekowała się małymi dziećmi. Gdy już wyszliśmy przez to okno, przesiedzieliśmy trochę w ogrodzie, jak się już całkiem ciemno zrobiło – uciekaliśmy dalej. Z daleka usłyszeliśmy krzyki, wystrzały, lamenty, zaczęli już mordować naszych sąsiadów. Ojciec znał dobrze teren, bo jeździł z księdzem po kolędzie. Postanowiliśmy pójść do leśniczówki, gdy już tam dotarliśmy, ja i matka zostaliśmy za zewnątrz, a ojciec wszedł do środka. Okazało się, że Ukraińcy już tam byli i wszystkich wymordowali. Przez całą noc uciekaliśmy, aż w końcu, gdy było już widno, dotarliśmy do miejscowości, gdzie była grupa Polaków. Niektórzy gospodarze uciekli z bydłem. I w tym miejscu byliśmy kilka dni. Następnej nocy kościół, w którym przedtem nocowaliśmy, został wysadzony w powietrze. W grupie Polaków było kilku młodych chłopców, którzy mieli broń i postanowili przynajmniej część ludzi wyprowadzić do Włodzimierza, bo tam była organizacja, która broniła przed Ukraińcami, Niemcy zgodzili się na jej powstanie. Trzeba było przejść na drugą stronę lasu. Kiedy już tam doszliśmy, rozległy się strzały, więc zawróciliśmy. Kiedy wszystko ucichło, znowu ruszyliśmy. W tym czasie odłączyliśmy się od mojego ojca, ja z matką, siostrą i jeszcze dwojgiem małych dzieci. Doszliśmy do Włodzimierza – jakieś 100 osób – i czekaliśmy na ojca. Okazało się, że nasz znajomy był w tej grupie razem z ojcem i widział, jak go zamordowali. Doszliśmy na piechotę do Chełmna, już się robiło zimno, a my nie mieliśmy nic. W Chełmnie moja siostra chodziła po ludziach i śpiewała, żeby zebrać pieniądze na podróż. Pojechaliśmy pociągiem z Chełmna do Lublina. Tam moja siostra poszła dowiedzieć się, do jak dojechać do miejscowości, która była celem naszej podróży i kiedy będzie pociąg. W tym czasie na stację wjechał pociąg z transportem Żydów, a siostra miała czarne kręcone włosy, czyli wyglądała jak Żydówka. Niemcy jak zobaczyli, że jakaś „Żydóweczka” się kręci po peronie, to ją złapali ja i wsadzili do transportu. Konduktor polski widział tę sytuację, jakoś ją wywołał tak, że wyskoczyła z tego pociągu. Dzięki temu przeżyła, bo pociąg był kierowany do Majdanka. Udało nam się z życiem ujść. Siostra dostała jeszcze burę od mamy, że długo jej nie było… I tak na zawsze wyjechałem ze stron rodzinnych. W 1947 roku przyjechaliśmy na Dolny Śląsk i tam moja mama pracowała w zakładach włókienniczych. Tam skończyłem szkołę podstawową i średnią. Dostałem się na studia matematyczne, tutaj, we Wrocławiu. Wspomnienie 2. Czesław Filipowski - Opowiem, jak to było u mnie w miejscowości. Mieszkałem w gminie Mosty Wielkie, a jest to taka miejscowość, w której przed wojną była szkoła policyjna, z której co pół roku wychodziło 500 policjantów i pracowali w różnych miejscowościach. Ja mieszkałem na wsi polsko – ukraińskiej. Moi dziadkowie mieszkali przez płot z Ukraińcami. Proszę sobie wyobrazić, jak to było przed wojną: gdy były święta polskie, to Ukraińcy, dla poszanowania, nie wychodzili ani do pola, ani nie rąbali drewna… Okazywaliśmy sobie wzajemny szacunek, także dla wyznania. Ja z moją rodziną, od listopada 1943 roku ani jednej nocy nie spaliśmy w domu, bo były napady. Niektórzy Ukraińcy pozwalali spać Polakom u siebie w stajni. 2 kwietnia 1944, to była Palmowa Niedziela, moja mama była w kościele z babcią, ja zostałem z dziadkiem. Zauważyliśmy, że takie grupy 3-osobowe chodzą od domu do domu ukraińskiego i zastanawialiśmy, co to może być. Wieczorem przyszedł sąsiad i powiedział, żebyśmy tej nocy przyszli do nich. Ja z dziadkiem poszliśmy do takiego starszego małżeństwa ukraińskiego, a mama do swojej babci. Około jedenastej wieczorem usłyszeliśmy krzyk, wrzask, kwik świń, zobaczyliśmy płomienie. Coś Str. 18 niesamowitego. To był napad. Kilkadziesiąt domów zostało spalonych. Moja mama została zastrzelona. Oprócz niej w mojej wsi zginęło 21 osób. W sąsiednich wioskach było podobnie: wymordowali ponad 1150 mieszkańców, ocaleli tylko ci, którzy chowali się w bunkrach. Taka jest prawda o tej wojnie polsko- ukraińskiej: to były mordy, to było ludobójstwo, to nie była żadna wojna. Po wojnie żadna instytucja w Polsce nie zajęła się tymi sprawami. Nasza organizacja właściwie jako pierwsza zaczęła zbierać materiały i dokumentować. Wydajemy czasopismo „ Na rubieży” , gdzie są relacje świadków. Powstało około 280 pomników upamiętniających czasy wojny i tamte wydarzenia na kresach. Opracowaliśmy wystawę, gdzie na mapie prezentowane są różne powiaty i ile osób zostało tam zamordowanych, a ile ocalało. Ja, po wojnie, tułałem się po różnych ośrodkach dla młodzieży, ponieważ moja rodzina została wymordowana. Byłem przez 3 lata w Koszalinie, w państwowym domu młodzieży, gdzie uczyłem się zawodu. Potem szukałem takiej szkoły, gdzie można było i zamieszkać, i się uczyć. Znalazłem taką szkołę w Gdańsku. To było prawie jak szkoła morska. Tam zdałem maturę. Potem starałem się o wyjazd do Związku Radzieckiego na studia. Pojechałem do Warszawy, gdzie okazało się, że nie mogę wyjechać, ponieważ mieszkałem w 1940 roku na kresach, czyli na terenach Związku Radzieckiego. Nikomu, kto tam mieszkał przed wojną, nie pozwolono wrócić w ojczyste strony, nawet w charakterze studenta radzieckiej uczelni. Zostałem na studia w Gdańsku. Do Wrocławia przyjechałem pracować, w tutejszej stoczni rzecznej. Oda do Wrocławia Marcin Białek, Piotr Pruszkowski Wrocławiu! Odrzańska perło, Dolnego Śląska kwiecie! Historyczny grodzie imperia dzielące, forcie przechodzący z rąk do rąk, kości rzucona między psy walczące, wystawiona na działanie niemieckich mąk! O Ciebie się bito, o Ciebie walczono, mieszkańcy w Twym imieniu tak licznie ginęli, w obronie Twojej się jednoczono, abyśmy Cię z powrotem ochroną objęli! Lud w Twych tłumnie zamieszkuje progach, po uliczkach przechadzając się w słońcu. Inni do Ciebie przyjeżdżają i choć droga daleka, nagroda ich czeka na końcu. „Miasta nie tworzą kamienie, lecz ludzie” BARBARA JAGUSZTYN Stoję na wrocławskim rynku. Przewijają się przez niego setki, tysiące ludzi. Dzieci, nastolatki, dorośli, starcy. Różnego pochodzenia. Mieszkańcy i turyści. Jedni co dzień mijają te kamienice, inni po raz pierwszy widzą je na oczy. niale zachowane wiekowe kamienice. Strzeliste wieże gotyckich kościołów, rdzawa bryła Ossolineum. Brukowane uliczki i liczne mosty... - W głosie napotkanej przypadkowo kobiety słychać prawdziwe uczucie dla Wrocławia. na zafascynowanego obrazem i zaangażowanego w triumf Kościuszki. No cóż, choć styl malarski Panoramy może się podobać lub nie, dziełu Kossaka nie można odmówić spektakularności. Jednak oddać cesarzowi, co cesarskie najłatwiej po obiedzie i odpoczynku. Mnie