Uczucia oceaniczne (2016)
Transkrypt
Uczucia oceaniczne (2016)
Uczucia oceaniczne 6.4. Choroba morska – psychiczna niedyspozycja Trudno o bardziej popularny temat na początku każdego rejsu. Ci, którzy wypływają pierwszy raz, z niepokojem dopytują się o sposoby zaradcze, stare wygi radzą koncentrować się na prostych zajęciach, dużo spać i przebywać na pokładzie… A problemy i tak pojawiają się z pierwszą większą falą. Pojawia się uczucie niepewności, zawroty głowy, wrażliwość na ostrzejsze zapachy. Ruchy żeglarza stają się niezręczne, puls przyspiesza, pojawia się drżączka. W tym stadium żeglarz odczuwa przemożną potrzebę położenia się – do koi, choć tu przeszkadza podpokładowa duchota albo na powietrzu, nawet na mokrym pokładzie. Teraz już niewiele potrzeba, by zaczęły się torsje. Żeglarz leży i tylko wychyla się za burtę (oby tylko zawietrzną), by „oddawać hołd Neptunowi” przypięty uprzężą bezpieczeństwa. Pierwszego, któremu się to zdarzy, nazywa się Prezesem. Jedna z uczennic Szkoły pod Żaglami, Maja Kozowska, tak oto zaczyna swój rejs: Wymioty, ogólne zmęczenie, zawroty głowy. Prawie wszyscy spędzili cały dzień na leżeniu na pokładzie, przypięci do linki poprowadzonej przez pokład. Jeszcze gorzej było w nocy. Miałam wachtę nawigacyjną od 20:00 do 24:00. Oczy kleiły mi się do snu, a co dziesięć minut miałam wymioty. Przejście przez statek, by obudzić kolejną wachtę, zajęło mi pół godziny. W korytarzu uderzałam się raz o lewą, raz o prawą ścianę, później odwiedzałam każdą łazienkę i pokładałam się na dowolnej przestrzeni. [Żeglujmy Razem <http://www.zeglujmyrazem.com/? page_id=17187>] Gérard Borg w swojej książce Run na wodę tak pisze: Choroba morska – czy objawia się w postaci zaburzeń czynnościowych zespołu psychosomatycznego, zachwiania równowagi współczulnego układu nerwowego, czy może nawet ataków wątrobowo-żółciowych – jest przede wszystkim momentem, przez który bardzo trudno przebrnąć… Tym trudniej, że zazwyczaj ma on tendencje do wydłużania się w nieskończoność. Autor oczywiście kpi sobie z tytułowego tematu i nieco dalej snuje dywagacje, jak zmusić tych, których choroba nie dotyka, by skłonić ich do rezygnacji z dalszej części rejsu. Ujawnia dzięki temu, jakie czynniki przyczyniają się do przyspieszenia objawów choroby morskiej: 162 6. Nastroje 1. Huśtawka – zacumować jacht nad mielizną, gdzie spiętrza się przybój… ale poprzecznie do fali, dzięki czemu przechyły boczne stają się „przerażające”. 2. Szmer w silniku – czyszczenie wewnątrz jachtu dowolnej części silnika szmatą nasączoną benzyną. Pary benzyny i jej zapach wykańczają każdego. 3. Krótkie spięcie – w uprzednio rozgrzanym piecyku umieścić dyskretnie kilka gumowych uszczelek wysmarowanych oliwą. 