Faraon Mernefta - PDF

Transkrypt

Faraon Mernefta - PDF
WIERA KRZY˚ANOWSKA
FARAON
MERNEFTA
PowieÊç
wydane przez
Powrót do Natury
Katolickie publikacje
80-345 Gdaƒsk-Oliwa ul. Pomorska 86/d
tel/fax. (058) 556-33-32
Z pierwszego wydania rosyjskiego w 1907 r.
przet∏umaczy∏a
Janina Kreczyƒska
Przedmow´ do wydania polskiego napisa∏
K. Chodkiewicz
Z Biblioteki Narodowej
II 1.512.496
SPIS TREÂCI
PRZEDMOWA, KTÓRÑ WARTO PRZECZYTAå
3
OPOWIEÂå TERMUTIS
5
OPOWIADANIE PINECHASA
24
OPOWIEÂå NECHO
69
ZAKO¡CZENIE
135
2
PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO
yÊli podstawowe doktryny ezoterycznej Indii, Iranu i Egiptu majà wspólnà ˝yjàcà i ukrytà w nich treÊç.
Pot´˝ni prorocy i przywódcy tych religii, ich uczniowie i póêniejsi naczelni kap∏ani zwiàzanych z tymi doktrynami kultów, znali t´ wspólnà niewidzialnà dusz´. Wykazujà to jasno porównawcze badania Êwi´tych ksiàg.
Ten jednak monoteizm ezoteryczny dost´pny by∏ tylko ma∏ej grupie wybranych, kap∏anów, królów i wtajemniczonych; dla szerokich mas jednobóstwo nie istnia∏o, t∏um musia∏ mieç przed oczyma to, w co wierzy∏, czego si´ ba∏
i co mia∏ czciç, przez to dla mas religie ówczesne musia∏y daç wi´cej przedmiotów czci i kultu. Stàd prawie materialistyczny politeizm, jaki w po∏owie XII w. przed Chrystusem – tj. w czasie wystàpienia dziejowego Moj˝esza –
powszechnie krzewi∏ si´ nad Gangesem, Eufratem i Nilem.
Donios∏e znaczenie wystàpienia Moj˝esza i narodu izraelskiego polega na tym, ˝e sta∏ si´ on ogniwem poÊrednim mi´dzy religiami staro˝ytnoÊci a chrzeÊcijaƒstwem. Moj˝esz z koczowniczych i na po∏y dzikich band arabskosemickich zorganizowa∏ terrorem zwarty naród ˝ydowski i grozà narzuci∏ mu ide´ jednobóstwa, ide´ groênego
i mÊciwego Jehowy, który nie znosi obok siebie innych bogów czy bo˝ków, który opiekuje si´ narodem ˝ydowskim,
ale wszelkie odst´pstwo i niepos∏uszeƒstwo karze i Êciga bezlitoÊnie. Idea monoteistyczna wydosta∏a si´ z zakamarków Êwiàtyƒ, przesz∏a mi´dzy masy jako artyku∏ wiary, a dzier˝ona na sztandarze narodu izraelskiego przez
10 wieków zosta∏a rozszerzona i utrwalona w Êwiecie w przerobionej i wznios∏ej formie w religii chrzeÊcijaƒskiej.
Tymi w∏aÊnie czasami, gdy nowopowsta∏y prorok formowa∏ i hartowa∏ swój naród wybrany, gdy go wyzwala∏
z niewoli egipskiej i prowadziç zaczà∏ do ZIEMI OBIECANEJ, zajmuje si´ W. Krzy˝anowska w powieÊci pt. Faraon Mernefta. Legenda Moj˝esza otrzymuje tu naÊwietlenie z bardzo ciekawej strony, dotàd ma∏o znanej. Autorka
przyznaje Moj˝eszowi geniusz, talent organizacyjny, umi∏owanie idei, dla której poÊwi´ci∏ ca∏e ˝ycie, ale ukazuje
nam równie˝, ile szkody dzia∏alnoÊç proroka przynios∏a Egiptowi, ile naƒ sprowadzi∏a kl´sk, nieszcz´Êç i ile kosztowa∏a krwi.
Bardzo ciekawie uj´ta tu jest i wyjaÊniona dzia∏alnoÊç proroka w dziedzinie magii, która znana by∏a wówczas
wy˝szym kap∏anom Egiptu. O tej to walce mi´dzy Moj˝eszem a faraonem i m´drcami Egiptu pisze w rozdzia∏ach
swej ciekawej powieÊci. Epoka wspó∏czesna odmalowana ˝ywo, barwnie i wiernie. (Za drugà powieÊç z tych czasów pt. ˚elazny kanclerz Egiptu i za wierne przedstawienie ówczesnej epoki otrzyma∏a autorka insygnia i tytu∏
„Oficera Akademii Francuskiej"). Uj´cie tematu jako kolejnych pami´tników trzech osób, tj. matki Moj˝esza,
a siostry faraona: Termutis, uczonego i maga, Pinechasa, wreszcie oficera gwardii przybocznej faraona nazwiskiem Necho – utrzymuje w powieÊci ˝ywy tok akcji i pozwala naÊwietlaç te same problemy i zdarzenia od razu
z kilku stron.
Autorka jest sprawiedliwa. Przyznaje Moj˝eszowi to, co mu si´ nale˝y, ale wykazuje zarazem, ˝e „naród wybrany" narodziny swej pot´gi zawdzi´cza kl´skom, krwi, ∏zom i rozpaczy narodu egipskiego, starszego od niego kulturà i cywilizacjà. A krew ˝àda zawsze ekspiacji i kary.
Idea narzucona temu narodowi przez Moj˝esza, owo zidentyfikowanie religii z narodowoÊcià, jakie widzimy
u ˚ydów, sta∏o si´ w pewnej mierze przeznaczeniem wiekowym tego narodu. Przemin´∏y wszystkie narody staro˝ytnoÊci, znikn´li Asyryjczycy i Babiloƒczycy, Egipcjanie, Fenicjanie, Grecy staro˝ytni i Rzymianie, a jedyny naród ˝ydowski wierny pozosta∏ narzuconej mu religii, nie odst´pujàc od niej ani na jednà liter´! Od 3000 lat trwa
w swym rasistowskim ob∏´dzie, separujàc si´ od wszystkich innych szczepów i narodów, zachowujàc swà odr´bnoÊç. Ci, którzy kierujà ewolucjà ludzkoÊci, celowo rozrzucili naród ˝ydowski mi´dzy wszystkie narody Êwiata, by
zmusiç uparte te dusze do przechodzenia w inne cia∏a i w wy˝szà ras´, by porzucaç zacz´∏y formy ju˝ skostnia∏e,
które nie dajà pola do dalszej ewolucji i post´pu. Ale nadaremnie. Zwarta i wierna Jehowie masa europejskiego
˝ydostwa nie ∏àczy si´ z ˝adnym innym narodem, stanowi odr´bnà jednostk´, obcà innym rodzinom narodów, Êlepo i bezwzgl´dnie idzie ku swemu przeznaczeniu, jakie jà czeka w niedalekiej ju˝ mo˝e przysz∏oÊci.
To, co si´ obecnie w stosunku do ˚ydów dzieje w Europie, jest poczàtkiem wielkiego dziejowego procesu, który
ostatecznie rozwià˝e kwesti´ ˝ydowskà i zmusi te zatwardzia∏e w rasizmie duchy do przejÊcia w inne formy rozwojowe, w bardziej podatne dla ewolucji cia∏a nowszych szczepów. JeÊli nie po dobremu, to przez kataklizmy
M
3
i przeÊladowania, ta grupa duchów zmuszona b´dzie do zrezygnowania z wcielania si´ w cia∏a ˝ydowskie. Jakà
drogà proces ten pójdzie, zobaczymy mo˝e jeszcze za naszego ˝ycia. ˚ydzi b´dà coraz systymatyczniej wydzielani
ze spo∏eczeƒstw europejskich i emigrowaç b´dà do pozaeuropejskich oÊrodków. Tam zostanà zgrupowani i zmasowani, tam te˝ spotka ich Karma, która zmusi ich do przejÊcia w wy˝sze formy ewolucyjne.
JeÊli si´ dok∏adnie przyjrzymy posuni´ciom w sprawie ˝ydowskiej na terenie Niemiec, widzimy, ˝e Hitler
sta∏ si´ tym taranem i bodêcem, który kwesti´ ˝ydowskà ruszy∏ z posad i zmusza konsekwentnie Êwiat do zaj´cia si´ nià i rozwiàzania. Zwolennicy teorii reinkarnacji zobaczà tu mo˝e coÊ wi´cej. W mistycyzmie Hitlera jest
jakaÊ nieub∏agana i straszliwa zaci´toÊç, która ka˝e mu walczyç z zalewem ˝ydowskim. Kto wie, czy wódz Niemiec nie jest tym duchem odleg∏ych epok, który, z sercem rozdartym bólem, patrzy∏ na katusze i bezbronnà rozpacz swego egipskiego ludu wobec poczynaƒ maga Moj˝esza i pos∏usznych mu Êlepo, op´tanych nienawiÊcià synów Izraela. I wielki ten duch, jako narz´dzie Karmy narodów, prze teraz do rozwiàzania sprawy ˝ydowskiej
w skali Êwiatowej.
I mogà ˚ydzi chcieç czy nie chcieç, mogà si´ broniç wszelkimi sposobami. Los ich spe∏ni si´ mo˝e wkrótce w tych zasadniczych liniach, jakie od tysi´cy lat ju˝ zosta∏y nakreÊlone w ogólnym planie ewolucji ludzkoÊci * przez pot´gi kierownicze tej˝e ewolucji. Im pr´dzej ˚ydzi zrozumiejà t´ prawd´, tym ∏atwiej odrobià reszt´ Karmy swego narodu.
Osoby powieÊci namalowano ˝ywo i barwnie, sà ruchliwe i przemawiajà do nas bezpoÊrednio. Pi´kna postaç
m´drca–faraona uderza nas tragizmem bólu nad n´kanym i bezbronnym narodem, stajàcym si´ ofiarà podst´pów
bezwzgl´dnego maga. Nie jest to walka otwarta i szlachetna, ale przeÊladowanie przeciwnika i atakowanie go,
gdy jest bezbronny i og∏uszony. Ksià˝ka, pisana kilkadziesiàt lat temu, jest ciekawym przyczynkiem do historii
narodu ˝ydowskiego, a przez wyjaÊnianie momentów okultystycznych daje du˝o materia∏u do studiów równie˝
i dla sympatyków ezoteryzmu.
K. Chodkiewicz
* Szczegó∏owo autor pisze o tym w pracy p.t. Ewolucja ludzkoÊci, antropogeneza okultystyczna, Bibioteka „Lotosu" tom I, Kraków 1935
(przyp. wyd.)
4
OPOWIEÂå TERMUTIS
czasie, kiedy zaczyna si´ moje opowiadanie i kiedy zdarzy∏ si´ wypadek, który rozstrzygnà∏ o moim losie, dwór
znajdowa∏ si´ w Tanisie, ulubionym miejscu pobytu mego brata, Faraona Ramzesa II.
By∏am wtedy pi´knà m∏odà dziewczynà, weso∏à, niefrasobliwà i dobrà, ale s∏abego charakteru. Kochana i pieszczona przez wszystkich, przyzwyczajona do tego, ˝e wszyscy doko∏a ulegali moim zachciankom, ˝y∏am szcz´Êliwa,
che∏piàc si´ swojà pozycjà i pi´knoÊcià, przekonana, ˝e przysz∏oÊç chowa dla mnie same ró˝e. Serce mia∏am wolne
i nie podoba∏ mi si´ ˝aden ze starajàcych si´ o mnie m´˝czyzn. PoÊród moich sta∏ych wielbicieli by∏ pewien m∏ody
znakomity Egipcjanin, nazwiskiem Szenefres. By∏ to pi´kny m´˝czyzna lat 26-27, w∏aÊciciel ogromnej maj´tnoÊci
i cieszàcy si´ ∏askà Ramzesa, przy którym pe∏ni∏ zaszczytny urzàd; we mnie jednak, nie wiem dlaczego, budzi∏ niemi∏e uczucie. Pewnego razu, podczas zabawy, poczu∏am si´ zm´czona. Pragnàc samotnoÊci, wysz∏am do ogrodu
w towarzystwie tylko jednej z kobiet, post´pujàcej w odleg∏oÊci, i pospiesznie skierowa∏am si´ do ulubionej akacjowej altanki, znajdujàcej si´ w pobli˝u rzeki. Wszed∏szy tam, ze zdumieniem ujrza∏am Szenefresa, le˝àcego na kamiennej ∏awce z wyrazem g∏´bokiego smutku.
Ujrzawszy mnie, porwa∏ si´ z miejsca i chcia∏ wyjÊç, ale jego zrozpaczony wyraz twarzy wzruszy∏ mnie i przemóg∏szy swà wewn´trznà odraz´, zapyta∏am go o przyczyn´ jego smutku i o to, czy nie mog∏abym mu pomóc w
usuni´ciu robaka, który toczy∏ mu serce tak widocznie. Po tych s∏owach Szenefres zmiesza∏ si´, po czym, upad∏szy
mi do nóg, uca∏owa∏ brzeg mojej szaty i wyzna∏, ˝e mnie kocha, b∏agajàc o odpowiedê, czy mo˝e spodziewaç si´, ˝e
kiedyÊ wybior´ go na m´˝a. Mówi∏am ju˝, ˝e wcale nie lubi∏am Szenefresa. S∏owa jego, chocia˝ pokorne, nie podoba∏y mi si´ i z ca∏à królewskà dumà odpowiedzia∏am, ˝e nigdy nie wzbudzi on we mnie innych uczuç oprócz tych,
jakie córka faraona mo˝e ˝ywiç dla wiernego poddanego i s∏ugi.
Wówczas Szenefres wsta∏ i, skrzy˝owawszy r´ce na piersiach, sk∏oni∏ mi si´ z czcià, b∏agajàc o przebaczenie za
swojà bezrozumnà Êmia∏oÊç. Odwracajàc si´, w jego czarnych oczach zauwa˝y∏am jednak b∏yskajàce spojrzenie
Êmiertelnej nienawiÊci. Niestety nienawiÊç ta, którà wtedy lekcewa˝y∏am, mia∏a odegraç wa˝nà rol´ w moim ˝yciu; scen´ zaÊ owà wspomnia∏am teraz tylko dla wyjaÊnienia póêniejszych zdarzeƒ.
W czasie pobytu w Tanisie zauwa˝y∏am, ˝e moja najlepsza przyjació∏ka, Asnat, od pewnego czasu jest zamyÊlona i smutna. Spostrzeg∏szy pewnego wieczoru ∏zy w jej oczach, pociàgn´∏am jà na swój taras, posadzi∏am obok
siebie i rzek∏am, Êciskajàc jej r´ce:
– Kochana Asnat, dawno ju˝ widz´, ˝e jesteÊ smutna i martwi mnie to. Wyjaw mi przyczyn´ swego smutku,
a mo˝e uda mi si´ przyjÊç ci z pomocà.
Nie odpowiadajàc nic, Asnat osun´∏a mi si´ do nóg i, ukrywszy g∏ow´ na moich kolanach, wybuchn´∏a p∏aczem.
– No dalej, powiedz wszystko – mówi∏am, pieszczàc jà i g∏adzàc jej w∏osy – Niemo˝liwe, ˝ebyÊmy obie nie znalaz∏y sposobu na twoje zmartwienie.
Asnat uca∏owa∏a moje r´ce i cicho rzek∏a:
– Tobie jednej, Termutis, przyjació∏ko moja i pani, mog´ przyznaç si´ do wszystkiego. Oto kocham i jestem kochana, ale mi∏oÊç moja jest nieszcz´Êliwa, nie zyska nigdy ∏aski bogów. Znasz mego ojca, wiesz, jaki jest zarozumia∏y, okrutny i surowy... nie odda mnie nigdy temu, którego mi∏uj´...
– Kogó˝ wi´c kochasz? – zapyta∏am zdumiona. – Czy to cz∏owiek z nieczystej kasty albo jaki niegodny amu? Ale
jak˝e móg∏ podobaç ci si´ taki cz∏owiek, tobie, mogàcej wybieraç spoÊród najznakomitszych dworzan?
– Nie, nie – zawo∏a∏a Asnat. – Ten, którego kocham, to Egipcjanin, wielki artysta, równie dobry jak pi´kny.
Jest rzeêbiarzem i nazywa si´ Apofis. Przez pewien czas by∏ zatrudniony w Tebach u swego wuja, który pracuje
dla mego ojca – buduje nasz rodzinny grobowiec i pa∏ac. Tam go ujrza∏am i tam pokochaliÊmy si´ nawzajem. Obecnie Apofis posiada tutaj swà w∏asnà pracowni´. Spotka∏am go dwa czy trzy razy na ulicy, ale nie mog∏am z nim
pomówiç; nie mog∏am nawet spojrzeç na niego z bliska, bo nie by∏o ˝adnego powodu i boj´ si´, ˝eby ojciec przypadkiem nie domyÊli∏ si´ czego: zgubi∏by on mego ukochanego bez litoÊci.
– Nie p∏acz, Asnat – rzek∏am weso∏o. – Jutro zobaczysz swego najmilszego. Sama udam si´ do rzeêbiarza i za-
W
5
mówi´ cokolwiek. Dawno ju˝ pragn´ mieç posà˝ek Hator z zielonego Mafkackiego kamienia. Apofis na pewno
go wykona, a tak˝e i popiersie naszej kochanej przyjació∏ki, Semnutis, którà przed paru tygodniami wezwa∏ do
siebie Ozyrys. Wydaj polecenie, ˝eby jutro przed upalnà porà przygotowano mojà lektyk´ i aby Êwita mog∏a mi
towarzyszyç.
Nast´pnego dnia wsiad∏am do lektyki, majàc obok siebie dr˝àcà Asnat i kaza∏am zanieÊç si´ do rzeêbiarza. Ranek by∏ przecudny i z rozkoszà odby∏am t´ d∏ugà przeja˝d˝k´.
OpuÊciliÊmy miasto i lektyk´ zatrzymano dopiero na jednym z przedmieÊç, przed domem posiadajàcym skromny wyglàd i otoczonym g´stym ogrodem. M∏ody rzeêbiarz, uprzedzony zapewne przez moich goƒców, sta∏ ju˝ na
progu domu, mocno zarumieniony ze wzruszenia. Kiedy zbli˝y∏am si´, pad∏ na twarz, g∏oÊno s∏awiàc bogów, którzy zes∏ali b∏ogos∏awieƒstwo na jego mieszkanie, sprowadzajàc siostr´ faraona.
Wysiad∏am z lektyki, mówiàc do zmieszanej Asnat:
– Nie l´kaj si´ przecie˝. On jest przemi∏y – ten twój wybrany.
Nast´pnie wyrazi∏am ch´ç zwiedzenia pracowni rzeêbiarza, ˝eby wyrobiç sobie poj´cie o jego pracy i zamówiç
coÊ u niego. Apofis z uszanowaniem wprowadzi∏ mnie do wielkiej szopy, otwartej z dwóch stron, w której znajdowa∏o si´ mnóstwo ró˝nej wielkoÊci kamiennych p∏yt i kilka jeszcze niewykoƒczonych posàgów.
PoÊrodku, ko∏o wielkiego posàgu Ozyrysa, sta∏ na rusztowaniu cz∏owiek zaj´ty wyg∏adzaniem kamienia. Zwrócony do mnie plecami i poch∏oni´ty swojà robotà, zdawa∏ si´ nic nie widzieç i nie s∏yszeç.
– Itamar – zawo∏a∏ z wymówkà Apofis – czy bogowie pozbawili ci´ rozumu? Córka faraona zaszczyca nasze
skromne domostwo swà obecnoÊcià, a ty siedzisz tam jak sroka obrócony plecami do królewny.
Cz∏owiek, do którego odnosi∏y si´ te s∏owa, odwróci∏ si´ zr´cznie, zeskoczy∏ na pod∏og´ i z∏o˝ywszy mi g∏´boki
pok∏on, sta∏ nieruchomo niczym posàg Ozyrysa. Dobrà minut´ patrzy∏am na niego jak zaczarowana; nigdy w ˝yciu
jeszcze nie widzia∏am tak doskonale pi´knego tworu. Wysoki, zgrabny, s∏owem – idealnie zbudowany, Itamar
przedstawia∏ typ semicki. Czarne, wijàce si´ w∏osy okala∏y blade oblicze o regularnych rysach, zaÊ najpi´kniejsze
ze wszystkiego by∏y jego oczy równie˝ czarne i jednoczeÊnie pe∏ne blasku, w których widnia∏a taka dobroç i tyle
czaru, ˝e zapomnia∏am o wszystkim na Êwiecie.
Oderwawszy si´ od tego widoku, poleci∏am pokazaç sobie wszystkie wykoƒczone ju˝ prace rzeêbiarza. Apofis, razem z Itamarem, oprowadzi∏ mnie po swej pracowni, po czym zamówi∏am u niego oprócz tych przedmiotów, o których
wspomina∏am Asnat, jeszcze dwa popiersia: swoje w∏asne oraz przyjació∏ki, dodajàc, ˝e modele z gliny muszà byç ulepione w pa∏acu. Wychodzàc z pracowni, spojrza∏am jeszcze na semit´. Sta∏ o kilka kroków ode mnie i na sekund´ jego palàce, dziwne spojrzenie spotka∏o si´ z moim; serce zabi∏o mi gwa∏townie i, jakby we Ênie, wsiad∏am do lektyki.
Promieniejàca radoÊcià Asnat dzi´kowa∏a mi szeptem, ale ja prawie nie s∏ysza∏am jej s∏ów.
Nazajutrz Apofis przyszed∏ z Itamarem i obaj zabrali si´ do pracy. W ciàgu tej godziny Asnat cz´sto wymienia∏a czu∏e spojrzenia i s∏owa mi∏osne z Apofisem; na mnie jednak obecnoÊç m∏odego ˝yda dzia∏a∏a przygn´biajàco: po
prostu brakowa∏o mi tchu, a wzrok jego pali∏ mnie niby ogniem. Pewnego razu Apofis przyszed∏ sam, a chocia˝
bardzo pragn´∏am zapytaç go, gdzie jest jego pomocnik, duma i wstyd nakaza∏y mi milczenie. Nazajutrz rzeêbiarz
znów przyszed∏ sam. Niepokój mój wzmóg∏ si´ do tego stopnia, ˝e nie mog∏am sobie znaleêç miejsca, a˝ wreszcie
Asnat, jakby zgadujàc moje ukryte myÊli, spyta∏a, dlaczego nie ma Itamara?
– On choruje – odpowiedzia∏ Apofis.
– A czy ma rodzin´ i czy kto troszczy si´ o chorego? – zapyta∏am z l˝ejszym ju˝ sercem.
– On mieszka u swego szwagra, Amrama, a siostra jego, Jochabed, piel´gnuje go; sà to ludzie biedni, ale dobrzy
i kochajà Itamara.
– Jak˝e ty mog∏eÊ tak zaprzyjaêniç si´ z jakimÊ amu? – zapyta∏am.
– W Tanisie jest ich tylu, ˝e trudno ich nie znaç. Przy tym Itamar i ja znamy si´ ju˝ dawno; pokocha∏em go za
jego wielki talent do rzeêbiarstwa i szlachetny charakter.
– Asnat – rzek∏am – ka˝ wr´czyç Apofisowi koszyk owoców i amfor´ najlepszego wina; b´dzie to dla jego przyjaciela na czas powrotu do zdrowia.
Od tego dnia nie mia∏am spokoju, czu∏am jakàÊ wewn´trznà pustk´ – brakowa∏o mi Itamara. S∏ysza∏am jego
melodyjny sm´tny dêwi´k g∏osu, a we Ênie czarowa∏y mnie jego cudne oczy i przepi´kna twarz. Na pró˝no mówi∏am
6
sobie, ˝e to n´dzny rzemieÊlnik, syn pogardzanego plemienia. Jak tylko moja niezwykle pobudzona wyobraênia odtwarza∏a mi obraz Itamara i ten jego zniewalajàcy uÊmiech – zapomina∏am o jego pochodzeniu, o niskim stanie spo∏ecznym, znika∏y wówczas wszystkie przesàdy i ka˝da perswazja ust´powa∏a miejsca niepokonanemu pragnieniu
zobaczenia si´ z nim za wszelkà cen´.
Wreszcie nie mog∏am d∏u˝ej ju˝ ∏udziç si´ co do swego stanu; ˝ywi∏am niepohamowanà nami´tnoÊç do nieczystego, wiedzàc, ˝e mi´dzy nim i mnà le˝y ca∏a przepaÊç. M´czy∏a mnie wÊciek∏oÊç i wstyd, ba∏am si´ i wzdryga∏am sama przed sobà. Czy tylko nie opanowa∏ mnie jakiÊ z∏oÊliwy duch?
Zacz´∏am boczyç si´ na otaczajàcych, nie dowierzaç im i wcià˝ mi si´ zdawa∏o, ˝e ka˝dy móg∏ na mojej twarzy
wyczytaç t´ strasznà tajemnic´. Chcàc uwolniç si´ od tych m´czarni, na pró˝no szuka∏am rozrywek, odwiedza∏am
Êwiàtynie, sk∏ada∏am bogom dary i ofiary; nierzadko ca∏ymi godzinami kl´cza∏am w goràcej modlitwie, b∏agajàc
niewidzialnych, aby wybawili mnie z tego oczarowania i odegnali ode mnie obraz semity. Nieraz te˝ zauwa˝y∏am,
˝e Asnat patrzy na mnie z trwogà, ale nie Êmia∏a si´ odezwaç.
Pewnego wieczoru by∏yÊmy tylko obie w ogrodzie, na niewielkim tarasie, wychodzàcym na Nil. Oparta o balustrad´, patrzy∏am na rzek´, snujàc ponure myÊli. Zachodzàce s∏oƒce rzuca∏o krwawe blaski na liÊcie drzew i na
b∏yszczàcà powierzchni´ wód. Odwróci∏am g∏ow´, zamierzajàc coÊ powiedzieç do Asnat i znowu zauwa˝y∏am w
jej oczach ten dziwny niespokojny wyraz.
– Có˝ to znów za przyzwyczajenie masz patrzeç na mnie tak badawczo, jakbyÊ mnie Êledzi∏a – rzek∏am niezadowolona.
Zamiast odpowiedzi Asnat rzuci∏a mi si´ do nóg, a chwyciwszy mnie za r´ce, pokry∏a je poca∏unkami i ∏zami.
– Termutis, tak dalej byç nie mo˝e; wszak w duszy twej dzieje si´ coÊ okropnego. Poblad∏aÊ i schud∏aÊ, sen ucieka od twego ∏o˝a, a r´ce masz zimne jak lód i twarz pa∏ajàcà. Wiem, ˝e nie jestem godna twego zaufania, ale kocham ci´ bardzo i choç za cen´ ˝ycia pragn´∏abym dowieÊç ci swej wdzi´cznoÊci. Otó˝ wi´cej wiem, ni˝ si´ spodziewasz, i nie bez powodu usun´∏am twe s∏u˝ebne, sama czuwajàc nad twoim snem. Bo we Ênie zdradzajà ci´ twoje
usta i wyjawiajà to, co dr´czy serce: nieraz ju˝ wzywa∏aÊ Itamara. O, Termutis, przyjmij˝e mojà mi∏oÊç i pomoc,
˝eby i mnie jego zataiç na dnie serca, i˝by nie sta∏o si´ haƒbà dla ciebie, a zgubà dla nieszcz´Ênika.
By∏am pora˝ona i zgn´biona; Êwiat zawirowa∏ mi przed pociemnia∏ym wzrokiem: we Ênie zdradza∏am jego
imi´! Gdyby je pos∏ysza∏ kto inny, a nie wierna Asnat, o, wtedy Êmierç by∏aby b∏ogos∏awieƒstwem. Zarzuci∏am r´ce na szyj´ przyjació∏ce lat dziecinnych i przytuli∏am twarz do jej twarzy, którà zrosi∏am ∏zami. Cierpia∏am piekielne m´czarnie i nikt nie móg∏ mnie pocieszyç, bo pochodzenie kochanego przeze mnie cz∏owieka by∏o na wieki
wieczne wzgardzone i nienawistne; powinnam wi´c by∏a zapomnieç o nim, odp´dziç jego obraz, albo pogardzaç sama sobà.
Kiedy min´∏o pierwsze wzruszenie, zacz´∏yÊmy rozmawiaç.
Asnat zaprzysi´g∏a mi zupe∏ne milczenie i pomimo wszystko dozna∏am ulgi; mia∏am teraz powiernic´ i mog∏am
z nià mówiç o uczuciu poch∏aniajàcym ca∏e moje jestestwo. Kilka dni przesz∏o wzgl´dnie spokojnie; wszelkimi sposobami stara∏am si´ bowiem zostawaç z przyjació∏kà na osobnoÊci. K∏adàc si´ do snu, odsy∏a∏am swe niewiasty
i obie z Asnat rozmawia∏yÊmy ca∏ymi godzinami.
Pewnej nocy siedzia∏yÊmy przy otwartym oknie, upajajàc si´ aromatem p∏ynàcym z ogrodu. W pa∏acu wszystko
spa∏o i tylko nawo∏ywania stra˝ników przerywa∏y g∏´bokà cisz´. Nagle, pod oknami w krzakach ró˝ da∏ si´ s∏yszeç
szelest i na kolana Asnat upad∏ kamyk z przywiàzanym zwitkiem pergaminu. Asnat podnios∏a chciwie papirus
i odczyta∏a go przy Êwietle ksi´˝yca.
– To jest pismo od Apofisa – rzek∏a rumieniàc si´ – przyniós∏ je zdrowy ju˝ Itamar. On te˝ dor´czy i mojà odpowiedê niecierpiàcà zw∏oki. JeÊli pozwolisz, napisz´ jà na twoich tabliczkach.
Odpowiedzia∏am zaledwie skinieniem g∏owy. Serce bi∏o mi tak mocno, jak gdyby mia∏o wyskoczyç z piersi. Oto,
o kilka kroków ode mnie by∏ Itamar. Pragn´∏am pomówiç z nim, wypytaç o zdrowie, co przecie˝ by∏o tak naturalne i zupe∏nie w∏aÊciwe. Kiedy Asnat powróci∏a z tabliczkami, szepn´∏am jej o swym ˝yczeniu. Nie sprzeciwi∏a si´,
ale zapewne w obawie, ˝eby nie spostrze˝ono m´˝czyzny pod moimi oknami, wychyli∏a si´ przez okno i poleci∏a
Itamarowi udaç si´ do wskazanej przez nià zacisznej altanki, po czym, ujàwszy mnie za r´k´, pomog∏a mi zejÊç
z tarasu. Nogi trz´s∏y si´ pode mnà, chocia˝ nie obawia∏am si´, ˝e mogà mnie zauwa˝yç, bo gdyby nawet i który
7
wartownik zobaczy∏ nas z przyjació∏kà, nie by∏by zdziwiony, poniewa˝ cz´sto w ten sposób rozkoszowa∏yÊmy si´ ciszà i ch∏odem nocy, spoczywajàc w czasie dokuczliwego dziennego skwaru.
Ju˝ podchodzi∏yÊmy do akacjowej altanki, kiedy Asnat przypomnia∏a sobie, ˝e zostawi∏a na stole jakiÊ przedmiot, który chcia∏a pos∏aç Apofisowi i, przeprosiwszy mnie, powróci∏a szybko do pa∏acu. Pierwszy oto raz znalaz∏am si´ sama z Itamarem, który w pe∏nym Êwietle ksi´˝yca sta∏ o kilka kroków ode mnie, oparty o kamiennà ∏awk´. Zeszczupla∏, a jego pi´kna twarz spos´pnia∏a i mia∏a wyraz cierpienia i t´sknego smutku. Goràco zapragn´∏am
pocieszyç go; postàpi∏am wi´c par´ kroków bli˝ej ∏awki i rzek∏am:
– Itamarze, co si´ sta∏o? Czy ju˝ wyzdrowia∏eÊ? W rysach twoich maluje si´ ˝a∏oÊç i cierpienie, czy nie mog´ ci
pomóc?
Na dêwi´k mego g∏osu zadr˝a∏, spojrza∏ na mnie z trwogà i upad∏ im do nóg.
– S∏oƒce nazbyt wysoko Êwieci – wyjàka∏ – i promienie jego nie mogà dosi´gnàç, by rozproszyç mg∏´, rzucajàcà
cieƒ na dusz´ biednego i nieczystego semity, ale ciebie, przejasna córko faraona, niechaj b∏ogos∏awià i strzegà bogowie. I niech osypià ci´ wszelkim dobrem za s∏owa wspó∏czucia, z jakimi z wysokoÊci tronu swego zwracasz si´ do
cz∏owieka bardziej marnego ni˝ proch deptany twojà stopà. Itamar na kl´czkach podpe∏za∏ do mnie, a chwyciwszy
brzeg mej szaty, przycisnà∏ go do ust.
– Osàdê mnie, królewno, za to, co w tej chwili uczyni∏em, a ch´tnie zap∏ac´ ˝yciem, ˝e dotknà∏em twej szaty.
Trudno opisaç, co czu∏am wtedy.
B∏´dem jest sàdziç, ˝e w staro˝ytnoÊci nie istnia∏a mi∏oÊç taka, jak jà pojmujecie dzisiaj; wszak i wtedy ˝yli ludzie i wzrusza∏y ich wszystkie te uczucia, które przyspieszajà bicie waszych serc. Powtarzam, trudno mi opisaç, co
wtedy czu∏am. Odurzy∏ mnie ten cichy, dr˝àcy hamowanà nami´tnoÊcià g∏os, oczarowa∏y mnie jego oczy, b∏yszczàce bojaênià i wzruszeniem. Bezwiednie po∏o˝y∏am mu r´k´ na g∏owie i palce zanurzy∏y si´ w jego g´stych jedwabistych k´dziorach. Zadr˝a∏am przy tym dotkni´ciu i zapominajàc o ostro˝noÊci i przesàdach, niepomna, ˝e mam
przed sobà cz∏owieka nieczystego i pogardzanego, odezwa∏am si´ g∏osem t∏umionym ∏zami:
– Nie sam tylko cierpisz, Itamarze, niech ci to starczy za pociech´. P∏acz´, bo pochodzenie twoje otwiera przepaÊç mi´dzy tobà a córkà faraona. O, dlaczego jesteÊ semità!
Na te s∏owa Itamar porwa∏ si´ z miejsca. Z b∏yszczàcym nami´tnoÊcià wzrokiem, chwyciwszy obie moje r´ce, nachyli∏ si´ ku mnie, chciwie czytajàc w mych oczach to, czego nie zdo∏a∏am przed nim ukryç. Jak oszo∏omiona sk∏oni∏am g∏ow´ na jego rami´, a on pociàgnà∏ mnie w swe obj´cia i goràce usta semity stopi∏y si´ z moimi, szepczàc:
– Termutis...
Kiedy w godzin´ póêniej wraca∏am na pokoje, czu∏am si´ jakby og∏uszona. Blada i wyl´k∏a Asnat pomog∏a mi
po∏o˝yç si´, lecz nie mog∏am ju˝ usnàç tej pami´tnej nocy: by∏am pijana ze szcz´Êcia, a jednoczeÊnie czu∏am si´
przygn´biona i nieszcz´Êliwa.
Co powiedzia∏by Ramzes i kap∏ani, gdyby dowiedzieli si´ prawdy? Ale odp´dza∏am od siebie daleko t´ myÊl.
Dlaczego nie mia∏abym ukryç wszystkiego?
Przesz∏o kilka tygodni, w ciàgu których pod opiekà wiernej Asnat widzia∏am si´ par´ razy z Itamarem i dr˝a∏am na samà myÊl, ˝e mog´ go nie zobaczyç wi´cej. A tymczasem zbli˝a∏o si´ nieuniknione rozstanie, gdy˝ dwór
przygotowywa∏ powrót do Teb. ZaÊlepiona nami´tnoÊcià postanowi∏am przyjàç Itamara na s∏u˝b´, ˝eby móc zabraç go ze sobà, ale tej nocy, kiedy mieliÊmy rozmówiç si´ ostatecznie, nie stawi∏ si´ na widzenie. Zamiast niego
przyszed∏ Apofis.
– Ja wiem wszystko, królewno – rzek∏ na usprawiedliwienie – i przyszed∏em b∏agaç panià na kolanach, zechciej
przerwaç wszelkie stosunki z semità, albowiem wszyscy w tej sprawie nara˝amy g∏ow´; zdaje mi si´, ˝e ju˝ was
nawet Êledzà.
Apofis stanowczo sprzeciwi∏ si´ memu zamiarowi zabrania Itamara, zapewniajàc mnie, ˝e i sam Itamar znajdzie doÊç rozsàdku, aby oprzeç si´ temu. Musia∏am wi´c ustàpiç, jednak pod warunkiem, i˝ jeszcze raz zobacz´
swego ukochanego, ˝eby po˝egnaç si´ z nim.
8
***
Otrzymawszy stanowczà i surowà odmow´, Szenefres trzyma∏ si´ zdala, ale raz na uczcie schwyta∏am jego
spojrzenie, utkwione we mnie z takim wyrazem, ˝e krew Êci´∏a mi si´ w ˝y∏ach: by∏a w nim nienawiÊç, wÊciek∏oÊç,
lekcewa˝enie i ani Êladu dawnego uszanowania. Ale skàd móg∏ si´ dowiedzieç?... Nie, to by∏o niemo˝liwe!... Nieczyste sumienie wsz´dzie ukazywa∏o mi upiory.
W wigili´ odjazdu ostatni raz widzia∏am si´ z Itamarem. Z gorzkim smutkiem wyrwa∏am si´ z jego obj´ç, kiedy
pierwsze promienie zorzy z∏oci∏y widnokràg; przywar∏ ustami ostatni raz do mojej r´ki i zniknà∏. Pos´pna i pe∏na
˝alu wróci∏am do Teb, ale w celu unikni´cia jakichkolwiek podejrzeƒ musia∏am prowadziç dawny tryb ˝ycia. Na
domiar z∏ego w czasie tym zrobi∏am odkrycie, które omal nie pozbawi∏o mnie rozumu... Nie Êmia∏am zdradziç tego
nawet swej wiernej przyjació∏ce, lecz zimny pot oblewa∏ mnie ju˝ na samà myÊl o tym, co mnie oczekuje. JakiÊ niewyraêny instynkt nakazywa∏ mi milczenie i kry∏am swà tajemnic´ nieludzkimi wysi∏kami, zmuszajàc si´ do weso∏oÊci i nie ˝a∏ujàc ró˝u na poblad∏e lica.
Pewnego wieczoru, kiedy odes∏a∏am swà Êwit´, Asnat stara∏a si´ rozerwaç mnie swà pogaw´dkà i nagle rzek∏a:
– Czy wiesz, brat powiedzia∏ mi przed chwilà, ˝e dzisiaj przy obiedzie Ramzes mówi∏ o tobie. Sàdzi on, ˝e zadano ci urok i przez to chorujesz; poleci∏ wi´c wielkiemu kap∏anowi Êwiàtyni Ammona, aby przys∏a∏ jutro do ciebie lekarza, który niewàtpliwie przyniesie ci amulety. I rzeczywiÊcie, Termutis, ty êle wyglàdasz; wiem, ˝e m´czy ci´
mi∏oÊç do ˝yda, ale rozumiesz sama, ˝e powinnaÊ o nim zapomnieç.
Nie odrzek∏am nic. Dusi∏am si´ i sàdzi∏am, ˝e serce p´knie mi z bojaêni. Jutro przyjdzie kap∏an i lekarz wys∏any przez Ramzesa i prawda – owa straszna tajemnica, odbierajàca mi spokój, zostanie odkryta. Widok mój zapewne by∏ okropny, bo Asnat, spojrzawszy na mnie, krzykn´∏a:
– Termutis, co ci jest? Czy nie potrzebujesz czego?
Zamiast odpowiedzi przyciàgn´∏am jà do siebie; serce mia∏am zbyt pe∏ne, wi´c nachyli∏am si´ do jej ucha i wyzna∏am wszystko...
Âmiertelnie blada, Asnat, ukry∏a twarz w d∏oniach.
– Zgin´liÊmy wszyscy – wyszepta∏a. – CoÊ ty uczyni∏a, Termutis? A, niegodziwy Itamar, jak on si´ oÊmieli∏!
– Pozostaw go w spokoju, to ja tylko jestem winna – odpowiedzia∏am, zas∏aniajàc jej usta.
Sp´dzi∏yÊmy okropnà noc i zaledwie nad ranem zapad∏am na kilka godzin w ci´˝ki, g∏´boki sen.
Obudziwszy si´ nazajutrz, kaza∏am ubraç si´, na∏o˝y∏am ró˝ na policzki i usiad∏am na ma∏ym, os∏oni´tym tarasie, obstawionym wokó∏ kwiatami. Powietrze by∏o tam ch∏odne, ale ze strachu przed tym, co mia∏o nastàpiç, ca∏e
cia∏o moje p∏on´∏o jak w ogniu. Odes∏a∏am wszystkich oprócz kilku niewiast, które orzeêwia∏y mnie wachlarzami
i czeka∏am, spoglàdajàc na drzwi, którymi mia∏ wejÊç kap∏an. Siedzàca naprzeciw mnie Asnat, zaj´ta by∏a jakàÊ
robótkà, lecz r´ce jej dr˝a∏y, a obawa zamyka∏a usta.
Bieg moich myÊli przerwa∏ s∏u˝àcy, który przyszed∏ oznajmiç, ˝e lekarz Êwiàtyni Ammona, Suanro, pragnie ze
mnà mówiç. Mg∏a przes∏oni∏a mi oczy, kiedy kap∏an zbli˝y∏ si´ i usiad∏ obok mnie. Widywa∏am go ju˝ nieraz, nie
zwracajàc naƒ uwagi, ale w tej strasznej chwili rysy jego po prostu zapad∏y mi w dr˝àce z l´ku serce.
By∏ to m∏ody jeszcze cz∏owiek, którego pi´knie i spokojne oblicze wyra˝a∏o ogromnà dobroç, zaÊ g∏´bokie i surowe jego oczy zdawa∏y si´ czytaç w sercu cz∏owieka, jak w otwartej ksi´dze.
Nie spuszczajàc ze mnie wzroku, zaczà∏ mnie wypytywaç, po czym d∏oƒ swà po∏o˝y∏ mi na piersi. Sama nie
wiem, co odpowiada∏am; widzia∏am tylko zbierajàcà si´ z wolna zmarszczk´ na czole uczonego... Asnat wyglàda∏a
jak posàg. Wreszcie lekarz wsta∏ i skrzy˝owawszy r´ce na piersiach, odezwa∏ si´ rozkazujàco:
– Wyjdêcie stàd wszyscy. Musz´ wyg∏osiç zakl´cie przeciw z∏ym duchom, które rozstroi∏y zdrowie królewny.
Chocia˝ ˝aden z tych ludzi w d∏ugiej bia∏ej szacie nigdy nie wyda∏ mi si´ tak straszny jak ten, ale dozna∏am
ulgi. Kiedy zostaliÊmy sami, wówczas Suanro zwróci∏ si´ do mnie, a jego b∏yskajàcy, badawczy wzrok powiedzia∏
mi wyraêniej ni˝ s∏owa, ˝e wiadome mu jest wszystko.
– Nieszcz´sna córo faraonów – odezwa∏ si´ po chwili – wyznaj wszystko lekarzowi i kap∏anowi, któremu powinnaÊ w zupe∏noÊci ufaç, albowiem on jest poÊrednikiem mi´dzy tobà i bogami.
G∏os jego d∏ugo dêwi´cza∏ w moich uszach, niczym g∏os jednego ze strasznych s´dziów Królestwa Cieni.
9
Mimowoli osun´∏am si´ na kolana i z niemym b∏aganiem wyciàgn´∏am do niego r´ce. Przez kurczowo ÊciÊni´tegard∏o z trudem wyjàka∏am:
– Zmi∏uj si´.
Suanro przez chwil´ wpatrywa∏ si´ we mnie i rysy twarzy rozjaÊni∏y mu si´ z lekka.
– Nieszcz´sna, o jakie zmi∏owanie prosisz?
– O milczenie – odpowiedzia∏am, zalewajàc si´ ∏zami.
Wówczas Suanro podniós∏ mnie, posadzi∏ na miejsce, a siad∏szy obok, powiedzia∏:
– Prosisz o wiele, ale jeÊli b´dziesz mi ufa∏a bezwzgl´dnie, to mo˝e spe∏ni´ twojà proÊb´, poniewa˝ wzruszajà
mnie ∏zy twoje i g∏´boka skrucha. Mów wi´c, Termutis, wyznaj wszystko szczerze, gdy˝ musz´ wiedzieç, kto jest
winowajcà twej haƒby, a kln´ si´ na najwi´kszego z bogów, któremu s∏u˝´, ˝e milczeç b´d´.
Ukry∏am twarz w d∏oniach. Spowiedê moja na pewno przerazi go swà okropnoÊcià; wszak podepta∏am wszystkie zasady swej wiary i splugawi∏am swà czeÊç przez zbli˝enie z nieczystym.
– Powiedz mi wszystko, córko moja – mówi∏ kap∏an, Êciskajàc mà r´k´ – i nie l´kaj si´ niczego, choçbyÊ nie
wiem, jakie imi´ wyjawi∏a. Z t∏umionym ∏kaniem znów pad∏am na kolana.
– Suanro, wymówiç to imi´ mog´ tylko w prochu le˝àc wobec przedstawiciela bogów.
Wtedy on ze wspó∏czuciem pochyli∏ si´ ku mnie i nie wiem sama, jak dr˝àce moje usta wyjàka∏y opowieÊç
o tym, co zasz∏o. Kap∏an porwa∏ si´ z miejsca i chwyci∏ si´ za g∏ow´.
– Tak – powiedzia∏, patrzàc na mnie z przera˝eniem i ze wstr´tem – bogowie rzeczywiÊcie odj´li ci swoje b∏ogos∏awieƒstwo, nieszcz´sna, z∏y duch opanowa∏ twà dusz´ i pomiesza∏ ci rozum.
Wobec takiej opinii wsta∏am, a w duszy mej zrodzi∏o si´ rozpaczliwe postanowienie.
– Masz s∏usznoÊç – rzek∏am, odchodzàc od zmys∏ów – Êlepà mi∏oÊç do tego nieczystego cz∏owieka narzuci∏ mi
tylko z∏y duch. Chocia˝ walczy∏am wprawdzie z tym uczuciem, pragn´∏am zapomnieç o nim, modli∏am si´ i sk∏ada∏am ofiary w Êwiàtyniach. NieÊmiertelni odwrócili si´ ode mnie, zostawili mnie z uczuciem szarpiàcym dusz´
i t∏oczàcym serce niczym kamienna piramida. Wiem, ˝e zawini∏am, zas∏u˝y∏am na ka˝de cierpienie i ˝e czterdziestu dwóch podziemnych s´dziów ska˝e mà dusz´ na straszne odkupienie. Powiedz mi zatem, kap∏anie Ammona,
czy samobójstwo odkupi mój wyst´pek, a dzisiaj jeszcze przerw´ to zohydzone istnienie; ˝ycie mam zmarnowane,
serce rozbite i czuj´ odraz´ do wszystkiego...
Wstrzàsajàcy p∏acz nie da∏ mi mówiç dalej. Kap∏an zaprowadzi∏ mnie na miejsce, a po∏o˝ywszy r´k´ na mej g∏owie, odmówi∏ modlitw´, proszàc bogów o przebaczenie dla mnie i opiek´, po czym odezwa∏ si´ z dobrocià:
– Uspokój si´, Termutis, ja dotrzymam przyrzeczenia i uczyni´ wszystko, co b´d´ móg∏ dla twego ocalenia, ale
i ty nie zdradê si´ nigdy z tym, ˝e zna∏em prawd´. Teraz wypocznij, ja zaÊ pójd´ do Ramzesa, a potem przyÊl´ ci
amulet, który ci´ b´dzie broni∏ od napastujàcego ci´ z∏ego ducha.
Ze ∏zami wdzi´cznoÊci chwyci∏am r´k´ szlachetnego kap∏ana i przycisn´∏am jà do ust.
Wieczorem Suanro przyszed∏ raz jeszcze i oznajmi∏, ˝e wszystko jest za∏atwione. Faraon, dowiedziawszy si´, i˝
opanowa∏ mnie jakiÊ z∏y duch, zgodzi∏ si´ spe∏niç wszystkie zalecenia kap∏ana: mia∏am wi´c porzuciç Teby i z najbli˝szà tylko Êwità udaç si´ do Tanisu; ˝yç tam w zupe∏nym odosobnieniu, dopóki modlitwy i przepisane Êrodki lecznicze
nie przywrócà mi zdrowia. Suanro przyrzek∏ odwiedzaç mnie i nie opuÊciç tak˝e w ostatecznej chwili. W zamian musia∏am zaprzysiàc mu, ˝e pod ˝adnym pozorem nie zobacz´ si´ wi´cej z Itamarem.
Wyjecha∏am tedy tylko w towarzystwie Asnat, karmicielki, znajàcej mojà tajemnic´, kilku wiernych s∏u˝ebnic
i s∏u˝àcych i zamieszka∏am w Taniskim pa∏acu.
P´dzi∏am ˝ycie spokojne i zupe∏nie samotne, nie widzia∏am Itamara, a myÊla∏am o nim ze strachem, jak o gubiàcym mnie z∏ym duchu, ale najbardziej dr´czy∏a mnie myÊl: co stanie si´ z dzieckiem, majàcym przyjÊç na Êwiat.
Cz´sto rozmawia∏am o tym z Asnat i ta rzek∏a mi kiedyÊ:
– Widzia∏am si´ z Itamarem i Apofisem i oto, co ˝yd poleci∏ ci donieÊç: jego siostra, Jochabed, spodziewa si´
dziecka prawie w tym samym czasie, co i ty. Zgadza si´ ona rozg∏osiç, ˝e urodzi∏a bliêni´ta i b´dzie wychowywa∏a
twoje maleƒstwo, jako w∏asne dziecko, którego ty przecie˝ nie mo˝esz trzymaç przy sobie. To mi si´ ogromnie podoba∏o: ma∏a istotka b´dzie przynajmi´j chowana przez ojca, a o jego dobrobyt materialny mog´ ju˝ troszczyç si´
sama.
10
Wspomnieç tu musz´ jeszcze o jednym fakcie, o którym dowiedzia∏am si´ dopiero póêniej, a który – jak sadz´ –
nie jest tutaj bez znaczenia. W tym czasie pewien stary kap∏an z Heliopolis, s∏ynny ze swych trafnych przepowiedni, oznajmi∏ co nast´puje: „Niebawem – przepowiada∏ prorok – urodzi si´ z ojca ˝yda dziecko p∏ci m´skiej, które
osiàgnàwszy wiek dojrza∏y, stanie si´ nieszcz´Êciem dla tego kraju: z jego przyczyny zostanie splugawiony Êwi´ty
Nil, kraj b´dzie zniszczony i usiany trupami, zginà wszyscy pierworodni Egipcjanie, a grób faraona, który po Ramzesie b´dzie nosi∏ koron´ Górnego i Dolnego Egiptu, zostanie na wieki pusty, bo same tylko ryby b´dà wiedzia∏y,
gdzie pochowane jest cia∏o monarchy.” Przej´ty ogromnie tà przepowiednià, Ramzes zwo∏a∏ tajnà rad´, aby obmyÊleç sposoby unikni´cia tak strasznych kl´sk. Postanowiono zataiç to proroctwo przed narodem, który, b´dàc z natury bojaêliwy i przesàdny, móg∏by wywo∏aç krwawe starcia z semitami, ale za to, pod pozorem, ˝e ˝ydzi zanadto
si´ rozmno˝yli, rada uchwali∏a traciç w ciàgu jednego roku wszystkich rodzàcych si´ ch∏opców.
Powtarzam, ˝e z powodu odosobnienia mego w Tanisie, nic o tym nie wiedzia∏am, nie widywa∏am si´ z nikim
i nigdzie, poza obr´b pa∏acu nie wychodzi∏am. Przechadza∏am si´ tylko po ogrodach, albo te˝ wyje˝d˝a∏am w nocy
∏odzià na Nil. Chwila rozwiàzania by∏a ju˝ bardzo bliska i z dnia na dzieƒ oczekiwa∏am przybycia Suanro, kiedy
nagle zauwa˝y∏am, ˝e Asnat jest jakoÊ dziwnie niespokojna. Zacz´∏am jà wypytywaç. Zrazu nie chcia∏a w ogóle nic
mówiç, ale na wyraêny mój rozkaz wyzna∏a, ˝e obawia si´ nieznanego wroga, który musi byç blisko, bo Itamar ju˝
dwa razy z trudem uszed∏ ràk mordercy. Apofis i krewni b∏agali go, ˝eby si´ ukry∏, lub wyjecha∏ z Tanisu, ale on
nie chce o tym s∏yszeç. Mówi, ˝e nie dba o ˝ycie i ˝e nie opuÊci miasta w czasie urodzin dziecka, które, gdy oka˝e
si´ ch∏opcem, samo b´dzie w wielkim niebezpieczeƒstwie. Przy tej w∏aÊnie sposobnoÊci Asnat powiadomi∏a mnie
o barbarzyƒskim rozkazie Ramzesa, ju˝ nawet wykonywanym.
Wszystkie te wiadomoÊci strasznie mnie wzburzy∏y. Nie chcia∏am, ˝eby Itamar umar∏; on po prostu zaczarowa∏
mnie, gdy˝ ba∏am si´ go, a jednoczeÊnie kocha∏am ca∏à duszà. Dlatego te˝ pos∏a∏am do niego Asnat z poleceniem,
aby si´ ukry∏, lecz to nie pomog∏o.
– Powiedz Termutis – oÊwiadczy∏ on – ˝e pozostan´, a jeÊli umr´ przez nià, b´d´ zupe∏nie szcz´Êliwy...
Serce zabi∏o mi silnie.
– W takim razie pozostaje tylko jeden sposób – rzek∏am – sama musz´ rozmówiç si´ z nim, a mnie on us∏ucha.
Asnat próbowa∏a mi odradziç, ale by∏am stanowcza. Chcia∏am za wszelkà cen´ zobaczyç si´ z Itamarem i, wtajemniczywszy wiernà i przywiàzanà karmicielk´, zacz´∏am obmyÊlaç plan niebezpiecznego przedsi´wzi´cia. Z nadejÊciem nocy wyrazi∏am ch´ç przeja˝d˝ki po Nilu, jak to czyni∏am niejednokrotnie. W towarzystwie Asnat i karmicielki siad∏am do ∏odzi, prowadzonej przez czterech wiernych wioÊlarzy, i skierowaliÊmy si´ do dzielnicy cudzoziemców. Noc by∏a pi´kna, ciep∏a i wonna. Na umówiony mi´dzy mnà i przyjació∏kà znak, poleci∏am wioÊlarzom
przybiç do brzegu, chcàc rzekomo u˝yç przechadzki. ¸ódka zatrzyma∏a si´ przy gaju dzikich figowców, a my pospiesznie uda∏yÊmy si´ do mieszkania Jochabed, które Asnat zna∏a.
Wkrótce te˝ zatrzyma∏a si´ przed ubogà chatà, otoczonà p∏otem, i zastuka∏a. Odpowiedzi nie by∏o, ale
z wn´trza chaty dochodzi∏y jakieÊ j´ki. Przeczuwajàc coÊ niedobrego, sama otworzy∏am niedomkni´tà furtk´
i szybko przebieg∏szy podwórko, zajrza∏am przez otwarte drzwi chaty... Widok, jaki przedstawi∏ si´ moim
oczom, po prostu pozbawi∏ mnie rozumu: poÊród biednej, s∏abo oÊwietlonej izby, w ka∏u˝y krwi le˝a∏ Itamar,
a w piersi jego tkwi∏ wbity po samà r´kojeÊç nó˝. Dwie kobiety i m´˝czyzna, ∏amiàc r´ce, biegali z j´kiem doko∏a trupa. Niepomna na nic, zdar∏am swojà zas∏on´, rzuci∏am si´ naprzód i pad∏am na kolana obok zmar∏ego.
Itamar ju˝ ostyg∏; pochyli∏am si´ nad nim, ale wszystko wirowa∏o mi przed oczami. Jak przez mg∏´ widzia∏am
˝ydówki wskazujàce na mnie palcami, s∏ysza∏am jakieÊ niejasne g∏osy, po czym straci∏am przytomnoÊç...
