Ćpun to też człowiek i chce normalnie żyć!

Transkrypt

Ćpun to też człowiek i chce normalnie żyć!
Interia360.pl to serwis dla ludzi, którzy mają własne zdanie i chcą je przedstawić szerokiemu gronu
internautów. Interia360.pl to informacje niebanalne, ciekawostki i wiadomości regionalne
pochodzące wprost od Internautów. Nasi dziennikarze piszą na każdy temat - historia, polityka,
porady. Szukasz czegoś więcej niż lakoniczne wiadomości z portali? A może chcesz zostać
dziennikarzem? Jesteś we właściwym miejscu!
Autorzy artykułów:
Łukasz Bugajski
Czerwona Skarpeta
Czystapoezja
Beata Traciak
Lech Galicki
Gregor Gawlik
Dorota Beata Głowacka
Alicja Nowak
POKORNA
Pustelnik
Redaktor serwisu Interia360.pl: Magdalena Głowala-Habel
Skład i łamanie: Magdalena Głowala-Habel
Nadzór nad całością: Stanisław Stanuch
Jeśli książka spodobała ci się, masz jakieś uwagi - skontaktuj się z nami [email protected].
Chcesz, aby Twój tekst trafił do kolejnego e-booka? Zarejestruj się na Interia360.pl i napisz ciekawy
artykuł!
2|Strona
Spis treści
Słowo od redakcji .................................................................................................................................... 4
Ćpun to też człowiek i chce normalnie żyć!............................................................................................. 5
Czarne złoto ............................................................................................................................................. 8
Kryminalna droga Krystiana B. .............................................................................................................. 12
Cudze chwalimy, czyli kilka zdań o sympatycznym staruszku ............................................................... 15
Flughafen Tobruk - irlandzki kawałek Polski ......................................................................................... 16
Pan Tadeusz walczył pod Lenino, tam polska krew się lała, on nie zginął ............................................ 18
Miłość jak słońce, ogrzewa mój świat ................................................................................................... 20
Matka, czyli ofiara ................................................................................................................................. 22
Nasze dzieci kochane............................................................................................................................. 24
MDM – "Mieszkanie dla Młodych" ma pomóc młodym ludziom w nabyciu mieszkania, a pomaga... . 27
3|Strona
Słowo od redakcji
Dziennikarstwo obywatelskie to ciekawość świata i chęć dzielenia się swoimi myślami i
przeżyciami. Nasi dziennikarze poruszają często tematy trudne, kontrowersyjne – bez ogródek piszą o
tym co ich boli. W serwisie Interia360.pl od ponad pięciu lat, mogą to wszystko przekazać tysiącom
czytelników, poddać się ich ocenie, a przede wszystkim doskonalić swój warsztat pisarski. Próżno
szukać w mediach głównego nurtu tego co możesz znaleźć u dziennikarzy obywatelskich – szczerego
zaangażowania w opisywane tematy i świeżości spojrzenia.
Macie przed sobą zbiór naszych najlepszych artykułów z 2012 roku. Zostały one
wyselekcjonowane w drodze konkursu Najlepszy Dziennikarz Obywatelski 2012, który rozstrzygnęło
nasze jury w składzie:
Krystyna Mokrosińska – dziennikarka, była Prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Roman Graczyk – historyk, dziennikarz, pracownik IPN w Krakowie, felietonista w INTERIA.PL, autor
tygodnia „W sieci”, ostatnio (2011) opublikował w Wydawnictwie Czerwone i Czarne książkę pt.
"Cena przetrwania - SB wobec Tygodnika Powszechnego",
Krzysztof Fijałek – redaktor naczelny portalu Interia.pl.
Znajdziecie tutaj dziennikarstwo obywatelskie w jego czystej postaci – historie wzięte wprost z życia
naszych dziennikarzy, relacje z emocjonujących podróży, które pozwolą się Wam przenieść do
odległych miejsc, błyskotliwe felietony czy historie bohaterów, które nasi dziennikarze chcą ocalić od
zapomnienia.
Życzymy miłej lektury
4|Strona
Ćpun to też człowiek i chce normalnie żyć!
Zbliżałam się już do ośrodka na swój środowy dyżur. Mąż w ostatniej chwili wrzucił mi do plecaka
ciepły pulower. Przed budynkiem, w którym się znajdował, grupka nastolatków wpatrywała się w
okno pierwszego piętra.
Mogłam się spodziewać, że coś się dzieje na terenie placówki. Nie myliłam się. Na parapecie "wisiał"
Bartek. Wpadłam do pokoju terapeutów, rzuciłam plecak i szybko weszłam na górę.
- Proszę paniiiii - usłyszałam.
- Cooooooo?
- "Spadam".
- A, to spadaj - odpowiedziałam.
Za oknem usłyszałam salwę śmiechu. Zasapany Bartek pojawił się na parapecie kuchennego okna. W
takich sytuacjach nie reagowałam impulsywnie. Inni terapeuci już wyszli, więc na dyżurze zostałam
sama. Niedopitą jeszcze kawę zaniosłam na salę społeczności.
- Dobryyy wieczór.
- A, dobry, dobry. Wyjdźcie teraz na zewnątrz, byle nie poza teren ośrodka i spotykamy się za
15 minut.
To były początki istnienia placówki i większość młodzieży wracała do swoich domów. Paru leczących
się narkomanów, jak Bartek, czy "Młody", zostawało na noc w ośrodku.
Po ok. 10 minutach weszłam na "salę społeczności". Powoli pojawiali się inni. Patrzyłam na każdego z
nich. Wspominałam innych, równie młodych narkomanów sprzed wielu lat. Ilu z nich żyje?
Wiadomości o śmierci naszych byłych pacjentów zawsze mnie "dołowały". Po terapii w ośrodkach
stacjonarnych, każdy z uzależnionych ma świadomość wyboru. Każdego z nich traktowałam tak samo.
Od zawsze byłam zafascynowana trzeźwością tych pacjentów naszego ośrodka, którzy naprawdę
chcieli zmienić swoje życie na lepsze. Na ich twarzach pojawiało się "światełko", które emanowało
spokojem, jaki dać może jedynie Bóg. Myślę, że jedynie prawda ma prawo wyzwolić człowieka
poranionego na własne życzenie. Ośrodek uczył, jak radzić sobie z chorobą nieuleczalną, śmiertelną,
jaką jest narkomania, lekomania, czy alkoholizm.
- Jaką nam dzisiaj opowie pani historię? - zapytał "Młody". Zamyśliłam się.
- O dwóch kobietach mniej więcej w tym samym wieku. Agata w chwili śmierci miała 27 lat - i przez
wiele lat była uzależniona od narkotyków. Kiedy ją poznałam na początku jej dramatycznej drogi, była
piękną brunetką, o wspaniałej białej cerze... Zmarła po przyjęciu dawki wprost niewyobrażalnej - aż
20 cm "kompotu" w mieszkaniu producenta i przyjaciela.
5|Strona
Pamiętam, że był piątek, a ona leżała tam martwa aż do poniedziałku, kiedy to zaalarmowali policję
sąsiedzi, zaniepokojeni fetorem rozkładającego się ciała. Jej partner nawet nie miał zamiaru wpuścić
do mieszkania kogokolwiek. Agatka po zgonie wyglądała jak stara Indianka, a jej twarz przypominała
zasuszoną śliwkę. Była chora na AIDS.
- Przykra historia, ale tak właśnie kończy się narkomania - powiedział ktoś na sali.
- Niestety, nie można zapominać, że jest to choroba nieuleczalna. Kaja miała 27 lat, gdy po raz trzeci
podjęła próbę leczenia w ośrodku zamkniętym. Nikt nie wierzył, że uda się się kolejna terapia i ona
nie wierzyła w jej skuteczność. Ale chyba wszyscy się myliliśmy.
Na początku łamała prawie wszystkie zasady, które panowały na terenie placówki.
Była niepodporządkowana i nie potrafiła żyć w trzeźwości.
- Jak to się stało, że jednak załapała bakcyla? - zapytał Bartek - Przeżyła bardzo głębokie nawrócenie odpowiedziałam. Zdania były podzielone. Jedni mówili, że to nie jest możliwe, inni, że tak.
Spowiedź narkomanki
Podeszłam do sprzętu i puściłam płytę CD. Została wydana już po odejściu Kai. "Kocham Jezusa,
ponieważ jest Miłością. Ponieważ pomaga mi w każdym momencie mojego życia. Dawno temu
zwątpiłam w wiarę - zostałam narkomanką". Zerknęłam na dzieciaki. Popatrzyłam na obraz, o którym
mówiła w danym momencie Kaja. Nikt się nie śmiał. Wszyscy słuchali opowieści narkomanki sprzed
wielu, wielu lat.
"Przestałam chodzić do kościoła, grzeszyłam coraz bardziej. Wówczas lawina nieszczęść spadła na
mnie. Śmierć męża, nienarodzonych dzieci... Mój mąż pozbawił się życia. Moje dzieci umarły, zanim
dane się było im urodzić. Podcinałam sobie żyły i brałam takie ilości prochów nasennych, że nie
dawano szans na moje dalsze życie. A jednak... po każdym takim powrocie do życia, towarzyszyła mi
myśl: "Idź, wyspowiadaj się, ulży to twemu cierpieniu". I ulżyło. Mimo wszystko, nie byłam sama.
Znalazłam broszurkę: "Jezu, ufam Tobie", poznałam s. Faustynę i koronkę do Miłosierdzia Bożego i
odmawiałam ją od czasu do czasu. Pewnej nocy, nie będąc na żadnych prochach, kompocie, czy
alkoholu, poczułam w sobie dobroć i miłość. Z narkomanki, która popełniała tak wiele złych rzeczy,
postanowiłam dać wiarę i zaufać. Tak, Jezu, ufam Tobie. To dla mnie magiczne słowa. Po ich
wymówieniu w duszy następują przemiany. Całą mnie przenika radość i niezmierzone uczucie miłości,
także dla mnie. To cudowne uczucie, którego smak poznałam, gdy uwierzyłam w nieskończone
miłosierdzie Boże.
Analizuję, rozmyślam nad każdym słowem Jezusa, skierowanym do s. Faustyny, i te słowa są dla mnie
tak przekonywujące... święte. Są drogą ku memu dalszemu istnieniu. Mam 28 lat i nie mogę wstąpić
już do zakonu, czy stowarzyszenia. Ale pamiętam pewna młodą zakonnicę i rzeczy, które mi
opowiadała, teraz pochłaniają mi dużo czasu.