bliżej do tych drugich, bo Wrocław poznaję dopiero od trzech dni. Wśród przechodzących ludzi rozpoznać można przedstawicieli każdej chyba kultury, od Arabów spowitych w chusty, młodych Niemców aż po starszego pana, mówiącego z charakterystycznym dla Kresów zaśpiewem. Przyglądam się im wszystkim. Można by tak godzinami patrzeć, zastanawiając się kim są, skąd pochodzą... Łączy ich tylko, a może aż, to miasto. Miasto muzeów, Panoramy Racławickiej, miasto o niemieckiej tradycji, miasto ponad 100 mostów. W ujrzanym po raz pierwszy mieście właśnie architektura najbardziej zachwyca. Barwne, wąziutkie kamienice, szerokie deptaki. Ozdobne płaskorzeźby, malunki, mozaiki. A każdy z nich kompletnie inny niż ten na budynku obok. To fascynujące w tym mieście, niemieckie pochodzenie i niesamowita różnorodność łączą się w coś absolutnie wyjątkowego. Słoneczny dzień jeszcze bardziej podkreśla urodę miasta, pobłyski światła w witrynach małych sklepików i ciepłe, jeszcze jakby letnie popołudnie są idealną scenerią dla pierwszego zetknięcia z Wrocławiem. Choć objuczeni torbami, jeszcze w płaszczach i grubych swetrach po chłodnym warszawskim ranku, wyruszamy. Z cyklu atrakcji absolutnie- koniecznie- bezdyskusyjnie- niezbędnych do zobaczenia odwiedzamy jeszcze Muzeum Narodowe, dzielnicę 4 wyznań i Ossolineum. Pozostały czas spędzony był inaczej. Cała grupa, kilkanaście osób zasiadało w niewielkich pomieszczeniach niepozornych kamienic, by posłuchać o tym, co sprowadziło nas do Wrocławia. O śladach Lwowian w mieście, do którego przybyliśmy. Wysłuchane przez nas opowieści były różne. Jedne bardziej chaotyczne i emocjonalne, inne pełne historycznych faktów. To jednak pozwala nam spojrzeć na wszystko co związane z tematem wycieczki - zarówno tragediami, traumami i cierpieniem, jak i przywiązaniem do rodzinnych stron czy kulturą, nie tylko jako coś, co wydarzyło się w jakimś miejscu w jakimś czasie ale też jako zdarzenia które zmieniły życie tysięcy ludzi i, choć nie bezpośrednio, również nas dotyczą... Tylu ludzi, co tutaj, tak różnych i licznych trudno spotkać gdzie indziej. Dlaczego akurat to miasto, Wrocław, mniejszy od stolicy i nie tak zaludniony stał się tyglem, miejscem, gdzie miesza się tyle kultur? Co unikatowego jest tutaj co przyciąga i fascynuje zarówno tutejszych jak i będących tylko przejazdem? - Wrocław jest wyjątkowy... Jego architektura jest zachwycająca. Rynek, wspa- Pierwszego dnia jak wiadomo, zawsze trzeba obejrzeć najbardziej charakterystyczną atrakcję wycieczki. Tak było i tym razem. Panorama Racławicka. Choć półgodzinne zwiedzanie nie było szczególnie długim, nikt z naszej grupy nie wyglądał Str. 19 Te opowieści uświadomiły nam również coś innego. Historia to nie bitwy, konflikty, to nie miasta ani nie kraje. Historia to nie daty. Historia to ludzie. Historia to każdy dzień, każda rozmowa i każde zdarzenie, które odciska w nas choćby niewidoczny ślad. Historia to po prostu ludzkie życie, tysiące małych wydarzeń, które łączą się w dzieje człowieka. I identycznie jest z historią miasta, tyle że ona jest splecionymi ze sobą losami tak wielu ludzi... Osoby z grupy zajmującej się właśnie lwowiakami miały możliwość spojrzenia na Wrocław także z innej strony. Ze strony leniwych spacerów, wizyty w Manufakturze Cukierków i własnoręcznego wytworzenia przeraźliwie słodkich lizaków, ze strony ulicznych ankiet i... galerii handlowych. Tak, galerii handlowych. Bo jakby na to nie patrzeć, czy miasto to tylko muzea? Teraz, gdy ostatniego dnia stoję w sercu miasta, na wspomnianym już wcześniej rynku i obserwuję przetaczający się tłum, przypomina mi się chwila parę dni wcześniej. Drobny, siwy starszy pan, który ze łzami w oczach wspomina Lwów a potem o Wrocławiu mówi: ,,Ale to miasto...To nie tylko budynki. Bo przecież miasta nie tworzą kamienie, lecz ludzie...'' mieszkaniec jest niewielką cegiełką a razem tworzą wielki, mozaikowy mur? Mur, w którym nie brak odrapań czy zniszczeń, ale nie jest to nic, czego wrocławiacy się wstydzą. Bo historia, czyli ludzie, byli, są i pewnie zawsze będą tym, co najważniejsze i najbardziej fascynujące we Wrocławiu. Choć zapewne, jest tu coś jeszcze, coś czego nie można nazwać ani opisać, a tym bardziej zrozumieć, co będzie tu zawsze przyciągało. Lecz nawet próbując, nigdy nie dojdziesz, co to jest. Ale to właśnie magia Wrocławia... Czy to właśnie tajemnica Wrocławia? Miasta, w którym ludzie są od siebie różni jak ogień i woda? Czy jego wyjątkowość wynika właśnie z tego, że choćby nieświadomie, każdy Gdzie się chowają wrocławskie krasnoludki Głośne przekleństwo. Po chwili jeszcze jedno, tym razem Agaty. miejsca na spanie! - Czy oni do jasnej cholery nie mogą się zamknąć?! Szkoła podzielona jest na kilka grup z czego najlepszą opinią cieszy się grupa ‘’w poszukiwania palca Fredry”. Ja trafiłam do matematycznej, co było komiczne, bo matematyka to dla mnie jeden z najgorszych przedmiotów. NDP – Niestety Dość Potrzebnych. Po czterech dniach uznałam jednak, że zdolności matematyczne nie były tu konieczne, zdecydowanie bardziej przydała się historia, z którą na szczęście nie mam problemu. Z ulgą zrezygnowaliśmy z liczenia kafelków na rynku, za to z rozbawieniem udaliśmy się na poszukiwanie wrocławskich krasnoludków. Podzieliliśmy się na kilkuosobowe zespoły i ruszyliśmy na podbój okolic rynku. W moim zespole znajdowała się Agata oraz Angela. Razem znalazłyśmy trzydzieści pięć krasnoludków, w tym jednego przy Banku Zachodnim WBK, przy” Oddziale krasnoludzkim”. Chociaż nie, muszę się poprawić. Były 34 i 1/3 krasnoludka. Z tego ostatniego zostały tylko nogi – cała reszta została oderwana i nieznane jest obecne miejsce zamieszkania. Dobiega północ. Pokój pogrążony jest w ciemnościach, jeśli nie liczyć kilku świateł latarek w telefonach. Próbujemy skupić się na książkach, ale nie jest to możliwe, bo co chwila słychać wrzaski z podwórka, na które wychodzi nasze okno. - Aga, zrozum… Tutaj jest śmietnik McDonalda. Prawdziwy raj dla wszystkich głodnych wrocławian! Oczywiste jest, że nikt nie będzie przychodzić tutaj za dnia, lecz w nocy te wypełnione po brzegi kontenery przyciągają jak magnes! Do tego nie ma lepszego miejsca na obgadanie kilku spraw przy piwku: jest ciemno, pusto, do tego gratisowe żarcie. Full wypas! – odzywam się znad książki Jesteśmy w „The One Hostel”. Jak sama nazwa wskazuje, to najlepszy tego typu nocleg we Wrocławiu. Zapewnienie bardzo rozbawionego, głośnego towarzystwa ze wszystkich stron świata gwarantowane. Nasze gimnazjum idealnie się więc tutaj czuje, bo może gadać do późna w nocy, a i tak nauczyciele będą przekonani, że to wina podpitych