Ciobani są nadal szanowani
Transkrypt
Ciobani są nadal szanowani
"Ciobani są nadal szanowani…" - relacja z pierwszych dni wędrówki RELACJA Z PIERWSZEGO ODCINKA TRASY - ROTBAV - RUPEA - RUMUNIA Tekst i foto: Adam Kitkowski Wyruszamy na naszą „Via pasterskim – Wołochów kilometrów, ale jak to z Zatem okaże się na końcu Karpatia”. Będziemy wędrować dawnym szlakiem przez Karpaty. Trasa w zasadzie liczy 1200 droga bywa – są nieprzewidziane przeszkody. ile było kilometrów. Wyruszamy w wioski Rotbav, położonej w Transylwanii, niedaleko stolicy regionu – Braszowa. Wędrówka powinna zająć 300 owcom i pięciu pasterzom ok. 100 dni, ale tak naprawdę – ile to będzie – wie tylko Stwórca. Mamy do dyspozycji trzy osiołki, które na grzbietach dźwigają nasz dobytek –jedzenie, wodę, naczynia, odzież, pasterskie sprzęty. Mamy również „awaryjnie” do dyspozycji samochód terenowy VW, który wypożyczyła nam firma Autoremo z Bukowiny Tatrzańskiej. Po uroczystym otwarciu Redyku Karpackiego we wiosce Rotbav, poświęceniu owiec i baców oraz wesołym festynie - ruszamy. W zasadzie ruszają ciobani z Rumunii i baca z Polski oraz ja, będę kilka dni dokumentował to wydarzenie. Reprezentuję Starostwo Tatrzańskie. Tego dnia dołączają do nas – fotografowie – Michał i Przemek, dziennikarz Bartek z „Tygodnika Powszechnego”, będą z nami kilka dni. Zapada noc, robi się zimno, ratuje nas ciepło ogniska. Dołącza do naszego obozowiska dwóch braci Caţean – Sylviu i George (baca i jego brat – organizatorzy Redyku na terenie Rumunii). Ten pierwszy zostaje do pomocy na całą noc (jest bacą, ale i też cenionym wykształconym weterynarzem). Nie wystarczy paść owce za dnia, trzeba je również pilnować nocą. Mnie przypadło zadanie pilnować ognia, by nie zgasł. Wydawało mi się to bajecznie łatwe. Jak się okazało za kilka dni, przy zmęczeniu i deszczu, było to dla mnie duże wyzwanie. Budzi się dzień. Posiłek przed drogą jest prawie rytuałem - dokładamy drewna do ognia, jest go dużo i to suchego.”Cioban” zakłada kociołek z wodą na żelazny trójnóg – za kilka minut będzie kawa. Do tego chleb, ser, boczek. Trzeba się najeść do syta, bo droga daleka. Po śniadaniu pakujemy swój dobytek – pasterze na osły, my – „miastowi” na plecy… własne!. Idziemy w świat dalej … , a świat się budzi do życia. Okazało się, że w pobliżu koczowało inne stado, w Rumunii to rzecz normalna. W Karpatach Rumuńskich jest ok. 9 milionów owiec. Ciekawe czy ktoś policzył pasterzy, czyli po rumuńsku „ciobanów”. Sprawnie „przeskakujemy” szosę i wchodzimy w las. Jeden z pasterzy, Cristi pokazuje nam ślady stóp … niedźwiedzia i uprzedza moje pytanie – „Nie to nie są świeże ślady, był kilka dni temu, może tydzień”. Zastanawiamy się wszyscy co by było, gdyby …. Ale o brunatnych siłaczach opowiem w następnym odcinku. Idziemy, jak to w górach, raz pod górę, raz na dół. Wreszcie przerwa na „lunch”. Korzystamy z przerwy na sesję zdjęciową. Uszliśmy kilka kilometrów, ale cóż to jest!!! Zbieramy się powoli, tu nie chodzi o wyścigi. Pytam Piotra – bacę z naszych Beskidów o cel naszej wyprawy, choć już kilka razy słyszałem odpowiedź , ale jest ona nowością dla młodszych towarzyszy podróży. „Tu nie chodzi o przegon owiec taki kawał drogi, Wołosi szli przecież latami. Chodzi o spotkanie ludzi Karpat – pasterzy, rolników, rzemieślników, artystów. Owce są tylko pretekstem, by zagłębić się w istotę ludzkiej wędrówki przez życie. I najważniejsze nie dać się oderwać od ziemi przodków, nie dać się głupiej współczesnej modzie na sukces za wszelką cenę – mówi baca. Myślę sobie – mówi jak kaznodzieja, ale baca w dawnych czasach miał na szałasie też funkcję „kapłana”, lekarza ciała i duszy początkujących pasterzy. Jest już po południu. Czas napoić owce. O drodze, miejscu postoju, czasie pojenia, biwaku decyduje Vasile – cioban z 25. letnim stażem. Jak się okazało w dniach następnych było to nieocenione. Idziemy dalej mijają upalne godzimy. Spotykamy inne stada. Życzliwe przywitanie ludzi gór i mniej życzliwe przywitanie się pasterskich psów. Po kilku minutach wszyscy są zaprzyjaźnieni. „Słyszeliśmy o waszej wędrówce w radiu, to jest daleko, nie byłem nigdy w innym kraju” – mówi po rumuńsku jeden z miejscowych pasterzy. Dzięki bogu, że czaban Cristi rozumie angielski, resztę trzeba się domyślić „mówić” rękoma….(c.d.n.) Tekst i foto: Adam Kitkowski Ciobani są w Rumunii nadal szanowani cz. 2 Relacja z wędrówki na trasie Rupea Gara - Homorod - tekst i foto: Adam Kitkowski Vasili zarządza popas. Dobre miejsce, bo są drzewa – dają cień – chyba jest ze trzydzieści stopni, a w pobliżu płynie niewielki potok. Osły rozkulbaczone, czas na posiłek. Bartek i kompani rozkładają kuchenkę turystyczną i przepakowują plecaki. Warto pozbyć się łatwo psującego się prowiantu, trzeba go wchłonąć. Korzystam z gorącej herbaty i odwzajemniam się suchą krakowską. Zastanawiamy się ile jeszcze przed nami wędrówki na dziś. Na razie upragniona drzemka w cieniu. Obudziły mnie pasterskie dzwonki tuż przy moim uchu. Pomyślałem, że ciobani chcą zrobić nam niespodziankę – pobudkę dzwonkową pozytywką. Patrzę, a tu obok nas „przelatuje” duże stado owiec, chyba z 500 – 600 sztuk. Biegną, popędzane przez psy i pasterza do strumienia. Jak zwykle tam gdzie jest woda, tam jest życie. Odnajduję w pamięci wiadomości o Karpatach. Tu jest najwięcej pitnej wody w całej Europie, mamy jej zapas w plecakach. Korzystam, że nasze stado poszło wyżej i idę „wziąć kąpiel” w potoku. Zatrzymuje się samochód, gdy kończę mycie gęby. Bună ziua (dzień dobry, ale po południu) – wychyla się ładna buzia z czarnymi loczkami. Bună ziua – odpowiadam i dodaję nu inçeleg romanešte (nie rozumiem po rumuńsku). Rozmawiamy po angielsku, okazuje się, że od rana szukają nas reporterzy TV Węgierskiej. Na wywiad muszą poczekać, aż stado zejdzie na dół i obudzą się pasterze. Trochę są niecierpliwi, jak to media workers, ale cieszą się, że znaleźli obiekt swojego reportażu. Julia z redakcji reportażu na co dzień mieszka w Budapeszcie, ale pracuje jako korespondent w stolicy Rumunii. Najpierw wywiad z Piotrem, potem z Cristi, służę za tłumacza. Operator robi fotki też psom i owcom. Jeszcze jedno pytanie do Wasilija i koniec interview. Julia rzuca na pożegnanie – la revedere ! (do zobaczenia) – odpowiadamy, każdy w swoim języku. Jest już chłodniej , wędruje się dużo łatwiej. Wasili ma nadzieję, że przed godziną 21 będziemy na miejscu. Ja mam siły, a w zasadzie moje nogi na 2 godziny marszu, a tu jeszcze kroi się dwa razy tyle. Wyciągam moją pomoc – różaniec. Cristi i Piotr patrzą na