sprawozdanie opiekuna grupy p. Wioli Mrozek
Transkrypt
sprawozdanie opiekuna grupy p. Wioli Mrozek
Wioletta Mrozek Nauczyciel języka polskiego autorka i koordynatorka Innowacji Pedagogicznej - Edukacja filmowa w gimnazjum - Film uczy i wychowuje O PEWNEJ PODRÓŻY DO BERLINA… 1.10.2015 czwartek Z samego rana gwar i zamieszanie. Poranne korki na ulicach Warszawy. Remont na dworcu centralnym. I małe bicie serca, czy aby na pewno pociąg odjeżdża o 9.55. Wreszcie spotykam moich uczniów i ich rodziców. Kilka porannych słów przywitania, szukanie peronu, moment przytulenia własnych dzieci i gwizd pociągu. Stało się to bardzo szybko, kiedy uzmysłowiłam sobie, że jadę z moimi podopiecznymi do Berlina i nie ma już odwrotu. Przed nami wielka przygoda, wielka filmowa przygoda. W moich rękach zaś ich paszporty na niezapomniane przeżycia. Jak to się ułoży i czy uda mi się zaczarować ich ambitnym kinem, czy uda mi się nauczyć ich w cztery dni pewnej dojrzałości. Kilka wieków temu w rodzinach książęcych lub arystokratycznych wysyłano chłopców w podróż życia, by mogli nabrać ogłady, odwagi, pewności siebie i męskiej stanowczości. Wracali zupełnie odmienieni, przede wszystkim mądrzy. A czego ja bym chciała od moich podróżników? Mają stać się mądrzejsi, to na pewno, ale czy mają przestać być dziećmi? Mały książę, który przecież podróżował, przestrzegał przed utratą dziecinnej i szczerej prostoty, przed utratą radości, naiwności i kruchości. Siedząc przed nimi w przedziale Euro Intercity wciąż się uśmiecham, ba, nawet śmieję się wciąż bez powodu wtórując ich wygłupom. A potem wszyscy prostujemy plecy i udajemy bardzo dorosłych pijąc kawę z papierowego kubka. Zmieniają się tylko pasażerowie. Wsiadają nadąsani, a wysiadają rozbawieni i poczęstowani słodkim landrynkiem Oli Sul. I teraz wypada mi przedstawić podróżników i okazać ich światu. Ola – opiekunka swoich towarzyszy, słodka Demeter. Zawsze w zanadrzu ma właśnie cukierka na pocieszenie lub jeszcze słodszy uśmiech. Wytrzymuje wszystkie niestosowne żarty swoich towarzyszy. W głębi duszy wyczuwam mały smutek, jakby tęsknotę za kimś, kto nie zdążył się z nią pożegnać na dworcu. Ale przykrywa wszystko spokojnym spojrzeniem i uroczym uśmiechem. W jej pobliżu dwóch niesfornych chłopców. Szymon Bobiński- nastoletni Dionizos – jeszcze niedawno fascynat tylko militarnego świata, a dziś dostrzegający zalety różowych okularów i długich dziewczęcych włosów. Szymon bez przerwy mówi, chichocze i znów mówi i chichocze. Spoglądam na innych pasażerów, czy to im nie przeszkadza. Zadziwiające, uśmiechają się pod nosem i podglądają figle Szymona z nieukrywaną ciekawością. Bartek Gawryszewski – czasem zamyślony Orfeusz– najstarszy, można powiedzieć nestor filmowych przygód, a jednak jak kultura nakazuje, dostosowuje swój poziom ekscentryzmu do potrzeb Szymona. Wtóruje opowieściami różnej treści i chichotem oczywiście. Od czasu do czasu zapomina, że ma słuchawki na uszach i wyśpiewuje nam niepowtarzalnym tonem teksty utworów Michaela Jacksona, rzucając nonszalancko kapeluszem. Na szczęście nie trafia na głowę pasażera, który dosiadł się w Poznaniu. Nie powstrzymuję już ich przed eksplozją zachwytu, gdy dojeżdżamy na peron Ostbanhof w Berlinie. O!!! Widziałam Pana Jacka! Wykrzykuje Ola. Wysiadamy i ustawiamy się w rzędzie, niemal salutując, przed naszym gospodarzem. Tu wypada mi uczynić pewną retrospekcję