W drodze ku wyleczeniu towarzyszy mi obraz Pana Jezusa Miłosiernego w naszej kaplicy dla
uzależnionych. W każdym moim zwątpieniu w wyleczenie, w walce o wyleczenie, pomaga mi
obecność obrazu w naszej kaplicy.
W momencie, gdy coś wydaje mi się nierealne lub niemożliwe do osiągnięcia, wówczas w mej duszy
odzywają się te słowa: "Ufam" i jest mi to dane. Moja miłość do Jezusa Miłosiernego nie ma granic.
Poza tym jest czysta i nie ma fałszywego tonu, ja zaufałam, bo nie miałam nic do stracenia, za to
zyskałam wiele, bardzo wiele.
6|Strona
Dużo pracuję nad sobą, oczyszczam się, nie ma we mnie nic z dawnego życia. Idę więc drogą ku
zupełnemu wyleczeniu się z narkomani, a pomagają mi w tym ludzie, terapeuci, i pomaga mi w tym
Jezus miłosierny.
I za to dziękuję słowem i uczynkiem".
Na sali społeczności zaległa cisza…
Popatrzyłam na Bartka. Przypominał mi swoim zachowaniem Kajkę. Podeszłam do obrazu i po prawej
stronie powiesiłam kartkę wcześniej napisaną w domu na kolorowym papierze z wizerunkiem
Chrystusa i czerwoną różą, mniej więcej tej treści: "Obraz został namalowany przez Leszka Wieczorka
w 1982 roku, został zakupiony za 110 tys. złotych, dzięki składkom przeprowadzonym na terenie całej
Polski.
Pieniądze zbierano od narkomanów na odwyku i osób im pomagających. Poświęcenie płótna
nastąpiło podczas II Niedzieli Wielkanocnej ku czci Bożego Miłosierdzia.
Przyjechało na tę uroczystość około 400 osób, ze środowisk narkomańskich, z całego obszaru Polski.
Ramy obrazu zapełniły się wówczas wotami oraz koralikami, piórkami, a nawet prochami,
strzykawkami. Wizerunek Chrystusa stał się: "Obrazem dla narkomanów".
Jest to idealna wprost kopia obrazu z Sanktuarium Bożego Miłosierdzia (autorstwa Adolfa Hyły).
Różnicą obrazu są jedynie oczy Jezusa - w replice bardziej wyraziste i większe. Obraz służy
uzależnionym przez 30 lat". - Kiedy idziemy do męża Kajki, bo trzeba zrobić porządek na jej grobie? zapytał jeden z pacjentów. Zmarła na chorobę nowotworową. Po wyjściu z ośrodka nigdy już nie
wróciła do narkotyków.
Ośrodek przez wiele lat służył pomocy uzależnionym. Wiele narkomanów, którzy przeszli terapię w
naszym ośrodku, radzi sobie z chorobą i nie bierze narkotyków. Wielu narkomanów, tak, jak pisałam
na początku, już nie żyje.
Narkotyki zabijają: miłość, uczucia, wiarę. Zabierają wszystko, nie dając w zamian nic.
Warto zainwestować w każdego narkomana. Szkoda, że nie udało się przekonać o tym władz, że
ośrodki w Polsce są naprawdę bardzo potrzebne. Ćpun, to też człowiek i chce nie tylko walczyć ze
swoją narkomanią, ale normalnie żyć.
Niestety, nie wszyscy to rozumieją. Czy trzeba zamykać ośrodki dla uzależnionych, które dają szansę
na możliwość leczenia? Czy trudno zrozumieć, że leczenie nie polega na leżeniu, ale na ciężkiej pracy
nad sobą? Władze Krakowa wciąż i wciąż obiecały pomóc. Po co cokolwiek obiecywać, jeśli to tylko
rzucanie słów na wiatr?
Narkoman sam sobie nie pomoże. Solidna praca nad sobą trwała jedynie rok. Możliwość życia w
trzeźwości dawała placówka, która musiała być zamknięta dlatego, że rządzący mięli ośrodek i
leczących się tam narkomanów... gdzieś!
Beata Traciak
Najlepszy Dziennikarz Obywatelski 2012
7|Strona
Czarne złoto
Czarne złoto. Nie, to nie węgiel. Brazylia to nie Polska. Ten największy kraj Ameryki Południowej ma
inne czarne złoto – kawę. Jest prawdziwym królestwem kawy, nikt nie produkuje tyle co ona. Na
świecie na pierwszym miejscu jest Brazylia, a potem długo, długo nikt.
Następnie kraje jak Wietnam, Indonezja i Kolumbia, produkujące duże ilości kawy i walczące o drugie
miejsce. Jednakże żadne z nich nie produkuje nawet połowy tego, co Brazylia.
Sadzonki
Południowo-wschodnia Brazylia, około 500 kilometrów pięknymi autostradami do największego
miasta kontynentu Sao Paulo. Okolica wybitnie rolnicza, łagodny tropikalny klimat, niewysokie góry i
pagórki. Najbliższe większe miasto to Marilia. Idealne miejsce do uprawy arbuzów, kokosów,
bananów, avocado, pomarańczy, trzciny cukrowej czy hodowli bydła. Plantacje tego wszystkiego i
jeszcze wielu innych rzeczy można tutaj spotkać, ale najwięcej jest kawy. Niezliczona ilość hektarów
kawy, podzielona na obszary przynależne do danych rodzin, które często od wielu pokoleń uprawiają
kawę i znają się na tym jak mało kto.
Te obszary to nic innego jak wielohektarowe gospodarstwa rolne, farmy, plantacje kawy, a może po
prostu fazendy. Jest to charakterystyczna dla tych regionów nazwa gospodarstw rolnych
produkujących kawę wywodzącą się z XIX wieku.
Każda fazenda ma swoją nazwę, ta akurat: Sitio Santa Rita de Cassia. Uprawia się tu przede wszystkim
kawę, ale też bananowce. Delizio Kemp, główny gospodarz fazendy tłumaczy:
- Podstawowym produktem jest kawa, a bananowce rosną dlatego, bo krzewy kawy i drzewa
bananowca bardzo się lubią i dobrze koegzystują ze sobą. Dzięki temu kawa jest lepsza. A drzewa
avocado i pomarańczy, które tutaj rosną, są jedynie na własny użytek. - Delizio pochodzi z rodziny ,
która od pokoleń uprawia kawę, ma na koncie nawet kilka patentów w usprawnianiu pozyskiwania i
"obróbki" kawy.
Wszystko zaczyna się od sadzonki drzewka kawowego, jego synowa Viviane Kemp pokazuje beczkę, w
której moczą się wyselekcjonowane ziarna kawy, dokładnie ich połówki. By wybrać te właściwe
trzeba doświadczenia. Odpowiednie ziarna dadzą w przyszłości jeszcze lepszą kawę. Obok beczki,
doświadczeni pracownicy kolejno selekcjonują ziarna i następnie przygotowują sadzonki.
- Gdy przygotowane z połówek ziaren sadzonki trochę podrosną, to dopiero są sadzone na stałe w
ziemi – tłumaczyła Viviane. Drzewa czy jeśli ktoś woli krzewy kawowe sadzi się w równych rzędach, to
jest istotne dla późniejszych zbiorów. Dają one kawę przez około 50 lat, a jeśli się dobrze nimi
zarządza to nawet 70 lat. Potem trzeba zasadzić od nowa.
Zbiory
Gustavo Kemp - mąż Viviane - wziął małe ręczne urządzenie, by pokazać jak zbiera się kawę.
Urządzenie trochę podobne do wideł, lecz posiadające 20 końcówek w dwóch grupach, ze sporymi
8|Strona
odstępami między sobą. Natomiast stylisko i pojemnik na paliwo przypominały ręczną kosiarkę do
trawy. Urządzenie wkłada się w drzewko kawowe, przesuwa się przez poszczególne gałęzie z
ziarnami. Dzięki drganiom kawa spada na ziemię. Są też duże przemysłowe urządzenia, które
spełniają tę samą funkcję. Jednak zdaniem Gustavo - Bez wątpienia najlepszy jest zbiór ręczny, ale
najbardziej czasochłonny i najbardziej kosztowny. Urządzenia są znacznie wydajniejsze, ale
uszkadzają drzewka kawowe. Nieznacznie, ale ich żywotność jest wtedy krótsza, zbiory bywają
mniejsze. Przy dużych plantacjach nie da się już jednak obyć bez techniki. Odbiorcy chcą dobrej ceny,
a tylko nowoczesne urządzenia pozwalają obniżyć koszty produkcji i zbiorów – tłumaczył – poza tym
mniej ludzi przy zbiorach, to też mniejsze zagrożenie ukąszeniem przez jadowitego węża, a kilka
gatunków upodobało sobie drzewka kawowe. Wśród nich są takie, których ukąszenia bywają
śmiertelne.
Jeśli kawę wpierw zrywa się jedynie z drzewek takim choćby urządzeniem ręcznym, to potem trzeba
ją zebrać z ziemi. Ręcznie, jakimś niedużym urządzeniem, lub po prostu traktorem ze specjalnym
wydajnym systemem zbierania kawy.
- Koła traktora nie niszczą kawy - jak wyjaśnił Delizio. Między rzędami kawy jest natomiast tyle
miejsca, by nieduży traktor swobodnie przejechał. Przemysł maszynowy oferuje wiele urządzeń
dedykowanych plantacjom kawy, które są w powszechnym użytku. Ciągle udoskonalane.
Suszenie i palenie
Gdy kawa jest już zebrana to trzeba ją wysuszyć.
Są różne metody. W fazendzie Santa Rita, równomiernie rozsypuje się kawę na specjalnie
wybetonowanym placu. Następnie małym traktorem z drewnianą konstrukcją z tyłu przerzuca się
kawę co jakiś czas, by wszystkie ziarna mogły wyschnąć.
Tę konstrukcję wymyślił Delizio, jego koledzy plantatorzy żartowali sobie z tego pomysłu, a dzisiaj
wszyscy w okolicy stosują taki sam. Tutaj, gdzie słońce świeci dzień w dzień, są wysokie temperatury,
taki system suszenia jest wydajny i tani.
