Martyna 2

Transkrypt

Martyna 2
Martyna 2
Rozdział 2
W którym okaże się, że ciekawość to pierwszy stopień w górę, a
nie w dół, wbrew temu, co się ogólnie sądzi.
Dzienne światło brutalnie wdarło się w szczeliny niechlujnie
zaciągniętych zasłon i drażniąc spokojny sen Martyny,
uwypukliło jednocześnie taniec drobinek kurzu. Nasza
bohaterka, zawinięta w kołdrę i rozczochrana, powoli wynurzała
się z sennego niebytu, a wraz z nią na powierzchnię życia
wynurzał się gigantyczny kac, zwiastowany irytującą suchością
niewyparzonej gęby.
Martyna usiadła ostrożnie i wiedząc,
jakie niebezpieczeństwo niesie za sobą gwałtowne otwarcie
oczu, namacała stopami kapcie, które poniosły ją w stronę
pobliskiej kuchni. Ręka precyzyjnie pacnęła włącznik
elektrycznego czajnika, by po chwili wymacać kubek i słoik z
kawą, pieczołowicie skrywany w szafce na takie chwile.
Znalezienie po omacku zesztywniałego z zimna kartonu mleka w
lodówce było ponad siły Martyny, która wsłuchując się w kojący
szmer czajnika, podjęła ostrożną próbę uchylenia powiek. Mleko
nadawało się do spożycia, co stwierdziła nasza bohaterka po
ostrożnym obwąchaniu czeluści opakowania.
Gdy mieszała
ingrediencje, przypomniała sobie dziwacznego obcego, który
nawiedził jej dotychczas uporządkowane sny. Zassała pierwszy
łyk kawy i postanowiła, że najwyższy czas zrobić coś ze swoim
pasożytniczym życiem człowieka, który nic nie musi i
ewentualnie może mu się chcieć.
Ćwiczenie rozbrykanego
charakteru postanowiła rozpocząć łagodnie i bez wstrząsów,
więc na pierwsze poprawne politycznie zadanie nowej ery
wyznaczyła sobie opróżnienie popielniczek i doniczek
balkonowych z niedopałków papierochów. Jak zwykle zadziałał
jej wrodzony spryt, który o milę wyprzedzał szczere chęci
poprawy. Człapiąc na porannego fajka, rozgrzeszała się więc z
niego, bo przecież i tak zmierzała na balkon w celu
posprzątania, więc balkonowi zapewne nie zrobi różnicy
sprzątanie w oparach dymu.
Spoza bloków uśmiechało się letnie słońce, które wyraźnie
wskazywało na zaawansowaną porę dnia. Martyna zgarnęła do
worka na śmieci zawartość popielniczek stojących na parapecie
i podeszła do zielonego stołu. Pomiędzy puszkami leżał pęk
kluczy i połyskiwał łobuzerskimi refleksami w promieniach
wczesnego popołudnia. Jego trzy srebrzyste klucze rozkładały
się wachlarzem na stoliku, a ich schludny pęk zwieńczony był
trójkątnym złotym breloczkiem. Martyna podeszła powoli do
stołu i w skupieniu obserwowała znalezisko. Na breloczku
widniał jeden wypukły guziczek. Zignorowała znalezisko i z
godnością wycofała się z balkonu. To, czego było jej trzeba
obecnie, to długa kąpiel regenerująca. Klucze mogą poczekać.
Martyna pokładała niezachwianą wiarę w to, że kąpiel, oprócz
zbawiennych efektów regeneracji ciała, wpływa również na
intensywność i jakość przemyśleń. Na przekonanie to miało
wpływ przeświadczenie, że Archimedes sformułował teorię
wyporności cieczy przy okazji długiej, relaksującej nasiadówki
w balii. Nie żeby Martyna miała smykałkę do ścisłych dziedzin
nauk, ale lubiła sobie czasem myśleć, że ma w sobie coś z
filozofa. Bywało, że rozkoszując się ciepłem wody i zapachem
piany, była bliska sformułowania przełomowych myśli.
Przeważnie spłoszone uciekały, ale zdarzało się, że nasza
bohaterka siadała nagle wyprostowana jak struna, wiodła
triumfalnym wzrokiem po kafelkach łazienkowych i koncentrując
spojrzenie w swoim zamazanym odbiciu na kranie, wykrzykiwała z
satysfakcją: „Aha!”.
Tak było wtedy, gdy rozpracowała mechanizm oszustw fiskalnych
pani Ali z warzywniaka.
Świetlanych odkryć było więcej, ale gdy Martyna docierała do
rytuału golenia nóg, błyskotliwe myśli pierzchały bezpowrotnie
podczas ceremonii nabożnego skupienia. Owego poranka, czy
raczej wczesnego popołudnia, gdy Martyna rozkoszowała się
kąpielą, w jej umyśle narodziła się myśl głęboka, powalająca
prostotą i wielce radosną konkluzją. Martyna wyprostowała się
więc jak struna i szczerząc zęby do armatury łazienkowej,
powiedziała z satysfakcją:
– Aha! Czyli to nie były zwidy. On tu był. A to znaczy, że
wszystko jest w porządku i mogę kupić se browar.