i przedstawić piątego towarzysza. Jacek Wojtaś- kierownik warsztatów animacji poklatkowej, które odbyły się w naszej szkole w ramach festiwalu filmowego Up to 21, juror i przyjaciel festiwalu. To on po zakończonym bankiecie w Domu Kultury Bielany wręczył nam zaproszenie na Międzynarodowy Rec Film Festiwal w Berlinie. Zasługują, by pojechać, mogę ich zabrać, co Pani na to? Już nie pamiętam, jaka była wtedy moja reakcja. Wiem, że dwa tygodnie przygotowań do wyjazdu minęły bardzo szybko. Spotkanie z panem Burmistrzem Budziszewskim, otrzymanie wsparcia finansowego na wyjazd, mnóstwo dokumentacji wypełnianej w zaciszu gabinetu Pani Dyrektor Magdaleny Politańskiej. Miałam tyle wątpliwości, a Pani Dyrektor żadnej, uwierzyła, że ten wyjazd jest okazją, którą należy dzieciom podarować. I gdy otrzymałam bilety na pociąg w sekretariacie, program festiwalu od Jacka Wojtasia, to wiedziałam już, że to się zaczęło. A więc zaczęło się- Jacek Wojtaś z surowym wyrazem twarzy wręcza nam mapy metra berlińskiego i mapę miasta, po czym tłumaczy młodzieży, w którym miejscu właśnie się znajdujemy. Prowadźcie nas do hotelu. Oznajmia. Młodzieży rzednie mina. Już nikomu nie chce się śmiać. Po czym udajemy się w podziemia metra i zastanawiamy się, jak odszyfrować obcy labirynt. Po kilku pomyłkach, które pozwolił nam Jacek popełnić, dojeżdżamy do hotelu. Wszystko nowe i ciekawe. Wąskie schody, szklane kredensy wypełnione porcelaną i starymi chińskimi laleczkami. Mamy do dyspozycji jeden apartament- czteroosobowy. Młodzież otwiera oczy ze zdziwienia. Będziemy tu spać razem? I już w ich oczach dostrzegam małą kalkulację, co trzeba zrobić, by ich pani nauczycielka niczym nie mogła zawadzić swoją obecnością w niewinnych, zaplanowanych już w pociągu figlach, które chcieli wykonać właśnie w pokojach hotelowych. Nie mamy jednak czasu na rozważania, bo Jacek już zabiera nas do centrum festiwalowego Domu Kultury w Berlin Tempelhof. Małe podwórko, dziko rosnące kwiaty wokół starego budynku. Młodzi ludzie siedzący swobodnie na chodniku, opustoszałe kino, bo właśnie trwa przerwa między seansami. Zmierzamy do biura. Jacek wita się z organizatorami festiwalu. Ja niewiele rozumiem z rozmów po niemiecku. Na szczęście są osoby, które mówią po angielsku. Zaproszeni do zjedzenia kolacji wymieniamy uprzejmości ze staruszkiem Jurgenem, który mówi do nas czule, choć go nie rozumiemy. My więc możemy się do niego tylko uśmiechać. I nagle trafiamy na czerwoną ścianę, kilka fleszy i już nasze zdjęcia wiszą na ścianie honorowych gości festiwalu. Jeszcze kilka uprzejmości i przywitań. Znajdujemy się wreszcie na sali kinowej. Mała, kameralna sala teatralna lokalnego domu kultury, mała widownia, a w niej sami uśmiechnięci widzowie. Zaraz potem okazuje się, że jesteśmy chyba jedynymi tylko widzami, bo resztę publiki reprezentują niemieccy jurorzy i twórcy filmowi, którzy czekają na przedstawienie swojego filmu po projekcji. Pierwszy film młodego Portugalczyka What day is today? Dokument animacja ukazująca historię rewolucji w Portugalii, 40 lat dyktatury i zmian gospodarczych w śmiecie już demokratycznym. Spoglądam na moich uczniów. Szymon zachwycony techniką filmową, Ola skupiona na tekście, trzeba płynnie czytać po angielsku, Oli to nie martwi. Następne filmy zadziwiają poważną tematyką i eksperymentalną formą. Zapominam przez chwilę, że przyjechałam tu z