sprawozdanie opiekuna grupy p. Wioli Mrozek

Transkrypt

sprawozdanie opiekuna grupy p. Wioli Mrozek
Wioletta Mrozek
Nauczyciel języka polskiego
autorka i koordynatorka
Innowacji Pedagogicznej - Edukacja filmowa w gimnazjum - Film uczy i wychowuje
O PEWNEJ PODRÓŻY DO BERLINA…
1.10.2015 czwartek
Z samego rana gwar i zamieszanie. Poranne korki na ulicach Warszawy. Remont na dworcu centralnym. I małe
bicie serca, czy aby na pewno pociąg odjeżdża o 9.55. Wreszcie spotykam moich uczniów i ich rodziców. Kilka
porannych słów przywitania, szukanie peronu, moment przytulenia własnych dzieci i gwizd pociągu. Stało się
to bardzo szybko, kiedy uzmysłowiłam sobie, że jadę z moimi podopiecznymi do Berlina i nie ma już odwrotu.
Przed nami wielka przygoda, wielka filmowa przygoda. W moich rękach zaś ich paszporty na niezapomniane
przeżycia. Jak to się ułoży i czy uda mi się zaczarować ich ambitnym kinem, czy uda mi się nauczyć ich w cztery
dni pewnej dojrzałości. Kilka wieków temu w rodzinach książęcych lub arystokratycznych wysyłano chłopców
w podróż życia, by mogli nabrać ogłady, odwagi, pewności siebie i męskiej stanowczości. Wracali zupełnie
odmienieni, przede wszystkim mądrzy. A czego ja bym chciała od moich podróżników? Mają stać się mądrzejsi,
to na pewno, ale czy mają przestać być dziećmi? Mały książę, który przecież podróżował, przestrzegał przed
utratą dziecinnej i szczerej prostoty, przed utratą radości, naiwności i kruchości.
Siedząc przed nimi w przedziale Euro Intercity wciąż się uśmiecham, ba, nawet śmieję się wciąż bez powodu
wtórując ich wygłupom. A potem wszyscy prostujemy plecy i udajemy bardzo dorosłych pijąc kawę
z papierowego kubka. Zmieniają się tylko pasażerowie. Wsiadają nadąsani, a wysiadają rozbawieni
i poczęstowani słodkim landrynkiem Oli Sul.
I teraz wypada mi przedstawić podróżników i okazać ich światu. Ola – opiekunka swoich towarzyszy, słodka
Demeter. Zawsze w zanadrzu ma właśnie cukierka na pocieszenie lub jeszcze słodszy uśmiech. Wytrzymuje
wszystkie niestosowne żarty swoich towarzyszy. W głębi duszy wyczuwam mały smutek, jakby tęsknotę za
kimś, kto nie zdążył się z nią pożegnać na dworcu. Ale przykrywa wszystko spokojnym spojrzeniem i uroczym
uśmiechem. W jej pobliżu dwóch niesfornych chłopców. Szymon Bobiński- nastoletni Dionizos – jeszcze
niedawno fascynat tylko militarnego świata, a dziś dostrzegający zalety różowych okularów i długich
dziewczęcych włosów. Szymon bez przerwy mówi, chichocze i znów mówi i chichocze. Spoglądam na innych
pasażerów, czy to im nie przeszkadza. Zadziwiające, uśmiechają się pod nosem i podglądają figle Szymona
z nieukrywaną ciekawością. Bartek Gawryszewski – czasem zamyślony Orfeusz– najstarszy, można powiedzieć
nestor filmowych przygód, a jednak jak kultura nakazuje, dostosowuje swój poziom ekscentryzmu do potrzeb
Szymona. Wtóruje opowieściami różnej treści i chichotem oczywiście. Od czasu do czasu zapomina, że ma
słuchawki na uszach i wyśpiewuje nam niepowtarzalnym tonem teksty utworów Michaela Jacksona, rzucając
nonszalancko kapeluszem. Na szczęście nie trafia na głowę pasażera, który dosiadł się w Poznaniu. Nie
powstrzymuję już ich przed eksplozją zachwytu, gdy dojeżdżamy na peron Ostbanhof w Berlinie. O!!!
Widziałam Pana Jacka! Wykrzykuje Ola. Wysiadamy i ustawiamy się w rzędzie, niemal salutując, przed naszym
gospodarzem.
