Ciobani są nadal szanowani

Transkrypt

Ciobani są nadal szanowani
"Ciobani są nadal szanowani…" - relacja z
pierwszych dni wędrówki
RELACJA Z PIERWSZEGO ODCINKA TRASY - ROTBAV - RUPEA - RUMUNIA
Tekst i foto: Adam Kitkowski
Wyruszamy na naszą „Via
pasterskim – Wołochów
kilometrów, ale jak to z
Zatem okaże się na końcu
Karpatia”. Będziemy wędrować dawnym szlakiem
przez Karpaty. Trasa w zasadzie liczy 1200
droga bywa – są nieprzewidziane przeszkody.
ile było kilometrów.
Wyruszamy w wioski Rotbav, położonej w Transylwanii, niedaleko stolicy
regionu – Braszowa. Wędrówka powinna zająć 300 owcom i pięciu
pasterzom ok. 100 dni, ale tak naprawdę – ile to będzie – wie tylko
Stwórca. Mamy do dyspozycji trzy osiołki, które na grzbietach dźwigają
nasz dobytek –jedzenie, wodę, naczynia, odzież, pasterskie sprzęty. Mamy
również „awaryjnie” do dyspozycji samochód terenowy VW, który
wypożyczyła nam firma Autoremo z Bukowiny Tatrzańskiej.
Po uroczystym otwarciu Redyku Karpackiego we wiosce Rotbav,
poświęceniu owiec i baców oraz wesołym festynie - ruszamy. W zasadzie
ruszają ciobani z Rumunii i baca z Polski oraz ja, będę kilka dni
dokumentował to wydarzenie. Reprezentuję Starostwo Tatrzańskie. Tego
dnia dołączają do nas – fotografowie – Michał i Przemek, dziennikarz Bartek
z „Tygodnika Powszechnego”, będą z nami kilka dni.
Zapada noc, robi się zimno, ratuje nas ciepło ogniska. Dołącza do naszego
obozowiska dwóch braci Caţean – Sylviu i George (baca i jego brat –
organizatorzy Redyku na terenie Rumunii). Ten pierwszy zostaje do pomocy
na całą noc (jest bacą, ale i też cenionym wykształconym weterynarzem).
Nie wystarczy paść owce za dnia, trzeba je również pilnować nocą. Mnie
przypadło zadanie pilnować ognia, by nie zgasł. Wydawało mi się to
bajecznie łatwe. Jak się okazało za kilka dni, przy zmęczeniu i deszczu, było
to dla mnie duże wyzwanie.
Budzi się dzień. Posiłek przed drogą jest prawie rytuałem - dokładamy
drewna do ognia, jest go dużo i to suchego.”Cioban” zakłada kociołek z
wodą na żelazny trójnóg – za kilka minut będzie kawa. Do tego chleb, ser,
boczek. Trzeba się najeść do syta, bo droga daleka.
Po śniadaniu pakujemy swój dobytek – pasterze na osły, my – „miastowi”
na plecy… własne!. Idziemy w świat dalej … , a świat się budzi do życia.
Okazało się, że w pobliżu koczowało inne stado, w Rumunii to rzecz
normalna. W Karpatach Rumuńskich jest ok. 9 milionów owiec. Ciekawe czy
ktoś policzył pasterzy, czyli po rumuńsku „ciobanów”.
Sprawnie „przeskakujemy” szosę i wchodzimy w las. Jeden z pasterzy,
Cristi pokazuje nam ślady stóp … niedźwiedzia i uprzedza moje pytanie –
„Nie to nie są świeże ślady, był kilka dni temu, może tydzień”.
Zastanawiamy się wszyscy co by było, gdyby …. Ale o brunatnych siłaczach
opowiem w następnym odcinku.
Idziemy, jak to w górach, raz pod górę, raz na dół. Wreszcie przerwa na
„lunch”. Korzystamy z przerwy na sesję zdjęciową. Uszliśmy kilka
kilometrów, ale cóż to jest!!!
Zbieramy się powoli, tu nie chodzi o wyścigi. Pytam Piotra – bacę z naszych
Beskidów o cel naszej wyprawy, choć już kilka razy słyszałem odpowiedź ,
ale jest ona nowością dla młodszych towarzyszy podróży. „Tu nie chodzi o
przegon owiec taki kawał drogi, Wołosi szli przecież latami. Chodzi o
spotkanie ludzi Karpat – pasterzy, rolników, rzemieślników, artystów. Owce
są tylko pretekstem, by zagłębić się w istotę ludzkiej wędrówki przez życie.
