Szlaczek (zygzaczek

Transkrypt

Szlaczek (zygzaczek
Sssssssss
Poleżę sobie trochę na twojej poduszce. Tak. Przykryję kocem. Twoim ulubionym, w
panterkę. Kobieta w pustym mieszkaniu. Czym się różni od kota tamże? Nie widzę różnicy,
prawdę mówiąc. „Żadnych skoków, pisków, na początek…” Nie będzie, fakt. Ani na
początek, ani na koniec. Bo nie będzie tu już żadnego początku. Koniec zaś właśnie nastąpił.
Boże jedyny, ile tego jest… Kiedy oni mają się wprowadzić? W najbliższą sobotę? To
raczej nie zdążę. Po co było to wszystko trzymać, przechowywać… No, nie wygląda to
dobrze. Wszystko chyba w kartony wpakuję, zniosę do piwnicy, kiedyś przejrzę, posegreguję.
Zapowiada się tzw. „wieczne nigdy”? Wiem, ale teraz naprawdę nie mam już czasu.
No, tak - „PIT-y”. Czy mam obowiązek jeszcze je przechowywać? Jako jedyny
spadkobierca? I jak długo? Nie, chyba nie. Jezu, na pewno są na to jakieś przepisy… Do
urzędu skarbowego zadzwonić by trzeba czy co. Na wszelki wypadek zachowam. Czyli do
kartonu.
Gruba teczka z napisem „ZDROWIE”. Nie otworzę nawet. Nie chcę już oglądać tej
całej dokumentacji, wyników badań. Udokumentowana bezradność, udowodnione cierpienie,
wypisany ze szpitala brak nadziei… Zbierane jak listki do bukietu, układane do kolejnych
biurowych koszulek, pokazywane zawsze z tą samą mieszaniną niepewności i ufności
kolejnym białym fartuchom. Zapomnieć. Plan ambitny, niewykonalny.
Teczka z napisem „PRACA”, cienka, dawno chyba nie otwierana. Dyplomy „uznania
na ręce drogiej koleżanki”… „Towarzyszki”?! Jezu miłościwy… Pokwitowany grzecznym
podpisem odbiór rocznej nagrody dyrektorskiej. Co sobie za to kupiłaś, mamo?
Teczka bez podpisu, w niej wycięta strona pożółkłej gazety. A, no tak - wywiad z
inżynierem Pawełczakiem. I jeszcze jakiś mały wycinek z lokalnej... Nie wytrzymam!
Informacja prasowa o wynikach konkursu literackiego dla uczniów ostatnich klas szkół
podstawowych – moje imię i nazwisko wytłuszczone i podkreślone dodatkowo – przez mamę
pewnie – zielonym długopisem. Kiedy to było! Przechowywałaś ten skrawek przez tyle lat?
Jeszcze jedna szafka, jeszcze dwie szuflady. No, końca nie widać…
„RACHUNKI”. Nie ma sensu nawet zaglądać. Wiadomo, że wszystko zawsze płaciłaś
w terminie. Nie to, co ja… Ech, moja obowiązkowa, zawsze idealna, zawsze na czas… A jeśli
jednak czegoś nie zdążyłaś? Potem przejrzę dokładnie, sprawdzę wszystkie daty.
Co tam jeszcze? Leki. To wyrzucić wszystko trzeba. Oddać może do jakiejś apteki?
Czy - tak po prostu - na śmieci? Zapytam Lu, będzie wiedziała. A na razie - do kartonu.
Dwa małe ozdobne puzderka z biżuterią. Nie miałaś tego wiele. Nie lubiłaś. O, ten
pierścionek to ja lubiłam, bardzo. Raz go nawet prawie zgubiłam. Zsunął mi się palca, na
szczęście w domu i znalazłam go po długich nerwowych poszukiwaniach, przerywanych
łzami i strachem. Ile mogłam mieć lat? Dziewięć, dziesięć? Dlaczego właściwie nie lubiłaś?