Dalsza część przygotowywania kawy do sprzedaży odbywa się w budynkach, gdzie pełno różnych
urządzeń. - W pierwszej kolejności trzeba pozbyć się twardej wysuszonej skórki pokrywającej kawę a
następnie rozdzielić tę najlepszą od tej, gorszej jakości. Wszystko dzieje się automatycznie. Jest
system sit i innych urządzeń, które wyrzucają kawę według jakości, w różne części budynku. Kolejną
fazą jest prażenie kawy, wypalanie. Następuje to w temperaturze 700 stopni Celsjusza - instruował
Delizio. Tak zebrana i przygotowana kawa ląduje w workach i następnie jest sprzedawana. Kawa w tej
postaci pozwala wygenerować najlepsze zyski dla producenta. Jednak ani Delizio ani Gustavo nie
ukrywali, że wymaga to nie tylko wiedzy ale i znacznej ilości pracy.
Po tym jak Delizio zakończył pokazywać w jaki sposób przygotowuje się kawę do sprzedaży, ruszył
jeszcze w głąb plantacji. Chętny do oprowadzania i opowiadań, chciał podzielić się jeszcze kilkoma
informacjami.
Arabica czy robusta
- W Brazylii uprawiamy i arabicę i robustę, w naszej fazendzie akurat arabicę. W ogóle, w tym rejonie
przede wszystkim arabicę. Może nie jest tak odporna jak robusta na różne szkodniki, ale lepiej znosi
niskie temperatury, a w zimie zdarza się tutaj czasami w nocy spadek do około dziesięciu stopni
Celsjusza. Jednakże w tym klimacie kawowiec owocuje cały czas, jesteśmy w stanie zbierać kawę dwa
9|Strona
razy do roku. Robusta co prawda jest tańsza w uprawie niż arabica, ale gorszej jakości, dlatego
bardziej nam się opłaca uprawiać arabicę.
Po tych wyjaśnieniach Delizio zerwał z drzewa kilka czerwonych owoców. W ich środku znajdowały
się bardzo jasne ziarna kawy. Zaczął je jeść i zachęcać do spróbowania. Jak się okazało ta czerwona
miękka "skórka" kryjąca dojrzewające ziarna kawy jest jadalna, bardzo słodka i smaczna.
W miejscu gdzie drzewka kawowe się skończyły zaczynał się fragment naturalnego tropikalnego lasu.
Gęste zarośla z licznymi bambusowymi drzewami.
- To też część fazendy – mówił Delizio – państwo nakazuje, by 20% gospodarstwa zachowało swój
pierwotny naturalny charakter, nie można prowadzić uprawy na tym terenie ani nic wycinać.
To słuszne założenie. Rolnictwo w Brazylii bardzo prężnie się rozwija, można pokonywać tysiące
kilometrów świetnymi często drogami – choć płatnymi – a wokół tylko kolejne pola uprawne. Gdyby
nie ograniczenia, na olbrzymich fragmentach Brazylii nie zachowałyby się lasy wcale.
Przy samej plantacji w sąsiedztwie pola bananowców powstawał nowy dom – Viviane i Gustavo. W
Brazylii okazywanie miłości widoczne jest na każdym kroku, ale Viviane nie od razu dała się uwieść
Gustavo. Musiał się trochę postarać. Teraz oboje pomagają przy uprawie kawy. I dlatego budują go
na terenie fazendy, bo ułatwi to pracę, zaoszczędzi czas. No i ziemia była pod ręką. Dom budują
powoli, w miarę przypływów gotówki, z założenia nieduży, bo większy niepotrzebny. Nie śpieszy im
się, póki co mieszkają z rodzicami Gustavo.
Przy obiedzie
Nastała pora obiadu. Przygotowała go teściowa Viviane – Ivana Kemp, żona Delizio. Bardzo się
napracowała przygotowując kilka różnych potraw: mięsa, ryż, makaron, przystawki i surówki. A na
deser ciasto budyniowe. Rano pomagała jej Viviane, przed wyjazdem do fazendy. Gdy Ivana mogła na
chwilę odpocząć od kuchni powiedziała, że - Nie zawsze było tak jak teraz - był dużo trudniejszy okres
w ich życiu, kiedy żyli bardzo skromnie - kiedyś fazendę nawiedziła trąba powietrzna, zniszczyła
niemal wszystko. Nie było kawy, nie można było jej sprzedać, nie było pieniędzy na utrzymanie domu,
ani na wznowienie produkcji kawy. Delizio mozolnie odbudowywał mimo trudności fazendę, a ja
zabrałam się za utrzymanie domu. Szyłam lalki i różne inne ozdobne rzeczy, na przykład obrusy. Nie
było z tego wielkich pieniędzy ale dało się przeżyć. Te czasy we wspomnieniach rodziny. Kemp
nacechowane po latach były nadal dużymi emocjami. Nie zapomnieli ile trudu musieli włożyć, aby
wyjść na prostą.
Ivana wyjęła z szafy lalkę i obrus, pokazując w jaki sposób wtedy zarabiała na życie. I trzeba przyznać,
że te rzeczy odznaczały się dosyć znaczną misternością
i pokazywały zdolności manualne ich twórczyni. Takie opowieści jak Ivany, nie są odosobnione w
Brazylii. Brazylijczycy to ludzie przedsiębiorczy, pozytywnie nastawieni do tego co robią. Pracowici,
ale potrafią też się bawić i odpoczywać. Miłość i rodzina odgrywają ogromną u nich rolę. W trudnych
sytuacjach nie załamują rąk tylko działają, pomagają sobie. A to później przynosi efekty.
Słysząc tę rozmowę Delizio powiedział - Klęski żywiołowe to jedno, ale bywały czasy, że ceny kawy na
rynku były tak niskie, że nie pokrywały nawet kosztów produkcji. Był czas, że za 60 kilogramów kawy
płacono 80 réais – wtedy nie wiadomo było co robić.
Czy w ogóle zbierać kawę i sprzedać, czy nie. Gdy obecnie za 60 kilogramów płacą nawet 300 réais
jest dobrze. To dobra cena. Ale tylko za gotowy produkt dobrej jakości, za kawę już wypaloną.
10 | S t r o n a
Dlatego opłaca się nie tylko kawę zebrać, ale też przygotować gotowy produkt do sprzedaży. Miara
60 kilogramów to nie przypadek, jest to bowiem miejscowa jednostka miary. Charakterystyczna dla
kawy, którą liczy się w workach, w workach po 60 kilogramów.
Delizio chcąc pokazać jak kawa może różnić się jakością, wyszedł na chwilę. Powrócił z dwoma
garściami kawy. W jednej dorodne ziarna, w drugiej ziarna gorszej jakości. Różnica była doskonale
widoczna, nawet dla nie znających się na kawie. To nie znaczy, że ta gorsza kawa nadaje się tylko do
wyrzucenia. Jedna i druga jest na sprzedaż.
Ta segregacja jest potrzebna z prostej przyczyny.
- Najbogatsze kraje świata wymagają kawy najlepszej jakości. Dlatego ta dorodna jest wysyłana do
Stanów Zjednoczonych, Kanady czy Europy. Ta gorszej jakości trafia między innymi na rynek
brazylijski. Kontrahenci z bogatych krajów muszą dostać kawę najwyższej jakości, bo takiej wymaga
klient. Jest gotowy dobrze zapłacić za dobrą kawę. W Brazylii na taką kawę jeszcze wszystkich nie stać
– wyjaśnił Delizio.
Życie rodziny. Kemp to dla tych terenów coś niemalże standardowego. Rolnicze tereny, całe rodziny
zajęte prowadzeniem fazend, nie tylko kawowych. Nie jest też niczym dziwnym, że kobiety się na tym
znają, pomagają. Dla Viviane to zupełnie naturalna rzecz, że zna się na uprawie kawy, bananów,
pomarańczy czy warzyw.
Że potrafi pomóc w tym zakresie. Mimo że kawa i inne uprawy pozwalają uzyskiwać dobre dochody,
to nie widać, by ktoś ostentacyjnie okazywał zamożność. Domy niskie, ładne, podobne do siebie,
skromne, harmonijnie zżyte z otoczeniem i sąsiednią zabudową. Co najwyżej w środku różnią się
jakością. Samochody też bez szaleństw, nawet jak pozwalają na to uzyskiwane dochody. Spełniają
tutaj przede wszystkim rolę użytkową. Brazylijczycy nie okazują nadmiernie zamożności, ale miłość
już tak. Są wylewni pod tym względem, widać to często. Jest to charakterystyczne dla całej Ameryki
Południowej. Nie popadli też w pracoholizm i jednocześnie potrafią celebrować czas wolny. Jest czas
na pracę, ale równie dużo musi być tego czasu na odpoczynek i przyjemności.
Trzeba pracować tylko tyle ile trzeba i ani chwili więcej. To zresztą także jest charakterystyczne dla
całej Ameryki Południowej.
Plantacja kawy, pyszny obiad, miłe towarzystwo, wreszcie czas deseru. Tradycyjne słodkie ciasto
budyniowe podawane na zimno, polewane jeszcze bardzo słodkim sosem. A jak deser to i coś do
picia.
- Najwyższy czas na kawę – stwierdził Delizio – i poszedł zmielić kilka jej garści.
Gregor Gawlik
11 | S t r o n a
Kryminalna droga Krystiana B.
Równo dwa lata temu opublikowałem artykuł o tytule "Jebać czy nie jebać? Dylemat współczesnej
ulicy". Poruszyłem w nim problem nieprzerwanie modnego hasła "JP na 100%". Pojawia się ono
wszędzie, na murach, koszulkach, profilach internetowych. Gości w piosenkach. Nie sposób się z nim
nie spotkać. Czym jest? Znakiem rozpoznawczym nowej subkultury, z której wywodzi się Krystian B.
ps. "Krycha". Historia "Krychy" zaczęła się w 2007 roku we Wrocławiu, w kwadracie ulic: Jemiołowej,
Lwowskiej, Szczęśliwej i Kruczej. Do 2011 roku było to gniazdo wrocławskiego "młodzieżowego"
półświatka.
Dlaczego właśnie to miejsce zostało wybrane?
Znajduje się ono na granicy strefy odpowiedzialności dwóch komisariatów - Wrocław-Krzyki i
Wrocław-Grabiszynek. Dało to możliwość rozwoju grupie, która zajmowała się nielegalną
działalnością. Mogli funkcjonować wiedząc, że skuteczne ich ściganie jest niemożliwe ze względu na
nieuregulowany podział stref odpowiedzialności. Przez dwa lata obszar ten był podzielony pomiędzy
dwie rywalizujące ze sobą grupy. Przywódcą jednej był Piotr K. ps. "Mały", który "zarządzał"
Jemiołową i Kruczą. Lwowska i Szczęśliwa pozostawały pod panowaniem Krystiana B. ps. "Krycha",
który był znany policji ze stadionu. Krystian B. często brał czynny udział w awanturach na stadionie
Śląska przy Oporowskiej.