I najważniejsze nie dać się oderwać od ziemi przodków, nie dać się głupiej
współczesnej modzie na sukces za wszelką cenę – mówi baca. Myślę sobie
– mówi jak kaznodzieja, ale baca w dawnych czasach miał na szałasie też
funkcję „kapłana”, lekarza ciała i duszy początkujących pasterzy. Jest już po
południu. Czas napoić owce. O drodze, miejscu postoju, czasie pojenia,
biwaku decyduje Vasile – cioban z 25. letnim stażem. Jak się okazało w
dniach następnych było to nieocenione.
Idziemy dalej mijają upalne godzimy. Spotykamy inne stada. Życzliwe
przywitanie ludzi gór i mniej życzliwe przywitanie się pasterskich psów. Po
kilku minutach wszyscy są zaprzyjaźnieni. „Słyszeliśmy o waszej wędrówce
w radiu, to jest daleko, nie byłem nigdy w innym kraju” – mówi po
rumuńsku jeden z miejscowych pasterzy. Dzięki bogu, że czaban Cristi
rozumie
angielski,
resztę
trzeba
się
domyślić
„mówić”
rękoma….(c.d.n.)
Tekst i foto: Adam Kitkowski
Ciobani są w Rumunii nadal szanowani cz.
2
Relacja z wędrówki na trasie Rupea Gara - Homorod
- tekst i foto: Adam Kitkowski
Vasili zarządza popas. Dobre miejsce, bo są drzewa – dają cień – chyba
jest ze trzydzieści stopni, a w pobliżu płynie niewielki potok. Osły
rozkulbaczone, czas na posiłek. Bartek i kompani rozkładają kuchenkę
turystyczną i przepakowują plecaki. Warto pozbyć się łatwo psującego się
prowiantu, trzeba go wchłonąć. Korzystam z gorącej herbaty i
odwzajemniam się suchą krakowską. Zastanawiamy się ile jeszcze przed
nami wędrówki na dziś. Na razie upragniona drzemka w cieniu.
Obudziły mnie pasterskie dzwonki tuż przy moim uchu. Pomyślałem, że
ciobani chcą zrobić nam niespodziankę – pobudkę dzwonkową pozytywką.
Patrzę, a tu obok nas „przelatuje” duże stado owiec, chyba z 500 – 600
sztuk. Biegną, popędzane przez psy i pasterza do strumienia. Jak zwykle
tam gdzie jest woda, tam jest życie. Odnajduję w pamięci wiadomości o
Karpatach. Tu jest najwięcej pitnej wody w całej Europie, mamy jej zapas
w plecakach.
Korzystam, że nasze stado poszło wyżej i idę „wziąć kąpiel” w potoku.
Zatrzymuje się samochód, gdy kończę mycie gęby. Bună ziua (dzień dobry,
ale po południu) – wychyla się ładna buzia z czarnymi loczkami. Bună ziua
– odpowiadam i dodaję nu inçeleg romanešte (nie rozumiem po rumuńsku).
Rozmawiamy po angielsku, okazuje się, że od rana szukają nas reporterzy
TV Węgierskiej. Na wywiad muszą poczekać, aż stado zejdzie na dół i
obudzą się pasterze. Trochę są niecierpliwi, jak to media workers, ale cieszą
się, że znaleźli obiekt swojego reportażu. Julia z redakcji reportażu na co
dzień mieszka w Budapeszcie, ale pracuje jako korespondent w stolicy
Rumunii. Najpierw wywiad z Piotrem, potem z Cristi, służę za tłumacza.
Operator robi fotki też psom i owcom. Jeszcze jedno pytanie do Wasilija i
koniec interview. Julia rzuca na pożegnanie – la revedere ! (do zobaczenia)
– odpowiadamy, każdy w swoim języku.
Jest już chłodniej , wędruje się dużo łatwiej. Wasili ma nadzieję, że przed
godziną 21 będziemy na miejscu. Ja mam siły, a w zasadzie moje nogi na 2
godziny marszu, a tu jeszcze kroi się dwa razy tyle. Wyciągam moją pomoc
– różaniec. Cristi i Piotr patrzą na mnie ze zrozumieniem, nawet psy mniej
szczekają. Zatapiam się w wieczorną modlitwę. Ci co wędrują, wiedzą, że
kontemplacja dodaje sił! …., a czasem i mocy istnienia.