młodzieżą, bo chłonę te utwory i przeżywam je. Nagle dostrzegam, że moi towarzysze, figlarze z pociągu siedzą skupieni i reagują tak samo, jak ja – namaszczeniem i skupieniem. Ja wieloletni bywalec na wielu festiwalach jestem przyzwyczajona do siedzenia przed ekranem wiele godzin każdego dnia. Jestem przyzwyczajona do poskramiania własnego umysłu, by czytać film po filmie z precyzją. Nie męczy mnie to. A tu nagle widzę, że dzieci, które tu ze mną przyjechały, chłoną filmy jeden po drugim. Nie zadają pytań, tylko komentują i uruchamiają własną wyobraźnię. Za chwilę rozmawiamy i bawi nas wspólna rozmowa o utworach. Co nam się podobało? Co było niespotykane? Film The quick guide how to get famous in five minutes. Film eksperyment. Reżyser Dennis Stromer wyjaśnia, że to miała być igraszka, filmowy kolaż pomysłów. Globalny świat zamyka człowiekowi świadomość, jego tożsamość do postaci paczki podpasek lub proszku do prania. Pytam Szymona, czy widział, jak to było zmontowane. Nie udaje nam się zbyt wiele porozmawiać, bo on ma szał w oczach, jakby już widział w swojej wyobraźni, że kiedyś zrobi coś podobnego. Szymon jest zachwycony filmem. Jestem pewna, że większość widzów komercyjnego kina, nigdy nie zrozumiałoby tej produkcji, wyszłoby z kina z dziwnym wyrazem twarzy. Moi uczniowie nie wyszliby z kina nawet wtedy, gdy skończyłyby się napisy. Taka jest różnica między publicznością Multikina a moją publicznością. Mam przyjemność uczyć Szymona i Olę dopiero miesiąc, a tu dowiaduję się, ze dostałam prezent od losu- młodzież nieposkromionych odkrywców wyobraźni. To nie przydarza się każdemu nauczycielowi. Wróciliśmy do hotelu grubo po 21. Usiedliśmy na chwilę na swoich łóżkach, położyliśmy Bartka do łóżka z powodu podwyższonej temperatury. Teraz już wiem, że można dostać zawrotu głowy filmowego, który należy leczyć tylko nurofenem. Sami jednomyślnie wpadliśmy na pomysł nocnego spaceru po Tempelhof. Zakamarki metra, nocny autobus, mijani po drodze zmęczeni zwyczajną pracą Niemcy. Próbowaliśmy uporządkować w głowie to, co przeżyliśmy tego dnia. Wróciliśmy magicznym berlińskim autobusem, siedząc na jego drugim piętrze. 2.10.2015 piątek Budzimy się zdziwieni, że to już 9.00 rano. W wielkim pośpiechu udaje nam się zdążyć na śniadanie do centrum festiwalowego. Dostajemy od Jacka instrukcje, co nas czeka do obiadu. Wsiadamy w metro i jedziemy na Checkpoint Charlie, by zwiedzić Muzeum Muru Berlińskiego. Jacek zostawia nas w centrum. Przekraczamy w końcu progi muzeum i tutaj zagłębiamy się w zakamarki ekspozycji, poznajemy historię tego smutnego dla Niemców czasu. Oglądamy stare samochody i walizki, w których ukrywano osoby uciekające z Berlina Wschodniego. Czytamy wspomnienia ojców pracujących po drugiej stronie. Podziwiamy w końcu zdobycze technologii z czasów słynnej zimnej wojny. Ukradkiem dostrzegam człowieka, który płacze przy makiecie muru. Domyślam się, że oddaje cześć komuś bliskiemu. Zatrzymujemy się przy reprodukcji obrazu Picasso Guernica, którego historia jest szczegółowo przedstawiona w muzeum. Młodzież próbuje złożyć w całość wykrzywione twarze ludzi i kawałki ciał konia. Cierpienie i krzyk przemawia do nas z obrazu. Po kilku godzinach intensywnych dociekań czujemy zmęczenie. Wychodzimy na ulicę, by odnaleźć kawałek słynnego muru, którego nie zburzono. Zaraz potem rzucamy się w wir sklepów z pamiątkami. Każdy szuka