4. Przeciek – na hasło „mamy przeciek” rzucić załoganta do pompy zęzowej, której króciec ssący został połączony dodatkowym przewodem z zęzą i zalecić pompowanie, dopóki nie ubędzie wody… Pompować można w nieskończoność, a wody w zęzie nie ubywa. Żarty żartami, ale co zrobić, jeśli cała załoga się rozłoży i będzie niezdatna do pracy? Otóż zawsze jest ktoś lub parę osób, których kiwanie nie rusza. Niektórzy uważają, że to chyba feler błędnika, inni sądzą, że to objaw niemuzykalności, ale znawcy tematu twierdzą, że rozwiązanie problemu tkwi w warstwie psychicznej. Istotnie: ci załoganci, którzy koncentrują się na jakiejś prostej czynności, jak sterowanie czy obieranie ziemniaków, łatwiej przechodzą – jeśli w ogóle – ten moment, przez który bardzo trudno przebrnąć. Sam się zastanawiałem w swoim czasie, czy powinienem przystępować do egzaminu kapitańskiego, skoro wiem, że podlegam chorobie morskiej – szczególnie wtedy, gdy ktoś zapali na pokładzie papierosa albo trzeba posiedzieć dłużej w dusznym kambuzie. I co się okazało? Kiedy wypłynąłem w swój pierwszy kapitański rejs, choroba zniknęła i jeśli kiedykolwiek później (to już 50 lat!) chciało mi się rzygnąć, chodziłem na inspekcję pokładu i w ramach sprawdzania olinowania czy świateł pozycyjnych wychylałem się zręcznym ruchem za reling, po czym wracałem do obchodu pokładu. Wniosek, jaki się nasuwa, jest taki, że skłonność do podlegania chorobie morskiej związana jest predyspozycją psychiczną i świadomość odpowiedzialności kapitana za bezpieczeństwo jachtu i załogi działa jak niezawodne lekarstwo. Kapitanowi nie wolno zachorować, wobec czego nie choruje. Podobnie pozytywne nastawienie, dobry humor i radość z żeglugi działają jak immunitet na żeglarzy tak predysponowanych. W przeciwieństwie do ponuraków, pesymistów i narzekaczy, którzy czekają, kiedy ich zacznie mulić – i wtedy nudności przychodzą niezawodnie. Wreszcie należy ujawnić zasadniczą prawdę: większość ludzi, po pierwszych sensacjach żołądkowych, leżeniu „na trupa” na pokładzie i braku apetytu, 163 Uczucia oceaniczne „zmartwychwstaje” po jednej lub dwóch dobach z apetytem wyraźnie zwiększonym i śmieje się z tego, że dwie doby wcześniej umierała pokotem na pokładzie… Wielu spotkanych nieznajomych, wiedząc, z kim mają do czynienia, wspomina pierwsze swoje próby morskiej żeglugi… z Gdańska na Hel. Gdy dopadła ich choroba morska, schodzili na ląd w przekonaniu, że morze nie dla nich. Otóż problem tych wszystkich przypadków polegał na tym, że rejs z Gdańska na Hel trwa parę godzin, a to za mało czasu, by błędnik przyzwyczaił się do kołysania. Krótko mówiąc, trzeba się pokołysać bez przerwy przez dobę lub dwie, żeby dopiero trzeciej doby stwierdzić, że kiwanie nie przeszkadza, żegluga jest piękna, a apetyt powrócił. Wtedy można sobie pożartować jak Gérard Borg: Obserwuje się na ogół dwie wyraźnie zróżnicowane formy choroby morskiej: niemą boleść wyrażającą się w spojrzeniu á la cocker-spaniel i nie pozbawioną pewnej wzniosłości oraz kartezjańską górnolotną męczarnię, której przeważnie towarzyszą modły, złorzeczenia, błagania i deklaracje programowe, przerywane nader przykrymi okresami brzuchomówczego bełkotu. W tym ostatnim wypadku gość nieodmiennie przyjmuje pozycję horyzontalną. Często ją wszakże porzuca, o czym świadczą liczne ślady i znaki jego wędrówki. Czołga się do klozetu, następnie z mesy do koi i za chwilę zaczyna pełznąć w przeciwnym kierunku… Na przebieg choroby morskiej, jakkolwiek byśmy te dolegliwości zdefiniowali, ma postawa kadry oficerskiej, a przede wszystkim kapitana. Litowanie się nad załogantami, którzy leżą pokotem i nie chce im się