mnie ze zrozumieniem, nawet psy mniej szczekają. Zatapiam się w wieczorną modlitwę. Ci co wędrują, wiedzą, że kontemplacja dodaje sił! …., a czasem i mocy istnienia. Przed nami ruchliwa szosa Braszów – Sighisoara. Ciosani zastanawiają się, w którym miejscu „przeskoczyć” ze stadem na drugą stronę. Teraz krzyczy Wasili, Piotr i Cristin popędzają osły i owce. Psy szczekają zawzięcie. Przeszliśmy, jest bezpiecznie. Ale zapodział się nasz ulubiony „podhalańczyk”, stanął na środku szosy i przygląda się samochodom. Cristin woła go, a on nadal stoi. Klaksony, jeden, drugi , trzeci…. Cioban dobiega i chwyta psa za specjalnie przymocowany uchwyt pod szyją. Raz i są po właściwej stronie szosy. Auta ruszają powoli, a my podążamy pod górę. Dochodzimy do celu dzisiejszego dnia, rozbijamy obozowisko. Wkrótce zapłonie ognisko. A tu naraz niespodzianka, pojawiają się goście. Niektórych znam, ale większość to nowe dla mnie twarze. Teraz uświadamiam sobie, że jest niedziela, naturalny czas odwiedzin. Bună seara – mówią chórem. Odpowiadamy po polsku – dobry wieczór. Przypomniałem sobie powitanie papieża Franciszka do tłumu wiernych na Placu św. Piotra. Uścisk dłoni wyraża ciepłą atmosferę wieczornego spotkania. Mieszają się języki, emocje i poczęstunki. Wieczór w Karpatach jest dla mnie nowością. Po krótkim czasie mówię wszystkim - Noapte bună, domyślacie się co powiedziałem ?. Jeśli nie, to wyjaśnię wkrótce. Mam swoje lata, a jutro dalej wędrujemy … Tekst i foto: Adam Kitkowski Relacja z wędrówki - Ciobani są nadal szanowani cz.3 Ciobani są w Rumunii nadal szanowani cz.3 Relacja z wędrówki na trasie Homorod - Mihail Viteaso Tekst i foto: Adam Kitkowski Jesteśmy kolejny dzień w drodze. Gorąco daje się we znaki, a i strumienie mają mało wody. Vasili martwi się o stado, trzeba je napoić. Przystajemy, idzie zapytać tutejszych pasterzy o wodę. Krótka, serdeczna rozmowa – z daleka widzę uśmiechnięte twarze i gesty rękoma w kierunku, jakim powinniśmy iść. Nie podchodzimy, bo psy są groźne. - Takie mają być – poważnie mówi Cristin, który jest właścicielem trzech z pięciu naszych psów. - A nasze nie są gorsze, widziałeś jak wczoraj broniły stada przed obcymi. – dodaje. Schodzimy ze wzgórza, ciągle patrząc za siebie, bo na horyzoncie pojawiły się burzowe chmury. Wszyscy myślimy o tym samym, zdążyć przed deszczem, rozpalić ognisko i zjeść kolację, dziś „gotuje” Wasili. Niestety nie ma wody w strumieniu. Z niedowierzaniem patrzy doświadczony pasterz i zastanawia się co robić. Z pomocą przychodzi nam właściciel stada krów – Doru Şona. Możemy skorzystać z jego wodopoju – ma wodę ze studni. Proponuje, by rozłożyć obóz tu w dolinie, bo przy lesie jest niebezpiecznie. Nadstawiam ucha. Jesteśmy w rejonie, gdzie często atakują w nocy niedźwiedzie. Tu niedźwiedzi jest dużo, możecie do nich strzelać bez pozwolenia – mówi całkiem poważnie. Patrzę na moich towarzyszy i myślę z czego możemy wystrzelić do takiego napastnika? Ja mam nóż, Piotr ma nóż i ciupagę, ciobani kije pasterskie, chyba, że mają „coś” na wszelki wypadek w torbach…. Przypominam sobie rady, jakich udzielam turystom w Tatrach, gdyby spotkali na ścieżce brunatnego siłacza. Przypominam sobie wiadomości o Rumunii – dużo gór, dużo owiec i … dużo niedźwiedzi! Tak jest ich ponad 