Biżuterii, strojów, kosmetyków, butów i torebek? Czemu to wszystko miało dla ciebie takie
drugorzędne znaczenie? W ostatnim czasie. A wcześniej? Mawiałaś czasami „ach, w młodych
latach…” to czy tamto i nawet dało się w tym słyszeć leciuteńką nutkę tak obcego ci na co
dzień sentymentu. Co z tym wszystkim? Korale, kilka broszek, parę pierścionków…
kolczyków nigdy nie nosiłaś. Ach, pamiętam jaka byłaś na mnie zła, kiedy – jako nastolatka –
przekłułam sobie uszy, bez twojej wiedzy i zgody. Ta broszka nawet ciekawa… Hm,
mogłabym ją dopiąć do jakiejś spódnicy i biegać po mieście niczym odważna hipsterka, czy
zagorzała miłośniczka stylu vintage…
Ostatnia szafka. Albumy ze zdjęciami. Tak, wiadomo – ja. Wszędzie ja. Na białej
podusi, w tle wielki radziecki telewizor i wzorzysta firana. Na baliku przedszkolnym. W
przekrzywionej
koronie z papieru obsypanego potłuczoną bombką, w objęciach
podchmielonego Mikołaja o skłonnościach pedofilskich. Ja odbierająca świadectwo z
czerwonym paskiem. Ja ze zsiniałymi ustami nad brzegiem jakiegoś jeziora, kiedy ojciec
uparcie próbuje nauczyć mnie pływać. Ja przed urodzinowym tortem, obok wielka micha
kisielu. Fakt, kisiel musiał być! Truskawkowy… Ja przed drzwiami sali absolutoryjnej,
dumna jakaś… Chryste umiłowany! Jak ja mogłam założyć takie kolczyki? Ja. Ja. Ja. Mamo,
a gdzie ty jesteś, gdzie twoje życie?
O, to zdjęcie pamiętam, chociaż dawno go nie widziałam. Ty z tatą, chyba w jakimś
parku, może lesie, przy kwitnącym krzaku, może to był jaśmin…Rozświetleni słońcem,
niczym aktorzy w świetle jupiterów. Królowie życia, młodzi, piękni, mieli plany i marzenia…
Byli. Stali tu. Uśmiechali się do siebie, zaglądali sobie w oczy. Mamo, pomalowałaś rzęsy z
okazji tego spotkania? Tym tuszem z niebieskiego pudełeczka z lusterkiem i małą
szczoteczką, i napisem Celia? Stali naprzeciwko siebie. Może czuli motyle w brzuchu…
Mama w sukience, a jakże!, w groszki. Marszczonej w pasie, niezbyt dobrze dobranej, ale
przecież tak się wtedy ubierałyście. Który to mógł być rok? ’65? Sukienka pewnie była
niebieska, może beżowa. Nie ma jej już. Ciebie nie ma… Tata - jaki ma lok nad czołem! Tego
nie pamiętam, dla mnie zawsze był łysawy… Jak to było? „Tato młody jak maj i mama wśród
bzu…Cudownych rodziców”…miałam. Boże, poryczę się zaraz. Nie, tylko nie to…Dobra,
cztery głębokie wdechy i wydechy. Raz – dwa – trzy – cztery. Okej. Okej. Ciekawe – kto
wam zrobił to zdjęcie? Na odwrocie jakaś rozmazana zielonkawa pieczątka zakładu
fotograficznego. No tak, tam wywołano odbitki, ale wykonawca zdjęcia musiał wam
towarzyszyć na tym spacerze. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, to przecież
sfotografowane chwile niemalże intymne… Nie sądzę, byście pozowali, wręczyli komuś
aparat z prośbą o cyknięcie… Ktoś was podpatrywał? Śledził? Ktoś na przykład zazdrosny o
mamę? Nie, bez sensu. Nawet gdyby tak było, nie wręczyłby wam potem tego zdjęcia.
Dziwne…
*
A tam, co jeszcze? Zeszyty?? Kilkanaście identycznych, grubych, liniowanych,
przykurzonych… Szkolne zeszyty. Moje - nie, wtedy takich nie było. Te są w kolorowych,
błyszczących i sztywnych okładkach. Zupełnie współczesne. W środku każdego z nich to
samo - grzeczne pismo mamy w dziwnych rzędach, jakby małych słupkach, po trzy na każdej
stronie... Na szczycie każdego dużymi drukowanymi literami słowo „DZIĘKUJĘ” z
dwukropkiem. Pod spodem kolejny numer otoczony kółkiem, mała strzałka i dzień tygodnia...