czegoś dla siebie i swoich bliskich. Rozmawiamy z tureckimi handlarzami, ale nie umiemy się targować. W rezultacie sporo oglądamy, mało kupujemy, bo ceny w Euro nas wybijają z tropu. Wyruszamy w dalszą podróż po Berlinie. Wsiadamy w metro, by dotrzeć na słynny Aleksander Platz. Tam okazuje się ku radości wszystkich, ze wysiedliśmy w centrum odbywającego się October fest. Zwalniamy, by podziwiać niepowtarzalne stragany ze starymi płytami, pamiątkami, czy regionalnymi specjałami. Chcielibyśmy zostać dłużej, ale musimy dotrzeć samodzielnie pod Bramę Brandenburską, by spotkać tam uśmiechniętego Jacka, by usłyszeć pochwałę, że daliśmy radę samodzielnie zwiedzić Berlin. A pokonaliśmy wiele kilometrów piechotą, minęliśmy wieżę telewizyjną, muzeum Pergamon, budynek parlamentu, zjedliśmy po drodze lody i poleżeliśmy na zielonej murawie przed teatrem. Jacek zabiera nas w kolejny labirynt metra, by zjeść obiad w miejscu, gdzie obserwowaliśmy życie tureckich emigrantów. Udało nam się w końcu dotrzeć na salę kinową, by z przyjemnością oddać się lekturze kolejnych filmów festiwalowych. Wiele z nich zawierało komentarz do obecnej sytuacji żyjących w Niemczech mniejszości narodowych. Przebijał się z nich dialog nad sytuacją tych ludzi, nad losem młodych Nigeryjczyków, czy Ormianina, którzy pragną odmienić swój los. Z ekranu docierały słowa nastolatków, którzy mówili o pragnieniu chodzenia do szkoły, o możliwości znalezienia pracy czy założenia rodziny. Przyszła więc refleksja, że ludzie, którzy zazwyczaj to wszystko mają ,nie potrafią tego docenić. Najbardziej jednak zaciekawiły nas wystąpienia samych twórców filmowych, ich opowieści, jak rodził się utwór. Twórcy dzieła Tarek Chalibi spotkali się w Afganistanie, by stworzyć zespół filmowy i opowiedzieć historię Tereka uciekającego z Syrii do Niemiec. W zgaszonym świetle projektora stanęło na scenie siedmiu artystów skromnych i w pełni oddanych swojemu dziełu. Każdy z nich kierował uwagę na kolegę stojącego obok. Każdy z nich wprowadził nową ciekawostkę do historii tego dzieła. Urzekła nas szczerość i szacunek, jakim obdarzała się ekipa twórców. Rzeczywiście w takiej atmosferze mógł powstać tylko niepowtarzalny obraz. Wielokrotne spotkanie z twórcami było dla nas oglądem i nauką, jak powinno się promować film, i jak ważna w ekipie produkcyjnej jest współpraca. Moi podróżnicy i kinowi odkrywcy pokochali szczególnie jednego z jurorów- Otto Aldera. Po każdym bloku filmowym mogliśmy przysłuchiwać się obradom i recenzjom grupy profesjonalistów. Urzekł nas spokój i dobrotliwość Otto. Jego praca dla jury była nieoceniona, bo raz nawet udało mu się usnąć podczas dyskusji z nonszalancko zarzuconym identyfikatorem na plecach. Od tej pory zawsze spotykając Otto na korytarzu i witając go młodzież zarzucała identyfikator w podobny sposób na plecy. Nie był to oczywiście wyraz lekceważenia tylko najwyższa forma podziwu i przyjaźni dla człowieka o niezwykłym poczuciu humoru. Moim młodym widzom zdarzało się ponadto rechotać głośno na sali kinowej, mówić szeptem słyszalnym na kilometr i szeleścić programem filmowym. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, bo wszyscy dostrzegali w tym ich zaangażowanie i mocny emocjonalny ładunek, z jakim odbierali utwory. Udzielając wywiadu dla reporterów festiwalu słowa Szymona I am happy so I am here oddawały cały entuzjazm młodej publiczności. Kiedy wróciliśmy do hotelu młodzi odzyskali swoją energię i zabrali się do krótkometrażowej relacji filmowej. Zaaranżowali przestrzeń do recenzji filmowej. Snuła się więc opowieść widza przemieszana dowcipami. I wtedy otworzyły się drzwi i dołączył do nas Jacek. Swobodna rozmowa przerodziła się w poważną dysputę na temat filmu Safe space. Jacek zwrócił uwagę na różnicę kultur pokazaną w świecie bohaterów i konteksty, za pomocą których należało odczytywać problem w filmie- przemoc chłopaka nad dziewczyną. A potem przeprowadził młodzież przez konstrukcję utworu, by udowodnić im, że wiele punktów odniesienia było tam świadomie użytym środkiem wyrazu. Zastała nas znowu druga w nocy, gdy otrząsnęliśmy się z dociekań. 3.10.2015 sobota Kolejny zaspany poranek zrekompensował nam widok Oli krzątającej się w kuchni, by uraczyć nas wspólnym śniadaniem- jajecznicą usmażoną w jedynym dostępnym w kuchni pensjonatu garnku. A zaraz po szybkiej festiwalowej kawie daliśmy się porwać Jackowi na Dworzec Zoo, by obejrzeć słynny Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma, a następnie kontemplować Zegar Upływającego Czasu w Europa Center. Zatrzymani na chwilę pod fontanną słynnego placu Dzieci z Dworca Zoo złapaliśmy oddech, by udać się autobusem nr 100 ( najciekawsza trasa turystyczna) mijając Kolumnę Zwycięstwa pod słynny Reichstag siedzibę władz zjednoczonych Niemiec. I tam korzystając ze słynnego święta narodowego Zjednoczenia Niemiec przespacerowaliśmy się znów pod Bramę Brandenburską i zjedliśmy bułkę z wurstem korzystając ze świątecznego pikniku. I nastąpiła chwila ciszy. Stanęliśmy przed Muzeum Holocaustu. Mozaika i gmatwanina szarych bezimiennych murów tworząca milczące wąskie alejki oddziałała na nas podwójnie. Na początku niczego nie podejrzewający moi towarzysze zaczęli szemrać między ścieżkami nie wiedząc do czego one służą. Natura podpowiadała im, że labirynt może służy do zabawy. Pozwoliłam im na chwilowe urzeczywistnienie tego incydentu, by za chwilę przechodząc między nimi wstrząsnąć ich emocjami, nazwać słowo holocaust po imieniu. Zobrazowałam wymiar zbrodni hitlerowskiej, wytłumaczyłam, że holocaust to nie tylko uśmiercenie ludzi, ale pozbawienie ich tożsamości i zniszczenie pamięci po nich. Doskonale zaplanowana zbrodnia miała usunąć Żydów z pamięci świata. Nikt miał nie wiedzieć o ich istnieniu. Potem spojrzenie na bezimienne bloki, ich zszarganą szarą konstrukcję, uruchomił w młodych ludziach wyobraźnię i wrażliwość. Zamilkli i posmutnieli. Zaczęli ostrożnie stawiać stopy między grobami, patrzeć na pole cmentarne z właściwym szacunkiem. Świadomość, że pomnik postawiono w Berlinie czynił to miejsce jeszcze bardziej mistycznym. Nie lubię widzieć długo smutku na twarzach uczniów. Aby to zmienić, szybki podjazd na Plac Poczdamski, by posiedzieć przy dobrych lodach i pogadać o trudach dojrzewania. Odwieczne problemy nastolatków, czy należy golić młodociane wąsy, co zrobić z chłopakiem, który nie oddzwania postawiły mnie i Jacka w gotowości. Poczuliśmy się mitologicznymi mędrcami, do których świątyni zawitało kilku młodych nieposkromionych młokosów. Rozmowa przeniosła nas na obszary szczerości i zaufania, i uczyniła z nas bractwo wspólnej podróży. Powrót do hotelu, szybkie wystrojenie się w stroje wizytowe i już za chwilę siedzieliśmy w sali kinowej oczekując na Finał Best Film Festiwal. Oklaskiwaliśmy