Przed nami ruchliwa szosa Braszów – Sighisoara. Ciosani zastanawiają się,
w którym miejscu „przeskoczyć” ze stadem na drugą stronę. Teraz krzyczy
Wasili, Piotr i Cristin popędzają osły i owce. Psy szczekają zawzięcie.
Przeszliśmy, jest bezpiecznie. Ale zapodział się nasz ulubiony
„podhalańczyk”, stanął na środku szosy i przygląda się samochodom.
Cristin woła go, a on nadal stoi. Klaksony, jeden, drugi , trzeci…. Cioban
dobiega i chwyta psa za specjalnie przymocowany uchwyt pod szyją. Raz i
są po właściwej stronie szosy. Auta ruszają powoli, a my podążamy pod
górę.
Dochodzimy do celu dzisiejszego dnia, rozbijamy obozowisko. Wkrótce
zapłonie ognisko. A tu naraz niespodzianka, pojawiają się goście.
Niektórych znam, ale większość to nowe dla mnie twarze. Teraz
uświadamiam sobie, że jest niedziela, naturalny czas odwiedzin. Bună seara
– mówią chórem. Odpowiadamy po polsku – dobry wieczór. Przypomniałem
sobie powitanie papieża Franciszka do tłumu wiernych na Placu św. Piotra.
Uścisk dłoni wyraża ciepłą atmosferę wieczornego spotkania.
Mieszają się języki, emocje i poczęstunki. Wieczór w Karpatach jest dla
mnie nowością. Po krótkim czasie mówię wszystkim - Noapte bună,
domyślacie się co powiedziałem ?. Jeśli nie, to wyjaśnię wkrótce. Mam
swoje lata, a jutro dalej wędrujemy …
Tekst i foto: Adam Kitkowski
Relacja z wędrówki - Ciobani są nadal
szanowani cz.3
Ciobani są w Rumunii nadal szanowani cz.3
Relacja z wędrówki na trasie Homorod - Mihail Viteaso
Tekst i foto: Adam Kitkowski
Jesteśmy kolejny dzień w drodze. Gorąco daje się we znaki, a i strumienie
mają mało wody. Vasili martwi się o stado, trzeba je napoić. Przystajemy,
idzie zapytać tutejszych pasterzy o wodę. Krótka, serdeczna rozmowa – z
daleka widzę uśmiechnięte twarze i gesty rękoma w kierunku, jakim
powinniśmy iść. Nie podchodzimy, bo psy są groźne. - Takie mają być –
poważnie mówi Cristin, który jest właścicielem trzech z pięciu naszych
psów. - A nasze nie są gorsze, widziałeś jak wczoraj broniły stada przed
obcymi. – dodaje.
Schodzimy ze wzgórza, ciągle patrząc za siebie, bo na horyzoncie pojawiły
się burzowe chmury. Wszyscy myślimy o tym samym, zdążyć przed
deszczem, rozpalić ognisko i zjeść kolację, dziś „gotuje” Wasili. Niestety nie
ma wody w strumieniu. Z niedowierzaniem patrzy doświadczony pasterz i
zastanawia się co robić. Z pomocą przychodzi nam właściciel stada krów –
Doru Şona. Możemy skorzystać z jego wodopoju – ma wodę ze studni.
Proponuje, by rozłożyć obóz tu w dolinie, bo przy lesie jest niebezpiecznie.
Nadstawiam ucha. Jesteśmy w rejonie, gdzie często atakują w nocy
niedźwiedzie. Tu niedźwiedzi jest dużo, możecie do nich strzelać bez
pozwolenia – mówi całkiem poważnie. Patrzę na moich towarzyszy i myślę z
czego możemy wystrzelić do takiego napastnika?
Ja mam nóż, Piotr ma nóż i ciupagę, ciobani kije pasterskie, chyba, że
mają „coś” na wszelki wypadek w torbach…. Przypominam sobie rady,
jakich udzielam turystom w Tatrach, gdyby spotkali na ścieżce brunatnego
siłacza. Przypominam sobie wiadomości o Rumunii – dużo gór, dużo owiec i
… dużo niedźwiedzi!