gości hostelu. Co za wspaniały wybór Str. 20 Trzydzieści cztery i jedna trzecia Bliżej nieba - Zośka, dasz długopis? Staliśmy na tzw. Mostku Pokutnic między wieżami kościoła św. Marii Magdaleny. Kilka dobrych pięter nad ziemią zmusza do kilku rzeczy – po pierwsze zrzucenia czegoś, ZOFIA DYMEK po drugie próby wyrzucenia kogoś , a po trzecie podpisania się na barierce. Dziesięciogroszówka wylądowała na dachu, Filip jednak nie spadł. Nadszedł punkt trzeci. - Dopisać „2012. Warszawa’’? – spytałam Angeli patrząc na mój piękny podpis, w którym nawet ja z trudem mogłam dopatrzeć się ć swojego imienia. - Dobry pomysł. A który dzisiaj jest? - Eee, nie pamiętam. Na pewno wrzesień 2012 roku. Godzina 16:34. Spoglądam w dół. Nie czuję mdłości, tylko lekkie mrowienie w nogach. Mimo tego uparcie gapię się na ulicę, jakby sprawdzając, ile wytrzymam zanim zwymiotuję. Patrzę na wielki balkon, na którym stoją wiklinowe fotele i chyba nadmuchiwany basen. Mogłabym popływać… Dobranoc parkietażu Powoli pogrążam się we własnych myślach. Głos mężczyzny tłumaczącego, czym jest parkietaż coraz bardziej się oddala… Twarde krzesło wydaje się być jednak bardzo mięciutkie, a stoliczek na którym powinien leżeć zeszyt z notatkami zamienia się we wspaniałe oparcie na głowę… Nagłe okrzyki ‘’Ja! Ja!’’ niszczą moją szansę na wykorzystanie tej godziny na coś pożytecznego, na przykład - na sen. Podczas snu w końcu się rośnie, a ja nie mam zamiaru być mała jak wrocławski krasnoludek! Po kilku minutach głowa jednak z powrotem zajmuje dogodne miejsce, głosy robią się cichsze, wszystko się rozmywa i ciemnieje. Zapadam w sen. - No, i jak się podobał wykład? – spytała pani Basia Moje rozczochrane włosy oraz nieustanne ziewanie świadczy tylko o jednym. - Zosiu… - Co? - Odpowiedz na pytanie. - Ee... aaa… - Jak ci się podobał wykład? - O to chodzi… Nie no, był strasznie nudny i uważam że nie warto było tu przychodzić… Angela szturcha mnie w rękę i zaczyna się cicho śmiać. Ten nowy dźwięk budzi mnie do życia. Tłumię ziewnięcie. - A o czym był? – naciska nauczycielka Z trudem wyłapuję z myśli ostatnie zapamiętane obrazy. - O parkietażu. – odpowiadam po chwili namysłu Przepytywanka się skończyła. I dobrze, bo nic więcej z wykładu nie zapamiętałam… Wodne szaleństwo - Mamy pół godziny do rozpoczęcia pokazu. Musicie się czymś zająć. Jesteśmy w Parku Fontann koło Hali Stulecia i właśnie czekamy na pokaz, podobno wart obejrzenia. OK, mi się nie spieszy. Na drugim końcu parku dostrzegam miejsce również warte bliższego poznania – fontanna wmurowana w chodnik. - Proszę pani, możemy iść? – spytałam z nadzieją - O ile nie wrócicie całe mokre… odpowiedziała pani Gosia Zabawa była przednia. Strumienie wody tryskały w górę i opadały rozchlapując się dookoła. Pierwsze przebiegnięcie sprintem należało do Angeli, jednakże przejście spacerkiem było moją działką. Zaczęłam tańczyć, robić slalomy… - Będziesz chora. – stwierdziła pani Gosia patrząc na mnie. Jej wzrok wpierw spoczął na przemokniętych butach, potem poszedł w górę zahaczając o obecnie ciemnozielone spodnie, następnie jeszcze wyżej na przemokniętą bluzkę, aby zatrzymać się na wisience na torcie - kapiących z moich włosów kropelkach wody. W tym wypadku mogłam tylko uśmiechnąć się łobuzersko. Tak też zrobiłam. Oczywisty koszmar Karta pracy musiała nadejść. Ale żeby już pierwszego dnia?! Niestety trzymana w dłoni niepozorna kartka z kilkunastoma pytaniami zdawała się śmiać mi w twarz, mając wyraźną radochę z mojej niechęci do niej samej. Znowu pracowaliśmy grupowo. Ja, Piotrek i Mateusz. Ku naszemu Wspomnienia kresowiaków zdziwieniu bez problemu odpowiedzieliśmy od razu na większość pytań, co bardzo skróciło nasze poszukiwania. Wszystkie zagadnienia dotyczyły historii Wrocławia i tak dowiedzieliśmy się m.in. jaka religia była panująca, pod czyimi rządami znajdowało się miasto w wiekach bla bla bla i skąd pochodzi sama nazwa ‘’Wrocław’’. Pytać ludzi się nam zbytnio nie chciało, więc mój pomysł z pójściem do księgarni okazał się strzałem w dziesiątkę. Elegancki przewodnik po Wrocławiu aż zdawał się palić do tego, by do niego zajrzeć… Było warto Czy Wrocław czegoś nas nauczył? Mnie z pewnością. Np. tego, że mając za ścianą McDonalda trzeba niezłej siły woli, by nie podbiec do kasy z okrzykiem ‘’biorę wszystko!’’. Do tego przekonałam się jak cudownie mieć własną domową łazienkę, a nie tak jak w hostelu – wspólną dla wszystkich. Spanie w sześć osób w pokoju było nawet znośne uwzględniając jednak, że od 9 do 22 byliśmy najczęściej na mieście i widzieliśmy się tylko w nocy. Tak, to był naprawdę fajny wykład! To znaczy wyjazd… MAŁGORZATA ZAWADZKA Jan Marian Słaby, czyli Janku Mańku Słaby Jest najstarszym czynnym trenerem w Polsce. Od 1952 roku kształtuje polską młodzież na zdrowych, wysportowanych i pełnych życiowych doświadczeń ludzi. Imponuje wspaniałą formą psychiczną i fizyczną. Lwowiak, żołnierz Armii Krajowej, żywa legenda wrocławskiego sportu. Dla młodszych kolegów, ze swoim wielkim doświadczeniem i fachowością i co ważne ,z dużym poczuciem humoru, stanowi doskonały wzorzec do naśladowania, dla swoich podopiecznych. Aktualnie szkoli w Parasolu najmłodszych bramkarzy. Jest zarówno doskonałym trenerem jak i wychowawcą. Wielokrotny zwycięzca konkursów w opowiadaniu gwarą lwowską. Str. 21 Urodziłem się we Lwowie w 1928 roku. Do wojny Lwów był trzecim co do wielkości miastem Polski. A chociaż to była Polska uczono nas w szkole po ukraińsku, rosyjsku, niemiecku i oczywiście polsku. Chodziłem do szkoły powszechnej (nie do podstawowej, wtedy były powszechne) im. Adama Mickiewicza. Tam chodziłem aż do piątej klasy (był to rok 1939), do wojny. 