Tu wypada mi uczynić pewną retrospekcję i przedstawić piątego towarzysza. Jacek Wojtaś- kierownik
warsztatów animacji poklatkowej, które odbyły się w naszej szkole w ramach festiwalu filmowego Up to 21,
juror i przyjaciel festiwalu. To on po zakończonym bankiecie w Domu Kultury Bielany wręczył nam zaproszenie
na Międzynarodowy Rec Film Festiwal w Berlinie. Zasługują, by pojechać, mogę ich zabrać, co Pani na to? Już
nie pamiętam, jaka była wtedy moja reakcja. Wiem, że dwa tygodnie przygotowań do wyjazdu minęły bardzo
szybko. Spotkanie z panem Burmistrzem Budziszewskim, otrzymanie wsparcia finansowego na wyjazd,
mnóstwo dokumentacji wypełnianej w zaciszu gabinetu Pani Dyrektor Magdaleny Politańskiej. Miałam tyle
wątpliwości, a Pani Dyrektor żadnej, uwierzyła, że ten wyjazd jest okazją, którą należy dzieciom podarować.
I gdy otrzymałam bilety na pociąg w sekretariacie, program festiwalu od Jacka Wojtasia, to wiedziałam już, że
to się zaczęło.
A więc zaczęło się- Jacek Wojtaś z surowym wyrazem twarzy wręcza nam mapy metra berlińskiego i mapę
miasta, po czym tłumaczy młodzieży, w którym miejscu właśnie się znajdujemy. Prowadźcie nas do hotelu.
Oznajmia. Młodzieży rzednie mina. Już nikomu nie chce się śmiać. Po czym udajemy się w podziemia metra
i zastanawiamy się, jak odszyfrować obcy labirynt. Po kilku pomyłkach, które pozwolił nam Jacek popełnić,
dojeżdżamy do hotelu. Wszystko nowe i ciekawe. Wąskie schody, szklane kredensy wypełnione porcelaną
i starymi chińskimi laleczkami. Mamy do dyspozycji jeden apartament- czteroosobowy. Młodzież otwiera oczy
ze zdziwienia. Będziemy tu spać razem? I już w ich oczach dostrzegam małą kalkulację, co trzeba zrobić, by ich
pani nauczycielka niczym nie mogła zawadzić swoją obecnością w niewinnych, zaplanowanych już w pociągu
figlach, które chcieli wykonać właśnie w pokojach hotelowych. Nie mamy jednak czasu na rozważania, bo Jacek
już zabiera nas do centrum festiwalowego Domu Kultury w Berlin Tempelhof. Małe podwórko, dziko rosnące
kwiaty wokół starego budynku. Młodzi ludzie siedzący swobodnie na chodniku, opustoszałe kino, bo właśnie
trwa przerwa między seansami. Zmierzamy do biura. Jacek wita się z organizatorami festiwalu. Ja niewiele
rozumiem z rozmów po niemiecku. Na szczęście są osoby, które mówią po angielsku. Zaproszeni do zjedzenia
kolacji wymieniamy uprzejmości ze staruszkiem Jurgenem, który mówi do nas czule, choć go nie rozumiemy.
My więc możemy się do niego tylko uśmiechać. I nagle trafiamy na czerwoną ścianę, kilka fleszy i już nasze
zdjęcia wiszą na ścianie honorowych gości festiwalu. Jeszcze kilka uprzejmości i przywitań. Znajdujemy się
wreszcie na sali kinowej. Mała, kameralna sala teatralna lokalnego domu kultury, mała widownia, a w niej sami
uśmiechnięci widzowie. Zaraz potem okazuje się, że jesteśmy chyba jedynymi tylko widzami, bo resztę publiki
reprezentują niemieccy jurorzy i twórcy filmowi, którzy czekają na przedstawienie swojego filmu po projekcji.