I było to przełomowe odkrycie w trzydziestoletnim życiu
Martyny.
Po wypiciu kolejnej kawy i odbębnieniu szybkiego rajdu po
zaprzyjaźnionych forach internetowych Martyna nie znajdowała
więcej wymówek, więc wtykając fajka w usta, poczłapała na
balkon.
Potwierdziła swoją łazienkową teorię, upewniając się, że pęk
kluczy nadal leżał tam, gdzie rzucił je świetlisty obcy.
Martyna po raz pierwszy w życiu postanowiła pomyśleć przed
faktem i nie dotykając kluczy, nachyliła się nad nimi,
podejmując głęboką analizę. Breloczek niewątpliwie był piękny
i nawet nie mając zaktualizowanych w głowie cen złomu złota,
Martyna i tak bezwiednie oszacowała go na dwa, a może nawet
trzy czynsze do przodu. Klucze natomiast pobłyskiwały
srebrzyście, lecz z pewnością nie były zrobione ze srebra.
Właściwie to ciężko było określić rodzaj materiału, z jakiego
zostały zrobione.
Martyna postanowiła przemyśleć sprawę gruntownie, lecz
okoliczności kompletnie temu nie sprzyjały. Nie było piwa, nie
było ciszy i możliwości skupienia, a na dodatek w paczce
zostały tylko dwa papierosy. Powiodła spojrzeniem po wnętrzu
mieszkania wyłaniającego się zza drzwi balkonowych i z
westchnieniem przyznała, że czas by coś może posprzątać. A
potem się pójdzie do sklepu, kupi się piwo, siądzie się na
balkonie i rozwiązanie przyjdzie samo.
Jakieś dwie pralki prania i trzy kursy do śmietnika później
Martyna z zadowoleniem spojrzała na dzieło dnia. Uginając się
pod kolejnym workiem śmieci, poczłapała w dół z zamiarem
odwiedzenia osiedlowego spożywczaka. Stąpała na palcach, mając
nadzieję, że nie spotka żadnego z sąsiadów, ale od akcji z
dzieciakami, Szaliński spod czternastki miał chyba wmontowany
w mózg system wczesnego ostrzegania, który bezbłędnie
informował go o krokach skradającej się Martyny. Tym razem
znów wychylił głowę przez drzwi i zlustrował swoją sąsiadkę
nienawistnym spojrzeniem. Pogardliwie prychając, zatrzasnął z
całej siły drzwi.
Martyna, jak zwykle zmieszała się
wewnętrznie, ale dumnie wyprostowana przedefilowała przed
drzwiami sąsiada. Głupia sprawa z tym Szalińskim. Właśnie po
akcji z jego dzieciakami Martyna obiecała sobie, że już nigdy
nie przyjmie postawy obywatelskiej i nie wsadzi nosa w cudze
sprawy.
Akcja z dzieciakami Szalińskiego
Mieszkanie Szalińskiego znajdowało się dokładnie pod podłogą
Martyny. On i jego żona byli cichymi i spokojnymi sąsiadami.
Do czasu. Kiedyś urodziły im się bliźniaki, ale nawet wtedy
panował względny spokój. Dopiero po jakichś dwóch miesiącach
od sąsiadów zaczęły dochodzić niepokojące popiskiwania, a
później regularny ryk niemowląt.
Martyna, wyedukowana na
spotach o przemocy domowej, zadzwoniła pod sugerowany numer
telefonu i zgłosiła, że u Szalińskich dzieje się coś dziwnego.
Oczywiście, zgodnie z wyćwiczonym w szkole odruchem na hasło:
„Nazwisko!”, podała pełne dane osobowe. I to był błąd.
A w ogóle skąd Martyna miała wiedzieć, że niemowlęta płci
męskiej są wybitnie narażone na pojawianie się regularnych
kolek jelitowych?
No i wychodząc owego dnia do sklepu, Martyna umknęła przez
tajoną za drzwiami mieszkania złością Szalińskiego i nerwowo
wybiegła z klatki schodowej na zalane słońcem podwórko przed
blokiem.
Wywaliła z ulgą ostatni wór ze śmieciami i obserwując
błogosławiony rejs słońca w kierunku dziesięciopiętrowca
stojącego naprzeciwko, po raz kolejny uznała, że jej złota
zasada znacznie lepiej sprawdza się w okresie jesiennozimowym.
Złota zasada Martyny
Piwa nie należy otwierać przed zmrokiem.
Powtarzając owe słowa jak mantrę, nasza bohaterka udała się do
sklepu w celu zakupienia paczki fajek i zgrabnego czteropaku
piwa.