17 września 1939 roku do naszego miasta weszli Rosjanie. Zaczęła się zwana przez nas kresowiaków era „za pierwszego Ruska”. Muszę najpierw opowiedzieć trochę historii Lwowa, żeby można było zrozumieć moją historię. W Warszawie wojna zaczęła się 1 września 1939 roku. Niemcy napadli na Polskę, wojska polskie zaczęły bronić zachodnich granic i zaatakowanych ziem. Tymczasem na wschodzie okazało się po przeszło dwóch tygodniach, że jeszcze przed wojną Rosjanie podpisali układ z Niemcami. Zgodnie z tym tajnym protokołem dodatkowym do paktu Ribbentrop-Mołotow z sierpnia 1939 po agresji III Rzeszy i ZSRR na Polskę. Mówili, że weszli, żeby bronić nas przed Niemcami, ale naprawdę zajęli miasto dla siebie.. Broniło się miasto jak mogło, ale 22 września 1939 dowódca obrony Lwowa podpisał z dowództwem sowieckim kapitulację. Obiecano, że polscy żołnierze, oficerowie i policjanci, jeśli oddadzą broń, będą mogli opuścić miasto i ruszyć do Str. 22 granicy z Rumunią, żeby dotrzeć do sojuszników Polski. To było jedno wielkie kłamstwo. Umowę tę strona sowiecka złamała. Po złożeniu broni aresztowano wszystkich i wywieziono w głąb ZSRR. Oficerowie uczestniczący w obronie Lwowa byli przetrzymywani w obozie w Starobielsku, a następnie zastrzeleni. Dla nas zaczęła się pierwsza okupacja sowiecka. Rosjanie przejęli szkoły i cofnęli mnie w nauce o rok. Chociaż miałem być w klasie szóstej znowu znalazłem się w piątej. Władze sowieckie uważały, że mają lepszą edukację i my jedenastoletni Polacy jesteśmy za mało wykształceni, żeby iść do rosyjskiej szóstej. I chociaż nie repetowałem mam dwa razy ukończoną klasę piątą. Za pierwszego Ruska skończyłem też szóstą klasę. Po dwóch latach do Lwowa dotarli Niemcy, którzy wypowiedzieli Rosjanom wojnę w 1941 r i przejęli miasto. Zacząłem chodzić do innej szkoły. Siódmą klasę kończyłem w szkole zawodowej. To była szkoła z polskim nauczaniem, jedyna taka. Szkoły bardziej ogólnokształcące były niemieckie, albo ukraińskie. Uczyłem się w klasie o specjalności na elektrycznej- na elektrycznym oddziale. Wtedy już pracowałem w państwowym zakładzie napraw samochodowych. Ale nie podobało mi się tam, więc szybko postarałem się o pracę u niemieckiego starosty powiatowego. Wcześniej pracowałem jako goniec. W okupowanym mieście nie można było mieć niczego – radia, broni – a ja miałem rower służbo- Kiedy Rosjanie znowu przybyli i zajęli miasto, to ja miałem broń. Za posiadanie broni groziła kara śmierci. Na szczęście uniknąłem aresztowania na początku, kiedy władze były najbardziej gorliwe w łapaniu polskich żołnierzy. Dopiero w lutym na drodze złapał mnie major NKWD ( to taka sowiecka organizacja odpowiedzialna za zbrodnie) i każe oddać broń. Chodzę wtedy do dziewiątej klasy. Jednak nie uniknąłem aresztowania. Tylko dlatego, że jestem Polakiem. Wtedy Lwów zamieszkiwało ok. 15% Rusinów. Nie było problemu ze współżyciem różnych narodów w jednym mieście. Lwów był do tego przyzwyczajony. My żyliśmy razem z Rusinami, Ukraińcami i Żydami. I wtedy do władzy doszli nacjonaliści ukraińscy, którzy głosili: Ukraina dla Ukraińców i mordowali mieszkańców innych narodowości. Wracając do mojego aresztowania. Rosjanie zażądali, żebym oddał im dwa pistolety. Wiedziałem, że gdybym się przyznał do ich posiadania, to byłoby jednoznaczne z uznaniem mnie za szpiega. . Nie przyznałem się i pod koniec roku 1945 zostałem szczęśliwie uwolniony. Mama i tata czekają w domu. Starszy brat jest w wojsku. To go uratowało od aresztowania. Bo chociaż wtedy tego nie wiedziałem, on też był w AK. Dopiero niedawno znalazłem w gazecie artykuł „ CHŁOPCY Z ŁUCZAKOWA”. W tekście był spis dwunastu mężczyzn walczących o Polskę we Lwowie. I wśród tych nazwisk znalazłem mojego brata. Okazało się, że znaleziono tajne akta z tymi 12 nazwiskami przy okazji remontu mieszkania. Dokumenty wojskowe były chowane, żeby nie narazić osób, których dotyczyły na represje. Dużą część po prostu dowódcy oddziałów niszczyli. Te były ukryte. Znalazcy przesłali to do IPN. Z gazety dowiedziałem się jaki mój brat miał pseudonim. Wracając do końcówki wojny. Ja znowu zacząłem chodzić do szkoły, ale wtedy zaczęło się zajmowanie mieszkań Polaków. Musimy wyjeżdżać. My na Kresach wiedzieliśmy, że z winy Sowietów zginęło 22 tysiące polskich oficerów. Jako żołnierze AK wiemy czego możemy się spodziewać. Wszyscy mamy niedługo wyjechać, mamy już specjalne karty na wyjazd do Polski. Mamy zostawić nasze domy, nasze ukochane miejsca i się wynieść, albo nie wiadomo co nas może czekać. Kiedy byłem już poza aresztem przyszła do mnie narzeczona i zapytała, czy nie mógłbym pomóc jednemu oficerowi. Do tej pory nie wiem jak to się stało, że dostałem kartę repatriacyjną dla kogoś. Myślę, że to przez to, że moja narzeczona zdobyła dla niego lewe nazwisko. I tak mu pomogłem. Parę lat temu zobaczyłem go w telewizji. Był dyrektorem Teatru Starego w Krakowie. Potem i my uciekamy do Wrocła- wia. Można było zabrać ze sobą tylko jedną skrzynię. Pociąg podstawiony. Taki towarowy, nie żadne przedziały. A i tak był to wagon na tamte czasy ekskluzywny. Miał dziurę do celów higienicznych, i nie był po węglu, był zabudowany. Miał dach i zakratowane okienka. Wysiadamy. Zostawiają nas w Migrowie, na Psim Polu. Stała tam jedna, wielka stodoła, która do dnia dzisiejszego istnieje i jest wykorzystywana do celów sportowych. Można było przechować tam od 60 do 100 rodzin jednocześnie. W tym czasie znajduje nas brat. Zdobył adres zamieszkania cioci, która pojechała z nami bez wujka. Ten musiał zostać, bo został zatrzymany przed wyjazdem. Brat przywiózł też list od drugiej ciotki, która przyjechała do Polski z Francji. Na kopercie był adres cioci. Nikt z nas nie wiedział, gdzie to jest. Zaczynamy szukać. Wsiadamy do tramwaju. Wysiadamy na Placu Strzeleckim. Wysiadając, zauważyłem Wspomnienia kresowiaków - c.d. tam młodego szczyla. Tak we Lwowie nazywaliśmy małych chłopaczków. Wydało mi się, że skądś go znam. Zapytałem go czy nie był może we Lwowie. A on krzyknął : wujek!. Okazało się, że to mój kuzyn, Pierre., który mało mówił po polsku, bo ze Lwowa jego rodzice uciekli do Francji. Pierre zaprowadził mnie do domu mojej ciotki. Okazało się, że mieszkali niedaleko nas, już razem z wujkiem, którego zatrzymano we Lwowie. We Wrocławiu mieszkam cały czas. Jestem „magistrem od prysiudów”, jak ze śmiechem nazywała mnie ciotka. W 1952 skończyłem we Wrocławiu AWF i od tamtej pory trenuje piłkarzy. Jeszcze teraz jestem czynnym trenerem w MKS Parasol, gdzie trenuję młodszych bramkarzy. A modlę się do Naszej Pani z katedry lwowskiej, co to przed nią Jan Kazimierz ślubował. MAŁGORZATA ZAWADZKA Podczas spotkania w Sanktuarium Golgoty Wschodu gimnazjaliści spotkali się z panią ZOFIĄ HELWING (pseud. ZOFIA TARKOCIŃSKA) ze Związku Sybiraków we Wrocławiu. Urodziłam się w Kowlu na Wołyniu. To województwo położone na południowym wschodzie II Rzeczpospolitej. Mój tata był legionistą, oficerem polskim uwięzionym przez NKWD i ja z mamą byłyśmy pod stałym nadzorem Rosjan. Nie byłyśmy, jak wielu więźniów Polaków, najpierw zesłane do pracy do fabryk, tylko od razu na Sybir do miejsca ściśle nadzorowanego przez NKWD. Było tam około 6000 więźniów takich jak my. 70% to kobiety i dzieci, a te pozostałe 30 % to ludzie starzy- babcie i dziadkowie. Na Sybirze przeżyłam wiele. Głód, zimno, ciężką pracę i zepsute baraki, w których mieszkałam i które pamiętały jeszcze czasy carskie i liczne powstania, o których świadczyły wyryte nazwiska i daty. W czasie mojej niewoli przeżyłam wiele tragedii . Jedną z nich był upadek drzewa piłowanego przez moją mamę- drwala (wtedy to właśnie