Pierwszy film młodego Portugalczyka What day is today? Dokument animacja ukazująca historię rewolucji
w Portugalii, 40 lat dyktatury i zmian gospodarczych w śmiecie już demokratycznym. Spoglądam na moich
uczniów. Szymon zachwycony techniką filmową, Ola skupiona na tekście, trzeba płynnie czytać po angielsku,
Oli to nie martwi. Następne filmy zadziwiają poważną tematyką i eksperymentalną formą. Zapominam przez
chwilę, że przyjechałam tu z młodzieżą, bo chłonę te utwory i przeżywam je. Nagle dostrzegam, że moi
towarzysze, figlarze z pociągu siedzą skupieni i reagują tak samo, jak ja – namaszczeniem i skupieniem. Ja wieloletni bywalec na wielu festiwalach jestem przyzwyczajona do siedzenia przed ekranem wiele godzin
każdego dnia. Jestem przyzwyczajona do poskramiania własnego umysłu, by czytać film po filmie z precyzją.
Nie męczy mnie to. A tu nagle widzę, że dzieci, które tu ze mną przyjechały, chłoną filmy jeden po drugim. Nie
zadają pytań, tylko komentują i uruchamiają własną wyobraźnię. Za chwilę rozmawiamy i bawi nas wspólna
rozmowa o utworach. Co nam się podobało? Co było niespotykane? Film The quick guide how to get famous
in five minutes. Film eksperyment. Reżyser Dennis Stromer wyjaśnia, że to miała być igraszka, filmowy kolaż
pomysłów. Globalny świat zamyka człowiekowi świadomość, jego tożsamość do postaci paczki podpasek lub
proszku do prania. Pytam Szymona, czy widział, jak to było zmontowane. Nie udaje nam się zbyt wiele
porozmawiać, bo on ma szał w oczach, jakby już widział w swojej wyobraźni, że kiedyś zrobi coś podobnego.
Szymon jest zachwycony filmem. Jestem pewna, że większość widzów komercyjnego kina, nigdy nie
zrozumiałoby tej produkcji, wyszłoby z kina z dziwnym wyrazem twarzy. Moi uczniowie nie wyszliby z kina
nawet wtedy, gdy skończyłyby się napisy. Taka jest różnica między publicznością Multikina a moją
publicznością. Mam przyjemność uczyć Szymona i Olę dopiero miesiąc, a tu dowiaduję się, ze dostałam prezent
od losu- młodzież nieposkromionych odkrywców wyobraźni. To nie przydarza się każdemu nauczycielowi.
Wróciliśmy do hotelu grubo po 21. Usiedliśmy na chwilę na swoich łóżkach, położyliśmy Bartka do łóżka
z powodu podwyższonej temperatury. Teraz już wiem, że można dostać zawrotu głowy filmowego, który
należy leczyć tylko nurofenem. Sami jednomyślnie wpadliśmy na pomysł nocnego spaceru po Tempelhof.
Zakamarki metra, nocny autobus, mijani po drodze zmęczeni zwyczajną pracą Niemcy. Próbowaliśmy
uporządkować w głowie to, co przeżyliśmy tego dnia. Wróciliśmy magicznym berlińskim autobusem, siedząc
na jego drugim piętrze.
2.10.2015 piątek
Budzimy się zdziwieni, że to już 9.00 rano. W wielkim pośpiechu udaje nam się zdążyć na śniadanie do centrum
festiwalowego. Dostajemy od Jacka instrukcje, co nas czeka do obiadu. Wsiadamy w metro i jedziemy na
Checkpoint Charlie, by zwiedzić Muzeum Muru Berlińskiego. Jacek zostawia nas w centrum. Przekraczamy
w końcu progi muzeum i tutaj zagłębiamy się w zakamarki ekspozycji, poznajemy historię tego smutnego dla
Niemców czasu. Oglądamy stare samochody i walizki, w których ukrywano osoby uciekające z Berlina
Wschodniego. Czytamy wspomnienia ojców pracujących po drugiej stronie. Podziwiamy w końcu zdobycze
technologii z czasów słynnej zimnej wojny. Ukradkiem dostrzegam człowieka, który płacze przy makiecie muru.