Tak jest ich ponad 6 tysięcy. W rozległych lasach Karpat rumuńskich
występują niedźwiedzie o wadze do 400 kg i ponad 2,5 m długości.
Dowodem na jakość pogłowia jest stale utrzymujące się przewodnictwo
Rumunii na liście rekordów niedźwiedzia europejskiego. W trakcie polowań
wiosennych istnieje duża szansa odstrzału kapitalnego niedźwiedzia.
Rumunia jest jedynym krajem w Europie, gdzie nie ma zakazu polowania na
te zwierzęta. Polowanie odbywa się z zasiadki na (w większości)
zamykanych, wygodnych wyżkach. Łowiska położone są w Karpatach
południowych i wschodnich. Zgodnie z rumuńskimi przepisami
bezpieczeństwa, myśliwemu zagranicznemu towarzyszy zawsze miejscowy
doświadczony myśliwy; zna on doskonale warunki polowania w danym
łowisku i wspiera gościa radą.
Ale my nie jesteśmy zagranicznymi polowacami!!! Może być nieprzespana
noc… A co tam - myślę sobie - Bóg czuwa! Nad grzesznikami też?!?!
Szybko rozbijamy obóz. Wasili przyrządza ziemniaki z bryndzą, podrzucam
mu gulasz angielski – będzie uczta, chyba, że burza popsuje nam plany.
Zapraszamy „do stołu” Doru, gospodarza tego miejsca, ale on śpieszy się
do domu. - Sunt din Polonia (jestem z Polski) - mówię łamanym
rumuńskim. Da, ştiu (tak, wiem) – odpowiada z uśmiechem. Zastanawiam
się, czy zrozumiał moją wypowiedź. Życzy nam smacznego. Pytam go na
odchodne (z pomocą mojego małego słowniczka) czy był w Polsce. Kiwa
głową twierdząco i pokazuje na palcach , że jeden raz. – Zapraszam do
Zakopanego, to też w Karpatach, a dokładnie w Tatrach – próbuję objaśnić
gdzie mieszkam. Mulçumesc – odpowiada.
Burza przeszła bokiem, trochę pokropiło, siedzimy przy ognisku i jemy ze
smakiem. - Czy widział Pan w tej okolicy niedźwiedzia? Kiwa głową
znacząco, że tak. - A czy dzisiaj w nocy może przyjść? (moje pytanie
tłumaczy Cristi). Doru znowu potwierdza głową i mówi z pomagą –
da. Dobrze, że nikt nie robi zdjęcia mojej gęby w tym momencie!
Nowa fala ciemnych, gęstych chmur przypłynęła nad naszą polanę.
Zaczyna ponownie kropić. Namawiam Piotra, by w wypadku dużego
deszczu skorzystali z mojego domku z tropikiem (mam nadzieję, że nie
przemaka – ma blisko 20 lat!). - Mamy skóry i ciepłe kapoty ze skór,
powinno wystarczyć – mówi Piotr. Wiem, że jest hardy, znam go nie od
dziś. Twarda sztuka – jak się w Polsce mówi.
Ja, urodzony optymista, myślę, że jak zwykle - z dużej chmury mały deszcz!
A jednak kropi coraz mocniej , dokładam do ognia. Wcześniej Cristi i Wasili
naściągali gałęzi z całej okolicy, mogą się przydać nad ranem, a noc jest
długa. Ciobani układają się do snu, czyli kładą skóry na trawę, na swoje
odzienie nakładają owcze futra i czapy. Takie stanowiska tuż przy owcach
pozwalają na lekki, czujny sen. Ja rozkładam się przy ognisku, a psy –
Breazu i Anca – tuż za moim śpiworem. Pozostałe trzy bliżej owiec. Nasze
stado spokojnie zapada w sen. Ciekawe czy będzie spokojna noc …? Jest
dość ciepło, delektuję się herbatą z miętą, którą zebrałem po drodze.
Naopte buňa (mieliście okazję zajrzeć do słownika ?). Jeśli nie, to
objaśniam – to znaczy dobranoc. Naopte buňa – odpowiada świat dookoła.
Ciągle kołacze mi po głowie myśl, czy „odwiedzą” nas niedźwiedzie ?!
c.d.n.