6 tysięcy. W rozległych lasach Karpat rumuńskich występują niedźwiedzie o wadze do 400 kg i ponad 2,5 m długości. Dowodem na jakość pogłowia jest stale utrzymujące się przewodnictwo Rumunii na liście rekordów niedźwiedzia europejskiego. W trakcie polowań wiosennych istnieje duża szansa odstrzału kapitalnego niedźwiedzia. Rumunia jest jedynym krajem w Europie, gdzie nie ma zakazu polowania na te zwierzęta. Polowanie odbywa się z zasiadki na (w większości) zamykanych, wygodnych wyżkach. Łowiska położone są w Karpatach południowych i wschodnich. Zgodnie z rumuńskimi przepisami bezpieczeństwa, myśliwemu zagranicznemu towarzyszy zawsze miejscowy doświadczony myśliwy; zna on doskonale warunki polowania w danym łowisku i wspiera gościa radą. Ale my nie jesteśmy zagranicznymi polowacami!!! Może być nieprzespana noc… A co tam - myślę sobie - Bóg czuwa! Nad grzesznikami też?!?! Szybko rozbijamy obóz. Wasili przyrządza ziemniaki z bryndzą, podrzucam mu gulasz angielski – będzie uczta, chyba, że burza popsuje nam plany. Zapraszamy „do stołu” Doru, gospodarza tego miejsca, ale on śpieszy się do domu. - Sunt din Polonia (jestem z Polski) - mówię łamanym rumuńskim. Da, ştiu (tak, wiem) – odpowiada z uśmiechem. Zastanawiam się, czy zrozumiał moją wypowiedź. Życzy nam smacznego. Pytam go na odchodne (z pomocą mojego małego słowniczka) czy był w Polsce. Kiwa głową twierdząco i pokazuje na palcach , że jeden raz. – Zapraszam do Zakopanego, to też w Karpatach, a dokładnie w Tatrach – próbuję objaśnić gdzie mieszkam. Mulçumesc – odpowiada. Burza przeszła bokiem, trochę pokropiło, siedzimy przy ognisku i jemy ze smakiem. - Czy widział Pan w tej okolicy niedźwiedzia? Kiwa głową znacząco, że tak. - A czy dzisiaj w nocy może przyjść? (moje pytanie tłumaczy Cristi). Doru znowu potwierdza głową i mówi z pomagą – da. Dobrze, że nikt nie robi zdjęcia mojej gęby w tym momencie! Nowa fala ciemnych, gęstych chmur przypłynęła nad naszą polanę. Zaczyna ponownie kropić. Namawiam Piotra, by w wypadku dużego deszczu skorzystali z mojego domku z tropikiem (mam nadzieję, że nie przemaka – ma blisko 20 lat!). - Mamy skóry i ciepłe kapoty ze skór, powinno wystarczyć – mówi Piotr. Wiem, że jest hardy, znam go nie od dziś. Twarda sztuka – jak się w Polsce mówi. Ja, urodzony optymista, myślę, że jak zwykle - z dużej chmury mały deszcz! A jednak kropi coraz mocniej , dokładam do ognia. Wcześniej Cristi i Wasili naściągali gałęzi z całej okolicy, mogą się przydać nad ranem, a noc jest długa. Ciobani układają się do snu, czyli kładą skóry na trawę, na swoje odzienie nakładają owcze futra i czapy. Takie stanowiska tuż przy owcach pozwalają na lekki, czujny sen. Ja rozkładam się przy ognisku, a psy – Breazu i Anca – tuż za moim śpiworem. Pozostałe trzy bliżej owiec. Nasze stado spokojnie zapada w sen. Ciekawe czy będzie spokojna noc …? Jest dość ciepło, delektuję się herbatą z miętą, którą zebrałem po drodze. Naopte buňa (mieliście okazję zajrzeć do słownika ?). Jeśli nie, to objaśniam – to znaczy dobranoc. Naopte buňa – odpowiada świat dookoła. Ciągle kołacze mi po głowie myśl, czy „odwiedzą” nas niedźwiedzie ?! c.d.n. Tekst i foto: Adam Kitkowski Ciobani są nadal w Rumunii poważani cz.4 Ciobani są nadal w Rumunii poważani cz.4 Tekst: Adam