Odzyska∏am czucie jeszcze w chacie semity i w kilka minut po otwarciu oczu, urodzi∏am syna. Karmicielka moja wraz z Asnat, blade i dr˝àce ze strachu, zaledwie pozwoli∏y mi poca∏owaç noworodka, po czym pierwsza z nich,
kobieta zdrowa i silna, wzi´∏a mnie na r´ce i z pomocà przyjació∏ki wynios∏a z chaty. Po up∏ywie kilku chwil le˝a∏am ju˝ w swej ∏odzi, rozbita duchowo i cieleÊnie, a wioÊlarze zawrócili do pa∏acu. Promienie jutrzenki z∏oci∏y horyzont i rubinami b∏yska∏y na falach rzeki.
– Wszechmocni bogowie – wyszepta∏am – ile˝ czasu sp´dzi∏yÊmy tam?
– Oko∏o trzech godzin – odrzek∏a Asnat, tkliwie ca∏ujàc mojà r´k´. – Ale uspokój si´, Termutis, teraz wszystko
pójdzie dobrze i nikt si´ nie domyÊli, ˝e przeby∏aÊ rozwiàzanie. Sama Hator natchn´∏a ci´ myÊlà tej przeja˝d˝ki.
11
– Dziecko zamordujà tak samo, jak zamordowali ojca – wyszepta∏am z goryczà.
W tej sekundzie wzesz∏o s∏oƒce, zalewajàc ziemi´ oÊlepiajàcym blaskiem.
– Spójrz – rzek∏a Asnat, z zachwytem wyciàgajàc obie r´ce do Êwietlanej gwiazdy – Ra wy∏ania si´ z mroku
i boskimi promieniami rozjaÊnia twój powrót do pa∏acu. To jest szcz´Êliwy znak dla ciebie i dla niewinnego maleƒstwa, które obiecano mi dobrze ukryç. Podobnie jak bóg wychodzi z paƒstwa Cieni odm∏odzonym zwyci´zcà, tak
i dla ciebie otwiera si´ nowe ˝ycie chwa∏y i spokoju.
W pó∏ godziny ∏ódê przybi∏a do kamiennych schodów, od których aleja prowadzi∏a do moich komnat. Na pierwszym stopniu zauwa˝y∏am stojàcego cz∏owieka w olÊniewajàco bia∏ej szacie kap∏ana: by∏ to mój lekarz i zbawca,
przyby∏y wed∏ug obietnicy, aby pomóc mi ukryç strasznà tajemnic´.
Podszed∏ do mnie i uÊcisnà∏ mi r´k´, lecz by∏am tak s∏aba, ˝e ludzie moi musieli wnieÊç mnie do pokoju, gdzie
Asnat z karmicielkà po∏o˝y∏y mnie i przy pomocy lekarza ostatecznie otrzeêwili. Suanro przygotowa∏ napój, który
w cudowny sposób pokrzepi∏ mnie i przywróci∏ si∏y, a kiedy zobaczy∏, ˝e czuj´ si´ troch´ lepiej, kaza∏ zostawiç nas
samych.
– Widz´, córko moja – odezwa∏ si´ kap∏an, siadajàc przy ∏o˝u – ˝e najgorsze min´∏o, ale gdzie˝ jest dziecko?
Kiedy opowiedzia∏am mu wszystko, skinà∏ g∏owà i rzek∏:
– Z radoÊcià konstatuj´, ˝e bogowie zlitowali si´ nad twojà m∏odoÊcià, Termutis, wybawiajàc ci´ w tak cudowny
sposób od wszelkiego niebezpieczeƒstwa. Dziecko znajduje si´ tam, gdzie byç powinno, a ów straszny cz∏owiek, który ci´ oczarowa∏, poniós∏ Êmierç zas∏u˝onà, albowiem wiedzàc, ˝e sam jest nieczysty, zbeszczeÊci∏ córk´ faraona. Teraz b´dzie mi ∏atwiej wyleczyç ci´; wypoczywaj wi´c i u˝ywaj dalej tego napoju, który doda ci si∏ i pomo˝e w zatajeniu prawdy przed bliskimi, aby nie wzbudziç w nich ˝adnych podejrzeƒ.
Podzi´kowa∏am mu, a poleciwszy Asnat podaç mi drogocennà szkatu∏k´ nape∏nionà kosztownoÊciami,
rzek∏am:
– Masz oÊmioletnià córk´, Suanro, niech˝e bogowie odp∏acà jej za dobro, jakiego od ciebie dozna∏am. A kiedy wybierzesz dla niej godnego m´˝a, dodaj do jej posagu i to, przez pami´ç na biednà Termutis.
Zostawszy sama, zasn´∏am, a po tym pokrzepiajàcym Ênie kaza∏am Asnat ubraç si´ i przenieÊç na p∏aski dach,
poniewa˝ chcia∏am, ˝eby mnie widziano.
Zaledwie zdà˝y∏am u∏o˝yç si´, kiedy zakomunikowano mi, ˝e Szenefres przyby∏y z Teb z poleceniem od faraona
prosi o przyj´cie. Serce Êcisn´∏o mi si´ boleÊnie. W takiej chwili widok tego cz∏owieka by∏ mi podwójnie nienawistny, ale przychodzi∏ w imieniu Ramzesa i nie mog∏am go odprawiç. Kiedy go wprowadzono, odezwa∏ si´ po zwyk∏ych pozdrowieniach:
– Królewno, ka˝ odejÊç Êwicie, bo niczyje ucho, oprócz twego, nie powinno s∏yszeç, co mam ci powiedzieç w imieniu faraona.
Silàc si´ na pozornà oboj´tnoÊç, skinieniem odprawi∏am swoich ludzi, ale serce zabi∏o mi trwo˝nie, bo nie
wiem dlaczego, zdawa∏o mi si´, ˝e cz∏owiek ten, wpatrujàcy si´ we mnie swymi hardymi czarnymi oczami, zna
mojà tajemnic´.
– Mów teraz – rzek∏am – co masz mi do zakomunikowania.
Wtedy on przybli˝y∏ si´ i, spojrzawszy na mnie lekcewa˝àco, przemówi∏ g∏ucho:
– Zjawi∏em si´, Termutis, po to, ˝eby powtórzyç proÊb´, którà kiedyÊ odrzuci∏aÊ tak ostro. Zgadzam si´, ˝e Szenefres, urz´dnik egipski, nie by∏ godny córki faraona, ale czy b´dzie zuchwalstwem z jego strony, jeÊli zapragnie o˝eniç si´ z wdowà po ˝ydzie Itamarze?
Wyda∏am g∏uchy okrzyk. Niegodziwiec wiedzia∏ wszystko, ale któ˝ mu powiedzia∏? Wtem zmàcony wzrok mój
pad∏ na jego pas: brakowa∏o przy nim sztyletu z rzeêbionà r´kojeÊcià, a na bogatym ubiorze widaç by∏o czerwonawe plamy. W okamgnieniu od˝y∏ mi w pami´ci trup Itamara z no˝em w piersiach. Pomimo os∏abienia podnios∏am
si´ ze swego pos∏ania, dr˝àc z przera˝enia i gniewu.
– Nikczemniku, wi´c ty go zamordowa∏eÊ! – wykrzykn´∏am z oburzeniem – wyjdê stàd, niegodny, i nigdy wi´cej
nie pokazuj mi si´ na oczy. Raczej Êmierç ni˝ nale˝eç do ciebie! Odchodzi∏am od przytomnoÊci, ale Szenefres ani
drgnà∏. Utkwiwszy we mnie surowy i pe∏en dumy wzrok, wyjà∏ zza pasa papirus i poda∏ mi. Zaçmi∏o mi si´
w oczach, kiedy przeczyta∏am napisane i podpisane przez Ramzesa nast´pujàce wiersze: „Niegodna córko wielkie-
12
go faraona, niezas∏ugujàca na zaszczyt królewskiego pogrzebu, imi´ której b´dà musieli potomkowie wykreÊliç ze
swego rodu i rzuciç w niepami´ç! Dowiedz si´, ˝e rozkazuj´ ci przyjàç za m´˝a szlachetnego Szenefresa, który wr´czy ci ten papirus, albowiem mojà niez∏omnà wolà jest po∏o˝yç kres haƒbie, jakà okry∏aÊ dom Ramzesa, zaÊ Szenefres, pomimo twego haƒbiàcego poni˝enia, powa˝a jednak boskà krew p∏ynàcà w twoich ˝y∏ach."
A wi´c, Ramzes wiedzia∏ o wszystkim i Itamar zginà∏ z jego rozkazu? Zmartwia∏am; nie by∏am w stanie myÊleç
i odpowiedzieç, z os∏ab∏ych d∏oni papirus wypad∏ na pod∏og´.
Szenefres podniós∏ królewskie pismo, a nachyliwszy si´ ku mnie, wyrzek∏ cichym g∏osem:
– Wi´c co, Termutis, tak czy nie?
Nie odwa˝y∏am si´ opieraç Ramzesowi wobec wielkiego wyst´pku, jaki pope∏ni∏am.
– Tak – odpowiedzia∏am, bezradnie chylàc g∏ow´. – Skoro faraon rozkazuje, b´d´ twojà ˝onà, Szenefresie.
Chwyci∏ mnie za r´k´.
– Zapomnij o niegodnej przesz∏oÊci, oddaj mi ca∏e swe serce, a b´d´ dla ciebie wspania∏omyÊlnym m´˝em.
Doda∏ jeszcze kilka s∏ów, których ju˝ nie zrozumia∏am, bo opanowa∏ mnie jakiÊ lodowaty dreszcz, w g∏owie mi
si´ màci∏o, a przed oczami b∏yska∏y mi z g∏uchym trzaskiem ogniste j´zyki. Zachowa∏am tylko m´tne wspomnienie
o tym, ˝e Szenefres, kl´czàc przy ∏o˝u, podtrzymywa∏ mnie w swych obj´ciach, ˝e otacza∏y mnie smutne twarze,
po czym straci∏am przytomnoÊç.
Kiedy odzyska∏am ÊwiadomoÊç, min´∏o ju˝ kilka tygodni. Kl´czàc przy ∏ó˝ku, Asnat opowiada∏a mi, ˝e by∏am
Êmiertelnie chora, a widzàc, ˝e jestem ju˝ przytomna, Êmia∏a si´ i p∏aka∏a na przemian z radoÊci. Zdrowie powraca∏o mi bardzo powoli. Asnat i dobry lekarz Suanro piel´gnowali mnie niemal bez przerwy i stopniowo komunikowali o wszystkich nowoÊciach.
Dwór znowu by∏ w Tanisie. Raz w czasie mej silnej goràczki odwiedzi∏ mnie Ramzes i przyjrzawszy si´ w milczeniu czynionym przez lekarza zabiegom, wyszed∏ z westchnieniem. Od tego czasu ju˝ nie przychodzi∏, ale cz´sto
dowiadywa∏ si´ o mój stan zdrowia. Nieobecny w Tanisie Szenefres mia∏ niebawem przyjechaç.
Wyzdrowia∏am pr´dzej, ni˝ bym sobie tego ˝yczy∏a. Szenefres powróci∏ i odwiedza∏ mnie codziennie, ale by∏
spokojny, nie okazywa∏ ju˝ ani surowoÊci, ani natr´ctwa.
Nie widzia∏am si´ jeszcze z Ramzesem i sama myÊl o tym spotkaniu nape∏nia∏a mnie l´kiem. Wreszcie zawiadomi∏ mnie kiedyÊ przez jednego z dworzan, ˝ebym przygotowa∏a si´ nazajutrz na jego przyj´cie, poniewa˝ chcia∏ powiadomiç dwór o moich zar´czynach z Szenefresem. Rankiem tego tak przykrego dla mnie dnia, kaza∏am ubraç si´
wyjàtkowo starannie. Stajàc przed Ramzesem, pragn´∏am byç pi´knà i powierzchownoÊcià swojà zmi´kczyç jego
serce (wiedzia∏am bowiem, ˝e on ∏atwo ulega takiemu wra˝eniu). W∏o˝y∏am wi´c bogato haftowanà purpurowà
sukni´, najdro˝sze klejnoty i kwef ozdobiony królewskimi insygniami. Kiedy jedna z moich niewiast poda∏a mi metalowe zwierciad∏o, mog´ wyznaç bez przesady, ˝e by∏am niezwykle pi´kna, a wewn´trzne wzruszenie barwiàce mi
policzki i powodujàce goràczkowy blask oczu, jeszcze pot´gowa∏y mój czar.
Koƒczy∏am swà toalet´, kiedy zawiadomiono mnie, ˝e wys∏aƒcy Szenefresa proszà o przyj´cie. Da∏am zezwolenie, po czym jeden z moich oficerów wprowadzi∏ starego ochmistrza mego narzeczonego wraz z kilkoma niewolnikami niosàcymi kosze i szkatu∏y pe∏ne tkanin, klejnotów, a tak˝e innych drogocennych rzeczy. Starzec pad∏
przede mnà na twarz, b∏agajàc mnie o przyj´cie tych przedmiotów, przys∏anych przez jego pana. Poleci∏am wynagrodziç hojnie wys∏aƒców, a ˝e zbli˝a∏ si´ czas nadejÊcia faraona, uda∏am si´ do sali przyj´ç i zaj´∏am miejsce na
krzeÊle ze s∏oniowej koÊci, stojàcej na podium obok z∏otego tronu, przeznaczonego dla Ramzesa. Szenefres oczekujàcy na mnie w sali, zbli˝y∏ si´ z powitaniem i odprowadzi∏ mnie na miejsce.
Prawie jednoczeÊnie zjawi∏ si´ mistrz ceremonii i oznajmi∏, ˝e faraon, cieszàc si´ z mego powrotu do zdrowia,
które kap∏ani potwierdzili ostatecznie, przysy∏a mi podarunki i niebawem sam nadejdzie.
Zaczà∏ si´ wspania∏y pochód urz´dników dworu i niewolników, znoszàcych najrozmaitsze dary: by∏y tam kosze
pe∏ne ró˝nych tkanin, otwarte szkatu∏ki z wonnoÊciami i kosztownoÊciami, z∏ote i srebrne kru˝e i pó∏miski, wreszcie rzadkie krzewy, pe∏ne owoców i zamorskich ptaków o lÊniàcym upierzeniu, przywiàzanych z∏otymi ∏aƒcuszkami do kwitnàcych ga∏àzek. Na widok tak hojnych darów do duszy mej wkrad∏ si´ promieƒ nadziei: dowodzi∏y one,
˝e pierwszy gniew monarchy minà∏.
Kiedy zakoƒczy∏ si´ pochód i z∏o˝ono ju˝ u tronu wszystkie drogocenne prezenty, dêwi´ki tràb oznajmi∏y zbli˝a-
13
nie si´ faraona. Spojrzenia wszystkich skierowa∏y si´ ku drzwiom sali i szerokiej poprzedzajàcej je kolumnadzie.
Serce we mnie zamar∏o. Jak te˝ odniesie si´ on do mnie? Mo˝e spojrzenie jego wyrazi wstr´t i pogard´ zamiast
okazywanego przedtem przywiàzania? Szenefres, który nie spuszcza∏ ze mnie swego wzroku, zrozumia∏ widocznie
moje obawy, bo nachyliwszy si´, szepnà∏ mi do ucha:
– Zdaje mi si´, ˝e bogowie zmi´kczyli serce faraona i z∏agodzili jego gniew, spodziewaj si´ wi´c od niego dobroci
równie nieograniczonej, jak i ∏aska Ozyrysa.
W tej chwili rozleg∏ si´ szcz´k or´˝a: oficerowie gwardii, towarzyszàcy faraonowi, ustawiali si´ w galerii szeregami; jednoczeÊnie zauwa˝y∏am mi´dzy kolumnami wysokà postaç Ramzesa zbli˝ajàcego si´ szybko w towarzystwie kap∏anów, wachlujàcych niewolników, wy˝szych urz´dników i wielkiej Êwity, jaka otacza∏a go wsz´dzie.
Dr˝àc z silnego wzruszenia, wsta∏am i zesz∏am na jego spotkanie.
Oblicze faraona by∏o powa˝ne, a oczy surowo spoglàda∏y spod nachmurzonych brwi. Kiedy podszed∏ bli˝ej,
chcia∏am wypowiedzieç kilka powitalnych s∏ów, ale dr˝àce wargi odmówi∏y mi pos∏uszeƒstwa, ukl´k∏am wi´c tylko i przycisn´∏am do ust podanà mi r´k´. Wszyscy sàdzili, ˝e w ten sposób wyra˝a∏am swà wdzi´cznoÊç za otrzymane wspania∏e dary; on jednak zrozumia∏ mojà niemà proÊb´ o przebaczenie. RozjaÊni∏ twarz, pochyli∏ si´ i poca∏owa∏ mnie w czo∏o, po czym podniós∏szy – odprowadzi∏ na miejsce i sam zasiad∏ na tronie.
Przez chwil´ czu∏am, ˝e faraon patrzy na mnie, ale p∏onàc ze wstydu, nie Êmia∏am podnieÊç na niego oczu i dozna∏am dopiero ulgi, kiedy Ramzes odezwa∏ si´ dobrodusznie:
– Szcz´Êliwy jestem, Termutis, ˝e po strasznej chorobie, która w ciàgu tylu miesi´cy pozbawia∏a nas twej obecnoÊci, widz´ ci´ nareszcie zdrowà. Musimy wi´c teraz darami i sk∏adaniem ofiar dowieÊç nieÊmiertelnym, jak bardzo jesteÊ im wdzi´czna.
Wówczas zbli˝yli si´ towarzyszàcy faraonowi kap∏ani, wÊród których by∏ i mój zbawca. Pob∏ogos∏awili mnie
i ofiarowali kosztowne amulety, majàce na zawsze chroniç od z∏ego spojrzenia.
Nast´pnie Ramzes og∏osi∏ wszystkim zebranym, ˝e – ceniàc wiernoÊç Szenefresa oraz us∏ugi, jakie ten odda∏
krajowi i cesarzowi, wybra∏ mu ˝on´ w mojej osobie. Powiedziawszy to, przywo∏a∏ Szenefresa, po∏àczy∏ nasze d∏onie i da∏ mu pierÊcieƒ zdj´ty z w∏asnego palca, oraz wspania∏y naszyjnik.
Potem nastàpi∏o przyjmowanie ˝yczeƒ od ca∏ego dworu.
Pomijam tu milczeniem same zaÊlubiny, które odby∏y si´ kilka dni póêniej, gdy˝ uroczystoÊç ta, b´dàca dla wielu kobiet uÊwi´ceniem szcz´Êcia, dla mnie by∏a niewypowiedzianie smutna, poniewa˝ serce mia∏am pe∏ne
wspomnieƒ o Itamarze.
Szenefres czu∏, ˝e go nie kocham, tote˝ szpiegowa∏ nawet moje myÊli, a chocia˝ wobec ludzi okazywa∏ mi szacunek nale˝ny kobiecie królewskiego rodu, to jednak bynajmniej nie kr´powa∏ si´, kiedy byliÊmy sami, lecz w s∏owach gorzkich i ubli˝ajàcych obwinia∏ mnie za oboj´tnoÊç dla niego i za haƒbiàcà mi∏oÊç do nieczystego. Czasem te
sceny i wybuchy zazdroÊci o umar∏ego by∏y dla mnie nad wyraz ci´˝kie, ale znosi∏am wszystko bez szemrania; czu∏am si´ winnà i nie Êmia∏am skar˝yç si´ Ramzesowi, gdy˝ móg∏ mi odpowiedzieç, ˝e na to zas∏u˝y∏am, a mà˝ mój
mia∏ prawo wymagaç ode mnie mi∏oÊci i wdzi´cznoÊci.
Tak minà∏ pierwszy okres mego ma∏˝eƒstwa. Przyznam, ˝e nawet ch´tnie i z radoÊcià uleg∏abym ˝yczeniom
Szenefresa, gdyby nie dr´czy∏y mnie straszne obawy o los mego syna. Wywo∏ane okropnà przepowiednià t´pienie
dzieci semickich trwa∏o w dalszym ciàgu i ka˝dej chwili oczekiwa∏am wieÊci o straceniu dziecka. Obawy wi´c moje by∏y a˝ nadto usprawiedliwione.
Pewnego razu Asnat z niepokojem wyzna∏a, ˝e Jochabed zawiadomi∏a jà, i˝ nie ma mo˝noÊci d∏u˝ej ukrywaç
maleƒstwa, które prawdziwie cudem unikn´∏o dotàd niebezpieczeƒstwa. Sp´dzi∏am noc bezsennie, a strach matczynego serca natchnà∏ mi plan, majàcy pewne widoki powodzenia. Poleci∏am mianowicie donieÊç Jochabed, aby
w∏o˝y∏a dziecko do koszyczka dobrze nasmo∏owanego i umieÊci∏a je w trzcinie, w miejscu gdzie kàpa∏am si´ ze
swymi s∏u˝ebnicami tak, ˝eby myÊlano, i˝ to Nil przypadkowo zap´dzi∏ tutaj wàt∏à ∏ódk´, której zrozpaczona matka powierzy∏a swój skarb. Liczy∏am na to, ˝e któraÊ z moich s∏u˝ebnic zauwa˝y koszyk, a znalaz∏szy w nim dziecko, poka˝e mi je; wtedy bowiem nikt ju˝ nie przeszkodzi mi skorzystaç z mego królewskiego przywileju i darowaç
˝ycie choç jednemu z biednych stworzeƒ, osàdzonych na Êmierç zarzàdzeniem faraona. Nie mog∏am oczywiÊcie zostawiç go przy sobie od razu, by nie obudziç podejrzeƒ Szenefresa badajàcego wcià˝, co sta∏o si´ z moim dzieckiem,
14
mimo i˝ zapewni∏yÊmy go, wraz z Asnat i mojà karmicielkà, ˝e zmar∏o przy urodzeniu. Zamierza∏am wi´c oddaç je
na wykarmienie Jochabed i wychowywanie do czasu, a˝ b´d´ mog∏a zaopiekowaç si´ nim jawnie.
W ciàgu dnia Asnat donios∏a mi, ˝e polecenie moje zostanie wype∏nione i nazajutrz wszystko przygotowane b´dzie na zwyk∏à por´ mojej kàpieli. Ca∏y ten wieczór i noc wydawa∏y mi si´ po prostu nieskoƒczone; nie zmru˝y∏am
oczu i liczy∏am ka˝dà minut´, jakie dzieli∏y mnie jeszcze od udania si´ nad Nil. Serce mi dr˝a∏o, lecz z rozkoszà
wdycha∏am wonne powietrze poranne: oto wkrótce mia∏am ujrzeç dzieci´ mej mi∏oÊci, niewidziane od chwili jego
urodzenia. Szenefres bowiem pilnie Êledzi∏ ca∏y mój tryb ˝ycia i nawet wypadkowe widzenie albo przechadzka
w stron´ dzielnicy semitów mog∏y wzbudziç jego podejrzenia.
Wreszcie dosz∏yÊmy do ocienionego palmami miejsca, w którym zwyk∏am odbywaç kàpiel. S∏u˝ebne moje zbieg∏y na dó∏, aby ustawiç namiot w bia∏e i b∏´kitne pasy i rozes∏aç przed nim dywany; ja zaÊ zatrzyma∏am si´ na
pierwszym stopniu kamiennych schodów, chciwie wpatrujàc si´ w trzciny i wody Nilu b∏yszczàcego w s∏oƒcu jak
zwierciad∏o. Westchnienie wdzi´cznoÊci dla nieÊmiertelnych wydar∏o mi si´ z piersi za t´ niezmàconà cisz´, jaka
wtedy trwa∏a: nie by∏o najmniejszej fali, która mog∏aby uszkodziç kruchà plecionk´, kolebk´ mego syna. Nagle
jedna z niewiast zawo∏a∏a:
– Spójrzcie, tam w trzcinie zatrzyma∏ si´ jakiÊ koszyczek, widocznie go zgubiono.
Nogi ugi´∏y si´ pode mnà, ale Asnat zesz∏a na dó∏, udajàc zaciekawionà.
– Tak, to prawda! Podejdê, Zeto, przynieÊ nam koszyk, chc´ zobaczyç, co w nim jest... M∏oda dziewczyna,
do której zwrócone by∏o polecenie, skoczy∏a do wody, pop∏yn´∏a w kierunku koszyka i po chwili trzyma∏a go
ju˝ w r´ku.
– O, pani – zawo∏a∏a – tu le˝y dzieciàtko, a przeÊliczne jak bo˝ek.
Dziewczyna wróci∏a na schody, po których schodzi∏am z wolna, i poda∏a koszyk Asnat.
– O, jakie Êliczne dziecko – zachwyca∏a si´ Asnat. – Popatrz, Termutis. Ale kto móg∏ porzuciç to biedne stworzenie na
∏ask´ bogów i fal?
Ze ∏zami w oczach nachyli∏am si´ i ujrza∏am le˝àcà na dnie koszyka drobniuchnà istotk´ zawini´tà w bia∏e pieluszki. Wielkie czarne oczy by∏y otwarte, a po policzkach toczy∏y si´ du˝e ∏zy.
– To na pewno dziecko ˝ydowskie – rzek∏am – widocznie jakaÊ biedna matka, nie majàc nadziei uratowania go
przed s∏ugami faraona, powierzy∏a je wodom Nilu. Wola∏a zapewne, ˝eby umar∏o z dala od niej, albo by przygarn´∏a je jakaÊ wspó∏czujàca istota. Skoro zatem bogowie sprowadzili mnie tutaj, musz´ je ocaliç.
Wyprostowa∏am si´ i po∏o˝y∏am r´k´ na piersi maleƒstwa na znak swej opieki. Niestety! Nawet nie podejrzewa∏am, ˝e bijàce pod moimi palcami serduszko wype∏ni si´ z czasem pychà, ambicjà i nienawiÊcià do rodziny
Ramzesa, ˝e nieub∏agany los zmusi mnie do ocalenia tego w∏aÊnie dziecka, któremu sàdzone by∏o Êciàgnàç na mojà rodzin´ i na mój kraj wszystkie przepowiedziane kl´ski. Na szcz´Êcie dla nas, przysz∏oÊç zakryta jest przed
ludêmi, tote˝ w tej chwili odczuwa∏am tylko radoÊç i mi∏oÊç.
Kaza∏am zanieÊç dziecko do namiotu i doda∏am:
– Trzeba b´dzie wyszukaç jakàÊ ˝ydówk´, która zechcia∏aby karmiç maleƒstwo. Postaram si´, by nie przeÊladowano jej z tego powodu. Zeto, wybiegnij na drog´ i sprowadê mi pierwszà, jakà spotkasz.
Dziewczyna oddali∏a si´ spiesznie i ledwie zacz´∏am si´ rozbieraç, kiedy ju˝ wróci∏a w towarzystwie rówieÊniczki
lat jedenastu czy dwunastu, której Êliczna twarzyczka ˝ywo przypomnia∏a mi Itamara.
– To Miriam, córka Jochabed – szepn´∏a mi Asnat w czasie, gdy ma∏a pad∏a na twarz przede mnà.
– Wstaƒ, dzieci´, i powiedz mi – odezwa∏am si´ z dobrocià – czy nie znasz kogoÊ, kto zaopiekowa∏by si´ dzieckiem porzuconym zapewne przez jakàÊ kobiet´ z twojego narodu, a które bogowie sprowadzili widocznie do mnie,
˝ebym je ocali∏a. Zap∏ac´ za jego chowanie i zaopiekuj´ si´ nim w przysz∏oÊci.
Dziewczynka szepn´∏a, ˝e sprowadzi swojà matk´, która niedawno straci∏a swoje dziecko i zapewne ch´tnie przygarnie ma∏à sierotk´.
– Idê wi´c i przyprowadê jà tutaj jak najszybciej, zanim wróc´ do pa∏acu.
Miriam wybieg∏a, a ja, wykàpawszy si´, spocz´∏am w namiocie i kaza∏am podaç sobie dziecko, które strwo˝one rozp∏aka∏o si´ rzewnie.
PieÊci∏am je i ca∏owa∏am, a˝ uÊmiechn´∏o si´ do mnie. Teraz mog∏am przyjrzeç mu si´ swobodnie; by∏o to rze-
15
czywiÊcie dziecko niezwyk∏ej urody i jak dwie krople wody podobne do swego ojca. Nie mog∏am doÊç nacieszyç si´
nim, podobnie jak i moje s∏u˝ebne gromadzàce si´ przy mnie i nie podejrzewajàce nawet jak bardzo obchodzi∏
mnie jego los. Sàdzi∏y, ˝e tylko uroda jego i bezbronnoÊç wzrusza∏y moje kobiece serce.
Jeszcze trzyma∏am dziecko na r´kach, kiedy zjawi∏a si´ Jochabed, blada i dr˝àca. OnieÊmielona pad∏a na ziemi´ w pok∏onie, ale da∏am znak, aby wsta∏a.
– Nie obawiaj si´ niczego, dobra kobieto – rzek∏am ∏agodnie. – Spójrz, oto w miejscu mej kàpieli s∏u˝àce znalaz∏y koszyk, a w nim le˝àce dziecko. Zdaje mi si´, ˝e pochodzi ono z waszego narodu, ale nie zra˝a mnie to. Nie na
pró˝no przyp∏yn´∏o po Êwi´tych wodach Nilu, jak gdyby proszàc o mojà opiek´. Zastàpi´ mu wi´c rodziców, którzy
widocznie zmuszeni byli je porzuciç. Weê je i otocz opiekà, a ja hojnie zap∏ac´ za wszystkie twe starania. Zdjàwszy
z siebie amulet na z∏otym ∏aƒcuszku, w∏o˝y∏am go na szyj´ dziecka, po czym owin´∏am je drogocennà chustà.
– Daj´ mu imi´ Moj˝esza, syna wód – rzek∏am – a ca∏ujàc je i podnoszàc ku s∏oƒcu, doda∏am:
– Ra, Pot´˝ny i W∏adny, który zes∏a∏eÊ mi to dzieci´ – zachowaj je i obroƒ! A ty kobieto, weê je i chowaj, donoszàc mi o nim cz´sto, bo wkrótce wyjad´ ju˝ z Tanisu. JeÊli jednak b´dziesz kiedy w Tebach, przynieÊ mi je do pa∏acu, a zostaniesz nagrodzona.
Jochabed przypad∏a do moich nóg, po czym oddali∏a si´ wraz z dzieckiem, ja zaÊ zosta∏am z radoÊcià w duszy.
Zdawa∏o mi si´, ˝e spad∏ mi z piersi ogromny ci´˝ar: uratowa∏am ˝ycie swemu dziecku i zapewni∏am sobie mo˝noÊç opiekowania si´ nim w przysz∏oÊci. Zacz´∏am wierzyç, ˝e kiedy spotkam si´ z Itamarem w paƒstwie cieni,
gdzie wed∏ug kap∏aƒskich s∏ów wszyscy ludzie sà równi sobie, nie b´d´ potrzebowa∏a wstydziç si´ przed nim. Teraz jednak l´ka∏am si´ okazywaç swe zadowolenie, przeciwnie, zdawa∏am si´ bardzo zm´czona i smutna. Gn´bi∏
mnie l´k, ˝e mój mi∏osierny post´pek nie ukryje si´, a Szenefres, podejrzewajàcy ka˝dy mój czyn, domyÊli si´
prawdy. Wszystko jednak skoƒczy∏o si´ szcz´Êliwiej, ni˝ oczekiwa∏am. Szenefres nie okaza∏ ˝adnego niezadowolenia z powodu usynowienia przeze mnie dziecka i od czasu do czasu mia∏am szcz´Êcie widywaç je, kiedy Jochabed
przynosi∏a je do pa∏acu. Ona zaÊ oÊwiadczy∏a odwa˝nie, ˝e by∏o to jej w∏asne dziecko, które porzuci∏a na ∏ask´ Nilu. W ten sposób nie mog∏o na mnie spaÊç najmniejsze podejrzenie. Kiedy wi´c Moj˝esz ukoƒczy∏ cztery lata, wzi´∏am go na wychowanie do pa∏acu.
Nie bez wzruszenia pokaza∏am go Ramzesowi, ale przemi∏a powierzchownoÊç ch∏opca, rozum znacznie przewy˝szajàcy jego wiek, podoba∏y si´ królowi, który zaczà∏ mu okazywaç coraz wi´cej przychylnoÊci i cz´sto rozprawia∏ z nim, wywo∏ujàc ze strony malca zawsze s∏uszne, a cz´sto i zdumiewajàce odpowiedzi.
Zacny kap∏an i lekarz Suanro, który zosta∏ moim przyjacielem, skorzysta∏ z przychylnego usposobienia faraona, aby w przyjaznej chwili wyjawiç mu ca∏à prawd´ i przekonaç go, ˝e ch∏opcu, w którego ˝y∏ach p∏ynie jednak˝e krew Ramzesów, nale˝a∏oby daç odpowiednie wykszta∏cenie i stanowisko oraz ostatecznie odsunàç go od stosunków z nieczystym narodem. Itamar zap∏aci∏ ˝yciem za swà zuchwa∏à mi∏oÊç, ale matka Moj˝esza (w Egipcie
matka uszlachetnia∏a dziecko) by∏a i zostawa∏a córkà faraona.
Ramzes wys∏ucha∏ tego wyjaÊnienia bez gniewu i zaczà∏ jawnie opiekowaç si´ Moj˝eszem, który odtàd przesta∏
s∏u˝yç za mi∏à zabawk´ w moim domu. Przede wszystkim zaliczono go do dzieci stanowiàcych towarzystwo królewskich synów, a nast´pnie na rozkaz faraona oddany zosta∏ do s∏awnej szko∏y domu Seti, gdzie kszta∏cili si´ najuczeƒsi ludzie Egiptu.
Czu∏oÊç moja dla Moj˝esza i niezwyk∏e jego podobieƒstwo z Itamarem budzi∏o z wolna pewne podejrzenie w duszy Szenefresa. Zaczà∏ go Êledziç z ukrytà nienawiÊcià, ale dowodów nie mia∏, a jawna opieka króla nie pozwala∏a
mu skrzywdziç ch∏opca. Wówczas to zap∏aci∏am niejednà przykrà scenà za swoje macierzyƒskie szcz´Êcie. Min´∏y
lata. Dziecko sta∏o si´ m∏odzieƒcem i kap∏ani domu Seti podziwiali jego niezwyk∏e zdolnoÊci, pilnoÊç, m´stwo
i zr´cznoÊç. Brakowa∏o mu jedynie daru s∏owa i dlatego g∏ównym narz´dziem jego krasomówstwa by∏o pióro.
Wzruszajàca by∏a po prostu jego mi∏oÊç i wdzi´cznoÊç dla mnie i wszystkie moje smutne myÊli rozwiewa∏y si´, kiedy zasiada∏ obok mnie i z blaskiem w oczach, z ∏unà na twarzy opowiada∏ mi o swych powodzeniach w nauce, o zaj´ciach w Êwiàtyni i o wszystkich drobnych zdarzeniach swego uczniowskiego ˝ycia. Czasami zdawa∏o mi si´, ˝e
przede mnà zmartwychwsta∏ Itamar: wzrost, rysy twarzy i ruchy mia∏ te same, co i ojciec, tylko wyraz by∏ inny.
W ∏agodnym i s∏odkim spojrzeniu ojca nie by∏o pychy, uporu ani gwa∏townych nami´tnoÊci, które b∏yska∏y w p∏omiennych oczach Moj˝esza.
16
Pewnego razu powiadomi∏ mnie z dumà i radoÊcià, ˝e stary kap∏an, wyk∏adajàcy mu nauk´ o gwiazdach, nakreÊli∏ jego horoskop, który mu zapowiada Êwietnà przysz∏oÊç. „Ty zaludnisz pustyni´ – powiedzia∏ mu prorok.
Pod palàcymi promieniami Ra z∏o˝ysz Bogu tysiàce ofiar i umrzesz na takiej wysokoÊci, ˝e tylko ty jeden b´dziesz
tak blisko chmur!" Cieszàc si´ Êwietnà przysz∏oÊcià syna, pieÊci∏am jego czarne, jedwabiste loki, dzi´kujàc bogom
za tak oczywistà opiek´, jakà mu okazywali. Niestety! Âlepi Êmiertelnicy, nie poj´liÊmy ca∏ej gorzkiej ironii tej, tak
zdawa∏o si´, wspania∏ej przepowiedni. Tak, zaludni∏ on pustyni´, b∏àkajàc si´ tam lat czterdzieÊci. Sk∏ada∏ ofiary
Bogu Ra w jego palàcych promieniach, ale by∏y to g∏owy zbuntowanych synów jego w∏asnego narodu, a góra, na
której zmar∏ samotnie, z sercem pe∏nym goryczy, by∏a istotnie bardzo, bardzo wysoka...
Po ukoƒczeniu nauk Moj˝esz otrzyma∏ od faraona Êwietny urzàd przy dworze, ale to powodzenie „intruza” obudzi∏o zazdroÊç i ukrytà niech´ç egipskich dostojników, chciwie ∏owiàcych ka˝dà sposobnoÊç oczernienia go przed
Ramzesem, a znajdujàcych w tym czynnego pomocnika w Szenefresie. Wszystkie te drobne uk∏ucia wp∏ywa∏y
ujemnie na charakter Moj˝esza: weso∏y i przedsi´biorczy m∏odzieniec sta∏ si´ ponury, zamyÊlony i ma∏o towarzyski.
Marzeniem moim by∏o o˝eniç go z m∏odà znakomità Egipcjankà, aby zwiàzkiem takim po∏o˝yç kres intrygom
szkodliwym dla jego przysz∏oÊci. Naturalnie, przystojny, wykszta∏cony i na wysokim stanowisku m∏ody cz∏owiek,
którym opiekowa∏am si´ jak synem, nie dozna∏by odmowy, ale, ku memu wielkiemu zdumieniu, Moj˝esz okaza∏
nieprzeparty wstr´t do ma∏˝eƒstwa i b∏aga∏, ˝ebym porzuci∏a t´ myÊl.
Natomiast zaczà∏ przejawiaç g∏´bokie wspó∏czucie dla nieszcz´Êliwego narodu, z którego pochodzi∏. Kiedy mówi∏ o ucisku i o pracach, do jakich zmuszano jego braci, z∏owieszczy ogieƒ b∏yska∏ mu w oczach, a r´ce zaciska∏y si´
groênie. Nieustannie odwiedza∏ swych rzekomych rodziców, Amrama i Jochabed, a nawet przywióz∏ z sobà do Teb
syna ich, Aarona, którego uwa˝a∏ za swego brata. Ca∏ymi godzinami rozmawia∏ z tym przebieg∏ym i sprytnym
cz∏owiekiem, udziela∏ mu swej wiedzy, a czasem kaza∏ opowiadaç sobie histori´ swego narodu i szczegó∏y o jego
cierpieniach i poni˝eniu.
Tak mija∏y lata. Niepostrze˝enie nadesz∏a moja staroÊç. Moj˝esz ukoƒczy∏ lat trzydzieÊci. Zdrowie moje, od
dawna nadszarpni´te, by∏o s∏abe i czu∏am, ˝e przybli˝a si´ Êmierç. Zapragn´∏am goràco umrzeç tam, gdzie rozegra∏ si´ dramat mojego ˝ycia. Zanim wyjecha∏am do Tanisu, intryga i zawiÊç dworzan znów wyrzàdzi∏y Moj˝eszowi wielkà przykroÊç. Zacz´∏am wi´c prosiç Ramzesa, ˝eby da∏ mu miejsce dowódcy armii, bo to stanowisko, usuwajàc go na d∏u˝ej z Teb, pozwoli przygasnàç wszystkim niech´ciom. ProÊba moja zosta∏a spe∏niona, a i czas by∏ po
temu odpowiedni, bo w∏aÊnie zamierzona by∏a wyprawa, zdaje si´, przeciw Libijczykom.
Przyby∏am do Tanisu szcz´Êliwa i spokojna, w towarzystwie Szenefresa, który w obawie, ˝e mo˝e mnie straciç,
otoczy∏ mnie wielkà troskliwoÊcià. Kocha∏ mnie bowiem po swojemu, ale na nieszcz´Êcie ma∏ostkowa jego zazdroÊç
niweczy∏a wszelkà myÊl wspólnego porozumienia.
Pewnego wieczoru, kilka tygodni po naszym przyjeêdzie, le˝àc na swym p∏askim dachu, skàd roztacza∏ si´ widok na ogrody, z rozkoszà oddycha∏am Êwie˝ym, wonnym powietrzem. Promienie zachodzàcego s∏oƒca oz∏aca∏y
wierzcho∏ki palm, rzucajàc czerwonawe blaski na ciemnà zieleƒ gajów i oÊwietlajàc fantastycznie tak pami´tny mi
ogród. Zatopi∏am si´ we wspomnieniach: tam by∏o okno poÊród ró˝anych krzewów, przez które upad∏o pismo Apofisa na kolana dawno ju˝ zmar∏ej Asnat, tam, pod nawis∏ym listowiem gaju ujrza∏am znów Itamara! We wspomnieniu o˝y∏a tamta noc, znów go widzia∏am, jak w Êwietle ksi´˝yca sta∏ taki smutny i pi´kny. I serce zabi∏o mi
mocno wspomnieniem tej b∏ogiej godziny, którà uwa˝a∏am za najlepszà w mym ˝yciu, bo pami´ta∏am tylko o mi∏oÊci, a zapomnia∏am zupe∏nie o tamtych cierpieniach i nie chcia∏am nic wiedzieç o tych, które musia∏y nadejÊç.
Marzenia te przerwa∏a jedna z moich niewiast, donoszàc mi, ˝e Moj˝esz przyby∏ z Teb i prosi o ∏ask´ widzenia.
Kaza∏am go natychmiast przywo∏aç, bo widok ukochanego syna by∏ zawsze balsamem dla mego serca. Gdy si´
ukaza∏, poleci∏am, aby wszyscy odeszli, chcia∏am bowiem byç sama z nim, aby dowiedzieç si´, czy nie sprowadzi∏o
go do mnie jakieÊ zmartwienie. Kiedy wszyscy wyszli, usiad∏ na poduszce obok mego ∏o˝a i uca∏owa∏ moje r´ce.
– Nie, ukochana dobrodziejko moja – odrzek∏ na moje pytanie – nic mnie nie spotka∏o i w tych dniach wracam
do armii; pragnà∏em tylko jeszcze raz zobaczyç si´ z tobà. Jak˝e si´ czujesz?
I z czu∏oÊcià pochyli∏ si´ ku mnie.
– Wyglàdasz na s∏abà i cierpiàcà, oczy masz podkrà˝one. O, droga mateczko, czy zobacz´ ci´ jeszcze, gdy wróc´
tutaj? JeÊli nie, jak˝e czu∏ si´ b´d´ samotny i opuszczony. Kto w ˝yciu kochaç mnie b´dzie tak, jak ty?
17
Ze ∏zami w oczach przytuli∏ czo∏o do moich ràk. Serdecznie pog∏adzi∏am jego pochylonà g∏ow´. On wyprostowa∏
si´ i patrzàc na mnie z rozpaczà, wyszepta∏:
– Jaka˝ dziwna tajemnica kryje si´ w tym, ˝e ty, dumna królewna, tak pokocha∏aÊ syna pogardzanego narodu?
Czy˝ ciebie to nie dziwi? Cz´sto, cz´sto myÊla∏em nad tym!
W tej chwili wzrok jego, zazwyczaj ponury i surowy, spoczà∏ na mnie zalany ∏zami, z tak s∏odkim i serdecznym wyrazem, jaki mia∏y oczy Itamara. Serce mi zadr˝a∏o i przyciàgajàc go ku sobie, wyszepta∏am:
– Dowiesz si´ wszystkiego. Przed Êmiercià chc´ ods∏oniç ci ˝a∏osnà przesz∏oÊç, która nas wià˝e, ale najpierw
przenieÊ mnie bli˝ej por´czy, tutaj si´ dusz´...
Wzià∏ mnie w silne ramiona i zaniós∏ na stos poduszek le˝àcych na samym skraju p∏askiego dachu, ale nagle
ogarn´∏o mnie takie os∏abienie, ˝e w milczeniu opad∏am na poduszki i dosyç d∏ugo nie mog∏am przemówiç s∏owa.
Moj˝esz pojà∏ nieme skinienie i nie przyzywa∏ nikogo.
Ksi´˝yc zalewa∏ ju˝ ziemi´ srebrzystym Êwiat∏em, kiedy zebrawszy si∏y, zacz´∏am z cicha:
– Spójrz na ten ogród, Moj˝eszu! Czy widzisz tam, w akacjowej altanie marmurowà ∏awk´? Wiele lat temu
obok tej ∏awki sta∏ m´˝czyzna taki wysoki i przystojny, jak ty, a patrzàc na pa∏ac, gdzie obecnie jesteÊmy, marzy∏
o Êpiàcej w nim kobiecie. I oto nagle zjawi∏a si´ przed nim ta, którà kocha∏. Pad∏ jej do nóg i ca∏owa∏ kraj jej szaty,
a ona, upojona szcz´Êciem, odda∏a mu si´, zapominajàc o wszystkim, prócz swej mi∏oÊci, bo serce nie uznaje ani
stanu, ani urodzenia. Cz∏owiekiem tym by∏ twój ojciec, ˝yd Itamar, a kobietà – Termutis, córka faraona.
Moj˝esz s∏ucha∏ mnie z wyt´˝onà uwagà. Przy ostatnich s∏owach zerwa∏ si´ z miejsca z g∏uchym okrzykiem
i spojrza∏ przera˝ony na mnie, po czym pad∏ na kolana i nami´tnie przycisnà∏ mnie do swego serca.
– Ty jesteÊ matkà mojà? I nie opuÊci∏aÊ mnie jako niegodnà istot´, jako plam´ na twym Êwietnym imieniu?
Zamilk∏ na chwil´, po czym zapyta∏ goràco:
– Gdzie jest mój ojciec? Skoro nie porzuci∏aÊ dziecka, nie mog∏aÊ odtràciç kochanego cz∏owieka?
I wpatrywa∏ si´ we mnie z niepokojem.
– Powiedz mi, gdzie on jest? Mo˝e uciek∏, ale ja odnajd´ go i sprowadz´ do twego Êmiertelnego ∏o˝a, byÊ raz
ostatni spojrza∏a na niego. Nie l´kaj si´, nie zdradz´ tajemnicy, ja umiem milczeç!
– Ukochane dziecko moje – odpowiedzia∏am, ca∏ujàc go w czo∏o – wkrótce zobacz´ si´ z twoim ojcem tam, gdzie
wed∏ug s∏ów kap∏anów, panuje ju˝ zupe∏na równoÊç, gdzie wszyscy stworzeni sà przez Ozyrysa z jednakowych
promieni Jego ∏aski. Mog´ bez wstydu spotkaç si´ z duszà Itamara, bo czuwa∏am nad tobà, kocha∏am ci´ i wychowa∏am. Ciebie, dzieci´ naszej mi∏oÊci, zostawiam bogatym i silnym. Da∏am ci wszystko, co mog∏am daç, oprócz macierzyƒskiej tkliwoÊci i pieszczoty. Co zaÊ do twego ojca, zosta∏ on zabity kind˝a∏em. R´ka mÊciciela zmy∏a w jego
krwi plam´ na honorze faraona.
– A – wyszepta∏ Moj˝esz, blednàc – wi´c prawdà jest, ˝e jeden z cz∏onków naszej rodziny, którego imienia nikt
nigdy nie wymawia, umar∏ Êmiercià gwa∏townà, a ten, czyje imi´ ukrywano, by∏ ojcem moim. B∏agam ci´, matko
moja i dobrodziejko, powiedz mi wszystko w tej uroczystej chwili. Nachyli∏ si´ ku mnie i opowiedzia∏am mu
wszystko cichym g∏osem.
– Otó˝, synu mój, urodzi∏eÊ si´ obok stygnàcego cia∏a ojca swego – rzek∏am na zakoƒczenie, ale jeÊli mnie kochasz, nigdy nie b´dziesz szuka∏ jego zabójcy. By∏ on tylko wykonawcà królewskiej woli.
Nie chcia∏am, ˝eby zamordowa∏ Szenefresa, gdyby przypadkiem dowiedzia∏ si´ prawdy, a niepokojem przej´∏o
mnie silne wzburzenie, z jakim mnie s∏ucha∏.
Nagle z b∏yszczàcym wzrokiem wyprostowa∏ si´ dumnie i wzniós∏ do nieba zaciÊni´te r´ce.
– O, ja pomszcz´ ciebie, ojcze mój! S∏ysz mojà przysi´g´. Jeno pomszcz´ si´ nie na jednym cz∏owieku! Mojà
zemstà b´dzie, ˝e rozbij´ jarzmo t∏oczàce nasz biedny naród, które czyni go pogardzanym i nieszcz´Êliwym. B´d´ walczy∏ dla niego i dam mu niezale˝noÊç. Pot przestanie zalewaç czo∏a moich braci i wsiàkaç w ziemi´ niewolników. Nikt ju˝ nie b´dzie si´ rumieni∏ ze wstydu, Êciskajàc nam d∏oƒ, a kiedyÊ nadejdzie czas, ˝e wszyscy
pok∏onià si´ nisko przed tym wzgardzonym narodem, który zacznie rzàdziç Êwiatem. Oto, jakà b´dzie moja zemsta za owo cierpienie, które znosicie, biedni rodzice! Teraz wiem, ˝e ziÊci si´ przepowiednia o mojej przysz∏oÊci! Tak, ja zaludni´ pustyni´, utworzywszy wielki naród, i umr´ wzniesiony wysoko na tron Izraela, z którego
b´d´ rzàdzi∏ màdrze i mi∏osiernie.
18
Urwa∏, jak gdyby nagle zabrak∏o mu tchu. Mowa jego, zwykle powolna i utrudniona, teraz p∏yn´∏a szybko
i dêwi´cznie. S∏ucha∏am go wzruszona i przel´k∏a, gdy nagle promieƒ wschodzàcego s∏oƒca b∏ysnà∏ na p∏askim dachu i niby ró˝owà aureolà oÊwietli∏ blade, przepi´kne lica Moj˝esza i wzniesione ku niebu oczy, w których malowa∏o si´ g∏´bokie wzruszenie.
Zadr˝a∏am. Czy˝by Ra, którego promienie wita∏y ongiÊ jego narodziny, us∏ysza∏ teraz i uÊwi´ci∏ jego przysi´g´?
Nie zdà˝y∏am jednak d∏ugo zastanawiaç si´ nad tym: zbytnie wzruszenia tej nocy wyczerpa∏y mnie i straci∏am
przytomnoÊç. Kiedy ockn´∏am si´, ujrza∏am, ˝e Szenefres stoi w nogach pos∏ania, a Moj˝esz nachyla si´ nade mnà,
˝egnajàc. Ostatni raz poca∏owa∏ mnie w r´k´ i wyszed∏. Cielesnym moim oczom nie by∏o dane widzieç go wi´cej.
Od tego dnia zacz´∏am niknàç i nie wstajàc ju˝ z pos∏ania, ka˝dej godziny oczekiwa∏am wyzwolenia. Wreszcie
któregoÊ wieczoru, kiedy znów spoczywa∏am na p∏askim dachu, niepokój dr´czàcy mnie od rana, zamieni∏ si´ w lodowaty ch∏ód, opanowujàcy z wolna moje cz∏onki. Wszystko doko∏a mnie wirowa∏o i by∏o oÊwietlone niby ∏unà po˝aru, po czym dozna∏am silnego wstrzàÊnienia.
– Odchodz´ do Ra – pomyÊla∏am z l´kiem – i Êcisn´∏o mi si´ serce: nie, id´ na sàd, straszni s´dziowie królestwa
Cieni sàdziç b´dà moje serce i moje uczynki.
Lecz w chwili owej zjawi∏a si´ przede mnà Êwietlana Istota. Jej spokojny, wspania∏y wyglàd wyra˝a∏ bezgranicznà dobroç.
– Duchu Termutis – oznajmi∏a mym myÊlom – zanim udasz si´ na sàd, wróç do swojego syna; strze˝ go i opiekuj si´ nim; niech mi∏oÊç twoja podtrzymuje go w chwilach s∏aboÊci i pomo˝e mu zatryumfowaç nad samym sobà,
bo wielka jest jego próba. Oto obecne twoje pos∏annictwo na ziemi.
Zniknà∏ promienny duch, a ja zbli˝y∏am si´ do tego, który by∏ mi drogi na ziemi. Wiernym cieniem towarzyszy∏am mu w czasie wojny, która sta∏a si´ dla niego pora˝kà. Dozna∏ niepowodzenia, a wrogowie jego przypisali to nie
trudnym warunkom, ale z∏ej woli intruza–˝yda, wyniesionego na takie stanowisko zupe∏nie niezas∏u˝enie. Na niech´ç i niezadowolenie, wyra˝one mu po powrocie przez faraona, odpowiedzia∏ ch∏odnà oboj´tnoÊcià.
Ze smutkiem patrzy∏am, jak ponure rozgoryczenie zakrada∏o si´ do jego duszy. Czu∏ bowiem, ˝e ledwie go tolerujà przy dworze, na którym – wed∏ug jego zdania – powinien staç na pierwszym miejscu. Z wolna wzrasta∏a zaciek∏a nienawiÊç, jakà ˝ywi∏ do Egiptu i dynastii Ramzesów, a podnieca∏a jej p∏omieƒ wybuja∏a ambicja. Nie mogàc si´gnàç po koron´ faraonów, zdecydowa∏ si´ zostaç królem wzgardzonego, ale licznego narodu, do którego nale˝a∏ jego ojciec. Stajàc na jego czele, pragnà∏ upokorzyç i ukaraç Egipcjan, zapominajàc, ˝e krew ich p∏ynie i w jego ˝y∏ach. Chwyci∏ si´ tej myÊli, poÊwi´cajàc jej wszystkie si∏y swego geniuszu, ca∏à wiedz´, ale by∏ samotny, a im
cz´Êciej styka∏ si´ z narodem ˝ydowskim, tym bardziej dostrzega∏, jak jest n´dzny, podst´pny, tchórzliwy i zdradziecki. Kto inny na miejscu tego ˝elaznego cz∏owieka straci∏by odwag´, ale on zawzià∏ si´ i postanowi∏, ˝e strachem i nieub∏aganà surowoÊcià ujmie w karby to zwyrodnia∏e niewolà plemi´ i natchnie je m´stwem. Chcàc byç
bli˝ej oÊrodka dzia∏ania, pojecha∏ do Tanisu, do majàtku, który mu zapisa∏am. Mieszka∏ tam równie˝ po mojej
Êmierci Szenefres, ale widywali si´ rzadko, czujàc do siebie wzajemnà g∏´bokà niech´ç.
KiedyÊ Moj˝esz, lubiàcy miejsca, w których przebywa∏am, zapragnà∏ w samotnej w´drówce zwiedziç ogrody pa∏acowe. Idàc tam, musia∏ przejÊç przez nale˝àcà niegdyÊ do mnie winnic´, gdzie robotnicy ˝ydzi pod okiem dozorców zbierali winogrona. Przy koƒcu, w oddalonym miejscu zauwa˝y∏ ˝yda usi∏ujàcego mozolnie zarzuciç sobie na
plecy ci´˝ki kosz z owocami; w tej chwili podbieg∏ jednak do niego dozorca, rozgniewany rzekomà powolnoÊcià,
i obsypa∏ go razami. Na widok takiego okrucieƒstwa krew uderzy∏a do g∏owy wybuchowego Moj˝esza. Podniós∏
swà ci´˝kà lask´ i uderzy∏ nià w g∏ow´ Egipcjanina tak nieszcz´Êliwie, ˝e ten pad∏ martwy na ziemi´. Widzàc to,
Moj˝esz oprzytomnia∏, lecz by ukryç Êlad swego nieopanowania, odrzuci∏ zw∏oki do pobliskiego rowu, nakry∏ je ziemià i suchymi liÊçmi. W chwili, kiedy rusza∏ dalej, zjawi∏ si´ na miejscu katastrofy Szenefres. Moj˝esz, skrzy˝owawszy r´ce, zatrzyma∏ si´, a robotnik udawa∏, ˝e ∏aduje swój kosz. Ale starzec przybli˝y∏ si´ i wskazujàc spojrzeniem widocznà na piasku ka∏u˝´ krwi, zapyta∏ surowym tonem:
– Co znaczy ta krew i gdzie jest twój dozorca?
Przera˝ony spojrzeniem swego pana, niewolnik upad∏ mu do nóg, a wskazujàc na Moj˝esza, zawo∏a∏ przerywanym trwogà g∏osem:
– To on go zamordowa∏, widzàc, jak mnie bije. Ale ja zas∏uguj´, ˝eby mnie bito i nigdy nie oÊmieli∏bym si´ pod-
19
nieÊç r´ki na swego dobrego i szlachetnego nadzorc´. Zmi∏uj si´, zmi∏uj nade mnà, bo jestem niewinny i nie wiem,
dlaczego ten obcy pan wtràci∏ si´ do tej sprawy.