nasze mamy były drwalami). Tylko głęboki śnieg uchronił ją od śmierci. Jednak do końca życia była wielkim inwalidą. My, dzieci byliśmy pomocnikami naszych mam. Ociosywaliśmy ścięte drzewa z gałęzi i z kory. Po skończonej pracy przy obróbce drzewa pracowałyśmy przy spławie. Wiosną na rzece były zatrudniane dziewczynki w wieku od 14 do 19 lat, które ciosały to drewno. Na moich oczach utonęła, moja koleżanka przygnieciona przez taką spadającą belkę. Były roztopy (koniec kwietnia, początek maja). Kiedy trzymając się za ręce ja i moje koleżanki zaczęłyśmy wchodzić do wody i chciałyśmy ratować tonącą dziewczynkę. Niestety wyciągnęłyśmy na brzeg już trupa. Była biała, jakby wymyta z zdziwionymi, dużymi, niebieskimi oczami patrzącymi do nieba. Były to godziny naszej pracy. Do nas pochylonych nad ciałem momentalnie przybiegł żołnierz NKWD jak zwykle pod bronią i zapytał nas czemu nie pracujemy. Kiedy zobaczył zmarłą koleżankę leżącą na naszych rękach (chciałyśmy ją pochować) powiedział, że mamy zostawić ciało i nie zajmować się pochówkiem. Teraz jest czas na pracę. I po raz pierwszy zastrajkowałyśmy (wtedy to słowo było praktycznie nieznane). My, takie małe dziewczynki odważyłyśmy się sprzeciwić uzbrojonemu enkawudyście. Powiedziałyśmy, że nie pójdziemy do pracy, póki nie pochowamy naszej koleżanki. I wygrałyśmy. Str. 23 Pochowałyśmy ją. I to była druga, niesamowita tragedia rozegrana na oczach dziecka, którym mimo cierpień przecież byłam . Za to euforię przeżyliśmy na przełomie lipca i sierpnia 1941 roku, kiedy zaczęła się wojna niemiecko – rosyjska. My o tej wojnie nie wiedziałyśmy. Pewnego dnia zostałyśmy wezwane na apel na plac przed barakami. Na tym placu do tej pory spotykały nas same niemiłe rzeczy. Albo byłą zmniejszona dzienna racja wody, albo racja żywnościowa. Dowódca mógł nam zakomunikować, że nie wystarczy chleba, albo w tym dniu nie mogą dowieźć prowiantu i wobec tego nie będzie posiłku. Na kolejny apel szłyśmy z takim samym nastawieniem. Pochylone plecy, i przeczucie, że stanie się coś złego. I wtedy na tak zwanej trybunie stanął kierownik NKWD i jeszcze dwóch innych mundurowych. Kiedy wszyscy zgromadzili się już na placu to kierownik odezwał się następująco: „Witajcie przyjaciele Polacy!”. Nasze oczy zrobiły się wielkie jak u sów. Co się za tym się kryje i w ogóle co te słowa mogą znaczyć. I Wtedy usłyszałyśmy, że jest wojna. Że wrogiem jest Hitler, do tej pory był przyjacielem Rosji Sowieckiej, i, że teraz my, Polacy jesteśmy przyjaciółmi, którzy to tej pory byli wrogami. Później dowódca powiedział, że mamy prawo wyjechać z obozu i, że jesteśmy objęci amnestią. I po uzyskaniu tej amnestii wolno nam jechać w dowolnym kierunku po uzgodnieniu z NKWD. Kierownik powiedział też, że możemy wstąpić do armii i razem pokonać naszego wroga , czyli Hitlera. Zapytaliśmy dokąd możemy wyjechać. Kierownik powiedział , że to później u naczelnika. I nagle zrobił się wielki szum i to 6000 osób będących na placu ustąpiło miejsca chłopakom niosącym flagę Polski, którą gdzieś w ukryciu trzymali. I wtedy zaczęliśmy śpiewać polskie piosenki. Kiedy 6000 osób zaczęło śpiewać, jestem pewna, że usłyszała nas połowa tajgi. Ku naszemu zdziwieniu wszyscy oficerowie rosyjscy stanęli na baczność, czekając aż sztandar dojdzie do trybuny. I to był taki wielki dzień dla Polaków, którzy przestali się garbić i przyjęli pozycję wyprostowaną. Naturalnie można było wyjechać ale trzeba było się osobiście stawić w siedzibie NKWD, która była oddalona o 10 km, które trzeba było naturalnie przejść na piechotę. Szczęście w nieszczęściu, że ja byłam jeszcze mała i nie miałam osobnych dokumentów. Zapisana byłam tylko w papierach mojej mamy, więc to ona sama musiała iść do NKWD. Mała, słaba z głodu dziewczynka byłaby podczas tej drogi dodatkowym ciężarem. Więc mamy ruszyły i po 4 dniach wróciły. Było to stosunkowo niedługo. Wróciły z odpowiednimi dokumentami. Znajomy polecił nam miejscowość Kamiszyn, nazywając go krainą mlekiem i chlebem płynącą. W tamtych czasach chleba wiecznie brakowało. Postanowiłyśmy jechać do tego Kamiszyna, położonego na północ od Stalingradu. Większość mam przywiozła dokumenty właśnie do tego miasta. Dojechaliśmy do Kamiszyna, ale niedługo po naszym przyjeździe zaczęło się oblężenie Stalingradu. Więc wyjechałyśmy z Kamiszyna do pobliskiego kołchozu, gdzie albo jeszcze był chleb, albo można było ukraść ziarna i zmielić na żarnach mąkę, z której potem robiło się chleb samemu. Wtedy chleb był zawsze. Musiałyśmy oczywiście pracować. Zapisano nas do kopania Str. 24 rowów przeciwczołgowych. Byłam świadkiem, kiedy Rosjanie byli już gotowi do strzałów, bo Niemcy byli już blisko. Zawsze było tak, że kiedy oddano pierwszy strzał, Niemcy odjeżdżali. Bali się nieznanej im broni. Po paru minutach miejsce to było już ostrzelane. Nadszedł rok 1942. Ja, kopiąc rowy, zostałam tak przykryta gruzami, że w ostatniej chwili zostałam wyciągnięta. My uciekaliśmy, bojąc się o własne zdrowie. Później dostało nam się, że nie walczymy zgodnie z teorią generała Sikorskiego, czyli ramię w ramię i w związku z tym jesteśmy aresztowani i deportowani do Kazachstanu. Kazachstan jest piękny, ale nieprzyjazny. Nie ma tam nic, prócz biegających świstaków. To były ciężkie czasy. Budowaliśmy tamę na rzece, bo Kazachstan nie miał wody, a ona była niezbędna. Po zbudowaniu tej tamy nastała bardzo ciężka zima z ogromnymi epidemiami. Z kilkunastu ziemianek pozostały wolne trzy. Tam znajdował się szpital. Szpital polegał na tym, że nie chodziło się do pracy, leżało się i dostawało się 300 gramów chleba na cały dzień. Pielęgniarka chodziła od pryczy do pryczy i sprawdzała czy dana osoba jeszcze żyje czy już nie. Tak wyglądało leczenie. Epidemią był tyfus brzuszny, tyfus plamisty i malaria. Miałam okazję razem z mamą złapać wszystkie trzy choroby. Wyjechałyśmy z Kazachstanu w 1944 na odbudowę tzw. Ziem Odzyskanych. Trafiłyśmy najpierw na Ukrainę. Tam czekałyśmy na wyjazd do Polski. Jednak nie udało nam się zbyt szybko. Najgorsze było to, że miejsca zajmowane przez nas, a potem zwalniane w obozach Syberii, zajmowali znów jacyś Polacy aresztowani czasami przez władze radzieckie a czasami przez władze polskie. My do Polski wróciłyśmy w 1946 roku a oni dopiero w 1957. Wrocław-miasto ciekawych miejsc Podczas tego wyjazdu, który trwał zaledwie cztery dni zobaczyliśmy wiele miejsc. Nie czas jednak opowiadać o wszystkich dokładnie. Omówię tylko te, które najbardziej mnie zainteresowały. Daleko jeszcze? Stwierdzam, że podróż pociągiem była na pewno czymś ekscytującym i może trochę ciekawym, a zaczęła się ona tak… Była godzina 7 rano dnia 18 