Na tym terytorium dochodziło do wielu działań przestępczych. Najczęściej spotykanymi były rozboje
często połączone z pobiciem. Niekwestionowanym specjalistą w tej dziedzinie był "Krycha", który
wsławił się dokonaniem trzech rozbojów w ciągu jednego tygodnia. Po dwóch latach działalności
został zatrzymany i oskarżony o dokonanie kilku rozbojów połączonych z pobiciem, za co groziło mu
do 12 lat pozbawienia wolności.
Przebieg wydarzeń
Prawdopodobnie nigdy nie stanąłby przed sądem, gdyby nie zeznania dwóch młodych chłopców,
których "Krystyna" dotkliwie pobił i okradł. Postawienie przed sądem Krystiana B. to zaledwie kropla
w morzu spraw, które powinny trafić na wokandę. Osobiście realizowałem materiał dotyczący pobicia
chłopców. Listopadowe popołudnie 2009 roku. Dwóch uczniów jednego z wrocławskich gimnazjów
wyszło ze szkoły. Była godzina 14.45, jak zwykle chłopcy skierowali się w stronę przystanku
autobusowego, z którego jeździli do domu. Przystanek jest pełen ludzi. Dwaj przyjaciele rozmawiają
na luźne tematy, chcąc odpocząć po ciężkim dniu. Nagle słyszą za sobą krzyk: "Ej pedały!" Ignorują to.
Obelgi kierowane w ich kierunku stają się coraz bardziej wulgarne i coraz głośniejsze. Jest godzina
14.55 autobus spóźnia się 5 min. Chłopcy postanawiają wejść w głąb grupy ludzi stojących na
przystanku, daje im to poczucie bezpieczeństwa. Niestety. Po chwili jeden z nich, Wojtek zostaje
powalony na ziemię potężnym uderzeniem w głowę.
12 | S t r o n a
Drugi chłopiec, Mateusz próbuje pomóc koledze. Stara się odciągnąć trzech napastników od Wojtka.
Bezskutecznie, nie ma szans w walce z rosłymi mężczyznami. Przyjmuje dwa ciosy w twarz i upada
obok kolegi. Wszystkiemu przypatruje się ok. 20 osób czekających na przystanku.
Nikt nie reaguje. Spokojnie patrzą jak chłopcy bici są w głowę, klatkę piersiową i kręgosłup. Sprawcy
zabierają im telefony komórkowe, wartości ok. 300 złotych i 12 zł drobnych (!) Godzina 15.10. Minęło
15 minut.
Nikt nie wezwał pogotowia
Mateusz podnosi się powoli, opierając o przystanek i wyciąga drugi telefon. Wybiera numer 997.
Zdaje sobie sprawę, że mają mało czasu na zatrzymanie sprawców. Policjanci z sekcji kryminalnej
pojawiają się po kilku minutach, pobici chłopcy wsiadają do samochodu.
Zaczyna się polowanie na sprawców. Poszkodowani wraz z policjantami przemierzają całą dzielnicę w
poszukiwaniu katów. Znajdują jednego. Jest nim Krystian B. pseudonim "Krycha", znany policji ze
swojej przestępczej przeszłości. Zatrzymany trafia na Komisariat Policji Wrocław-Krzyki.
Chłopcy drugim radiowozem również dojeżdżają na ten komisariat; składają zeznania. Obaj boją się o
swoje zdrowie i życie. Prokurator, który bardzo szybko został poinformowany o zajściu przez policję,
postanawia zastosować wobec sprawcy środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego
aresztowania.
Chłopcy trafiają wraz z rodzicami na Oddział Ratunkowy Szpitala Wojewódzkiego przy ulicy Traugutta.
Zostają poddani szczegółowym badaniom. Wojciech M. doznał stłuczenia kończyn, klatki piersiowej,
towarzyszą temu liczne obtarcia. Ma problemy z utrzymaniem równowagi. Trafia na oddział chirurgii
dziecięcej. Mateusz G. doznał stłuczenia kręgosłupa, kończyn, klatki piersiowej, uszkodzenia łąkotki
kolana lewego oraz stłuczenia narządów wewnętrznych. Nie słyszy na lewe ucho. Trafia na oddział
intensywnej terapii.
Zatrzymanie sprawców
Po dwóch dniach od zajścia policja dokonuje zatrzymania drugiego sprawcy. Okazał się nim 15-letni
Kamil P. pseudonim "Mongoł", który mimo młodego wieku miał już dość obszerną kartotekę
policyjną. Wobec Kamila P. zastosowano dozór policyjny. Trzeciego sprawcy nie odnaleziono. Lekarz
dokonujący obdukcji stwierdza, że każdy z chłopców ma na ciele ślady ok. 40 uderzeń tępym lub
tępokrawędzistym narzędziem.
W przypadku Mateusza G. do karty medycznej zostaje dopisane trwałe lekkie uszkodzenie aparatu
słuchu lewego ucha. Po rekonwalescencji chłopcy wracają do szkoły, gdzie ponownie przeżywają
piekło związane z dotkliwym pobiciem. Większość uczniów na fali sukcesu subkultury JP (je**ć
policję) znęca się psychicznie nad ofiarami. Chłopcy odbierają telefony z pogróżkami, są zastraszani.
Ze szkoły po lekcjach odbiera ich i odwozi do domu policja. Chłopcy jednak starają się być silni. Mają
nadzieję na pozytywne rozwiązanie sprawy.
Po 3 tygodniach od zajścia dostają dobrą wiadomość. Nieletniemu Kamilowi P. grozi osadzenie w
ośrodku wychowawczym. Krystianowi B. 12 lat pozbawienia wolności za rozbój z pobiciem. Trzeci
sprawca został już namierzony przez policję.
W toku postępowania okazało się, że Krystian B. jest sprawcą kilu rozbojów i pobić na terenie
Wrocławia. Dlaczego nigdy nie został zatrzymany? Odpowiedzialnością za terytorium działania
"Krychy" przerzucały się nawzajem komisariaty Wrocław – Krzyki i Wrocław - Grabiszynek. Na
13 | S t r o n a
nieudolności i ignorancji policji cierpiały ofiary. Po trzech miesiącach aresztu Krystian B. zostaje
zwolniony. Kamil P. nigdy nie trafił do ośrodka, a trzeci sprawca nie został odnaleziony.
Prokuratura umorzyła sprawę
Dlaczego? Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Nieoficjalnie mówi się, że wuj jednego z
oskarżonych ma duże znajomości w środowisku prawniczym. Nie trzeba było długo czekać na efekty
bezczynności wymiaru sprawiedliwości. W czerwcu 2011 roku dochodzi do brutalnego mordu na tle
rabunkowym. Ofiarą sprawców padł 64-letni jubiler z Wrocławia.
Policja zatrzymała dwóch podejrzanych: Radosława H. oraz Krystiana B. ps. "Krycha". Zabójstwo było
bardzo brutalne, a sprawcy je zaplanowali. Andrzej K. prowadził salon złotniczo-jubilerski przy ul.
Sokolniczej. Był lubiany, mieszkał nad salonem. Właśnie w nim ciało jubilera znalazł syn. Mężczyzna
miał skrępowane ręce i nogi kablem elektrycznym. Duszony był linką, bity po głowie butelkami po
wódce. Kiedy sprawcy rozbili jedną butelkę, od razu sięgali po drugą. Lekarz sądowy stwierdził, że
przyczyną śmierci jubilera były rozległe obrażenia głowy i zachłyśnięcie się krwią.
Dopiero w tym roku Krystian B. usłyszał wyrok 15 lat pozbawienia wolności za współudział
(prokurator wnioskował o 25 lat). Radosław H. został skazany na dożywocie. Grupki działające w
kwadracie ulic, o których pisałem zostały rozbite. Na ulicach pojawiły się piesze patrole, a ilość
rozbojów z ośmiu miesięcznie, spadła do zera.
Czy krzywda wielu ofiar Krystiana B., dwóch ciężko pobitych chłopców, a także zabójstwo były
potrzebne by wymiar sprawiedliwości należycie zajął się sprawą? Co zrobić, żeby walczyć ze
zjawiskiem rosnącej agresji? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Zareagować powinni
rodzice. Jak w swoim utworze śpiewa jeden z polskich artystów:
„Dla oburzonych złą mam wiadomość niestety. Ludzie z podwórka nie są z innej planety. To są ludzie,
którzy wyszli z naszych szkół i domów. Stworzył ich system, każdy z nas im pomógł”.
Łukasz Bugajski
14 | S t r o n a
Cudze chwalimy, czyli kilka zdań o
sympatycznym staruszku
O tym, że cudze chwalimy a swego nie znamy napisano całe tomy i aż dziw bierze, że żadna z
organizacji zielonych jeszcze nie protestuje, że tyle drzew poszło na marne. Wyprzedzając
ewentualne uderzenie, decyduję się dodać kilka zdań od siebie w powyższej kwestii... Po 44. latach
swabody, Dziadek Mróz wraz ze swoją armią kilkudziesięciu tysięcy pomocników opuścił nasz
niereformowany kraj i powrócił do swojego rodzinnego Wielkiego Ustiuga. Radości było co niemiara.
Poczciwa starowinka zostawiła nam w pożegnalnym prezencie tony złomu oraz hektolitry paliw
sprytnie schowane pod ściółką w laskach co przy każdej bazie rosną – ech, taki kawalarz. I można było
się spodziewać, że wszystko wróci do normy, że wyjdzie z podziemia nasz Święty Mikołaj - biskup,
internowany do naszych serc przez Dziadka Mroza. Za piękne, żeby było prawdziwe. Zgodnie z
Prawem Murphy’ego, jeżeli coś się może nie udać – nie uda się na pewno i tak też w tym przypadku
się stało.
Zamiast biskupa, pojawił się równie sympatyczny co Dziadek Mróz starszy jegomość w czerwonym
kubraczku, twarzowych gumiakach i pięknej czerwonej czapce z pomponem. Przybył na czele
kilkusettysięcznej armii marketingowców. Spadł na nas niespodziewanie z nieba w swoich latających
saniach napędzanych reklamą, a dla niepoznaki zaprzęgniętych w sympatyczne jak on sam renifery.