A jeszcze niżej pięć punktów, ponumerowanych i oddzielonych od treści półnawiasem. A
dalej, przy każdym punkcie, kilka słów, krótkie zdanie… Jezu, co to jest?...
„Miły wieczór z J.”
„Pszczoły na pierwszych krokusach.”
„Dobre przedpołudnie z sobą”
„Ciekawa książka od J.”
„Pomarańczowe dynie na straganach”
„Telefon od M.”
„Kino z J., piękny film, piękna rozmowa”
„Pyszne ciasto marchewkowe”
„Udane grzybobranie z L.”
„Obiad u M. i rozmowa”
„Spotkanie w Maleńkiej z G. i H.”
„Ubieranie choinki z J.”
„Listy od i do K.”
„Prezent dla M.”
„Spacer w parku z J., piękna pogoda”
„Maki i zapach akacji”
„Porządkowanie grobów z H. i dobra rozmowa”
„J. na kolacji”
„Wyjazd z J. samochodem do ogrodu bot.”
„J.”
„J.”
„J.”
Jeny, mamo, co to jest? To twoje życie streszczone do pięciu punktów dziennie,
codziennie? Zapis tego, co robiłaś, czym się zajmowałaś, dzień po dniu?
„Była M.”
„Laurka od wnuczki H.”
„Polny bukiet od M.”
„Naprawiony kaloryfer”
„Psy i ptaki na pierwszym śniegu”
Nie ma tu słowa o żadnym z prowadzących cię lekarzy, diagnozie, tabletkach,
operacji, bólu… Nie ma tu mowy o mojej utracie pracy i kłopotach z długami, choć przecież
pisałaś też o mnie. Bo „M.” to przecież ja, prawda? Nie napisałaś absolutnie nic o kolejnych
nieudanych zabiegach in vitro, choć przecież wiem, jak bardzo czekałaś na wnuki. Nie
wspomniałaś słowem o moim rozwodzie… Bo pisałaś tylko o dobrych rzeczach!
„Wycieczka do zoo z wnukami G.”
„Cały taras w słońcu”
„Wzeszła maciejka”
Wymieniałaś tylko pozytywy, choć czasami – to widać wyraźnie – trudno bywało je
znaleźć. Pisałaś wtedy „Dobry obiad” albo „Ładna pogoda”… Cieszyłaś się z tak drobnych,
niejako oczywistych, rzeczy? Uczyłaś samą siebie je doceniać? Kartkuję zeszyt po zeszycie.
Są dni, w których nie wypełniłaś wszystkich punktów, wpisałaś zaledwie dwa lub trzy i
zostawiłaś wolne miejsce… Wynika z tego, że najpierw, jakby z góry, numerowałaś pozycje,
a następnie wypełniałaś je treścią. Bywały dni, kiedy tej dobrej, jasnej treści było za mało,
kiedy jej zabrakło nawet na pięć małych punktów. Dlaczego wtedy do mnie nie zadzwoniłaś,
nie poskarżyłaś się? Może cicho czekałaś na mój telefon z jakąś dobrą nowiną lub pytaniem o
zdrowie, na niespodziewaną wizytę z małym bukietem polnego rumianku, kupionym od baby
na bazarku po drodze.
Fakt, zawsze cieszyłaś się z małych rzeczy. Na niewiele czekałaś. Wystarczyło, by był
spokój. By wszyscy byli wieczorem w domu. By w niedzielę zjedli razem obiad. Zwyczajne,
proste życie, przewidywalna codzienność. Nie przejęłam tego od ciebie. Nie nauczyłam się.
Zawsze mnie gdzieś gnało. Zawsze chciałam więcej. Nie od ciebie nauczyłam się marzyć.
„Wełniany szal od J.”
„Koncert w Sali Białej”
Zdumiewające jak proste, drobne, zwyczajne były rzeczy, które sprawiały ci radość.
Chyba powinnam zamknąć te zeszyty, nie czytać wszystkiego. Sanktuarium pamięci po mojej
matce. Kobiecie skromnej i prostolinijnej do bólu. Cichej bohaterce drugiego planu. Zawsze
czujnej, skupionej na rodzinie, dziecku, pracy, na sumiennym wypełnianiu obowiązków
codzienności. Ktoś, kto nigdy nie mówi o swoich oczekiwaniach, o marzeniach, a przecież
niemożliwe, żebyś ich nie miała.