września 2012 roku. Na twarzach wszystkich zgromadzonych widać było niewyspanie, ale jednocześnie podniecenie. Hala główna na Dworcu Centralnym była zapełniona uczniami i nauczycielami z Gimnazjum Przymierza Rodzin nr. 2. Za 30 minut wszyscy oczekujący odjadą do Wrocławia. W trakcie podróży dużo osób chodziło po całym wagonie; odwiedzając kolegów z innych przedziałów, korzystając z luksusów pociągowej łazienki. Niewielka część podróżujących siedziała cały czas w jednym miejscu czytając jakąś książkę. Taką właśnie osobą jestem ja. Co pewien czas podnosiłam wzrok z nad książki po to, by kupić coś od pan „wózkowego”, lub też zamienić parę słów z odwiedzającymi. Podróż dłużyła się strasznie. Wszyscy zjedli już to co mieli i powoli zaczynali być głodni. Niestety mężczyzna sprzedający napoje i jedzenie dawno już zniknął z pociągu. Kiedy dojechaliśmy, wbrew temu, że była to już połowa września i w prognozie pogody mówiono o ochłodzeniu, upał był niemiłosierny (jak się później okazało oczekiwane ochłodzenie nadeszło nieoczekiwanie następnego dnia). ZUZANNA CISZEWSKA-KORONA sklepu i w ustach było nam niesamowicie słodko i w ustach i w sercu. Trzy piękne ogrody Słodki czar Równie jak podróż zajmującym wydarzeniem było odwiedzenie fabryki cukierków. Kiedy wchodziło się do tego cudownego miejsca od razu uderzał w nozdrza słodki zapach. Cukierniczka na naszych oczach produkowała cukierki. „Najpierw – mówiła – rozpuszczamy cukier i powstaje karmel. Jest on bardzo gorący, ma temperaturę ponad 100°C. Wlewamy go do formy na „zimny” blat, aby nieco zesztywniał i ostygł. Dodajemy barwników i posypujemy kwaskiem cytrynowym.” Wszystkie czynności oglądaliśmy z wielkim zainteresowaniem. Jak urzeczeni patrzyliśmy na ręce cukierniczki, które zgrabnymi i szybkimi ruchami przenosiły kawałki karmelu z zimnego na ciepły stół. Potem kobieta zaczęła formować walce, wałki i wałeczki, z których później powstały pyszne smakołyki. Kiedy skomplikowany sposób otrzymywania cukierków dobiegł końca pozwolono nam spróbować wykonanych wyrobów. Były jeszcze ciepłe, miały słodki, jagodowy smak. Mogliśmy również „skręcić” lizaka własnoręcznie. Kiedy wychodziliśmy ze Innym ciekawym miejscem odwiedzonym przez nas było wrocławskie ZOO. Jest ono największe ze wszystkich w Polsce. Spacerując po ogrodzie zoologicznym spotkaliśmy wiele ciekawych „osobistości”. Piękne i kolorowe motyle, groźne krokodyle i piranie, ospałe niedźwiedzie, obrzydliwe pająki, śmieszne i fikuśne foki, leniwe lwy oraz zwinne małpy. Wszystkie zwierzęta urzekły nas czymś, a to swoim umaszczeniem, niewinną minką czy też niezwykłymi sztuczkami. Następnie podążyliśmy do ogrodu japońskiego, który był równie zachwycający, ale bardziej spokojny i dystyngowany. Tu zamiast dzikich zwierząt podziwialiśmy przepiękne rośliny. Również w tym miejscu odbył się piękny pokaz fontann. Odwiedziliśmy również trzeci ogród, tym razem botaniczny. Tam oglądaliśmy piękną florę. Wszyscy byli już tak zmęczeni, że pamiętają ten park jako wspaniały park odpoczynku. Dzielnica pojednania Zobaczyliśmy także dzielnicę czterech świątyń. Tam to właśnie zbudowane zostały (dość blisko siebie) świątynie 4 różnych wyznań: synagogę, cerkiew, kościół ewangelicko – reformowany oraz kościół rzymsko – katolicki. Miejsce ma przybliżyć kulturową oraz religijną różnorodność miasta. Opisując te wszystkie zdarzenia zapragnęłam znowu tam być. Zerknąć okiem na piękne kamienice. Przejść się wąskimi uliczkami. Chcę jeszcze raz tam kiedyś pojechać. W SŁODKIEJ MANUFAKTURZE Str. 25 NA WIESZAKU Festiwal (BEZ) Nauki W ostatnim tygodniu września odbył się Festiwal Nauki 2012. Głównym jego hasłem było ''brak inwestycji w naukę to inwestycja w ignorancję''. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że według organizatorów obowiązkiem rządu i obywateli jest sponsoring nauki. A jednak, czy wydane na festiwal pieniądze nie poszły na marne? Pierwszy wykład, na którym byłam, odbył się we Wrocławiu. Młody naukowiec wyglądający na wielkiego nudziarza opowiadał o parkietażu Eschera. Co kilka minut starał się rozbawić publiczność, ale niezbyt mu to wychodziło. Czy Festiwal nie może postarać się o lepszych mówców? Po kilkunastu minutach moje myśli (tak jak wszystkich innych słuchaczy) zaczęły odpływać... Jedni postanowili wykorzystać godzinę wykładu na grę na telefonach. Inni zwyczajnie złożyli głowę na biurkach, zapadając w drzemkę. Tylko bardzo nieliczna grupa notowała uważnie. Z takich właśnie osób wyrośnie margines społeczny nie mający żadnych przyjaciół. Wyjęłam zeszyt z opowiadaniami mojego autorstwa. I pogrążyłam się w wymyślaniu nowej historii... Drugi wykład okazał się równie nudny jak pierwszy. O czym był? Zaraz... A tak! O teorii chaosu. Chaosem mogę nazwać zachowanie młodzieży na wykładzie, ale sama prezentacja była poukładana i staran- ZOFIA DYMEK nie przemyślana. Nie pamiętam jaki był wykładowca. Mogę tylko zgadywać (nudne okulary, przetłuszczone włosy, idealnie wyprasowana koszula). Nie pamiętam nic poza tytułem wykładu – tak, jak pozostała część ''słuchaczy''. Czy więc Festiwal Nauki należy sponsorować? Uważam, że można dopuścić do siebie taką myśl, z jednym wielkim ''ale''. Wykład ma być dla dzieci i młodzieży, a nie dla nauczycieli (jedynych osób dobrze czujących się na tych nudach). Zlikwidujmy nudne pogadanki, zastąpmy je wyłącznie eksperymentami. Bo tylko w taki festiwal może czegoś nauczyć. Bez tego sponsorzy tracą pieniądze na głupoty. Chociaż czy tracenie lekcji na rzecz wykładu na którym łatwiej pospać można nazwać głupotą? Dwa wykłady. Dwie stracone godziny życia. Może to nie do pomyślenia, ale jednak były plusy. Po pierwsze - napisałam kilka stron nowej powieści. Po drugie - dzięki drugiemu wykładowi straciliśmy kilka lekcji. Nie wynieśliśmy więc nic z wykładu, a do tego nie mieliśmy lekcji, z których ewentualnie byśmy coś wynieśli. W tym przypadku nazwę Festiwal Nauki można nazwać zwykłym kpiarstwem. Kabaczkowe jadło JULIA ALEXANDROWICZ Nasza redakcja przyjrzała się bliżej obiadom jedzonym przez naszych uczniów w barze Kabaczek. A przed kotletem jajecznym znalazła się nawet wątróbka. Od kilku lat właściciel oferuje dla nas obiady podczas dużej przerwy. Czasami słyszymy odgłosy niezadowolenia, dlatego podjęliśmy się MISJI KABACZEK. Wygląda na to, że jaja w postaci kotleta są po prostu niejadalne. Nikt nie uznał tego dania za zjadliwe. Wśród osób korzystających z oferty sąsiada, przeprowadziliśmy ankietę na temat najlepszego i najmniej smacznego obiadu zaserwowanego we wrześniu. Okazuje się, że smakuje nam danie znane i uznane, czyli frytki. Wszyscy ankietowani docenili kunszt frytkownicy. Na