Ten dość otyły staruszek potrafi wcisnąć się wszędzie. Komin, nawet ten wąski od gazowego
ogrzewania, nie stanowi dla niego najmniejszego problemu, aby pojawić się w twoim domu już od
trzeciego listopada. Przy pomocy milusiego czerwononosego renifera, wesołych skrzatów i
seksownych śnieżynek, zagnieżdża się w naszych mózgach robiąc z niego marketingową papkę –
"najlepszy prezent pod choinkę, to środek dezynfekujący twój tron, zero kamienia i 99,9% mniej
bakterii", "nowy mop dla twojej partnerki, to najlepsze co możesz jej dać", "dla twojego dziecka
super piesek, skręcony przez inne dziecko co nie pamięta kiedy spało ostatnio 5 godzin na dobę".
Same cudności pod warunkiem, że masz gotówkę albo duży debet. W ciągu 23 lat, uśmiechnięty
staruszek wraz z okręconymi wokół palca mediami zmienił Dzień Świętego Mikołaja w mikołajki,
doprowadził do tego, że nasz poczciwy Święty Mikołaj – biskup został wyrzucony z naszych serc i
umysłów.
Dlaczego? Dlatego, że wywodzi się z chrześcijaństwa? Dlatego, że ma znak krzyża na infule?
Oczywiście - nie wypada, żeby w sklepie symbole religijne się pojawiały, bo może kogoś to urazić. Ale
czy przystrojona choinka, to nie symbol? Czy Boże Narodzenie, to nie symbol? Czy Dzień Świętego
Mikołaja, to też nie symbol religijny?
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie ma szans, aby Święty Mikołaj – biskup, był choć w połowie tak
popularny jak jego nędzna kopia sklonowana w każdym hipermarkecie, ale starajmy się naszym
pociechom utrwalać ten nasz wizerunek Świętego Mikołaja – biskupa, aby swego znały - ja tak robię.
Czerwona Skarpeta
15 | S t r o n a
Flughafen Tobruk - irlandzki kawałek Polski
Jest taki dom na wydmach "Dunany House" w hrabstwie Louth w Irlandii... Pamiętam marzenia o
Irlandii z dawnych lat, którą kocham po dziś dzień – kiedy to samolotem z Belgijskiego Charleroi
musiałem lecieć do Dublina (bo wcześniej brytyjski pogranicznik cofnął mnie z granicy w Callais –
jako, że był snobem i nie miał pewności czy nie zechcę zostać w Wielkiej Brytanii).
"Zmisiowali" my się z Andrew na lotnisku, po czym pojechaliśmy w podróż do starego zamku na
wydmach…
Niezwykły dom
Rodzina Andrew Workmana miała w zwyczaju zapraszać z wielu krajów młodych ludzi, aby poznawali
Irlandię – ja byłem jak dotąd jedynym z niewielu Polaków z takiej "wymiany". Rankiem pracowałem
na farmie za co otrzymywałem wypłatę - "Friday is a pay day" jak mawia się tam – i co tydzień miałem
wypłatę na koncie. Popołudniami zwiedzałem nadmorskie okolice, jeździłem do pobliskiego Dundulk,
Drogheda itp…
W zamku organizowano nierzadko historyczne spotkania i przyjęcia kulturalne – to bardzo otwarci
ludzie. Byłem tak zajęty, że dopiero po tygodniu zauważyłem w hallu zamku na ścianie, na
honorowym miejscu tablicę z napisem "Flughafen Tobruk". Stary Workman wyciągną whiskey i zaczął
opowieść…
Polski ślad
Tablica ta jest jedną z tablic, w której zdobyciu jako swoisty "wojenny łup" mieli walny udział
żołnierze Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich, którzy zostali przerzuceni do Tobruku drogą
morską pomiędzy 21 a 28 sierpnia 1941 roku, by wziąć udział w ostatniej walce z Rommel'em o to
libijskie miasto (właśnie minęła rocznica tego wydarzenia). Na pamiątkę dano tablicę dowódcy
okrętu, odtąd na honorowym miejscu wisi.
Dziś zamek i jego mieszkańcy pamiętają o walce o wolność Polaków i własną, bo bez znaczenia czy
chodzi o walkę o ich własną wolność Irlandii czy o Polskę – bo historię mamy podobną bardzo. Takim
dziwnym cudem poznałem kawałek historii własnego kraju, daleko od Polski, ale to jeszcze nie
koniec…
Dnia każdego kosząc ciągnikiem hektary traw wzdłuż malowniczych plaży Dunany, Togher i
Annagasan (czasem dla rozbicia monotonii kreśliłem ósemki), patrzyłem w dal morskiego horyzontu,
na liczne ptactwo i myślałem o dalszej opowieści, którą pan starszy raczej dozował skwapliwie aniżeli
wylewał potokiem. I to było ciekawe. Któregoś dnia przy klasycznym english pudding w dniu swoich
urodzin, w gościnnym domku posiadłości, tuż nad urwiskiem znów wyciągnął zacną irlandzką whiskey
a ja słuchałem z zapałem.
16 | S t r o n a
Bitwa o Tobruk
Ostatnią bitwę o Tobruk zaczęto od dywersji, której dokonali członkowie elitarnej i „samobójczej”
poniekąd jednostki - Special Interrogation Group SIG (ona była pierwowzorem późniejszych sił
specjalnych). W skład tej jednostki wchodzili żołnierze pochodzenia żydowskiego, przy czy większość
pochodziła z Polski i Niemiec. Jako że biegle władali językiem niemieckim, przebrano ich w niemieckie
mundury i tak szkolono ich przez wiele miesięcy.
Dowodził nimi brytyjski dowódca SIG kapitan Herbert Cecil Buck, który służył w Punjabis. Skubaniec
kiedyś został zraniony w bitwie i pojmany przez Niemców w Afryce Północnej i uciekł używając Afrika
Korps mundur.
Wędrował przez wiele dni przez pustynię do Egiptu, dotarł wreszcie, choć sam był nie lada
zaskoczony faktem, jak łatwo można było - po niemiecku - bez przeszkód przejść przez linię wroga.
Tak narodziła się idea SIG - w jego głowie. Ludzie ci mieli zdobyć lotnisko w Tobruku, ono było
strategiczne dla całej wojny o Afrykę Północną, o Morze Śródziemne.
Pomimo odwagi i zdobycia lotniska, zdradzono ich (dwóch niemieckich jeńców, których dołączono do
oddziału zdradziło w końcu ich pozycję). Po długiej bitwie ocalało niewielu, w tym ucierpiały okręty,
które szykowały się z desantem. Tym niemniej zadano straty, które pozwoliły na kontynuowanie akcji
zdobycia lotniska - wtedy wysłano Polaków. Oni byli żądni dokopać Niemcom, a wrócić mogli tylko z
tarczą lub na tarczy. Oczywiście wrócili - z tablicą Tobruk Flughafen nawet.
Czystapoezja
17 | S t r o n a
Pan Tadeusz walczył pod Lenino, tam polska
krew się lała, on nie zginął
Pan Tadeusz patrzy na wszystko tak jakby przed chwilą się zdarzyło. Zsyłka w głąb Rosji, podroż na
dachu wagonu kolejowego do Sielc nad Oką do Wojska Polskiego i na dodatek Ludowego, a przede
wszystkim ta bitwa, która pod Lenino miejsce miała. Panie Boże...!
A jakby się kto pytał to Pawlak jestem. Tadeusz Pawlak. Na Kresach polskich urodzony 27 lutego 1923
roku. Tam także od dziecka najmniejszego z rodzeństwem pod rodziców opieką troskliwą i baczną,
bywało że surową ale jakże kochaną, dzieciństwo przeżyłem i do szkoły chodziłem, choć potem więcej
w polu pomagający niż na mądrych rzeczy o tym świecie i dodawaniu i czytaniu strawiłem.
Przeżyłem piekło
W roku 1939 gdy Niemcy, a zaraz potem Rosjanie napadli na Polskę, razem z rodzicami i braćmi
wzięty zostałem w wieku niecałych 16 lat w zsyłki sowieckiej niewolę. A była ona straszna i nieludzka.
Bo jakże tak: chwil kilka na zabranie podręcznych rzeczy i wywiezienie na koniec świata do Ałtajskiego
Kraju? Wszystko to wśród płaczu, bólu, krzyków i pogardy do nas i wszystkiego co polskie. Głód, głód,
głód. Zimno, zimno, zimno. No i byliśmy my tam w tym Ałtajskim kraju, choć nie chcieliśmy i źle nam
było tak, że słowem nie idzie oddać. Ja tułałem się, ale tak jak wszyscy zesłańcy bacznie obserwowany
byłem. W dziurach w ziemi my mieszkaliśmy. A oddalać się nie wolno było, bo zabiliby człowieka,
który to zamierzał zrobić. Zatrudniono mnie do pracy niewolniczej w kopalni złota. A czy nie jest to
bardziej dziwne niż nadzwyczajne. Dookoła bieda aż piszczy, głód, a ja w kopalni złota urobek
zgarniam i zdrowie moje przy tym oddaję. Oj, było, było...
Mijał czas bolesny i beznadziejny
W roku 1943 rozeszła się wieść, że wojsko polskie jest tworzone, i że ochotnicy mogą przybywać do
Sielc nad Oką, gdzie obóz dla nich utworzono. Panie Boże, co to się wśród Polaków wtedy dziać
zaczęło. Wszyscy: wychudzeni, w łachmanach, umęczeni zsyłką i ledwie żyjący wędrować zaczęli tam
gdzie rodzima armia powstać miała. Jechali poprzylepiani do wagonów kolejowych na dachach,
przywiązani do czegokolwiek na poruszającym się po szerokich torach pojedzie byle dojechać do tego
Sielska, który to w zlepku państw sowieckich na Białorusi się mieścił.
I tak ja dzięki opiece Pana dotarłem wraz z innymi do owego Sielska. Jak tam było tak było, ale czuło
się Polskę. Choć dali jej flagę z nieznanym mi orłem jak kura, tyle, że białym i bez korony. Wielu z nas
to bolało, ale przecież my szli dopiero walczyć o wolność Ojczyzny prawdziwej. Tam dowodził generał
Zygmunt Berling, a widział ja go przez mgnienie oka. I tyle. Tu najważniejsi byli polityczni oficerowie,
którzy nas właściwego rozumowania świata uczyć mieli, odróżniania dobrego od złego według
bolszewickiego dekalogu i wszystkiego co najważniejsze.
Mundury my mieliśmy liche, ale mundury z podobnymi do polskich emblematami. A także wielu było
wojennych uczitieli, którzy wcisnęli się w rodzime mundury i nie znając języka polskiego Polaków
18 | S t r o n a
udawali, aby wyszkolić chłopsko-robotniczą armię do walki z Germańcem. No i tak było. I co zrobić.