Nie ma tu R. Nie ma ojca wcale! Nie chciałaś o nim pisać? Nie, niemożliwe, byliście
przecież dobraną parą, mieliście udane małżeństwo. Zaraz, ile jest tych zeszytów? Ile
numerów otoczonych kółeczkiem w każdym z nich? Tak… Robiłaś te zapiski przez 12 lat!
Każdy rok kalendarzowy zaczynałaś nowym zeszytem. Codziennie notowałaś zdarzenia czy
sytuacje, które sprawiły ci radość. I dziękowałaś za nie. Komu? Bogu? Fakt, w ostatnich
latach stałaś się nieco bardziej religijna… Losowi? Sobie może? Zaraz. Musiałaś zacząć
niecały rok po śmierci ojca… To była twoja terapia? Tak się broniłaś przed smutkiem,
zniechęceniem? Tak zagłuszałaś swoją za nim tęsknotę? Jak na to wpadłaś? A skoro pisałaś, i
to z wielką regularnością, skrupulatnie, przez tyle lat, czy to znaczy, że działało? Że
pomagało? I kiedy przestałaś?
„J. przyniósł kosz papierówek - wspólne gotowanie kompotu”
„Spacer z J., oglądanie pączków na drzewach i pączki w Maleńkiej”
Kim jest „J”?. Pojawia się tyle razy! Są tygodnie, miesiące, w których pisze o nim
codziennie! Czy może – kim był? W ogóle? A dla mamy? Ojciec miał przecież Roman na
imię. Inżynier Pawełczak? Nie, on był - zdaje się - Leszek. Tak, Lech lub Leszek. To z nim
chodziła na te spacerki, na te koncerty letnie smyczkowe, do lasu jeździli czasem. Tak, lubiła
to. Nawet o tym pisze. Ale to nie on… Tajemniczy „J.” – z jakiegoś powodu zakładam, że to
mężczyzna - też nie pojawia się we wszystkich zeszytach. Moment. Chyba dopiero w piątym,
o ile układam je chronologicznie, bo przecież nie ma nigdzie rzeczywistych dat. Znaczyłoby
to, że to ktoś, kto pojawił się pięć, może sześć lat po śmierci taty… Poznałaś kogoś? Poznałaś
faceta! Mamo, dlaczego nic nie powiedziałaś?
Piszesz o nim w kolejnych dwóch zeszytach. W trzecim pojawia się tylko mniej
więcej do połowy. Potem – chyba przerwa… Tak, wyraźnie przerwa, a właściwie nie
przerwa, a po prostu brak. Krótszy jakby ten zeszyt, mniej zapisków. Nie notowałaś, bo nie
było czego? Nie miałaś już ochoty albo przestało działać? Opuścił cię, odszedł? Umarł??
Nie rozumiem jeszcze jednego – co oznacza ten dziwny znak, znaczek – szlaczek?
Trochę jakby litera „s” zwielokrotniona, jakoś dziwnie zakręcona, zawsze wyraźnie opadająca
w dół… Wpisywana zawsze w ostatnim punkcie, jakby na podsumowanie dnia. Pojawia się
co jakiś czas, czasami co parę dni, czasami co parę tygodni, chyba. W czasie kilkunastu
miesięcy, kiedy pojawia się też „J”. Czy to dziwne „sssssssss” jest z nim jakoś powiązane?
Tylko ona wiedziała, to jej własny tajemny szyfr. Czy mam prawo go łamać? Nawet
próbować rozwikłać tę zagadkę? Mama nie może jej już przecież obronić... Teraz mam jej
wydrzeć ostatnią tajemnicę? To nie fair. Nie fair. A jednak nie daje mi to spokoju.
Wydawało mi się, że wiem o tobie wszystko, mamo. Że w ostatnich latach twoje życie
tak się zawęziło, było oczywiste, przewidywalne, uporządkowane. Wydawało mi się, że w
każdej chwili mogę odpowiedzieć na pytanie „co robi teraz moja mama” i że się nie pomylę, a
jeśli - to bardzo niewiele. A jednak miałaś swoje tajemnice, swój „secret life”. Boże jedyny,
jestem zdziwiona, ale jednocześnie mnie to jakoś cieszy. Zachowałaś swoje terytorium, nie
oddałaś go do końca mnie, twojej dorosłej córce, jak to się często zdarza w późnym wieku,
kiedy to dorośli stają się jakby dziećmi swoich dzieci. Dają się prowadzić za rączkę, słuchają
się we wszystkim, tłumaczą ze swoich decyzji… Nie byłam tego świadoma, że z tobą było
jednak inaczej.
