pobierz wersje PDF

Transkrypt

pobierz wersje PDF
Jesteśmy światową potęgą w malowaniu murów
Z Marciem Rutkiewiczem rozmawia Marcin S. Gołębiewski
Promujesz sztukę zewnętrzną, czym dotąd się zajmowałeś i czy nie zamierzasz
do tego wrócić?
Marcin Rutkiewicz: Street art jest demokratyczny. Uznanym twórcą tego gatunku może
zostać każdy, wystarczy talent, potrzeba tworzenia i konsekwencja w działaniu.
Wykształcenie artystyczne nie jest konieczne. Podobnie było ze mną jako kuratorem
twórczości ulicznej, jej promotorem, kronikarzem, czy jakkolwiek nazwać to, co robię. Z
drugiej strony, na głębszym poziomie, przez całe życie nie robiłem niczego innego, zawsze
zajmowałem się ciekawymi zjawiskami na styku kultury masowej i niszowych,
młodzieżowych subkultur. Kiedyś interesowały mnie bardziej zjawiska muzyczne, teraz
wizualne. Uważam się za zaginionego ojczyma polskiego clubbingu, kulturą DJ-ską
zajmowałem się przez ponad 10 lat, w jej najwartościowszym okresie. Potem produkcją
filmową, ale nie połknąłem bakcyla. Jednym z filmów, którym się zajmowałem, był polskoniemiecki "Graficiacze. Wholtrain", świetna fabuła Floriana Gaaga, o tym, jak to jest być
writerem. Tego bakcyla połknąłem.
Wydałeś trzy albumy o sztuce zewnętrzne. Pierwszy z nich przybliża polski
street art. Wszedłeś na odcisk firmom zajmującym się reklamą zewnętrzną,w
jakich okolicznościach?
To nie dokładnie tak. Pięć lat temu zajęliśmy się z żoną problemem reklamy zewnętrznej,
w marketingowym żargonie zwanej outdoorem. Nie mogliśmy znieść tego, co dzieje się
wokół nas, tej arogancji, buty, bezpardonowego zawłaszczania i niszczenia najlepszych
kawałków przestrzeni publicznej przez jarmarczną tandetę. Założyliśmy stowarzyszenie
MiastoMojeAwNim.pL i wydaliśmy albumu ukazujący skalę dewastacji krajobrazu Polski
przez reklamę. Rozdaliśmy chyba z 1000 sztuk urzędnikom wszystkich szczebli. Publikacja
jest dostępna za darmo w internecie, na stronie www.polskioutdoor.blogspot.com.
Potem, dla równowagi, postanowiliśmy pokazać coś pozytywnego, z czego powinniśmy być
dumni, czyli polski street art, który prywatnie kochamy.
Jak sobie radzisz z wydawnictwami, skoro nie masz dużego wsparcia
instytucji? Jak dobierasz artystów?
Z "Polskim street artem" było tak, że wszyscy w środowisku chcieli taką publikację wydać i
mówiło się o tym od kilku lat. Żeby dobrze wydać album, trzeba mieć kilkadziesiąt tysięcy
złotych do zainwestowania, więc na gadaniu się kończyło. My z żoną założyliśmy fundację i
dwa lata staraliśmy się o grant z ministerstwa kultury. Mogliśmy wydać to od razu za
pieniądze sponsora, ale nie chcieliśmy, żeby polski street art był prezentowany przez
Deutsche Bank czy Pumę.
Album był adresowany do masowego, empikowego odbiorcy, który prawdopodobnie miał
wówczas niewielkie pojęcie o tym zjawisku, ale gdy usłyszał z radia lub od kumpli, że to
fajne, to kupił. I miał połknąć bakcyla, zobaczyć, że to jest wszędzie wokół, w różnych
formach i różnej jakości. "Polski street art" ma narrację ulicy, kiedy nią idziesz, widzisz i
rzeczy wybitne - i te typowe, i te złe. Spadły na nas gromy, że pokazaliśmy twórczość
Kraca, writera-bombera obok wyrafinowanych płócien Wojciecha Gilewicza, a na wszystko
nakleiliśmy etykietkę "street art".