Przygotowywali się my do wojowania za rodinu. Wszystkiego nijak nie opiszesz, a działy się sprawy
zastanawiająco dziwne: znikali ludzie, którym nie podobał się orzeł bez korony i głośno o tym mówili i
inni mówiący to co myślą. To i ja milczałem, bo przecież do boju o Polskę czas się zbliżał i chciałem
dożyć tej walki, a potem zginąć lub lepiej ucałować ojczystą ziemię.
Dwunastego października 1943 roku pod wsią Lenino na Białorusi rozpoczęła się krwawa bitwa z
Niemcami walczącej w składzie trzydziestej trzeciej armii sowieckiej Pierwszej Dywizji Piechoty
imienia Tadeusza Kościuszki pod dowództwem jenerała Zygmunta Berlinga. Byłem tam. Ja, Tadeusz
Pawlak.
Szliśmy tam gdzie nam kazano
Nic nie wiedzieliśmy. Serce, a i dusza i rozum żołnierza, chociaż przed chrztem bojowym wyczuwa, że
za chwilę stanie na polu walki. Ale jak tam będzie? Kto pierwszy padnie? A może ja? Nie, nie, nie! I
dalej do przodu. I padnij. I powstań. Padnij! Do przodu biegiem.
Idziemy tyralierą. Kule to jak lecą - słyszysz niby komary. Ale plon obfity te kule zbierają. To idący
obok mnie kolega wygląda jak indor. Trafili go w ucho. Krew, krew, krew. Z boku w nos. Krew, krew,
krew. Odwraca się do mnie i mówi on, doświadczony w kampanii wrześniowej żołnierz polski- nie
patrz, idź... Niemcy mają silne gniazda ciężkich karabinów maszynowych. Jesteśmy ścinani seriami
strzałów. Panie Boże...! I widzę niemieckiego żołnierza, który biegnie do mnie z ostrzem bagnetu
nagim i ostrym i zaraz mnie zabija. To ja całą moją siłę skierowałem na uderzenie go kolbą w głowę i
roztrzaskałem ją... Ale nie patrzałem, bo nie mogłem. Nie mogłem patrzeć. A zabić w obronie
musiałem. Zapomnijcie tak jak i ja zapomnieć chcę.
Widzę też niezwykły obraz: polski, ogromny, wysoki na ponad dwa metry sanitariusz opatruje pod
ostrzałem rannych, ściąga ich z pola bitwy, idzie wyprostowany od jednego żołnierza do drugiego,
wszyscy dookoła niego padają, a on nie, tylko chodzi, chodzi, chodzi i niesie pomoc, albo nad zabitymi
znak krzyża czyni. Ja biegnę, idę, padam, szszt, szszt, szszt- pociski nadlatują. Nagle nad polem bitwy
pod Lenino pojawiły się przedziwne niemieckie samoloty. Wyglądały jak ramy, taki kształt kwadratów
miały. Bez skrzydeł były. Zatrzymywały się w powietrzu i tak wisząc wysyłały w naszym kierunku
błyski. Żadnych kul ani bomb, tylko błyski. Tak jakby zdjęcia robiono. Patrzyliśmy i dalej do boju. Krew
się lała strumieniami. Polska krew. Z boku, gdzieś daleko przyglądali się naszej strasznej i oddanej
sprawie Polski bitwie sowieccy sojusznicy.
I wiele jeszcze się zdarzyło pod tym Lenino w 1943 roku. Tylu zesłańców za Polskę zginęło, że strach i
cześć im i chwała. Ja, Tadeusz Pawlak przeżyłem. Przeżył także podobno sanitariusz wielki, który
kulom się nie kłaniał, tylko niósł rodakom w boju pomoc do utraty tchu...Tak żyję jeszcze, patrzę na
wszystko tak, jakby przed chwilą się zdarzyło.
PS. Wysłuchano i ze słuchu i pod wrażeniem wielkim opisano.
Lech Galicki
19 | S t r o n a
Miłość jak słońce, ogrzewa mój świat
Jedyna w swoim rodzaju, dla każdego inna, a dla mnie niepowtarzalna.
Dwadzieścia i jeszcze kilka lat wstecz. Tak tyle lat minęło od mojej młodości. Byłam wtedy
nastoletnią, szaloną i uwielbiającą podróżowanie dziewczyną. Marzyłam o miłości wyjątkowej i
jedynej. Marzenia spełniły się bo, poznałam swojego księcia.
Był sympatyczny, młody, przystojny i kochający. Mieliśmy wtedy po kilkanaście lat i serca wypełnione
miłością. Zakochani chodziliśmy na spacery trzymając się za rękę. Tacy szczęśliwi i nierozłączni. Kiedy
nadszedł czas pójścia ukochanego do wojska, mój świat się zawalił.
Pozostały tylko listy, nieprzespane noce i wielka tęsknota. Postanowiłam pojechać do mamy
ukochanego tylko po to, by przez pół Polski jechać w odwiedziny do jednostki, w której służył. Wtedy
widzieliśmy się po raz ostatni. Kilka miesięcy później przestały przychodzić listy. Było to dla mnie
katastrofą.
Moja miłość przyszła
bez pukania i odeszła
bez pożegnania
Po długim czasie trzeba było uświadomić sobie, że życie musi toczyć się dalej, ułożyłam sobie życie z
innym mężczyzną. Dlaczego tak zrobiłam? Nie wiem. Może, to był czas, kiedy człowiek spogląda na
pewne rzeczy inaczej? Cóż, widocznie tak musiało być.
Po kilkunastu latach doszłam do wniosku że, nie jestem szczęśliwa. Nie otrzymuję od życia tego czego
bym chciała (zrozumienia i miłości), a to było dla mnie bardzo ważne. Minęło lat dwadzieścia, a życie
płynęło dalej. Technika rozwinęła się na tyle, że ludzie przestawali pisać listy wysyłane pocztą.
Zaczęły być modne komputery, a listy zamieniły się w wiadomości elektroniczne. Powstało wiele
portali społecznościowych. Pewnego dnia postanowiłam, założyć sobie konto na jednym z
popularnych portali i poszukać sobie znajomych sprzed lat.
Nie wierzyłam, że to może być prawda. Odnalazłam chłopaka, w którym byłam kiedyś zakochana na
zabój. Ucieszyłam się. Postanowiłam napisać i zapytać się co u niego. Ucieszyłam się, gdy
odpowiedział na moją wiadomość. Cieszyło mnie również to, że chociaż on może być szczęśliwy.
Zaprzyjaźniliśmy się. Utrzymywaliśmy dobry kontakt ze sobą (również z jego żoną). Moje
wspomnienia powróciły jednak, nie mogłam zrobić już nic byśmy mogli być znowu razem. Nie
umiałabym rozbić jego związku. Musiałam pogodzić się z faktem że, on ma rodzinę i ja również. Nie
mieliśmy przed sobą tajemnic. Mówiliśmy sobie wszystko.
On wiedział o moim życiu wszystko, a ja o nich również. Kilka miesięcy później, dowiedziałam się o
śmiertelnej chorobie jego żony. Było mi bardzo przykro. Nie mogłam zrobić nic. Niestety po trzech
latach został wdowcem.
20 | S t r o n a
Moja sytuacja życiowa ciągle pogarszała się. Po kolejnych kilku miesiącach postanowiliśmy się
spotkać po raz pierwszy po dwudziestu dwóch latach. Pogoda była straszna, zimno i deszczowo.
Umówiliśmy się na spotkanie w Malborku. Kiedy wysiadł z autobusu rzuciliśmy się sobie w ramiona.
To był impuls, nie panowaliśmy wtedy nad sobą. Po chwili, uśmiechnęliśmy się do siebie i poszliśmy
na spacer po mieście. Nie wierzyłam własnym oczom. Nie zmienił się nic, był tak samo uroczy i
serdeczny jak dawniej. Ta sama twarz i te same usta, a nawet głos pozostał ten sam. Jedyne co się w
nim zmieniło to, tylko to, że zmężniał. Jego figura stała się bardziej męska.
Po krótkim spacerze zaprosił mnie do meksykańskiej restauracji. Wypiliśmy kawę, a po krótkiej chwili
zamówił malibu. Było miło ale zaskoczył mnie totalnie. Wyjął coś ze swojego małego plecaka i było to
maleńkie pudełeczko w kształcie serca.
W momencie gdy otwierał pudełeczko zapytał: Wyjdziesz za mnie? Zaniemówiłam. Nie wiedziałam
czy to sen, czy dzieje się to naprawdę. Jednak po chwili zgodziłam się. Rozmawialiśmy długo o moim
związku i wiedział, że on nie przetrwa.
Był to piękny i niezapomniany dzień.
Z uwagi na wiele konfliktów nie tylko z byłym mężem, ale również z innych powodów, postanowiłam
wyjechać z Elbląga. Bez wahania zaproponował mi byśmy zamieszkali razem. Zgodziłam się i czułam
że, będę nareszcie szczęśliwa. Spędziliśmy ze sobą wiele wspaniałych chwil. Mieszkamy razem już rok,
a w styczniu 2013 roku chcemy potwierdzić formalnie swój związek. Tak - 26 stycznia weźmiemy ślub.
Dorota Beata Jankowska
21 | S t r o n a
Matka, czyli ofiara
Matka to symbol bezwarunkowej miłości przyprawionej większą lub mniejszą dawką goryczy i
cierpienia: matka Jezusa, mitologiczna Demeter, czy Niobe. Ziemskie matki noszą w sobie boską
cząstkę, chociaż nie zdają sobie z tego sprawy. Tak jest w przepadku Marty. Miłość to jedyny jej
kapitał.
Marta wychowuje czwórkę dzieci
Sześcioosobowa rodzina żyje od lat w ciemnej, zagrzybionej suterynie jednego z gorlickich domów.
Kiedy każdego ranka ściera ze ścian cieknącą wodę, próbując walczyć z rozrastającym się grzybem i
wszechobecną pleśnią, z trudem powstrzymuje łzy, i to nie dlatego, że przegrała swoje życie marzenia pogrzebała już dawno - łzy z oczu wyciska bezsilność i myśl, że i dla jej dzieci nie ma
lepszych perspektyw. Kiedy jej dwunastoletni syn dostaje napadów astmy oskrzelowej ma ochotę
krzyczeć z rozpaczy. Astma grozi też jej ośmiomiesięcznej córce Ewie, która już kilkakrotnie zaliczyła
zapalenie oskrzeli. Marta przestała wierzyć w cuda, pozostała jej jednak wiara w dobrych ludzi.