Tekst i foto: Adam Kitkowski
Ciobani są nadal w Rumunii poważani cz.4
Ciobani są nadal w Rumunii poważani cz.4
Tekst: Adam Kitkowski
Zdrzemnąłem się nad ranem. Niedźwiedź nie przyszedł do naszego
obozowiska – może i lepiej! Ciobani tez odetchnęli z ulgą. Ale przed nami
jeszcze kilka miejsc, gdzie może się pojawić!
W górach można się zgubić. A co dopiero w Karpatach rumuńskich znaleźć
właściwe stado, z którym chcesz się spotkać. A jednak miejscowi pasterze
doskonale wiedzą kto i gdzie wypasa. Ciobani ruszyli przede mną ze
stadem. – Obejdziemy te drzewa, popasiemy trochę, to nas dogonisz –
spokojnie informuje Piotr. Mam zgasić ogień, ale muszę złożyć jeszcze swój
namiot. Jest wilgotny, w nocy popadało, a do tego poranna rosa.
Suszyliśmy wczoraj spodnie nad ogniskiem. Mało nie spaliłem swoich
górskich wyjściówek! Udało się wysuszyć buty górskie w środku, to bardzo
ważne. Zobaczymy na ile pomoże to w wysokiej trawie.
Ale wróćmy do wczorajszego dnia.
Przed kolacją zrobiłem wieczorną sesję zdjęciową wszystkim – ciobanom,
owcom, psom. Cristi usiłował złapać czarną owcę, by pozowała z nim do
zdjęcia. Naganiał się chłop po całej polanie, zanim udało się ją złapać bodaj za … szóstym razem! Wasili pozował z osiołkiem i z kompanami. Piotr
do fotografowania podszedł ze stoickim spokojem. Zanim rozłożyliśmy
nasze legowiska, musieliśmy wyciąć suche, kolczaste krzaczki. Dają się we
znaki. Przechodziliśmy przez brzyzek, wspiąłem się na skarpę i chciałem na
wprost pokonać chaszcze. A te „obłapiły” mój plecak dokumentnie i ani w
przód , ani w tył, a do tego kłują kolce. Powoli odpiąłem mój „komin”,
opadł na trawę i wtedy przelazłem przez zielony płot, ciągnąć za sobą
dobytek. A owce przeszły tędy bez problemu? – użyłem słów poza
słownikiem naszego ojczystego języka i trochę mi ulżyło.
Po zmierzchu, na horyzoncie, wyżej od naszego obozowiska rozbłyskują
światełka.
My też jesteśmy dzisiaj powyżej tysiąca metrów. Mniej więcej na wysokości
Gubałówki. Nigdzie nie ma żywego ducha – tak myślę? Tylko nasze stado,
psy i my. Grają koniki polne. Cicho i spokojnie, słychać czasem dzwonek,
którejś „blondynki” lub „brunetki” ze stada.
Pytam rumuńskich pasterzy co tam jest – tam gdzie te światełka. A tam,
tam pasą się woły i krowy – odpowiada Wasili. Na tej wysokości ? – pytam
dalej z niedowierzaniem. -Da, da – dodaje Cristin. To jest pastwisko
powyżej 2 tysięcy metrów n.p.m. Stado jest tam od wiosny do jesieni. Zimą
schodzą do wioski – dopowiada.To jest chyba najwyżej położone pastwisko
w Karpatach. Pamiętam opowieści o wypasach w tatrach Bielskich czy na
Kominiarskim Wierchu. Wciągano owce po drabinie, a następnie drabinę
zabierano. Dzięki temu nie miał do nich dostępu ani niedźwiedź ani wilk!...
Jestem wreszcie spakowany. Idę, by czym prędzej dogonić redyk. Jest
pochmurno, widać zaledwie na sto, sto pięćdziesiąt metrów. Piotr obiecał,
że zostawi jakieś znaki na trasie. Jest mokro i źle się idzie, a do tego
zaczynam czuć ramiona od tych … - bagatela 30 kilogramów! mojego
dobytku. Jest znak, skręcili w lewo. Idę, ale trochę na czuja … Zobaczymy
czy ich odnajdę. Rozjaśnia się, rozglądam się po okolicy – cicho, spokojnie.
O, tak po prawej na połoninie jest duże stado, ale czy to moi kompani,
żałuję że nie wziąłem swojej lunety, teraz by pomogła! To chyba nie oni –
wzrok mnie już zawodzi. Odbijam w lewo, błotnista drogą w dół. Pamiętam,
co mówił Piotr – my w Beskidach chodzimy tak, by nie tracić wysokości.