Domyślam się, że oddaje cześć komuś bliskiemu. Zatrzymujemy się przy reprodukcji obrazu Picasso Guernica,
którego historia jest szczegółowo przedstawiona w muzeum. Młodzież próbuje złożyć w całość wykrzywione
twarze ludzi i kawałki ciał konia. Cierpienie i krzyk przemawia do nas z obrazu. Po kilku godzinach intensywnych
dociekań czujemy zmęczenie. Wychodzimy na ulicę, by odnaleźć kawałek słynnego muru, którego nie
zburzono. Zaraz potem rzucamy się w wir sklepów z pamiątkami. Każdy szuka czegoś dla siebie i swoich
bliskich. Rozmawiamy z tureckimi handlarzami, ale nie umiemy się targować. W rezultacie sporo oglądamy,
mało kupujemy, bo ceny w Euro nas wybijają z tropu. Wyruszamy w dalszą podróż po Berlinie. Wsiadamy
w metro, by dotrzeć na słynny Aleksander Platz. Tam okazuje się ku radości wszystkich, ze wysiedliśmy
w centrum odbywającego się October fest. Zwalniamy, by podziwiać niepowtarzalne stragany ze starymi
płytami, pamiątkami, czy regionalnymi specjałami. Chcielibyśmy zostać dłużej, ale musimy dotrzeć
samodzielnie pod Bramę Brandenburską, by spotkać tam uśmiechniętego Jacka, by usłyszeć pochwałę, że
daliśmy radę samodzielnie zwiedzić Berlin. A pokonaliśmy wiele kilometrów piechotą, minęliśmy wieżę
telewizyjną, muzeum Pergamon, budynek parlamentu, zjedliśmy po drodze lody i poleżeliśmy na zielonej
murawie przed teatrem. Jacek zabiera nas w kolejny labirynt metra, by zjeść obiad w miejscu, gdzie
obserwowaliśmy życie tureckich emigrantów. Udało nam się w końcu dotrzeć na salę kinową, by
z przyjemnością oddać się lekturze kolejnych filmów festiwalowych. Wiele z nich zawierało komentarz do
obecnej sytuacji żyjących w Niemczech mniejszości narodowych. Przebijał się z nich dialog nad sytuacją tych
ludzi, nad losem młodych Nigeryjczyków, czy Ormianina, którzy pragną odmienić swój los. Z ekranu docierały
słowa nastolatków, którzy mówili o pragnieniu chodzenia do szkoły, o możliwości znalezienia pracy czy
założenia rodziny. Przyszła więc refleksja, że ludzie, którzy zazwyczaj to wszystko mają ,nie potrafią tego
docenić. Najbardziej jednak zaciekawiły nas wystąpienia samych twórców filmowych, ich opowieści, jak rodził
się utwór. Twórcy dzieła Tarek Chalibi spotkali się w Afganistanie, by stworzyć zespół filmowy i opowiedzieć
historię Tereka uciekającego z Syrii do Niemiec. W zgaszonym świetle projektora stanęło na scenie siedmiu
artystów skromnych i w pełni oddanych swojemu dziełu. Każdy z nich kierował uwagę na kolegę stojącego
obok. Każdy z nich wprowadził nową ciekawostkę do historii tego dzieła. Urzekła nas szczerość i szacunek,
jakim obdarzała się ekipa twórców. Rzeczywiście w takiej atmosferze mógł powstać tylko niepowtarzalny
obraz. Wielokrotne spotkanie z twórcami było dla nas oglądem i nauką, jak powinno się promować film, i jak
ważna w ekipie produkcyjnej jest współpraca.
Moi podróżnicy i kinowi odkrywcy pokochali szczególnie jednego z jurorów- Otto Aldera. Po każdym bloku
filmowym mogliśmy przysłuchiwać się obradom i recenzjom grupy profesjonalistów. Urzekł nas spokój
i dobrotliwość Otto. Jego praca dla jury była nieoceniona, bo raz nawet udało mu się usnąć podczas dyskusji
z nonszalancko zarzuconym identyfikatorem na plecach. Od tej pory zawsze spotykając Otto na korytarzu
i witając go młodzież zarzucała identyfikator w podobny sposób na plecy. Nie był to oczywiście wyraz
lekceważenia tylko najwyższa forma podziwu i przyjaźni dla człowieka o niezwykłym poczuciu humoru. Moim
młodym widzom zdarzało się ponadto rechotać głośno na sali kinowej, mówić szeptem słyszalnym na kilometr
i szeleścić programem filmowym. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, bo wszyscy dostrzegali w tym ich
zaangażowanie i mocny emocjonalny ładunek, z jakim odbierali utwory. Udzielając wywiadu dla reporterów
festiwalu słowa Szymona I am happy so I am here oddawały cały entuzjazm młodej publiczności.