Moj˝esz cofnà∏ si´, jak pod wymierzonym w samà pierÊ ciosem: wi´c a˝ tak nikczemny by∏ ten naród, ˝e zdradza∏ nawet swego obroƒc´!? Z rozognionà twarzà przystàpi∏ do Szenefresa i rzek∏:
– Tak, ja go zabi∏em.
– A ty precz z moich oczu, n´dzne stworzenie – rzuci∏ Egipcjanin z pogardà do robotnika i niewolnik zniknà∏,
jak cieƒ.
Gdy zostali sami, zmierzyli si´ wzrokiem pe∏nym nienawiÊci.
– Oto jaki jest ten twój naród, który chcesz wyzwoliç i rzàdziç nim màdrze i ∏askawie – rzek∏ z ironià Szenefres
do Moj˝esza. – Szaleƒcze, dawno obserwuj´ ciebie i tylko przez pami´ç dla tej, która by∏a mi droga, a która przez
s∏aboÊç oznajmi∏a ci o twym pochodzeniu, nie id´ do faraona, ˝eby mu donieÊç o zdrajcy pragnàcym buntowaç jego
poddanych, by sobie stworzyç oddzielne paƒstwo. Czy wiesz, jak prawo karze ˝ydów za zabójstwo Egipcjanina?
Idê wi´c do domu, ob∏aduj swe wielb∏àdy wszystkim, co ma dla ciebie wartoÊç i ratuj si´ ucieczkà. Niech nigdy noga twoja nie zstàpi na ziemi´ Kemi, jeÊli ci ˝ycie mi∏e! Zresztà – doda∏ z ironià – za obr´bem kraju sà jeszcze dzikie
plemiona, które mo˝esz ujarzmiç i oÊwieciç, wi´c nie traç nadziei, ˝e zdob´dziesz wreszcie koron´. A teraz zabieraj
si´ stàd, niech ci´ ju˝ nie widzà moje oczy. Ucieczk´ twà wyjaÊni´ zabójstwem Egipcjanina, które oddaje twà g∏ow´ pod topór kata.
Z∏y starzec zamilk∏ i z pogardà spojrzawszy na wroga, wreszcie pokonanego, odwróci∏ si´ i odszed∏.
Z p∏onàcà g∏owà, z sercem kipiàcym wÊciek∏oÊcià, Moj˝esz spiesznie powróci∏ do domu. Teraz by∏ ju˝ stracony: jego ostatnia rozmowa ze mnà zosta∏a pods∏uchana i plany ujawnione. Nie tracàc ani chwili, kaza∏ ob∏adowaç kilka wielb∏àdów najcenniejszemi przedmiotami i za nadejÊciem nocy opuÊci∏ Tanis w towarzystwie kilku
tylko s∏u˝àcych.
Ksi´˝yc oÊwietla∏ drog´ niewielkiej karawany, wÊród której na jednym z wielb∏àdów siedzia∏ ponury i milczàcy Moj˝esz. Po pewnym czasie zatrzyma∏ si´ i d∏ugo spoglàda∏ na ogromne miasto, rozciàgajàce si´ na niezmiernej przestrzeni ze swymi pa∏acami, ogrodami i pot´˝nymi Êwiàtyniami. LÊniàc niby szeroka kryszta∏owa
wst´ga, wi∏ si´ Nil, odbijajàc w swych srebrzystych falach palmowe gaje, rozrzucone po jego brzegach.
Dr´czony t´sknotà, Moj˝esz nie móg∏ oderwaç si´ od tego widoku; ka˝dy szczegó∏ wrzyna∏ si´ w strapione serce
wygnaƒca. Zmuszony by∏ porzuciç swe rodzinne miejsce, t´ ziemi´ egipskà, tak pe∏nà bujnego ˝ycia, bogactwa
i nauki. O, jak˝e drogà wyda∏a mu si´ w tej chwili. Ale, zgrzytajàc z´bami, zmóg∏ w sobie to uczucie, a gro˝àc podniesionà pi´Êcià, wyszepta∏;
– Ja powróc´, a wtedy, Egipcie, ty i twój faraon, zap∏acicie mi za t´ chwil´!
W pierwszych dniach podró˝y, pomimo ponurych myÊli wygnaniec zaczà∏ zastanawiaç si´ nad swà przysz∏oÊcià, a czynny jego umys∏ niebawem okreÊli∏, czego powinien si´ trzymaç. Moj˝esz przypomnia∏ sobie pewnego
starca, którego spotka∏ w Tebach i którego przyjà∏ u siebie. Cz∏owiek ten opowiada∏ o dalekim czarownym kraju,
kolebce nauki i prawodawstwa Egiptu. By∏ tam kap∏anem, ale za jakieÊ przest´pstwo zmuszony do ucieczki, po
d∏ugiej tu∏aczce przyby∏ do Teb. W tej nies∏ychanie bogatej i ˝yznej krainie, w Êwiàtyniach starszych ni˝ egipskie,
zachowa∏y si´ stare jak Êwiat dokumenty nauki i tajemnice, wobec których gas∏y te, jakie sam pozna∏.
Tam, do tych dalekich Indii postanowi∏ dà˝yç, aby znaleêç wy˝szà wiedz´, która dostarczy∏aby mu sposobów
zatryumfowania nad faraonem, do wyzwolenia i skupienia ˝ydów.
Nie b´d´ wdawa∏a si´ w szczegó∏y tej d∏ugiej podró˝y, pe∏nej wypadków i niebezpieczeƒstw, powiem tylko, ˝e
Moj˝esz dotar∏ do Indii i znalaz∏ przyjaciela, doradc´ i nauczyciela w pewnym starym braminie. B´dàc niewidzialnà, ale zawsze nieodst´pnà towarzyszkà kochanej istoty, patrzy∏am, jak syn mój odda∏ si´ nauce z ca∏ym zapa∏em
swego charakteru, s∏uchajàc uwa˝nie i zapisujàc skrz´tnie wszystko, co jego ˝yczliwy kierownik przek∏ada∏ mu ze
starych Wed o pochodzeniu ziemi i wszechÊwiata. Cz´sto rozmawiali ze sobà w odosobnionym mieszkaniu uczonego, otoczonym wspania∏à roÊlinnoÊcià. Moj˝esz opowiedzia∏ mu o wszystkim, o swej przesz∏oÊci, o ˝yciu, o planach
zemsty, a Hindus, którego w∏osy i broda by∏y siwe, ale oczy zachowa∏y ca∏y blask m∏odoÊci, udziela∏ mu rad, uczy∏
go, przekazujàc mu swe g∏´bokie umiej´tnoÊci i doÊwiadczenie.
Pewnego razu, kiedy Moj˝esz znów wiele mówi∏ o Egipcie i o ˝ydach, Hindus rzek∏:
20
– Synu mój, chcesz za∏o˝yç paƒstwo, uwolniç swych uciÊnionych braci i zespoliç ich w naród, który ulega∏by
twej woli i spe∏nia∏ twoje rozkazy? ˚eby ten cel osiàgnàç, powinieneÊ daç im prawa odpowiednie dla nich, bo ka˝dy
naród, podobnie jak ka˝dy cz∏owiek, wymaga praw zastosowanych do swej duszy. Egipcjanie sà silni, màdrzy,
karni, ˝ydzi zaÊ tchórzliwi, nieoÊwieceni, ot´pieni niewolà, ale mózg jednych i drugich rozgrzany jest naszym
palàcym s∏oƒcem i wszyscy oni l´kajà si´ tego, czego nie pojmujà. Dlatego, je˝eli zdo∏asz skorzystaç z nieznanych
im si∏ przyrody, to samym ju˝ strachem zmusisz Egipcjan, by zwrócili wolnoÊç twemu narodowi, a ˝ydów nak∏onisz do pójÊcia za tobà, bo jako tchórzliwi i nieÊmiali wierzyç b´dà w owà tajemnà i strasznà si∏´ swego wodza.
– O! – przerwa∏ mu Moj˝esz z rozognionym wzrokiem – czy nauczysz mnie, jak pos∏ugiwaç si´ tymi si∏ami, czy
ods∏onisz mi nieznane tajemnice, wielki s∏u˝ebniku Brahmy?
– Tak, bo jest to wolà niewidzialnych – odpowiedzia∏ po prostu stary m´drzec – ale teraz pos∏uchaj mojej rady.
W prawach, jakie powinieneÊ daç swemu narodowi, zastosuj do jego potrzeb wszystko to, czego nauczy∏em ci´
z Wed; odrzuç co zbyteczne, uprzyst´pnij co niezrozumia∏e, bo dla t∏umu nieoÊwieconego i ot´pia∏ego w wiekowej
niewoli prawa muszà byç krótkie i proste tak, ˝eby wszyscy – od uczonego do najn´dzniejszego s∏ugi – pojmowali
je i umieli na pami´ç. Umys∏ nale˝y obcià˝aç tylko tym, co niezb´dne, pomnij wi´c, aby w tym zbiorze spo∏ecznych
i moralnych praw, które majà zespoliç twój naród niemal w jednego cz∏owieka, pos∏uszeƒstwo dla starszych nie
by∏o zapomniane; wszystko dà˝yç powinno ku temu. Wspó∏zawodnictwa nie powinno byç nigdzie, ani na niebie,
ani na ziemi. Musi byç jedno Bóstwo, od którego pochodzà wszystkie si∏y przyrody, jeden Bóg, Pan nieba i ziemi,
jedyne èród∏o wiedzy, pot´gi przebaczenia i kary, przed którym chyli si´ wszystko. Bóstwa powinni baç si´ i wielbiç je, trzeba, ˝eby imi´ Jego wymawiane w trosce i niedoli zmusza∏o do dr˝enia serc Êmiertelników, ale wielbienie
Boga nie powinno przeszkadzaç w pracach dajàcych cz∏owiekowi wy˝ywienie. Dlatego przeznacz jeden dzieƒ dla
uwielbiania Boga, dzieƒ ten niech b´dzie pilnie zachowywany, bo cia∏o lubi wygod´ i spokój, a modliç si´ ∏atwiej
jest, ni˝ pracowaç. StaroÊç nale˝y szanowaç, a m∏odoÊç powinna jej s∏uchaç i dà˝yç za jej radami; rodzice, szanowani i kochani, powinni w latach podesz∏ych otrzymywaç mi∏oÊç i starania, jakie w m∏odoÊci okazywali swoim
dzieciom. Prawo to jest podstawà rodziny i ten, kto b´dzie je wykonywa∏, w pokoju do˝yje swych dni.
Rozmowy takie powtarza∏y si´ cz´sto i z wolna dojrzewa∏ pot´˝ny plan, który mia∏ uwolniç naród ˝ydowski i powaliç Egipcjan. Moj˝esz uczy∏ si´ pos∏ugiwaç si∏ami przyrody i zapoznawa∏ si´ lepiej z ich tajemnicami, ni˝ to by∏o
wiadome w Egipcie. Porywcza dusza Moj˝esza wypowiedzia∏a si´ jednak – zapragnà∏ przede wszystkim mÊciç si´,
potem panowaç, w∏adaç oraz srogo karaç, jeÊli nie uzyska pos∏uszeƒstwa. Uczucia te wzi´∏y gór´ w jego duszy.
W takim stanie opuÊci∏ on Indie i przebywa∏ na pustyni, obmyÊlajàc i przygotowujàc olbrzymi plan, który istotnie znakomicie przeprowadzi∏, wyrwawszy swój naród spod egipskiej w∏adzy, ale, niestety za cen´ jakich˝e ofiar!?
Teraz wi´c mia∏ ju˝ swój naród, ale dla utwierdzenia nad nim swej w∏adzy, musia∏ opanowaç dusze, a to móg∏
osiàgnàç tylko za pomocà strachu przed Nadprzyrodzonym. Dlatego poda∏ si´ za poÊrednika mi´dzy Jehowà a wybranym przez Niego narodem.
Wiekuisty jego ustami rozdawa∏ ∏aski i upomnienia, jego r´kami kara∏ „wybrany naród”. A jednak, pomimo tej
si∏y i wiedzy swojej, Moj˝esz okazywa∏ si´ bezsilnym wobec niezmiennych si∏ przyrody, wobec skwaru, chorób,
udr´czeƒ ca∏ego narodu, który, wydarty ze zwyk∏ego sobie Êrodowiska, tu∏a∏ si´ znu˝ony i nieufny w palàcych promieniach podzwrotnikowego s∏oƒca.
Rozumia∏ dobrze, ˝e powinien zdobyç dogodnà i ˝yznà ziemi´, aby osadziç na niej swój naród i wznieÊç w∏asny
tron. ¸atwo by∏o dzia∏aç na czele doÊwiadczonego, karnego wojska, jak egipskie, ale tutaj rozkazywa∏ tysiàcom leniwych, tchórzliwych, wiecznie niezadowolonych niewolników! I z wÊciek∏oÊcià w duszy zrozumia∏, ˝e tak Êwietnie
obmyÊlone w Êwiàtyniach Indii i w samotnoÊci pustyni przedsi´wzi´cie, którego wykonanie zdawa∏o si´ tak ∏atwe,
nara˝one jest na zgub´ z powodu nieudolnoÊci podst´pnego i niewdzi´cznego narodu, który w ciemnocie swej
umia∏ tylko szemraç i podnosiç bunt. Dlatego postanowi∏ przerzedziç stare pokolenie i „na rozkaz Jehowy" zrumieni∏ krwià ˝ydowskà piaski pustyni, podobnie jak usia∏ trupami ziemi´ egipskà. G∏´boki mrok opanowywa∏ z wolna
t´ dusz´ wielkà i szlachetnà, ale zaÊlepionà ludzkimi s∏abostkami.
Pomimo wszystko u∏o˝y∏ on wielki zbiór moralnych i spo∏ecznych praw, które z biegiem czasu wyrobi∏y ten
„niez∏omny naród”, mimo trzech tysi´cy lat przeciwnoÊci, rozsiany poÊród wszystkich narodów ziemi, osta∏ si´, jako pomnik jego geniuszu.
21
Czy ktoÊ, czytajàc histori´ Izraelskiego narodu, zag∏´bia∏ si´ kiedykolwiek w stan duszy tego niezwyk∏ego cz∏owieka, który ze swà wybitnà uczonoÊcià, wychowany w pa∏acu, nawyk∏y do wykszta∏conego i wytwornego towarzystwa, zmuszony by∏ rok za rokiem tu∏aç si´ po ja∏owej piaszczystej pustyni, wÊród dzikiego, brudnego i niewdzi´cznego narodu? ˚e zmagajàc si´ nieustannie z buntami, przeÊladowany zawiÊcià i niewdzi´cznoÊcià, nawet
we w∏asnej rodzinie, zmuszony by∏ czekaç, a˝ wymrze stare zgnuÊnia∏e pokolenie i nastàpià inne, wychowane na
innych prawach i majàce daç bogate plony jego nast´pcom?
Jemu natomiast nie pozostawa∏o nic innego, jak w∏adaç si∏à strachu i karaç niepos∏usznych w imi´ Jehowy. To
nieustanne k∏amstwo o bezpoÊrednich stosunkach z Bóstwem przy ka˝dym jego dziele, sta∏o si´ wreszcie niezmiernym udr´czeniem dla Moj˝esza, który z ca∏ej duszy wierzy∏ w Wielkiego Stwórc´ wszechÊwiata, niedost´pnego ludzkiemu poznaniu. Ten szloch jego duszy zachowa∏ si´ nawet w staro˝ytnej ˝ydowskiej kronice, gdzie powiedziano, ˝e Wiekuisty w swym gniewie za niepos∏uszeƒstwo Swego wys∏annika, osàdzi∏ Moj˝esza, i˝ b´dzie
móg∏ tylko oglàdaç ziemi´ obiecanà, ale do niej nie wejdzie (Moj˝esz, naturalnie, nie móg∏ wyjawiç przyczyny gniewu Bo˝ego i objaÊni∏ to drobnym powodem).
Niemniej cierpia∏a jego duma i ambicja. Jaka˝ musia∏a byç radoÊç Egipcjan na wiadomoÊç, ˝e zuchwa∏y ˝yd
wcià˝ jeszcze tu∏a si´ po pustyni, bez ojczyzny i przystani. Rzucony w niego przez faraona z∏oty kubek, jeszcze dotàd nie nape∏ni∏ si´ winem, jak to zapowiedzia∏ dumnie, podnoszàc go. Wilgotna mogi∏a biednego Mernefty nie da∏a mu królestwa, zaÊ upragniony tron nie mia∏ gdzie stanàç i gubi∏ si´ w mglistej przysz∏oÊci. Sk∏adajàc w ofierze
si∏y, zdrowie i zdolnoÊci, Moj˝esz w pocie czo∏a zasiewa∏ to, co sàdzone by∏o zbieraç Dawidowi i Salomonowi. W ciàgu tych d∏ugich lat pracy i walki zu˝y∏o si´ i cia∏o. Moj˝esz starza∏ si´ jawnie, wiecznoÊç puka∏a do wrót jego ziemskiego cia∏a i sam on pragnà∏ Êmierci, jak wybawienia. Czujàc zbli˝anie si´ koƒca, zgromadzi∏ ca∏y naród i po˝egna∏ si´ z nim. Chcia∏ byç sam w chwili zgonu, ale pycha i ambicja kaza∏a mu otoczyç Êmierç swojà tajemnà aureolà, wywo∏aç wra˝enie, ˝e Jehowa zabra∏ go do siebie.
Zabroni∏ wi´c komukolwiek iÊç za sobà! Sam jeden wszed∏ na gór´ i dotar∏szy do szczytu, zatrzyma∏ si´ znu˝ony. R´ce w∏adne i mocne z∏o˝y∏ na swej szerokiej piersi, spojrza∏ na wspania∏y widok, roztaczajàcy si´ przed nim
w promieniach zachodzàcego s∏oƒca. Na chwil´ gniewny wzrok zatrzyma∏ na czarnym mrowiu znajdujàcych si´
w dolinie ˝ydów, przys∏uchiwa∏ si´ ró˝norodnym g∏osom obozu, g∏ucho dochodzàcym z oddali. Z g∏´bokim westchnieniem oderwa∏ wzrok od tego obrazu. Lata pokry∏y zmarszczkami jego czo∏o i ubieli∏y g´ste w∏osy. Niepodobny by∏ wcale do tego m∏odzieƒca, który, stojàc na p∏askim dachu w Tanisie, z b∏yszczàcym wzrokiem podnosi∏ r´ce
ku wschodzàcemu s∏oƒcu, przysi´gajàc uwolniç swój naród i zbudowaç sobie królestwo. Po ustach przemknà∏ mu
gorzki uÊmiech i wyszepta∏:
– Wiernie przepowiedzia∏aÊ mój los, o gwiazdo, którà czci∏a moja matka. Âlepy cz∏owiek objaÊnia przepowiednie zgodnie ze swà ambicjà, a przecie˝ zupe∏nie wyraênie by∏o powiedziane, ˝e zaludni´ pustyni´, ˝e krew ofiar
zrumieni piasek równin i ˝e umr´ sam jeden wysoko, wysoko... Czy˝ góra ta nie jest tronem, wzniesionym przez
Wszechmocnego?... Po∏o˝y∏ si´ na ziemi i przytuliwszy si´ do ska∏y, zamknà∏ oczy. Wtedy przed jego duchowym
wzrokiem, niby w marzeniu, przesun´∏o si´ ca∏e jego ˝ycie: radosne dzieciƒstwo w pa∏acach „stubramnych Teb",
beztroska m∏odoÊç w szkole domu Seti, gdzie zdoby∏ umiej´tnoÊci, jakie pomog∏y mu nast´pnie dokonaç tak wiele
z∏a. Gdzie byli obecnie jego nauczyciele, jego towarzysze zabaw i prac? Niestety! Wielu zgin´∏o podczas kl´sk, jakimi zaznaczy∏o si´ wyjÊcie jego narodu, a jego przybrana matka, zawsze pob∏a˝liwa, znikn´∏a jak cieƒ, a wraz z nià
odszed∏ jego anio∏ stró˝.
Potem zobaczy∏ swoje wygnanie, swojà spiesznà ucieczk´ z Tanisu, Indie, ten kraj czarowny, gdzie móg∏ syciç
swój umys∏ naukà, ale skàd wygna∏a go ambicja, wreszcie powrót do Egiptu, walk´ z Merneftà. Znów musia∏
z przykrym uczuciem prze˝ywaç Êmierç faraona i jego armii, a nast´pnie powracaç pami´cià do nieskoƒczonych
kaêni w∏asnych, ˝ydowskich buntowników.
Âledzi∏am go z l´kiem i z mi∏oÊcià, tak jak wówczas, gdy promienie rannej jutrzenki oÊwietla∏y godzin´ jego
urodzin. Wtedy wchodzi∏ w ziemski Êwiat próby i pokus. Teraz powraca∏ do Êwiata duchów i odpowiedzialnoÊci za
swoje czyny. Wstawa∏a mg∏a wieczorna, okrywajàc szarà zas∏onà wierzcho∏ek góry. Moj˝esz oddycha∏ ci´˝ko, oczy
mia∏ szeroko otwarte, a wzrok duchowy zaostrzony zbli˝ajàcà si´ roz∏àkà z ˝yciem, rozró˝nia∏ w bia∏awych oparach subtelne, zwiewne istoty, na czele których by∏am ja, a od strony doliny, zdawa∏o si´, powstawa∏a czerniejàca
22
l´kliwa masa. Moj˝esz zadr˝a∏, a z trudem ugiàwszy kolana, podniós∏ do nieba silne niegdyÊ r´ce i ze strwo˝onego
serca pop∏yn´∏o p∏omienne b∏aganie:
– Bezgranicznie pot´˝ny i wielki Stwórco, Przewodniku wszechÊwiata! Daruj mi, ˝e dla widoków mej osobistej
korzyÊci, zas∏ania∏em si´ twoim imieniem i Twojà wolà, nie odtràcaj mnie, wys∏uchaj mej modlitwy.
Ale ciemna masa zbli˝a∏a si´ i niby wzburzone morze otacza∏a go swymi falami i poÊród tysi´cy sk∏adajàcych jà
istot rozpozna∏ nagle faraona Merneft´ i jego rycerzy, pokrytych wodorostami i mu∏em. Niemniejszà grup´ stanowili Egipcjanie, ofiary wytracania pierworodnych, oraz ich bliscy.
– Przywróç mi zmarnowane ˝ycie i czeÊç mej mogi∏y – szepta∏y blade wargi Mernefty. – Uka˝ mi Jehow´, który
ci´ pos∏a∏!
– Oddaj nam dzieci nasze – mówili inni i znów nasuwa∏a si´ nowa, odra˝ajàca, zbryzgana krwià rzesza.
– Wi´c dlatego oszuka∏eÊ nas i zwabi∏eÊ na pustyni´, ˝eby mordowaç nas bezkarnie? Gdzie jest ten Jehowa,
który ci wyda∏ taki nakaz?
Groêne cienie t∏oczy∏y si´ wokó∏ niego, nachylajàc nad nim swe zniekszta∏cone twarze, duszàc swym zatrutym
oddechem, a mistyczna korona Górnego i Dolnego Egiptu, wieƒczàca widmowà g∏ow´ Mernefty, chwia∏a si´, zni˝a∏a nad nim i t∏oczy∏a niby góra piersi Moj˝esza. Opad∏ wreszcie z g∏uchym j´kiem i z∏o˝y∏ g∏ow´ na pobliskim kamieniu, ostatnim wezg∏owiu pierwszego z Izraelickich królów. Ca∏e cia∏o pokry∏o si´ zimnym potem; by∏ sam; niczyja mi∏osierna d∏oƒ nie obtar∏a jego czo∏a, ani jedna kropla wody nie orzeêwi∏a spalonych jego ust.
– O, Jehowo! – wyszepta∏ umierajàcy – wspomó˝ mnie i przebacz moje b∏´dy. Zawsze g∏osi∏em Twà wielkoÊç
i màdroÊç, w twoim imieniu s∏awi∏em dobro i pot´pia∏em z∏o, sàdê mnie wed∏ug mi∏osierdzia Swego.
Goràce b∏aganie pop∏yn´∏o z mego serca za tego, który poch∏oni´ty ziemskimi nami´tnoÊciami, powiedzia∏
w imieniu Przedwiecznego: „Oko za oko, zàb za zàb", ale w chwili zgonu pragnà∏ odrzuciç to prawid∏o w stosunku
do samego siebie. Trudne by∏o wejÊcie w zagrobowe ˝ycie tego mocarnego ducha. Obl´˝ony przez mÊciwe cienie
swych wrogów, cierpia∏ okrutnie, gdy nagle, z g∏´bi nieskoƒczonej przestrzeni, rozleg∏o si´ gromowe wezwanie:
– Duchu, zas∏aniajàcy si´ imieniem Przedwiecznego, pójdê zdaç spraw´ ze swoich czynów!
Termutis
23
OPOWIADANIE PINECHASA
U
rodzi∏em si´ w Tanisie, w skromnym drewnianym domu matki, Egipcjanki Kermozy. Ojca swojego wcale nie
pami´ta∏em, matka owdowia∏a, gdy by∏em jeszcze niemowl´ciem. Ros∏em samotnie, pozostawiony samemu
sobie. Stara murzynka, przeznaczona na mojà niaƒk´, ciàgle zaj´ta by∏a czymÊ przy Kermozie, podobnie jak i inna
s∏u˝ba, a o moim istnieniu przypominano sobie tylko w czasie obiadu czy kolacji.
Nie kocha∏em swej matki: jej k∏ótliwy i pop´dliwy charakter napawa∏ mnie strachem i odrazà. Ca∏y niemal
dzieƒ sp´dza∏a w du˝ym pokoju, gdzie warzono straw´, w otoczeniu s∏u˝ebnic, które musia∏y jej opowiadaç plotki
z ca∏ej dzielnicy. Ale t´ zgod´ pani ze s∏u˝bà màci∏y cz´sto gwa∏towne sceny, o najmniejszy drobiazg matka wpada∏a w z∏oÊç, z pianà na ustach tupa∏a nogami, t∏uk∏a naczynia, a razy sypa∏y si´ nawet na mnie, je˝eli przypadkiem
nawinà∏em si´ pod jej r´ce.
Wystraszony i oburzony, ucieka∏em wtedy do rozleg∏ego ogrodu otaczajàcego nasz dom. Z wolna sta∏ si´ on moim ulubionym schronieniem. Ogród ten, niegdyÊ przeÊliczny, teraz by∏ zaniedbany i opuszczony, ale przyroda b∏ogos∏awionej krainy nie przestawa∏a osypywaç go swymi darami: kwiaty i owoce rodzi∏y si´ w nim obficie. Le˝àc na
trawie, w cieniu jaÊminowych czy ró˝anych krzewów, sp´dza∏em ca∏e godziny na marzeniach lub obserwacjach
otoczenia. Âledzi∏em nieznu˝onà pracowitoÊç mrówek i ptaków, budujàcych swe domki, albo przys∏uchiwa∏em si´
ostrym krzykom roznosicieli wody i sprzedajàcych owoce na ulicy, która bieg∏a tu˝ za murem, otaczajàcym nasz
ogród. Z wolna uÊwiadamia∏em sobie, ˝e wszystkie istoty, ludzie, zwierz´ta sà czymÊ zaj´te, z wyjàtkiem mnie jednego, i rozmyÊlajàc nad tym, poczu∏em niepoj´tà pustk´ i nud´. To pró˝niacze ˝ycie zacz´∏o mi z ka˝dym dniem
bardziej dokuczaç i wreszcie pewnego ranka (mia∏em wtedy lat czternaÊcie) przyszed∏em do matki i powiedzia∏em:
– Kiedy jestem w ogrodzie, widz´ doko∏a siebie nieustannà prac´: mrówki dêwigajà swe poczwarki, ptaki wijà
gniazda, na ulicy ludzie sprzedajà, kupujà, troszczà si´ o swe sprawy. Tylko ja sam nigdzie nie wychodz´, nic nie
robi´ i umieram z nudów. Daj mi, prosz´, jakieÊ zaj´cie.
To nieoczekiwane oÊwiadczenie tak zadziwi∏o matk´, ˝e upuÊci∏a z ràk jab∏ko granatu, które w∏aÊnie spo˝ywa∏a, potem opar∏a si´ o por´cz krzes∏a i rozeÊmia∏a do ∏ez.
– Ale˝ ubawi∏eÊ mnie, Pinechasie – rzek∏a nareszcie, ocierajàc oczy. – I czego ci brakuje, niemàdry ch∏opaku?
Jadasz do syta, Êpisz, ile zechcesz, bawisz si´ kiedy i jak ci si´ spodoba... Czy nie dosyç masz tych zaj´ç? Podzi´kuj
bogom, ˝e dali ci matk´, która tak umiej´tnie rzàdzi sprawami, i˝ nie potrzebowa∏a nigdy pomocy m´˝czyzny. Ale
skoro ju˝ tak bardzo chcesz coÊ robiç, weê ten koszyk z grochowymi stràczkami i wy∏uskaj je.
Wzià∏em koszyk i siad∏em z nim w kàcie. Ale w tym czasie, kiedy palce ∏uska∏y groch, myÊl odbieg∏a daleko.
Przypomnia∏em sobie Êwi´to Ozyrysa, na którym byliÊmy zesz∏ego roku. Jak dumnie i wspaniale wyglàdali kap∏ani. Jak wszyscy im ho∏dowali, nazywajàc m´drcami i wtajemniczonymi. KiedyÊ do mojej matki w czasie jej choroby
przyszed∏ kap∏an–lekarz. Odczyta∏ coÊ napisanego na zwoju papirusa, potem oznaczy∏ lekarstwo i matka wyzdrowia∏a. Tego si´ uczyç, co kap∏ani umiejà – to warto by∏o – a nie groch ∏uskaç.
Z gniewem cisnà∏em koszyk i uciek∏em do ogrodu w niezawodne miejsce swych rozmyÊlaƒ. Smutny i niezadowolony opad∏em na kamiennà ∏awk´, w cieniu akacji, tu˝ przy ogrodzeniu. Nie wiem, ile czasu tam przesiedzia∏em, kiedy jakiÊ nag∏y szmer zwróci∏ mojà uwag´. Obejrzawszy si´, spostrzeg∏em z niepomiernm zdziwieniem, jak
w ogrodowym murze otworzy∏a si´ ma∏a furtka, tak umiej´tnie zamaskowana, ˝e dotàd jej nie zauwa˝y∏em
i w wejÊciu stanà∏ cz∏owiek wysokiego wzrostu, przyglàdajàc mi si´ bacznie. Nieznajomy mia∏ na sobie d∏ugà lnianà tunik´ i ciemny p∏aszcz. Orli nos, ˝ó∏tawa skóra i k´dzierzawe w∏osy zdradza∏y jego semickie pochodzenie,
a czarne oczy, wyra˝ajàce energi´ i chytroÊç, silnie b∏yszcza∏y spod g´stych brwi.
– A, to ty, Pinechasie – zawo∏a∏, chwytajàc mnie w obj´cia i uprzejmie ca∏ujàc, a spostrzeg∏szy moje zdziwienie,
posadzi∏ mnie znów na ∏awce i doda∏ ze Êmiechem:
– Nie dziw si´, ch∏opcze, ˝e znam twoje imi´, jestem waszym starym przyjacielem. Powiedz mi jednak, co tu porabiasz i dlaczego masz takie smutne oblicze?
24
Patrzy∏em na niego z nieufnoÊcià, ale gorzkie uczucia, nape∏niajàce mi dusz´, wzi´∏y gór´ nad ostro˝noÊcià i odpowiedzia∏em:
– Nudzi mi si´, bo nigdy nic nie robi´. Chcia∏bym si´ uczyç, staç si´ màdrym jak kap∏ani, umieç przygotowywaç lekarstwa, jak ten lekarz, który leczy∏ matk´... A ona Êmieje si´ ze mnie i ka˝e mi ∏uskaç groch.
Twarz nieznajomego pojaÊnia∏a.
– A, chcesz byç uczonym – powiedzia∏, klepiàc mnie po ramieniu – chcesz poznaç nauk´ o gwiazdach i w∏asnoÊciach roÊlin, dociec tajemnic wyk∏adanych po Êwiàtyniach? Bàdê spokojny, Pinechasie, spe∏ni si´ twoje ˝yczenie
i nauczysz si´ tego wszystkiego. Teraz jednak pobiegnij i sprowadê tu Kermoz´; tylko nie mów jej nic o mnie. Spe∏ni∏em rozkaz i wezwa∏em matk´, która sz∏a za mnà, nieco zdziwiona moim nag∏ym o˝ywieniem. Ujrzawszy nieznajomego, wyda∏a taki gwa∏towny okrzyk radoÊci, ˝e odskoczy∏em przera˝ony tym nag∏ym wybuchem.
– Enoch! – zawo∏a∏a, rzucajàc mu si´ na szyj´ – nareszcie powróci∏eÊ! Gdzie˝ bywa∏eÊ tak d∏ugo i dlaczego porzuci∏eÊ mnie? Patrz, oto Pinechas.
– Tak – odrzek∏ Enoch – zawarliÊmy ju˝ przyjaêƒ... Ale ty wcale nie troszczy∏aÊ si´ o jego wychowanie, Kermozo,
przecie˝ ch∏opiec musi si´ uczyç koniecznie. W tych dniach przedstawi´ go Amenofisowi, który powinien mnie odwiedziç. Co zaÊ do moich podró˝y, to najpierw by∏em w dalekich krajach le˝àcych za pustynià, co mia∏o swoje korzyÊci. Teraz przyjecha∏em prosto z Memfis; bawi∏em tam kilka lat u starego, kalekiego wuja, który, umierajàc, zapisa∏
mi znaczny majàtek. I tak wróci∏em do Tanisu, mo˝emy wi´c ˝yç bli˝ej siebie.
Kermoza s∏ucha∏a rozpromieniona. Potem odprawili mnie, surowo nakazujàc milczenie, co te˝ przyrzek∏em.
Nocy tej nie mog∏em zamknàç oczu, niecierpliwoÊç ujrzenia cz∏owieka, który mia∏ mnie nauczyç tylu rzeczy, budzi∏a goràczkowe podniecenie. Min´∏o wszak˝e kilka dni, a w domu naszym wszystko zostawa∏o po dawnemu i nie
by∏o wzmianki o ˝adnych zmianach.
Zaczà∏em ju˝ upadaç na duchu, gdy wreszcie któregoÊ dnia matka wezwa∏a mnie do swego pokoju i zacz´∏a
ubieraç mnie ze szczególnà starannoÊcià. Musia∏em w∏o˝yç nowà bia∏à tunik´, z∏oty pas, szeroki naszyjnik i egipskà czapeczk´. Skoƒczywszy mojà toalet´, Kermoza oglàda∏a mnie z zadowoleniem.
– Patrzàc na ciebie, nikt nie b´dzie mia∏ wàtpliwoÊci, ˝e jesteÊ synem znamienitych rodziców – powiedzia∏a.
– Ubra∏am ci´ bogato, ˝ebyÊ wywar∏ dobre wra˝enie na Amenofisie, który w swoim czasie te˝ wzdycha∏ do pi´knej Kermozy… To jest pot´˝ny kap∏an, z którym si´ poznasz, ale pami´taj: kap∏ani szanujà i lubià tylko to, co
si´ b∏yszczy. Teraz, synu mój – doda∏a, wr´czajàc mi p∏aszcz – idê do ogrodu i czekaj na Enocha przy tajemnej
furtce. Wzruszony i onieÊmielony bogatym kostiumem, poszed∏em do ogrodu, usiad∏em na ∏awce i popad∏em
w zadum´. D∏ugo wypada∏o mi czekaç. Nastàpi∏a ju˝ noc, kiedy wreszcie otworzy∏a si´ tajemna furtka i Enoch
zapyta∏ pó∏g∏osem:
– JesteÊ tu, Pinechasie?
– Tak – odpar∏em, wstajàc pospiesznie z miejsca. Ujà∏ mnie za r´k´ i pociàgnà∏ za sobà.
Przeszed∏szy rozleg∏y ogród, a potem ma∏e podwórko, wydostaliÊmy si´ na jakàÊ nieznanà mi ulic´. Enoch
szybko podà˝a∏ naprzód, zachowujàc nieprzerwane milczenie, ja szed∏em za nim, starajàc si´ nie pozostawaç w tyle i w taki sposób w´drowaliÊmy przez ró˝ne ulice, a˝ wreszcie dotarliÊmy do jednej z bram miasta. Minàwszy jà,
ujrza∏em w pewnej odleg∏oÊci czarnego niewolnika, który pilnowa∏ pojazdu, zaprz´˝onego w par´ koni. Enoch skierowa∏ si´ wprost ku niemu, wzià∏ lejce i poleci∏ mi stanàç obok siebie. Konie pomkn´∏y i po jakimÊ czasie, który
sp´dzi∏em w zachwycie z powodu szybkiej jazdy, zatrzymaliÊmy si´ na samym skraju jednego z przedmieÊç, przed
domem o doÊç niepozornym wyglàdzie.
Dom sta∏ w ogrodzie i otoczony by∏ bardzo wysokim murem. Zeskoczywszy z wózka, Enoch zapuka∏ do bramy,
którà niebawem s∏u˝àcy otworzy∏ i pojazd wjecha∏ w puste podwórze, oÊwietlone pochodnià. Wtedy i ja wysiad∏em
i za swoim przewodnikiem wszed∏em do domu, którego drzwi natychmiast zamkn´∏y si´ za nami.
Z niema∏ym zdziwieniem stwierdzi∏em, ˝e o ile zewnàtrz dom by∏ niepozorny i niczym nie pociàga∏, o tyle wn´trze
by∏o bogate i wytworne. PrzeszliÊmy kilka wspania∏ych komnat, których urzàdzenie po prostu mnie olÊni∏o, potem
otwartà galeri´, wychodzàcà na ogród i zatrzymaliÊmy si´ w bogato oÊwietlonej sali, widocznie przygotowanej na
przyj´cie goÊci. PoÊrodku sta∏ stó∏, otoczony kilku ∏o˝ami ze s∏oniowej koÊci, na stole lÊni∏y koszyki z owocami, z∏ota
czara i maleƒka amfora z tego˝ metalu. Âciany sali pokryte by∏y przepysznymi p∏askorzeêbami o tak ˝ywych i Êwie-
25
˝ych barwach, ˝e od razu zwróci∏y mojà uwag´. W zachwycie zatrzyma∏em si´ przed jednym malowid∏em, na którym
wyobra˝ony by∏ cz∏owiek siedzàcy na tronie, w królewskiej koronie na g∏owie. Przed nim sta∏ drugi, w stroju podobnym do tego, jaki nosi∏ Enoch i podnosi∏ r´ce ku niebu. Druga p∏askorzeêba przedstawia∏a ulic´ zat∏oczonà mnóstwem ludzi. T∏um pozdrawia∏ radosnymi okrzykami cz∏owieka stojàcego w pojeêdzie, przed którym biegli heroldowie i muzykanci z d∏ugimi tràbami.
– Kogo to przedstawia? – zapyta∏em Enocha.
– Te sceny – odpar∏ z westchnieniem – przedstawiajà histori´ wielkiego m´˝a, imieniem Józef, który niegdyÊ by∏
dobroczyƒcà narodu, dziÊ bardzo nieszcz´Êliwego i uciskanego. Spodziewam si´ jednak, Pinechasie, ˝e z czasem ocenisz i pokochasz ten naród. Zostaƒ tymczasem tutaj, a ja musz´ zobaczyç, czy nie przyjecha∏ oczekiwany goÊç.
Enoch wyszed∏, a ja mia∏em dosyç czasu, ˝eby nacieszyç si´ artyzmem i wytwornoÊcià sali, bo min´∏a prawie
godzina, zanim Enoch wróci∏, prowadzàc z wielkim szacunkiem cz∏owieka wysokiego wzrostu, w bia∏ej szacie
z zielonà frendzlà, co by∏o oznakà godnoÊci kap∏aƒskiej. Jego regularna i bardzo mi∏a twarz by∏a powa˝na i zamyÊlona, a przenikliwe oczy b∏yszcza∏y tak ˝ywym i g∏´bokim rozumem, jakiego nigdy jeszcze nie zdarzy∏o mi si´ spotkaç we wzroku innych ludzi.
By∏ to kap∏an Amenofis.
– Oto Pinechas, o którym ci mówi∏em – rzek∏ Enoch, wskazujàc na mnie.
Amenofis podszed∏, wzià∏ mnie za podbródek i z uÊmiechem spojrza∏ mi w twarz.
– TyÊ syn Kermozy – zapyta∏ – i tak goràco pragniesz si´ uczyç? Bardzo to chwalebnie, moje dziecko, ale czy zechcesz rozstaç si´ z matkà, jechaç ze mnà do Teb i ˝yç w Êwiàtyni pod moim surowym i nieustannym nadzorem?
– JeÊli nauczysz mnie wszystkiego, co umiejà kap∏ani, to pójd´ za tobà wsz´dzie i pos∏uszny ci b´d´ jak niewolnik – odpowiedzia∏em z rozp∏omienionym wzrokiem.
– Pi´knie. Wytrwaj tylko w tym postanowieniu, a spe∏nià si´ twoje pragnienia – rzek∏ Amenofis, siadajàc i wyciàgajàc czar´ do Enocha, który, stojàc, nape∏ni∏ jà winem.
Na zaproszenie kap∏ana i my usiedliÊmy tak˝e, a przyjaciele nawiàzali ze sobà d∏ugotrwa∏à rozmow´ w nieznanym mi j´zyku. Enoch podsunà∏ mi tac´ z owocami, ale prawie ich nie tknà∏em, tak dalece zaj´ty by∏em myÊlami.
Wreszcie Amenofis wsta∏ i przeszliÊmy na taras wychodzàcy na ogród. Noc by∏a wspania∏a, powietrze nasycone
wonnym zapachem akacji, ró˝ i jaÊminów. Kap∏an opar∏ si´ o balustrad´ i wpatrzy∏ w niebo, usiane niezliczonym
mnóstwem jasno Êwiecàcych gwiazd.
– Pinechasie – rzek∏, zwracajàc si´ ku mnie – co te˝ sàdzisz o tych b∏yszczàcych punktach? Czym one sà i po co
znajdujà si´ w bezmiarach wszechÊwiata?
Milcza∏em, bo nie wiedzia∏em nic o gwiazdach, ba∏em si´ powtórzyç objaÊnienie, jakie da∏a mi matka na ten temat, objaÊnienie, które zawsze wydawa∏o mi si´ wàtpliwe.
– Te b∏yszczàce punkty, mój synu – ciàgnà∏ dalej Amenofis – to sà dalekie gwiazdy i w∏adcy naszych losów. Z
czasem nauczysz si´ poznawaç niezmiennà drog´, po jakiej one chodzà i dowiesz si´, ˝e szcz´Êcie i nieszcz´Êcie tak
ca∏ych narodów, jak i poszczególnych jednostek, zale˝à od gwiezdnych wp∏ywów. JeÊli szcz´Êliwe gwiazdy zlejà na
ciebie swà dobroczynnà si∏´, b´dziesz szcz´Êliwy.
S∏ucha∏em go, ledwie oddychajàc. Umys∏ mój, ∏aknàcy wiedzy, zaczyna∏ si´ budziç. Gotów by∏em pytaç i s∏uchaç
ca∏à noc, ale Amenofis, przeczuwajàc mój stan, oÊwiadczy∏:
– CierpliwoÊci, wszystko przyjdzie w swoim czasie. Obecnie czas mi w drog´. Ty Enochu przywieziesz mi ch∏opca za tydzieƒ, jak to ju˝ omówiliÊmy. Postaram si´ wykszta∏ciç go odpowiednio.
W oznaczonym dniu mój opiekun zawióz∏ mnie do Teb i umieÊci∏ w wielkiej Êwiàtyni Ammona, gdzie wychowywa∏o si´ wielu innych ch∏opców, synów kap∏anów i wojowników. Amenofis wyraênie interesowa∏ si´ moimi post´pami i rozwija∏ moje – jak twierdzi∏ – nieprzeci´tne zdolnoÊci. Uczy∏em si´ z goràcà i usilnà pilnoÊcià, która przed
niczym nie ust´powa∏a. Szczególniej pociàga∏y mnie nauki tajemne, astrologia i magia. Studiujàc je, zapomina∏em
o ca∏ym Êwiecie. Póêniej zaczà∏em tak˝e studiowaç medycyn´. Mój nienasycony umys∏ usi∏owa∏ wyczerpaç wszystkie nauki i kiedy zdarza∏o mi si´ odczytaç stary Hinduski papirus, który mówi∏ o ukrytych w∏asnoÊciach jakiejÊ roÊliny, dajàcej mi w r´ce pot´˝nà broƒ – mówi∏em sobie z radoÊcià i dumà, ˝e to wszystko dopiero poczàtek i ˝e
przede mnà rozciàga si´ jeszcze ca∏e ˝ycie nowych odkryç naukowych.
26
¸atwo zrozumieç, ˝e tak usposobiony, ma∏o interesowa∏em si´ swymi towarzyszami i nie zbli˝a∏em si´ do nich.
Dwóch tylko spoÊród grona zainteresowa∏o mnie do pewnego stopnia. Jeden, imieniem Necho, dobry i zawsze weso∏y ch∏opiec, ch´tnie dzieli∏ si´ ze mnà ∏akociami, których nadmiar przywozi∏ ze sobà. Drugi, Mena, o rok starszy
ode mnie, by∏ synem bogatego magnata, zajmujàcego wysokie stanowisko na dworze faraona. Mena opuÊci∏ szko∏´
na d∏ugo przede mnà, ale czasem przychodzi∏ jeszcze odwiedzaç mnie i niektórych swych przyjació∏, m∏odych kap∏anów.
˚ycie to, pe∏ne energicznej umys∏owej pracy, ale ciche i jednostajne zewn´trznie, trwa∏o lat dwanaÊcie. Potem
nasta∏ czas powrotu do Tanisu. Na kilka dni przed moim odjazdem siedzieliÊmy z Amenofisem na najwy˝szym tarasie Êwiàtyni, graniczàcym z siedzibà s´dziwego kap∏ana. Zrazu rozmawialiÊmy nieco, potem zapad∏o milczenie.
Kap∏an podniós∏ oczy w niebo, a mnie ˝ywo stanà∏ w pami´ci wieczór, kiedy pierwszy raz ujrza∏em Amenofisa
i przypomnia∏em jego ówczesne s∏owa o wp∏ywie gwiazd na ludzkie losy.
– Amenofisie – przemówi∏em – czy pami´tasz nasze pierwsze spotkanie w Tanisie, w podmiejskim domu Enocha? Powiedzia∏eÊ mi wtedy: „JeÊli sp∏ynie na ciebie dobry wp∏yw gwiezdnego pràdu, b´dziesz szcz´Êliwy.” Od tego
czasu gorliwie studiowa∏em nauk´ o cia∏ach niebieskich, a jednak wiele w niej jeszcze pozosta∏o dla mnie tajemnic.
Wyczyta∏em na przyk∏ad w gwiazdach, ˝e ˝ycie obdarzy mnie wielu rozczarowaniami. A wszak˝e, jestem czynny,
wiedza daje mi do ràk pot´˝ne narz´dzia i posiadam silnà wol´, dostatecznà, aby osiàgnàç zamierzone cele.
Amenofis s∏ucha∏ mnie w zamyÊleniu oparty o balustrad´. Po d∏u˝szym dopiero milczeniu rzek∏ powa˝nie:
– Synu mój, ˝aden m´drzec nie jest w stanie wniknàç we wszystkie tajemnice, którymi Bóstwo go otoczy∏o i –
uczàc si´ ca∏e ˝ycie – zaledwie unosimy brze˝ek zas∏ony. Pomimo to, skoro wspomnia∏eÊ moje ówczesne s∏owa, dodam do nich jeszcze troch´ uwag. Czy wiesz, Pinechasie, co mówià o tych dalekich Êwiecàcych punktach? – Mówià,
˝e to sà Êwiaty podobne do naszego, na których ˝yjà istoty tak˝e myÊlàce i obdarzone rozumem. Ich losy odbijajà
si´ na naszych losach. Wiesz, ˝e wszechÊwiat wype∏niony jest niewa˝kim p∏ynem, który nazywamy pierwotnà materià. Przyroda jednak nie daje nic za darmo, wsz´dzie panuje nieustanna wymiana. Tak na przyk∏ad, mi´dzy
ludêmi, zwierz´tami i roÊlinami istnieje ciàg∏a wymiana pràdów. Wymiana ta powoduje wirowanie, tarcie czàsteczek, a to ostatnie stwarza ogieƒ, to jest ciep∏o, które wszystko o˝ywia i podtrzymuje. Jedno i to samo prawo rzàdzi
wszystkim, co istnieje we wszechÊwiecie, od najmniejszego do najwi´kszego, ka˝dy Êwiat zrównowa˝ony jest przez
Êwiat inny, ka˝dy system s∏oneczny wp∏ywa na inny podobny systym, a los ka˝dego cz∏owieka na los drugiego.
Tym sposobem nasze szcz´Êcie czy nieszcz´Êcie jest wytworem przeciwwagi wszystkich istniejàcych przedmiotów.
– Rozumiem – uczyni∏em uwag´ – gdzie jest ogieƒ, tam jest i ˝ycie, to jest, dusza, rozum, znajdujàcy si´ w ruchu. Mój los zale˝y od losu innego, czasem zupe∏nie mi nieznanego cz∏owieka, który stanowi przeciwwag´ mej osobowoÊci: obaj wzajemnie wymieniamy swe pràdy i tym jesteÊmy zwiàzani. Tak samo losy narodów zale˝à od losów
innych ras, ˝yjàcych na jednym z tych Êwiatów. Ale to jest niesprawiedliwe. – A ponadto skàd wiesz o tym wszystkim, Amenofisie? Kto mówi∏ ci o tym?
– Synu mój, chcàc odpowiedzieç na twoje pytanie, musz´ odkryç ci ostatnià i najwa˝niejszà z naszych tajemnic.
Nie nale˝ysz do kasty kap∏aƒskiej, ale gorliwoÊç twoja i zami∏owanie do nauki zas∏ugujà, ˝eby zrobiç dla ciebie wyjàtek z ogólnego prawa. Tak wi´c, jutro wieczorem przyjdê do mnie, oczyÊciwszy si´ uprzednio postem i modlitwà.
Nast´pnego wieczoru przyszed∏em do Amenofisa silnie wzruszony. Natychmiast zaprowadzi∏ mnie do obszernej okràg∏ej sali, s∏abo oÊwietlonej lampà i siadajàc ze mnà przy stole stojàcym na Êrodku pokoju, rzek∏ z uroczystà
powagà:
– Pinechasie, pragn´ wprowadziç ci´ na najwy˝szy szczebel wiedzy i ostatecznie rozÊwietliç twój rozum. Pomimo mnóstwa wiadomoÊci, zdobytych wieloletnià nieustannà pracà, spotykasz jeszcze tysiàce nierozstrzygni´tych
dla siebie pytaƒ i ca∏e ˝ycie zostaniesz ubogim duchowo, ptakiem o po∏amanych skrzyd∏ach, jeÊli nie wyjaÊnisz sobie przyczyny wielu rzeczy. My, ludzie, jesteÊmy wszyscy s∏abi i przykuci do ziemi. Nasz ograniczony umys∏ cz´sto
màci si´ wobec faktów, które poznaje bez metody i ∏adu. Dlatego powinniÊmy upokorzyç si´, wznieÊç r´ce ku niebu
i b∏agaç o danie nam przewodnika, zdolnego ukazaç nam prawd´, wolnego od ludzkich omy∏ek i cielesnych nami´tnoÊci, wzbogaconego g∏´bokim doÊwiadczeniem bezgranicznej przesz∏oÊci. Takiego nauczyciela chc´ daç tobie,
mój synu.
S∏ucha∏em tych s∏ów w silnym podnieceniu, dr˝àc od ogarniajàcego mnie zabobonnego strachu. Amenofis,
27
skoƒczywszy swe przemówienie, po∏o˝y∏ r´ce na stole i poleci∏ mi uczyniç to samo i zachowaç g∏´bokie milczenie.
Po pewnym czasie zaczà∏ on ci´˝ko i z trudem oddychaç: podnios∏em oczy i ze zdziwieniem ujrza∏em, ˝e mój opiekun wpad∏ w g∏´boki sen.
JednoczeÊnie doko∏a niego rozb∏ys∏y jakieÊ dziwne migotliwe ogniki, da∏y si´ s∏yszeç g∏uche stuki w ró˝nych
miejscach sali, a na powierzchni sto∏u zaczà∏ tworzyç si´ bia∏y ob∏oczek. Rozszerza∏ si´, siejàc doko∏a mi´kkie srebrzyste Êwiat∏o, w którego Êrodku uwidoczni∏ si´ wyraênie kszta∏t kobiety pod zas∏onà; nad jej czo∏em lÊni∏a zielonawa gwiazda o ró˝nobarwnych promieniach. Kobieta owa wysun´∏a spod zas∏ony r´k´, Êwiecàcà jasnob∏´kitnym
blaskiem i nakreÊli∏a na stole ognistymi literami: „Pinechas b´dzie naszym uczniem, jeÊli oka˝e si´ godnym tego
przez s∏uchanie nauk Izydy i wstrzymywanie si´ od pokus ziemskich nami´tnoÊci."
Wkrótce widzenie zacz´∏o blednàç i rozwia∏o si´ w powietrzu, a Amenofis obudzi∏ si´ z g∏´bokim westchnieniem. Doznane wra˝enia by∏y zbyt silne dla mnie: ca∏y dr˝a∏em, w g∏owie mi si´ kr´ci∏o i straci∏em przytomnoÊç.
Kiedy jà znowu odzyska∏em, Amenofis zaprowadzi∏ mnie do swego pokoju, gdzie udzieli∏ mi niezb´dnych nauk
i wskazówek, dotyczàcych widzianego przeze mnie zjawiska.
– JesteÊ teraz uczniem Izydy – rzek∏ na zakoƒczenie. – JeÊli zdarzy ci si´ jakieÊ zagadnienie, pozornie nie do
rozwiàzania, usiàdê przy okràg∏ym stole, jak to zrobiliÊmy teraz i po∏ó˝ na nim te oto tabliczki. Wkrótce zapadniesz w g∏´boki sen, podczas którego ˝àdana odpowiedê b´dzie wypisana na tabliczkach. Ale uprzedzam ci´, Pinechasie, do tego sposobu mo˝na uciekaç si´ tylko w najwa˝niejszych i wyjàtkowych wypadkach: nadu˝ycie wyniszczy twoje si∏y cielesne, a przy tym nie mamy prawa i nie powinniÊmy z byle powodu wchodziç w bezpoÊrednie stosunki z Bóstwem i z duszami zmar∏ych, którzy zachowali wszystkie poprzednie zdolnoÊci, dzi´ki naszej cudownej
sztuce ustrze˝enia cia∏a od rozk∏adu.
Po trzech tygodniach wróci∏em do Tanisu i zamieszka∏em w domu matki, która ogromnie ucieszy∏a si´ moim
powrotem i by∏a bardzo dumna z powagi i uczonoÊci swego syna. Mia∏em wtedy lat dwadzieÊcia szeÊç.
Kermoza wyznaczy∏a mi niewielkie mieszkanie, wychodzàce na ogród i oddzielone galerià od g∏ównego domu,
abym móg∏ w ciszy i spokoju oddawaç si´ swym naukowym zaj´ciom. Zapyta∏em o Enocha, który tylko dwukrotnie odwiedzi∏ mnie w Tebach, ale o którym zachowa∏em dobre wspomnienie. Matka odpowiedzia∏a, ˝e mieszka
w Tanisie, gdzie kupi∏ dom obok naszego, ale w tej chwili jest nieobecny.
– Zresztà zobaczysz go wkrótce – doda∏a – bo w tych dniach powinien wróciç. Przez pierwsze dni po przyjeêdzie
zaj´ty by∏em uk∏adaniem i porzàdkowaniem swych niezliczonych papirusów, paczek z suszonymi zio∏ami, maÊci
i innych lekarstw, przywiezionych z Teb. Nareszcie kiedyÊ wieczorem, zakoƒczywszy porzàdki, po∏o˝y∏em si´ zm´czony na sofce, ˝eby troch´ odpoczàç, ale zamiast snu, opanowa∏o mnie jakieÊ straszne odr´twienie. Oczy moje zatrzyma∏y si´ bezwiednie na ma∏ym metalowym zwierciadle, które wisia∏o na Êcianie i na b∏yszczàcej jego powierzchni ujrza∏em s∏owa, nakreÊlone ognistymi zg∏oskami: „Uczniu Izydy, pozostaƒ wierny egipskiej religii".