Kurcze, może jednak trzeba iść wyżej – to ich wreszcie zobaczę. Znowu
chmury i mgła pospołu utrudniają lokalizację. Jak nie ujrzę ich za tym
wzgórzem, to schodzę do wioski. I tak miałem taki zamiar, by któregoś dnia
przejść przez osiedla. Jak się później okazało pasterze mnie widzieli jak
schodziłem ze wzgórza, ale myśleli, że jak zwykle dołączę do stada i nie
dawali dźwiękowych znaków.
Jest bardzo mokro, rosa i wysoka trawa. W butach już chlupie. Rozglądam
się po połoninach – zielono i cicho, dobre miejsce na oddech od cywilizacji.
Myślę, że za 8-10 lat Rumunia będzie przebojem turystycznym dla
europejczyków. Decyzja – schodzę do wioski, wysyłam na pocztę Piotra
wiadomość – „Do zobaczenia w Sighisoarze, pozdrów ciobanów, Adam K.”
Po godzinie pojawiają się zabudowania. W oddali widać szosę. Rozmawiam
z napotkanym pasterzem, idzie ciężko, bo on mówi szybko po rumuńsku.
Zrozumiałem, tak myślę. Mulţumesc, idę dalej. Przy szosie jest zajazd.
Odpoczynek, śniadanie i … w drogę – pieszo do Sighisoary, bo stąd
autobusy nie kursuję. Mam do przejścia ok. 30 km. Niezła perspektywa, ale
liczę „na stopa”, tak się jeździło przecież w PRL-u. Starsza młodzież pamięta
– czyż nie prawda?
Uszedłem chyba ze 3 km. Macham co chwilę ręką , by ktoś się zatrzymał….
Jest! Przystaje biały bus. Młody kierowca rozumie po angielsku. Wsiadam,
zawsze to do przodu. Jest węgierskiego pochodzenia, tu w Rumunii to
normalne. Żyją obok siebie Rumuni, Węgrzy, Niemcy (potomkowie Sasów),
Cyganie, a na Bukowinie Polacy. Udało mi się podjechać do wioski Saschiz
(Keisd po węgiersku). Wysiadłem naprzecie kościoła ( ewangelicki, była tu
duża społeczność niemiecka) Jestem atrakcją dnia – duży człowiek, z dużą
brodą i dużym plecakiem. Czuję się trochę nieswojo, ale starsi ludzie
pozdrawiają - Buňa dimineaţa (dzien dobry, rano). De unde sunteţi ? –
pytają mnie dwie panie, które idą w tym kierunku co ja. - Sunt din Polonia.
– odpowiadam. Polonia - bine, bine (dobrze). Zatrzymuję się, by
sfotografować saski zamek warowny na wzgórzu, a w zasadzie ruiny.
Pokazują ręką, żeby tam iść. Ale ja mówię, że idę do Sighisoary. Drun bum(
szczęśliwej drogi) – mówią na odchodne. – La revedere (do widzenia) –
rzucam na odchodne. Rozglądam się po wzgórzach i myślę o „moich”
ciobanach i stadzie, które prowadzą.
Jestem już trzecią godzinę na trasie do celu. Plecak ciąży, nogi bolą i … do
domu daleko!
Co chwilę dostaję sms-y z Polski, od rodziny, sąsiadów, przyjaciół. Martwią
się i dodają otuchy. Niezły wynalazek ten telefon komórkowy. Oszczędzam
baterię, bo kto wie co się jeszcze wydarzy po drodze…. Przede mną, na
horyzoncie następna wioska.
c.d.n….
Tekst: Adam Kitkowski,
Foto: A.Kitkowski, George Catean
Dla dawnych ludzi sto lat to nie tak znów
dużo było, a dwieście także nic takiego. Nie
tylko dlatego, że żyli długo, także dlatego, że
długo żyła pamięć żywa... S.Vincenz
Chcemy czerpać z tradycji pasterskiej i kultywować zwyczaje
znane w Karpatach - relacja z Ukrainy.