filmy nagrodzone i cieszyliśmy się , że kilka naszych faworytów znalazło się na podium. Film zwycięski- Waiting for the (t)rain, na pewno przyjedzie z nami do Polski, bo zechcemy go pokazać w szkole, by podzielić się odkryciem nowego pięknego dokumentu o zakątku świata. Pożegnaliśmy wreszcie organizatorów, pojechaliśmy z Jackiem w ostatnią nocną wyprawę po Berlinie. W ustronnej ale gwarnej pizzerii opowiadaliśmy sobie dowcipy i pozwalaliśmy się młodzieży śmiać. A potem mała lekcja literatury polskiej, gdzie odsłoniłam kilka tajemnic literackich, o mistycyzmie Słowackiego i Mickiewicza, o wzruszeniach Zygiera nad Redutą Ordona, o tajemnicy polskiej poezji patriotycznej. Nieplanowane wzruszenie udało się zgasić kolejną serią dowcipów w wykonaniu Jacka. Wracając do hotelu snuliśmy się po zakamarkach Berlina, który w nocy ma zupełnie inną twarz. Nawet stary oszpecony graffiti pomnik pozwolił nam przenieść się w inną czasoprzestrzeń. Tego wieczoru graliśmy długo w gry tocząc szczere rozmowy na temat naszej podróży. Młodzi kolejny raz przekonali się, że nie ma głupich pytań, mogą być tylko głupie odpowiedzi. 4.10.2015. niedziela Poranne wstawanie, pakowanie pamiątek i celebrowanie ostatniego śniadania w Berlinie, które tym razem przygotowali chłopcy. Potem metro i oczekiwanie na pociąg w hali dworcowej. Pozwoliłam młodzieży rozpierzchnąć się w celu wydania ostatnich euro centówek. Przemiłe spotkanie księgarza, który przywitał nas po polsku. Wypełnianie w pośpiechu kartek z podróży, również tych do tajemniczych dziewczyn, które zostały w Polsce. Szymonowi drżały ręce, bo nie wiedział, czy pocztówki zostaną wysłane przed odjazdem pociągu. Jacek biegał po znaczki i koperty, Bartek naklejał, a ja dyktowałam adresy. Rozstaliśmy się z Jackiem kilka minut przed odjazdem, ale bohatersko uśmiechał się wracając z poczty. Wsiedliśmy w ostatniej chwili do wagonu i dlatego długo jeszcze biło nam serce. A potem przyjrzeliśmy się naszym współpodróżnym. Pani w okularach zapatrzona w okno i żwawy, energiczny staruszek podpatrujący moich rozwydrzonych uczniów. Bo gdy serce przestało im walić w piersiach z powodu ostatnich ekscytacji, zaczęli znowu dokazywać. I padło wtedy magiczne pytanie o smaki dzieciństwa. Opowiadaliśmy sobie o różnościach, które lubiliśmy dawniej. Pani w okularach i staruszek, okazało się profesor socjologii, nie mieli już wyjścia. Weszli w nasz zaczarowany świat. Pani wspominała barszczyk swojej babci, a staruszek zapach kiełbasy na wiejskim weselu. I tak narodziła się zażyłość, która trwała aż do Warszawy. Jacek też siedział zaczarowany, wszyscy wyglądaliśmy jakbyśmy się znali bardzo długo. A przecież to tylko cztery dni wspólnej podróży wywołały w nas te zmiany. Gdy pozostawiłam Jacka w pociągu a dzieci w ramionach swoich rodziców, dopiero wtedy otrząsnęłam się z zaczarowanego snu. Trzeba wrócić do rzeczywistości- pomyślałam. Dziś, gdy piszę te słowa, wiem, że nie da zapomnieć się takiej podróży. Wpłynęła ona na moje nauczycielstwo. Rutyna dnia codziennego zamyka nas w pobieżności i braku refleksji. Rzadko miewam okazję zatrzymać się i przyjrzeć młodzieży tak dokładnie. To popatrzenie im w oczy, posłuchanie ich słów, bycie z nimi dało mi niespotykaną wiedzę o młodzieży i ich potrzebach. A podróż do kina i z powrotem zawsze jest ciekawa. Nieważne, czy to Kino Muranów w Warszawie, czy Kino w Berlin Tempelhof.