Kitkowski Zdrzemnąłem się nad ranem. Niedźwiedź nie przyszedł do naszego obozowiska – może i lepiej! Ciobani tez odetchnęli z ulgą. Ale przed nami jeszcze kilka miejsc, gdzie może się pojawić! W górach można się zgubić. A co dopiero w Karpatach rumuńskich znaleźć właściwe stado, z którym chcesz się spotkać. A jednak miejscowi pasterze doskonale wiedzą kto i gdzie wypasa. Ciobani ruszyli przede mną ze stadem. – Obejdziemy te drzewa, popasiemy trochę, to nas dogonisz – spokojnie informuje Piotr. Mam zgasić ogień, ale muszę złożyć jeszcze swój namiot. Jest wilgotny, w nocy popadało, a do tego poranna rosa. Suszyliśmy wczoraj spodnie nad ogniskiem. Mało nie spaliłem swoich górskich wyjściówek! Udało się wysuszyć buty górskie w środku, to bardzo ważne. Zobaczymy na ile pomoże to w wysokiej trawie. Ale wróćmy do wczorajszego dnia. Przed kolacją zrobiłem wieczorną sesję zdjęciową wszystkim – ciobanom, owcom, psom. Cristi usiłował złapać czarną owcę, by pozowała z nim do zdjęcia. Naganiał się chłop po całej polanie, zanim udało się ją złapać bodaj za … szóstym razem! Wasili pozował z osiołkiem i z kompanami. Piotr do fotografowania podszedł ze stoickim spokojem. Zanim rozłożyliśmy nasze legowiska, musieliśmy wyciąć suche, kolczaste krzaczki. Dają się we znaki. Przechodziliśmy przez brzyzek, wspiąłem się na skarpę i chciałem na wprost pokonać chaszcze. A te „obłapiły” mój plecak dokumentnie i ani w przód , ani w tył, a do tego kłują kolce. Powoli odpiąłem mój „komin”, opadł na trawę i wtedy przelazłem przez zielony płot, ciągnąć za sobą dobytek. A owce przeszły tędy bez problemu? – użyłem słów poza słownikiem naszego ojczystego języka i trochę mi ulżyło. Po zmierzchu, na horyzoncie, wyżej od naszego obozowiska rozbłyskują światełka. My też jesteśmy dzisiaj powyżej tysiąca metrów. Mniej więcej na wysokości Gubałówki. Nigdzie nie ma żywego ducha – tak myślę? Tylko nasze stado, psy i my. Grają koniki polne. Cicho i spokojnie, słychać czasem dzwonek, którejś „blondynki” lub „brunetki” ze stada. Pytam rumuńskich pasterzy co tam jest – tam gdzie te światełka. A tam, tam pasą się woły i krowy – odpowiada Wasili. Na tej wysokości ? – pytam dalej z niedowierzaniem. -Da, da – dodaje Cristin. To jest pastwisko powyżej 2 tysięcy metrów n.p.m. Stado jest tam od wiosny do jesieni. Zimą schodzą do wioski – dopowiada.To jest chyba najwyżej położone pastwisko w Karpatach. Pamiętam opowieści o wypasach w tatrach Bielskich czy na Kominiarskim Wierchu. Wciągano owce po drabinie, a następnie drabinę zabierano. Dzięki temu nie miał do nich dostępu ani niedźwiedź ani wilk!... Jestem wreszcie spakowany. Idę, by czym prędzej dogonić redyk. Jest pochmurno, widać zaledwie na sto, sto pięćdziesiąt metrów. Piotr obiecał, że zostawi jakieś znaki na trasie. Jest mokro i źle się idzie, a do tego zaczynam czuć ramiona od tych … - bagatela 30 kilogramów! mojego dobytku. Jest znak, skręcili w lewo. Idę, ale trochę na czuja … Zobaczymy czy ich odnajdę. Rozjaśnia się, rozglądam się po okolicy – cicho, spokojnie. O, tak po prawej na połoninie jest duże stado, ale czy to moi kompani, żałuję że nie wziąłem swojej lunety, teraz by pomogła! To chyba nie oni – wzrok mnie już zawodzi. Odbijam w lewo, błotnista drogą w dół. Pamiętam, co mówił Piotr – my w Beskidach chodzimy tak, by nie tracić wysokości. Kurcze, może jednak trzeba iść wyżej – to ich wreszcie zobaczę. Znowu chmury i mgła pospołu utrudniają lokalizację. Jak nie ujrzę ich za tym wzgórzem, to schodzę do wioski. I tak miałem taki zamiar, by któregoś dnia przejść przez osiedla. Jak się później okazało pasterze mnie widzieli jak schodziłem ze wzgórza, ale myśleli, że jak zwykle dołączę do stada i nie dawali dźwiękowych znaków. Jest bardzo mokro, rosa i wysoka trawa. W butach już chlupie. Rozglądam się po połoninach – zielono i cicho, dobre miejsce na oddech od cywilizacji. Myślę, że za 8-10 lat Rumunia będzie przebojem turystycznym dla europejczyków. Decyzja – schodzę do wioski, wysyłam na pocztę Piotra wiadomość – „Do zobaczenia w Sighisoarze, pozdrów ciobanów, Adam K.” Po godzinie pojawiają się zabudowania. W oddali widać szosę. Rozmawiam z napotkanym pasterzem, idzie ciężko, bo on mówi szybko po rumuńsku. Zrozumiałem, tak myślę. Mulţumesc, idę dalej. Przy szosie jest zajazd. Odpoczynek, śniadanie i … w drogę – pieszo do Sighisoary, bo stąd autobusy nie kursuję. Mam do przejścia ok. 30 km. Niezła perspektywa, ale liczę „na stopa”, tak się jeździło przecież w PRL-u. Starsza młodzież pamięta – czyż nie prawda? Uszedłem chyba ze 3 km. Macham co chwilę ręką , by ktoś się zatrzymał…. Jest! Przystaje biały bus. Młody kierowca rozumie po angielsku. Wsiadam, zawsze to do przodu. Jest węgierskiego pochodzenia, tu w Rumunii to normalne. Żyją obok siebie Rumuni, Węgrzy, Niemcy (potomkowie Sasów), Cyganie, a na Bukowinie Polacy. Udało mi się podjechać do wioski Saschiz (Keisd po węgiersku). Wysiadłem naprzecie kościoła ( ewangelicki, była tu duża społeczność niemiecka) Jestem atrakcją dnia – duży człowiek, z dużą brodą i dużym plecakiem. Czuję się trochę nieswojo, ale starsi ludzie pozdrawiają - Buňa dimineaţa (dzien dobry, rano). De unde sunteţi ? – pytają mnie dwie panie, które idą w tym kierunku co ja. - Sunt din Polonia. – odpowiadam. Polonia - bine, bine (dobrze). Zatrzymuję się, by sfotografować saski zamek warowny na wzgórzu, a w zasadzie ruiny. Pokazują ręką, żeby tam iść. Ale ja mówię, że idę do Sighisoary. Drun bum( szczęśliwej drogi) – mówią na odchodne. – La revedere (do widzenia) – rzucam na odchodne. Rozglądam się po wzgórzach i myślę o „moich” ciobanach i stadzie, które prowadzą. Jestem już trzecią godzinę na trasie do celu. Plecak ciąży, nogi bolą i … do domu daleko! Co chwilę dostaję sms-y z Polski, od rodziny, sąsiadów, przyjaciół. Martwią się i dodają otuchy. Niezły wynalazek ten telefon komórkowy. Oszczędzam baterię, bo kto wie co się jeszcze wydarzy po drodze…. Przede mną, na horyzoncie następna wioska. c.d.n…. Tekst: Adam Kitkowski, Foto: A.Kitkowski, George Catean Dla dawnych ludzi sto lat to nie tak znów dużo było, a dwieście także nic takiego. Nie tylko dlatego, że żyli długo, także dlatego, że długo żyła pamięć żywa... S.Vincenz Chcemy czerpać z tradycji pasterskiej i kultywować zwyczaje znane w Karpatach - relacja z Ukrainy. Jest 16 czerwca 2013 roku. Nocowaliśmy w Worochcie w hotelu „Worochta Luxe”. Zjedliśmy śniadanie i wyruszamy do Wierchowiny – celu naszej podróży. Jedziemy górską drogą, pytamy co chwilę o kierunek do Jasionowego Górnego (Jasensky Vyrhovnyj). Przygodni