Sięgnąć dna
Wydawać by się mogło, że już nic gorszego jej i dzieci spotkać nie może. Nieprawda! Właśnie
dowiedziała się, że grozi jej eksmisja! Eksmisja z suteryny, która dla jej dziadków była zwykłą piwnicą.
Babcia i dziadek odeszli, spadkobiercy podzielili dom i okazało się, że Marta musi opuścić część
swojego piwnicznego mieszkania. Sześcioosobowa rodzina otrzymała nakaz eksmisji do
sześciometrowego nieogrzewanego pomieszczenia, pozbawionego sanitariatów i dostępu do wody tak zdecydował Sąd w Nowym Sączu. Paragrafy okazały się ważniejsze niż ludzie.
"W piwnicznej izbie zmrok coraz gęstnie, Wilgotne ściany płaczą... Dziecko w ciemności oczy otwiera,
Czy czego nie zobaczą...” - pisała ponad sto lat temu w swoim wierszu Maria Konopnicka. I rodzina
Marty chciałaby dojrzeć szczęśliwe rozwiązanie swojej tragicznej sytuacji, ale ono istnieje raczej w
sferze cudu. Rodzice bez pracy, dzieci bez miejsca do nauki, do życia. Kolejne pokolenie, które nie
pozna, co to szczęśliwe dzieciństwo.
Marta jest dobrą matką, ale zaczyna opadać z sił. Dotąd przede wszystkim martwiła się skąd wziąć
pieniądze na jedzenie, teraz myśl o braku dachu nad głową zabija głód. Z dorywczej pracy jej czy
męża nie starcza na spłatę długów, a co dopiero na wynajęcie mieszkania - o tym nawet nie myśli.
Lokal socjalny to dla niej spełnienie marzenia. Liczyła, że w jego realizacji pomoże Sąd, jednak ten w
wyroku takiego rozwiązania nie uwzględnił. Z jakiegoś powodu zapisu "eksmisja z prawem do lokalu
socjalnego" nie wywalczył przydzielony z urzędu prawnik.
22 | S t r o n a
Prorodzinne państwo?
Marta nie płacze, nie mówi, że coś jej się należy, niczego nie żąda - najwyżej prosi i przeprasza. Od
dzieciństwa pokornie zbiera razy fundowane jej przez życie - także te ze strony najbliższych. Ojciec
alkoholik przez lata tyranizował żonę i dzieci. Schorowana matka jak mogła starała się zabezpieczyć
byt rodziny. Teraz Marta robi to samo - jednak życie podnosi poprzeczkę - coraz trudniej
wielodzietnym rodzinom walczyć o przetrwanie - zły los na złe czasy.
Ostatnią deskę ratunku widzi w gminie - to burmistrz i radni mogą wyciągnąć do niej pomocną dłoń,
bo w ich gestii leży przydzielenie mieszkania socjalnego. Czy będą chcieli? Wierzy, że tak. Czeka, tylko
jak długo wytrzyma? Niedawno odwiedził ją dzielnicowy - kazał opuścić wskazane wyrokiem sądu
pomieszczenie, zapowiedział kolejną wizytę, ale już w towarzystwie komornika. Eksmisję komorniczą
zapowiadają też spadkobiercy. Marta boi się władzy, nie zna się na prawie, nie wie jak się bronić, nie
stać jej nawet na odebranie sądowego wyroku, za którego otrzymanie należy uiścić opłatę skarbową.
Nie jest jedyną matką, która żyje z dnia na dzień, bojąc się każdego nadchodzącego dnia. Pukanie do
drzwi powoduje przyspieszone bicie serca, podobnie jest z urzędowymi pismami, które coraz częściej
przynosi listonosz.
XXI wiek czy pozytywistyczna nowelka?
Macierzyństwo to bolesne doświadczenie, gdy jest się biednym, gdy trzeba dzielić kromki chleba i żyć
z wyciągniętą ręką, prosząc o pożyczki, inwestowane następnie w jedzenie i obciążające sumienie, bo
z góry wiadomo, że nie będzie z czego ich spłacić.
Ludzie nie lubią wielodzietnych rodzin. Dla większości stanowią balast obciążający miejski budżet,
uważane są za gniazda patologii społecznych, biedy. Wielodzietność traktowana jest jako objaw
ciemnoty i braku odpowiedzialności. Powiedzenie „daje Bóg dzieci, to i da na ich utrzymanie” nie
sprawdza się w naszej rzeczywistości. Karta Dużej Polskiej Rodziny promowana przez prezydencką
parę, to produkt pijarowski. Możliwe, że podyktowany dobrymi chęciami, ale tymi piekło jest
wybrukowane.
„W piwnicznej izbie głos dziecka wzdycha z wilgotnej, brudnej pleśni...” napisała w kolejnym wersie
poetka - jak się okazuje wizjonerka. Dzieci Marty są najlepszym przykładem na społeczne sieroctwo i
opuszczenie. Niestety, nie tylko one. Przykłady można mnożyć. „Janko Muzykant”, „Antek” czy
„Nasza szkapa” miały poruszać serca dziewiętnastowiecznej społeczności. Jak widać powinny wrócić
do kanonu lektur szkolnych, by budzić sumienia ludzi w XXI wieku.
Alicja Nowak
23 | S t r o n a
Nasze dzieci kochane
"Bo wszystkie dzieci nasze są" slogan, który przewija się w Polsce przez dziesiątki lat. Moje dzieci są
te, które ja urodziłam i wychowałam. Na inne już wpływu nie mam. Tu pasuje tylko "Owsiakowe"
RÓBTA CO CHCETA. I robią. Ten medal ma wyjątkowo trzy strony.
Nasza oświata od kilkunastu lat jest jak stara zasikana piaskownica, w której każdy robi co chce i
urządza ją po swojemu. Co rusz przewija się w mediach gorąca dyskusja nad stanem edukacji,
pomysłami na uzdrowienie szkół, ze strapioną miną politycy wszelkiej maści debatują nad
programami nauczania, maturami, egzaminami, dyscypliną etc. Wieloletnia reforma opierająca się na
tzw. zachodnim modelu nauczania, okazała się totalną porażką, której skutki w jakiejś mierze
odczuwamy wszyscy. Jaka jest tak naprawdę nasza edukacja, czyli nauczanie i wychowanie naszych
młodszych i starszych latorośli?
Nauczyciele
Trzeba zacząć od nauczycieli, bo oni są jak żołnierz na linii ognia, który za wszystko obrywa jako
pierwszy. Dawno pogubili się w tym chorym systemie, który zmienia się jak kalejdoskop. Podnoszą
wciąż kwalifikacje, wypełniają dziesiątki bzdurnych papierków, uczą się nowych wytycznych i
standardów nauczania, które za rok i tak się zmienią, wciąż piszą nowe plany nauczania, realizują
programy i dodatkowo przez różne zajęcia pozalekcyjne nabijają wymagane przez resort godziny, a
na wychowywanie uczniów często brakuje im siły, a czasem odwagi.
Dziś opluć nauczyciela, to żaden wstyd. Każdy może go kopnąć jak bezpańskiego psa. Dlatego właśnie
zawód jest tak sfeminizowany, bo prawdziwy chłop szybko znalazłby się w więzieniu po starciu się z
niesfornym uczniem, bądź jego roszczeniowymi rodzicami, zwyczajnie kopnąłby kogoś porządnie w
tyłek, albo rąbnął w twarz.
Dzisiejsze dzieci są inaczej wychowywane, niż my kiedyś; są pod ciągłą ochroną, z samymi prawami i
bez zakazów, bo to podobno obniża ich samoocenę, bardzo nerwowe, mają różne zaświadczenia od
psychologów, zatem mogą dużo więcej, a nauczyciel ma siedzieć cicho, ma je uczyć i wychowywać,
bo mu za to płacą. Jak podskoczy, to szybko stanie się gwiazdą YouTube, albo innego portalu. O ile
jeszcze w szkole nauczyciel ma jako taki wpływ na ucznia, to już poza jej obrębem nie ma żadnego.
Wystarczy wejść na portale społecznościowe i można przekonać się, jak uczniowie bez żadnych
zahamowań szkalują i obrażają swoich nauczycieli. Nikt nad tym nie panuje i bardzo rzadko
wyciągane są karno-prawne konsekwencje wobec autorów takich wpisów.
Szkoła jest dla uczniów. Od małych dzieci wymaga się za wiele, program nauczania jest napięty i
przeładowany. Już dawno minęły czasy jednego elementarza, który służył kilkunastu rocznikom pod
rząd. Teraz maluch targa na swych plecach kilka kilogramów makulatury, bo nikt z tego więcej poza
nim samym nie skorzysta.
24 | S t r o n a
Ktoś wymyślił, że język obcy jest niezbędny również i jemu, ale żeby nie było za łatwo, to od razu ma
dwa języki obce, do tego informatyka, religia, zajęcia wyrównawcze, gimnastyka korekcyjna, na którą
kwalifikują się prawie wszyscy z powodu przeciążenia kręgosłupa i z trzech godzin lekcyjnych zrobiło
się siedem. Rodzice z niecierpliwością oczekują wyjścia dziecka z nauczania początkowego, ale już w
następnej klasie przecierają oczy ze zdumienia nad ilością i trudnością materiału, z którą musi uporać
się ich dziecko i często oni sami. Odpoczną w gimnazjum, bo tam stopień trudności jest o wiele niższy,
jak na możliwości nastolatków w tym wieku. Ze zdziwieniem obserwują, jak ich spokojne do tej pory
dziecko, zmienia się we wredną pryszczatą paskudę, której wydaje się, że skoro skończyła
podstawówkę, to jest prawie dorosła.
Zaczyna się malowanie i strojenie do szkoły, wyciąganie pieniędzy, chamskie odzywki i ogólnie tzw.
kłopoty wychowawcze. Oczywiście jest to skutek złego podziału wiekowego i skupienia masy
nastolatków z burzą hormonalną w jednym miejscu. Tego nikt nie jest w stanie opanować. Cała
obecna popkultura jest przesycona seksem i przemocą, zatem nastolatkowie chcą być tacy, jak ich
idole: seksowni, silni, namiętni, bezwzględni, piękni i bogaci.