Chcia∏em wstaç, chcia∏em oderwaç oczy od zwierciad∏a i nie mog∏em: odr´twienie organizmu zwi´ksza∏o si´ coraz
bardziej. Le˝a∏em dalej jak kamieƒ i ciàgle odczytywa∏em tajemnicze wyrazy, których znaczenie by∏o mi niepoj´te.
Kilka silnych potràceƒ wyrwa∏o mnie z tego stanu. Ujrza∏em przed sobà matk´, która powtarza∏a w zdumieniu:
– Pinechasie, Pinechasie, co ci jest? O czym marzysz z otwartymi oczami, nieruchomy jak posàg? Wstawaj pr´dzej i chodêmy. Przyjecha∏ Enoch i pragnie ci´ widzieç.
Z trudem podnios∏em si´ z sofki, a obmywszy si´ zimnà wodà, uda∏em si´ za Kermozà. WyszliÊmy przez tajne
drzwiczki w ogrodowym murze i skierowaliÊmy si´ do domu, w którym nie by∏em dotàd ani razu. Na pierwszy
rzut oka widaç by∏o, ˝e dom ten, dawniej niezamieszkany i zaniedbany, teraz si´ o˝ywi∏.
Na podwórzu i w ogrodzie snu∏o si´ mnóstwo s∏u˝by, sami ˝ydzi, którzy przy spotkaniu sk∏adali nam niskie
uk∏ony. Mój bogaty bia∏y strój i dumny wyglàd, widocznie, budzi∏y w nich pe∏nà szacunku groz´. M∏ody ˝yd wprowadzi∏ nas do sali, gdzie ujrzeliÊmy Enocha, siedzàcego przy stole, na którym przygotowane by∏y owoce i amfora
wina. Na widok nas powsta∏ szybko i chwyci∏ mnie w obj´cia, po czym posadzi∏ przy sobie i zaczà∏ rozpytywaç.
Twarz mu promienia∏a szczerà radoÊcià.
– Nareszcie jesteÊ z nami, Pinechasie, doros∏y, pi´kny i màdry. Niech b∏ogos∏awi ci´ Jehowa, mi∏y ch∏opcze.
UÊcisnà∏em mu r´k´ i podzi´kowa∏em za to, ˝e u∏atwi∏ mi wstàpienie do Êwiàtyni i nauk´.
– Ch´tnie uczyni∏bym dla ciebie i wi´cej. Widzisz, cz∏owiek ze mnie samotny: trzy razy by∏em ˝onaty i wszyst-
28
kie moje ˝ony zmar∏y, nie zostawiajàc mi dzieci. Mam jednak syna, w którego ˝y∏ach zmiesza∏a si´ krew ˝ydowska
z krwià Egipcjan. Jemu to pragnà∏bym przekazaç wszystko, co posiadam... Pinechasie, czy nie zgadujesz, kto jest
tym synem?
Palàcy wzrok Enocha wstrzàsnà∏ mnà i serce Êcisn´∏o mi dziwne ci´˝kie uczucie.
– Tym synem jesteÊ ty – ciàgnà∏ ˝yd. – Dlatego ci´ kocham i mam nadziej´, ˝e odwzajemnisz mi si´ podobnie
szczerym i oddanym uczuciem.
Wsta∏em z miejsca blady ze wzruszenia. Nareszcie dowiedzia∏em si´, kto jest moim prawdziwym ojcem i co by∏o przyczynà mego osobliwego podobieƒstwa z ludêmi rasy semickiej. Burza podnios∏a si´ w mej duszy: wstyd i odraza na myÊl, ˝e nale˝´ do pogardzanego narodu, walczy∏y z chciwoÊcià tajonà, ˝eby nie odrzuciç bogactwa zwiàzanego z tym powinowactwem, tak poni˝ajàcym dla dumnego Egipcjanina.
– Zatem, mój synu – uroczyÊcie zapyta∏ Enoch – czy chcesz po kryjomu przejÊç na wiar´ Izraela i staç si´ czcicielem Jehowy, jedynego prawdziwego Boga? Wszystko ju˝ gotowe na przyj´cie ciebie do naszego narodu i do ustanowienia ci´ spadkobiercà moich ogromnych bogactw. Prócz tego, chcemy po∏àczyç ci´ Êlubami z m∏odà ˝ydówkà,
aby jeszcze ciaÊniejszym w´z∏em zespoliç ci´ z sobà.
Oburzy∏a mnie ta propozycja, a w oczach zamajaczy∏o zwierciad∏o z ognistym napisem: „Uczniu Izydy, bàdê wierny egipskiej religii."
– Nie – odrzek∏em energicznie – uczyni´ dla ciebie wszystko oprócz tego. Ale dlaczego ty – przyjaciel Amenofisa,
który jakoby podzielasz jego poglàdy – ˝àdasz, abym si´ sprzeniewierzy∏ mej religii?
– Synu mój – rzek∏ Enoch, siadajàc. – W∏aÊnie dlatego, ˝e podzielam poglàdy Amenofisa, nie mog´ uznawaç innych bogów, a tylko Jehow´, jedynego Boga, Stwórc´ i W∏adc´ wszechÊwiata. Co zaÊ do przyjaêni, jakà mi okazuje
dostojny kap∏an, to zacz´∏a si´ ona dawno i w osobie mojej o˝ywa droga mu przesz∏oÊç. Amenofis kocha∏ kiedyÊ
mojà siostr´ i utraci∏ ja tragicznie. Nie zapomnia∏ jednak ani cierpienia, ani mi∏oÊci i sta∏ si´ tym wstrzemi´êliwym, powa˝nym i zamyÊlonym cz∏owiekiem, jakim go znasz. Zachowa∏ dla mnie goràce uczucie przyjaêni, opiekowa∏ si´ mnà i widywaliÊmy si´ od czasu do czasu. Mia∏em te˝ sposobnoÊç poznaç jego religijne poglàdy i uwa˝am,
˝e to jest wielki m´drzec. Co zaÊ do ciebie, mój synu, pragnà∏bym, abyÊ podziela∏ mojà religi´ i przekonania, ale
skoro ci to nie dogadza, poczekam: mo˝e z czasem zmienisz zapatrywania. Powtórzy∏em, ˝e mimo wszystko nie
mog´ spe∏niç jego ˝yczenia i wróci∏em do domu silnie wzburzony. Mniej wi´cej po godzinie wróci∏a matka i w porywie gniewu obrzuci∏a mnie wymys∏ami i wyrzutami.
– G∏upcze! – wo∏a∏a – nie rozumiesz swego szcz´Êcia i dla bagateli, o której mówiç nie warto, wyrzekasz si´ takiego majàtku i pi´knej oblubienicy! Popatrz przynajmniej na nià, zanim rozstrzygniesz spraw´ ostatecznie.
I wbrew mej niech´ci, pociàgn´∏a mnie do siebie, a uniós∏szy ostro˝nie zas∏on´, dzielàcà jej sypialni´ od sàsiedniego pokoju, szepn´∏a:
– Popatrz.
Zajrza∏em tam i zobaczy∏em m∏ode dziewcz´, Êpiàce na dywanach i poduszkach, u∏o˝onych na pod∏odze. By∏a
pi´knie zbudowana, nos mia∏a orli, czarne w∏osy i barw´ skóry z ˝ó∏tawym odcieniem, co razem stanowi∏o niewàtpliwà oznak´ jej semickiego pochodzenia. Z ciekawoÊcià wychyli∏em g∏ow´: rzadko do tej pory zdarza∏o mi si´ widywaç kobiety. Wychowany w surowej wstrzemi´êliwoÊci Êwiàtyni, poch∏oni´ty zaj´ciami, nie wiem nawet, czy
kiedy wspomina∏em o ich istnieniu.
– Kto ona i skàd si´ tu wzi´∏a? – zapyta∏em.
– To jest krewna pierwszej ˝ony Enocha – odpowiedzia∏a matka. – Przywióz∏ jà do nas w goÊcin´, ˝eby ci daç
sposobnoÊç bli˝szego jej poznania.
– Szkoda, jeÊli przyjecha∏a tylko w tym celu. Ona nie podoba mi si´ i nigdy jej nie pokocham, szukam zupe∏nie
czego innego.
Matka popatrzy∏a na mnie, otworzywszy ze zdumienia usta.
– Ona ci si´ nie podoba?... A czegó˝ ty szukasz?
– Nie umiem tego okreÊliç, tylko czuj´, ˝e ta dziewczyna nie odpowiada moim ˝yczeniom. Na jej widok nie zabrak∏o mi tchu w piersiach, serce nie uderzy∏o silniej i pewien jestem, ˝e pod jej powiekami nie ukrywa si´ ˝adne z tych
spojrzeƒ, które mro˝à i palà, zabijajà i pociàgajà. Dla niej nigdy nie wyrzekn´ si´ wiary Egipcjan. OdeÊlij jà do ja-
29
kiegoÊ m∏odego ˝yda, który niewàtpliwie doceni jej urod´. Wychodzàc, przypomnia∏em sobie, ˝e jeszcze nic nie jad∏em i poprosi∏em Kermoz´, ˝eby mi przys∏a∏a jakàÊ zakàsk´. Wróciwszy do siebie, rzuci∏em si´ na sof´ z∏y i niezadowolony. Zaledwie opuÊci∏em ciche schronienie w Êwiàtyni, kiedy ju˝ zacz´li mnie dr´czyç na ró˝ne sposoby. MyÊl
o˝enienia si´, do tego z dziewczynà nieczystego plemienia, wydawa∏a mi si´ Êmieszna i wstr´tna. Postanowi∏em
energicznie walczyç o mà swobod´! Pogrà˝ony w swych myÊlach, nie zauwa˝y∏em, ˝e do pokoju wesz∏a jakaÊ kobieta, przysun´∏a ku mnie ma∏y stolik i postawi∏a na nim dzbanek wina i dwa koszyczki z owocami i ciastem. Szmer jej
kroków kaza∏ mi podnieÊç g∏ow´. Przede mnà sta∏a m∏odziutka dziewczyna o bràzowej cerze i cudnych kszta∏tach,
jej ogromne, marzàce oczy przyglàda∏y mi si´ ciekawie.
– A – pomyÊla∏em – oto nowa kusicielka, jakà mi nasy∏ajà. – Pod badawczym wzrokiem dziewczyna zmiesza∏a
si´ i spuÊci∏a oczy.
– Kto jesteÊ i dlaczego unikasz mego spojrzenia?
– Na imi´ mi Chenais – wyjàka∏a dr˝àcym g∏osem.
– JesteÊ ˝ydówkà?
– Nie.
Odetchnà∏em z ulgà.
– Dlaczego przys∏ali ci´ do mnie, kiedy w domu sà niewolnicy. Powiedz mej matce, ˝e ja chc´ mieç obs∏ug´ m´skà.
Posiliwszy si´ przys∏anà zakàskà, usnà∏em i ˝aden obraz kobiecy nie nawiedzi∏ mnie we Ênie. Nazajutrz zabra∏em si´ do swych zwyk∏ych zaj´ç, unikajàc wychodzenia z domu. Tak min´∏o przesz∏o dwa miesiàce, podczas których nic nie zmàci∏o mojego cichego, samotnego ˝ycia. Enoch wyjecha∏ i zabra∏ ze sobà swà pi´knà krewnà. Matka
zrazu zrz´dzi∏a, ale potem zajà∏ jà ruch i widowiska, które poruszy∏y ca∏e miasto. Faraon Mernefta przyjecha∏
z Teb do Tanisu z ca∏ym swoim dworem. Uroczysty wjazd faraona, jego wycieczki do Êwiàtyƒ ze wspania∏em ceremonia∏em, olbrzymia Êwita kap∏anów, urz´dników, wojowników, dworzan i s∏u˝by, która towarzyszy∏a mu wsz´dzie, wszystko to o˝ywia∏o ludnoÊç niepomiernie. Amenofis te˝ przyjecha∏ do miasta na kilka miesi´cy, niestety,
zaj´ty bardzo, móg∏ widzieç si´ ze mnà tylko raz jeden i to na chwil´.
Od czasu mego powrotu z Teb nie próbowa∏em jeszcze ani razu wywo∏aç niewidzialnej istoty, którà ukaza∏ mi
mój nauczyciel, ale pewnego wieczoru dozna∏em nieprzepartej ch´ci to uczyniç. Z najwi´kszym zdumieniem otrzyma∏em takie zagadkowe zdanie: „Strze˝ si´ Êwiàtyni, wielkie niebezpieczeƒstwo grozi w niej twemu sercu." Zatrwo˝ony i po prostu zaskoczony tym ostrze˝eniem, postanowi∏em poradziç si´ Amenofisa i w tym celu poszed∏em
nazajutrz do Êwiàtyni, gdzie spodziewa∏em si´ spotkaç go na pewno. Kiedy zbli˝y∏em si´ do Êwi´tego gmachu,
skoƒczy∏o si´ w∏aÊnie nabo˝eƒstwo i t∏um ludzi wysypa∏ si´ ze Êwiàtyni, rozchodzàc si´ w ró˝ne strony. Przechodzi∏em pierwszy dziedziniec, kiedy nagle ktoÊ zawo∏a∏ na mnie po imieniu. Odwróciwszy si´, ujrza∏em bogato
ubranego m∏odego cz∏owieka, który dogania∏ mnie wielkimi krokami.
– Nareszcie z∏apa∏em ci´, Pinechasie – zawo∏a∏, Êmiejàc si´ i klepiàc mnie po ramieniu. – Gdzie si´ podziewasz?
Oto ju˝ przesz∏o miesiàc jestem w Tanisie i nigdzie ci´ nie spotykam. Przychodê˝e do mnie w goÊcin´.
Pozna∏em bogatego Men´, swego dawnego towarzysza i serdecznie uÊcisnà∏em mu d∏oƒ.
– Daruj, jestem bardzo zaj´ty... Ale co ty porabiasz tutaj. Czy te˝ przyszed∏eÊ widzieç si´ z Amenofisem?
– Nie, odprowadza∏em do Êwiàtyni siostr´ swojà Smaragd´. Chodêmy, poznam ci´ z nià.
Poprowadzi∏ mnie do niewielkiej grupy, zebranej u wyjÊcia w cieniu kolumny. OÊmiu niewolników trzyma∏o
otwarty palankin, w którym siedzia∏a kobieta bia∏o ubrana. Otacza∏o jà kilku m∏odych ludzi, rozmawiajàcych
z nià z o˝ywieniem. Mena dà˝y∏ do palankinu, krzyczàc z daleka:
– Smaragdo, patrz, przyprowadzam ci dawnego mojego towarzysza.
Podnios∏em g∏ow´ i jakaÊ magiczna si∏a przyku∏a mój wzrok do twarzy pi´knej Egipcjanki. By∏o to dziewcz´
w zaraniu pierwszej m∏odoÊci, kwef przybrany drogimi kamieniami zadziwiajàco godzi∏ si´ z jej delikatnà twarzyczkà. Rysy mia∏a prawid∏owe, cer´ matowobia∏à, a kiedy podnios∏a na mnie swe ogromne, wymowne oczy, czarne jak noc, a iskrzàce si´ jak diament w s∏oƒcu, zapar∏o mi dech w piersiach i niewidzialna strza∏a ognista przeszy∏a mi wn´trze. Ona widocznie te˝ nie mog∏a oderwaç ode mnie swego wzroku, w którym malowa∏a si´ ciekawoÊç po∏àczona z nie˝yczliwoÊcià. O gdybym wówczas wiedzia∏, ˝e ten wstrzàs ca∏ej mej istoty by∏ niejasnym
wspomnieniem poprzedniego ˝ywota, które przyÊpieszonym biciem serca zdawa∏o si´ mówiç: “Oto znów spotkacie
30
si´ twarzà w twarz w nowej cielesnej pow∏oce!" Wszystko, co prze˝y∏em, nie trwa∏o wi´cej ni˝ kilka sekund. Mena
przerwa∏ bieg moich myÊli, mówiàc:
– Oto Pinechas, mój stary szkolny kolega, o którym opowiada∏em ci cz´sto, ˝e pracowity jest jak kret. Teraz
mieszka w Tanisie i mam nadziej´, ˝e b´dzie naszym cz´stym goÊciem. To cz∏owiek mi∏y i wykszta∏cony, polecam
go twej ˝yczliwoÊci.
Smaragda schyli∏a lekko g∏ow´ w odpowiedzi na mój uk∏on pe∏en szacunku. Potem zaznajomi∏em si´ z otaczajàcymi jà m∏odymi ludêmi. W ich liczbie byli dwaj oficerowie gwardii faraona, których ∏atwo by∏o poznaç po bogatej zbroi i b∏yszczàcym he∏mie. Jeden z nich by∏ Êredniego wzrostu, z mocno opalonà, ale rozumnà i mi∏à twarzà,
na imi´ mia∏ Setnecht. Drugiego zna∏em ju˝ poprzednio: sp´dzi∏ on rok u nas w Êwiàtyni, ale z powodu swego lenistwa i umys∏u t´pego niczego si´ nie nauczy∏, a nielubiany i przez kolegów, i przez nauczycieli, zmuszony by∏ porzuciç szko∏´. Dzisiaj Radames (tak go zwano) by∏ postawnym m∏odym cz∏owiekiem z dumnà, a przez to i odstr´czajàcà fizjonomià. Na dworze zajmowa∏ urzàd woênicy faraona i, jak mówiono, cieszy∏ si´ wielkà jego ∏askà. Pos´pne jego oczy Êledzi∏y ka˝dy ruch Smaragdy, a s∏uch chwyta∏ chciwie ka˝de s∏owo jej rozmowy z Setnechtem.
Palankin ruszy∏ w drog´, ja po˝egna∏em si´ i wkrótce straci∏em go z oczu w t∏umie.
Jak pijany uda∏em si´ do domu, nie mia∏em ju˝ teraz ochoty widzieç si´ z Amenofisem: przepowiednia Izydy
wyjaÊni∏a si´ sama. Rozumia∏em, ˝e niebezpieczeƒstwo, jakie spotka∏o mnie w Êwiàtyni, by∏o niema∏e. Nigdy
w ˝yciu nie tylko nie doznawa∏em nic podobnego, ale nie wyobra˝a∏em sobie, ˝eby jakaÊ kobieta mog∏a wywrzeç
na mnie takie wstrzàsajàce wra˝enie, jak to uczyni∏a ta bia∏olica Smaragda z palàcymi oczami. Matka spostrzeg∏a
mój osobliwy stan i zasypa∏a mnie pytaniami, ale nie by∏em wcale usposobiony do wynurzeƒ i, zbywszy jà kilku
s∏owami, zamknà∏em si´ u siebie. Smutny i niespokojny chodzi∏em wzd∏u˝ i wszerz po pokoju, starajàc si´ zaprowadziç ∏ad w swoich myÊlach. Siostra Meny podoba∏a mi si´ do takiego stopnia, ˝e gotów by∏em ˝eniç si´ z nià bez
zastanowienia, ale jednoczeÊnie nie mog∏em mieç z∏udzeƒ w tym kierunku. Mena by∏ niezmiernie bogaty i wysokiego rodu, ja zaÊ posiada∏em zaledwie przyzwoity dostatek, co si´ zaÊ tyczy mego pochodzenia, o tym nie chcia∏em
nawet myÊleç.
Poza tym wszystkim czu∏em, ˝e nie mog´ liczyç na to, bym si´ podoba∏ dumnemu dziewcz´ciu, na którym ju˝
nieraz spoczywa∏y p∏omienne spojrzenia oficerów faraona. Jednak˝e, im wi´cej przeszkód rozsàdek mój znajdowa∏
w tej sprawie, tym silniej rozpala∏o si´ we mnie pragnienie osiàgni´cia celu, bez wzgl´du na trudnoÊci. Wiedza dawa∏a mi do ràk wiele pot´˝nych narz´dzi, czy˝ wi´c nie znajd´ z ich pomocà Êrodka, aby wzbudziç w Smaragdzie
tyle sympatii, ˝eby nie naraziç si´ na poni˝ajàcà odmow´? Wtajemniczony w magi´, zna∏em sposoby opanowywania woli innych i postanowi∏em wypróbowaç t´ si∏´ na Smaragdzie. W ciàgu kilku dni odczyta∏em uwa˝nie wszystkie swoje papirusy, w których by∏a o tym mowa, a nast´pnie uda∏em si´ do rezydencji Meny. Brat przyjà∏ mnie
z weso∏à uprzejmoÊcià, siostra z ch∏odnà rezerwà. Nie tracàc odwagi, usi∏owa∏em, zeÊrodkowawszy swà wol´, poddaç jà swej sugestii. Po niewielu próbach zacz´∏a z wolna poddawaç si´ sile mej myÊli. Po d∏u˝szym czasie, w którym powtarza∏em swe odwiedziny i doÊwiadczenia, postanowi∏em zrobiç bardziej stanowczy krok. Wzià∏em koszyk przepysznych kwiatów, podda∏em je magicznemu zabiegowi, po czym, nachyliwszy si´ nad nimi, wyobrazi∏em sobie twarz Smaragdy. MyÊlà zmusza∏em jej oczy, ˝eby spoglàda∏y na mnie z mi∏oÊcià i uprzejmoÊcià, a usta,
by si´ uÊmiecha∏y ∏agodnie i wymawia∏y czu∏e s∏owa.
Napi´cie mej woli by∏o tak silne, ˝e pot kroplami sp∏ywa∏ mi po twarzy, ale bez wzgl´du na znu˝enie, nie tracàc
czasu uda∏em si´ do Meny w towarzystwie niewolnika niosàcego koszyk. Meny nie by∏o w domu, ale Smaragda
mnie przyj´∏a. W niedba∏ej pozie siedzia∏a na krzeÊle z koÊci s∏oniowej, bawiàc si´ z ptakiem rzadkiego gatunku
i wydawa∏a si´ jeszcze pi´kniejsza ni˝ zazwyczaj. Przyj´∏a ofiarowane kwiaty i wdycha∏a ich zapach, ja zaÊ obserwowa∏em jà z dr´czàcym oczekiwaniem. Nagle, ku wielkiej mej radoÊci, m∏oda dziewczyna z ˝yczliwym uÊmiechem zwróci∏a do mnie g∏ow´ i poprosi∏a, bym usiad∏ bli˝ej. Oczy jej b∏yszcza∏y goràczkowym ogniem, ale j´zyk powtarza∏ dok∏adnie wszystko, co szepta∏em nad kwiatami, które drobna jej ràczka po jednym wyjmowa∏a z koszyka. Zadowolony s∏ucha∏em jej, a serce mia∏em pe∏ne nadziei. Wi´c odnalaz∏em drog´ do osiàgni´cia celu, ta zachwycajàca kobieta i cz´Êç olbrzymiego majàtku Meny warte by∏y takiej trudnej walki. Wsta∏em, ˝eby si´ po˝egnaç. Smaragda, która by∏a blada i widocznie czu∏a si´ niedobrze, westchn´∏a z ulgà i odwróciwszy g∏ow´ otar∏a pot z czo∏a. Teraz dopiero przypomnia∏em sobie, ˝e nie podsunà∏em jej sugestii, aby upowa˝ni∏a mnie do cz´stszego bywania.
31
Utkwi∏em wi´c palàcy wzrok na jej czole. Prawie w tej chwili Smaragda podnios∏a na mnie oczy, wzrok jej by∏ nieruchomy, a usta dr˝a∏y.
– Przychodê do mnie cz´Êciej, Pinechasie – przemówi∏a szybko.
Wyszed∏em, promieniejàc radoÊcià i odtàd przychodzi∏em cz´sto, çwiczàc i utrwalajàc swà tajemnà w∏adz´ nad
m∏odym dziewcz´ciem. Czasami odmawia∏a mi przyj´cia, ale wystarczy∏o, ˝ebym silnie zapragnà∏ powrotu, a za
minut´ widzia∏em, jak zdyszany niewolnik bieg∏ za mnà z zaproszeniem odwiedzenia jego pani.
Zupe∏nie przeÊwiadczony o powodzeniu, postanowi∏em zakoƒczyç mojà spraw´ i z tym zamiarem uda∏em si´
pewnego rana do Smaragdy. Przyj´∏a mnie z pos´pnà i zak∏opotanà minà i wyraênie unika∏a mego spojrzenia.
Nie zwracajàc uwagi na to nieprzychylne usposobienie, usiad∏em obok niej i wziàwszy z ràk niaƒki, siedzàcej
u nóg swej pani, wachlarz z piór, zaczà∏em nim wachlowaç swà przeÊlicznà gospodyni´. Potem wpatrzy∏em si´
w nià mocno i powiedzia∏em:
– Smaragdo, uczucia moje nie sà zapewne dla ciebie tajemnicà. Czy chcesz byç mojà ˝onà? Mena tak ci´ kocha,
˝e chyba nie b´dzie sprzeciwia∏ si´ twej woli.
Dr˝enie kurczowe przemkn´∏o po twarzy m∏odej dziewczyny. Chcia∏a wstaç, ale blednàc i czerwieniàc si´ na
przemian, upad∏a znów na krzes∏o i przycisn´∏a do czo∏a swe dr˝àce d∏onie.
– Ach – wykrzykn´∏a nagle – zaczarowa∏eÊ mnie, Pinechasie. Ja nie chc´ byç twojà ˝onà, nie kocham ciebie
i pragn´ wo∏aç: nie, nie, a jakaÊ niepoj´ta si∏a zmusza mnie mówiç: tak, kocham ci´ i przyjmuj´ twe oÊwiadczyny...
Jak mam rozumieç t´ rozterk´?
– Có˝ ty mówisz, Smaragdo? Ja zaczarowa∏em ciebie? Ale przecie˝ masz zupe∏nà swobod´ dzia∏ania i jeÊli moja
obecnoÊç jest ci przykrà, natychmiast odejd´.
Skierowa∏em si´ do drzwi, zmuszajàc jà jednoczeÊnie myÊlowo do wypowiedzenia s∏ów:
– Zostaƒ, Pinechasie, kocham ci´ mimo wszystko.
Stara Nubijka, nic nie rozumiejàc z dziwnych s∏ów swej pani, ze zdumieniem spoglàda∏a na nas oboje.
W tej samej chwili Smaragda machinalnie zwróci∏a ku mnie swe przygas∏e spojrzenie i g∏osem przerywanym
wyjàka∏a:
– Zostaƒ, Pinechasie, kocham ci´ pomimo wszystko...
Z tryumfem rzuci∏em si´ ku niej, rozwar∏szy ramiona, ale zanim zdà˝y∏em jà poca∏owaç, do pokoju wszed∏ Mena. Odtràciwszy mnie, Smaragda rzuci∏a si´ do brata.
– To nieprawda, nieprawda – zawo∏a∏a – ja go nie kocham, powiedzia∏am to wbrew swej woli. Ach, bracie,
obroƒ mnie przed tym okropnym cz∏owiekiem...
P∏aczàc gwa∏townie, pad∏a wyczerpana na krzes∏o. Mena, nic nie rozumiejàc, pytajàco spoglàda∏ na mnie. Wyprowadzi∏em go wi´c do drugiego pokoju i szczegó∏owo opowiedzia∏em poprzednià scen´, udajàc, naturalnie, ˝e
wcale nie rozumiem jej powodu i mog´ jedynie przypisaç wszystko niepoj´temu kaprysowi m∏odej dziewczyny.
Mena, wys∏uchawszy mnie, wzruszy∏ bezradnie ramionami, ale potem uÊciska∏ mnie, nazywajàc swym bratem
i zaprosi∏, ˝ebym przyszed∏ jutro zobaczyç si´ z narzeczonà.
Kiedy nast´pnego dnia przyszed∏em do jego apartamentów, dowiedzia∏em si´, ˝e Smaragda uda∏a si´ na jakiÊ
czas do Êwiàtyni Izydy, ale ju˝ nazajutrz niewolnik przyniós∏ mi niewielki papirus, na którym napisane by∏y nast´pujàce s∏owa: „W Êwiàtyni wielkiej bogini wyzwolono mnie z w∏adzy, jakà zdoby∏eÊ nade mnà i powiedziano, ˝e
jeÊli chc´ zachowaç swobod´ swej woli, to nie powinnam wi´cej widywaç si´ z tobà. Uwolnij nas wi´c od swych odwiedzin i nie szukaj spotkania ze mnà. Nigdy nie b´d´ twojà ˝onà i nigdy nie pokocham ciebie!" Przeczytawszy to
pismo, z wÊciek∏oÊci straci∏em wszelkie panowanie nad sobà. Nie wiem, jak prze˝y∏em kilka najbli˝szych dni:
wÊciek∏oÊç i ˝àdza zemsty tak mnie poch∏ania∏y, ˝e by∏em g∏uchy i Êlepy na ca∏e otoczenie. Enoch powróci∏ i widocznie by∏ czymÊ bardzo zaj´ty i zatroskany. Ja zaÊ myÊla∏em tylko o jednym: czy rzeczywiÊcie moja wiedza jest
tak bezsilna? Je˝eli nie, to powinna dostarczyç mi nowych sposobów osiàgni´cia celu. Pewnego wieczora le˝a∏em
ponury i zgn´biony w swoim pokoju, kiedy nagle ktoÊ mocno potrzàsnà∏ mnie za rami´.
– Oprzytomnij˝e, Pinechasie i wstaƒ – rozleg∏ si´ g∏os Enocha. – Jak mo˝na oddawaç si´ takiej bezczynnoÊci? Chodê, chc´ przedstawiç ci´ pewnemu genialnemu cz∏owiekowi, który, byç mo˝e, stanie si´ sprawcà twego szcz´Êcia.
32
Wsta∏em machinalnie i uda∏em si´ za nim. W milczeniu przeszliÊmy ogród i liczne ulice miejskie. Ucisk w piersi przeszkadza∏ mi rozmawiaç. Po wyjÊciu z bramy miejskiej wsiedliÊmy do oczekujàcego nas pojazdu i Enoch zacià∏ konie. Szybka jazda zrobi∏a mi dobrze: wieczorny powiew orzeêwi∏ mà p∏onàcà g∏ow´, ale serce bi∏o wcià˝ boleÊnie. Nie mog∏em w ˝aden sposób oswoiç si´ z myÊlà, ˝e zniszczone zosta∏y wszystkie moje plany i Smaragda stracona dla mnie na zawsze. ZatrzymaliÊmy si´ przed zamiejskim domem Enocha. Niewolnik zajà∏ si´ naszym ekwipa˝em i koƒmi, a my weszliÊmy do domu. Towarzysz mój zniknà∏ i zosta∏em sam w ogromnej sali, w której pierwszy raz spotka∏em si´ z Amenofisem. Na stole by∏y przygotowane pó∏miski z zimnym mi´sem, owocami i s∏odyczami. Nie zatrzymujàc si´, przeszed∏em sal´ i uda∏em si´ na p∏aski dach, a opar∏szy si´ o balustrad´, zachwyca∏em
si´ cudnym widokiem, roztaczajàcym si´ na dole.
Willa Enocha zbudowana by∏a na wzgórzu i z wysokoÊci tej rozleg∏e miasto widoczne by∏o jak na d∏oni, z jego pa∏acami, Êwiàtyniami, fortyfikacjami i pot´˝nymi bramami. W blasku ksi´˝yca cicho i wspaniale p∏yn´∏y wody Nilu,
odbijajàc na swej zwierciadlanej powierzchni grupy palm o bujnie ulistnionych wierzcho∏kach, gmachy, wzniesione
na pobrze˝u, a w najdalszym punkcie olbrzymià sylwetk´ pot´˝nych budowli Êwiàtyni Izydy. Ten majestatyczny widok silnie wp∏ynà∏ na mojà zgn´bionà dusz´: mimowoli porówna∏em piek∏o gotujàce si´ w mych piersiach z g∏´bokim
boskim spokojem przyrody i wszystkie wezbrane w duszy fale goryczy zla∏y si´ w jedno uczucie niezmiernego cierpienia. Ukry∏em twarz w d∏oniach i ∏zy potoczy∏y mi si´ z oczu. Ocknà∏em si´ pod dotkni´ciem czyjejÊ r´ki. Wyprostowa∏em si´ szybko, zawstydzony i rozdra˝niony, bo piekàce krople na mej twarzy by∏y Êmiesznymi i poni˝ajàcymi ∏zami
odrzuconej mi∏oÊci.
– Pinechasie, dziecko moje, tak ma∏o dowierzasz mi∏oÊci swego ojca. Dlaczego pragniesz zataiç przede mnà to,
co tak bardzo ci´ martwi? – powiedzia∏ Enoch, wziàwszy mnie za r´k´.
Chcia∏em przemówiç, ale przeszkodzi∏ mi.
– Cicho, wiem wszystko. Kermoza znalaz∏a w twym pokoju ch∏odny i okrutny list siostry Meny... Rozumiem
twoje uczucia, bo sam przekona∏em si´, ˝e niezaspokojona mi∏oÊç pali gorzej od rozpalonego piasku pustyni i rozognia pragnienie, nie dajàce si´ niczym ugasiç. Ale, synu mój, nie umiera si´ z nieszcz´Êliwej mi∏oÊci, je˝eli tylko
posiada si´ dosyç wytrwania i ufnoÊci, aby dojÊç do celu, bo wtedy cz∏owiek jest tak wytrzyma∏y, jak wielb∏àd, który bez przeszkód przebywa piaszczystà pustyni´. Po có˝ ta rozpacz. Kto ci powiedzia∏, ˝e nie mo˝esz zdobyç tej
dumnej Egipcjanki wbrew jej woli, jeÊli nie dziÊ, to jutro, a nawet za rok. Pos∏uchaj, chc´ ci ods∏oniç wielkà tajemnic´, tajemnic´, która ma olbrzymie znaczenie dla narodu Izraelickiego i mo˝e przydaç si´ twoim osobistym celom.
Odetchnà∏em l˝ej: s∏owa mego ojca, jak ch∏odny powiew, orzeêwi∏y moje zm´czone serce. JeÊli by∏a jeszcze jakakolwiek nadzieja, mog∏em cierpieç i czekaç.
– Cz∏owiek, o którym ci mówi∏em – ciàgnà∏ Enoch, a oczy rozb∏ys∏y mu dzikim entuzjazmem – czy wiesz, kto to taki? To Moj˝esz, dziecko w cudowny sposób ocalone w czasie rzezi m´skich niemowlàt naszego narodu i usynowione
przez córk´ faraona. Na pustyni, gdzie si´ ukrywa∏, sam Jehowa raczy∏ mu si´ ukazaç i poleci∏ dokonaç wielkiego
dzie∏a – ma uwolniç naród izraelski, wyprowadziç go z Egiptu, daç mu prawa i panowaç nad nim. Tak wi´c, mój synu, je˝eli zechcesz pójÊç za mnà, mo˝esz posiàÊç kochanà kobiet´ i ˝yç z nià z dala od tej ziemi niewoli w b∏ogos∏awionej krainie, która urodzajnoÊcià gleby i obfitoÊcià wszelkiego dobra przypomina rajski ogród, gdzie przebywali nasi
prarodzice. Naród Jehowy pod przewodem samego Wiekuistego dojdzie do tej ziemi obiecanej i otrzyma jà we w∏adanie. Tam równie˝ stanie Êwiàtynia i potrzebni b´dà kap∏ani i magowie, tam màdroÊç twoja i wiadomoÊci zyskajà ci
wielkà przysz∏oÊç.
S∏ucha∏em jak oczarowany. Porwaç Smaragd´, ˝yç z nià z daleka od jej dumnej rodziny, uczyniç zupe∏nie zale˝nà od mej woli, czegó˝ wi´cej mog∏em sobie ˝yczyç?
– Idê do sali przyj´ç, ju˝ czas – powiedzia∏ Enoch – ale, uwa˝aj, udaj raczej, ˝e nie mówi∏em z tobà. Okazuj Moj˝eszowi najwy˝szy szacunek i s∏uchaj wszystkich rad jego, bo sama màdroÊç Najwy˝szego mówi przez jego usta.
Enoch opuÊci∏ mnie, a ja zszed∏em do rz´siÊcie oÊwietlonej sali i, zatrzymawszy si´ przy stole, z niecierpliwoÊcià
wpatrywa∏em si´ w drzwi, którymi mia∏ wejÊç wielki mà˝. Po kilku minutach rozleg∏y si´ kroki i, prowadzony z uszanowaniem przez Enocha, ukaza∏ si´ cz∏owiek wysokiego wzrostu. Sam jego widok budzi∏ szacunek i trwog´. Wymowne
jego oblicze okolone by∏o bogactwem czarnych kr´càcych si´ w∏osów, surowy zarys ust wskazywa∏ na ˝elaznà wol´,
a spod g´stych brwi patrzy∏y ciemne oczy, których spojrzenia nie∏atwo by∏o wytrzymaç. Za Enochem ukaza∏y si´ siwe
33
g∏owy dziesi´ciu starców, przywódców pokoleƒ Izraelickich. Odda∏em niski uk∏on Moj˝eszowi który przystanà∏ na
chwil´ i spojrza∏ na mnie bystro. Spojrzenie to przeszywa∏o jak ostrze miecza. Mimowolnie spuÊci∏em oczy.
– Enoch mówi∏ mi o tobie, Pinechasie – odezwa∏ si´ Moj˝esz donoÊnym metalicznym g∏osem – i myÊl´, ˝e nie zawiod´ si´ na tobie.
Skinàwszy lekko g∏owà, przeszed∏ mimo i siad∏ na krzeÊle, które by∏o wy˝sze od pozosta∏ych. Na chwil´ jakby
pogrà˝y∏ si´ w myÊlach, potem, zauwa˝ywszy, ˝e wszyscy stoimy, rzek∏:
– Siadajcie, bracia Enochu i Pinechasie, wy zajmiecie miejsca obok mnie.
Starcy usiedli na ∏awkach po obu stronach, sto∏u, a Enoch, krojàc sam pieczyste, zauwa˝y∏:
– Wódz nasz nie ˝yczy∏ sobie s∏u˝by przy posi∏ku.
Potem nape∏ni∏ winem z∏otà czar´ i poda∏ jà Moj˝eszowi, zapraszajàc pozosta∏ych, ˝eby ugaszczali si´ sami.
Moj˝esz podniós∏ czar´ wysoko:
– Wypijmy za powodzenie naszego przedsi´wzi´cia, które ma wybawiç z niedoli wielki nasz naród – rzek∏ powa˝nie. Potem, nachyliwszy si´ ku mnie, doda∏ cicho:
– Zaliczam ci´ do naszych szeregów, nie kr´pujàc w niczym twej woli, poniewa˝ wiem, ˝e interes osobisty
umocni∏ twój zwiàzek z nami mocniej od wszystkich przysiàg. Nami´tnoÊç nie uznaje ani krewnych, ani prawa,
ani religii, ani kasty, dla niej cel uÊwi´ca Êrodki. Czy˝ nie tak? Wszak˝e chcesz tego, do czego wyrywa si´ dusza
twoja?
– Tak – odpowiedzia∏em, spuÊciwszy g∏ow´. Moj˝esz wypi∏ swà czar´ wina, to samo uczynili wszyscy obecni.
Potem, opar∏szy si´ na stole, objà∏ p∏omiennym spojrzeniem zgromadzenie i tak zaczà∏:
– Bracia! Wiadome wam jest postanowienie powzi´te przez nas na wypadek, jeÊli faraon Mernefta, ten dumny
i uparty cz∏owiek, odmówi uwolnienia naszego narodu, który tak d∏ugo znosi m´czarni´ i ucisk. Wierz´, ˝e zwyci´˝ymy, bo przychodz´ uzbrojony pot´gà Jehowy i na oporny Egipt rzuc´ przeraêliwe kl´ski, jak mi to rozkaza∏ Wiekuisty w gorejàcym krzaku. Dla osiàgni´cia jednak celu niezb´dni sà ludzie, których te˝ wskaza∏a mi najwy˝sza
MàdroÊç. Czy b´dziecie bezwzgl´dnie pos∏uszni rozkazom Jehowy g∏oszonym przeze mnie, Jego pos∏aƒca?
Prorok wsta∏, wszyscy poszli za jego przyk∏adem i na znak pos∏uszeƒstwa pochylili si´ przed nim do ziemi, ze
skrzy˝owanemi na piersiach r´kami. I ja sk∏oni∏em si´ wespó∏ z innymi, ale nie mog∏em oderwaç oczu od tej zdumiewajàcej fizjonomii. Nie na pró˝no by∏em uczniem Êwiàtyni i uwa˝nym obserwatorem – w chwili, gdy wszystkie
g∏owy pochylone by∏y do stóp proroka, wyda∏o mi si´, ˝e w oczach jego mignà∏ wyraz gorzkiej ironii. Zadr˝a∏em.
Czy˝by mia∏ drwiç ze Êlepej wiary, jakà sam natchnà∏ tych ludzi? Nie mia∏em jednak czasu zastanowiç si´, bo Moj˝esz przemówi∏ w te s∏owa:
– Niektóre kl´ski, które majà nawiedziç ten kraj, dokonajà si´ za pomocà si∏y zlanej na was przez Wiekuistego
za moim poÊrednictwem, a przez was skierowanej na Egipcjan. Jehowa wskaza∏ mi ludzi godnych tej sprawy i ty
znajdujesz si´ w ich liczbie, m∏ody cz∏owieku – doda∏, zwracajàc si´ do mnie. – Niebawem stan´ przed obliczem
Mernefty i za˝àdam uwolnienia wybranego narodu Bo˝ego, ale przed tym rozstrzygajàcym krokiem koniecznie
trzeba za∏atwiç wa˝nà spraw´. Jeden z naszych braci, Eleazar, oskar˝ony przez Egipcjan o wysysanie ludzkiej
krwi, by∏ schwytany i osàdzony na powieszenie, przy czym kazano wyrwaç mu j´zyk i rzuciç na po˝arcie drapie˝nym ptakom. Wyrok ten jest podwójnie niesprawiedliwy, bo gdyby nawet Eleazar ssa∏ krew niektórych Egipcjan,
to robi∏by tylko to samo, co oni robià z naszym plemieniem ju˝ od czterystu lat. A w samej rzeczy by∏o tak: nie b´dàc w stanie znosiç d∏u˝ej nieznoÊnej tyranii i natchniony wolà Jehowy, Eleazar zdecydowa∏ si´ wywo∏aç powstanie swego pokolenia. Jednak nieliczni i trwo˝liwi uczestnicy, nie majàc doÊwiadczonych wodzów, zostali rozbici,
a nieszcz´Êliwy Eleazar, schwytany jako sprawca buntu, a oprócz tego oskar˝ony o wysysanie ludzkiej krwi, zosta∏
skazany na Êmierç. J´zyk zaÊ, przemawiajàcy w obronie uciÊnionego plemienia, kazali wyrwaç. Ale Pan widzi
cierpienia swego narodu. Chce On wyzwoliç go, a wszechmocna prawica Wiekuistego podtrzymuje ka˝dego z naszych braci. Dlatego nie dopuÊci∏ do zguby Eleazara: z woli Jehowy ogarnà∏ go sen, podobny do Êmierci, cia∏o jego
zdr´twia∏o, a j´zyk zniknà∏, usuni´ty na pewien czas przez samego Boga. Kiedy przed wykonaniem wyroku Egipcjanie rozwarli mu usta i nie znaleêli j´zyka, jakkolwiek skazaniec rozmawia∏ z nimi przed kilku godzinami. Przerazili si´ wtedy bardzo. Prócz tego powsta∏a straszna burza. Drzewo, na którym powiesili cia∏o, z∏ama∏o si´ i Eleazar wpad∏ do Nilu. Egipcjanie chcà szukaç cia∏a, ˝eby je zniszczyç, ale my musimy ich uprzedziç. Eleazar nie
34
umar∏, ˝yje, i ja poczyni´ kroki, ˝eby go ocaliç. We w∏aÊciwym czasie zawiadomi´ was, bracia. Bàdêcie na wszystko gotowi, bo za˝àdam od Mernefty uwolnienia swego narodu. Teraz rozejdêcie si´ do domów, ja zaÊ musz´ jeszcze
pomówiç z Enochem.
Starszyzna pok∏oni∏a si´ z uszanowaniem i odesz∏a. MyÊla∏em z oburzeniem: jakim prawem Moj˝esz nazywa
„swoim" narodem te ˝ydowskie plemiona, którym Egipt ju˝ czterysta lat dostarcza wy˝ywienia? JeÊli wymagajà
od nich za goÊcin´ pracy, to ˝àdanie takie jest zupe∏nie sprawiedliwe.
Oburza∏a mnie myÊl wyprowadzenia z Egiptu setek tysi´cy po˝ytecznych robotników i poderwania tym dobrobytu kraju. Pomimo domieszki ˝ydowskiej krwi w ˝y∏ach, czu∏em si´ jednak Egipcjaninem. Ach, gdybym nie dà˝y∏
do zatryumfowania nad Smaragdà i posiadania jej za wszelkà cen´! Ale ta piekàca nami´tnoÊç trzyma∏a w kleszczach mój j´zyk i czyni∏a ze mnie pos∏uszne narz´dzie w r´kach wodza.
Kiedy tylko zostaliÊmy sami, Moj˝esz zwróci∏ si´ do mnie z wiele mówiàcym uÊmiechem:
– M∏ody wychowanku Êwiàtyni, czy nie mo˝esz mi pomóc odnaleêç cia∏a Eleazara?
Zrozumia∏em, ˝e cz∏owiek ten, by∏y uczeƒ kap∏anów i wtajemniczony, zna∏ t´ si∏´, choç ukrywanà przed narodem, ale istniejàcà w cz∏owieku, która tak wiele ods∏ania umiejàcym pos∏ugiwaç si´ nià. Postanowi∏em ju˝ byç pos∏uszny Moj˝eszowi i dlatego odpowiedzia∏em z uk∏onem:
– Nauczycielu, jeÊli mam odnaleêç cia∏o Eleazara, to kogo polecisz mi wybraç na narz´dzie w tym celu?
PomyÊlawszy minut´, odpowiedzia∏:
– Je˝eli nie znajdziesz tego, co trzeba, wÊród m∏odych ˝ydów, których ci wska˝´ i którzy wyznaczeni sà do oddzia∏ywania na swoich towarzyszy, to trzeba b´dzie wyszukaç kobiet´. Mo˝esz jà znaleêç wÊród córek tych ludzi,
którzy tu byli dzisiaj.
W tej chwili przypomnia∏em sobie o w∏adzy, jakà zdoby∏em nad wolà Smaragdy.
– Znam pewnà osob´, bardzo odpowiednià do tego, ale nie mog´ widzieç si´ z nià – rzek∏em.
Moj˝esz wyjà∏ z zanadrza jakiÊ kamieƒ oÊlepiajàcego blasku, oprawiony w rodzaju kamei.
Weê ten kamieƒ – powiedzia∏ – i postaraj si´, ˝eby promieƒ jego pad∏ na osob´, którà chcesz poddaç swej woli.
Wówczas spe∏ni ona twe ˝àdania. JeÊli wypadnie ci widzieç si´ ze mnà, Enoch doprowadzi ci´, bo wie, gdzie mieszkam. Do widzenia, mój synu.
Po˝egna∏em si´ i wyszed∏em, ale zamiast powozu, za˝àda∏em konia i powrotnà drog´ obra∏em mimo apartamentów Meny. W wàskiej przecznicy, ciàgnàcej si´ wzd∏u˝ rozleg∏ego ogrodu, zatrzyma∏em si´, stanà∏em na
grzbiecie konia, a uczepiwszy si´ olbrzymiego drzewa, dosta∏em si´ na kamienne ogrodzenie. Zwinnemu i zr´cznemu cz∏owiekowi, jakim by∏em wtedy, nietrudno by∏o z niego zejÊç. Lekko zeskoczy∏em w g´stà traw´ i skradajàc
si´ jak kot, skierowa∏em si´ do tej cz´Êci gmachu, gdzie przebywa∏a Smaragda. Dêwi´k g∏osów sp∏oszy∏ mnie.
Posuwajàc si´ naprzód z najwi´kszà ostro˝noÊcià, rozsunà∏em z lekka liÊcie i zupe∏nie niespodzianie ujrza∏em
samà Smaragd´, która siedzia∏a na kamiennej ∏awce i prowadzi∏a ˝ywà rozmow´ z nubijskà niewolnicà. Ksi´˝yc
rzuca∏ jasne Êwiat∏o na bia∏y strój dziewcz´cia, na wzruszone lica i b∏yszczàce oczy.
– Wi´c to prawda, ˝e on przyjdzie dzisiaj? – pyta∏a ona.
– Tak, droga pani, przyrzek∏, wi´c powinien przyjÊç lada chwila.
– No, to biegnij Tent do furtki ogrodowej i uwa˝aj, ˝eby nie stuka∏ na pró˝no.
Stara niaƒka pr´dko znikn´∏a i Smaragda zosta∏a sama. Jej ma∏e ràczki niecierpliwie przebiera∏y klejnoty naszyjnika, lÊniàcego na jej piersi. Na kogo czeka∏a, kogo kocha∏a, Radamesa czy Setnechta? ZazdroÊç boleÊnie Êcisn´∏a mi serce, ale natychmiast przypomnia∏ mi si´ Moj˝esz i jego obietnice, wi´c przemog∏em si´, ˝eby zachowaç
zimnà krew. Trzeba by∏o skorzystaç z chwili samotnoÊci m∏odej dziewczyny. Wyjà∏em kamieƒ zza pasa, bez szelestu obróci∏em si´ na miejscu tak, ˝eby stanàç naprzeciw Smaragdy i odchyliwszy ga∏´zie krzaków, podnios∏em talizman na blask ksi´˝yca. Po kilku chwilach Smaragda zamkn´∏a oczy, cz∏onki jej znieruchomia∏y, g∏owa odchyli∏a si´ i ci´˝ko opar∏a o pieƒ drzewa.
Obejrzawszy si´ bacznie wko∏o, wyszed∏em ze swej zasadzki i wyciàgnàwszy r´ce do Êpiàcej, zapyta∏em:
– Czy Êpisz?
– Tak.
– Czy mo˝esz zobaczyç to, co ja chc´?
35
– Rozkazuj – by∏a odpowiedê.
– Idê wi´c i szukaj na brzegach Nilu cia∏a ˝yda Eleazara.
Po kilku minutach otrzyma∏em wszystkie niezb´dne wskazówki i szczegó∏owy opis tego miejsca, gdzie znajdowa∏o si´ cia∏o, ukryte w trzcinie. Wtedy dmuchnà∏em jej w twarz, silnie potrzàsnàwszy za r´k´ i szybko uskoczy∏em w krzaki, bo ju˝ zamierza∏a otworzyç oczy. Prawie w tej samej chwili w ogrodzie da∏y si´ s∏yszeç kroki i ciekawoÊç mnie ogarn´∏a, by zostaç i wys∏uchaç rozmowy Smaragdy z wybranym jej serca, ale rozsàdek wzià∏ gór´ i wyszed∏em z ogrodu.
Po powrocie do domu, uda∏em si´ do Enocha i powtórzy∏em mu wszystkie szczegó∏y otrzymanych przeze mnie
wiadomoÊci, dodajàc, ˝e reszta, to jego rzecz. Zaledwie zacz´∏o si´ rozwidniaç, kiedy Enoch obudzi∏ mnie i poleci∏
niezw∏ocznie iÊç ze sobà. Ubra∏em si´ pospiesznie, a on zaprowadzi∏ mnie do swej sypialni, gdzie na sofce le˝a∏
cz∏owiek, pozornie martwy. Cofnà∏em si´ z przera˝eniem.
– To Eleazar? – zapyta∏em.
– Tak – odrzek∏ Enoch – i w∏aÊnie ty jesteÊ nam potrzebny. Moj˝esz powiedzia∏ mi, ˝e powinieneÊ znaç sposób obudzenia z Hinduskiego snu, jak nazywajà t´ rzekomà Êmierç.
Zblad∏em. To, czego ode mnie ˝àdano, stanowi∏o cz´Êç wielkich tajemnic, których pod najstraszniejszà przysi´gà zobowiàza∏em si´ nigdy nie rozg∏aszaç. Czy Moj˝esz zamierza∏ popchnàç mnie do rozpaczliwych czynów, ˝eby
tym sposobem odciàç mi odwrót? Jednak, pomyÊlawszy, uzna∏em, ˝e w∏aÊciwà tajemnic´ stanowi sposób uÊpienia
siebie tym snem, wi´c mo˝na by∏o bez wielkiego ryzyka odkryç sposób obudzenia. Zaczà∏em wi´c od lekkiego rozcierania cia∏a Eleazara, po czym umieÊci∏em go w ciep∏ej kàpieli i wdycha∏em mu powietrze do p∏uc. Niebawem
˝yd westchnà∏ i otworzy∏ oczy. Enoch zosta∏, ˝eby z nim pomówiç, a ja poszed∏em do Moj˝esza, otrzymawszy niezb´dne wskazówki, jak odszukaç jego mieszkanie. Czar proroka zmniejszy∏ si´ znacznie w moich oczach, kiedy
przekona∏em si´, ˝e by∏ on tylko bardzo zr´cznym magiem.
Moj˝esz mieszka∏ w dzielnicy cudzoziemców, w niewielkim osobnym domu, stojàcym w ogrodzie. Chcàc dostaç
si´ do tego domu, trzeba by∏o koniecznie minàç kilka dziedziƒców. Kiedy wszed∏em do pokoju, Moj˝esz siedzia∏
przy oknie, rozmawiajàc z cz∏owiekiem niewielkiej, ale silnej budowy, którego màdra twarz wyra˝a∏a Êmia∏oÊç
i chytroÊç. Ujrzawszy mnie, prorok wsta∏, a wys∏uchawszy sprawozdania z danego mi polecenia, uÊcisnà∏ mi d∏oƒ
i przemówi∏:
– Zostaniesz wynagrodzony za swà gorliwoÊç Pinechasie. Oto Aaron, brat mój, pomocnik i wierny towarzysz.
WymieniliÊmy uk∏ony i Aaron zaczà∏ te˝ mówiç barwnym j´zykiem o oswobodzeniu ˝ydowskiego narodu
i o wielkiej misji, jakà Przedwieczny zaszczyci∏ jego brata. Kiedy zaj´liÊmy miejsca, skrzy˝owa∏em r´ce na piersiach i zwróci∏em si´ do Moj˝esza.
– Nauczycielu – zaczà∏em – pozwól mi pomówiç z sobà nie jak z wys∏annikiem Jehowy, ale jak z m´drcem, wychowanym w Êwiàtyni domu Seti. Ja nale˝´ do liczby „poÊwi´conych” i wtajemniczonych w wi´kszà cz´Êç tajemnic, ty jesteÊ znacznie starszy ode mnie, wi´c naturalnie znasz wszystko. Zatem, czy zamierzasz ods∏oniç ca∏emu
˝ydowskiemu narodowi Êwi´te tajemnice, powierzone ci pod piecz´cià najbardziej uroczystych przysiàg i skorzystaç z tych tajemnic, ˝eby nastraszyç t∏um i zmusiç faraona do oswobodzenia ˝ydów? Wybacz mi te pytania, ale
chcàc przydaç si´ tobie, musz´ znaç twoje zamiary. Rozumiem, ˝e umiej´tnie skierowane si∏y przyrody mogà
wzbudziç groz´ w ciemnym t∏umie, ale czy uda ci si´ przeraziç Merneft´? Sam on nale˝y do kap∏aƒskiej kasty,
a zatem jest tak˝e wtajemniczony i oznajmiony ze zjawiskami, które chcesz wywo∏aç. S∏ysza∏em, jak mówi∏eÊ do
starszych o strasznych plagach, jakie Jehowa spuÊci na Egipcjan. Powiedzia∏eÊ, ˝e woda zamieni si´ w krew, a laska
w w´˝a, ale nasi kuglarze i czarodzieje czynià wszystko to samo w dnie Êwiàteczne na placach, dla uciechy mot∏ochu;
musisz chyba wiedzieç o tym.
Moj˝esz, zaskoczony widocznie moimi s∏owami, zagryz∏ wargi i zmarszczy∏ ogorza∏e czo∏o. Po chwilowym milczeniu odezwa∏ si´, utkwiwszy we mnie swój orli wzrok.