więcej żyć, jest bezskuteczne, utwierdza ich tylko w nieszczęściu, które ich dotknęło. Lekceważyć też nie można, bo człowiek z zaburzeniami równowagi nie bardzo nadaje się do obsługi żagli. Jednak spokój, pewność dowodzenia, zapewnienie, że kłopoty wkrótce się skończą dodają otuchy, a to pierwszy krok, żeby wyjść z kryzysu. Czasem trzeba pogonić do roboty, żeby uświadomić delikwentom, że ich pomoc jest niezbędna. Na niektórych działa to ożywczo i skraca okres rzekomego upodlenia. Nie śmieję się z doświadczających po raz pierwszy skutków kołysania, sam to przechodziłem. Ale dziś twierdzę, że prawdziwą chorobą morską jest tęsknota za morzem i w dodatku tej choroby nie sposób się pozbyć, a sama jakoś nie przechodzi, nawet z wiekiem. 164 6. Nastroje 6.5. Porejsowe depresje Zakończeniu długiego rejsu, szczególnie samotnego, towarzyszy nie tylko satysfakcja z udanego przedsięwzięcia, ale też podsumowanie zrealizowanych celów – miejsce w zawodach, jeśli były to regaty, porównanie skali trudności z innymi podobnymi rejsami, efekt medialny, uznanie społeczności żeglarskiej itp. Wracając Polonezem z samotnego rejsu dookoła świata, miałem już za sobą doświadczenie półtorarocznej żeglugi na Śmiałym, więc wiedziałem o zagrożeniach czyhających na żeglarza, gdy próbuje zaaklimatyzować się na lądzie, więc przygotowywałem się psychicznie do zderzenia z rzeczywistością zgoła inną niż na morzu. Nie liczyłem na wiele, ale zyskałem pełną satysfakcję i uznanie ludzi, a głosy niechętne do mnie nie docierały (to nastąpiło później). I mimo że witały mnie tysiące ludzi niezganianych na tę manifestację, poczułem się dotknięty, kiedy wręczano mi odznaczenie państwowe o oczko niższe, niż otrzymał Leonid Teliga, gdy w mojej ocenie mój rejs – biorąc pod uwagę trudności południowej trasy – był o oczko wyższy. Do sukcesu trzeba dojrzeć – więc kiedy kończyłem drugi rejs samotny dookoła świata na Lady B., podobną trasą jak Opty Teligi, nie oczekiwałem żadnych odznaczeń i nie pomyliłem się. Andrzej Urbańczyk po bałtyckich sukcesach na tratwie Nord kontynuował ambitne rejsy na kolejnych jachtach o tej samej nazwie. Andrzej z natury jest uraźliwy, a brak uznania społeczności żeglarskiej na zakończenie rundy dookoła świata Nord IV dotknął go szczególnie boleśnie, o czym wspomina jego żona Krystyna w książce Żona samotnego żeglarza w rozdziale pod znamiennym tytułem „Wysztrandowani”: Po powrocie Nord IV z wokółziemskiego rejsu, powrocie triumfalnym, po którym można było się spodziewać satysfakcji i radości, zwaliły się na nas niełatwe chwile. Andrzej, więc i ja, przeżyliśmy bardzo, że z kraju, pod którego banderą żeglowała Nord IV, nikt, żadna instytucja nie zdobyła się na ową „kartkę za złotówkę” z napisem: „cieszymy się, żeś to zrobił stary”. Oczywiście nikt z nas nie stawiał wyżej rejsu Nord IV od rejsu Opty, Poloneza czy Mazurka. Był to jednak najmniejszy z polskich jachtów, jaki opłynął świat, żeglując największymi przelotami i płynąc (z uwzględnieniem wymiarów Nord IV) najszybciej. A polskiej banderze przyniósł więcej międzynarodowej publicity, niż wszystkie te rejsy razem wzięte. Andrzej przepłynął najwięcej samotnych mil – 50 tysięcy. 165