drugim miejscu znalazł się równie tradycyjny kotlet z ziemniaczkami i ryż z sosem nieznanego smaku. Niżej uplasowały się naleśniki i spagetti. Str. 26 Redakcja przedstawi właścicielom Kabaczka nasz ranking, z postulatem o to, żeby kotlet z jaja nie pojawiał się w menu. A swoją drogą nadzieja w kółku Gary- Mary, że i nasz zmysł smaku się rozwinie i zaczniemy doceniać nie tylko fast foody. CO DALEJ, TRZECIA KLASO? VII LO im. Juliusza Słowackiego Drodzy gimnazjaliści, niedługo niektórych z Was czeka trudna decyzja wyboru liceów. Ja na szczęście mam już to z głowyJ Ukończyłam naukę w Naszym gimnazjum w 2011 roku. Teraz jestem uczennicą Słowaka. Bardzo stresujący był dla mnie czas wyboru nowej szkoły; te wszystkie internetowe formularze, logowanie się, podejmowanie decyzji w ostatniej chwili, ustawianie klas w odpowiedniej kolejności… horror – to właśnie Was czeka moi drodzy. Jest to właściwie jeszcze bardziej stresujące niż wszystkie egzaminy jakie jeszcze w tym roku szkolnym napiszecie. Czy podejmę właściwą decyzję? Uda mi się pójść z przyjacielem? Na pewno mogę Wam powiedzieć, że lepiej iść samemu do nowej szkoły, nie ma co dostosowywać się do koleżanek i kolegów – będziecie tego żałowali. Idąc sami wchodzicie w nowe towarzystwo z „czystą kartą”, łatwiej Wam będzie nawiązać nowe znajomości. Jeżeli chodzi o profile klas to na serio nie warto iść na łatwiznę i wybierać klasy humanistycznej – taka jest właśnie bolesna prawda („human-tuman” – mówię to ja, a wybrałam właśnie profil humanistyczny), no chyba że jesteście rzeczywiście zainteresowani… Już drugi rok uczęszczam do liceum Słowackiego. Jest to duża szkoła, mój rocznik to 6 klas po ok. 30 osób. Dodatkowo w szkole mamy też bursę, w której mieszka bodajże 70 osób. Szkoła ma bardzo dobry dojazd – 2 przystanki autobusem od metra Politechnika. Znajduje się też bardzo blisko dworca zachodniego, co również ułatwia dojazd wielu uczniom z podwarszawskich miejscowości. Budynek mieści się na ulicy Wawelskiej 46. Po trzech latach w naszym ANNA KRZYSZTOŃ malutkim gimnazjum szkoła wydaje mi się ogromna! Słowak ma 2 sale gimnastyczne, dużą aulę i boisko szkolne oraz siłownię i pomieszczenia ze stołami do ping-ponga. Na wuefy wychodzimy czasem z kijkami Nordic Walking, lub idziemy na stadion Skry, który znajduje się po drugiej stronie ulicy. Jest oczywiście sala komputerowa oraz telewizyjna, w każdej klasie jest rzutnik, mamy też tablicę interaktywną. Dodatkowo od paru miesięcy każdy uczeń posiada swoją szafkę. W tym roku w szkole był remont, mamy ładnie odnowioną szatnię oraz korytarze. W szkole mieści się stołówka i kuchnia. Po ukończeniu naszego gimnazjum właściwie każdy absolwent odczuwa ciężki szok jeśli chodzi o zmianę nauczycieli i ich podejścia. Jednym się to podoba a innym nie – w każdym razie jest INACZEJ. Teraz już nikt nie interesuje się tym, że nie było nas w szkole, że mamy niezaliczony sprawdzian – trzeba bardzo pilnować swoich spraw. Uważam, że nauczyciele w Słowaku są naprawdę super, oczywiście nie jest to to samo co w Przymierzu, ale nie narzekam. Zdziwi was pewnie, że przez całe 3 lata niektórzy nauczyciele nie zapamiętają jak macie na imię. Na przerwach nigdy nie jest nudno, w szkole często organizowane są różnego rodzaju festiwale. W tym roku mogę Was zaprosić na dziewięćdziesięciolecie szkoły oraz festiwal filmowy „Słowacki Film Fest”. Generalnie o Słowaku mówi się jako o szkole artystycznej, ale tak naprawdę tylko klasy D i E są zaangażowane w tworzenie festiwali i różnych akcji. Jeżeli wybieracie so- bie profil klasy ( np. klasa E to klasa medialna) to rzeczywiście będziecie realizowali program zajęć związany z tym wybranym profilem klasy. Atutem szkoły są częste wycieczki oraz zajęcia dodatkowe w ramach lekcji. Dodatkowo, klasy D, które są klasami artystycznymi mają swój odrębny program. Jeżdżą na wyjazdy naukowe kilka razy w roku – tam nagrywają filmy, bawią się i uczą. Jest to klasa autorska, tak jak i klasa E, czyli moja. To, że o Słowaku mówi się jako o szkole artystycznej nie znaczy, że nie warto patrzeć na nią pod kontem przedmiotów ścisłych. Klasa B na przykład jest klasą matematyczno-geograficzną, również realizują bardzo ciekawy program. W szkole mamy kilku naprawdę wybitnych nauczycieli, od lat są owiani legendą. Uczą świetnie. W liceum na pewno trzeba zacząć się uczyć. Dla wielu z was to będzie zaskoczenie i być może pierwszy raz zaczniecie siadać po lekcjach do książek. Nie mówię, że jest tak tylko w Słowackim. W liceum tak jest i już. Na wstępie na 100% usłyszycie, że przesiedzieliście bezczynnie 3 lata w gimnazjum i była to przerwa od nauki dla waszych mózgów. Coś w tym jest, a przynajmniej z paru przedmiotów… Liceum to fajny czas, warto wybrać odpowiednią szkołę. Taką żebyście się czegoś nauczyli ale i mogli wykorzystać te najlepsze lata na trochę zabawy. Życzę Wam trafnych wyborów i dobrze przemyślanych decyzji. Str. 27 A może technikum? ZOFIA MUNIK Chodzę do Technikum Architektoniczno- Budowlanego im. Stanisława Noakowskiego, do klasy technik urządzeń sanitarnych. W tym technikum jest również klasa budowlana ale dużo o niej nie wiem. Moja klasa od tego roku została objęta patronatem firmy niemiecko- holenderskiej IMTECH. Jest to klasa o rozszerzonej matematyce, fizyce i niemieckim, ale nie jest to za bardzo zauważalne, bo nauczyciele bardzo dobrze prowadzą lekcje. Oprócz przedmiotów ogólnokształcących uczymy się przedmiotów zawodowych np. dokumentacji technicznej. Oznacza to, że w pierwszej klasie ćwiczymy rysunek odręczny i techniczny, a w dalszych uczymy się projektowania i jego zasad, budownictwa ogólnego, ogrzewnictwa i wentylacji, wodociągów i kanalizacji. Oprócz przedmiotów zawodowych teoretycznych są również praktyki zawodowe. W ciągu czterech lat, bo tyle trwa szkoła, na zajęciach praktycznych ćwiczymy najpierw łączenie instalacji, spawanie itd. A potem współpracujemy z biurem projektowym. Teraz jest moda na licea, ale ja uważam, że nauczenie się zawodu jest pożyteczne. Chciałam uczyć się w tej szkole, mimo że gimnazjum skończyła z dobrą średnią i zdanym dobrze egzaminem. Dostałam się zresztą do liceum im. Reytana. Technikum kończy się maturą i jeśli ktoś chce, może kontynuować naukę na studiach. Ale może też pracować, bo ma zawód. Projektowanie budowlane było moim marzeniem. Ponieważ zdecydowałam się ostatecznie nie iść do liceum już po skończonej rekrutacji, to zostałam przyjęta do profilu mniej popularnego. Wiele osób wyśmiewa tę klasę, mówiąc, że jedyne co można po niej robić, to zostać szambo- nurkiem, ale dziś widzę, że jest to dużo bardziej opłacalny kierunek, niż ogólne