– Umiesz zastanawiaç si´ g∏´boko, Pinechasie, i mówisz prawd´ – wiadomoÊci moje sà rzeczywiÊcie rozleglejsze
od twoich, ale ja mia∏em oko∏o czterdziestu lat, kiedy opuszcza∏em Egipt. Masz s∏usznoÊç tak˝e co do zjawisk, nie
uwa˝ajàc ich za dostatecznie przekonujàce, ale one b´dà tylko wst´pem. To samo zjawisko, które wyst´pujàc
w s∏abym stopniu i jako fakt pojedynczy, jest przedmiotem zwyk∏ej ciekawoÊci, rozwini´te silnie i rozpowszechnio-
36
ne, mo˝e staç si´ przera˝ajàce. Jedna szaraƒcza nie jest groêna, ale jeÊli nadlecà ich chmary i ogo∏ocà pola, to naród t∏umnie rzuci si´ do Êwiàtyƒ. Widok ka∏u˝y, która przybra∏a kolor czerwony, zabawi widzów, ale kiedy Êwi´ty
Nil sp∏ynie krwawymi falami, ca∏y lud Egiptu zaj´czy ze strachu i rozpaczy.
Sk∏oni∏em si´.
– Nauczycielu, ty wiesz, co czynisz. Ja b´d´ pos∏uszny we wszystkim, co natchnie ci twój geniusz i umiej´tnoÊç.
Moj˝esz wsta∏ i z∏o˝ywszy r´ce na piersiach, przeszed∏ kilka razy po pokoju, potem zatrzyma∏ si´ przede
mnà i rzek∏:
– Podoba mi si´ twój baczny i ostro˝ny umys∏. Czy chcesz w zupe∏noÊci oddaç si´ mojej sprawie i z∏o˝yç
uroczystà przysi´g´ na wiernoÊç dla naszego zwiàzku? JeÊli tak, to wtajemnicz´ ciebie i uka˝´ tego, kto rzàdzi wszystkim.
– Tak – odpowiedzia∏em ze stanowczoÊcià, bo ju˝ zdecydowa∏em si´ zwiàzaç swój los z losem Moj˝esza.
– W takim razie przychodê do mnie codziennie, a ja udziel´ ci cz´Êci swych wiadomoÊci.
Podzi´kowa∏em mu. Od tego czasu nieraz sp´dzaliÊmy z nim ca∏e noce na zaj´ciach i przekona∏em si´, ˝e nasi
kap∏ani i magowie wielu rzeczy nie umieli. Chocia˝ znane im by∏y dobrze zasadnicze pierwiastki niektórych objawów, ale poj´cia nawet nie mieli, do jakiego stopnia rozwoju mogà dojÊç przejawy tajemnych si∏ przyrody. Z dniem
ka˝dym Moj˝esz okazywa∏ mi coraz wi´cej zaufania i przyjaêni tak, ˝e pewnego razu oÊmieli∏em si´ przypomnieç
mu obietnic´ ukazania mi jego przewodnika. Po pewnym namyÊle odrzek∏:
– Uwa˝am ciebie za cz∏owieka wiernego mi i oddanego, niech b´dzie wi´c, jak sobie ˝yczysz. Przygotuj si´ w ciàgu dwóch dni postem i modlitwà, a trzeciego dnia wieczorem przyjdê do mnie, oczyÊciwszy si´ wed∏ug obrz´du.
W oznaczonym dniu przyszed∏em do Moj˝esza wzruszony i zaniepokojony. Kiedy z∏o˝y∏em przysi´g´ i otrzyma∏em odró˝niajàcy znak zwiàzku, prorok zaprowadzi∏ nas z Aaronem do s∏abo oÊwietlonego pokoju, gdzie nie by∏o
˝adnych mebli, oprócz jednego drewnianego taboretu. Aaron usiad∏ na nim, z∏o˝ywszy r´ce na piersiach, a my
z Moj˝eszem stan´liÊmy naprzeciw niego. Wkrótce po utrudnionym i g∏uchym oddechu Aarona domyÊli∏em si´, ˝e
Êpi i zrozumia∏em, jakiego rodzaju zjawisko mnie oczekuje.
– Na kolana – zawo∏a∏ nagle Moj˝esz, padajàc twarzà na ziemi´.
Poszed∏em za jego przyk∏adem. Wtem wÊród g∏´bokiej ciszy panujàcej doko∏a nas, rozleg∏ si´ dziwnie harmonijny g∏os, który donoÊnie i dobitnie wymówi∏ s∏owa:
– Nie gub, nie rozlewaj krwi.
Podnios∏em g∏ow´ i zamar∏em. Przed nami, poÊrodku rozleg∏ego kr´gu Êwiat∏a, unosi∏ si´ w powietrzu ludzki
kszta∏t, odziany w Ênie˝nobia∏à szat´. Na jego piersi jaÊnia∏ krzy˝, którego promienisty blask by∏ dla wzroku
Êmiertelnego trudny do wytrzymania. Eteryczne oblicze zjawy tchn´∏o ∏agodnoÊcià i majestatem, a oczy jak gdyby
promieniejàce niebiaƒskim Êwiat∏em, pe∏ne by∏y niewymownej nadludzkiej b∏ogoÊci.
– Ozyrys – wyszepta∏em, dr˝àc na ca∏ym ciele.
– Moj˝eszu, porzuç swój zamiar, jeÊli dla niego ma si´ polaç tyle ∏ez – wyg∏osi∏a zjawa. – Synu mój, podobny jesteÊ teraz do wodza, który z zahartowanym swym wojskiem zamierza iÊç przeciw niezliczonym, ale bezbronnym
wrogom, nie podejrzewajàcym jego ataku. Zdasz spraw´ z ka˝dego ludzkiego ˝ycia, które padnie ofiarà zbli˝ajàcej
si´ walki, bo pos∏ugiwaç si´ si∏ami przyrody dla dobra bliênich, ludzie zawsze majà prawo, ale nigdy dla ich zguby
i nieszcz´Êcia. W swoim wielkim przedsi´wzi´ciu nie miecz i ogieƒ powinny s∏u˝yç za narz´dzie, ale cierpliwoÊç
i wiara w twoich przewodników. Strze˝ si´ korzystaç z cudzych nami´tnoÊci dla interesu w∏asnego. Je˝eli obecnie
nie zdo∏asz wype∏niç misji sobie powierzonej, to w przysz∏oÊci wska˝à ci innà bardziej pomyÊlnà okolicznoÊç. Nie
daj si´ ponieÊç gwa∏townoÊci!
Moj˝esz s∏ucha∏ tego z um´czeniem w rysach twarzy. Wyciàgnàwszy r´ce do zjawy, podpe∏znà∏ do niej na kolanach i przerywanym g∏osem zawo∏a∏:
– O, Mistrzu, pe∏en ∏aski i boskiego mi∏osierdzia, gdyby s∏owa twoje, jak orzeêwiajàce êród∏o, mog∏y och∏odziç
i uspokoiç mojà dusz´! Nie mog´ cofnàç si´ w samej chwili dzia∏ania, zostawiç swój naród pod uciskiem i, je˝eli
Mernefta odmówi pos∏uchu, nie Êmiem obiecywaç pob∏a˝liwoÊci. Czuj´, ˝e burzliwe moje nami´tnoÊci poniosà
mnie !
37
– Je˝eli dasz si´ unieÊç swej zapalczywoÊci i pysze – ze smutkiem odezwa∏a si´ zjawa – to nie znajdziesz ju˝
mnie na swej drodze, a im wi´cej b´dzie twoich ofiar, tym wi´ksza przepaÊç wytworzy si´ mi´dzy nami, bo cienie
twoich myÊli odtràcà mnie. Pozostawiony samemu sobie, tu∏aç si´ b´dziesz po pustyni, jasny twój umys∏ zmàci si´,
a zwàtpienie i nieÊwiadomoÊç b´dà ci jedynymi przewodnikami. Zbierzesz ˝niwo niewdzi´cznoÊci i buntów, a korona, o której tak marzysz, nigdy nie ozdobi twej g∏owy. Znu˝ony ˝yciem, zawiedziony w nadziejach, umrzesz w samotnoÊci i zgryzocie.
Zjawa poblad∏a, rozp∏yn´∏a si´ w srebrzystym ob∏oku i znikn´∏a.
Wtedy Moj˝esz, le˝àcy twarzà na kamiennych p∏ytach, powsta∏ i skrzy˝owawszy r´ce na swej szerokiej piersi,
opar∏ si´ o Êcian´, miotany widocznie sprzecznymi myÊlami: oczy mu gas∏y chwilami, to ciska∏y p∏omienie. Wkrótce zgniót∏ jednak ten wewn´trzny niepokój, a zwróciwszy si´ do mnie, powiedzia∏ swoim zwyk∏ym g∏osem:
– Widzia∏eÊ mego opiekuna, pragnà∏bym z ca∏ej duszy byç mu pos∏uszny, ale on wymaga niemo˝liwoÊci. Jako
istota doskona∏a, posiada on niezachwianà beznami´tnoÊç i obce mu sà burzliwe uczucia ludzkiego serca. Teraz,
synu mój, idê do domu i nie zapominaj o z∏o˝onej przysi´dze.*
* Misja powierzona Moj˝eszowi polega∏a na tym, ˝eby zdobyç przyjaêƒ Mernefty i wp∏ywaç na tego zapalczywego, lecz
szlachetnego cz∏owieka. Powinien by∏, przy wspó∏udziale faraona, ul˝yç losowi ˝ydów (który zresztà nie by∏ tak okropny, jak
on go opisuje), przygotowaç ich do swobody i w odpowiedniej chwili wystaraç si´ u Mernefty o ich uwolnienie. Nie zabrak∏oby mu sposobnoÊci, ˝eby we w∏aÊciwej chwili zostaç panem po∏o˝enia. Moj˝esz jednak chcia∏ zastraszyç nie tylko Egipt, ale
i Izraelitów, którzy z natury tchórzliwi i n´dzni, mo˝e odmówiliby mu pos∏uszeƒstwa, by porzuciç znane dla niewiadomego,
i s∏u˝yli mu przewa˝nie ze strachu, aby nie rozgniewaç chciwego krwi boga, który go pos∏a∏. W Biblii nawet znajduje si´ dowód, ˝e tak by∏o istotnie. Zajrzyjcie (Exodus. IV, 21 i VII, 3–4) jak Pan, pragnàcy oswobodzenia swego
narodu, zapowiada, ˝e zatwardzi serce faraona, ˝eby daç powód swemu wys∏aƒcowi do pokarania Egiptu, a przez to przekonaç synów izraelskich o rzeczywistoÊci jego misji.
Wyszed∏szy ju˝ z Egiptu, Moj˝esz zrozumia∏ wkrótce, ˝e najwi´ksze przeszkody dopiero go czekajà, ˝e wyprowadzone przez
niego ludowe rzesze, leniwe, zuchwa∏e, zawsze gotowe do buntu, ˝a∏ujà porzuconego dobrobytu.
˚eby zmusiç buntowników do milczenia, Moj˝esz znów zap∏oni∏ si´ imieniem Jehowy i poni˝ajàc na swojà mod∏´ nieskoƒczenie ∏askawego i mi∏osiernego Stwórc´ wszechÊwiata, przypisa∏ Mu swà w∏asnà pop´dliwoÊç i w Jego imieniu zaczà∏ karaç
i ciemi´˝yç buntowników. Moj˝esz nie mia∏ daru wymuszania pos∏uchu w masach i trzymania ich w karbach czarem swego
s∏owa. Panowa∏ strachem i kiedy jego wywiadowcy, pos∏ani do ˝yznego kraju, który on naznaczy∏ sobie na przysz∏à siedzib´,
donieÊli, ˝e mieszka∏y tam dzielne i wojownicze narody, izraelici ulegli takiej panice, ˝e Moj˝esz zmuszony by∏ straciç wywiadowców za ich szkodliwe wieÊci.
Przekona∏ si´ teraz, ˝e takimi hordami, pozbawionymi m´stwa i karnoÊci, nie zdo∏a nic zwojowaç. Stare pokolenie Izraela musi wyginàç, zanim mo˝na b´dzie coÊ przedsi´wziàç. Dlatego pozosta∏ na pustyni, wiodàc ˝ywot bezu˝yteczny, przez co
m∏odociany ten naród przyzwyczai∏ si´ do w∏ócz´gi i pró˝niactwa, a oducza∏ od uprawy roli, zmuszajàcej do ˝ycia osiad∏ego,
od pracy i sztuki, do których ju˝ naród si´ zaprawi∏.
Moj˝esz, cz∏owiek genialny, ale pyszny i nami´tny, mia˝d˝y∏ przeszkody, ale ich nie pokonywa∏ dla osiàgni´cia swego celu. Wychowany przez najmàdrzejszych kap∏anów Egiptu, najbardziej cywilizowanego kraju staro˝ytnego Êwiata, zrazu nie
myÊla∏ wcale uwalniaç ˝ydów, a korzystaç spokojnie z po∏o˝enia i przywilejów szlachetnego Egipcjanina, jakie zapewnia∏a
mu mi∏oÊç jego królewskiej opiekunki, niewiasty s∏abej i kochajàcej, którà zaw∏adnà∏ ca∏kowicie. OÊlepiony swà pychà, wysnu∏ najpierw plan zostania faraonem, ale projekt si´ nie uda∏. I zginà∏by mo˝e, otoczony przez ludzi zawistnych i nie˝yczliwych, ale Termutis wystara∏a si´ o dowództwo w armii, wi´c uda∏ si´ na wypraw´ za granice kraju.
Nie posiadajàc zdolnoÊci wojowania, narazi∏ si´ na pora˝k´, ale Egipcjanie, podjudzeni przez jego wrogów, przypisali t´
przegranà jego z∏ej woli. Powróci∏ dumny i zarozumia∏y, z planem wyprowadzenia ˝ydów, ˝eby zostaç ich królem. Niestety,
w tym czasie umar∏a Termutis. Teraz zosta∏ bezbronny i wrogowie jego skorzystali z pierwszej sposobnoÊci, ˝eby go skazaç
na wygnanie. Odszed∏ ze z∏oÊcià w sercu i zaprzysiàg∏ pomst´. Na pustyni powzià∏ plan udania si´ do Indii, gdzie odda∏ si´
naukom i dopiero, kiedy prawie pewny by∏ powodzenia, powróci∏ do Egiptu.
Uda∏o mu si´ i wyszed∏ z narodem izraelskim. Serce mia∏ stwardnia∏e po doznanych zawodach, ale pragnàc po dawnemu
panowaç nad wszystkim, postawi∏ na czele religii, jako pierwszego najwy˝szego kap∏ana, swego brata, Aarona, pos∏uszne
narz´dzie w jego r´kach, a dla uj´cia narodu w karby, da∏ mu prawa.
Tutaj nale˝y oddaç ca∏à sprawiedliwoÊç màdroÊci i g∏´bi jego umys∏u, który w dok∏adnym zbiorze umia∏ po∏àczyç treÊç
Hinduskiej i egipskiej màdroÊci, a dziesi´ç przykazaƒ uczyni∏ fundamentym zasadniczych praw moralnoÊci, które sta∏y si´
dziedzictwem wszystkich narodów chrzeÊcijaƒskich. Pod tym wzgl´dem wielki misjonarz godzien by∏ swej roli boskiej, kiedy
38
jednak wyst´powa∏ jako rzàdzàcy, ze szkodà dla proroka, wtedy pada∏y cienie na jego drodze. Wiedzia∏ on, ˝e zjednoczenie
daje si∏´ i dlatego da∏ tym niezdecydowanym hordom, jakim przewodzi∏, kodeks, który uczyni∏ z nich naród niepokonany.
Prawa te jednak, pochodzàce od Jehowy, okrutne, g∏oszà kar´ Êmierci, zemst´ do czwartego pokolenia i nienawiÊç do wszystkiego, co nie˝ydowskie. Prawa te uczyni∏y z narodu ˝ydowskiego to, czym on po tylu wiekach jest jeszcze i obecnie: naród
egoistyczny, leniwy, wrogo usposobiony do wszystkiego, co poza nim, i poszukujàcy pracy ∏atwej, ze szkodà dla innych, pami´tajàc, ˝e grabie˝e, wskazane przez Wiekuistego przy wyjÊciu z Egiptu, dostarczy∏y mu bogactwa bez pracy...
Wróci∏em do domu rozstrojony i z zam´tem w g∏owie. Silne wra˝enia ostatnich wypadków i ci´˝kie wstrzàsy
duchowe odbi∏y si´ wreszcie na moim organizmie. Nazajutrz dosta∏em goràczki, co wywo∏a∏o takie os∏abienie, ˝e
min´∏o wiele tygodni, zanim ostatecznie odzyska∏em zdrowie. Niewiele tylko wiedzia∏em o zdarzeniach, poruszajàcych ca∏y Egipt w tym okresie. Kermoza mówi∏a mi o cudach, dokonanych przez Moj˝esza, a szczególniej o przera˝eniu narodu, kiedy Êwi´te wody Nilu zamieni∏y si´ w krew.
Pewnego wieczoru przyszed∏ do mnie Enoch i zawiadomi∏, ˝e Moj˝esz pragnie mnie widzieç, jeÊli wi´c zdrowie
mi pozwoli, musz´ nazajutrz pójÊç z nim do proroka, bardzo rozgniewanego uporem Mernefty, który, gdy przemin´∏o pierwsze wra˝enie ogólnego strachu, cofnà∏ swà obietnic´ i odmówi∏ wypuszczenia narodu izraelskiego. Nast´pnie Enoch, pos∏ugujàc si´ wszelkimi oratorskimi ostro˝noÊciami, powiadomi∏ mnie o majàcym nastàpiç ma∏˝eƒstwie Smaragdy z Radamesem. Ju˝ za kilka dni majà Êwi´ciç gody weselne. JednoczeÊnie opowiedzia∏ mi
o znikni´ciu Meny i o ró˝nych gaw´dach w mieÊcie na temat losu m∏odego dworzanina, którego nie uda∏o si´ znaleêç, pomimo najusilniejszych poszukiwaƒ. Sàdzono powszechnie, ˝e Mena, cz∏owiek lekkomyÊlny i amator przygód, zapuÊci∏ si´ nocà w dzielnicy kuglarzy i tancerek, dokàd i w dzieƒ zaglàdaç nie by∏o bezpiecznie, i ˝e zosta∏
tam zabity przez hultajów, którzy z∏akomili si´ na kosztownoÊci, jakimi lubi∏ si´ ozdabiaç. By∏o to tym bardziej
prawdopodobne, ˝e ju˝ raz w Tebach by∏ raniony w dzielnicy cudzoziemców i tylko cudem uniknà∏ Êmierci. Z∏e j´zyki próbowa∏y powiàzaç jego zagini´cie ze skandalem, jaki zdarzy∏ si´ w Êwiàtyni Izydy z przyczyny m∏odej kap∏anki. Ale odwiedziny nast´pcy tronu u Smaragdy i przyrzeczenie, ˝e wraz z faraonem obecni b´dà na weselu,
po∏o˝y∏y kres tym przypuszczeniom. Wszyscy wiedzieli dobrze, ˝e rodzina królewska nie okaza∏aby nigdy takiej
˝yczliwoÊci siostrze cz∏owieka haƒbiàcego Êwiàtyni´. ¸atwo by∏o zrozumieç, ˝e pomimo smutku i niepokoju o brata, m∏oda i pi´kna dziedziczka bogactw Meny ch´tnie oddawa∏a si´ w opiek´ ma∏˝onka. Tylko ta ostatnia nowina
razi∏a mnie jak piorunem, serce przesta∏o mi biç i mg∏a przes∏oni∏a oczy.
– CierpliwoÊci, mój synu – rzek∏ Enoch, spostrzeg∏szy moje wzruszenie – jeszcze zatryumfujesz, ale teraz prorok kaza∏ uprzedziç ciebie, ˝ebyÊ nie popeni∏ czegoÊ ostatecznego. Polegaj na Moj˝eszu, przysz∏oÊç do ciebie nale˝y.
Przycisnà∏em r´k´ do piersi, a˝ paznokcie wpi∏y si´ w cia∏o.
– Dobrze – odpowiedzia∏em, zacisnàwszy z´by – ale jeÊli mnie zmuszà do d∏ugiego czekania, nie b´d´ oglàda∏ si´
na nikogo i na nic.
Nast´pnego dnia udaliÊmy si´ do domu, gdzie mieszka∏ Moj˝esz. Staruszek oczekujàcy naszego przybycia zaprowadzi∏ nas do obszernych podziemi, gdzie zebrali si´ starsi pokoleƒ izraelickich, Aaron, Moj˝esz i jakiÊ m∏ody
Izraelita, którego jeszcze nigdy nie widzia∏em. Jego wymowne oblicze i oczy, pa∏ajàce dziwnym ogniem, zastanawia∏y mnie. M∏odzieƒcem tym by∏ Jezus Nawin, przysz∏y nast´pca Moj˝esza i zdobywca ziemi obiecanej. Prorok,
jak widaç, by∏ silnie wzburzony. Na czole nabrzmia∏y mu ˝y∏y, oczy ciska∏y b∏yskawice spod g´stych, zmarszczonych brwi, a g∏os rozlega∏ si´ pod sklepieniem niby g∏uchy grzmot.
– Wiecie ju˝, bracia – zaczà∏ – ˝e faraon, ten oszust i k∏amca, odmawia wypuszczenia bo˝ego narodu, pomimo
przera˝enia, jakie prze˝y∏ sam i wszyscy Egipcjanie na widok krwawych wód Nilu. Nikt jenak nie mo˝e bezkarnie
zlekcewa˝yç gniewu Najwy˝szego.
Zacisnà∏ pi´Êci i pogrozi∏ nimi. Starsi sk∏onili si´ do ziemi pod ciskajàcym b∏yskawice wzrokiem wodza.
– Jehowa rozkaza∏ mi zes∏aç na Egipcjan takà kl´sk´, która zniszczy ich majàtek i na widok której w∏osy im powstanà na g∏owie.
Wyda∏ jakieÊ polecenie Jezusowi Nawinowi i Aaronowi, którzy zaraz wynieÊli z kàta piwnicy dwa worki i naczynie z roz˝arzonymi w´glami. Z jednego worka Moj˝esz wyjà∏ garÊç drobno poci´tych korzeni, z drugiego rodzaj fletu
z silnie pachnàcego zielonkawego drzewa.
– Weê go i zagraj – powiedzia∏ do Nawina. M∏ody cz∏owiek spe∏ni∏ rozkaz. Instrument wyda∏ przeciàg∏e ostre
39
dêwi´ki. TrwaliÊmy wszyscy w napr´˝onym oczekiwaniu. Po kilku minutach da∏ si´ s∏yszeç jakiÊ dziwny, g∏uchy
szum. Pisk, Êwist, drapania rozlega∏y si´ ze wszystkich stron i nagle ca∏e stada szczurów i myszy zala∏y podziemia, dà˝àc naprzód z takà nag∏oÊcià, jak gdyby je p´dzi∏a niewidzialna si∏a.
Wszyscy odskoczyli z okrzykiem przera˝enia. Wtedy Aaron rzuci∏ na goràce w´gle szczypt´ korzeni i jak tylko
g´sty, pachnàcy dym uniós∏ si´ z kadzielnicy i dosi´gnà∏ zwierzàt, te cofn´∏y si´ nagle i szybko zgin´∏y.
– A teraz musicie tak zrobiç – powiedzia∏ Moj˝esz – Aaron rozda wszystkim starszym worki z podobnymi fletami, korzeniami i nasionami, których u˝ycie zaraz objaÊni´. Obowiàzkiem starszych b´dzie rozdanie fletów ludziom zaufanym, którzy w charakterze s∏ug mieszkajà w domach egipskich w Tanisie i we wszystkich okolicznych
miastach i wsiach do mo˝liwie najdalszych granic kraju. Ludzie owi powinni ukryç si´ w piwnicach i podziemiach
domów, Êwiàtyƒ i pa∏aców, nie wy∏àczajàc pa∏acu faraona, i jak tylko pojawià si´ zwierz´ta, rzuciç im kawa∏ki
mi´sa, zmaczane w p∏ynie przygotowanym z nasion, o których wspomina∏em. Raz wywo∏ane ze swych zwyk∏ych
kryjówek i podniecone tà przyn´tà nieczyste stworzenia rzucà si´, po˝erajàc wszystko, co spotkajà na drodze. Operacj´ t´ nale˝y powtarzaç co noc, ˝eby utrzymywaç nieustanne najÊcie tych bestii. Inni fleciÊci stanà nad brzegami
stawów, kana∏ów, b∏ot, by rzuciç tam specjalny proszek, który otrzymajà od nas i – przygrywajàc z cicha na swoim
instrumencie – wywo∏ajà na làd ˝aby i ropuchy. ˚eby zaÊ uchroniç nasz naród od tej kl´ski, Jehowa rozkazuje, aby
˝ony i córki Izraelitów mia∏y w swych domach w pogotowiu naczynia z roz˝arzonymi w´glami. Sypiàc na nie odpowiednie korzenie, których sk∏ad wy tylko znaç b´dziecie, nie dopuszczà do mieszkania ani jednego szkodliwego
zwierz´cia. Za trzy dni powinno byç wszystko gotowe. Zaczniemy od tego, ˝e przeszkodzimy w uczcie weselnej
pewnej bogatej Egipcjanki, w której obieca∏ uczestniczyç Mernefta z ca∏à swojà Êwità.
Zrozumia∏em i kiedy zebranie si´ rozesz∏o, podzi´kowa∏em Moj˝eszowi za jego wzgl´dy dla mnie. Odpowiedzia∏
˝yczliwym uÊmiechem i wr´czy∏ mi flet i dwa pude∏ka korzeni i nasion.
– Ty sam, mój synu, zmàcisz weselnà uciech´ niewdzi´cznej Smaragdy i przerwiesz wspania∏à uroczystoÊç,
którà faraon ze swoim dworem zechce uczciç swà obecnoÊcià. Bàdê pewny, ˝e trwoga i przera˝enie ka˝à walecznemu Radamesowi zapomnieç o mi∏osnych s∏owach, które zamierza powiedzieç swej pi´knej narzeczonej.
Podzi´kowa∏em mu goràco. Nadzieja zemsty, jak dobroczynna oliwa, z∏agodzi∏a cierpienia mej duszy, szarpanej zazdroÊcià. Przymusza∏em teraz siebie do wi´kszej iloÊci snu i pokarmów, ni˝ to mia∏o miejsce dotychczas, aby
odzyskaç w zupe∏noÊci si∏y na oznaczony czas.
Nadszed∏ wreszcie wyroczny dla mnie dzieƒ wesela Smaragdy i o godzinie umówionej, wziàwszy niewolnika–˝yda, uda∏em si´ do apartamentów Meny. Panowa∏o tam niezwyk∏e o˝ywienie: dziedziƒce, korytarze, schody
pe∏ne by∏y s∏ug i niewolników. Jedni sypali wsz´dzie kwiaty, inni nosili kosze owoców, pó∏miski z potrawami, s∏odyczami i amfory z winem. Na zewn´trznych podwórzach rozstawiano olbrzymie sto∏y na przyj´cie biedaków i pospólstwa, jak nakazywa∏ obyczaj. Nadzorcy, uzbrojeni w kije, pilnowali tych przygotowaƒ do uczty. Na nas nikt
nie zwróci∏ uwagi i bez przeszkód zdà˝yliÊmy przeÊlizgnàç si´ do piwnicy, której drzwi sta∏y otworem dla wygody
s∏u˝by, noszàcej wino do sto∏u. UkryliÊmy si´ w najdalszym kàcie za ogromnymi amforami.
Nied∏ugo potem okrzyki ludu i szcz´k or´˝a oznajmi∏y mi o przybyciu Mernefty. Âwiàteczny zgie∏k nape∏ni∏
apartamenty: Êpiew, muzyka, brz´k naczyƒ, podzwanianie czar i kubków g∏ucho dobiega∏y do mnie. Nadesz∏a
chwila dzia∏ania. Wyszed∏em z zasadzki i wyjàwszy z worka kawa∏ki wo∏owiny, obla∏em je przygotowanym p∏ynem, silnie pachnàcym. Potem otworzy∏em drzwi prowadzàce do poprzecznych piwnic, wydosta∏em si´ z pomocnikiem na wielkà pustà skrzyni´ i zaczà∏em wygrywaç przepisanà melodi´. Niebawem g∏uchy szmer zapowiedzia∏
zbli˝anie si´ nieprzyjaciela i z niewiadomych zakamarków chlusn´∏a czarna masa wstr´tnych stworzeƒ. Zaczà∏em
ciskaç im przygotowane kawa∏ki mi´sa, co doprowadzi∏o je do istnej wÊciek∏oÊci. Pogna∏y do wyjÊcia. Nie przestawa∏em graç, patrzàc z dziwnym uczuciem na ten pochód u moich nóg, który wydawa∏ si´ nie mieç koƒca. Wiedzia∏em, ˝e wsz´dzie odbywa si´ to samo, ˝e w tej chwili ca∏y Tanis z okolicami by∏ zalany tà osobliwà armià. Krzyki
przera˝enia i og∏uszajàcy ha∏as dowodzi∏y, ˝e zaczyna si´ wojna z nieproszonymi goÊçmi. Oddawszy wtedy flet pomocnikowi i pod grozà Êmierci zakazawszy mu opuÊciç stanowisko, wymkà∏em si´ na dziedziniec. Chcia∏em wejÊç
na ucztujàce sale, ˝eby na w∏asne oczy widzieç Smaragd´, przerwanà zabaw´ i wystraszonà min´ narzeczonego,
wojujàcego ze szczurami. Zrazu jednak nie mog∏em tam wejÊç wskutek zamieszania i Êcisku. Mernefta tylko co
opuÊci∏ apartamenty, ale z ulicy s∏ychaç jeszcze by∏o g∏osy jego s∏u˝by, starajàcej si´ utorowaç drog´ faraonowi. Za-
40
proszeni rozje˝d˝ali si´ pospiesznie do domów, ale konie stawa∏y d´ba, pojazdy wpada∏y na siebie, lektyki si´ wywraca∏y. Ka˝dy spieszy∏ z powrotem do swego mieszkania, obl´˝onego przez wstr´tne zwierz´ta. Wreszcie t∏um
o tyle si´ zmniejszy∏, ˝e mo˝na by∏o objàç okiem zalegajàce wsz´dzie spustoszenie. Udajàc przechodnia, który tu
zboczy∏ z ulicy, przeszed∏em dziedziniec, przeskakujàc przez stosy zabitych gryzoniów. Nikt nie zwróci∏ na mnie
uwagi; wszyscy ludzie, s∏udzy, dozorcy, niewolnicy, uzbrojeni w co si´ da∏o, rozpaczliwie t´pili szczury i myszy,
które t∏umnie pokrywa∏y przewrócone sto∏y i z zaciek∏oÊcià gryz∏y rozrzucone na ziemi jad∏o, ucztujàc po swojemu
na weselu Smaragdy. Przeszed∏em schody i znalaz∏em si´ we wspania∏ej sali biesiadnej, skàd tylko co uciek∏a
w pop∏ochu Êwietna egipska arystokracja. PoÊrodku wznosi∏ si´ olbrzymi stó∏, a na nim pe∏no srebrnych i z∏otych
naczyƒ. Ale krzes∏a by∏y poprzewracane, kubki, czary, nawet pó∏miski rozrzucone po pod∏odze, amfory le˝a∏y bokiem, wylewajàc strumienie kosztownych win i wsz´dzie, gdzie tylko by∏o coÊ do zjedzenia, roi∏y si´ tysiàce nieczystych stworzeƒ, po˝erajàcych chleb, mi´so, ciasta, owoce, z wÊciek∏ym piskiem kàsajàc i duszàc si´ nawzajem. Wystraszona s∏u˝ba biega∏a krzycza∏a, popycha∏a si´, zupe∏nie tracàc g∏ow´ i nie wiedzàc, co czyniç.
I nagle pewna myÊl jak no˝em uk∏u∏a mnie w serce – a jeÊli ujrz´ Radamesa kryjàcego w swych obj´ciach m∏odà ma∏˝onk´ przed obmierz∏ymi drapie˝nikami i jà, mi∏oÊnie do niego przytulonà? Zacisnà∏em pi´Êci i trwo˝liwie
obrzuci∏em sal´ chciwym wzrokiem. Jakie˝ by∏o moje zdziwienie, kiedy spostrzeg∏em, ˝e Radames, wdrapawszy
si´ na kredens, z bladà i wykrzywionà ze strachu twarzà, macha∏ na wszystkie strony obna˝onym mieczem, wydawa∏ dzikie okrzyki lub z przekleƒstwami wzywa∏ niewolników, nakazujàc, ˝eby go otoczyli i bronili kijami. Jego
przera˝one oczy ani myÊla∏y poszukiwaç kobiety, która tylko co zawierzy∏a mu swoje ˝ycie.
Uczucie gorzkiej ulgi wype∏ni∏o mà dusz´. Mnie, który strzeg∏by jej i pilnowa∏ jak êrenicy oka, ona wynioÊle odrzuci∏a, ˝eby wybraç tego n´dznego egoist´ i tchórza. W tej w∏aÊnie chwili ujrza∏em Smaragd´, która sta∏a oparta
plecami o Êcian´ po przeciwnej stronie sali. Mia∏a na sobie wspania∏à bia∏à szat´ przetykanà srebrem i pas z rubinów. Szeroki naszyjnik i bransolety osypane drogimi kamieniami zdobi∏y jej szyj´ i r´ce. Twarz mia∏a Êmiertelnie
bladà, ale nie strach sp´dzi∏ z niej barw´, lecz gniew i pogarda. Zacisnàwszy z´by, Êledzi∏a b∏yszczàcym wzrokiem
m´˝a, który poch∏oni´ty by∏ obronà swej wa˝nej osoby. O wszystkim innym zdawa∏a si´ zapominaç, nie widzia∏a
nawet starej niaƒki, która dzielnie broni∏a swej pani, depczàc nogami szczury i myszy lub zabijajàc je srebrnym
pó∏miskiem, wzi´tym widocznie ze sto∏u.
Zobaczywszy mnie, Smaragda krzykn´∏a. Zbli˝y∏em si´ do niej i skrzy˝owawszy r´ce, rzek∏em zjadliwie:
– Nie wiem, czy mog´ powinszowaç ci wyboru Smaragdo? Jak na pana m∏odego, twój ukochany ma∏˝onek troch´ zanadto ju˝ dba o swe w∏asne bezpieczeƒstwo. Znam cz∏owieka, którego odtràci∏aÊ i okrutnie dotkn´∏aÊ, jednak nie porzuci∏by ciebie w podobnej chwili i umia∏by lepiej oceniç twojà mi∏oÊç.
W odpowiedzi na moje s∏owa zmierzy∏a mnie z∏ym spojrzeniem i rzek∏a z pogardà:
– Mylisz si´, Pinechasie. Ja równie ma∏o kocham Radamesa, jak i ciebie! W moich oczach obaj warci jesteÊcie
siebie. Serce moje nale˝y do trzeciego, którego nie mog´ kochaç jawnie. JeÊli wi´c sàdzi∏eÊ, ˝e zmartwi∏o mnie
przerwanie weselnej uroczystoÊci, to na pró˝no tu si´ trudzi∏eÊ! Ubolewam tylko nad tym, ˝e zwiàza∏am swój los
z tym pod∏ym tchórzem. A jeÊli szczury go zjedzà, wypadnie mi tylko b∏ogos∏awiç bogów, ˝e je tutaj nas∏ali.
S∏ucha∏em jej, os∏upiawszy ze zdumienia.
– A wi´c skoro zdecydowa∏aÊ si´ wyjÊç za niekochanego cz∏owieka – przerwa∏em – i mówisz, ˝e obaj jesteÊmy
równi w twoich oczach, dlaczego przed∏o˝y∏aÊ Radamesa? Przecie˝ ja pierwszy ofiarowa∏em ci swojà mi∏oÊç!
Twarz Smaragdy przybra∏a wyraz nienawiÊci i okrucieƒstwa.
– Po pierwsze dlatego, zacz´∏a – ˝e Mena obieca∏ mu mojà r´k´, a po wtóre – i to jest najwa˝niejsze – ˝e on jest
woênicà faraona, nosi wspania∏y or´˝ i gra rol´ przy dworze. A ty nic nie masz: ani urz´du dworskiego, ani Êwietnego kostiumu, który zdobi∏by ciebie, ponadto uchodzisz za czarownika.
Tu krzykn´∏a g∏oÊno, bo ogromny szczur wskoczy∏ na jej sukni´. Schwyci∏em za ogon obrzyd∏e stworzenie i oderwa∏em go od ubrania.
– Dzi´kuj´, Pinechasie. Teraz zrób mi przyjemnoÊç – z∏y uÊmiech skrzywi∏ jej usta – rzuç to mi∏e zwierzàtko na
oblicze Radamesa, który teraz, jakby umyÊlnie, patrzy w sufit, bojàc si´ widocznie, ˝eby wrogowie nie pojawili si´
i z tamtej strony.
Rad by∏em ze sposobnoÊci wylania na kogoÊ swej ˝ó∏ci i dlatego ch´tnie spe∏ni∏em màdrà rad´ Smaragdy. Ci-
41
snà∏em szczura tak zr´cznie, ˝e pad∏ wprost na pierÊ Radamesa i uczepi∏ si´ naszyjnika. W czasie, gdy on z krzykiem przera˝enia stara∏ si´ go pozbyç, Smaragda przywo∏a∏a jednego z niewolników i obróciwszy si´ do mnie plecami, kaza∏a mu wziàç si´ na ramiona i wynieÊç z sali.
Wyszed∏em jak szalony. W domu zasta∏em matk´ nieprzytomnà z gniewu; pomimo Êrodków zapobiegawczych
niektóre szczury wtargn´∏y do domu i pogryz∏y worek màki. Kermoza krzycza∏a i zawodzi∏a, wzywajàc na g∏ow´
Moj˝esza i Enocha wszystkie klàtwy niebios. Uspokoi∏em jà i kiedy w∏asnor´cznie zakadzi∏em wsz´dzie, ∏akomi
rabusie znikn´li.
Usunàwszy si´ do swoich pokojów, zaczà∏em rozmyÊlaç nad wszystkim, co si´ zdarzy∏o. W ka˝dym razie pociesza∏a
mnie ta okolicznoÊç, ˝e mi∏oÊç nie panowa∏a w domu Meny i ˝e Êwietny woênica faraona bardzo by∏ daleki od posiadania
serca Smaragdy. Ale kogo ona kocha∏a? Na pró˝no ∏ama∏em sobie g∏ow´ nad tym pytaniem i nie wytrzymawszy, zwróci∏em si´ po jego rozwiàzanie do niewidzialnych istnoÊci.
Zdziwi∏em si´, gdy powiadomiono mnie, ˝e przedmiotem jej mi∏oÊci by∏ Omifer, bardzo zamo˝ny i przystojny
m∏ody cz∏owiek, ale za którego by∏oby jej trudno wyjÊç za mà˝, szczególniej za zgodà Meny. Rodziny ich dzieli∏a
dawna nieprzyjaêƒ, trwajàca ju˝ wiele pokoleƒ. Nieprzyjaêƒ owa, wynik∏a ze wspó∏zawodnictwa w mi∏oÊci i w ∏asce królewskiej, zaogni∏a si´ tak, ˝e dwaj wrogowie, zapomniawszy o wszelkiej obyczajnoÊci i o szacunku dla monarchy, pok∏ócili si´ w obecnoÊci faraona, a wpr´dce od s∏ów przeszli do czynu, przy czym jeden z przeciwników zosta∏ zabity uderzeniem kind˝a∏u.
Rozgniewany faraon skaza∏ morderc´ (przodka Omifera) na wygnanie do kamienio∏omów, a chocia˝ po kilku
latach przebaczy∏ mu ze wzgl´du na poprzednie zas∏ugi, jednak nienawiÊç mi´dzy dwiema rodzinami zakorzeni∏a
si´ g∏´boko. Prze˝y∏a czynne w tym dramacie osoby i utrwali∏a si´ w ich potomstwie szeregiem intryg i przest´pstw. Tylko w∏adcze s∏owo wielkiego Ramzesa przerwa∏o jà oficjalnie: przedstawiciele dwóch wrogich rodów
musieli w obecnoÊci faraona uÊcisnàç sobie d∏onie i zaprzysiàc przebaczenie i zapomnienie przesz∏oÊci. Ale pod popio∏em zewn´trznej zgody tli∏a si´ dawna nieprzyjaêƒ.
Wrogowie pozdrawiali si´ nawzajem przy spotkaniu w towarzystwie, sk∏adali sobie ceremonialne wizyty, ale
zawrzeç zwiàzki rodzinne przez ma∏˝eƒstwo uwa˝ali za coÊ potwornego. Ponadto ojciec Omifera z∏ama∏ s∏owo dane pewnej znakomitej Egipcjance i o˝eni∏ si´ z pi´knà niewolnicà porwanà podczas wojny. Ta okolicznoÊç poruszy∏a i oburzy∏a wiele osób z wy˝szego towarzystwa. Tote˝ syn móg∏ poÊwi´ciç si´ wy∏àcznie zarzàdowi swych rozleg∏ych maj´tnoÊci, nie s∏u˝àc ani w wojsku, ani przy dworze. Przed rokiem mo˝e zaczà∏ bywaç w domu Meny. Brat
Smaragdy ze wzgl´du na rozkaz faraona znosi∏ te odwiedziny, ale nie lubi∏ Omifera i, naturalnie – nie mo˝na by∏o
oczekiwaç, ˝eby zgodzi∏ si´ wydaç za niego swojà siostr´. Raczej uczyni∏by wszystko mo˝liwe, ˝eby przeszkodziç
takiemu ma∏˝eƒstwu. Tak czy owak, w chwili obecnej ukochany Smaragdy cierpia∏ na równi ze mnà m´czarnie
zazdroÊci i ta myÊl by∏a balsamem dla mego udr´czonego serca.
W ciàgu dni nast´pnych ma∏o wychodzi∏em z domu, ale dowiedzia∏em si´ od Enocha, ˝e wystraszony lud b∏aga∏
ju˝ faraona o wypuszczenie ˝ydów. Mernefta opiera∏ si´, chocia˝ sam by∏ zaniepokojony. Zwo∏a∏ na narad´ m´drców, kiedy nieoczekiwany wypadek zburzy∏ rachuby Moj˝esza i pozwoli∏ zatryumfowaç Egipcjanom. Jeden z oficerów gwardii, ten sam Necho, który by∏ moim kolegà szkolnym w Tebach, widzàc ˝ydowskie domy wolne od najÊcia
szczurów, domyÊli∏ si´, ˝e coÊ si´ w tym kryje. Wtargnàwszy gwa∏tem do jednego z tych domów i znalaz∏szy tam
˝ydówki zaj´te kadzeniem, porwa∏ korzenie, proszki i nasiona, wszystko, co mu wpad∏o w r´ce i przedstawi∏ te
Êrodki faraonowi. W ten sposób m´drcy znaleêli w∏aÊciwà drog´ do prawdy i bez trudnoÊci uwolnili kraj od kl´ski.
Moj˝esz nie posiada∏ si´ z gniewu.
Na tajnym zgromadzeniu oznajmi∏, ˝e Jehowa, rozdra˝niony tak tym zawzi´tym sprzeciwianiem si´ Jego woli,
zamierza dotknàç Egipt jeszcze straszniejszemi plagami. Wyda∏ ró˝ne zarzàdzenia, a ja z Enochem mieliÊmy zostaç przy nim. Kiedy zgromadzenie si´ rozesz∏o, Moj˝esz zaprowadzi∏ nas do obszernego spichlerza zbo˝owego,
który obecnie sta∏ pusty. Otwór w jego dachu zakryty by∏ skórzanà zas∏onà, a kilka przyçmionych lamp s∏abo
oÊwietla∏o budynek. Na rozkaz chmurnego wodza rozwiàzaliÊmy dwa du˝e worki z jakimiÊ nasionami jasnoszarego koloru i wysypaliÊmy te nasiona w d∏ugie drewniane koryta, w których znajdowa∏a si´ ju˝ ziemia, zmieszana
z jakimÊ bia∏ym proszkiem.
Nast´pnie przykryliÊmy nasiona nawozem zmoczonym goràcà wodà i Moj˝esz zaczà∏ wyciàgaç r´ce nad ka˝-
42
dym korytem, wpatrujàc si´ w nie usilnie, pa∏ajàcymi jak w´gle oczami i mruczàc niezrozumia∏e s∏owa. Zabronione mieliÊmy wydalaç si´ ze spichlerza. Enoch od czasu do czasu polewa∏ nawóz wodà, ja pomaga∏em Moj˝eszowi,
Aarona nie by∏o.
Trzeciego dnia w korytach zaczà∏ si´ jakiÊ ruch, zrazu us∏yszeliÊmy szum cichy i szelest, które wzmaga∏y si´
z ka˝dà chwilà. Nagle z nawozu unios∏a si´ g´sta chmura. Bezwiednie krzykn´liÊmy. Moj˝esz zerwa∏ skórzanà zas∏on´ i okaza∏o si´, ˝e te czarne ob∏oki to chmary szaraƒczy, które zn´cone Êwie˝ym powietrzem z szumem wylatywa∏y ze spichrza do otworu w dachu. By∏em zachwycony, Moj˝esz by∏ rzeczywiÊcie wielkim magiem.
Nie wiem, jak to uczyni∏, ˝e ów proces wyl´gu szaraƒczy zosta∏ dokonany jednoczeÊnie w wielu miejscach.
Prawdopodobnie sprawy tej pilnowa∏ Aaron. Legiony szkodliwych owadów rozlecia∏y si´ po okolicach i poczyni∏y wielkie spustoszenia na polach. Bez wzgl´du na szemranie narodu faraon trwa∏ jednak w uporze i przeciàga∏
spraw´. W∏aÊnie w chwili, kiedy mo˝e gotów by∏ ustàpiç, przyszed∏ mu z pomocà szcz´Êliwy przypadek: zerwa∏
si´ silny wicher i przep´dzi∏ chmary szaraƒczy w stron´ morza i b∏ot, gdzie te˝ zgin´∏y. Tym razem gotów by∏em
pomyÊleç, ˝e Jehowa zupe∏nie odwróci∏ od nas swe oblicze, ale jego wys∏annik nie by∏ cz∏owiekiem, który dopuszcza∏ do powstawania podobnych wàtpliwoÊci. Zawiadomi∏ on starców, ˝e Wiekuisty w swym mi∏osierdziu oddali∏
szaraƒcz´, widzàc zamiar faraona poddania si´ wreszcie Jego woli, ale nowe oszustwo ze strony Mernefty otrzyma
podwójnà zap∏at´.
I tak pewnego dnia kaza∏ przyprowadziç domowe zwierz´ta: konia, os∏a, owc´, koz´, wielb∏àda i krow´. Ka˝demu z nich zrobi∏ naci´cie na skórze i zapuÊci∏ do ranki jakiegoÊ p∏ynu z flaszeczki, po czym zwierz´ta zamkni´to.
Tego˝ wieczoru cia∏a ich okry∏y rany. By∏a to d˝uma. Do rana wszystkie zwierz´ta zgin´∏y. Wtedy z polecenia Moj˝esza przyniesiono w zamkni´tych naczyniach mnóstwo ˝ywych muszek, które najpierw wysypano na zara˝onà
padlin´ w zamkni´tym spichlerzu, a po jakimÊ czasie, otworzywszy wrota, puszczono na wolnoÊç. Prócz tego Moj˝esz kaza∏ pokrajaç trupy zara˝onych zwierzàt na kawa∏ki, które nale˝a∏o podrzuciç do wszystkich studzien,
z których Egipcjanie czerpali wod´ dla swych zwierzàt. Potem czekaliÊmy na skutki. Oczekiwanie d∏ugo nie trwa∏o. Nie minà∏ tydzieƒ, kiedy ze wszystkich stron podniós∏ si´ rozpaczliwy lament i skargi na strasznà d˝um´ zabijajàcà zwierz´ta, g∏ówne bogactwo kraju.
Wspomina∏em o swoim dawnym szkolnym koledze, Necho, który obecnie by∏ oficerem gwardii faraona. Odwiedzi∏ mnie kiedyÊ, ale nie interesujàc si´ mymi naukowymi pracami, nie pokaza∏ si´ wi´cej. Padanie byd∏a, które
i jego kies´ pustoszy∏o, przypomnia∏o mu o moich umiej´tnoÊciach i któregoÊ pi´knego ranka przybieg∏ on do
mnie, b∏agajàc o odkrycie mu sposobu zabezpieczenia jego stad od zarazy. Naturalnie, odmówi∏em, nie chcàc zdradzaç Moj˝esza. Necho wyszed∏ wÊciek∏y, ale ku wielkiemu memu zdumieniu wróci∏ po kilku godzinach z tà samà
proÊbà. Kiedy stanowczo odpowiedzia∏em, ˝e pod ˝adnym pozorem spe∏niç jej nie mog´, znaczàco popatrzy∏ mi
w oczy i rzek∏:
– Nie jestem sam – przyby∏a ze mnà pewna znakomita Egipcjanka, która chce zwróciç si´ do ciebie z podobnà
proÊbà.
– Kobieta? – krzyknà∏em z niezadowoleniem – nie znam ani jednej, która mia∏aby prawo ˝àdaç ode mnie us∏ugi, jakiej zresztà nie mog´ spe∏niç.
– Przewidywa∏em takà odpowiedê – rzek∏ Necho – i Êpiesz´ zaraz oÊwiadczyç siostrze Meny, ˝e nie mo˝esz jej
przyjàç.
Krew uderzy∏a mi do g∏owy. Smaragda przybywa∏a z proÊbà do mnie! Odtràciwszy wychodzàcego Necho, wypad∏em na dziedziniec, gdzie ujrza∏em lektyk´, w której siedzia∏a kobieta pod zas∏onà. Z∏o˝ywszy pe∏en szacunku
uk∏on, pomog∏em jej wysiàÊç i zaprowadzi∏em do swej komnaty. MyÊl goszczenia kochanej kobiety pod moim dachem zamroczy∏a mi rozsàdek. Serce wali∏o jak m∏otem i zawczasu l´ka∏em si´ o dochowanie tajemnicy wodza
Izraelitów, jeÊli Smaragda zechce utkwiç we mnie swe przeÊliczne b∏agalne oczy.
Wszed∏szy do pokoju, Smaragda usiad∏a, zdj´∏a zas∏on´ i ze spuszczonym wzrokiem, g∏osem dr˝àcym, przedstawi∏a mi swà proÊb´: wskazaç jej Êrodki ocalenia jej stada i przez to zapobie˝enie ruinie. Odpowiedzia∏em odmowà. Wsta∏a z minà obra˝onà i skierowa∏a si´ do drzwi, ale Necho zastàpi∏ jej drog´ i nachyliwszy si´ do samego
ucha, powiedzia∏ jej szeptem kilka s∏ów. Smaragda poczerwienia∏a, potem zblad∏a i zawróci∏a. Podszed∏szy do
mnie tak blisko, ˝e owionà∏ mnie jej oddech, chwyci∏a mnie za r´k´ i zacz´∏a goràco b∏agaç, ˝ebym spe∏ni∏ jej proÊ-
43
b´ i da∏ ˝àdany Êrodek. Milcza∏em, oczarowany tà bliskoÊcià ukochanej kobiety, wi´cej s∏uchajàc muzyki jej g∏osu ni˝ znaczenia s∏ów i nami´tnie wdychajàc aromat unoszàcy si´ z jej w∏osów i ubrania. Szcz´ÊliwoÊç, zaprawiona goryczà, tak przepe∏nia∏a mi serce, ˝e zdawa∏o si´ p´knàç lada chwila. Chcia∏bym przycisnàç do piersi, to
znów odtràciç okrutnic´, która znajàc mojà nami´tnoÊç ku sobie, zapragn´∏a skorzystaç z niej dla swojej wygody. A wtedy nie wiedzia∏em nawet, ˝e ona prosi∏a mnie z powodu Omifera. I nagle zaÊwita∏a mi w g∏owie pewna myÊl.
– Smaragdo – rzek∏em – ty nadu˝ywasz swego wp∏ywu na mnie. Ale jeÊli zgodz´ si´ okazaç ci pomoc, to nie inaczej, jak pod warunkiem, ˝e pozwolisz poca∏owaç si´ trzykrotnie.
Po tej propozycji Smaragda cofn´∏a si´ ode mnie, wyprostowa∏a dumnie i, dr˝àc z gniewu, skierowa∏a si´
w stron´ drzwi. Necho jednak powtórnie chwyci∏ jà za r´k´ i szepnà∏ jakieÊ pot´˝ne widaç s∏owa, bo Smaragda zatrzyma∏a si´ i, zwróciwszy do mnie swà twarz Êmiertelnie bladà, ale cudnie pi´knà, wyrzek∏a g∏osem z∏amanym:
– Zgadzam si´.
Niepomny na nic, chwyci∏em jà w obj´cia i nami´tnie poca∏owa∏em trzy razy jej ch∏odne usteczka, czemu si´ nie
sprzeciwia∏a. Potem udzieli∏em jej niezb´dnych wskazówek, jak zabezpieczaç jeszcze zdrowe byd∏o od zarazy,
i Smaragda, zarzuciwszy na g∏ow´ zas∏on´, odesz∏a w towarzystwie Necho.
Kilka godzin po tym przyszed∏ do mnie Enoch i zawiadomi∏, ˝e pojutrze wieczorem w jego zamiejskim domu b´dzie zebranie Starszyzny wszystkich plemion Izraela. Zamierzano omówiç warunki przysz∏ej wyprawy ˝ydów, bo
wszystko musia∏o byç gotowe w chwili, gdy faraon zgodzi si´ na ich odejÊcie.
Nikt nie wàtpi∏, ˝e ostatecznie zgoda taka musi nastàpiç, bo sàdzàc z ró˝nych znaków, tak umiej´tnie zaszczepiona byd∏u zaraza mia∏a wkrótce dotknàç i ludzi. Wszystkie okolicznoÊci sprzyja∏y zarazie: trwa∏y nieznoÊne
upa∏y, powietrze by∏o nasycone szkodliwymi miazmatami z powodu licznych trupów pad∏ego ju˝ byd∏a; jeÊli wi´c
Êmierç zacznie kosiç i ludzi, faraon zmuszony b´dzie wydaliç przyczyn´ tylu kl´sk.
Enoch prosi∏, ˝ebym si´ nie spóêni∏, tote˝ z nastaniem nocy natychmiast uda∏em si´ na oznaczone miejsce.
Starszyzna ju˝ si´ zgromadzi∏a. Byli to przewa˝nie powa˝ni starcy. Wszyscy mówili niewiele i byli zatroskani.
Wkrótce wszed∏ Moj˝esz w towarzystwie Aarona i zajà∏ miejsce na podwy˝szeniu. Podczas wieczerzy nie mog∏em
oderwaç oczu od naszego groênego wodza, którego obawia∏em si´ w g∏´bi duszy. Na wymownym jego obliczu malowa∏a si´ niezachwiana stanowczoÊç, a wzrok jego, pa∏ajàcy m´stwem i genialnoÊcià, przekonywa∏ mnie o powodzeniu trudnego przedsi´wzi´cia.
Wychyliwszy ostatnià czar´ wina, prorok wsta∏ z miejsca i powiedzia∏:
– Bracia, zbli˝a si´ chwila naszego wyzwolenia, bo zaraza, wyniszczywszy stada Egipcjan, wkrótce zacznie pustoszyç ich rodziny, nie wy∏àczajàc pa∏acu niecnego faraona, który zuchwale sprzeciwia si´ woli Jehowy, chocia˝
widzi, ˝e ber∏o Wiekuistego ciàgle gromi jego okrutny naród. Kiedy jednak zaraza i Êmierç przeniknà pod jego w∏asny dach, zadr˝y on, a plemi´ wybrane wyjdzie na wolnoÊç z tego kraju niewoli, aby za∏o˝yç nowe królestwo.
Wszystko powinno byç gotowe do chwili, w której podam sygna∏ wyjÊcia. Starsi z dwunastu pokoleƒ Izraela,
s∏uchajcie tedy rozkazów Jehowy, które On wam g∏osi przez moje usta. Naka˝cie swym ˝onom i córkom wypraç
odzienie, wysuszyç i starannie pouk∏adaç. Przygotujcie do zabrania ze sobà wszystko, co macie najcenniejszego,
a ponadto wypo˝yczcie u Egipcjan jak mo˝na najwi´cej z∏ota, drogich metalowych naczyƒ, kosztownoÊci i dobrych
tkanin. Ob∏adujcie swe mu∏y i wielb∏àdy wszystkimi skarbami, jakie tylko unieÊç zdo∏ajà i nie l´kajcie si´ niczego:
wy jesteÊcie narodem „wybranym przez Boga” i z woli Jehowy macie wyjÊç stàd nie ˝ebrakami g∏odnymi, ale jak
ludzie bogaci i pot´˝ni. Zatem Wiekuisty nakazuje wam zabraç ze sobà z∏oto niewiernych, którego po∏ow´ sami
wydobyliÊcie w krwawym znoju. B´dzie wam ono potrzebne, ˝eby za∏o˝yç królestwo jedynego Boga i wznieÊç Mu
Êwiàtyni´. Niech nic waszego tu nie pozostanie, prócz pami´ci gniewu niebios, i dlatego musicie zabraç, jako Êwi´te relikwie prochy patriarchy Józefa, ˝eby b∏ogos∏awieƒstwo przodków by∏o z wami w nowej ojczyênie.