ludzie potwierdzają kierunek jazdy, ale nie wiedzą jaka tam będzie impreza. Jedziemy oficjalną delegacją Powiatu Tatrzańskiego – Andrzej Skupień, wicestarosta powiatu, Jan Gąsienica -Walczak, dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy, Adam Kitkowski, koordynator regionalny projektu „Redyk Karpacki” i Bronisław Gąsienica-Makowski, kierowca. Zostaliśmy zaproszeni na „Połonińskie Lato”, które odbywa się od wielu lat na Wierchowinie w Karpatach Wschodnich. Jesteśmy na rogatkach niewielkiego miasteczka, które żyje swoim „niedzielnym rytmem”. Dojeżdżamy do centrum, już policja zatrzymuje samochody i kieruje na parkingi. Wysiadamy, dalej trzeba iść pieszo, nieco pod górę. Zewsząd ogarnia nas tłum przybyszów. Po obu stronach drogi stragany, kramy, stoiska – sprzedający zapraszają do siebie. Absolutny jarmark wschodu – serdaki, koszule, wianki, miód, świeże grzyby!, chustki, makaty, korale, lizaki, … itd. - Państwo z Polski? – pyta starsza pani w chustce i sandałkach. Tak z Polski, też z gór, z Tatr, a dokładnie z Zakopanego. - "Tak też myślała, ja była w Zakopanom z wycieczko, wasze odzienie bardzo ładne i w Czięstohowi też my byli, pokłonić się Matce Boskoj" – mówi kobiecina z przejęciem. Ścieżka wiedzie pod górę, sapiemy wszyscy dookoła. Idziemy przez lasek na polanę. Już słychać muzykę, a za chwilę słyszymy znany głos. To Piotr Kohut, baca z Koniakowa mówi jak zwykle spokojnie i z przekonaniem - o owcach, dziedzictwie kulturowym, wspólnych korzeniach, o Redyku Karpackim. Obok niego stoi Vasyl Hryhorak, który pochodzi z Krasnoillyi na Wierchowinie, i z którym Piotr wędruje ze stadem owiec przez Ukrainę. Cała polana, tysiące ludzi, słuchają pasterza, co na pamiątkę wołoskiego przejścia „łukiem Karpat” idzie z owcami z Rumunii, przez Ukrainę, Polskę, Słowację do Czech. Brawa …, krótka huculska melodia i głos zabiera wicestarosta Powiatu Tatrzańskiego – Andrzej Skupień. – Chcę Państwu przekazać życzenia wszystkiego dobrego od górali tatrzańskich i mieszkańców Podhala. My górale karpaccy zawsze czuliśmy wspólnotę ludzi gór i pasterskich korzeni. Przedstawicielom samorządów dziękuję za włączenie się w projekt „Redyk Karpacki”. Młoda dziewczyna, Alina Czirikova tłumaczy na ukraiński. Rozlegają się brawa. Festyn trwa w najlepsze. Niedziela w Karpatach Wschodnich na Ukrainie stoi pod znakiem pasterskiego spotkania Hucułów, mieszkańców powiatu Kołomyja, Stanisławów, Stryj, Wierchowina. Jest to impreza regionalna z występami muzycznymi, spotkaniami twórców ludowych. Pogoda sprzyja, od rana świeci słońce i rozkłada ciepłe promienie na zielonych połoninach. Przypominam sobie przedwojenne fotografie z Worochty i Jaremczy, które przed nami rozkładała babcia Janina. Pod sceną rozsiadły się małe dzieci. Wychodzę bacy Piotrowi naprzeciw, witamy się serdecznie, nie widzieliśmy się trzy tygodnie. Jak się czujesz Piotrze ? - pytam kurtuazyjnie przyjaciela, z którym szedłem „odcinek” w Rumunii. – Dobrze, nawet mnie nic nie boli - uśmiecha się jak zwykle „oszczędnie”. Proszę do pamiątkowego zdjęcia – ustawiam górali z Karpat z Beskidów, Tatr, Czarnochory. Ale będzie za sto lat pamiątka !!! Huculski zespół taneczny oplata stos drewna na środku polany. Za chwilę barczysty góral – wygląda jak „szaman” – zapali