Jest 16 czerwca 2013 roku. Nocowaliśmy w Worochcie w hotelu „Worochta
Luxe”. Zjedliśmy śniadanie i wyruszamy do Wierchowiny – celu naszej
podróży. Jedziemy górską drogą, pytamy co chwilę o kierunek do
Jasionowego Górnego (Jasensky Vyrhovnyj). Przygodni ludzie potwierdzają
kierunek jazdy, ale nie wiedzą jaka tam będzie impreza. Jedziemy oficjalną
delegacją Powiatu Tatrzańskiego – Andrzej Skupień, wicestarosta powiatu,
Jan Gąsienica -Walczak, dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy, Adam
Kitkowski, koordynator regionalny projektu „Redyk Karpacki” i Bronisław
Gąsienica-Makowski, kierowca. Zostaliśmy zaproszeni na „Połonińskie
Lato”, które odbywa się od wielu lat na Wierchowinie w Karpatach
Wschodnich. Jesteśmy na rogatkach niewielkiego miasteczka, które żyje
swoim „niedzielnym rytmem”. Dojeżdżamy do centrum, już policja
zatrzymuje samochody i kieruje na parkingi. Wysiadamy, dalej trzeba iść
pieszo, nieco pod górę. Zewsząd ogarnia nas tłum przybyszów. Po obu
stronach drogi stragany, kramy, stoiska – sprzedający zapraszają do siebie.
Absolutny jarmark wschodu – serdaki, koszule, wianki, miód, świeże
grzyby!, chustki, makaty, korale, lizaki, … itd. - Państwo z Polski? – pyta
starsza pani w chustce i sandałkach. Tak z Polski, też z gór, z Tatr, a
dokładnie z Zakopanego. - "Tak też myślała, ja była w Zakopanom z
wycieczko, wasze odzienie bardzo ładne i w Czięstohowi też my byli,
pokłonić się Matce Boskoj" – mówi kobiecina z przejęciem.
Ścieżka wiedzie pod górę, sapiemy wszyscy dookoła. Idziemy przez lasek na
polanę. Już słychać muzykę, a za chwilę słyszymy znany głos.
To Piotr Kohut, baca z Koniakowa mówi jak zwykle spokojnie i z
przekonaniem - o owcach, dziedzictwie kulturowym, wspólnych korzeniach,
o Redyku Karpackim. Obok niego stoi Vasyl Hryhorak, który pochodzi z
Krasnoillyi na Wierchowinie, i z którym Piotr wędruje ze stadem owiec przez
Ukrainę.
Cała polana, tysiące ludzi, słuchają pasterza, co na pamiątkę wołoskiego
przejścia „łukiem Karpat” idzie z owcami z Rumunii, przez Ukrainę, Polskę,
Słowację do Czech. Brawa …, krótka huculska melodia i głos zabiera
wicestarosta Powiatu Tatrzańskiego – Andrzej Skupień. – Chcę Państwu
przekazać życzenia wszystkiego dobrego od górali tatrzańskich i
mieszkańców Podhala. My górale karpaccy zawsze czuliśmy wspólnotę ludzi
gór i pasterskich korzeni. Przedstawicielom samorządów dziękuję za
włączenie się w projekt „Redyk Karpacki”. Młoda dziewczyna, Alina
Czirikova tłumaczy na ukraiński. Rozlegają się brawa.
Festyn trwa w najlepsze. Niedziela w Karpatach Wschodnich na Ukrainie
stoi pod znakiem pasterskiego spotkania Hucułów, mieszkańców powiatu
Kołomyja, Stanisławów, Stryj, Wierchowina. Jest to impreza regionalna z
występami muzycznymi, spotkaniami twórców ludowych. Pogoda sprzyja,
od rana świeci słońce i rozkłada ciepłe promienie na zielonych połoninach.
Przypominam sobie przedwojenne fotografie z Worochty i Jaremczy, które
przed nami rozkładała babcia Janina.
Pod sceną rozsiadły się małe dzieci. Wychodzę bacy Piotrowi naprzeciw,
witamy się serdecznie, nie widzieliśmy się trzy tygodnie. Jak się czujesz
Piotrze ? - pytam kurtuazyjnie przyjaciela, z którym szedłem „odcinek” w
Rumunii. – Dobrze, nawet mnie nic nie boli - uśmiecha się jak zwykle
„oszczędnie”. Proszę do pamiątkowego zdjęcia – ustawiam górali z Karpat z Beskidów, Tatr, Czarnochory. Ale będzie za sto lat pamiątka !!!
Huculski zespół taneczny oplata stos drewna na środku polany. Za chwilę
barczysty góral – wygląda jak „szaman” – zapali watrę. Jest to symbol
wspólnoty, znany w całych Karpatach.