Kiedy wróciliśmy do hotelu młodzi odzyskali swoją energię i zabrali się do krótkometrażowej relacji filmowej.
Zaaranżowali przestrzeń do recenzji filmowej. Snuła się więc opowieść widza przemieszana dowcipami.
I wtedy otworzyły się drzwi i dołączył do nas Jacek. Swobodna rozmowa przerodziła się w poważną dysputę na
temat filmu Safe space. Jacek zwrócił uwagę na różnicę kultur pokazaną w świecie bohaterów i konteksty, za
pomocą których należało odczytywać problem w filmie- przemoc chłopaka nad dziewczyną. A potem
przeprowadził młodzież przez konstrukcję utworu, by udowodnić im, że wiele punktów odniesienia było tam
świadomie użytym środkiem wyrazu. Zastała nas znowu druga w nocy, gdy otrząsnęliśmy się z dociekań.
3.10.2015 sobota
Kolejny zaspany poranek zrekompensował nam widok Oli krzątającej się w kuchni, by uraczyć nas wspólnym
śniadaniem- jajecznicą usmażoną w jedynym dostępnym w kuchni pensjonatu garnku.
A zaraz po szybkiej festiwalowej kawie daliśmy się porwać Jackowi na Dworzec Zoo, by obejrzeć słynny Kościół
Pamięci Cesarza Wilhelma, a następnie kontemplować Zegar Upływającego Czasu w Europa Center.
Zatrzymani na chwilę pod fontanną słynnego placu Dzieci z Dworca Zoo złapaliśmy oddech, by udać się
autobusem nr 100 ( najciekawsza trasa turystyczna) mijając Kolumnę Zwycięstwa pod słynny Reichstag siedzibę władz zjednoczonych Niemiec. I tam korzystając ze słynnego święta narodowego Zjednoczenia
Niemiec przespacerowaliśmy się znów pod Bramę Brandenburską i zjedliśmy bułkę z wurstem korzystając ze
świątecznego pikniku.
I nastąpiła chwila ciszy. Stanęliśmy przed Muzeum Holocaustu. Mozaika i gmatwanina szarych bezimiennych
murów tworząca milczące wąskie alejki oddziałała na nas podwójnie. Na początku niczego nie podejrzewający
moi towarzysze zaczęli szemrać między ścieżkami nie wiedząc do czego one służą. Natura podpowiadała im,
że labirynt może służy do zabawy. Pozwoliłam im na chwilowe urzeczywistnienie tego incydentu, by za chwilę
przechodząc między nimi wstrząsnąć ich emocjami, nazwać słowo holocaust po imieniu. Zobrazowałam
wymiar zbrodni hitlerowskiej, wytłumaczyłam, że holocaust to nie tylko uśmiercenie ludzi, ale pozbawienie ich
tożsamości i zniszczenie pamięci po nich. Doskonale zaplanowana zbrodnia miała usunąć Żydów z pamięci
świata. Nikt miał nie wiedzieć o ich istnieniu. Potem spojrzenie na bezimienne bloki, ich zszarganą szarą
konstrukcję, uruchomił w młodych ludziach wyobraźnię i wrażliwość. Zamilkli i posmutnieli. Zaczęli ostrożnie
stawiać stopy między grobami, patrzeć na pole cmentarne z właściwym szacunkiem. Świadomość, że pomnik
postawiono w Berlinie czynił to miejsce jeszcze bardziej mistycznym.
Nie lubię widzieć długo smutku na twarzach uczniów. Aby to zmienić, szybki podjazd na Plac Poczdamski, by
posiedzieć przy dobrych lodach i pogadać o trudach dojrzewania. Odwieczne problemy nastolatków, czy należy
golić młodociane wąsy, co zrobić z chłopakiem, który nie oddzwania postawiły mnie i Jacka w gotowości.
Poczuliśmy się mitologicznymi mędrcami, do których świątyni zawitało kilku młodych nieposkromionych
młokosów. Rozmowa przeniosła nas na obszary szczerości i zaufania, i uczyniła z nas bractwo wspólnej
podróży.