budownictwo. Zaprojektowanie wszystkich instalacji w budynkach jest bardzo ważne i trudniejsze niż postawienie "czterech ścian" budynku. Po za tym w tej szkole są bardzo fajni ludzie i super nauczyciele, z którymi można sobie pogadać. Bardzo polecam klasę o profilu sanitarnym, ponieważ ludzi zajmujących się instalacjami jest dużo mniej niż zwykłych budowlańców, a mając dobre oceny z przedmiotów technicznych i z niemieckiego macie zapewnioną pracę w firmach budowlanych i instalacyjnych. Naukowe przymiarki Każdy z naszych gimnazjalistów musi poza lekcjami chodzić na tzw. warsztaty. Próbujemy dostosować je do naszych zainteresowań, a i napracować się nie za bardzo. Przedstawimy krótko dwa z naszych obowiązkowych zajęć dodatkowych. Warsztat matematyczny Dziecięciu chłopa i jedna dziewczyna pod wodzą pani Basi Mrzygłód – Labińskiej. Same tęgie głowy rozmawiają sobie w miłej matematycznej atmosferze, choć pani Basia mówi, że rozwiązują zadania. Może. My widzieliśmy ich grających w brydża. Żeby uwiarygodnić swoją pracowitość podyktowali nam zadania do rozwiązania. Sami podobno nie zdążyli. Kto rozwiąże ma zapewnioną nagrodę. W tym numerze podajemy pierwsze trzy zadania. Zadanie 1 Wykaż, że różnica czwartych potęg dwóch kolejnych liczb całkowitych różniących się o 2 jest podzielna przez 2. Str. 28 REDAKCJA Zadanie 2 Jak mu na imię? Imieniny pana Niewiadomskiego obchodzono w licznym gronie. Prócz siostry gospodarza Katarzyny i jego brata Joachima był słynny podróżnik Pedantkiewicz i wielu przyjaciół pana Niewiadomskiego, którzy cenili sobie jego warszawską gościnność. Ktoś zapytał pana Pedantkiewicza, co robił rok temu. Zapytany wziął notes i z właściwą mu skrupulatnością odpowiedział: „Dokładnie rok temu wyszedłem o wschodzie słońca z namiotu. Uszedłem prosto na południe milę lub trochę więcej, zwróciłem się na zachód i po paru godzinach, nic nie upolowawszy, skręciłem na północ. Swoich własnych śladów już nie przeciąłem i ciągle idąc na północ trafiłem do namiotu”. Jak było na imię panu Niewiadomskiemu? Rozwiązania do końca października można przynosić do pani Basi. Frankofonia Zespół zdecydowanie kobiecy. Pani Dorota Babled zaprasza w podróż po kulturach krajów francuskojęzycznych. Szykują się do wyjazdu do Francji, więc gadają, oglądają, słuchają. Na początek rozwiązywali quiz. Nam dali do posmakowania trzy pytania. D. 5. Warsztat zasupłani 2. Ile języków jest używa- A raczej zasupłane, bo z panią Ulą Sadkowską- Petryszyn spotykają się tylko dziewczyny. nych w Europie? A. 100 B. 225 C. 260 D. 300 Które z języków są używane na wszystkich kontynentach? 1. Którym pod względem liczby ludzi mówiących tym językiem, jest na świecie, język francuski? A. hiszpański, angielski A. 1. C. angielski, francuski B. 2. D. hiszpański, francuski C. 3. angielski, niemiecki B. niemiecki, hiszpański Tu się dopiero dzieje. Robią szydełkowe cudeńka, ale zawsze przy gorącej czekoladzie i ciasteczkach. I nikogo nie częstują. Inni tyrają, a one się bawią. Ale za to pożytecznie. Może kiedyś wyposażą naszą redakcję w czapki podobne do tej, którą Ala zrobiła dla kota, (którego, jak każdy Polak wie) ma. REKORD ZBIÓRKI PAPIESKIEJ POBITY! 15. i 16.10 gimnazjaliści zarejestrowani jako wolontariusze zbiórki na rzecz Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia z identyfikatorami i puszkami kwestowali na ulicach Warszawy. Dzieło działa od 2001 roku. Od początku istnienia idei gimnazjaliści działają na rzecz zbierania środków na stypendia dla zdolnej młodzieży z ubogich rodzin. W tym roku zebraliśmy rekordową sumę: 11111, 62zł Pierwszoklasiści okazali się bezkonkurencyjni. W ich puszkach znalazło się 4252,96, czyli średni pierwszak zebrał ponad 350 zł. Druga pod względem skuteczności okazała się klasa III bm. Niewątpliwie rekord indywidualny należy do ucznia tej właśnie klasy. Mateusz Miedzianowski zebrał dziesiątą część całości, a nawet ciut więcej. Dokładnie 1126,31. Tuż za nim uplasował się Piotrek Rzepecki z klasy I (1026 zł). Przodownikami pracy społecznej można nazwać również Jeremiego Demiańczuka (z wynikiem 779, 56), Julkę Alexandrowicz (767,06) i Chrystiana Pulawskiego (646, 48)- wszyscy z kasy I. W nagrodę za skuteczność zwycięska klasa pójdzie w czasie lekcji do kina. W ramach kwesty podczas XII Dnia Papieskiego gimnazjalista z naszej szkoły zebrał średnio ponad 200 zł. Str. 29 Zgadnij, jaki to mit? JULIA ALEKSANDROWICZ Konkursy przedmiotowe w gimnazjum Jak co roku we wrześniu zostały ogłoszone kuratoryjne konkursy przedmiotowe. W tym roku uczestniczy w nich rekordowa liczba gimnazjalistów, nie tylko trzecioklasistów, ale też uczniów młodszych klas, którzy chcą przekonać się, jak wygląda taki konkurs i odpowiednio wcześnie rozpocząć olimpijski trening. Poniżej—ranking popularności poszczególnych konkursów. 20 18 16 14 12 10 Klasa 1 8 Klasa 2 6 Klasa 3 4 2 i og ia ol bi lsk j.p o us ki ia j.f ra nc sto r hi ge og ra fia gie l sk i OS j.a n W a fiz yk ck i em ie j.n i ch em ia m at em at yk a 0 by MICHAŁ MATYSIAK Str. 30 KONKURS KONKURS FOTOGRAFICZNY FOTOGRAFICZNY 2012 2012 „KONTRASTY” „KONTRASTY” ROZSTRZYGNIĘTY ROZSTRZYGNIĘTY Jak co roku w październiku odbył się konkurs fotograficzny. Tematem tegorocznego były Kontrasty. Można było przynieść zdjęcia pojedyncze i serie tematyczne. Najwięcej zdjęć przynieśli w tym roku drugoklasiści. Jury w składzie Maciej Belina- Brzozowski (fotograf), Bartosz Bremer (artysta malarz) i nasze gimnazjalne nauczycielki- Barbara Mrzygłód- Labińska, Katarzyna Maleszak, Agnieszka Masna, zebrał się szkole 17. 10. 2012 r. W kategorii zdjęcia pojedyncze nagrodzono: I miejsce- Marta Boj kl. II – za zdjęcie Ręce II miejsce Mateusz Miedzianowski kl. III bm- za zdjęcie Kapliczka III miejsce ex equo Marta Boj kl. II za zdjęcie Ziemia Agata Starzec kl. III kk za zdjęcie Drzewo Jury przyznało też dwa wyróżnienia Julii Alexandrowicz kl. I i Weronice Olko kl. II W kategorii seria nagrodzono: I miejsce Łukasz Niemotko kl. II za serię Zamek na Mirowie w Książu Wielkim II miejsce Julia Zimińska kl. IIIbm za serię Drzewa W tej kategorii jury nie przyznało 3. miejsca. Wyróżniono serię Karola Kapeckiego - Diody Grad Prix konkursu otrzymało zdjęcie Mennica Karola Kapeckiego z kl. II Gratulujemy! Zamek na Mirowie w Książu Wielkim ŁUKASZ NIEMOTKO Redakcja: Julia Alexandrowicz, Emilia Bartosik, Stanisław Borawski, Zofia Dymek, Agata Kwiatusińska, Michał Matysiak, Alicja Michałowska, Jerzy Traczyński Opieka merytoryczna: Marzanna Rymsza- Leociak, Agnieszka Masna, Katarzyna Maleszak Str. 31 NAGRODZONE FOTOGRAFIE GRAND PRIX Mennica I. MIEJSCE w kategorii ZDJĘCIE POJEDYNCZE KAROL KAPECKI MARTA BOJ