„Sssssssss”…. Jeśli to pierwsza litera jakiegoś słowa to może ona oznaczać imię. Ale
raczej nie, wszystkie inne pisałaś zwyczajnie. Nie wiem nic o tajemniczym J., inżynier
Pawełczak to po prostu L., ja jestem M., a G. to pani Grażynka, z którą znałyście się jeszcze
ze studium księgarskiego, a H. to przecież ciocia Helenka, która wcale nie jest moją ciocią, a
po prostu mieszka sobie najzwyczajniej piętro niżej i zawsze tak było. K. to Krysia, prawda?
Ta z małego miasta w górach, którego nazwy nigdy nie mogłam zapamiętać. Wynika z tego,
że ten szlaczek nie oznacza imienia, że to nie osoba. To raczej jakieś wydarzenie, sytuacja,
coś, co wyraźnie wzbudzało twoje emocje. To musiało być coś ważnego, bardzo intymnego
jednocześnie, skoro używałaś tylko jednej litery. Zwielokrotniłaś ją dla podkreślenia efektu,
wagi, dla wyrażenia emocji, jakie się z tym wiązały? Hm…
Nie, nie powinnam. Wystarczy. Nie muszę wszystkiego o tobie wiedzieć, mamo.
Byłaś dorosłą kobietą, nie moją sprawą są…twoje sprawy. Nie mówiłaś mi o tych zeszytach,
o tych zapiskach, nie pokazałaś. To twój świat. A jednak – gdybyś chciała zachować
tajemnicę – zdołałabyś pozbyć się tych zeszytów. Zniszczyć je, zlikwidować zawczasu (Boże,
co za określenie!) tak, by nikt ich nie mógł odnaleźć. Jednak nie zrobiłaś tego.
To mógł być na przykład jakiś dobry znaczący sssssssssen. Ale mogło to być też
dławiące cię uczucie sssssssssamotności, sssssssssmutku? No nie, to nie, miały być tylko
dobre rzeczy…
Sukces. Eee, niby jaki?
Spowiedź. Nie wierzę…
Spokój. Może?… Dziękowałaś przecież za spokój.
Siostra. Nie miałaś.
Słońce. Nie, pisałaś wprost.
Seans. Filmowy. Odpada, pisałaś przecież po prostu, że byłaś w kinie.
Siła, sygnał, swoboda?
Styl, stałość, stanowczość.
Stan, splot, sport.
Stacja, sprawa, satysfakcja.
Spoczynek, spojrzenie, staruszek.
Serce, spadek, skarb.
Stopa, skóra, skrzypce.
Skrzynia, stokrotka, słodycz.
Smak, specjał, swada. Jakiś cholerny sprawdzian moich językowych kompetencji się z
tego robi!
Sława, słowa, Słowacki, kurwa! Przegląd leksykalny polszczyzny…niech to szlag!
Szlag. Szlak. Szlaczek. Zygzaczek.
Nie, dosyć już, wystarczy. Ogarnęła mnie prostacka ciekawość, prymitywny brak
szacunku dla cudzej prywatności…
Nie, nie to. Nie wierzę. Nie wierzę, że to może być to krótkie słowo, które zaczyna się
i kończy na literę s. Moja-matka-uprawiająca-seks. W tym wieku. Wdowa. Spokojna, cicha,
skromna. Uczynna sąsiadka. Niedoszła babcia. Troskliwa, życzliwa, zaradna. Nosząca proste
beżowe spódnice latem i grube czarne zimą, do szarego płaszcza…
Ale jeśli „sssssssss” to po prostu „seks”, dlaczego zwyczajnie nie napisałaś tego
słowa. Odczuwałaś jakiś rodzaj wstydu, skrępowania? Sama przed sobą??
„Sssssssss” jak „sekret”, do którego masz prawo.
Przepraszam, mamo…
Hanna Barełkowska

Podobne dokumenty