Powrót do hotelu, szybkie wystrojenie się w stroje wizytowe i już za chwilę siedzieliśmy w sali kinowej
oczekując na Finał Best Film Festiwal. Oklaskiwaliśmy filmy nagrodzone i cieszyliśmy się , że kilka naszych
faworytów znalazło się na podium. Film zwycięski- Waiting for the (t)rain, na pewno przyjedzie z nami do
Polski, bo zechcemy go pokazać w szkole, by podzielić się odkryciem nowego pięknego dokumentu o zakątku
świata. Pożegnaliśmy wreszcie organizatorów, pojechaliśmy z Jackiem w ostatnią nocną wyprawę po Berlinie.
W ustronnej ale gwarnej pizzerii opowiadaliśmy sobie dowcipy i pozwalaliśmy się młodzieży śmiać. A potem
mała lekcja literatury polskiej, gdzie odsłoniłam kilka tajemnic literackich, o mistycyzmie Słowackiego
i Mickiewicza, o wzruszeniach Zygiera nad Redutą Ordona, o tajemnicy polskiej poezji patriotycznej.
Nieplanowane wzruszenie udało się zgasić kolejną serią dowcipów w wykonaniu Jacka. Wracając do hotelu
snuliśmy się po zakamarkach Berlina, który w nocy ma zupełnie inną twarz. Nawet stary oszpecony graffiti
pomnik pozwolił nam przenieść się w inną czasoprzestrzeń. Tego wieczoru graliśmy długo w gry tocząc szczere
rozmowy na temat naszej podróży. Młodzi kolejny raz przekonali się, że nie ma głupich pytań, mogą być tylko
głupie odpowiedzi.
4.10.2015. niedziela
Poranne wstawanie, pakowanie pamiątek i celebrowanie ostatniego śniadania w Berlinie, które tym razem
przygotowali chłopcy. Potem metro i oczekiwanie na pociąg w hali dworcowej. Pozwoliłam młodzieży
rozpierzchnąć się w celu wydania ostatnich euro centówek. Przemiłe spotkanie księgarza, który przywitał nas
po polsku. Wypełnianie w pośpiechu kartek z podróży, również tych do tajemniczych dziewczyn, które zostały
w Polsce. Szymonowi drżały ręce, bo nie wiedział, czy pocztówki zostaną wysłane przed odjazdem pociągu.
Jacek biegał po znaczki i koperty, Bartek naklejał, a ja dyktowałam adresy. Rozstaliśmy się z Jackiem kilka minut
przed odjazdem, ale bohatersko uśmiechał się wracając z poczty. Wsiedliśmy w ostatniej chwili do wagonu
i dlatego długo jeszcze biło nam serce. A potem przyjrzeliśmy się naszym współpodróżnym. Pani w okularach
zapatrzona w okno i żwawy, energiczny staruszek podpatrujący moich rozwydrzonych uczniów. Bo gdy serce
przestało im walić w piersiach z powodu ostatnich ekscytacji, zaczęli znowu dokazywać. I padło wtedy
magiczne pytanie o smaki dzieciństwa. Opowiadaliśmy sobie o różnościach, które lubiliśmy dawniej. Pani
w okularach i staruszek, okazało się profesor socjologii, nie mieli już wyjścia. Weszli w nasz zaczarowany świat.
Pani wspominała barszczyk swojej babci, a staruszek zapach kiełbasy na wiejskim weselu. I tak narodziła się
zażyłość, która trwała aż do Warszawy. Jacek też siedział zaczarowany, wszyscy wyglądaliśmy jakbyśmy się
znali bardzo długo. A przecież to tylko cztery dni wspólnej podróży wywołały w nas te zmiany. Gdy
pozostawiłam Jacka w pociągu a dzieci w ramionach swoich rodziców, dopiero wtedy otrząsnęłam się
z zaczarowanego snu. Trzeba wrócić do rzeczywistości- pomyślałam. Dziś, gdy piszę te słowa, wiem, że nie da
zapomnieć się takiej podróży. Wpłynęła ona na moje nauczycielstwo. Rutyna dnia codziennego zamyka nas
w pobieżności i braku refleksji. Rzadko miewam okazję zatrzymać się i przyjrzeć młodzieży tak dokładnie. To
popatrzenie im w oczy, posłuchanie ich słów, bycie z nimi dało mi niespotykaną wiedzę o młodzieży i ich
potrzebach. A podróż do kina i z powrotem zawsze jest ciekawa. Nieważne, czy to Kino Muranów w Warszawie,
czy Kino w Berlin Tempelhof.

Podobne dokumenty