Słońce poddawało się powoli, gdy Martyna, nabożnie wpatrzona w
jego ostatnie podrygi, przyczaiła się na balkonowym krzesełku
z puszką w dłoni i czekała na pierwsze symptomy mroku.
Szczęśliwie ta chwila nadeszła wkrótce i Martyna z triumfalnym
„pssst” mogła w końcu oddać się rozmyślaniom na temat kluczy.
Pomiędzy odkurzaniem a wywalaniem śmieci ukuła kilka teorii na
temat zdarzeń minionej nocy. Obecny stan chmielowej radości
pomógł jedynie w uporządkowaniu hipotez.
Hipotezy:
1. Pomimo materialnych dowodów, całokształt zdarzeń miał
bezpośredni związek z piwem.
Teoria o tyle mało wiarygodna, że klucze nie chciały zniknąć,
i choć Martyna nawet ich nie dotknęła, to niewątpliwie
istniały.
2. Martyna padła ofiarą spisku uknutego przez Szalińskiego,
który zamontował dyskretnie zielone choinkowe światła
pod samochodem Boratyńskiego, osadził na parkingu
trójkątny model zdalnie sterowany i bezszelestnie
wdrapał się po gzymsie na jej balkon, przebrany w
świetlistą szatę zasilaną bateriami AA. Teoria o tyle
ryzykowna, że bliźniakom Szalińskiego właśnie szły zęby,
a Martyna wspomagana wiedzą z forum internetowego
wiedziała, że jest to taki okres w życiu dorosłego
człowieka, gdy nie ma on siły na otwarcie kefiru, o
wspinaczce na balkon sąsiadki nie wspominając.
3. Z nieznanych Martynie przyczyn padła ofiarą programu
„Ukryta kamera”, albo, co gorsza, od dziecka, niczym
świnka morska, była poddawana eksperymentowi, jak
bohater filmu „Truman show”. Teoria o tyle chybiona, że
sprzątając sprawdziła dyskretnie lustra w całym domu i
nie znalazła żadnych kamer.
4. Choroba psychiczna. Ten punkt dogłębnie martwił Martynę,
bo nie chciała stracić gibkości umysłu, tak
błyskotliwego w czasie łazienkowych przemyśleń. Siłą
rzeczy ten punkt odpadał. Mózg naszej bohaterki, choć
pokrętnymi ścieżkami, zawsze przecież docierał do
głównego szlaku względnie racjonalnego myślenia.
5. Najgorszy punkt. Zakładał, że zdarzenia minionej nocy
naprawdę miały miejsce, co, po pierwsze, burzyło
ugruntowany pogląd Martyny na kwestię istnienia
pozaziemskiego życia i bóstw wszelakich, a po drugie,
stawiał pod znakiem zapytania dalsze losy Układu
Słonecznego.
Nie pozostawało nic innego niż organoleptyczne sprawdzenie
wiarygodności materiału dowodowego spoczywającego tuż pod
nosem Martyny. Nasza bohaterka dopiła resztkę piwa z puszki i
ciężko wzdychając, wzięła do ręki pęk kluczy. Mając
świadomość, że z niejasnych przyczyn jej uporządkowane życie
właśnie się zmienia, skupiła spojrzenie na złotym breloczku i
ponownie wzdychając, ostrożnie nacisnęła znajdujący się na nim
guzik. Delikatny dreszcz popełzł wzdłuż kręgosłupa Martyny i
kumulując się po chwili mrowieniem w pośladkach naszej
bohaterki, poderwał ją do góry i uniósł ku zagadkowemu
przeznaczeniu. Dryfując nad samochodem Boratyńskiego zdołała
pochwycić myśl, że Szaliński nie był w stanie zamontować pod
nim lampek choinkowych, bo dozorca z pewnością zauważyłby
przedłużacz wywieszony z okien piątego piętra. Martyna płynęła
w górę i miała nieomal sto procent pewności, że jedna puszka
browaru nie ma z tym nic wspólnego.
Gdy nasza niedoszła filozofka wylądowała twardo na marmurowej
posadzce i rozejrzała się wokół siebie, nabrała pewności, że
punkt piąty – mimo wszystko – był jedynym logicznym
wyjaśnieniem rozgrywających się właśnie zdarzeń. Na wprost
ujrzała ciąg swojskich drewnianych szaf z przesuwnymi
drzwiami. Wędrując wzrokiem w prawo, wzdłuż zbliżającej się do
niej linii ściany, zobaczyła drzwi.
Pobiegła wzrokiem w drugą stronę i na końcu oddalającej się
perspektywy szeregu szaf zobaczyła inne drzwi, zachęcająco
uchylone. Odchyliła głowę mocno w lewo i zobaczyła kręcone
schody znikające w suficie.

Podobne dokumenty