A my po prostu podkładaliśmy wizualna bombę, której wybuch miał zmusić widza do
rozglądania się wokół siebie, kiedy idzie po mieście, do zobaczenia logiki w aroganckim
mazaju na nowym murze. Nie musi tego kochać, czy akceptować, ale niech wie, co to jest.
Jeśli złapie bakcyla, prędzej czy później zacznie mieć własne zdanie na temat tego, czym
jest graffiti, czym street art, co jest sztuką, a co wandalizmem, czy lepiej legalnie, czy
nielegalnie. Gdybyśmy mieli do dyspozycji 200 stron więcej, pokazalibyśmy wszystkich,
których powinniśmy. Nie mieliśmy. Ale niedługo będzie druga część.
Medialny sukces tego albumu sprawił, że w kolejnym roku, już na komfortowe zlecenie z
wydawnictwa, mogliśmy zrobić publikację pogłębioną, pokazującą siedemdziesięcioletni
korzeń ulicznej aktywności malarskiej w Polsce. I znów gromy, że naklejamy etykietę
"graffiti" na zjawiska, które nim nie są, bo graffiti to tylko writing. No to dyskutujmy, bo ja
widzę na zdjęciach z lat '80 Polskę zamalowaną graffiti szablonowym tak wysoko, jak
można sięgnąć ręką i nigdzie ani jednej litery.
Nie brak ci polskiego Banksego? Kogoś kto tak szalenie zabawnie i z fantazja, a
bezpretensjonalnie, komentować beędzie real?
Polski Banksy istnieje, nazywa się Dariusz Paczkowski, komentuje na murach miast
aktualne sprawy polityczne i społeczne od 1987 roku. Słynny "Lenin z irokezem"
Banksy'ego został stworzony przez Darka w późnych latach 80-tych, jako strzał w nadęty
balon komunistycznego patosu. Był potem kopiowany w tysiącach odbić przez
anonimowych artystów, wtedy autorstwo dzieła się nie liczyło, liczyło się przesłanie. W
latach 90-tych ten wizerunek przesączył się do Niemiec i funkcjonował jako symbol
odrodzenia idei ruchu lewicowego, a więc zmienił znaczenie o 180 stopni. Chichot historii.
Banksy pewnie zobaczył go na skórzanej kurtce jakiegoś punka, kiedy malował swojego
anarchistę na ścianie squatu Tacheles w Berlinie. I już piętnaście lat później mamy
głośnego "Lenina z irokezem" Banksy'ego. Banksy jest bardziej artystą, Dariusz bardziej
społecznikiem, ale ich przesłanie i technika są podobne. Tylko że Dariusz robi to o wiele
dłużej.
Co drażni cię najbardziej w polskim street arcie. Jakich artystów najbardziej
cenisz i dlaczego?
Kocham polski street art i nic mnie w nim nie drażni. Lubię go ze wszystkimi jego schizami,
podziałami i niesnaskami. Od lat mówię, że jesteśmy światową potęgą w malowaniu
murów. Kilka dni temu został rozstrzygnięty Artaq, duży, międzynarodowy konkurs dla
ulicznych twórców. Ponad 670 biorących udział z kilkudziesięciu krajów. Grand prix nasze,
na 24 nagrody w poszczególnych kategoriach, siedem naszych. Jedna trzecia wszystkich! I
jeszcze kilka wyróżnień. Jeśli ktoś chce wiedzieć, kogo trzeba cenić w polskim street arcie,
niech zajrzy na stronę artaq.eu Jesli pytasz o mój prywatny top5 to niezmiennie NeSponn,
a aktualnie Gruz, Roem, Goro i Czarnobyl, choć ten ostatni jest mniej więcej tak polski, jak
Mitoraj.
Czy street art jest skazany na pozostanie poza głównym nurtem sztuki, choćby
ze względu na jego anarchistyczna role i wytykanie hipokryzji instytucjom?