To nie pokolenia, które grały na przerwach w gumę, tylko takie, które między lekcjami oglądają ostre
kawałki na YouTube. Co może nauczyciel? Wezwać rodzica? Na co rodzic, którego dziecko się nie boi,
albo taki, który przy swoim dziecku tak "pojedzie" nauczyciela, że potem cała szkoła śmieje się z
niego? Przecież rodzic rzadko przyzna się do swojej porażki wychowawczej i woli naskoczyć na szkołę
i rówieśników dziecka, którzy mają na niego zły wpływ.
Szkoły ponadgimnazjalne przeszły również swoje tornado i dzięki temu nie mamy wykwalifikowanych
pracowników, tylko intelektualistów marzących o studiach i wielkich karierach. Zdetronizowano
technika i szkoły zawodowe, a pojawiły się stworki potworki, czyli pseudo licea profilowane: profil
wojskowy, policyjny, architektury krajobrazu, prawniczy, ratunkowy, dziennikarski, aktorski, etc.
Dziś system wmawia dziecku, że jest zdolne oraz wyjątkowe i zachęca do dalszej nauki. A fakt jest
taki, że tylko część z nich powinna skończyć studia i pracować w kadrze zarządzającej. Brakuje
elektryków, spawaczy, górników, hutników, mechaników i tysięcy innych specjalistów, którym studia
zupełnie są niepotrzebne, a zapewniają przyzwoite zarobki. Matura, która dawniej była rzeczywistą
przepustką na uczelnie, dziś jest testem, z którym mało kto nie daje sobie rady.
Nieudolny i zły system całego nauczania, produkuje rocznie dziesiątki tysięcy inżynierów i magistrów,
którzy nie mają realnej szansy na zdobycie pracy po swoim kierunku i dyplom staje się
bezwartościowy. W pędzie za pieniędzmi, które idą za studentem, nawet szanujące się uczelnie
techniczne, bardzo zaniżyły swoje wymagania i produkują inżynierów na kierunkach, o których kiedyś
nawet nikt nie myślał. Mamią młodych ludzi wizją świetlanej przyszłości, która potem okazuje się
mitem.
Teraz mamy taką sytuację, że ponad 50% młodych bezrobotnych, posiada dyplom wyższej uczelni.
Armia sfrustrowanych młodych ludzi, którzy teraz cieszą się, gdy dostaną pracę sprzedawcy lub w
magazynie za najniższą krajową pensję. Jakie ich rodzice ponieśli wydatki przez te wszystkie lata
nauki? O tym nikt nie mówi, bo dziecku się nie wymawia.
Rodzice
Rodzice walczący o byt każdego dnia, goniący za pieniędzmi, bez których wszak trudno żyć, obsypują
dzieciarnię różnymi elektronicznymi gadżetami, żeby choć trochę odsapnąć, żeby dziecko nie czuło
się gorsze, żeby miało lepiej niż oni. Dobry telefon, komputer, tablet, internet, przyzwoita odzież,
25 | S t r o n a
jedzenie, potem czesne, bilety na przejazdy - ktoś na to musi zarobić. Nie słychać po domach
dawnego gwaru rozmów i śmiechów, a w oknach widać tylko poświatę bijącą z monitorów, przed
którymi siedzą latorośle i telewizorów, które dają wytchnienie zapracowanym rodzicom. Internet i
telewizja - współczesny wychowawca, który obnaża świat z tajemniczości, wszystko wyjaśnia, da
natychmiastowe rozwiązanie każdego problemu. Zastępuje rodziców, dziadków i wychowawców.
Wyimaginowany świat, ale realnie oddziaływający na naszą rzeczywistość.
Obawiam się, że wieloletni reformatorzy oświaty, swoją wiedzę o szkole, nauczaniu i wychowaniu,
również czerpali z głupawych amerykańskich seriali, które mają się do życia tak, jak pięść do nosa.
Obym była złym prorokiem, ale dłuższy stan takiego zawieszenia i braku dalszych mądrych działań w
zakresie właściwej edukacji, która w obecnym stanie produkuje dziesiątki tysięcy nieszczęśliwych i
zdeterminowanych bezrobotnych z dyplomami, poskutkuje co najmniej zamieszkami. Sprawa z ACTA
pokazała, że młodzi jednak są w stanie wyrazić swój sprzeciw i niezadowolenie. Ten kamień może
spowodować całą lawinę, która zmiecie wszystko.
POKORNA
26 | S t r o n a
MDM – "Mieszkanie dla Młodych" ma pomóc
młodym ludziom w nabyciu mieszkania, a
pomaga...
Mam nieodparte wrażenie, że satyrycznie kojarzący się skrót MdM tj. "Mann do Materny, Materna
do Manna" idealnie wpisuje się w realność pomocy programu MDM – "Mieszkanie dla Młodych" i
jest satyrą w czystej postaci, tylko smutne jest to, że nikt się z tego nie będzie śmiał. Ale po kolei.
Założenie nowego programu MDM, jak Pan Minister Nowak łaskaw był powiedzieć na konferencji,
jest takie, aby pomóc młodym ludziom w zakupie własnego mieszkania. Spójrzmy zatem, jak ta
pomoc miałaby wyglądać. Każda młoda rodzina lub singiel starająca się o kredyt hipoteczny w banku
na zakup mieszkania, będzie mogła liczyć na jednorazową dopłatę do kredytu w wysokości 10 proc.
Dodatkowe 5 proc. mogą liczyć rodziny posiadające dzieci, a kolejne 5 proc. – jeżeli w nabywanym
mieszkaniu urodzi się trzecie i kolejne dziecko. W sumie rodzina może dostać maksymalnie dopłatę w
wysokości 20% kwoty kredytu, ale w dłuższym horyzoncie czasowym – w końcu urodzenie trójki
dzieci musi potrwać.
Zamienił stryjek…
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że rzeczywiście pomoc jest wymierna, element polityki prorodzinnej
gdzieś tam się przejawia, więc teoretycznie nie ma się do czego przyczepić. Ale wejdźmy w szczegóły,
gdzie najczęściej przysłowiowy diabeł siedzi oraz spójrzmy czy aby nie widać, co może dodatkowo
martwić, dość wyraźnej wizji pomocy, ale bynajmniej nie rodzinom, a deweloperom.
Przyjrzyjmy się ograniczeniom programu MDM, które wydają się być bardzo istotne w konfrontacji z
jeszcze istniejącym programem Rodzina na Swoim. Przypomnijmy zatem, że Rodzina na Swoim,
wspiera młodych ludzi kupujących, budujących dom, jak i mieszkanie na rynku pierwotnym i
wtórnym. Przez 8 lat Państwo poprzez BGK tj. Bank Gospodarstwa Krajowego partycypuje w kosztach
obsługi kredytu dopłacając blisko połowę odsetek od rat kredytu preferencyjnego, co może dać dużo
więcej niż wyliczone 20% w przypadku MDM. Warunkiem tutaj jest wiek i powierzchnia
nieruchomości oraz obowiązek nie posiadania żadnej własności na siebie. Tak to wygląda w RnS.
MDM jest już dużo bardziej restrykcyjny w swoich założeniach. Dotyczy wsparcia w zakupie tylko
mieszkań i nabywanych tylko na rynku pierwotnym, więc zapomnijcie młodzi ludzie, że państwo wam
w jakikolwiek sposób pomoże, jeśli będziecie chcieli wybudować dom lub kupić mieszkanie od Pana
Kowalskiego. Niestety drogi kredytobiorco radź sobie sam, Pan Minister nie pomoże, bo przecież
deweloper jest ważniejszy niż obywatel. No i tutaj pojawia się wspomniana wizja wspierania strony
inwestycyjnej, gdzie ci biedni deweloperzy, z uwagi na brak popytu musieli obniżyć ceny swoich
nieruchomości. Spokojnie - Pan Minister już śpieszy im z pomocą.
Pokuśmy się o małą analizę kredytową, która myślę pokaże, w jakim stopniu dany program wspiera
rzeczywiście kredytobiorców w zakupie własnego mieszkania.
27 | S t r o n a
Przykład:
Kredyt na zakup mieszkania o pow. 50 m2 na rynku pierwotnym o wartości 280 tys. zł, udzielony na
30 lat, bez wkładu własnego, całość inwestycji finansowana z kredytu. Kredytobiorcami są rodzice w
wieku 24 lat z dwójką dzieci.
Warunki cenowe ustalone na poziomie:
Marża 1,30 p.p.
Prowizja 1,95 p.p. – kredytowana przez Bank
Ubezpieczenie 3,2 p.p – (w RNS-płatne gotówką przez kredytobiorcę, MDM - możemy skredytować)
Wnioski
Jeśli popatrzymy na ostatni wiersz to rzeczywiście wydaje się, że MDM w większym stopniu wspiera
nas jako kredytobiorców przy zakupie nowego mieszkania. Ale czy tutaj jedynie matematyka
decyduje o wsparciu?
Przy programie MDM musimy mieć świadomość spłaty wysokiej raty kredytu od pierwszych miesięcy.
Biorąc pod uwagę dzisiejszą rekomendację Komisji Nadzoru Finansowego uzyskanie kredytu przez
młodych ludzi, gdzie zarobki jeszcze nie są na wysokim poziomie jest bardzo często niemożliwe.
Przy RNS różnica w racie to aż 500zł, które mogłyby być przekazane na dodatkową inwestycję w
swoją przyszłość czy np. w oszczędności, które po zakończeniu dopłaty z BGK pozwolą nadpłacić
znaczną część kapitału kredytu, co pozwoli utrzymać ratę wciąż na niskim poziomie, co z kolei pozwoli
zmniejszyć koszt kredytu o następne 20%.
Jak porównamy kwoty dopłat, to również widzimy, w którym przypadku państwo rzeczywiście płaci
za nas więcej. Nie zapominajmy również o podstawowej zasadzie ekonomii, że zastrzyk wsparcia
potrzebny jest przede wszystkim na początku inwestycji, bo zasadnym jest myślenie, iż z biegiem
czasu i zdobywania doświadczenia, siła nabywcza naszego gospodarstwa domowego zwiększa się
poprzez wzrost dochodów i wtedy już tej pomocy tak bardzo nie potrzebujemy.
Rozstrzygnięcie, który z programów jest bardziej proobywatelski i rzeczywiście wspiera młodych ludzi
w zakupie własnego mieszkania, a który wspiera kogoś innego, dla mnie wydaje się bardzo proste.
Jednak pozostawiam każdego z tym pytaniem, aby sam tę kwestię rozwiązał, rozliczając wszystkie za i
przeciw.
Pustelnik
KONIEC
28 | S t r o n a

Podobne dokumenty