Moj˝esz wyda∏ jeszcze ró˝ne inne polecenia, odnoszàce si´ do wypieku chleba i innych przygotowaƒ podró˝nych, wspominanych w Bibii. Starsi s∏uchali go z czo∏obitnoÊcià, skrzy˝owawszy r´ce na piersiach.
– Wszystko zostanie spe∏nione wed∏ug twego rozkazu – zapewniali z g∏´bokim pok∏onem.
Wróci∏em do domu miotany dziwnymi uczuciami. Jak wszyscy „poÊwi´ceni” wiedzia∏em, ˝e istnieje jeden najwy˝szy Bóg, tak wielki, ˝e ludzki j´zyk nie znalaz∏ nawet imienia dla Niego. JeÊli wszak˝e Moj˝esz zaryzykowa∏
44
ods∏oniç t´ wielkà tajemnic´, to jak˝e oÊmieli∏ si´ kojarzyç Stwórc´ wszechÊwiata ze zwyk∏ymi ludzkimi zabiegami, os∏aniaç Jego imieniem oszukaƒstwo i z∏odziejstwo; wk∏adaç Mu w usta drobiazgowe przepisy dotyczàce drogi,
wygód i nawet posi∏ków ˝ydowskiego narodu? Wiedzia∏em z doÊwiadczenia, jak by∏y surowe, wspania∏e, a zarazem mi∏ujàce ludzi te istoty, do wzywania których upowa˝nia∏y nasze tajemnice, a które przecie˝ by∏y tylko s∏ugami najwy˝szego Kierownika NieskoƒczonoÊci. Nigdy Ozyrys czy Izyda nie zaleciliby kradzie˝y, Êmierci i zarazy.
G∏osili oni tylko dobro i mi∏oÊç bliêniego, we wszystkich ich Êwiàtyniach tysiàce chorych i pielgrzymów zdobywa∏o
uzdrowienie chorób i pociech´ w zmartwieniach.
Opar∏szy si´ oburàcz o balustrad´ p∏askiego dachu, sp´dzi∏em wiele godzin na walce wewn´trznej. Ale nami´tnoÊç do Smaragdy i pragnienie zdobycia opornej kobiety zwyci´˝y∏y ostatecznie wszystkie wàtpliwoÊci sumienia.
Co mnie w rzeczywistoÊci obchodzili bogowie i Egipcjanie, bylebym ja sam by∏ szcz´Êliwy? Nast´pne dni sp´dzi∏em
w niewymownym niepokoju i niecierpliwoÊci. Ca∏ymi godzinami chodzi∏em tam i z powrotem po pokoju czy ogrodzie, czekajàc, ˝e lada chwila przyjdà powiedzieç mi, i˝ straszna choroba wybuch∏a w mieÊcie. Je˝eli ofiarà jej padnie Smaragda, to zwróci si´ do mnie o pomoc, a ja, jako lekarz, majàcy zawsze wolny dost´p do niej, ∏atwo mog´
przygotowaç porwanie. Wreszcie jednego popo∏udnia matka zatroskana donios∏a mi, ˝e w trzech domach na naszej ulicy stwierdzono zaraz´. Wieczorem, kiedy wybiera∏em si´ do miasta, wpadli do mnie dwaj m∏odzi ludzie,
bladzi i poruszeni. Jednym z nich by∏ Necho, w drugim pozna∏em ze zdziwieniem Omifera.
– Pinechasie – zawo∏a∏ Necho, mocno Êciskajàc mi r´ce – wyÊwiadczysz nam przys∏ug´, za którà pozostaniemy
ci na wieki zobowiàzani: uratuj Ilziris, mojà siostr´, a tak˝e i Smaragd´... Za nià przyszed∏ ci´ prosiç Omifer. JesteÊ tak zdolny, ˝e na pewno mo˝esz je wyleczyç z zarazy.
Waha∏em si´ chwil´. Có˝ mnie obchodzi∏o ˝ycie lub Êmierç siostry Necho. Ale gdybym odmówi∏ jemu, nie móg∏bym si´ podjàç leczenia Smaragdy. Dlatego oÊwiadczy∏em zgod´ i udzieliwszy wszystkich niezb´dnych przepisów,
kaza∏em mu Êpieszyç do siostry. Wybieg∏, jak wichrem gnany, zostawiajàc mnie samego z Omiferem. Ukrywszy
wÊciek∏à zazdroÊç, jakà budzi∏ we mnie kochany przez Smaragd´ pi´kny m∏odzieniec, zmierzy∏em go lodowatym
wzrokiem.
– CoÊ ty za jeden – zapyta∏em – i z jakiej racji dr˝ysz o ˝ycie Smaragdy? Czy tylko nie przysy∏a ci´ Radames?
Omifer skrzy˝owa∏ r´ce na piersiach i uÊmiechnà∏ si´ gorzko.
– Ja kocham Smaragd´, która w obecnej chwili pozbawiona jest schronienia we w∏asnym pa∏acu. Dowiedziawszy si´, ˝e zapad∏a na zdrowiu, mà˝ jej do tego stopnia przelàk∏ si´ zarazy, ˝e wyp´dzi∏ jà od siebie. Dlatego wzià∏em
do swego mieszkania chorà. Jest mi dzisiaj równie droga, jak za dni zdrowia i szcz´Êcia. Wiem, ˝e ty, Pinechasie, jesteÊ wielkim magiem i bieg∏em doktorem i dlatego zwracam si´ do ciebie o pomoc. Naznacz cen´, jakà zechcesz.
Dam ch´tnie dziesi´ç wielb∏àdów, ob∏adowanych najdro˝szymi rzeczami za ocalenie ˝ycia kochanej kobiety.
Wywnioskowa∏em z tych s∏ów, ˝e Omifer nic wiedzia∏ nic o mojej mi∏oÊci do Smaragdy, a jeÊli nawet dosz∏y go
jakieÊ o niej s∏uchy, przyjà∏ jà za zwyk∏à s∏abostk´, która dawno ju˝ wygas∏a z braku wzajemnoÊci. Gdyby podejrzewa∏ prawd´, to na pewno nie powierzy∏by mi swej ukochanej. Dlatego odpowiedzia∏em z oboj´tnà minà:
– Dobrze, przyjmuj´ twojà propozycj´. PrzyÊlij dziesi´ç wielb∏àdów, a ja zabior´ si´ do leczenia Smaragdy, ale
odpowiadaç za jej ˝ycie mog´ tylko wtedy, jeÊli b´d´ jà mia∏ tutaj, pod swoim dachem, ˝eby dniem i nocà Êledziç
przebieg choroby.
– JeÊli mi przysi´gniesz, ˝e jà ocalisz, przywioz´ jà do ciebie – zawo∏a∏ Omifer, któremu oczy zaÊwieci∏y radosnà
nadziejà.
– Kln´ si´, ˝e b´d´ jej strzeg∏ i troszczy∏ si´ o nià tak, jak czyni∏byÊ ty sam – odpowiedzia∏em z bijàcym od wzruszenia sercem.
Odjecha∏, a ja uda∏em si´ do matki i powiadomiwszy jà o rych∏ym nadejÊciu dziesi´ciu wielb∏àdów, poprosi∏em,
˝eby pomog∏a mi przygotowaç wszystko, czego trzeba dla chorej.
– Nareszcie, Pinechasie – wykrzykn´∏a – uczonoÊç twoja przynosi owoce i wynagradza mnie choç w ma∏ym
stopniu za wszystkie starania i ogromne wydatki na twoje wykszta∏cenie.
KoƒczyliÊmy przygotowania, kiedy ukaza∏ si´ pochód. Na czele niewolnicy nieÊli nosze, na których le˝a∏a Smaragda otulona zas∏onami, a za nimi szed∏ Omifer ze s∏u˝àcà. Chorà przeniesiono na ∏o˝e. Zaraz te˝ po˝egna∏em
Omifera, mówiàc mu, ˝e mo˝e przyjÊç nazajutrz, teraz jednak musz´ zostaç sam z chorà, ˝eby w Êwietle ksi´˝yca
45
odczytaç niezb´dne zakl´cia... Zostawszy sam ze Smaragdà, zdjà∏em okrycie, którym dotàd by∏a otulona i nachyli∏em si´ nad jej przeÊlicznà, nieruchomà twarzà. By∏a nieprzytomna i tak blada, ˝e barwa jej skóry nie ró˝ni∏a si´ niczym od jej lnianej tuniki. Fioletowa wielka plama na szyi i druga podobna na r´ce powy˝ej ∏okcia dowodzi∏y powa˝nego niebezpieczeƒstwa dla ˝ycia. Na chwil´ zapomnia∏em o wszystkiem, wpatrujàc si´ w t´ przeÊlicznà postaç,
która le˝a∏a przede mnà z nieruchomoÊcià marmurowego posàgu, otulona falami rozplecionych warkoczy, czarnych
jak krucze skrzyd∏a.
– Nareszcie wi´c – szepta∏em nami´tnie – nareszcie jesteÊ u mnie i ˝adna si∏a nie wydrze mi ju˝ ciebie. Pójdziesz
za mnà hen z dala od Egiptu, a ja naucz´ ci´, jak trzeba mnie kochaç.
Lecz widok ciemnosinych plam przywróci∏ mnie rzeczywistoÊci. Musia∏em spieszyç si´, jeÊli nie chcia∏em, ˝eby
Êmierç zatryumfowa∏a nade mnà. Skupiwszy ca∏à si∏´ woli, utkwi∏em wzrok na obliczu, na które rad bym patrzeç
ca∏à wiecznoÊç, a podniós∏szy r´ce nad chorà, zaczà∏em prowadziç magnetyczne g∏aÊni´cia od g∏owy a˝ do nóg. Silne ciep∏o wraz z obfitym potem rozesz∏o si´ po ca∏ym moim ciele. W g∏owie czu∏em lekkie zamroczenie, jak od czadu w´glowego, ale myÊli zachowa∏y swà jasnoÊç i wszystkie zmys∏y, przy pe∏nej swej dzia∏alnoÊci, sta∏y si´ dziwnie
wyostrzone. W pó∏mroku pokoju widzia∏em wyraênie, jak za ka˝dym pociàgni´ciem koƒce moich palców wydziela∏y iskry niebieskawego blasku, które srebrzystà kaskadà pada∏y na chorà. Ch∏on´∏a je chciwie, zamiast g´stych
ciemnych oparów, dobywajàcych si´ z jej cia∏a. Opary te zmniejsza∏y si´ stopniowo, wreszcie znikn´∏y i postaç chorej osnu∏a srebrzysta niebieskawa mg∏a. Wyglàd m∏odej kobiety zmienia∏ si´ kilkakrotnie podczas tego zabiegu.
Martwà bladoÊç jej oblicza zastàpi∏ zrazu mocny goràczkowy rumieniec, a nieruchomoÊç przesz∏a w drgawki. Potem wszystko ustàpi∏o i chora zasn´∏a mocnym, spokojnym snem. Wtedy zamiast srebrzystych iskier z koƒców
moich palców zacz´∏y wydostawaç si´ g´ste, czerwonawe i palàce opary. Zrozumia∏em, ˝e to nie by∏y ju˝ dobroczynne pràdy niewidzialnych si∏, nap∏ywajàcych tu za moim poÊrednictwem, a moja w∏asna ˝yciowa energia, co
oznacza∏o, ˝e powinienem nieco odpoczàç.
Przysunà∏em krzes∏o do pos∏ania, usiad∏em i d∏ugo patrzy∏em na Smaragd´, snujàc ró˝norodne myÊli. Jej cichy, spokojny oddech i ciep∏e wilgotne r´ce dowodzi∏y, ˝e g∏ówne niebezpieczeƒstwo ju˝ min´∏o. Nie zamierza∏em
jednak zachowaç jej ˝ycia dla Omifera czy Radamesa. Na myÊl o tym ostatnim bezwiednie zacisnà∏em pi´Êci; los
obdarzy∏ go przecudnà kobietà z ogromnym majàtkiem, a on wygna∏ jà na ulic´ z jej w∏asnych apartamentów!
A jednak prze∏o˝y∏a nade mnie tego niewdzi´cznego samoluba, niezdolnego nie tylko kochaç, ale nawet zazdroÊciç,
n´dznego tchórza, który ze wstr´tem i strachem odwróci∏ si´ od Êmiertelnie chorej ˝ony. Ten nie poda∏by jej i kropli wody dla ugaszenia przedÊmiertnego pragnienia i wypad∏oby jej mo˝e skonaç na ulicy, gdybyÊmy nie przytulili jej i nie ocalili. Zapewne zas∏u˝y∏a sobie na to nieszcz´Êcie i z radoÊcià wyobra˝a∏em sobie chwil´, kiedy po wyzdrowieniu Smaragdy opowiem jej wszystko i ujrz´ na jej dumnych licach rumieniec oburzenia, a na ustach, tak
cz´sto majàcych dla mnie szyderczy i okrutny uÊmiech, gwa∏towny nap∏yw obra˝onej dumy. Mimo wszystko zazdroÊci∏em oboj´tnoÊci Radamesowi, który spokojnie, bez ˝alu wykreÊli∏ z pami´ci t´ czarujàcà kobiet´. Ja zaÊ,
szaleniec, przykuty by∏em do niej swà nieopanowanà nami´tnoÊcià, która nie ust´powa∏a przed ˝adnà obrazà,
˝adnà pogardà ze strony Smaragdy.
Z westchnieniem wyrwa∏em si´ ze swoich dumaƒ. Nadszed∏ czas przygotowania napoju dla mojej pacjentki.
Wzià∏em wielkà alabastrowà kru˝´ z wodà i, wyciàgnàwszy nad nià r´ce, powtarza∏em wezwanie do niewidzialnych pot´g. Ten sam Êwiecàcy niebieskawy pràd trysnà∏ z moich palców i nape∏ni∏ kru˝´ bladym, migotliwym p∏omieniem. Nala∏em tej wody do czary i zbli˝y∏em do ust Smaragdy. Wypi∏a chciwie, nie otwierajàc oczu i znowu zasn´∏a. Wtedy przywo∏a∏em murzynk´, poleci∏em pilnowaç najmniejszego poruszenia jej pani i uda∏em si´ na p∏aski dach. Znu˝ony niezwykle, rozciàgnà∏em si´ na matach okrytych dywanem i zasnà∏em jak zabity.
Nazajutrz rano przyszed∏ Omifer. Pozwoli∏em mu spojrzeç na chorà, która jeszcze spa∏a. Na widok jej spokojnego snu i lekkiego rumieƒca barwiàcego policzki chorej, Omifer w niemej podzi´ce wzniós∏ r´ce do nieba. Potem wyjaÊni∏em mu, ˝e chora by∏a nadzwyczaj os∏abiona i potrzebuje d∏u˝szego i zupe∏nego spokoju, dlatego dobrze zrobi,
je˝eli przez jakiÊ czas nie b´dzie si´ z nià widywa∏. Omifer nie sprzeciwia∏ si´, jego zaufanie do mnie by∏o bezgraniczne, poprosi∏ tylko, ˝ebym wr´czy∏ od niego Smaragdzie wspania∏y bukiet ró˝. Po czym odszed∏. W∏o˝y∏em kwiaty do wody, a po obudzeniu si´ chorej da∏em jej och∏adzajàcy napój. Kiedy spostrzeg∏a mnie, pochylonego nad sobà,
na twarzy odmalowa∏o si´ wyraêne niezadowolenie.
46
– Z twoich ràk nic nie chc´ przyjmowaç – wyrzek∏a s∏abym, lecz surowym tonem.
Musisz to wypiç, Smaragdo, inaczej nie otrzymasz kwiatów, które ci przyniós∏ Omifer.
Us∏yszawszy o kwiatach, wyciàgn´∏a r´k´.
– Nie dostaniesz ich, dopóki nie wypijesz!
Smaragda wypi∏a napój do ostatniej kropli i wtedy poda∏em jej kwiaty, które przycisn´∏a do ust.
– Dzi´ki, Smaragdo. Ró˝e te sà z mego ogrodu, ale na tym nic nie tracà i nie masz powodu gardziç nimi. W ka˝dym razie nikt inny, tylko twój mi∏y Omifer przywióz∏ ci´ tutaj dla wyleczenia.
Troch´ rozgniewana, troch´ wzruszona, Smaragda zostawi∏a przy sobie moje kwiaty i znów zasn´∏a. Dni, które
potem nastàpi∏y, by∏y dla mnie okresem spokoju i szcz´Êcia, pomimo strasznej epidemii, która pustoszy∏a miasto
i ca∏y kraj. Nieliczne tylko rodziny egipskie unikn´∏y tej kl´ski i rozpacz ludnoÊci dochodzi∏a do ostatecznych granic. Matka moja zarabia∏a w czasie tej niedoli sprzeda˝à lekarstw, jakie przygotowywa∏em. Ja jednak ukrywa∏em
si´ przed wszystkimi, niecierpliwie wyczekujàc tej chwili, kiedy Moj˝esz wyda rozkaz wyjÊcia z Egiptu. Ukoƒczy∏em ju˝ wszelkie przygotowania, ˝eby móc zabraç ze sobà kosztowny ˝ywy skarb, który porwa∏em Omiferowi.
Organizm Smaragdy zwalczy∏ ostatecznie strasznà chorob´ i mo˝na by∏oby ju˝ nazwaç jà zupe∏nie zdrowà,
gdyby nie silne wyczerpanie, które zmusza∏o jà do le˝enia, a które podtrzymywa∏em rozmyÊlnie, ˝eby nie rozstawaç si´ z umi∏owanà kobietà. Zapewnia∏em i jà, i Omifera, ˝e os∏abienie to jest pozosta∏oÊcià zarazy i ˝e najmniejsza zmiana, najmniejsze wzruszenie mogà spowodowaç nawrót choroby.
Radames, ten wzorowy ma∏˝onek, nie tylko nie zg∏asza∏ si´ po ˝on´, ale nie dawa∏ nawet znaku ˝ycia. Omifer
natomiast cz´sto odwiedza∏ swà ukochanà, ale majàc wiele spraw, nie móg∏ poÊwi´caç jej zbyt du˝o czasu. Odwiedziny jego mia∏y swojà dobrà stron´ – widzàc ufnoÊç i goràcà wdzi´cznoÊç Omifera dla mnie, Smaragda zacz´∏a
odnosiç si´ do mnie ∏agodniej, a czasem nawet z ˝yczliwoÊcià. Zresztà kobieta zawsze zostaje kobietà, to jest gadatliwà i ciekawà. Smaragdzie nudzi∏o si´ w jej zamkni´ciu, pragn´∏a nowin, plotek z miasta i z dworu, wi´c do obowiàzków lekarza musia∏em dodaç i obowiàzki gaw´dziarza.
W ciàgu d∏ugich godzin sp´dzanych u jej wezg∏owia czu∏em si´ jednoczeÊnie to w niebiosach, to w piekle. Nie
chcàc jej zniech´caç, wypada∏o mi hamowaç swà mi∏oÊç, nadawaç g∏osowi ton spokojny, a twarzy wyraz oboj´tny.
A jednoczeÊnie nie posiada∏em si´ z radoÊci, kiedy Smaragda, drapujàc wdzi´cznie fa∏dy swej bia∏ej szaty, zwija∏a
si´ jak kotka na mi´kkich poduszkach sofy i grymaÊnie, rozpieszczonym tonem mówi∏a:
– Nudzi mi si´, Pinechasie. Opowiedz mi cokolwiek.
Wszelako nie zamierza∏em tylko zabawiaç jej, pragnà∏em tak˝e rozwijaç umys∏ kobiety, w której widzia∏em ju˝
towarzyszk´ ca∏ego przysz∏ego ˝ycia. Tote˝ kiedy przez otwarte okno widaç by∏o gwiaêdziste niebo, mówi∏em jej
o dalekich cia∏ach niebieskich, o wp∏ywie ich na losy cz∏owieka, opisywa∏em cudnà przyrod´ kraju, gdzie potajemnie spodziewa∏em si´ zamieszkaç z nià w przysz∏oÊci, wreszcie wyjaÊnia∏em jej prawa dalszego wcielania si´
ludzkiej duszy, nie tak, jak o tym g∏oszono narodowi, ale jak rozumieli to sami kap∏ani.
Smaragda s∏ucha∏a wszystkiego z nat´˝onà uwagà i z b∏yszczàcymi z ciekawoÊci oczami. Ale, niestety, mimo
naj˝ywszego mego pragnienia, ˝eby jà choç troch´ przywiàzaç do siebie, nie dozna∏em powodzenia. I cz´sto przychodzi∏o mi na myÊl, ˝e spotykamy si´ nie pierwszy raz i ˝e jakaÊ nieznana przesz∏oÊç stoi mi´dzy nami, jak zapora, której nie zdo∏am usunàç.
W czasie tych d∏ugotrwa∏ych samotnych rozmów wch∏ania∏em coraz bardziej t´ upajajàcà trucizn´, zapominajàc o Moj˝eszu, o zarazie, która sro˝y∏a si´ za ogrodzeniem mego domostwa, budzàc wsz´dzie rozpaczliwe j´ki, p∏acze i skargi. Widzia∏em tylko samà Smaragd´, do której mog∏em przychodziç o ka˝dej porze, aby wykonywaç magnetyczne g∏aÊni´cia, bardzo dla niej korzystne.
W tym okresie zaszed∏ te˝ jeden wa˝niejszy wypadek. Necho, w imieniu faraona, wezwa∏ mnie do jego syna, Seti,
który tak˝e uleg∏ zarazie. Wyleczy∏em go i otrzyma∏em iÊcie królewskà nagrod´. Dla hojnej zap∏aty pomog∏em równie
gorliwie niektórym krewnym faraona, chcia∏em wzbogaciç si´, ˝eby zdobyç mo˝noÊç otoczenia Smaragdy ca∏ym przepychem, do którego przywyk∏a. OczekiwaliÊmy ka˝dej godziny rozkazu wyjÊcia, ale Mernefta by∏ niewzruszony.
M´˝nie zniós∏szy najÊcie zarazy pod dach w∏asnego pa∏acu, Mernefta umia∏ tak˝e uspokoiç i przekonaç naród
tak, ˝e wszyscy postanowili wytrwaç w niedoli. ˚ydzi nie otrzymali zatem pozwolenia na wyjÊcie z Egiptu.
Moj˝esz, który zrazu wpad∏ w rozpacz wobec takiego uporu, wkrótce sta∏ si´ ponury i milczàcy, jak gdyby ob-
47
myÊla∏ jakieÊ nowe postanowienie. Enoch przyzna∏ mi si´, ˝e prorok liczy jeszcze na pop∏och z powodu strasznego
huraganu, którego nadejÊcie przewiduje. Ale jeÊli i ta nowa kara nie nauczy Egipcjan rozumu, to stanie si´ coÊ
niepoj´tego, czego mianowicie Enoch nie chcia∏ mi objaÊniç, mówiàc, ˝e dowiem si´ o wszystkim, gdy przyjdzie pora dzia∏ania.
Pewnego razu pojecha∏em konno do podmiejskiego domu Enocha, z którym musia∏em pomówiç o interesach.
Skwar by∏ okropny: kamienie, budynki, wszystko tchn´∏o ogniem jak rozpalony piec. Przyjecha∏em po prostu bez
si∏ i nie zdà˝y∏em jeszcze dostatecznie odpoczàç, kiedy ojciec zwróci∏ mi uwag´, ˝e od strony pustyni podnosi si´ silny wicher, a na horyzoncie gromadzà si´ czarne groêne chmury. Zdecydowa∏em si´ wracaç, jak mo˝na najpr´dzej,
do domu, wiedzàc, ˝e Smaragda zosta∏a sama i ˝e gotowa umrzeç ze strachu, jeÊli zapowiadany przez Moj˝esza
huragan rozp´ta si´ podczas mej nieobecnoÊci. Wsiad∏em na konia i pogna∏em szybko, ale zaledwie zdà˝y∏em
dojechaç do miejskiej bramy, gdy rozszala∏a si´ burza. Chmury piasku porywa∏y si´ z ziemi, kr´ci∏y i oÊlepia∏y
mnie i konia. Wiatr Êwista∏, gnàc i ∏amiàc palmy, woda Nilu wzdyma∏a si´ w wysokie szare góry, po których
statki skaka∏y jak skorupki orzecha, a drobne ∏ódki, potràcane o siebie, ton´∏y, porywane rozszala∏ym nurtem.
Zmuszony by∏em zejÊç z konia, który strwo˝ony stawa∏ d´ba, gro˝àc zrzuceniem jeêdêca. Znalaz∏em jednak
schronienie pod kolumnadà bliskiej Êwiàtyni. Niebo, które zrazu by∏o zielonkawe, zrobi∏o si´ teraz zupe∏nie
czarne, b∏yskawice przecina∏y je zewszàd, a gwa∏towne uderzenia piorunów wstrzàsa∏y ziemià. Wspomnienie
o Smaragdzie wyp´dzi∏o mnie niebawem z tego czasowego przytu∏ku.
Matka moja by∏a zanadto bojaêliwa, ˝eby dodawaç otuchy goÊciowi swà obecnoÊcià; jeszcze mniej mo˝na by∏o
liczyç na niewolnice. Zatem, zdawszy swój los bogom, poszed∏em do domu pieszo. CiemnoÊç panowa∏a taka, ˝e nie
rozró˝nia∏em drogi. Piasek bijàcy w oczy i straszne b∏yskawice oÊlepia∏y mnie, wiatr kilka razy Êcià∏ mnie z nóg,
piorun og∏usza∏, ale pomimo tych przeszkód, zdo∏a∏em jednak dotrzeç do domu. W pokoju, gdzie zazwyczaj matka
siedzia∏a ze s∏u˝àcymi, teraz le˝a∏a na pod∏odze, zakrywszy g∏ow´ chustkà, ˝eby nie widzieç b∏yskawic. Przera˝ona krzycza∏a ze strachu. Doko∏a niej siedzia∏y skulone niewolnice i s∏u˝àce, og∏upia∏e i ciche. Nie zatrzymujàc si´,
pobieg∏em do swego pawilonu.
Tu by∏o ciemno, ale przy b∏yskawicy dostrzeg∏em Smaragd´, która z rozpuszczonymi w∏osami kl´cza∏a przy
sofie, ukrywszy g∏ow´ w poduszkach. Ucieszony, ˝e nie spotka∏em tutaj Omifera, nachyli∏em si´ nad nià, wo∏ajàc jà po imieniu. Na dêwi´k mego g∏osu porwa∏a si´ natychmiast z miejsca. Z przera˝eniem w twarzy,
z pó∏otwartymi ustami i nieprzytomnymi oczami, rzuci∏a mi si´ na szyj´, kryjàc g∏ow´ na mej piersi. Ca∏ym jej
cia∏em wstrzàsa∏ dreszcz, serce uderza∏o silnie, a cienkie jej palce, zimne jak lód, czepia∏y si´ mnie kurczowo.
Przelàk∏em si´. Tak silne nerwowe wzruszenie mog∏o byç szkodliwe dla jej delikatnego organizmu, wyniszczonego niedawnà ci´˝kà chorobà. Objàwszy r´kà jej smuk∏à kibiç, posadzi∏em obok siebie na sofie i próbowa∏em
uspokoiç s∏owami i si∏à swej woli. Nic nie odpowiada∏a, wi´c i sam zamilk∏em, przytuliwszy usta do jej przepysznych, wonnych w∏osów. Niepodobna opisaç, co prze˝y∏em w tych chwilach, nami´tnoÊç mnie spala∏a. Nie
s∏ysza∏em ani huku przewalajàcych si´ grzmotów, ani trzaskania i brz´czenia padajàcego gradu niebywa∏ej
wielkoÊci, ani wycia i Êwistu huraganu. PoÊród tego strasznego chaosu ˝ywio∏ów marzy∏a mi si´ ziemia obiecana i d∏ugie ˝ycie niezmàconego szcz´Êcia.
– Wywioz´ ci´ od Omifera – myÊla∏em sobie – zapomnisz o nim, a pokochasz mnie; zadowolona i szcz´Êliwa
wejdziesz do pa∏acu, jaki dla ciebie wznios´. Ale zgodz´ si´ raczej zginàç wraz z tobà poÊród grozy tych rozhukanych ˝ywio∏ów lub ca∏à wiecznoÊç patrzeç na twe martwe cia∏o, ni˝ oddaç mu i ciebie.
Niestety, nie wiedzia∏em wtedy, ˝e to delikatne stworzenie, spoczywajàce w mych ramionach, dygocàce za ka˝dym uderzeniem pioruna, gotuje mi w przysz∏oÊci ca∏e piek∏o strasznych udr´czeƒ i ˝e nieub∏agany los nie zostawi
memu zm´czonemu sercu innej pociechy prócz spoglàdania na jej bezduszne szczàtki. Godziny bieg∏y, a burza
wcià˝ si´ wzmaga∏a. Spojrzawszy na klepsydr´, przekona∏em si´, ˝e ranek ju˝ dawno nasta∏. Smaragda, ostatecznie wyczerpana, zasn´∏a. U∏o˝y∏em jà na pos∏aniu, okry∏em troskliwie i siedzàc obok Êpiàcej, pogrà˝y∏em si´
w marzeniach o przysz∏oÊci, rozkoszujàc si´ majakami nadziemskiej szcz´ÊliwoÊci. Kiedy Smaragda otworzy∏a
oczy, huragan zaczà∏ ju˝ troch´ s∏abnàç i b∏yskawice stawa∏y si´ rzadsze, ale mimo to m∏oda kobieta ze strachem
chwyci∏a mnie za r´k´. Mia∏em ch´ç przycisnàç jà do piersi, ˝eby zrozumia∏a, ˝e nie ma czego si´ l´kaç, ˝e jest
strze˝ona i kochana. Przemog∏em si´, ale serce mia∏em tak pe∏ne, ˝e musia∏em choç w cz´Êci wyraziç swe uczucia.
48
– Uspokój si´, Smaragdo – rzek∏em z ∏agodnoÊcià – odrzuç od siebie l´k, a wspomnij na wielkie tajemnice,
o których ci mówi∏em. Ca∏e to wzburzenie przyrody, to tylko przejawienie si´ Wszechmocy, wobec której ca∏a w∏adza faraona tyle warta, ile suche êdêb∏o trawy!
W tej chwili ca∏y pokój stanà∏ w jarzàcym Êwietle b∏yskawicy. Smaragda zadr˝a∏a i zamkn´∏a oczy.
– Nie bój si´, Smaragdo. To oÊlepiajàce Êwiat∏o, mknàce po niebie z szybkoÊcià myÊli, podobne jest w swej istocie
do Êwiat∏a, z jakiego uczyniona jest dusza nasza. Kiedy uwolnimy si´ od swoich ziemskich cia∏, na kszta∏t b∏yskawicy
pokonywaç b´dziemy przestrzeƒ.
Mówi∏em d∏ugo, mówi∏em tak, jak nigdy przedtem nie zdarza∏o mi si´ mówiç. Nie by∏y to s∏owa mi∏oÊci, ale mi∏oÊç je natchn´∏a, a pragnienie moje, by uspokoiç Smaragd´, by∏o tak wielkie, ˝e przemog∏o jej duchowà rozterk´.
Uspokoi∏a si´ i uÊmiech dzieci´cy wykwit∏ na jej ró˝anych usteczkach. Wreszcie spokój zapanowa∏ w przyrodzie.
Usta∏a burza, ulewa i grad, oczyÊci∏o si´ powietrze i zapanowa∏a przeÊliczna pogoda.
Wszyscy odetchn´li z ulgà, tylko na czole Moj˝esza gromadzi∏y si´ groêne chmury, oczy jego nadal ciska∏y b∏yskawice, a z twarzy tchn´∏o okrutne, nieub∏agane postanowienie. Powiedziano mi, ˝e gotujà si´ wa˝ne zdarzenia.
Enoch nie objaÊni∏ mi, na czym majà one polegaç, ale ciàgle przypomina∏, ˝ebym gotów by∏ do wyjazdu, bo ju˝ tym
razem pewien jest, ˝e Mernefta uwolni wybrany naród. Zadowoli∏em si´ tà pewnoÊcià i chciwie czeka∏em chwili,
kiedy, wymknàwszy si´ z Egiptu, zostan´ jedynym panem Smaragdy.
Min´∏o kilka dni. Pewnego ranka, powróciwszy z miasta, gdy uchyli∏em zas∏on´ od pokoju Smaragdy, zobaczy∏em obraz, który przygwoêdzi∏ mnie na progu. Oto Omifer, kl´czàc przed Smaragdà, obejmowa∏ jà wpó∏. Ona zaÊ,
oplót∏szy mu szyj´ drobnymi ràczkami, ca∏a ró˝owa i promienna, s∏ucha∏a mi∏osnych s∏ów ukochanego, które jej
szepta∏ do ucha. Ani jedno, ani drugie nie zauwa˝y∏o mego przyjÊcia.
– Niewdzi´czna – myÊla∏em, dr˝àc na ca∏ym ciele – wi´c kochasz dalej tego n´dznego m∏odzieƒca, a ˝adnym
spojrzeniem nie obdarzasz mnie, który ocali∏em ci ˝ycie! Czy˝ nie piel´gnowa∏em ci´ jak matka swe dzieci´, nie
strzeg∏em dniem i nocà?... Niech˝e jednak tak b´dzie...
– Pomów jeszcze ostatni raz ze swym ukochanym, zaÊpiewaj po˝egnalnà pieʃ weso∏emu Tanisowi i stubramnym Tebom. Nigdy ju˝ wi´cej ich nie ujrzysz; ja jeden pozostan´ ci do koƒca ˝ycia.
Bez wzgl´du na gwa∏towne uczucia, jakie miota∏y mnà w tej chwili, nie zapomnia∏em, ˝e jeÊli Omifer domyÊli si´
prawdy, to prysnà wszystkie moje nadzieje. Przybra∏em wi´c spokojny wyraz twarzy i udajàc, ˝e dopiero teraz si´
zjawiam – wszed∏em, g∏oÊno wo∏ajàc:
– Jak si´ masz, Omiferze? Widzisz, moja chora ju˝ prawie zupe∏nie jest zdrowà i pi´knà po dawnemu. Bàdê wi´c
cierpliwy – jeszcze kilka dni, a b´dziesz móg∏ jà zabraç, o ile Radames nie zg∏osi swoich praw. Dzisiaj w∏aÊnie, spotkawszy mnie na ulicy, pyta∏, kiedy jego ˝ona b´dzie tak zdrowà, aby mog∏a powróciç do swych apartamentów.
Smaragda poblad∏a.
– Nigdy! – zawo∏a∏a energicznie – nigdy nie powróc´ ju˝ do Radamesa. Ojciec mój s∏u˝y∏ wiernie faraonowi i tebaƒskie Êwiàtynie zaliczajà go do swych dobroczyƒców. Upadn´ do nóg faraonowi i starszym kap∏anom, b∏agajàc
o uwolnienie mnie od tego cz∏owieka.
– Uspokój si´, szcz´Êcie ty moje – rzek∏ Omifer. Radames utraci∏ wszelkie moralne prawa m´˝a, nie wpuÊciwszy ciebie, chorej Êmiertelnie, do twego w∏asnego domu. Zerwa∏ przez to wszystkie w´z∏y, jakie ∏àczy∏y go z tobà.
JakiÊ czas mówili jeszcze ze sobà na ten temat, po czym Omifer wsta∏ i po˝egna∏ si´, obiecujàc powróciç znowu.
˚egnajàc si´ ze mnà, silnie uÊcisnà∏ mi r´k´.
– Dzi´kuj´ ci, Pinechasie – powiedzia∏ – zobowiàza∏eÊ mnie na ca∏e ˝ycie. Za kilka dni uwolni´ ci´ z k∏opotów
i zabior´ naszà kochanà chorà, ale dziesi´ç wielb∏àdów otrzymasz jeszcze dzisiaj wieczorem. Pozwól dodaç do nich,
na pamiàtk´ ode mnie, przepi´knego syryjskiego konia, którego mi przyprowadzili w tych dniach.
Podzi´kowa∏em mu, zbyt jednak by∏em rozdra˝niony, by mówiç ze Smaragdà, wyszed∏em wi´c na taras, skàd
niepostrze˝enie obserwowa∏em m∏odà kobiet´. Zatopiona w rozwa˝aniu swej rozmowy z Omiferem, nawet nie zauwa˝y∏a mego odejÊcia. Oparta ∏okciami o poduszki chwia∏a Êlicznà g∏ówkà, uÊmiechajàc si´ weso∏o do swoich marzeƒ, które z pewnoÊcià malowa∏y jej szcz´Êliwà przysz∏oÊç.
– Poczekaj – myÊla∏em, po˝erajàc jà spojrzeniem – marzyç b´dziesz mog∏a i w namiocie, jaki rozbij´ dla ciebie
na pustyni. Ale marzenia to widma, a rzeczywistoÊcià b´d´ ja.
49
W tej chwili wszed∏ niewolnik i, pok∏oniwszy si´ z uszanowaniem, oznajmi∏, ˝e przyjecha∏ szlachetny Radames,
woênica faraona i pragnie widzieç swà ma∏˝onk´. Smaragda zawo∏a∏a:
– Nie, nie. Powiedz mu, ˝e ja go widzieç nie chc´.
Nie rusza∏em si´ z miejsca, pragnàc wiedzieç, co dalej nastàpi. Ona nie zdà˝y∏a jeszcze dopowiedzieç swoich
s∏ów, kiedy zas∏ona znów si´ podnios∏a i wszed∏ Radames. Zatrzyma∏ si´ bezwiednie, zdziwiony i ponownie oczarowany pi´knoÊcià Smaragdy, której nie widzia∏ od wielu tygodni i naturalnie wyobra˝a∏ jà sobie zupe∏nie inaczej.
Jego ch∏odnà, nad´tà twarz okrasi∏ ∏agodny uÊmiech.
– Smaragdo, ˝ono droga – zawo∏a∏, zrzucajàc he∏m i p∏aszcz oraz wyciàgajàc do niej ramiona – oto jestem znów
z tobà. Chwa∏a bogom, ˝e zachowa∏y ci´ dla twego wiernego Radamesa, który dnie i noce sp´dza∏ w nieopisanej
rozpaczy. Smaragda, przed niewielu minutami radosna i rozmarzona, zmieni∏a si´ nagle. Blada, gniewna, z pogardliwie zaciÊni´tymi ustami, patrzy∏a na swego m´˝a, a jej pa∏ajàce oczy gotowe by∏y zamieniç go w popió∏.
Opad∏y wyciàgni´te ramiona Radamesa.
– Zawodzi ci´ pami´ç, mój wierny Radamesie – odezwa∏a si´ m∏oda kobieta z wzgardliwym uÊmieszkiem – zapomnia∏eÊ, ˝e kiedy zachorowa∏am na d˝um´, wyp´dzi∏eÊ mnie za próg mego domu. Odmówi∏eÊ miejsca swej
umierajàcej ˝onie, bojàc si´, ˝e swym oddechem zarazi doko∏a ciebie powietrze. Znikn´∏o wówczas z twej pami´ci
zrozumienie, ˝e rzàdzisz si´ w moim domu i na moich ziemiach. Min´∏a choroba, ale te˝ zarazem z nià i twoja w∏adza. Kiedy powróc´ do swego pa∏acu, nie znios´, ˝eby kto inny w nich rzàdzi∏, prócz mnie samej. Nie mog´ jeszcze
ciebie wyp´dziç, ale twoja rodzina musi ju˝ dzisiaj opuÊciç mój dom. Zrozumia∏eÊ? – doda∏a groênie – i dowiedz si´,
˝e jeÊli zechcesz pójÊç za matkà i siostrami, zatrzymywaç ci´ nie myÊl´....
Woênica faraona poblad∏ z wÊciek∏oÊci.
– Zapominasz, do kogo mówisz – krzyknà∏, tupnàwszy nogà. Jestem twoim m´˝em i w∏adcà, ca∏y twój majàtek
nale˝y do mnie i nikt z mojej rodziny nie ustàpi z apartamentów, czy s∏yszysz? Wytocz´ ci proces i zobaczymy jeszcze, po czyjej stronie b´dzie zwyci´stwo. Obecnie zaÊ zabieram ci´ z sobà. Czy sàdzisz mo˝e, ˝e zamierzam ustàpiç
ci´, tak pi´knà, Omiferowi, albo temu ˝ydowi Pinechasowi?
Chwyci∏ Smaragd´ brutalnie za r´k´, chcàc jà pociàgnàç, ale ja jednym skokiem znalaz∏em si´ mi´dzy nimi i,
odepchnàwszy Radamesa, pochwyci∏em padajàcà z g∏uchym krzykiem Smaragd´, która, os∏abiona chorobà, nie
wytrzyma∏a napi´cia takiej sceny.
U∏o˝y∏em jà na sofie i zbada∏em ch∏odne r´ce oraz serce, ledwie dos∏yszalnie bijàce.
– Twoja spóêniona mi∏oÊç i starania nie sà obecnie na miejscu – rzek∏em do Radamesa. – Jako lekarz i gospodarz tego domu prosz´, ˝ebyÊ natychmiast stàd wyszed∏ – ˝ona twoja znów zapada na powrotnà goràczk´ d˝umnà, a ty podobno obawiasz si´ tej choroby.
Nie omyli∏em si´ w rachubie co do skutku moich s∏ów – dzielny rycerz zniknà∏ momentalnie, nie rzuciwszy ani
jednego spojrzenia na m∏odà ˝on´ le˝àcà w omdleniu. RozeÊmia∏em si´ z ca∏ej duszy, a widzàc, ˝e w przera˝eniu
zapomnia∏ o swoim he∏mie i p∏aszczu, odes∏a∏em je przez niewolnika. Dogoni∏ czu∏ego m´˝a w chwili, kiedy ten
wsiada∏ ju˝ do powozu.
Siedzia∏em jeszcze ko∏o swej chorej, usi∏ujàc przywróciç jà do przytomnoÊci, kiedy przyszed∏ Enoch i oznajmi∏,
˝e musi mi przekazaç bardzo wa˝ne wiadomoÊci. W tej chwili m∏oda kobieta otworzy∏a oczy i zacz´∏a skar˝yç si´
na ogromne os∏abienie. UÊpi∏em jà g∏aÊni´ciami i zostawiwszy przy niej niewolnic´, poszed∏em z Enochem do
przyleg∏ego domu, w którym on mieszka∏.
– Pinechasie – zaczà∏, sprawdziwszy, ˝e nikt nie móg∏ nas pods∏uchiwaç – rzecz jest taka: musz´ powiadomiç
ci´ o wa˝nych zdarzeniach, które nadchodzà. Moj˝esz otrzyma∏ od Jehowy rozkaz uÊmiercenia wszystkich pierworodnych Egiptu, zaczynajàc od nast´pcy faraona, a koƒczàc na synu ostatniego niewolnika. Bóg pokieruje r´kà naszych braci, którzy stanà si´ narz´dziami sprawiedliwej kary dla tego wykl´tego narodu za jego niepos∏uszeƒstwo
i krnàbrnoÊç.
Aby bez przeszkód dokonaç wyroku w królewskim pa∏acu, prorok przekupi∏ dwóch oficerów gwardii: Radamesa, woênic´ faraona, i Setnechta, który czuwa nad osobà Seti, nast´pcy tronu. Nocà z piàtego na szósty dzieƒ, liczàc od dzisiejszego, obaj oni b´dà mieli dy˝ur w pa∏acu. W tym wi´c terminie musimy wszyscy byç gotowi do drogi. DziÊ wieczorem u Abrahama odb´dzie si´ zebranie wszystkich zarzàdzajàcych oraz starostów pokoleƒ Izraela
50
i pomocników proroka. Przyjdê i ty tak˝e, Moj˝esz zawiadomi nas o swych ostatnich zarzàdzeniach i raz jeszcze
powtórzy wszystkim rozkazy Jehowy. Wróci∏em do domu poch∏oni´ty mniej przyjemnymi myÊlami. Gdyby nie moja szalona nami´tnoÊç dla Smaragdy, ch´tnie odstàpi∏bym od ca∏ej tej sprawy, która z dniem ka˝dym stawa∏a si´
bardziej ponura i niebezpieczna.
JeÊli zamierzone zabójstwa, podobnie jak poprzednie kl´ski, nie osiàgnà celu i ujawni si´, ˝e ja, Egipcjanin, zamieszany jestem w spisek ˝ydów, to na pewno czeka mnie zgnicie ˝ywcem w kopalniach albo w etiopskich kamienio∏omach. Czy nie zaszed∏em jednak ju˝ zbyt daleko, ˝eby si´ cofnàç? Spojrza∏em na Êpiàcà Smaragd´ i to przywróci∏o mi ca∏à poprzednià stanowczoÊç.
Kiedy tylko zapad∏a noc wybra∏em si´ do domu Abrahama. Zna∏em tego bogatego ˝yda, który bywa∏ u Enocha:
by∏ to cz∏owiek okrutny i chciwy, ˝ywiàcy fanatycznà nienawiÊç do Egipcjan. Posiadajàc ogromne stada, mia∏
w swej w∏adzy ca∏à armi´ i cieszy∏ si´ znacznym wp∏ywem poÊród starostów. Kiedy przyszed∏em, wszyscy ju˝ si´
zebrali, a wkrótce zjawi∏ si´ sam Moj˝esz z Aaronem i Jezusem Nawinem. Surowe oblicze proroka by∏o blade, na
czole widnia∏y groêne chmury.
– Starostowie i naczelnicy narodu Izraelskiego – zaczà∏ – wyst´pny upór faraona i wszystkich Egipcjan, sprzeciwianie si´ woli Jehowy, wyczerpa∏y d∏ugotrwa∏à cierpliwoÊç Najwy˝szego.
– S∏uchajcie wtedy strasznego rozkazu, który og∏asza wam On przez moje usta. Nocà z piàtego na szósty dzieƒ,
rachujàc od dzisiaj, wszyscy pierworodni synowie Egipcjan muszà umrzeç. Ojcowie rodzin, wybierzcie spoÊród
swoich synów najbardziej godnych wype∏nienia woli Wiekuistego. Wziàwszy ze sobà nó˝ i kubek, muszà oni przedostaç si´ do mieszkaƒ Egipcjan. Anio∏ Niszczyciel skieruje ich r´k´ i os∏oni swym skrzyd∏em. Zwalczywszy wroga, niech zbiorà do kubka cz´Êç jego krwi, a wróciwszy, niech poma˝à nià drzwi swego domu na znak, ˝e dokonali
dzie∏a powierzonego im przez Pana i zas∏u˝yli na oswobodzenie.
– Rodziny Izraelitów winny do tej pory zakoƒczyç przygotowania do drogi i mieç na misach przaÊne ciasto na
chleb. Kiedy zostanie przyniesiony kubek krwi, najstarszy z rodziny zmiesza jà z przygotowanym ciastem, spo˝yje czàstk´ tego ostatniego, i obdzieli podobnie wszystkich swoich domowników. Reszt´ nale˝y zachowaç troskliwie
i u˝ywaç tylko raz do roku, na pamiàtk´ waszego cudownego wybawienia z niewoli egipskiej.
– To musi byç przekazywane przez ka˝dego ojca starszemu synowi z rodu w ród, dopóki istnieje naród Izraelicki, bo tak oto rzek∏ Jehowa: „Ja chc´ pokazaç wszystkim narodom, ˝e Izrael jest moim synem i ˝e Ja wybra∏em go
spoÊród wszystkich plemion ziemskich. Ja pomszcz´ krew jego synów, wymordowanych przez faraona. Jednego
z nich ocali∏em, ˝eby sta∏ si´ zbawcà Izraela i zapowiedzia∏em mu, ˝e dopóki synowie jego b´dà spo˝ywali krew
swoich wrogów, nie przestanà panowaç nad nimi i karmiç si´ owocami ich pracy, podobnie jak Egipcjanie karmili
si´ p∏odami ziemi, jakie w pocie czo∏a dobywa∏ dla nich Mój naród.
– Ale – doda∏ Moj˝esz, wyprostowawszy si´ na ca∏à wysokoÊç i podnoszàc swój pot´˝ny g∏os – po trzykroç przekl´ty ten, kto zdradzi przysi´g´ niewzruszonego milczenia o tajemnicy, ustanowionej przez Samego Wiekuistego.
Zginie on okropnà Êmiercià, a potomstwo jego wyt´pià jeszcze gorsze plagi od tych, którymi Pan dotknà∏ ten kraj
niegodziwców, bowiem Jehowa mi∏osierny jest nieskoƒczenie dla wiernych, ale nieub∏agany w Swoim gniewie dla
niepos∏usznych i g∏osi wam wszystkim: „Oko za oko, zàb za zàb”.
Moj˝esz zamilknà∏ i p∏omiennym wzrokiem obrzuci∏ oszo∏omione i dr˝àce zebranie. Wszyscy otoczyli wielkiego
wodza, ca∏ujàc jego r´ce, nogi, odzie˝, przerywanym g∏osem s∏awiàc Jehow´ i wyra˝ajàc wdzi´cznoÊç Jego wielkiemu prorokowi. Patrzàc na to, poczu∏em pierwszy raz, ˝e w duszy mej odezwa∏a si´ ponura zawiÊç.
– Dlaczego – myÊla∏em – nie przysz∏a mi do g∏owy myÊl, której uczepi∏ si´ ten przebieg∏y cz∏owiek – zostaç królem
izraelickim! Podobnie jak on, przeszed∏em wtajemniczenia i posiadam dostatecznà energi´ w tym celu. Ale... có˝ mo˝na wiedzieç? Mo˝e w tym dalekim kraju, dokàd Moj˝esz chce wyprowadziç ˝ydów, znajd´ sposobnoÊç obaliç go i samemu zajàç miejsce, jakie dumny prorok dla siebie gotuje.
Serce zabi∏o mi silnie, a pycha wyczarowa∏a wspania∏y obraz pot´gi i przepychu. Przecie˝ i ja podobnie jak Moj˝esz mog´ zas∏oniç si´ imieniem tego nieub∏aganego bóstwa, którego has∏em jest: „oko za oko, zàb za zàb!”
Po powrocie do domu zawiadomi∏em matk´, ˝e za pi´ç dni powinniÊmy wyjÊç z Egiptu. Zacz´∏a wtedy pomagaç
mi w ostatecznych przygotowaniach do drogi. U∏o˝yliÊmy moje papyrusy i zapasy najcenniejszych lekarstw. Wielb∏àdy, mu∏y i konie zosta∏y sprowadzone z pastwisk i umieszczone skrycie na niewielkim wewn´trznym dziedziƒcu.
51
Smaragd´ zamierza∏em wywieêç na wielb∏àdzie, uÊpiwszy jà uprzednio narkotycznym Êrodkiem. W tym celu przygotowa∏em d∏ugi pleciony kosz, wewnàtrz obszyty jedwabnà tkaninà, a w wieku kosza porobiono mnóstwo niewielkich otworów dla przenikania powietrza. Kupi∏em jeszcze dla Smaragdy wspania∏y namiot z kosztownej fenickiej
materii, w bia∏e i niebieskie pasy i równie bogate do niego dodatki: z∏ocone ozdoby, sto∏y i taborety z czarnego drzewa i s∏oniowej koÊci, mi´kkie dywany i purpurowe poduszki. S∏owem, postara∏em si´, ˝eby moje bóstwo, przyzwyczajone do przepychu, nie odczuwa∏o niewygód w swym przenoÊnym mieszkaniu.
Smaragda wcale nie spostrzega∏a wszystkich tych przygotowaƒ, po scenie ze swoim m´˝em by∏a s∏aba i rozstrojona. Omifer odwiedzi∏ jà dwukrotnie, ale potem prosi∏em go, ˝eby przez kilka dni nie pokazywa∏ si´, bo jego
obecnoÊç nadmiernie wzrusza chorà. Pos∏ucha∏, jak zwykle i – by nie zaniepokoiç m∏odej kobiety przerwaniem
swych odwiedzin – powiedzia∏, ˝e w sprawie niezb´dnej zmuszony jest na pewien czas wyjechaç z Tanisu.
Uspokojony pod tym wzgl´dem, mog∏em zajàç si´ gorliwie wielorakimi sprawami, jakie przypad∏y mi w udziale z rozkazu Moj˝esza. Do ka˝dej dzielnicy miejskiej wyznaczy∏ on umyÊlnego dozorc´, który musia∏ odwiedzaç domy Izraelitów, zarzàdzaç sk∏adaniem i upakowaniem rzeczy i pilnowaç, ˝eby wszystko by∏o gotowe na oznaczonà
por´ i ˝eby nikt nie od∏àcza∏ si´ od innych.
Nareszcie przyszed∏ rozstrzygajàcy wieczór. Wr´czywszy matce nasenny napój, kaza∏em daç go do wypicia
Smaragdzie, a kiedy uÊnie, ubraç jà w podró˝ne szaty i mieç wszystko w pogotowiu do mojego powrotu. Po wydaniu tych wszystkich wskazówek wyszed∏em, ˝eby dokonaç ostatniego przeglàdu swej dzielnicy. Osobliwy by∏ widok wszystkich tych mieszkaƒ pozornie tak spokojnych. W ka˝dym podwórzu sta∏y przywiàzane juczne zwierz´ta
z ∏adunkiem na grzbiecie. Izby sta∏y puste, ca∏a rodzina w nowej odzie˝y, a m´˝czyêni z laskami w r´kach otaczali stó∏, na którym sta∏y pó∏miski z pieczonym barankiem i owocami, dzbany z winem lub piwem. Nigdzie nie zapomniano te˝ o drewnianem naczyniu z surowym przaÊnym ciastem. Wszyscy ludzie byli milczàcy i zamyÊleni, na
ka˝dej twarzy malowa∏o si´ trwo˝ne oczekiwanie i dr´czàcy niepokój. Szczególnie smutni wydawali si´ starcy,
a wÊród kobiet siedzàcych z dzieçmi na podró˝nych w´ze∏kach, niejedna potajemnie ociera∏a ∏zy. Upewniwszy si´,
˝e wszystko jest w porzàdku, uda∏em si´, wed∏ug umowy z Enochem, do domu Abrahama, gdzie Moj˝esz zamierza∏ sp´dziç t´ pami´tnà noc.
WejÊcie do mieszkania bogatego ˝yda by∏o starannie zamkni´te i wpuszczono mnie dopiero po wyg∏oszeniu
umówionego s∏owa. Dwa obszerne dziedziƒce pe∏ne by∏y objuczonych mu∏ów i wielb∏àdów. W domu pozornie panowa∏a g∏´boka cisza tak, ˝e mo˝na by∏o sàdziç, i˝ jest pusty, ale Enoch, oczekujàcy na mnie przy zewn´trznych
drzwiach, wprowadzi∏ mnie do rozleg∏ej sali, jasno oÊwietlonej i pe∏nej ludzi. PoÊrodku znajdowa∏ si´ stó∏, na którym by∏y pó∏miski z jad∏em i drewniane naczynie z surowym ciastem. W jednym koƒcu sali t∏oczy∏o si´ oko∏o setki
m´˝czyzn, kobiet i dzieci ró˝nego wieku, s∏u˝àcych u Abrahama. W drugim koƒcu mieÊci∏a si´ jego rodzina i kilku
bli˝szych krewnych, a w g∏´bi sali siedzia∏ Moj˝esz przy niewielkim stoliku, z opartà na r´ku g∏owà. Mi´dzy
brwiami rysowa∏y si´ g∏´bokie zmarszczki, usta by∏y mocno zaciÊni´te, z oczu strzela∏y gniewne iskry. Czy myÊla∏
w tych chwilach o wszcz´tym przez siebie rozlewie krwi czy o koniecznoÊci – na wypadek niepowodzenia – zrzeczenia si´ tronu Izraela? Za groênym wodzem stali nieruchomo nieod∏àczni jego towarzysze: Jezus Nawin i Aaron.
W milczeniu usiad∏em obok Enocha i zaczà∏em przyglàdaç si´ licznemu zgromadzeniu. Ani na jednej twarzy nie
zauwa˝y∏em odwa˝nej ufnoÊci w przysz∏oÊç, radosnego oczekiwania swobody. Wszystkie g∏owy by∏y opuszczone,
a z piersi starców opierajàcych si´ na podró˝nych laskach wydziera∏y si´ g∏´bokie westchnienia. Znaç by∏o, ˝e
trudno im porzucaç miejsca, gdzie si´ urodzili, wyroÊli i zestarzeli i naraziç si´ na wszelkie przygody dalekiej w´drówki, kiedy znu˝one ich cia∏o pragn´∏o tylko spokoju.