watrę. Jest to symbol wspólnoty, znany w całych Karpatach. Podchodzi do nas czerstwy, uśmiechnięty staruszek i pyta po ukraińsku – Wy przyjechaliście z Polski? Tak z Polski, z Zakopanego. - A ja byłem w Polsce sześć razy, szczególnie w Łodzi u prof. Witkowskiego. A dlaczego właśnie tam? – pytam staruszka ubranego w strój huculski. - Bo profesor zajmował się badaniem kultury huculskiej. Rozmawiamy dłuższą chwilę, pytam gdzie mieszka i co robi obecnie. – Mieszkam niedaleko stąd, we wiosce Jabłunica, mam już 78 lat i teraz prowadzę małe muzeum. Wchodzimy do szałasu, który jest jednym z kilku stojących na polanie, całą naszą delegacją. Z nami są też Wicekonsul RP we Lwowie – Joanna Wasiak, Dyrektor Centrum Integracji Europejskiej – Gennadij Mykytka, działacz Związku Podhalan i regionalista z Beskidów Władysław Motyka, baca z Ochotnicy – Jarek Buczek, przedstawiciel baców z Beskidów – Józef Michałek. Wita nas wójt Jabłunicy Pietro Pietrowicz. Ubrany w stój huculski (dwa pasy skrzyżowane na piersiach świadczą o jego wójtowskim stanowisku). Koszula wyszywana ozdobnym huculskim wzorem. Zaprasza do stołu i proponuje toast palinką. Spoglądam na pięknie zastawiony stół, a po chwili na ściany, na których wiszą wyroby rękodzielnicze i … święte obrazy. Korzystamy ze smakołyków kuchni ukraińskiej, a w zasadzie górali karpackich. Są pierożki, gołąbki, grzybki, sery, chlebki podpłomykowe, papryka marynowana. Pytam czy jest żonaty, ile ma dzieci.- Odpowiada z uśmiechem, że już jest dziadkiem, ma wnuczkę. – Co jest dla Was górali huculskich najważniejsze? - Oczywiście praca i swoboda życia – odpowiada bez namysłu. I dodaje po chwili - chcemy czerpać z pasterskiej tradycji i kultywować zwyczaje znane w Karpatach, tak robili nasi ojcowie. Gospodynie podają gotowaną kukurydzę zabielaną śmietaną. To jest oczywiście sławetna mamałyga, dobre, delikatne danie rumuńskie. Wymawiamy się od „obżarstwa”, ale gospodarze – ludzie gościnni nad wyraz – namawiają. Idę „rozprostować kości” i zaczerpnąć powietrza. Ku mojemu zaskoczeniu, tuz przy szałasie starszy jegomość rozpalił ogień i na trójnogu zawiesił żeliwny kociołek. A w nim „biały kleik”, domyślam się, że jest to żętyca. Dziadku, a ile wy macie lat? Dopiro u mnie 82 roki – uśmiecha się szeroko. Nie chce mi się wierzyć, dałbym mu najwyżej 70-tkę. Zaglądam za szałas. A tam przy długim stole siedzi chyba cała wieś. Taka gromadzka wspólnota. Przypominam sobie dzieciństwo i sobotnie spotkania rodziny mojego ojca. Było podobnie – skromnie, ale wspólnie. To jest niestety! - wartość przemijająca. Ludzie dziś bardziej się dzielą, są osobno, nie rozmawiają familiarnie. Czas wracać do domu. Idziemy w dół do samochodu, słychać ze sceny ludową muzykę. - Zabawa taneczna będzie wieczorem – mówi Alina. Niestety nie możemy zostać. Grupa z Koniakowa zostaje do jutra. Jeszcze po drodze chcemy kupić coś pamiątkowego do domu, a może „coś” na drogę… Przy straganach duży ruch. Będziemy znowu jechać ok. 700 kilometrów. Może kiedyś tu wrócę, może? Tyle wrażeń, tyle doświadczeń. Jak na pierwszy pobyt w Karpatach Wschodnich, to naprawdę dość dużo. Jeśli nie byliście w tej części Karpat – to polecam. I tak spotkanie z Redykiem zawsze jest wyjątkowym przeżyciem. Ciekawe jak będzie w Polsce?....