Podchodzi do nas czerstwy, uśmiechnięty staruszek i pyta po ukraińsku –
Wy przyjechaliście z Polski? Tak z Polski, z Zakopanego. - A ja byłem w
Polsce sześć razy, szczególnie w Łodzi u prof. Witkowskiego. A dlaczego
właśnie tam? – pytam staruszka ubranego w strój huculski.
- Bo profesor zajmował się badaniem kultury huculskiej. Rozmawiamy
dłuższą chwilę, pytam gdzie mieszka i co robi obecnie. – Mieszkam
niedaleko stąd, we wiosce Jabłunica, mam już 78 lat i teraz prowadzę małe
muzeum.
Wchodzimy do szałasu, który jest jednym z kilku stojących na polanie, całą
naszą delegacją. Z nami są też Wicekonsul RP we Lwowie – Joanna Wasiak,
Dyrektor Centrum Integracji Europejskiej – Gennadij Mykytka, działacz
Związku Podhalan i regionalista z Beskidów Władysław Motyka, baca z
Ochotnicy – Jarek Buczek, przedstawiciel baców z Beskidów – Józef
Michałek. Wita nas wójt Jabłunicy Pietro Pietrowicz. Ubrany w stój huculski
(dwa pasy skrzyżowane na piersiach świadczą o jego wójtowskim
stanowisku). Koszula wyszywana ozdobnym huculskim wzorem. Zaprasza
do stołu i proponuje toast palinką. Spoglądam na pięknie zastawiony stół, a
po chwili na ściany, na których wiszą wyroby rękodzielnicze i … święte
obrazy. Korzystamy ze smakołyków kuchni ukraińskiej, a w zasadzie górali
karpackich. Są pierożki, gołąbki, grzybki, sery, chlebki podpłomykowe,
papryka marynowana. Pytam czy jest żonaty, ile ma dzieci.- Odpowiada z
uśmiechem, że już jest dziadkiem, ma wnuczkę. – Co jest dla Was górali
huculskich najważniejsze? - Oczywiście praca i swoboda życia –
odpowiada bez namysłu. I dodaje po chwili - chcemy czerpać z
pasterskiej tradycji i kultywować zwyczaje znane w Karpatach,
tak robili nasi ojcowie.
Gospodynie podają gotowaną kukurydzę zabielaną śmietaną. To jest
oczywiście sławetna mamałyga, dobre, delikatne danie rumuńskie.
Wymawiamy się od „obżarstwa”, ale gospodarze – ludzie gościnni nad
wyraz – namawiają.
Idę „rozprostować kości” i zaczerpnąć powietrza. Ku mojemu zaskoczeniu,
tuz przy szałasie starszy jegomość rozpalił ogień i na trójnogu zawiesił
żeliwny kociołek. A w nim „biały kleik”, domyślam się, że jest to żętyca.
Dziadku, a ile wy macie lat? Dopiro u mnie 82 roki – uśmiecha się szeroko.
Nie chce mi się wierzyć, dałbym mu najwyżej 70-tkę.
Zaglądam za szałas. A tam przy długim stole siedzi chyba cała wieś. Taka
gromadzka wspólnota. Przypominam sobie dzieciństwo i sobotnie spotkania
rodziny mojego ojca. Było podobnie – skromnie, ale wspólnie. To jest niestety! - wartość przemijająca. Ludzie dziś bardziej się dzielą, są osobno,
nie rozmawiają familiarnie.
Czas wracać do domu. Idziemy w dół do samochodu, słychać ze sceny
ludową muzykę. - Zabawa taneczna będzie wieczorem – mówi Alina.
Niestety nie możemy zostać. Grupa z Koniakowa zostaje do jutra. Jeszcze
po drodze chcemy kupić coś pamiątkowego do domu, a może „coś” na
drogę… Przy straganach duży ruch. Będziemy znowu jechać ok. 700
kilometrów. Może kiedyś tu wrócę, może? Tyle wrażeń, tyle doświadczeń.
Jak na pierwszy pobyt w Karpatach Wschodnich, to naprawdę dość dużo.
Jeśli nie byliście w tej części Karpat – to polecam.
I tak spotkanie z Redykiem zawsze jest wyjątkowym przeżyciem.
Ciekawe jak będzie w Polsce?....

Podobne dokumenty