Mimowoli przysz∏a mi myÊl, ˝e gdyby si´ znalaz∏ cz∏owiek energiczny, który jasno i barwnie opisa∏by tym tchórzom ca∏e ryzyko porzucenia Egiptu dla nieznanej przysz∏oÊci, to ten wahajàcy si´ t∏um cofnà∏by si´ i tylko nieliczni zdecydowaliby si´ pójÊç za ponurym i ambitnym cz∏owiekiem, siedzàcym przy stole w l´kliwym oczekiwaniu
wyniku swej ostatniej i jak˝e strasznej próby prze∏amania oporu faraona. Zauwa˝y∏em tak˝e, i˝ rodzina Abrahama by∏a czymÊ do g∏´bi wstrzàÊni´ta, ˝ona jego nie przestawa∏a gorzko p∏akaç i on sam zdawa∏ si´ rozstrojony
i przybity.
– Powiedz, z ∏aski swojej, dlaczego to nasi gospodarze tacy zasmuceni? – spyta∏em szeptem Enocha.
– Spotka∏o ich nieszcz´Êcie – odpowiedzia∏ – córka ich uciek∏a z domu. Przypuszczajà, ˝e kocha si´ w pewnym
52
m∏odym Egipcjaninie i Abraham obawia si´, ˝eby czasem nie zdradzi∏a naszej sprawy dla ocalenia swego ukochanego.
Min´∏o kilka d∏ugich m´czàcych godzin. Moj˝esz, który widocznie nie móg∏ opanowaç wewn´trznego l´ku, dwa
razy wstawa∏ z miejsca i wychodzi∏ na taras, gdzie przyglàda∏ si´ gwiazdom. Wtem rozwar∏y si´ drzwi z ∏oskotem
i do sali wpad∏a z poÊpiechem m∏oda dziewczyna. Twarz mia∏a Êmiertelnie bladà, w∏osy stargane, ubranie w nie∏adzie. Jednà r´kà przyciska∏a do piersi zakrwawiony nó˝, w drugiej trzyma∏a kubek z ciemnà cieczà. Na jej widok
˝ona Abrahama krzykn´∏a i wyciàgn´∏a do niej r´ce; dziewczyna, zdawa∏o si´, nic nie widzia∏a i nie s∏ysza∏a. Czarne jej oczy p∏on´∏y dziko, konwulsyjnie wykrzywiona twarz tchn´∏a okrutnà nienawiÊcià.
Rzuciwszy si´ do Moj˝esza, poda∏a mu kubek.
– On nie ˝yje! Ja sama go zabi∏am – wyrzek∏a ochryp∏ym g∏osem.
Moj˝esz wzià∏ z ràk jej nó˝ i kubek, ale nie zdà˝y∏ jeszcze nic powiedzieç, kiedy drzwi znów otworzy∏y si´ gwa∏townie i wbieg∏ szybko cz∏owiek w d∏ugiej bia∏ej odzie˝y z czarnà zas∏onà na g∏owie. Pozna∏em Eleazara. Twarz
mu p∏on´∏a, a w prawej r´ce trzyma∏ wysoko masywnà z∏otà czar´, osypanà kosztownymi kamieniami.
– Rozkaz Jehowy spe∏niony. Anio∏ niszczyciel skierowa∏ mojà r´k´ i pierworodny faraona nie ˝yje – wykrzyknà∏
w uniesieniu.
UÊmiech okrutnego tryumfu rozjaÊni∏ oblicze Moj˝esza. Na chwil´ podniós∏ oczy i r´ce ku niebu, potem chwyci∏
czar´ i wyla∏ do przygotowanego ciasta krew nast´pcy korony Górnego i Dolnego Egiptu.
– Zawsze i wsz´dzie – zawo∏a∏ swym grzmiàcym g∏osem – powinniÊcie czyniç to samo, na pamiàtk´ wielkiej godziny, kiedy Anio∏ Niszczyciel Pana zdjà∏ z szyi waszej jarzmo niewoli. Pijcie krew wrogów swoich, a b´dziecie panowaç nad nimi.
Dr˝àc z zabobonnego strachu, padli wszyscy na twarz. Promienie wschodzàcego s∏oƒca zala∏y Êwiat∏em mieszkanie
Abrahama, kiedy rozleg∏o si´ silne stukanie do frontowej bramy. Byli to dwaj oficerowie gwardii z oddzia∏em ˝o∏nierzy
poszukujàcych wsz´dzie Moj˝esza, którego Mernefta natychmiast kaza∏ sprowadziç do siebie. Na takà wiadomoÊç zjadliwy uÊmiech pojawi∏ si´ na ustach proroka, który kazawszy nam zaczekaç na swój powrót, wyszed∏ z dwoma wys∏annikami faraona. Min´∏o jeszcze par´ godzin ucià˝liwego oczekiwania. Nareszcie wódz nasz powróci∏. Twarz mu pa∏a∏a,
w oczach mia∏ b∏yskawice, a g∏os brzmia∏ jak dzwon, kiedy wyg∏osi∏ nast´pujàce s∏owa:
– Wielki faraon Mernefta poleci∏ mi zebraç naród Jehowy i jak mo˝na najpr´dzej wyprowadziç go z Egiptu. Do
zachodu s∏oƒca powinniÊmy opuÊciç Tanis. Wyruszajcie wi´c niezw∏ocznie, kierujàc si´ na Ramzes, bo to miasto wybra∏em na punkt zborny wszystkich pokoleƒ Izraela. Zanim jednak si´ rozejdziemy, oddajmy czeÊç Wiekuistemu.
To powiedziawszy, upad∏ na twarz, po czym uklàk∏, a wzniós∏szy r´ce do nieba, zaÊpiewa∏:
– Alleluja! Dzi´ki sk∏adamy ci Panie!
Zebrani poszli za jego przyk∏adem, a potem rozeszli si´ spiesznie.
Na ulicach, którymi wraca∏em do domu, panowa∏o niezwyk∏e zamieszanie. Heroldowie z d∏ugimi tràbami obwieszczali grzmiàcym g∏osem postanowienie faraona. Oddzia∏y policji krà˝y∏y wsz´dzie, ˝eby nie dopuÊciç do
krwawych starç, gro˝àcych wybuchem w ka˝dej chwili mi´dzy narodem egipskim, oszala∏ym z wÊciek∏oÊci i rozpaczy, a ˝ydami, którzy ze swym dobytkiem zbierali si´ zbitym t∏umem na placach.
Wyznaczeni przez Moj˝esza naczelnicy ustawiali ludzi w osobne kolumny, z których ka˝dà kierowano do innych bram miejskich. Matka powita∏a mnie z bojaêliwà ciekawoÊcià i zawiadomi∏a, ˝e zgodnie z zarzàdzeniem
uÊpiona Smaragda znajduje si´ w moim pokoju. Zapowiedzia∏em Kermozie, ˝e najpóêniej za trzy godziny musimy
wyruszyç z domu i z bijàcym radoÊnie sercem wszed∏em do swego pawilonu. Nareszcie znalaz∏em si´ u celu swych
nami´tnych pragnieƒ. Mia∏em uciekaç z ukochanà kobietà, uwo˝àc jà i od nienawistnego m´˝a i od oddanego jej
ukochanego. Odtàd nale˝eç b´dzie ju˝ tylko do mnie samego.
Wszed∏szy do pokoju, podbieg∏em do ∏ó˝ka, na którym le˝a∏a Smaragda, pogrà˝ona w tak g∏´bokim Ênie, ˝e wyglàda∏a na martwà. Kermoza ubra∏a jà w bia∏à szat´ i ozdobi∏a wszelkimi drogocennymi klejnotami, jakie zakupi∏
Omifer dla rozrywki swej ukochanej. Zdawa∏o mi si´, ˝e jeszcze nigdy nie by∏a tak pi´kna. Nachyliwszy si´ nad
nià, osypa∏em poca∏unkami jej r´ce, usta i pe∏ne wonnoÊci w∏osy. Tym razem nie mog∏a odtràciç mnie gniewnymi
s∏owami czy jednym z tych okrutnych spojrzeƒ, które zatrutà strza∏à zapada∏y mi w dusz´. Nast´pnie wzià∏em
przygotowany kosz, przenios∏em do niego ostro˝nie Êpiàcà, nakry∏em jà lekkà zas∏onà i opuÊci∏em wieko skrzyni
53
mieszczàcej w sobie najcenniejszy mój skarb. Ukoƒczywszy to, pomalowa∏em sobie twarz na ciemniejszy kolor
i przyprawi∏em fa∏szywà brod´, ˝eby nie byç poznanym w czasie przejazdu przez Egipt. Dwie godziny póêniej, siedziàc na wielb∏àdzie, na którym znajdowa∏a si´ i Smaragda, opuÊci∏em swój dom rodzinny.
Moja ma∏a karawana zla∏a si´ wkrótce z pewnym oddzia∏em ˝ydowskim, który z wolna kierowa∏ si´ do najbli˝szej bramy miasta. Jak˝e szcz´Êliwi sà ludzie, ˝e przysz∏oÊç zakryta jest przed nimi! Gdybym wtedy wiedzia∏, co
gotowa∏a ona mnie, który dla posiadania kobiety wyrzek∏em si´ ojczyzny, faraona i rodziny, byç mo˝e nie zdecydowa∏bym si´ na to. Nie b´d´ opisywa∏ pierwszych chwil podró˝y i wyjÊcia naszego z Ramzesu wÊród t∏umu rozjàtrzonych Egipcjan, z których jedni patrzyli na nas z ponurà ciekawoÊcià, inni z rozpaczà ∏amali r´ce, inni jeszcze
wygra˝ali pi´Êciami i zasypywali przekleƒstwami.
Wreszcie dotarliÊmy do pustyni i mogliÊmy iÊç dalej ze spokojem. Ale ci´˝ka by∏a to droga po bezwodnych równinach, pod palàcymi promieniami s∏oƒca, poÊród rozgrzanego piasku. Szczególnie m´czy∏y si´ kobiety i dzieci.
Rych∏o zacz´∏y si´ ˝ale za zasobnym Egiptem, za chatami, ukrytymi przed s∏oƒcem w cieniu palm, za ch∏odnà wodà êródlanà, za orzeêwiajàcymi kàpielami w Nilu. Narzekania dochodzi∏y z ró˝nych grup ludzi ˝àdajàcych odpoczynku, Moj˝esz pozwoli∏ tedy narodowi na postój przez dob´, ˝eby daç wypoczàç zm´czonym ludziom i zwierz´tom. Postanowi∏em skorzystaç z tego postoju, ˝eby wyprowadziç Smaragd´ z d∏ugiego uÊpienia i wyjaÊniç jej, ˝e
odtàd los jej rozstrzygni´ty jest nieodwo∏alnie – musi kochaç mnie i wsz´dzie iÊç za mnà, bo ju˝ nigdy wi´cej nie
ujrzy Egiptu. Rozbi∏em swój namiot obok namiotu Kermozy, kaza∏em zdjàç z wielb∏àda dywany, meble i urzàdziç,
jak mo˝na najlepiej, moje ruchome mieszkanie.
Kiedy wszystko by∏o gotowe, przenios∏em Smaragd´ na pokryte tygrysià skórà poduszki i postawi∏em obok niej
na ma∏ym stoliczku kubek wina i koszyk z owocami. Potem natar∏em jej skronie lekarstwem, rzuci∏em na naczynie z ˝arzàcymi si´ w´glami garÊç aromatycznych zió∏ i, zakrywszy p∏aszczem skrzyni´, w której wioz∏em Smaragd´, usiad∏em na niej, oczekujàc jej obudzenia.
Silny niepokój dr´czy∏ mi dusz´. Jak nale˝a∏o teraz odnieÊç si´ do tej kobiety, dla której wszystko poÊwi´ci∏em,
jak zachowaç si´ wobec starcia, które niewàtpliwie musi wyniknàç mi´dzy nami? Charakter mój sk∏ania∏ mnie do
wykazania surowoÊci i niczym niezachwianej powagi, ˝eby zdusiç wszelkà prób´ oporu; rozsàdek jednak doradza∏
byç ∏agodnym i mi´kkim, ˝eby wzruszyç brank´ i rozbudziç w niej przychylne uczucia.
Zgie∏k obozowy, niby huk wzburzonego morza, dolatujàcy do mego namiotu, uspokoi∏ si´ z wolna i wszystko zapad∏o w g∏´bokà cisz´. Ma∏a alabastrowa lampka, p∏onàca w kàcie namiotu, rzuca∏a md∏e Êwiat∏o na ∏o˝e z poduszek, fantastycznie rozÊwietlajàc bia∏à odzie˝ m∏odej kobiety i drogocenne ozdoby na szyi i r´kach Êpiàcej. Obudzenie musia∏o nastàpiç lada chwila, bo nocna Êwie˝oÊç, aromaty i dym z zió∏ niweczy∏y odr´twienie organizmu wywo∏ane narkotycznym napojem. Serce bi∏o mi silnie. Czy Smaragda zdziwi si´, ujrzawszy si´ poÊród obozu? Co
czuç b´dzie, widzàc si´ w mojej w∏adzy i wiedzàc, ˝e b´dzie zmuszona zapomnieç o Omiferze i kochaç tylko mnie?
MyÊl ta przypomnia∏a mi m∏odego Egipcjanina. Naturalnie, szuka on teraz swej ukochanej, a jeÊli domyÊli si´, kto
jà porwa∏, czy˝ nie rzuci si´ w pogoƒ za nami? R´ka moja chwyci∏a konwulsyjnie kind˝a∏ zatkni´ty za pasem. O,
jeÊli on tylko oÊmieli si´ i dop´dzi nas, zamorduj´ go bez litoÊci!
Lekki brz´k z∏otych kó∏ na szyi i r´kach Smaragdy przywo∏a∏ mnie do rzeczywistoÊci! Szybko cofnà∏em si´
w ciemny kàt namiotu, ˝eby m∏oda kobieta nie dostrzeg∏a mnie zaraz w pierwszej chwili i zaczà∏em obserwowaç
wszystkie jej ruchy. Zrazu na Êcianie namiotu zarysowa∏ si´ jej cieƒ, potem lampa oÊwietli∏a jej bladà twarz i czarne oczy, zdziwione i zal´knione, wreszcie obudzona wsta∏a i niepewnym krokiem zwróci∏a si´ do wyjÊcia.
Spiesz si´, spiesz – niedaleko zajdziesz – myÊla∏em.
Odchyliwszy zas∏on´ zast´pujàcà drzwi, Smaragda zatrzyma∏a si´, zaskoczona nieoczekiwanym widokiem. Na
przestrzeni, jakà tylko wzrok objàç zdo∏a∏, widaç by∏o namioty, mi´dzy szeregami których p∏on´∏y ogniska, a jedno
z nich, roz∏o˝one przed moim namiotem, rzuca∏o na niego czerwone blaski. Blada i dumna twarz Smaragdy skamienia∏a ze zdumienia, potem g∏oÊny krzyk wyrwa∏ si´ z jej piersi.
– Co to za obóz? Gdzie ja jestem? Dlaczego zostawiono mnie samà?
Nie mog∏em d∏u˝ej wytrzymaç i rzuciwszy si´ ku niej, mocno przycisnà∏em jà do serca.
– Nie jesteÊ sama, Smaragdo, ja jestem przy tobie. Mi∏oÊç moja tak jest wielka, ˝e porwa∏em ci´ i nigdy ju˝ si´
nie rozstaniemy!
54
Smaragda odtràci∏a mnie z dzikim okrzykiem.
– Co mówisz, szalony? To niemo˝liwe... Ty k∏amiesz, k∏amiesz!
Âmiertelnie blada z gniewu, przystàpi∏a do mnie, zaciskajàc mocno pi´Êci. Oczy jej pa∏a∏y nieopisanà nienawiÊcià i pogardà.
– Mów natychmiast, gdzie jestem? No, mów˝e, mów – powtórzy∏a, tupiàc nogà. – Co to za obóz, czyje te namioty?
Pr´dko wytrzeêwia∏em z mi∏osnego odurzenia. Tym razem jednak wszystkie plusy po∏o˝enia by∏y po mojej stronie i mog∏em daç odczuç dumnej kobiecie, ˝e znajduje si´ ca∏kowicie w mojej w∏adzy i nie ma prawa tak obchodziç
si´ ze mnà. Ostro schwyciwszy jà za r´k´, posadzi∏em si∏à na najbli˝szem krzeÊle.
– Pos∏uchaj, Smaragdo – zaczà∏em, skrzy˝owawszy r´ce na ci´˝ko dyszàcej piersi – znajdujesz si´ teraz w takich warunkach, ˝e nie mo˝esz rozkazywaç ani ˝àdaç zdawania ci sprawy z moich czynów. Musisz zrozumieç, ˝e w obecnej
chwili ja jestem twoim panem, a to jest obóz ˝ydów, których Mernefta nareszcie uwolni∏ z Egiptu. ˚eby odsunàç ci´ od
ca∏ej przesz∏oÊci, przy∏àczy∏em si´ do tego narodu. Jestem obecnie synem Izraela i tutaj szanujà mnie i powa˝ajà. Nie
staraj si´ wi´c uciekaç. Ty, Egipcjanka, córa wrogów ˝ydowskiego narodu, mo˝esz drogo za to zap∏aciç. JesteÊ na wieki
oderwana od Egiptu i nie masz innego schronienia, tylko ten namiot. Rozumiesz chyba swà bezradnoÊç, wi´c ucisz dum´, obdarz mnie uczuciem, o które zabiega∏em jeszcze w Tanisie. Wtedy b´d´ czu∏ym m´˝em, b´d´ czci∏ twojà urod´
i twe wysokie pochodzenie. Ale – doda∏em podnoszàc g∏os i nadajàc mu ton ostry i nieub∏agany – nie próbuj nigdy wi´cej
wyst´powaç przeciw mnie i odtràcaç mojej mi∏oÊci, bo zbudzisz we mnie najgorsze uczucia. Zapomn´, ˝e nale˝ysz do
znakomitego rodu Meny i – aby ci´ poskromiç – postàpi´ z tobà, jak post´pujà zazwyczaj tylko z niewolnicami...
Zamilk∏em, czekajàc w odpowiedzi na ca∏y potok gniewnych i pogardliwych s∏ów, ale ku memu wielkiemu zdumieniu, Smaragda nie odezwa∏a si´ zupe∏nie. Blada Êmiertelnie, z szeroko otwartymi, jakby przygas∏ymi oczami,
sta∏a nieruchoma jak posàg. Przelàk∏em si´, czy moje twarde s∏owa nie wp∏yn´∏y zgubnie na jej umys∏. Tak, by∏em
nazbyt brutalny i bezwzgl´dny, nale˝a∏o z∏agodziç to wra˝enie. Usiad∏em obok niej i Êciskajàc maleƒkie, zlodowacia∏e ràczki, powiedzia∏em cichym, uprzejmym g∏osem:
– Smaragdo, od ciebie tylko zale˝y, abym sta∏ si´ dobrym i pob∏a˝liwym.
Pociàgnà∏em jà do siebie i dotknà∏em ustami jedwabistych jej w∏osów. Nie sprzeciwi∏a si´, jak gdyby nie widzia∏a
mnie i nie s∏ysza∏a.
– Smaragdo – powtórzy∏em – oprzytomnij, b´d´ twoim niewolnikiem, jeÊli zechcesz. Wiesz, ˝e mi∏oÊç moja jest
bezgraniczna. Ogrzej me serce ∏askawym spojrzeniem, a stanie si´ mi´kkie jak wosk i nigdy wi´cej nie pos∏yszysz
ode mnie twardych s∏ów... Ale, o wielki Ozyrysie, co si´ z tobà dzieje? Ca∏a jesteÊ zimna, oczy ci si´ zamykajà... O,
Smaragdo, nie umieraj! Dr˝àc z obawy, ˝eby jej niestraciç, wstrzàsnà∏em jà silnie za r´k´. Smaragda wzdrygn´∏a
si´, spojrza∏a na mnie zagas∏ym wzrokiem i zas∏oni∏a twarz r´kami. Nastàpi∏o grobowe milczenie.
Z ci´˝kim sercem patrzy∏em na m∏odà kobiet´, oÊwietlonà zarzewiem ogniska p∏onàcego obok namiotu. To wi´c
by∏a ta chwila, o której tyle marzy∏em, o którà tak goràco walczy∏em. Có˝ ona mi przynios∏a? B´dzie tylko nowym
dowodem, ˝e ukochana kobieta nie czuje dla mnie nic, prócz pogardy. O, gdyby to Omifer uwióz∏ jà do obozu ˝ydów, nie ˝a∏owa∏aby ani krewnych, ani ojczyzny, bo szcz´Êliwy kochanek ∏àczy∏by w swej osobie wszystkie radoÊci
i rozkosze jej ˝ycia. Namiot jego wyda∏by si´ jej rajem. Niewypowiedziana gorycz, wÊciek∏oÊç i rozpacz opanowa∏y mi
dusz´. Opar∏szy si´ o stó∏, zakry∏em d∏onià oczy. Tak, by∏em tylko w∏adcà cia∏a, ale nie serca. I czy mog∏em spodziewaç si´ kiedykolwiek wzbudziç mi∏oÊç w kobiecie, którà sama myÊl nale˝enia do mnie mrozi∏a Êmiertelnym strachem?
Smutne me rozmyÊlania zosta∏y przerwane dotkni´ciem ma∏ej ràczki, starajàcej si´ odsunàç mojà r´k´ od twarzy. Podnios∏em g∏ow´ i ujrza∏em Smaragd´ na kolanach przede mnà. Wielkie ∏zy toczy∏y si´ po jej policzkach,
a oczy by∏y utkwione we mnie z goràcym b∏aganiem.
– Pinechasie – przemówi∏a, wyciàgajàc ku mnie r´ce – je˝eli mi∏oÊç twoja tak jest wielka, jak mówisz, bàdê dobrym i wielkodusznym i pozwól mi wróciç do Egiptu, bo inaczej umr´ poÊród tego wstr´tnego narodu... Jakà˝ wartoÊç mo˝e mieç w twoich oczach kobieta, która nie kocha ciebie? JesteÊ m∏ody, przystojny, zdoby∏eÊ màdroÊç, ∏atwo
mo˝esz spotkaç serce, które pokocha ci´, jak zas∏ugujesz na to. A ja ˝ywiç b´d´ dla ciebie wiecznà wdzi´cznoÊç i b´d´ ci´ uwa˝a∏a za najlepszego przyjaciela, dom mój zawsze otwarty b´dzie dla ciebie i jak siostra podziel´ si´ z tobà ca∏ym majàtkiem. Ulituj si´ nade mnà, nie ka˝ mi umieraç na pustyni, poÊród tego wstr´tnego t∏umu, pozwól
55
mi wróciç do ojczyzny, albo sam wracaj ze mnà, bàdê mi bratem, kochanym i szanowanym goÊciem apartamentów
Meny. O, Pinechasie, niech b∏agania moje zmi´kczà twe serce! Wierz mi, dotrzymam swego s∏owa!... Mog´ byç
twoim przyjacielem, twojà siostrà, ale ˝onà twojà – nigdy. Nie mów „nie”, Pinechasie, bàdê mi bratem. Inaczej,
czuj´, ˝e mo˝e staç si´ wielkie nieszcz´Êcie...
Mowa Smaragdy przesz∏a w szloch i ∏zy jej pada∏y na moje r´ce, które ona Êciska∏a w swoich.
Opisaç moje ówczesne uczucia – rzecz niemo˝liwa. Ten b∏agajàcy g∏os, to dotkni´cie rozsypanych jedwabistych
w∏osów pali∏y mnie jak ogieƒ, ale sens mowy owiewa∏ lodowatym ch∏odem. Chcia∏a podzieliç si´ ze mnà swoim
majàtkiem, daç mi ja∏mu˝n´ swej przyjaêni, zamiast mi∏oÊci, której ∏akn´∏a moja dusza, ale to by∏o nie do przyj´cia – braterskà mi∏oÊcià kochaç jej nie mog∏em.
– Pinechasie – przemówi∏a w tej chwili – widzisz przecie, pokona∏am swà dum´, na kolanach ci´ b∏agam, wróç mi
wolnoÊç i ˝ycie, bo zgin´ tutaj... Czy mo˝esz tego pragnàç, je˝eli mnie istotnie kochasz?
Smaragda podnios∏a na mnie swe przecudne oczy, w których b∏yszcza∏y ∏zy. Nie zdawa∏a sobie sprawy, ˝e jej
czarujàca uroda by∏a najwi´kszà przeszkodà do wype∏nienia jej ˝yczeƒ. Wype∏niç je – znaczy∏o straciç jà na wieki.
Serce moje Êciska∏o si´ jak w ˝elaznych obc´gach. Nie, wola∏em wszystko na Êwiecie, nawet jej nienawiÊç, od niepoj´tej katuszy wyrzeczenia si´ jej osoby. A przy tym, kto wie? Mo˝e z biegiem czasu przyzwyczajenie pokona
Smaragd´ i przywià˝e jà do mnie... Opanowa∏o mnie niezachwiane postanowienie; wsta∏em z miejsca i podnoszàc
m∏odà kobiet´, rzek∏em twardym g∏osem:
– Mylisz si´, Smaragdo, nie trzeba mi ani twego upokorzenia, ani twoich bogactw. Ale nie mog´ zwróciç ci wolnoÊci, mi∏oÊç moja p∏omienniejsza jest od palàcego s∏oƒca pustyni, zrozum to i nie wywo∏uj burzy. Wol´ raczej zginàç w najokropniejszy sposób, ni˝ utraciç ciebie. Bàdê wi´c dobra i rozsàdna, osusz ∏zy swoje, powiedz, ˝e mi przebaczasz i postarasz si´ pokochaç. W przeciwnym razie odwo∏am si´ do si∏y, która ju˝ raz zmusi∏a ci´ do dania mi
s∏owa, jakie potem z∏ama∏aÊ dla Radamesa.
Na te nierozwa˝ne s∏owa Smaragda odskoczy∏a ode mnie, dr˝àc ze strachu i gniewu.
– O! – zawo∏a∏a – chcesz czarodziejstwem zniewoliç mojà dusz´, zmusiç mnie do mówienia tego, czego nie myÊl´ i nie
czuj´?... Nie czyƒ tego, Pinechasie! Dr˝´ na samo wspomnienie tej walki mego rozsàdku z przekl´tà si∏à, która wmusza∏a we mnie nieodczuwanà mi∏oÊç.
Nareszcie znalaz∏em Êrodek pokonania jej: oto, czego si´ obawia∏a.
– Smaragdo – odpowiedzia∏em, prostujàc si´ w ca∏ej wysokoÊci – ty mo˝esz dobrowolnie przyzwyczaiç si´ do
mnie. Ugnij swà upartà wol´, a b´d´ cierpliwym. W przeciwnym razie, powtarzam ci, zwróc´ si´ do tej si∏y, której
tak si´ l´kasz. Je˝eli chcesz pogodziç si´ ze swym losem, podejdê dobrowolnie do mnie, poca∏uj mnie i daj r´k´ jako zadatek przysz∏ej przychylnoÊci.
Chwil´ Smaragda sta∏a nieruchomo, na wra˝liwej jej twarzy malowa∏y si´ ró˝norodne uczucia, oczy jakby zamglone b∏àdzi∏y doko∏a, wreszcie zatrzyma∏y si´ na mojej twarzy. Szybko podesz∏a ku mnie, wyciàgajàc r´k´,
z g∏owà schylonà i dr˝àcymi wargami.
– Nareszcie podda∏aÊ si´ – zawo∏a∏em radoÊnie, bioràc jà w obj´cia.
Nie broni∏a si´, ale z niepoj´tà zr´cznoÊcià wymkn´∏a mi si´ z ràk i wyrwa∏a kind˝a∏, który zatkni´ty mia∏em za
pasem. Mign´∏a mi przed oczami b∏yskawica, a piersi przeszy∏ Êmiertelny ch∏ód. Patrzy∏em jak skamienia∏y na
Smaragd´, której przeÊliczna twarzyczka zmieni∏a si´ w oblicze demona. Jej iskrzàce oczy wyra˝a∏y okrucieƒstwo
tygrysa i piekielny, z∏owrogi Êmiech wykrzywi∏ jej rysy. Ale straszny ten obraz trwa∏ ledwie kilka sekund, otoczy∏
mnie g´sty mrok i pad∏em bez zmys∏ów. Nie mog´ okreÊliç, ile czasu up∏yn´∏o do chwili, kiedy nareszcie otworzy∏em
oczy z ca∏à przytomnoÊcià. Wszystkie szczegó∏y tego, co zasz∏o, zatar∏y si´ w mej pami´ci, a tylko mia∏em m´tne
wspomnienie, ˝e prze˝y∏em jakieÊ ci´˝kie cierpienie duchowe i okropny ból w piersiach. Czu∏em si´ bardzo os∏abiony, a ca∏e cia∏o mia∏em rozbite od ciàg∏ego ko∏ysania i trz´sienia.
– Dlaczego tak mnà ko∏ysze? Czy na morzu jestem? – zadawa∏em sobie pytanie, starajàc si´ uporzàdkowaç myÊli. Ale w takim razie có˝ oznacza ten og∏uszajàcy zgie∏k doko∏a mnie, krzyki ró˝nych zwierzàt i przekleƒstwa ludzi, którzy zapewne si´ k∏ócà?...
Zmàci∏o mi si´ w g∏owie i znów straci∏em przytomnoÊç.
Silne wstrzàÊni´cie otrzeêwi∏o mnie i mog∏em wreszcie zauwa˝yç, ˝e le˝´ na grzbiecie wielb∏àda, który co tylko
56
obsunà∏ si´ na kolana. Doko∏a mnie, na ogromnej przestrzeni biegali i uwijali si´ ludzie, rozbijajàc namioty, zapalajàc ogniska, zdejmujàc baga˝e z jucznych zwierzàt. Nagle powróci∏a pami´ç: znajdowa∏em si´ w obozie Izraelitów.
Tam przed gotowym ju˝ namiotem sta∏ Enoch, wydajàc rozkazy swoim ludziom, a o kilkanaÊcie kroków od niego
Kermoza z pomocà s∏u˝àcych wybiera∏a z koszyka zapasy spo˝ywcze...
Ale, gdzie˝ by∏a Smaragda? Serce zabi∏o mi w piersiach jak m∏otem. Czy nie skazali jej na Êmierç za zamach na
moje ˝ycie? A mo˝e trzymajà gdzieÊ pod stra˝à?... Wtem podeszli do mnie ludzie, zdj´li z wielb∏àda i przenieÊli do
namiotu. Podczas gdy uk∏adano mnie na pos∏aniu, uczynionym napr´dce z dywanów i poduszek, chwyci∏em Enocha za r´k´ i zapyta∏em s∏abnàcym g∏osem:
– Gdzie Smaragda?
– CierpliwoÊci, biedne moje dziecko – odpowiedzia∏. – Wzmó˝ si´ troch´ na si∏ach, potem opowiem ci wszystko.
Kermoza umy∏a mnie ch∏odnà wodà i poda∏a mi czark´ z orzeêwiajàcym napojem. Pragnienie dr´czy∏o mnie,
wi´c chciwie opró˝ni∏em czark´ i potem zjad∏em troch´ owoców. Ale niepokój duchowy wzià∏ gór´.
– Mówcie – rzek∏em, podnoszàc si´ na poduszkach. – Gdzie Smaragda? Chc´ wiedzieç ca∏à prawd´.
– Mój synu mi∏y – odezwa∏ si´ Enoch, ze smutkiem patrzàc na mnie i k∏adàc swojà r´k´ na mojej – nieweso∏e
wiadomoÊci us∏yszysz ode mnie... Ale nieuniknione nieszcz´Êcie trzeba znosiç m´˝nie, czas leczy wszystkie duchowe rany. Wi´c s∏uchaj, co mi opowiadali:
– Uderzywszy ci´ kind˝a∏em, Smaragda uciek∏a i b∏àdzi∏a po obozie, a˝ przypadkiem spotka∏a Moj˝esza, który
w tym czasie robi∏ przeglàd obozu, i upad∏a mu do nóg. Co mówili ze sobà, tego nikt nie s∏ysza∏, tylko prorok podniós∏ ja ∏askawie, pos∏a∏ cz∏owieka do mnie z zawiadomieniem, co zasz∏o, po czym sam doprowadzi∏ m∏odà kobiet´
do granicy obozu i da∏ jej mu∏a i przewodnika, starszego Egipcjanina, który wybra∏ si´ z nami, ale potem wola∏
wróciç. Tak wi´c Smaragda nas opuÊci∏a i w tej chwili musi ju˝ byç daleko. Na drugi dzieƒ zapytywa∏em Moj˝esza,
dlaczego tak postàpi∏. „Dlatego – odpowiedzia∏ mi – ˝e Pinechas po˝yteczny jest dla naszej sprawy swà energià
i wiadomoÊciami i nie chc´, aby ˝ycie jego nara˝one by∏o ka˝dej chwili na niebezpieczeƒstwo. Prócz tego, taka nierozsàdna nami´tnoÊç, jakà ˝ywi on do tej kobiety, os∏abia dusz´ i cia∏o, a uczucie choçby by∏o najsilniejsze, nie
ostoi si´ wobec roz∏àki. Nie widzàc przedmiotu swej mi∏oÊci, cz∏owiek zawsze koƒczy na tym, ˝e zapomina. I dlatego to w∏aÊnie puÊci∏em m∏odà Egipcjank´, która zresztà jest kobietà zam´˝nà i kocha innego.” Nie mog∏em nie
zgodziç si´ z nim – mówi∏ dalej Enoch – i bardzo jestem mu wdzi´czny, bo on dwa razy odwiedzi∏ ciebie, na∏o˝y∏ r´ce na twojà ran´ i da∏ balsam, który wykaza∏ cudowne skutki. Teraz min´∏o ju˝ wszelkie niebezpieczeƒstwo. Bàdê
wi´c rozsàdny, mój synu, zapomnij o tej niewdzi´cznicy, a wszystko pójdzie dobrze.
Nie odpowiedzia∏em ani s∏owa i z∏amany opad∏em na poduszki. Tak wi´c Smaragda by∏a wolna i niewàtpliwie
doje˝d˝a∏a teraz do Tanisu, gdzie ukochany przyjmie jà z otwartymi ramionami. A Moj˝esz, któremu s∏u˝y∏em
z wiarà i prawdà, który u˝y∏ tej kobiety dla zjednania mnie dla swojej sprawy, zdradzi∏ mnie i roz∏àczy∏ z ukochanà... Czy móg∏ on jednak˝e usunàç jej obraz z mego serca?... By∏em szalony, porzucajàc wszystko: ojczyzn´, wiar´,
ulubione zaj´cia, aby tu∏aç si´ teraz po pustyni i byç po˝ytecznem narz´dziem w r´kach zr´cznego polityka, od
którego ca∏kowicie teraz zale˝a∏em, bo w ˝ydowskim obozie by∏ Moj˝esz nieograniczonym w∏adcà.
Wzruszenie moje by∏o tak silne, ˝e znów straci∏em przytomnoÊç, kiedy jednak otrzeêwia∏em, opanowa∏a mnie jedyna, nieodst´pna myÊl: wyzdrowieç jak najpr´dzej i potem uciekaç, uciekaç za wszelkà cen´, ˝eby dogoniç n´dznic´
i kazaç jej drogo zap∏aciç za moje m´czarnie. Zamiar ten zdawa∏ si´ przywracaç mi si∏y. Kaza∏em wydobyç swoje lekarstwa i sam zaczà∏em leczyç swà ran´. Moja m∏oda i silna natura znakomicie pomaga∏a mi w tej sprawie i pomimo
nu˝àcej podró˝y przez pustyni´ zaczà∏em szybko odzyskiwaç si∏y. Kiedy ko∏ysanie wielb∏àda sprawia∏o mi ból, albo
kiedy n´ka∏a mnie myÊl, ˝e coraz bardziej oddalam si´ od Smaragdy, spoglàda∏em na darowanego mi przez Omifera
przepysznego syryjskiego konia, który szed∏ obok mego wielb∏àda i myÊla∏em: ty mocarny i szybkono˝ny jak wicher,
zaniesiesz mnie do Egiptu i pozwolisz nadrobiç stracony czas.
Nareszcie, kiedyÊ popo∏udniu zatrzymaliÊmy si´ obozem u brzegów Czerwonego Morza, albo jak je nazywaliÊmy, Trzcinowego. Namioty nasze, mój i Enocha, znajdowa∏y si´ na samym koƒcu obozu i siedzàc u ich wejÊcia,
mogliÊmy swobodnie oglàdaç równin´ rozciàgajàcà si´ za nami. Ja, wed∏ug zwyczaju, snu∏em plany ucieczki, kiedy nagle Enoch przerwa∏ moje rozmyÊlania:
– Pinechasie, masz lepsze oczy od moich, popatrz, czy nie widzisz czegoÊ podejrzanego na horyzoncie?
57
Zdziwiony, zaczà∏em wpatrywaç si´ w przestrzeƒ dalekà i wkrótce odró˝ni∏em tumany kurzu, a w nich ciemne
masy i jakieÊ migotanie. W kilka minut zebra∏a si´ ko∏o nas grupa ludzi z pobliskich namiotów.
Oczy wszystkich wpatrywa∏y si´ bojaêliwie w czarne punkty w oddali i nied∏ugo nie by∏o ju˝ ˝adnej wàtpliwoÊci, ˝e tam posuwajà si´ w nale˝nym szyku bojowe wozy, kolumny piechoty i oddzia∏y konne, jednym s∏owem, ca∏a armia, której uzbrojenie migota∏o w promieniach zachodzàcego s∏oƒca.
– Gonià nas Egipcjanie!
Okrzyk ten natychmiast zaczà∏ przechodziç z ust do ust, budzàc paniczny strach w tchórzliwym i ma∏odusznym t∏umie. W ciàgu kilku minut obóz wype∏ni∏y krzyki, p∏acz, narzekania i szemranie na proroka, który pociàgnà∏ naród na pustyni´, ˝eby naraziç go na nieodwo∏alnà zgub´.
Niebawem Moj˝esz obszed∏ obóz, wyg∏osi∏ uspokajajàce przemówienie i rozkaza∏ wszystkim naczelnikom
i cz∏onkom rady zebraç si´ w jego namiocie, mnie te˝ wezwano, ale odmówi∏em pod pozorem wielkiego os∏abienia.
Có˝ móg∏ mnie obchodziç los ˝ydów i ich wodza, którego nienawidzi∏em. Mnie zajmowa∏a tylko myÊl, ˝eby nadesz∏a odpowiednia chwila do wype∏nienia mego zamiaru, ˝ebym móg∏ uciec, zanim zacznie si´ bitwa. Siedzàc na
piaszczystym pagórku, Êledzi∏em chciwie ruchy wojsk faraona. Egipcjanie, naturalnie, te˝ zobaczyli nasz postój
i zatrzymali si´ w doÊç du˝ej odleg∏oÊci, ale bystre moje oczy dostrzeg∏y, ˝e rozbijajà obóz, poÊród którego wkrótce
stanà∏ olbrzymi namiot faraona.
Wróciwszy z narady, Enoch powiadomi∏ mnie, ˝e Moj˝esz bynajmniej nie zdawa∏ si´ zaniepokojony. Pod groêbà
kary nakaza∏ wszystkim milczenie, a na przodzie obozu ludzie zacz´li ju˝ w cichoÊci zwijaç namioty, by – jak tylko
nastàpi odp∏yw morza – naród z ca∏ym dobytkiem i stadami móg∏ przejÊç odnog´ morskà w miejscu, które Jehowa
wskaza∏ prorokowi. Zapad∏a noc i wszystko odby∏o si´ w takim porzàdku, jak nakaza∏ Moj˝esz. Kiedy tylko cofn´∏y si´ wody, naród zszed∏ w koryto wàskiej cieÊniny, tworzàcej w tym miejscu wygodny bród i przeprawi∏ si´ na
drugi brzeg.
Ja tymczasem wszed∏em do swego namiotu, wzià∏em broƒ, ukry∏em pod p∏aszczem kwef i cichaczem opuÊci∏em
obóz. W ogólnym zaniepokojeniu nikomu nie przysz∏o do g∏owy zwracaç na mnie uwagi. Za pierwszym pagórkiem
piasku, który mnie os∏oni∏, wskoczy∏em na konia i co si∏ pop´dzi∏em do egipskiego obozu. Zaczyna∏o Êwitaç, kiedy
zbli˝y∏em si´ do niego. Od morza wstawa∏a g´sta mg∏a i zas∏ania∏a obozowisko ˝ydów. W odpowiedzi na wezwanie
pierwszej warty, zawo∏a∏em g∏oÊno:
– Prowadê mnie natychmiast i do dowództwa. Na co czekacie? ˚ydzi uciekajà i przejdà cieÊnin´ wbród, zanim
ich dogonicie.
˚o∏nierz drgnà∏ i wezwa∏ towarzysza, polecajàc mu odprowadziç mnie do jednego z wodzów. Wkrótce spotkaliÊmy kilku oficerów, którym zakomunikowa∏em nieoczekiwanà wiadomoÊç. Wydajàc wÊciek∏e okrzyki, rozbiegli si´
na wszystkie strony i za chwil´ ca∏y obóz wiedzia∏ ju˝ o ucieczce ˝ydów. Tràby zagrzmia∏y, ˝o∏nierze dozbrajali si´
na gwa∏t i stawali w szeregi, woênice zaprz´gali konie do wozów, jeêdêcy siod∏ali swoje wierzchowce, oficerowie p´dzili do swoich oddzia∏ów. Zgie∏k i krzàtanina by∏y nieopisane.
Przez okropny nat∏ok ˝o∏nierzy, s∏ug, koni, które stawa∏y d´ba, dobrnà∏em do samego namiotu faraona, gdzie
zam´t trwa∏ niemniej straszny. W chwili, kiedy podchodzi∏em do namiotu, podawano pojazd monarchy, a wnet
zjawi∏ si´ i sam Mernefta w koronie i w ∏uskowym pancerzu. Twarz mia∏ bladà, oczy b∏yszczàce. Szybko wskoczy∏
do pojazdu, chwyci∏ lejce i wywijajàc bojowym toporem, krzyknà∏ wielkim g∏osem, który zg∏uszy∏ ca∏y obozowy
harmider:
– Naprzód, Egipcjanie! Na wozy, wierni ˝o∏nierze, i niech ka˝dy weêmie z sobà dwóch pieszych... ˚ywo, bo ci
niegodziwcy nam umknà.
Zacià∏ konie, które jak wicher ponios∏y lekki ekwipa˝. Wszystko porwa∏o si´ za nim. Pierwsze pomkn´∏y wozy
z og∏uszajàcym turkotem miedzianych kó∏, r˝eniem i tententem koni, potem k∏usem ruszy∏y masy piechoty, z dzikim krzykiem potrzàsajàc or´˝em. Obóz opustosza∏ i wkrótce wszystko znikn´∏o w oddali. Usiad∏em w cieniu jednego namiotu, czekajàc na wynik majàcej nastàpiç bitwy. Dziwi∏a mnie okolicznoÊç, ˝e Mernefta wyjecha∏ bez
swego woênicy. Gdzie˝ podziewa∏ si´ Radames?
Wpr´dce jednak wypad∏o mi zaniechaç tego pytania, a zajàç si´ w∏asnym po∏o˝eniem. Zanadto zaufa∏em swoim
si∏om; w uszach mi dzwoni∏o, w g∏owie czu∏em zawrót, a rana piek∏a, jak rozpalone ˝elazo. Wyjàwszy zza pasa ma-
58
∏e naczyƒko z maÊcià, przy∏o˝y∏em jà na ran´ i wszed∏em do pobliskiego namiotu, gdzie s∏u˝àcy za wynagrodzeniem ugasi∏ moje pragnienie i u∏o˝y∏ na pos∏aniu ze skór zwierz´cych.
Przebudzi∏em si´ po kilku godzinach wzmacniajàcego snu, gdy wiadomoÊç o strasznej kl´sce faraona przynios∏o ju˝ do obozu kilku ˝o∏nierzy, którzy potrafili si´ uratowaç i doko∏a których skupili si´ pobladli z przera˝enia pozostali w obozie ˝o∏nierze, s∏udzy i niewolnicy. Przekonany, ˝e nikt z w∏aÊcicieli porzuconego dobra nie przy∏apie
mnie na miejscu przest´pstwa, postanowi∏em obejÊç opustosza∏e namioty i zaczà∏em od namiotu Mernefty. Ale,
wszed∏szy tam, cofnà∏em si´ w przera˝aniu: na dywanie, o par´ kroków od poÊcieli faraona, w ka∏u˝y krwi le˝a∏
trup cz∏owieka z ziejàcà ranà w piersiach. Och∏onàwszy z pierwszego wra˝enia, nachyli∏em si´ nad zmar∏ym i z nieopisanym zdumieniem rozpozna∏em w nim Radamesa.
Co za dramat rozegra∏ si´ tutaj? Kto móg∏ zabiç tego cz∏owieka, tak lubianego przez faraona, i to zabiç niemal
na oczach monarchy? Ludzie, którzy mogliby odpowiedzieç na to pytanie, nie ˝yjà, ale... Zabi∏o mu serce: Smaragda by∏a teraz wdowà.
Goràce pragnienie, by wróciç mo˝liwie pr´dko do Egiptu wype∏ni∏o mi dusz´. Umówi∏em si´ z paru niewolnikami, którzy za hojnym wynagrodzeniem pomogli mi ob∏adowaç kilka wielb∏àdów z∏otem i kosztownoÊciami, jakie
zosta∏y bezpaƒskie. Z nadejÊciem nocy wyjechaliÊmy z opustosza∏ego obozu. Serce bi∏o mi z zachwytu – wraca∏em
do domu rodzinnego ca∏y, zdo∏a∏em wymknàç si´ ˝ydom i wioz∏em oto niepomierne bogactwa. Po niezmiernie nu˝àcej podró˝y ujrza∏em z dala mury Tanisu!
Dobrze, ˝e ju˝ doje˝d˝a∏em do domu, straszny upa∏, piasek, kurz, ciàg∏e huÊtanie na wielb∏àdzie dobi∏y mnie
zupe∏nie. Rana otworzy∏a si´ i czu∏em, ˝e trac´ ostatek si∏, dlatego wzrok mój z podwójnà radoÊcià wita∏ gmachy
rodzinnego miasta. Pop´dzi∏em wielb∏àda, kiedy ten potknà∏ si´ nagle. Czy spowodowa∏o to zbyt silne uderzenie,
doÊç, ˝e w tej chwili poczu∏em silny ból w piersi, zakr´ci∏o mi si´ w g∏owie i zdawa∏o mi si´, ˝e lec´ w czarnà bezdennà otch∏aƒ. Wkrótce straci∏em zupe∏nie przytomnoÊç.
Kiedy otworzy∏em oczy, nie mog∏em zrazu wcale zrozumieç, gdzie si´ znajduj´. Le˝a∏em na pos∏aniu ze skór
zwierz´cych, niby w pokoju, niby w jaskini ciemnej i sklepionej. W g∏´bi p∏on´∏a pochodnia wetkni´ta w ˝elazny
Êwiecznik. Obok mnie sta∏ taboret, a na nim alabastrowa czara i koszyk winogron. Pod pochodnià za wielkim kamiennym sto∏em, za∏o˝onym zio∏ami i flaszkami, siedzia∏ cz∏owiek w Êrednim wieku i czyta∏ zwój papirusa. Nigdy
przedtem nie spotka∏em tej osobistoÊci, której charakterystycznà twarz okala∏a czarna roz∏o˝ysta broda, dochodzàca niemal do pasa. U nóg nieznajomego siedzia∏ bogato ubrany karze∏, który pos∏ugiwa∏ swemu panu, czujny
na ka˝de jego skinienie.
Zebra∏em reszt´ si∏ i odezwa∏em si´, jak mog∏em najg∏oÊniej:
– Gdzie ja jestem?
Cz∏owiek z brodà natychmiast wsta∏, podszed∏ do mego pos∏ania i utkwiwszy we mnie swe czarne, b∏yszczàce
oczy, powiedzia∏ zadowolonym tonem:
– O, nareszcie wróci∏eÊ do przytomnoÊci, Pinechasie.
Patrzy∏em na niego w os∏upieniu. Skàd on zna moje imi´. Nieznajomy uÊmiechnà∏ si´:
– Jestem Bart – powiedzia∏ – i chocia˝ jesteÊmy starymi znajomymi, zapomnia∏eÊ o mnie, ale to nic. Ciesz´ si´
bardzo, ˝e widz´ ci´ nareszcie przytomnym. Wypij to – i poda∏ mi czark´ nape∏nionà zielonkawym p∏ynem. Prze∏knàwszy ten napój, poczu∏em zadziwiajàcà ulg´ i rzeêkoÊç. Bart usiad∏ na brzegu mego pos∏ania z wyrazem
wspó∏czucia na twarzy.
– Skàd ja si´ tutaj wzià∏em?
– Ludzie nale˝àcy do s∏u˝by faraona, który utonà∏ w Trzcinowym Morzu, przynieÊli ci´ tutaj bez zmys∏ów. Powiedzieli mi, ˝e podró˝owa∏eÊ razem z nimi, ale poniewa˝ sà zmuszeni jechaç dalej, nie wiedzà, co z tobà poczàç.
Sam od niedawna mieszkam na przedmieÊciu Tanisu, ale ju˝ zyska∏em rozg∏os jako mag i dobry lekarz. Zabra∏em
wi´c ciebie i leczy∏em. Teraz ju˝ pr´dko odzyskasz si∏y, ale je˝eli nie masz schronienia i Êrodków egzystencji, to zostaƒ u mnie. Jestem samotny i potrzebny mi taki uczony towarzysz jak ty.
– Co ty mówisz? – zawo∏a∏em przera˝ony, a gdzie˝ sà moje worki ze z∏otem, srebrne naczynia i drogie kamienie, które by∏y za∏adowane na wielb∏àdach?
– Nie widzia∏em nic podobnego – odpowiedzia∏ Bart. – Z pewnoÊcià twoi towarzysze podró˝y, zobaczywszy, ˝e
59
straci∏eÊ przytomnoÊç, nie omieszkali porzuciç ci´ tutaj i umknàç z takà bogatà zdobyczà. Ale nie martw si´, biedny przyjacielu, pozostaƒ u mnie i odzyskuj zdrowie. Nie opuszcz´ ciebie i dam zaj´cia, które ka˝à ci zapomnieç
o nieszcz´Êciach.
W niewypowiedzianej rozpaczy straci∏em panowanie nad sobà. By∏em teraz n´dzarzem i Smaragda sta∏a mi
si´ na zawsze nieosiàgalnà. O, jak˝e jej nienawidzi∏em, jak˝e nienawidzi∏em ˝ycia... Gdybym w tej chwili mia∏
broƒ pod r´kà, natychmiast odebra∏bym sobie ˝ycie. Dotkni´cie ci´˝kiej r´ki zmusi∏o mnie do opami´tania si´
i podniesienia g∏owy. By∏ to Bart, który uporczywie wpatrywa∏ si´ we mnie swym g∏´bokim spojrzeniem.
– Pinechasie – zaczà∏ – cierpliwoÊç doprowadza do celu, a praca przywraca spokój duchowy. Czyli dotàd jeszcze
nie wiesz, ˝e najcz´Êciej zbieramy niewdzi´cznoÊç tam, gdzie sialiÊmy mi∏oÊç i ˝e zemsta wtedy tylko wydaje si´
s∏odka cz∏owiekowi, kiedy sam przesta∏ ju˝ cierpieç? Przy tym kobieta, która jest powodem twego cierpienia, wyjecha∏a z Tanisu. Ale˝, nieszcz´sny, zab∏àkany Êlepcze, nie znajàc przesz∏oÊci, wymagasz niemo˝liwego w ˝yciu
obecnem. Ta, która niegdyÊ by∏a Femesà, nie mo˝e kochaç ciebie, mo˝e ci´ tylko nienawidzieç!
Widzàc moje wielkie wzburzenie, Bart po∏o˝y∏ mi jednà r´k´ na sercu, a drugà na p∏onàcym czole. Pod tym dotkni´ciem poczu∏em powiew Êwie˝ego upajajàcego powietrza. Lekka chmurka, ró˝owa jak jutrzenka, ukaza∏a si´
nad g∏owà Barta, Êlàc mi dziwnà wonnoÊç, która koi∏a moje napr´˝one nerwy. Chocia˝ usta tajemniczego m´drca
zdawa∏y si´ zamkni´te, s∏ysza∏em jasny g∏os, wymawiajàcy takie s∏owa:
– Serce wzburzone, ucisz swe bicie. Podniecona g∏owo oddal od siebie wzruszajàce ci´ myÊli!
Bart nachyli∏ si´ nade mnà, bystro spojrza∏ mi w oczy swym g∏´bokim, wspó∏czujàcym wzrokiem i z wolna s∏odkie odr´twienie ogarn´∏o ca∏y mój organizm. Oczy zamkn´∏y si´ i usnà∏em. Podczas tego uÊpienia mia∏em straszny
sen. Âni∏o mi si´, ˝e stoj´ na rozleg∏ej leÊnej polanie, otoczonej olbrzymià przepysznà roÊlinnoÊcià. Szeroka droga,
wyràbana przez ten dziewiczy las, pozwala∏a dostrzec w oddali gmachy osobliwej architektury. PoÊrodku polany
sta∏ ogromny dziwaczny ba∏wan, przed którym na wielkim kamieniu, s∏u˝àcym za o∏tarz ofiarny, le˝a∏a kobieta
z obna˝onà piersià. Blade jej oblicze zniekszta∏ca∏ Êmiertelny strach, a oczy wpija∏y si´ we mnie z przera˝eniem
i m´czàcà t´sknotà... Pozna∏em w niej Smaragd´ i uÊwiadamia∏em sobie, ˝e oto stoj´ przed kamieniem ofiarnym
z no˝em w r´ce, gotowy zadaç jej cios Êmiertelny. W duszy mej nie by∏o ani cienia wahania, ani iskry ˝alu. Oboj´tnym, ch∏odnym wzrokiem spoglàda∏em na t∏um wype∏niajàcy polan´, wreszcie zatrzyma∏em go na cz∏owieku, stojàcym na czele wszystkich. Ubrany by∏ wspanialej od innych, a g∏ow´ zdobi∏a korona z ró˝nokolorowych piór.
W tej chwili dolecia∏y mnie krzyki i zobaczy∏em pochód, szybko zdà˝ajàcy tà drogà. W otwartym palankinie
niesionym przez kilku ludzi, siedzia∏ m∏odzieniec w przepysznym stroju, ozdobionym klejnotami. Krzycza∏ i wymachiwa∏ r´kami, dajàc mi znaki, ˝ebym zatrzyma∏ si´ z ofiarà. WÊciek∏y gniew, zazdroÊç i dumne poczucie w∏adzy zagra∏y mi w duszy: by∏em naczelnym kap∏anem i z woli bogów, ofiara by∏a w zupe∏nej mej mocy. W momencie, kiedy o par´ kroków ode mnie m∏odzieniec wyskakiwa∏ z palankinu, ja ze z∏oÊliwà uciechà zaspokojonej nienawiÊci wbi∏em nó˝ w piersi le˝àcej kobiety, a wyciàgnàwszy go z rany, ukaza∏em narodowi. ˚aden nerw nie zadrga∏
we mnie. M∏ody cz∏owiek we wspania∏ej odzie˝y zatrzyma∏ si´ ze zgrozy, ale ju˝ za chwil´ rzuci∏ si´ ku mnie, wyrwa∏ poÊwi´cony sztylet z moich skrwawionych ràk i zawo∏a∏ ochryp∏ym g∏osem:
– Gdzie Femesa, tam i ja pragn´ odejÊç! Przy tych s∏owach zatopi∏ nó˝ w swych piersiach. W t∏umie powsta∏o
straszne zamieszanie. Ujrza∏em, ˝e cz∏owiek w koronie z piór pad∏ twarzà na ziemi´, a za nim i ca∏y naród. Potem
obraz zblad∏, rozwia∏ si´, a ja obudzi∏em si´ nagle.
Wzrok mój spotka∏ najpierw postaç Barta, który sta∏ z wyciàgni´tymi r´kami i ze zgaszonym, nieruchomym
spojrzeniem. W tej˝e chwili jakiÊ cieƒ, jakby odbity z metalowego zwierciad∏a, mignà∏ z szybkoÊcià b∏yskawicy
i znik∏ w piersi Barta. Natychmiast oczy m´drca o˝ywi∏y si´ i rzek∏ do mnie z uÊmiechem:
– Sen twój, Pinechasie, jest obrazem przesz∏oÊci, tej przesz∏oÊci, która wytworzy∏a otch∏aƒ mi´dzy twoim sercem, a sercem Femesy.