Ależ pytać, czy street art jest w głównym nurcie sztuki, to poważny błąd. On jest głównym
nurtem sztuki współczesnej. Nie ma nic główniejszego. Jak coś jest pokazywane w Tate
Modern, na wystawę artysty przychodzi 300 000 widzów, a jego obrazy chodzą po 100 000
funtów, to widzisz tu jakąś niszę? Street art, wliczając w to writing (tak, uważam że graffiti
o korzeniach nowojorskich jest szczególnym rodzajem street artu) jest głównym nurtem
sztuki współczesnej. O Banksym słyszeli prawie wszyscy, ile osób wymieni choćby jednego
twórcę wideoartu czy performera?
Street art będzie już zawsze wokół nas, z czasem przestanie być modą, ale będzie
uprawiany z prostego względu: daje absolutną wolność. Czujesz potrzebę, to idziesz
malować czy naklejać, nie potrzebujesz zgody, instytucji, daty i pieniędzy. Nielegalność jest
street artowi potrzebna tak samo, jak legalność. Inaczej maluje się wtedy, gdy są
rusztowania, farby, trzy dni czasu i jakieś honorarium, a inaczej w nocy, w dwie minuty i z
duszą na ramieniu. Myślę, że street art zawsze będzie już siedział okrakiem na tej
anarchistyczno-instytucjonalnej barykadzie.
Często padają opinie, że jakiś artysta street art się sprzedał, bo jego prace są
rozchwytywane, a sam udziela się medialnie. Ja uważam to za nonsens. Jakie
jest twoje zdanie?
Album "Polski street art" wstrzelił się w idealny moment, akurat z Zachodu dotarł do Polski
film i moda na Banksy'ego, a my wydaliśmy materiał mówiący: "mamy własne, bardzo
dobre, z kilkudziesięcioletnią tradycją". Więc w następnym roku promotorzy kultury
potraktowali tę publikację jak książkę telefoniczną. Do środowiska popłynął strumień
festiwalowych pieniędzy. Czy to źle, jeśli artysta żyje ze swojej sztuki? Nie, to wspaniale. I
niech każdy wyznacza sobie sam granice kolaboracji z Babilonem. A kolekcjonerom
radziłbym kupować polski street art teraz, dopóki jest wciąż jeszcze bardzo tani.
Podobno prowadzisz jedna z większych galerii w Polsce, w starych fortach?
Tak, jestem z tego projektu bardzo dumny. To wzorcowy przykład pogodzenia legalnego z
nielegalnym, anarchistycznego z instytucjonalnym. Street artowy punkt równowagi. Na
Bemowie są zabytkowe, carskie forty, przepiękne miejsce. W zeszłym roku, za zgodą
Stołecznego Konserwatora Zabytków i za pieniądze Urzędu Dzielnicy Bemowo
zaadaptowaliśmy jeden z nich na olbrzymią galerię sztuki ulicznej. Kilkudziesięciu polskich
twórców wymalowało jego wnętrza, tworząc niesamowite, magiczne miejsce, cel spacerów
i wycieczek. Budynek jest zawsze otwarty i nie nadzorowany, każdy może tam przyjść i coś
namalować, jeśli nie boi się straży miejskiej. Dokładnie jak na ulicy. Zapraszam do
zwiedzania, mapka dojazdu na www.40bema.blogspot.com W nocy konieczna latarka.
Poprosiliśmy teraz Urząd Miasta o dotację na całkowitą wymianę ekspozycji, trzymaj kciuki.
Marcin Rutkiewicz (ur. 1966) prezes Fundacji Sztuki Zewnętrznej,
współautor (wraz z Elżbietą Dymną) albumów "Polski Outdoor", "Polski Street
Art" i (wraz z Tomaszem Sikorskim) "Graffiti w Polsce 1940-2010". Współtwórca
(wraz z Elżbietą Dymną) Galerii Forty Forty na Fortach Bema w Warszawie.

Podobne dokumenty