Od tego dnia zapanowa∏ spokój w mojej duszy. Obraz Smaragdy stawa∏ przed mà wyobraênià bladym cieniem,
nie budzàc ju˝ w mej piersi ca∏ego piek∏a palàcych nami´tnoÊci.
Nawet oboj´tny by∏em na wiadomoÊç, ˝e wdowa po Radamesie wysz∏a za Omifera i wyjecha∏a z nim do Teb.
Jedno tylko uczucie nie gas∏o w mej piersi: nadzieja zemsty, ale czeka∏em cierpliwie na sposobnoÊç wprowadzenia
jej w ˝ycie, bo prawd´ mówi∏ Bart – cierpliwoÊç prowadzi do celu.
60
W czasie powrotu do zdrowia usi∏owa∏em dowiedzieç si´ czegoÊ o przesz∏ym ˝yciu Barta, ale on nigdy mi nie
mówi∏ ani kim jest, ani skàd pochodzi. Dowiedzia∏em si´ tylko, ˝e zamierza wkrótce opuÊciç Egipt. M´drzec nie
przyjmowa∏ nikogo, prócz niewielkiej liczby chorych i pewnego m∏odego Egipcjanina, który odnosi∏ si´ do niego
z najwi´kszà czcià i z którym zamykali si´ cz´sto na ca∏e godziny. KiedyÊ Bart sam zaczà∏ mówiç ze mnà o swym
stosunku do m∏odego cz∏owieka.
– Niech ci´ nie dziwi, Pinechasie, moje szczególne zaj´cie si´ tym m∏odzieƒcem. Przyjecha∏em tutaj umyÊlnie
dla niego. ZnaliÊmy si´ z nim podczas licznych ziemskich istnieƒ i teraz pójdzie on za mnà do odleg∏ego kraju, który by∏ matkà egipskiej màdroÊci.
DomyÊla∏em si´, ˝e Bart pochodzi∏ z Indii. Czujàc si´ zupe∏nie zdrowym, prosi∏em go o jakie zaj´cie.
– Dobrze – odpowiedzia∏ – naucz´ ci´ czegoÊ, co pozwoli ci ˝yç bez troski po moim wyjeêdzie. Musimy bowiem
rozstaç si´, bo widz´, ˝e myÊl o zbrodni nie opuszcza ci´, a w takiej atmosferze wspólnie z tobà ˝yç bym nie móg∏.
Od tego dnia zaczà∏ wtajemniczaç mnie w szczególny sposób balsamowania zw∏ok, ró˝niàcy si´ od przyj´tego
u nas, w Egipcie, a daleko doskonalszy i nadajàcy cia∏om wyglàd zdumiewajàcej Êwie˝oÊci i o˝ywienia.
– Ucz´ ci´ dlatego, ˝ebyÊ móg∏ uczciwie zarabiaç – powtarza∏ mi nieraz – ale w ogóle nie pochwalam zwyczaju
balsamowania. Egipcjanie êle czynià, przechowujàc trupy i przez to przywiàzujàc dusz´ do materialnej pow∏oki,
przeznaczonej na zniszczenie.
– Ale – wtràci∏em – dusza traci pe∏ni´ swoich zdolnoÊci, je˝eli zniszczeje materialne jej cia∏o.
– Takie mniemanie to wielki b∏àd. Dusza to ogieƒ i ogieƒ w∏aÊnie powinien od∏àczyç jà od jej czasowej pow∏oki.
Zatem zniszczenie rzeczy przez ogieƒ wszystko oczyszczajàcy jest jednym z najszlachetniejszych sposobów chowania
cia∏. Gorliwie zabra∏em si´ do swych nowych zaj´ç i czasem poÊwi´ca∏em im wszystkie wolne chwile. Interesowa∏o mnie
te˝ bardzo, co robi Bart, który w ciàgu ca∏ych nocy siedzia∏ zamkni´ty w ma∏ej grocie wewnàtrz pieczary. Chocia˝ tam
pozostawa∏ sam, dochodzi∏a mnie stamtàd wyraêna rozmowa kilku g∏osów. KiedyÊ nie wytrzyma∏em i poprosi∏em go
o wyjaÊnienie. UÊmiechnà∏ si´.
– Mnie odwiedzajà przyjaciele – rzek∏ – i jednego z nich mog´ ci pokazaç. Ale, ˝e zna∏eÊ go niegdyÊ i nienawidzi∏eÊ, obawiam si´, byÊ nie przeszkodzi∏ nam w rozmowie.
Przyrzek∏em Êwi´cie, ˝e b´d´ spokojny. Doczekawszy nocy, Bart poprowadzi∏ mnie ze sobà do groty i posadzi∏
przy okràg∏ym stole. Przypomnia∏em sobie Amenofisa i zjaw´ Izydy.
– Tak, to jest to samo – zauwa˝y∏ m´drzec, który widocznie nieraz odczytywa∏ moje myÊli.
SiedzieliÊmy nieruchomo i w milczeniu. Wkrótce ogarnà∏ mnie przyjemny bezw∏ad. Nie spa∏em, gdy˝ widzia∏em wyraênie postaç Barta, siedzàcego naprzeciw mnie, oraz grot´ s∏abo oÊwietlonà alabastrowà lampà, a jednoczeÊnie zdawa∏o mi si´, ˝e p∏ywam w powietrzu, ko∏ysany z lekka mi∏ym Êwie˝ym powiewem. Z wolna kamienne
Êciany i sklepienie groty rozszerzy∏y si´ i wreszcie znik∏y. Nad g∏owà dojrza∏em gwiaêdziste niebo i ksi´˝yc, którego srebrne promienie rozjaÊnia∏y pustynnà p∏aszczyzn´ i rozleg∏à wodnà przestrzeƒ, g∏adkà i b∏yszczàcà jak lustro. Nie by∏o to senne widzenie: wdycha∏em wonne powietrze, s∏ysza∏em plusk wody i lekki szelest trzciny, potem
g∏os Barta, który mówi∏:
– Przyjacielu, przyjdê porozmawiaç ze mnà.
Ca∏y skupi∏em si´ we wzroku i ujrza∏em z l´kiem, ˝e z poÊród trzcin stopniowo podnios∏a si´ wysoka, wspania∏a postaç cz∏owieka w zbroi i w koronie Górnego i Dolnego Egiptu na g∏owie. Kiedy ksi´˝yc oÊwietli∏ jego pi´knà
i bladà twarz zmienionà cierpieniem, pozna∏em faraona Merneft´, ale takiego, jakim musia∏ byç w m∏odoÊci.
– Nieszcz´sny przyjacielu – rzek∏ Bart, wyciàgajàc r´ce do zjawy – uspokój si´, porzuç nareszcie to miejsce kl´ski, do którego przykuwa ci´ wÊciek∏oÊç i pójdê za mnà.
Widmo podnios∏o na nas swe ponure, b∏yszczàce oczy. Po krótkiej rozmowie z Bartem w nieznanym mi j´zyku
widmo powoli odwróci∏o si´, posy∏ajàc swemu przyjacielowi po˝egnalny znak r´kà i uk∏on g∏owy, po czym wion´∏o
nad wod´ i jakby stopi∏o si´ z jej b∏yszczàcà powierzchnià. W tej samej chwili poczu∏em ostry ch∏odny wiatr i ocknà∏em si´ w grocie.
– Ach, Barcie – zawo∏a∏em zdumiony – czy to nie by∏ sen?
– Nie – odrzek∏ – rzeczywiÊcie widzia∏eÊ Merneft´, mego przyjaciela od wieków.
Wiele da∏bym za to, ˝eby dowiedzieç si´, z jakiego powodu Bart zaprzyjaêniony jest z duchem naszego nieszcz´-
61
Êliwego faraona, ale w tym kierunku nie udziela∏ nigdy wyjaÊnieƒ... Za to màdry Hindus cz´sto rozmawia∏ ze mnà
o nieÊmiertelnoÊci duszy, tej niezagas∏ej iskry, z której p∏ynà wszystkie nasze post´pki. Z surowà powagà mówi∏
o ponoszeniu odpowiedzialnoÊci przez ducha po jego roz∏àce z cia∏em, przeznaczonym na zniszczenie.
– Pinechasie – mówi∏ – czy˝ nie jest prawdà, ˝e Êmieszni sà i godni politowania ci, którzy g∏uszà w sobie
wszystkie lepsze dà˝enia i obcià˝ajà swà dusz´ niegodnym pragnieniem zemsty, zawiÊcià, chciwoÊcià? Ile˝ wielkich i szlachetnych idei mog∏oby powstaç w ich umyÊle przez ten czas. I dla kogo, o ludzie, sk∏adacie te ofiary? Dla
najniewdzi´czniejszego z niewdzi´cznych, dla tego bezsilnego i pospolitego cia∏a, podlegajàcego wszelkim cierpieniom, przeró˝nym chorobom, które przy ka˝dym nadu˝yciu waszych nami´tnoÊci, mÊci si´ na was samych, mówiàc niejako: nie jestem niczym innym, tylko prochem, nagi si´ zjawiam, nagi odchodz´, nie zabierajàc nic ze sobà!
Czy widzia∏eÊ Merneft´, pot´˝nego monarch´ tego bogatego kraju, w∏adc´, którego skinienia s∏ucha∏y liczne tysiàce wojowników – i có˝? Na co mu s∏u˝y ta w∏adza, czego potrzeba mu na dnie morza, gdzie pogrzebane jego cia∏o? Ale wszystkie wyst´pki, spe∏nione dla zadowolenia pró˝noÊci tego znikomego ˝ycia, zabierzecie, Pinechasie,
w t´ przestrzeƒ bardziej zaludnionà od ziemi, gdzie wszyscy zdamy rachunek ze swych czynów i drogo zap∏acimy
za swe wyst´pki, bo grzeszy nie cia∏o nasze, oddajàc si´ wyst´pnym uciechom, a dusza, wynajdujàca je dla niego.
Bart usi∏owa∏ przekonaç mnie, ˝e darowanie uraz jest balsamem leczàcym rany duszy, ˝e powinienem wyrzec
si´ swoich z∏ych uczuç i poÊwi´ciç si´ pracy i nauce, bo przest´pstwa, jakich si´ dopuszcz´, otrzymajà srogà odp∏at´ w nast´pnych ˝ywotach. Ale pr´dzej rozsta∏bym si´ z ˝yciem ni˝ z nadziejà zemsty. Mo˝liwa rzecz, ˝e sam Bart
zdolny by∏ post´powaç w taki sposb, jak mówi∏ – jego jasny spokojny wzrok nigdy, zdawa∏o si´, nie zna∏ ani cierpieƒ, ani nami´tnoÊci ludzkich. Oswoi∏em si´ ju˝ zupe∏nie z tym cichym ˝yciem w towarzystwie szanownego m´drca, kiedy pewnego razu, obudziwszy si´ rankiem, znalaz∏em pieczar´ pustà. Bart zniknà∏, zostawiwszy pismo
po˝egnalne na liÊciu papirusa. Darowa∏ mi wszystko, co znajdowa∏o si´ w jego dawnym mieszkaniu i ponawia∏
˝yczliwà rad´ wyrzeczenia si´ wszelkich planów zemsty. Zmartwi∏em si´ bardzo wyjazdem Hindusa i ch´tnie by∏bym si´ usunà∏ od wszelkiego kontaktu z ludêmi, ale koniecznoÊç zdobycia Êrodków utrzymania zmusi∏a mnie do
pracy. Zaczà∏em leczyç chorych, przepowiadaç przysz∏oÊç, przygotowywaç mi∏osne zio∏a, pomagaç niecierpliwym
spadkobiercom, a wreszcie balsamowaç cia∏a zmar∏ych sposobem Barta. Wszystkie te zaj´cia op∏aca∏y si´ hojnie
i pod wzgl´dem materialnym nie mog∏em uskar˝aç si´ na los, ale zupe∏na samotnoÊç i pustka duchowa gn´bi∏y
mnie ogromnie. Cz´sto myÊla∏em o Enochu i Kermozie. Mo˝e ju˝ osiàgn´li Ziemi´ Obiecanà, pozbawieni wszelkich wiadomoÊci o moim losie. Kilka razy spotka∏em swoich dawnych znajomych, ale nikt z nich nie pozna∏ Egipcjanina Pinechasa w ponurym magu z d∏ugà brodà, którego naród przezwa∏ czarownikiem Ko∏chisem.
Tak min´∏o osiem lat od chwili, kiedy powróci∏em do ˝ycia w pieczarze Barta. KtóregoÊ wieczoru, t´skniàc bardziej ni˝ zwykle, wybra∏em si´ do miasta. Tego dnia odbywa∏a si´ wielka uroczystoÊç religijna, ca∏y Tanis pe∏en
by∏ zgie∏ku i ruchu, a powierzchni´ Nilu pokrywa∏y niezliczone statki, ozdobione flagami i latarniami ró˝nych kolorów. Chcia∏em si´ przyjrzeç zabawie, wmieszawszy si´ w rozbawiony t∏um. D∏ugo chodzi∏em i zamierza∏em powróciç ju˝ do domu, kiedy t∏um ludzi, z którym i ja post´powa∏em, zatrzyma∏ si´ przy bramie pa∏acu, którà zdobi∏y wysokie maszty z flagami. Najwidoczniej w domu tym odbywa∏a si´ uczta i goÊcie zaczynali si´ ju˝ rozje˝d˝aç bo
pojazdy, palankiny, szybkobiegi i niewolnicy zat∏aczali ulic´. Prawie w tej˝e chwili niewielki pochód, poprzedzany
przez ludzi z p∏onàcymi pochodniami, rozsunà∏ t∏um i przeszed∏ obok mnie. Machinalnie podnios∏em g∏ow´ i przy
Êwietle pochodni ujrza∏em palankin, niesiony przez oÊmiu ludzi, w którym siedzia∏y dwie kobiety, wspaniale
odziane. Jedna z nich, ju˝ starsza, nie by∏a mi znana, ale druga, pi´kna, ozdobiona klejnotami, o bia∏ej delikatnej
twarzyczce, wyra˝ajàcej dum´, a zarazem niezmàcone szcz´Êcie, by∏a Smaragdà. Zamar∏o mi serce, potem chwyci∏
je ostry ból, jakby ÊciÊni´to je rozpalonymi obc´gami. Wszystkie gwa∏towne uczucia, drzemiàce we mnie przez
osiem lat, rozbudzi∏y si´ i wybuch∏y z niepoj´tà si∏à na widok tej, dla której poÊwi´ci∏em wszystko i która znienawidzi∏a mnie a˝ do zamachu na moje ˝ycie!
Wróci∏em do domu niezmiernie wzburzony, odes∏a∏em dwóch s∏u˝àcych i siedzàc przy stole, pi∏em wino kubek
za kubkiem, obmyÊlajàc, jakim sposobem pozbawiç ˝ycia urodziwà nikczemnic´, bo pozwoliç jej dalej cieszyç si´
szcz´Êliwem ˝yciem z Omiferem, przechodzi∏o moje si∏y. Syczenie lampy, która zgas∏a z braku oliwy, przywo∏a∏o
mnie do rzeczywistoÊci. Wsta∏em, z rozkoszà rozprostowa∏em zdr´twia∏e cz∏onki i po∏o˝y∏em si´ do snu. Znaleziony ju˝ by∏ sposób zemsty....
62
Nast´pnego rana poleci∏em kupiç najwspanialsze i najdro˝sze kwiaty, nast´pnie rozes∏a∏em swych s∏u˝àcych,
dajàc im jakoby niecierpiàce zw∏oki polecenia. Zostawszy sam, u∏o˝y∏em kwiaty w kosztownym koszyku, ukrywszy pod nimi ˝mij´, której ukàszenie by∏o Êmiertelne, potem wymalowa∏em ca∏e cia∏o na ciemny kolor, ucharakteryzowa∏em twarz i przebra∏em si´ za niewolnika zamo˝nego domu. Niosàc na g∏owie koszyk z kwiatami, pokryty
jedwabnà chustkà, skierowa∏em kroki do mieszkania Meny.
Bardzo prawdopodobne by∏o, ˝e rankiem, po uczcie, jakiÊ cichy wielbiciel pi´knej Egipcjanki posy∏a jej kwiaty,
jako delikatne wyznanie swoich uczuç. I jeÊli ona przyjmie podarunek i nachyli si´, ˝eby wch∏onàç aromat kwiatów, ukryty pod nimi mój pose∏ wynagrodzi jà poca∏unkiem, którego zawsze mi odmawia∏a. Wspomnienia opad∏y
mnie t∏umnie na widok znajomego pa∏acu. Jaka˝ ró˝nica mi´dzy tym dniem, kiedy pewien powodzenia, wchodzi∏em tutaj z zamiarem ofiarowania jej swej r´ki, a dzisiejszym, kiedy nios∏em jej Êmierç.
Zatrzymawszy si´ na dole frontowej sieni, poprosi∏em, ˝eby mnie oznajmiono pani i za par´ minut, ze schodów
zbieg∏ czarny niewolnik, mówiàc, ˝e ma∏˝onka Omifera siedzi na górnym tarasie i tam poleci∏a mnie zaprowadziç.
Z bijàcym sercem uda∏em si´ za Nubijczykiem i wszed∏szy na dach, ozdobiony roÊlinami, ujrza∏em Smaragd´, pó∏le˝àcà na sofce. Dwie m∏ode niewolnice ch∏odzi∏y jà wachlarzami, a na dywanie u jej nóg siedzia∏ malutki karze∏ek, który podawa∏ jej to z∏otà czar´ z napojem, to koszyczek z ciastkami. Z leniwà niedba∏oÊcià m∏oda kobieta wypija∏a ∏yk, potem bra∏a ciastko z koszyka i nie spieszàc si´, gryz∏a je swymi per∏owymi zàbkami.
Pok∏oniwszy si´ z uszanowaniem, postawi∏em kwiaty u jej nóg, po czym zgiàwszy kolano, zdjà∏em jedwabnà
chustk´ z koszyka.
– Szlachetna ma∏˝onko Omifera, racz przyjàç od mego pana te kwiaty z jego ogrodu.
Smaragda patrzy∏a na mnie z ciekawoÊcià, ale nie pozna∏a.
– Kto jest twoim panem? – spyta∏a.
– Nie pragnie on na razie wyjawiç swego imienia, ale mà˝ twój zna si´ z nim i obiecywa∏ sprowadziç go do twoich apartamentów. Mówiàc to, wpatrywa∏em si´ usilnie w Smaragd´, starajàc si´ wmówiç jej ch´ç przyj´cia kwiatów i zatrzymania ich obok siebie.
– JeÊli twój pan zna Omifera, przyjmuj´ jego podarek – rzek∏a m∏oda kobieta, której oblicze nagle si´ zamroczy∏o. Oto masz za fatyg´ – ciàgn´∏a dalej, rzuciwszy mi obràczk´ srebra. Beki, postaw koszyk przy mnie na taborecie, chc´ obejrzeç te kwiaty i nacieszyç si´ ich zapachem.
Podzi´kowa∏em pokornie, pok∏oni∏em si´ i wyszed∏em. Zaledwie zdà˝y∏em zejÊç ze schodów, kiedy przeszywajàcy krzyk rozleg∏ si´ z tarasu. Niewàtpliwie mój pose∏ zrobi∏ swoje. Powsta∏o zamieszanie. G∏oÊne wystraszone wo∏anie kobiet i karze∏ka o pomoc s∏ychaç by∏o z p∏askiego dachu, nieprzytomna s∏u˝ba biega∏a we wszystkich kierunkach. Skorzysta∏em z pierwszej chwili zam´tu, ˝eby niepostrze˝enie wydostaç si´ na ulic´ i spiesznie wmiesza∏em si´ w t∏um przechodniów. Zupe∏nie zadowolony ze swego dzie∏a, wróci∏em do domu i zamknà∏em si´ w swej
pracowni. Tam na kamiennym stole le˝a∏o cia∏o mojej dawnej znajomej, Êlicznej Chenais, wychowanicy Kermozy.
Szcz´Êliwym dla niej zbiegiem okolicznoÊci zosta∏a ona ˝onà Necho, ale ˝y∏a z nim nied∏ugo. Po jej Êmierci przed
paru dniami, mój dawny towarzysz powierzy∏ balsamowanie zw∏ok ˝ony znakomitemu mistrzowi, umiejàcemu
nadawaç mumiom zupe∏nie ˝ywy wyglàd.
Pokrywajàc cia∏o opaskami, które mia∏y je pokryç do samej szyi, myÊla∏em: jeÊli mi powierzà zabalsamowanie cia∏a
Smaragdy, unios´ je ze sobà i znikn´ z Tanisu. Bogowie muszà mi dostarczyç choç takiego marnego odszkodowania za
wszystkie znoszone m´czarnie. Nie wiedzia∏em, ˝e los gotuje mi coÊ lepszego, mianowicie patrzenie na jej zgon.
Nie min´∏a, zdaje si´ i godzina od mego powrotu, kiedy niewolnik mój przyszed∏ z zawiadomieniem, ˝e palankin i ludzie przys∏ani przez Omifera czekajà przed pieczarà i ˝e Omifer prosi usilnie, ˝ebym przyszed∏ z pomocà jego ˝onie, ukàszonej przez ˝mij´. Natychmiast wzià∏em skrzyni´ z lekarstwami, narzuci∏em p∏aszcz i uda∏em si´
w drog´ z przys∏anymi ludêmi. G∏´boki smutek panowa∏ w apartamentach Meny: wsz´dzie widaç by∏o blade, wyl´knione twarze, ludzie zbierali si´ w grupki i z niepokojem szeptali ze sobà. Ujrzawszy mnie, wielu z nich rzuci∏o
si´ naprzeciw i niemal na r´kach niesiono mnie na gór´, do pokoju przylegajàcego do p∏askiego dachu. Tam le˝a∏a
chora i cieƒ Êmierci osm´tnia∏ ju˝ jej pi´kne lica. Obok niej kl´cza∏ Omifer, trzymajàc jà za r´ce, z twarzy jego,
zmienionej duchowà m´kà, bi∏a rozpacz, bliska szaleƒstwa. Par´ kroków dalej dwaj lekarze porozumiewali si´
szeptem, a ich ponure miny i smutne chwianie g∏owami mówi∏y wyraênie, ˝e wszelka nadzieja by∏a daremnà.
63
W nogach pos∏ania sta∏y najbli˝sze s∏u˝ebne Smaragdy i gorzko p∏aka∏y, a stara niania, zalewajàc si´ ∏zami, k∏ad∏a kompresy na obna˝onà pierÊ chorej.
– Ko∏chis, mag!
Wykrzyknik ten lecia∏ z ust do ust i dosta∏ si´ nawet do uszu Omifera. Lekarze z ukosa spojrzeli na mnie i wyszli poÊpiesznie, ale Omifer porwa∏ si´ zaraz z kl´czek i chwyciwszy mnie za r´k´, pociàgnà∏ do poÊcieli chorej.
– Ocal jà – przemówi∏ g∏uchym, z∏amanym g∏osem – a po∏owa mego majàtku b´dzie twoja.
Nachyli∏em si´ nad umierajàcà i zaczà∏em badaç jej marmurowà pierÊ, zeszpeconà przez purpurowà ran´ z poczernia∏ymi brzegami. W tym momencie Smaragda otworzy∏a oczy i utkwi∏a je we mnie z takim wyrazem cierpienia, l´ku i niemego b∏agania o ratunek, ˝e moje ˝elazne serce zadrga∏o. Tak, ona by∏a szcz´Êliwa, ba∏a si´ Êmierci i
mnie w∏aÊnie b∏aga∏a o ocalenie jej ˝ycia... Ale dla kogo? Dla Omifera. Znów sta∏em si´ twardy i zimny jak granit.
Czy jej r´ka zadr˝a∏a w chwili, kiedy zanurza∏a mi w piersi ostrze kind˝a∏u?
– Panie – rzek∏em, nachyliwszy si´ do ucha Omifera – wezwano mnie za póêno: wobec Êmierci jestem bezsilny.
Ale jeÊli chcesz, mog´ przynieÊç ulg´ w ostatnich chwilach twej szlachetnej ma∏˝onki.
– Pozostaƒ i czyƒ wszystko, co mo˝esz dla ul˝enia jej cierpieƒ.
Zosta∏em, obserwujàc, jak Êmierç z wolna opanowywa∏a swà ofiar´. Ale, jeÊli z jednej strony by∏o mi s∏odko odebraç na wieki rywalowi kochanà kobiet´, to z drugiej, znosi∏em piekielne m´ki, patrzàc na rozdzierajàce dusz´ po˝egnanie ma∏˝onków, na mi∏oÊç bezgranicznà, która kaza∏a gasnàcym oczom Smaragdy szukaç spojrzenia m´˝a,
na s∏odkà pieszczot´ jej ràk, obejmujàcych jego szyj´. Co zaÊ do Omifera, rozpacz jego nie da si´ niczym wyraziç. W
koƒcu i ja nie wytrzyma∏em. Nale˝a∏o przyÊpieszyç rozwiàzanie, a wiedzia∏em, ˝e wystarczy silne duchowe poruszenie, aby zerwaç ostatnià niç ˝ycia. Odsunàwszy Omifera od pos∏ania pod pozorem, ˝e chc´ zbadaç ran´, stanà∏em w taki sposób, ˝eby tylko sama chora mog∏a mnie mieç naprzeciw siebie i obna˝ywszy swà pierÊ, ukaza∏em jej
g∏´bokà szram´ od uderzenia kind˝a∏em.
– Smaragdo – wymówi∏em z cicha i swym naturalnym g∏osem.
Oczy umierajàcej zatrzyma∏y si´ na mnie, rozwarte szeroko z przera˝enia.
– Pinechas! – wyszepta∏a. Nachyli∏em si´ prawie do samych podsinia∏ych ust Smaragdy i cicho, lecz wyraênie powiedzia∏em:
– ˚mij´ pod kwiatami ja ci przynios∏em. NiegdyÊ chcia∏aÊ mnie zabiç, a teraz sam ciebie zabi∏em. Smaragda
krzykn´∏a i podnios∏a r´ce.
– To on! Pin...
Tutaj g∏os jej zamar∏, opad∏y r´ce. Ostatni raz b∏ysn´∏y jej oczy iskrà nienawiÊci i pogardy, potem g∏owa opad∏a
na pierÊ, êrenice zgas∏y, usta∏ oddech... Smaragda wyzion´∏a ducha.
Wieczorem tego dnia Necho przyprowadzi∏ do mnie Omifera. Radzi∏ mu powierzyç mnie balsamowanie cia∏a
Smaragdy i chcia∏ pokazaç mumi´ Chenais, jako wzór mojej sztuki. Omifer by∏ zachwycony mojà sztukà i oznajmi∏, ˝e jeszcze tej nocy dostarczy mi zmar∏à, jak równie˝ wszystkie dodatki i ozdoby do przystrojenia mumii. Serce
zabi∏o mi radoÊnie i jak tylko odwiedzajàcy wyszli, zabra∏em si´ do starannego uporzàdkowania groty, gdzie zajmowa∏em si´ balsamowaniem. OÊwietli∏em grot´ pochodniami i lampami, a na czystym stole roz∏o˝y∏em olejki
i esencje w s∏oikach i flaszeczkach. Te w∏aÊnie materie, których sk∏ad znany by∏ tylko mnie samemu, nadawa∏y
trupom gibkoÊç i Êwie˝oÊç ˝ywego cia∏a.
Ko∏o pó∏nocy ruch na podwórzu oznajmi∏ mi przybycie Omifera. Wyszed∏em w towarzystwie dwóch s∏u˝àcych,
którzy trzymali pochodnie i ujrza∏em ca∏y pochód. Najpierw szli niewolnicy, podtrzymujàc na barkach zakryte nosze, gdzie le˝a∏a umar∏a, za nimi szli inni z koszami, skrzyniami i szkatu∏kami, a na koƒcu niesiono palankin,
w którym siedzia∏ Omifer, pó∏przytomny z rozpaczy. Przeprowadzi∏em ludzi do groty i tam kaza∏em postawiç nosze. Niewolnicy z∏o˝yli obok wszystkie przyniesione rzeczy, Omifer, kl´knàwszy przy ciele zmar∏ej, trwa∏ jakiÊ
czas nieruchomo, zas∏oniwszy twarz r´kami, widocznie modlàc si´ w myÊli.
Wsta∏ potem i zwróci∏ si´ do mnie.
– Powierzam ci to, co mam najdro˝szego na Êwiecie, ale nie chc´ jej widzieç pr´dzej, a˝ b´dzie znowu jak ˝ywa.
Tutaj oto – i wskaza∏ na skrzynie i kosze – znajdziesz najcieƒsze p∏ótna, najlepsze wonnoÊci, tkaniny i kosztowne
ozdoby, a w tym woreczku z∏oto na zakupienie wszystkiego, co si´ oka˝e potrzebne. Nie ˝a∏uj niczego, màdry Ko∏-
64
chisie. JeÊli robota twoja oka˝e si´ taka, jak pragn´, osypi´ ci´ bogactwem na ca∏e ˝ycie. Sk∏oni∏em si´ na znak
zgody i kiedy on wyszed∏ ze swymi ludêmi, ja równie˝ odes∏a∏em swoich, zapuÊci∏em skórzanà zas∏on´ u wejÊcia do
pracowni, zdjà∏em nakrycie z noszy i ods∏oni∏em twarz Smaragdy, przepi´knà nawet po Êmierci.
– Nareszcie – myÊla∏em – nale˝ysz do mnie. Teraz ju˝ nie mo˝esz uciec, jak niegdyÊ z mego namiotu w ˝ydowskim obozie. Uczyni´ ci´ tak samo cudnà i strojnà, jakà by∏aÊ za ˝ycia, b´d´ zachwyca∏ si´ twojà urodà i nie odepchniesz mnie, a dusza twoja b´dzie cierpia∏a, niewidzialnie obecna przy tym. Âwi´cimy dzisiaj swe wieczne zar´czyny, okrutna, nieub∏agana pani!
Z uczuciem tryumfu unios∏em cia∏o i po∏o˝y∏em je na kamiennym stole. Zdjàwszy z niego ubranie, wzià∏em nó˝,
˝eby zrobiç niezb´dne ci´cia. Przede wszystkim chcia∏em wyjàç serce, to serce niewdzi´czne, w którym nie znalaz∏o si´ dla mnie ˝adnego innego uczucia, prócz wstr´tu. Zamierza∏em zabalsamowaç je osobno i nosiç stale na piersi, ˝eby przepoi∏o si´ moim ciep∏em, ˝eby czu∏o ka˝de uderzenie mego serca i cierpia∏o podwójnie przez swà niemoc. Od tej chwili pracowa∏em dzieƒ i noc, zostawiajàc sobie zaledwie par´ godzin na odpoczynek. Tworzy∏em
swoje najlepsze dzie∏o – w balsamowanie tej mumii w∏o˝y∏em wszystkie si∏y, ca∏à wiedz´, ca∏à starannoÊç artysty.
Nie by∏ to suchy, martwy trup, ale Êpiàce cia∏o, gibkie, przeÊliczne, pachnàce najdelikatniejszym aromatem. Teraz
zosta∏o mi ju˝ tylko zakoƒczenie pracy. Rozczesa∏em i zaplot∏em d∏ugie, czarne w∏osy zmar∏ej, uró˝owi∏em jej wargi i policzki tak umiej´tnie, ˝e zdawa∏o si´, krew p∏yn´∏a jeszcze pod tà cienkà, przezroczystà skórà, ozdobi∏em jej
g∏ow´ i szyj´ cudnymi klejnotami i owinàwszy cia∏o opaskami i bogatà tkaninà, u∏o˝y∏em je we wspania∏ym sarkofagu z cedrowego drzewa, jaki przys∏a∏ Omifer. Z bijàcym sercem przyglàda∏em si´ mej pracy i nie mog∏em w ˝aden sposób oderwaç si´ od niej, jak gdyby ta osobliwa mumia oczarowa∏a mnie zupe∏nie. Zdawa∏o mi si´, ˝e kocham jà teraz jeszcze silniej, ni˝ kocha∏em ˝ywà, której buntownicze serce tak zawsze wzbrania∏o si´ obdzieliç
mnie uczuciem. Teraz milcza∏a, w tajemniczym pó∏cieniu groty jej emaliowe oczy patrzy∏y na mnie bez wyrzutu
i strzeg∏em jej jak wierny niewolnik, l´kajàc si´ tylko jednego – ˝eby nie utraciç swego skarbu. Najmniejszy szmer
mnie przera˝a∏. Czy Omifer nie zjawia si´ po swoje dobro, do którego ma zupe∏ne prawo. MyÊl ta doprowadza∏a
mnie do ob∏´du. Gotów by∏em pi´Êciami broniç swego arcydzie∏a i z wolna dojrza∏o we mnie okrutne postanowienie, ˝eby pozbyç si´ Omifera. W tym celu przygotowa∏em na stole, obok sarkofagu, czar´ i naczynie z winem, do
którego doda∏em delikatnej trucizny i zaczà∏em oczekiwaç jego przybycia.
Nareszcie pewnego rana zjawi∏ si´ Omifer, zaprowadzi∏em go wi´c do cia∏a Smaragdy. Odrzuciwszy gazowe nakrycie z sarkofagu, wzià∏em pochodni´ i jasno oÊwietli∏em twarz zmar∏ej. Z zachwyconym, a zarazem rozpaczliwym
krzykiem upad∏ Omifer na kolana i zamar∏ w podziwie. Spoglàda∏em na niego ukradkiem z zazdrosnà nienawiÊcià.
Czy móg∏ on, upajajàc si´ nami´tnymi spojrzeniami ˝ywej Smaragdy, cieszyç si´ teraz jej emaliowymi oczami, nieruchomo ch∏odnymi, jak z∏oty skarabeusz, le˝àcy w jej piersi na miejscu serca, które dawniej bi∏o tylko dla niego. Te
oczy, nie odbijajàce ju˝ niczego z uczuç duszy, mog∏y czarowaç tylko tego, kto we wzroku ˝yjàcej nie widzia∏ nigdy
nic prócz gniewu i pogardliwej oboj´tnoÊci.
Po d∏ugim milczeniu Omifer wsta∏ i wyciàgnà∏ do mnie r´k´.
– Dzi´kuj´ ci, màdry Ko∏chisie – powiedzia∏. – Przeszed∏eÊ moje oczekiwania – ona jest zupe∏nie jak ˝ywa... Czy
mog´ jà zabraç ju˝ teraz?
– GdybyÊ dziÊ nie przyszed∏, to jutro sam pos∏a∏bym po ciebie z zawiadomieniem, ˝e wszystko gotowe. Wieczorem musz´ jeszcze ostatecznie dokoƒczyç pracy, a jutro rankiem przyÊlij niewolników po sarkofag. Ale taki jesteÊ
blady i znu˝ony. Napij si´ tego wina, ono ci´ pokrzepi.
Podzi´kowa∏ mi, wypi∏ czar´ i odszed∏.
– Nie wrócisz ju˝ wi´cej – pomyÊla∏em z tryumfem, siadajàc na swym zwyk∏ym miejscu przy sarkofagu. – Teraz, Smaragdo, jesteÊ ju˝ tylko mojà w∏asnoÊcià!
Po dwóch dniach dowiedzia∏em si´ o Êmierci Omifera. Od tej chwili przerwa∏em przyjmowanie odwiedzajàcych
i zaczà∏em goràczkowo przygotowywaç si´ do wyjazdu z Tanisu. Wiedzia∏em, ˝e kasty lekarzy i balsamowników
Êledzi∏y mnie zawistnie, doniesiono mi nawet o wymaganiu, ˝ebym wyjawi∏ swà tajemnic´ balsamowania. L´ka∏em si´ jakiegoÊ gwa∏tu i postanowi∏em uciec z drogocennà mumià oraz znacznym bogactwem, jakie zgromadzi∏em, ale s∏aby stan mego zdrowia nie pozwala∏ mi puÊciç si´ w drog´.
Rana w piersi, zadana mi przez Smaragd´, nigdy nie mog∏a zagoiç si´ zupe∏nie i silnie nadwyr´˝y∏a moje zdro-
65
wie, a moralne wstrzàsy ostatnich czasów i nadmierna praca poderwa∏y je ostatecznie. Z ka˝dym mijajàcym
dniem chud∏em coraz bardziej i bardziej, kaszel i ból w piersiach nie dawa∏ mi spokoju, apetyt przepad∏, jakiÊ owoc
i kilka ∏yków wina stanowi∏y mój ca∏odzienny pokarm; sen ulecia∏ od mego wezg∏owia. Jednak wbrew cierpieniom
umieraç nie chcia∏em. Ba∏em si´ Êmierci i odpowiedzialnoÊci zagrobowej, w którà wierzy∏em przecie˝ mocno.
Dzieƒ i noc ∏ama∏em sobie g∏ow´, wyszukujàc sposobów, jakby uniknàç przejÊcia do innego Êwiata i zatrzymaç ˝yciowà si∏´ w swym wycieƒczonym organizmie. Co uczyniç, ˝eby dusza nie mog∏a porzuciç cia∏a i stanàç przed obliczem s´dziów?
Jednej z tych d∏ugich bezsennych nocy dozna∏em goràcego pragnienia, ˝eby dowiedzieç si´, co sta∏o si´ z Enochem i Kermozà. Ca∏a si∏a mej myÊli zeÊrodkowa∏a si´ na nich i ku memu wielkiemu zdumieniu powtórzy∏o si´ to
samo zjawisko, które kiedyÊ pokaza∏ mi Bart. Rozsun´∏y si´ Êciany groty i znikn´∏y. Ujrza∏em rozleg∏à ja∏owà
przestrzeƒ pustyni, a w oddali niezliczone namioty ˝ydowskiego obozu. W niewielkiej kamienistej dolinie, zrumienionej krwià, le˝a∏y stosy ludzkich trupów i w jednym z nich, którego oblicze, ju˝ uszkodzone zaczynajàcym si´
rozk∏adem, zwrócone by∏o do nieba, pozna∏em ojca swego, Enocha.
WstrzàÊni´ty grozà i smutkiem, wróci∏em do przytomnoÊci.
Dopiero znacznie póêniej, ju˝ w Êwiecie duchów, wypad∏o mi dowiedzieç si´, ˝e uczestniczàc w powstaniu przeciw Moj˝eszowi, Enoch pad∏ ofiarà jednego z tych pogromów, jakimi – wed∏ug s∏ów mÊciwego proroka – „Jehowa
kara∏ Izraelitów za niepos∏uszeƒstwo wobec tego, którego postawi∏ na czele swego narodu”.
Osobliwe to widzenie przypomina∏o mi ˝ywo przesz∏oÊç i wszystkie zdarzenia, których by∏em Êwiadkiem. Przypomnia∏em sobie te˝ Eleazara i zadr˝a∏em na to wspomnienie. Znalaz∏ si´ ju˝ sposób unikni´cia Êmierci – powinieniem doprowadziç tylko swój organizm do odr´twienia, zachowawszy w nim ˝yciowy impuls. Do tego potrzebny
by∏ jeden tylko warunek: zabezpieczyç siebie przed wszelkim obcym dotkni´ciem! Wówczas mog∏em ˝yç ca∏à
wiecznoÊç w pozornym uÊpieniu, bo ˝yciowa si∏a nie wyp∏yn´∏aby nigdy z odr´twia∏ego cia∏a.
Powziàwszy takie postanowienie, zajà∏em si´ niezw∏ocznie wszystkimi niezb´dnymi przygotowaniami. Rozsta∏em si´ ze swymi s∏u˝àcymi, nakazujàc surowo, ˝eby pod ˝adnym pozorem nie próbowali dostaç si´ do pieczary.
Rozkaza∏em nawet, aby zatarli skrz´tnie wszelki Êlad wejÊcia do niej. Utwierdzi∏em ich w mniemaniu, ˝e cz∏owiek, który oÊmieli∏by si´ otworzyç jà, wypuÊci na wolnoÊç straszne demony, które go rozszarpià i sprowadzà na
ca∏e miasto i kraj najokropniejsze kl´ski. Nast´pnie od wewnàtrz starannie zagrodzi∏em wyjÊcie, przenios∏em do
groty wszystkie swe kosztownoÊci i rozes∏a∏em dywan obok sarkofagu. Przygotowania te trwa∏y trzy doby, podczas
których zachowywa∏em najÊciÊlejszy post, nie pozwalajàc sobie na prze∏kni´cie nawet ∏yka wody. Teraz nastàpi∏
czas dzia∏ania.
Umy∏em si´ dok∏adnie, w∏o˝y∏em nowe ubranie, które nie by∏o nigdy u˝ywane, umocowa∏em w Êcianie groty zapalonà pochodni´ tak, ˝eby dopaliwszy si´, nie mog∏a spowodowaç po˝aru i uklàk∏em obok sarkofagu. Po raz
ostatni cieszy∏em oczy i serce widokiem nieporównanej mumii; poca∏owa∏em jà w usta i w czo∏o, po czym usiad∏em
na dywanie, skrzy˝owawszy nogi. Zalepi∏em sobie uszy maleƒkimi czopkami z wosku, podwinà∏em j´zyk tak, ˝eby
zas∏oni∏ nosowy kana∏ i wpó∏przymknàwszy oczy, odda∏em si´ kontemplacji. Wkrótce ci´˝kie odr´twienie ogarn´∏o
ca∏e moje cia∏o. Âciany groty i wszystkie otaczajàce przedmioty zako∏ysa∏y si´ i zakr´ci∏y w przestrzeni, potem znik∏o wszystko; otoczy∏a mnie nieprzejrzana ciemnoÊç i straci∏em poczucie w∏asnego bytu. Wpad∏em w taki sen, który ludzie, gdyby mogli mnie widzieç, nazwaliby wiecznym.
Ile czasu przeby∏em w takim stanie, nie mog´ tego w ˝aden sposób okreÊliç. Ocknà∏em si´ pod wra˝eniem wilgotnego i ch∏odnego podmuchu wiatru. Wprawdzie wróci∏a mi przytomnoÊç, ale zupe∏nie nie rozumia∏em, co si´ ze
mnà dzieje. Ostry ból przeszywa∏ ca∏y mój organizm, gard∏o mia∏em ÊciÊni´te, ca∏e cia∏o kurczy∏o si´ i jak gdyby
rozpada∏o na kawa∏ki, jakiÊ ogromny strumieƒ zalewa∏ mnie i spala∏. Cierpienie by∏o tak nieznoÊne, ˝e znów straci∏em przytomnoÊç, ale tym razem zdawa∏o mi si´, ˝e omdlenie trwa∏o zaledwie kilka chwil. Oprzytomnia∏em
i spostrzeg∏em, ˝e p∏yn´ w powietrzu, okryty powiewnà mglistà szatà. Nik∏y czerwonawy blask rozjaÊnia∏ otaczajàce przedmioty. Znajdowa∏em si´ w swojej grocie, gdzie wszystko zosta∏o po dawnemu. Drogocenny sarkofag sta∏
na swoim miejscu, a równie˝ i moje z∏ote czary, kubki, srebrne pó∏miski i inne kosztowne rzeczy. Nikt nic nie zabra∏ w czasie mego snu... Skàd si´ wzi´∏a jednak druga mumia z poczernia∏à, zmarszczonà skórà i wysch∏ymi jak
kije, skrzy˝owanemi na piersiach r´kami? Nagle zadr˝a∏em: znane mi by∏y te ostre rysy, te g´ste czarne w∏osy
66
i amulet na z∏otym ∏aƒcuszku, w którym mieÊci∏o si´ serce Smaragdy. By∏em to ja i nie ja, widok mój by∏ teraz
straszny i odra˝ajàcy. Na szyi widaç by∏o czarny otwór, podobny do rany, a na kolanach, skr´ciwszy si´ w kó∏ko,
le˝a∏a ˝mija, której oczy b∏yska∏y w cieniu fosforycznym Êwiat∏em.
D∏ugo rozmyÊla∏em nad swym osobliwym po∏o˝eniem i w ˝aden sposób nie mog∏em go pojàç. Pami´ta∏em, ˝e
doprowadzi∏em siebie do odr´twienia, ˝eby uniknàç Êmierci – z jakiej˝e przyczyny rozwia∏ si´ ten stan. Skoro si´
obudzi∏em, chcia∏em ods∏oniç wejÊcie do groty i wyjÊç z niej, ale nie zdo∏a∏em si´ poruszyç, co mnie ogromnie zdziwi∏o i zaniepokoi∏o.
W tej samej chwili, niewiadomo skàd, da∏ si´ s∏yszeç g∏os:
– No có˝, masz jeszcze pi´knà mumi´? Pilnuj jej dobrze, wierny stró˝u, ˝eby przypadkiem nie odesz∏a...
Unosi∏em si´ dalej nad odra˝ajàcym widmem, swoim sobowtórem, ale z wolna zaczà∏em cierpieç od tego, czego
przyczyny nie mog∏em sobie wyjaÊniç: powietrze mnie d∏awi∏o, o∏owiana ci´˝koÊç opad∏a wszystkie moje cz∏onki
i Êmiertelna t´sknota pochwyci∏a serce. Spojrza∏em na sarkofag i wyda∏o mi si´, ˝e jest ju˝ pusty. W tej samej
chwili zobaczy∏em Smaragd´ i Omifera, przechodzàcych obok mnie w niewielkiej odleg∏oÊci. Oburzony chcia∏em
ich zatrzymaç.
– Z∏odzieju! – krzyknà∏em – oddaj mi mojà w∏asnoÊç.
– Sam jesteÊ z∏odziejem, a do tego i mordercà – odpowiedzia∏ Omifer, patrzàc na mnie ze z∏ym uÊmiechem. –
Wszak˝e to ty mnie otru∏eÊ... Teraz odbieram jà z powrotem, doÊç czasu zatrzymywa∏eÊ jà przy sobie.
l znikn´li oboje.
Szalony z wÊciek∏oÊci, chcia∏em biec za nimi, ale moje sparali˝owane cz∏onki nie pos∏ucha∏y. Zosta∏em przygwo˝d˝ony do swego miejsca, gdzie te˝ cz´sto musia∏em znosiç istne m´ki, widzàc Omifera i Smaragd´, którzy,
zbli˝ajàc si´ do mnie, wyÊmiewali moje niedo∏´stwo. Z wolna po∏o˝enie moje sta∏o si´ po prostu nie do zniesienia,
ale na pró˝no wysila∏em myÊl, szukajàc wyjÊcia. Przekona∏em si´, i˝ sam nic tu nie mog´ poradziç, ale do kogo si´
zwróciç, kogo b∏agaç, ˝eby mi przyszed∏ z pomocà? Egipcjanie w troskach swych modlili si´ do Ozyrysa, Izydy, Ra
i do wielu innych bogów, ale wszystkie te bóstwa wydawa∏y mi si´ marne i przypomina∏em sobie s∏owa Moj˝esza,
˝e kawa∏ki drzewa czy kamienia, którym czeÊç oddawaliÊmy, niezdolne by∏y nam pomóc, o wielkim zaÊ Jedynym,
o którym wspomina∏y tajemnice, nie mog∏em niestety wytworzyç sobie ˝adnego wyobra˝enia.
PomyÊla∏em i o Jehowie, bogu Moj˝esza, ale ten bóg wszystkimi swymi czynami wykaza∏ takie okrucieƒstwo
przy wyprowadzaniu ˝ydów z Egiptu i takà mÊciwoÊç za ka˝de niepos∏uszeƒstwo, ˝e czu∏em tylko l´k przed nim. Najwidoczniej Jehowa kara∏ mnie za zdrad´, której dopuÊci∏em si´, porzuciwszy obóz ˝ydów. Na pewno to on podmówi∏
mnie do uÊmiercenia Smaragdy i pos∏a∏ ˝mij´, która mnie obudzi∏a swym ukàszeniem. Nie, do obra˝onego przeze
mnie, nieub∏aganego bóstwa g∏oszàcego „Oko za oko – zàb za zàb”, nie chcia∏em si´ zwracaç... A bogi egipskie? Przecie˝
i ich gniew Êciàgnà∏em na siebie, wyrzek∏szy si´ ich dla Jehowy. Oni te˝ odtràciliby mnie na pewno...
Czu∏em si´ niewypowiedzianie nieszcz´Êliwy. Ze wszystkich si∏ duszy pragnà∏em ulgi w cierpieniach, ale któ˝
móg∏ mi jà zes∏aç? Tego nie wiedzia∏em, a wstydzi∏em si´ prosiç o pomoc bogów, których si´ wyrzek∏em. W niedoli
swej wspomnia∏em nagle o s∏odkim zjawisku Istoty, którà Moj˝esz nazywa∏ swym przewodnikiem i która doradza∏a mu cierpliwoÊç, mi∏osierdzie i samowyrzeczenie. Nie mog∏a ona byÊ surowa i gniewna jak wielki bóg narodu
izraelskiego. Rozwia∏y si´ moje wàtpliwoÊci, znik∏a duma i upór, bo wzgl´dem tego Bóstwa niczym nie zawini∏em.
Zebrawszy ca∏à si∏´ woli, zawo∏a∏em do niego:
– O, pomó˝ mi, ul˝yj moim m´czarniom dobrotliwe Bóstwo! Nie by∏em twoim czcicielem, zawsze jednak myÊla∏em o tobie z uszanowaniem. Nie odrzucaj wi´c mojego b∏agania i przebacz bez osàdzania mych czynów!
W miar´, jak myÊl moja w goràcym napi´ciu wyra˝a∏a to wezwanie, strumieƒ dobroczynnego ciep∏a wnika∏ do
mych odr´twia∏ych cz∏onków. Niby uniesiony tym ˝yciotwórczem êród∏em, zaczà∏em stopniowo podnosiç si´
w mglistà przestrzeƒ, przebywajàc jà coraz pr´dzej i pr´dzej. Nagle zatrzyma∏em si´ – otaczajàca mnie szarawa
mg∏a rozwia∏a si´, ods∏aniajàc bezgraniczny jasny widnokràg. W jego g∏´bi widnia∏ obraz, nie dajàcy si´ opisaç
˝adnym ludzkim s∏owem. Na lekko lazurowem tle, otoczonym jakby mg∏ami, podobnymi do Êniegu iskrzàcego si´
w s∏oƒcu, unosi∏a si´ IstnoÊç, której powiewna szata b∏yszcza∏a jak strumienie wodospadu, rozÊwietlone promieniami tysi´cznych s∏oƒc. Otacza∏y jà podobne promieniste istoty. Jedna z nich przypomnia∏a mi obraz Izydy; Êwiat∏o by∏o jednak zbyt oÊlepiajàce, ˝ebym móg∏ odró˝niç wszystkie szczegó∏y.
67
W tej chwili srebrzysta mg∏a przes∏oni∏a Êwietlany obraz i przez nià spojrza∏y oczy, jakich nie dano widzieç ˝adnemu Êmiertelnikowi. Nawet nie b´d´ usi∏owa∏ opisaç ich kszta∏tu czy barwy, powiem tylko, ˝e przed tym wyra˝eniem mi∏oÊci i boskiego mi∏osierdzia ukorzy∏by si´ najbardziej zawzi´ty z∏oczyƒca. W promieniach tego spojrzenia,
jaÊniejàcego nadludzkà ∏agodnoÊcià, dusza wyst´pna mog∏a w pe∏ni ods∏oniç najtajniejsze otch∏anie sumienia, najg∏´bsze tajemnice serca, nie odczuwajàc wstydu ani poni˝enia. Wszystko znika∏o, wszystkiego zapomina∏o si´ pod
tym odradzajàcym spojrzeniem.
Ach, czemu˝ Êmiertelnicy, oÊlepieni zapomnieniem przesz∏oÊci zachowujà zaledwie mgliste wspomnienie o nieskoƒczonym mi∏osierdziu boskiego Przewodnika na naszym Êwiecie? Ilu˝ dumnych i okrutnych nie odrzuca∏oby
wtedy modlitwy i nie pozbawia∏o siebie tej s∏odkiej pocieszycielki.
Dêwi´ki, bardziej czarujàce od najwspanialszej ziemskiej muzyki, p∏yn´∏y do moich uszu – nie by∏y to w∏aÊciwe
s∏owa, ale sens, ca∏kowicie zrozumia∏y dla mojej myÊli:
– Biedny synu przestrzeni – us∏ysza∏em wyraênie – oÊlepiony doczesnoÊcià, jak mog∏eÊ myÊleç, ˝e wszechmocny Stwórca, którego dobrotliwoÊç zaludnia niezliczone Êwiaty bezkresnej przestrzeni, mo˝e, podobnie jak wy, mizerne istoty, ˝ywiç uczucia nienawiÊci lub zemsty? Módl si´ i ˝a∏uj, Pinechasie! Bóg, którego si´ obawiasz, ma dla
ciebie tylko pob∏a˝liwoÊç i przebaczenie.
Czy˝ nie On uczyni∏ ci´ zdolnym wszystko zrozumieç i zdobyç, czy˝ nie On przekaza∏ ci, jak nieskoƒczenie mi∏ujàcy ojciec, czàstk´ swej boskoÊci, z której stworzy∏ ciebie? JeÊli zechcesz ugiàç i poskromiç swe nami´tnoÊci, zaçmiewajàce ci dusz´, On zeÊle ci wszelkà màdroÊç, ods∏oni przed tobà szerokie, jaÊniejàce wrota doskona∏oÊci.
A kiedy, oczyszczony przez upadki i próby, ˝ywoty i cierpienia, staniesz znów przed Nim czysty i promienny, b´dziesz mia∏ prawo powiedzieç Mu: Ojcze Niebieski, powracam teraz godny nazywaç si´ synem Twoim.
PoÊlij mnie, dokàd wska˝e Twoja wola, bym si´ sta∏ g∏osicielem Twej màdroÊci i dobroci w nieskoƒczonej przestrzeni. ˚eby jednak osiàgnàç ten wysoki cel, Pinechasie, ∏aƒcuchy wià˝àce twà dusz´ z cia∏em muszà byç zerwanie
przez modlitw´, skruch´ i mi∏osierdzie.
Pocieszajàce te s∏owa nape∏ni∏y mojà zbola∏à dusz´ s∏odkim spokojem.
– Ale – podszepn´∏a moja myÊl – czemu˝ na ziemi nie pozna∏em Ci´ takim, ∏askawy Duchu mi∏osierdzia? Dlaczego bezduszne, prostackie ba∏wany wyobra˝ajà Ojca Niebieskiego?
– Synu mój, czczenie Bóstwa rodzi si´ razem z cz∏owiekiem. Je˝eli tylko ludzie wznoszà o∏tarz Bóstwu i wzywajà Je, jeden ze s∏ug Ojca Niebieskiego odpowiada na to wezwanie i staje si´ nauczycielem. PoÊród wszystkich czasów, we wszystkich pokoleniach, we wszystkich religiach, od najprostszej do najsubtelniejszej, wys∏aƒcy Bóstwa
uczyli prawdy i dobra, przystosowujàc swe nauki do danego Êrodowiska, do umys∏owego poziomu ludzi. Nigdy nie
g∏osili oni z∏a i nikt zwracajàcy si´ z wiarà i dobrymi dà˝eniami do Boga, nie bywa∏ przez Niego opuszczony. Ile˝
jednak ju˝ razy, buntowniczy duchu, by∏o ci mówione to wszystko? A ty nieustannie wpadasz w poprzednie
wady i w ciàgu d∏ugich stuleci pozostajesz na tym samym stopniu doskona∏oÊci. Nieszcz´sny duchu, sam karzesz
siebie, bo nami´tnoÊci szarpià ci´ i obezw∏adniony przez nie padasz i znów rozpoczynasz wyst´pne ˝ycie.
Zdumiony by∏em prawdà tych s∏ów. Tak, sam by∏em najgorszym dla siebie wrogiem. Nikt nie zn´ca∏ si´ nade
mnà tak, jak moje w∏asne u∏omnoÊci. Skàd jednak wziàç si∏y dla sprzeciwienia si´ z∏u?
Wzrok boskiego nauczyciela spoczà∏ na mnie z g∏´bokim wspó∏czuciem i nieskoƒczonà dobrocià.
– Pinechasie, kiedy serce twoje nauczy si´ prawdziwej mi∏oÊci, kiedy zacznie ci´ przera˝aç sama myÊl wyrzàdzenia z∏a twoim bliênim, pomo˝e ci mi∏osierdzie i z pomocà tego sojusznika wyjdziesz z walki bogatszy o niezachwianà wol´, skierowanà ku ch´ci czynienia dobra. B´dziesz wtedy silny i ˝adna pokusa nie zachwieje tobà. Idê wi´c do
swego geniusza przewodnika i przygotuj si´ do nowego ziemskiego istnienia pokorà wobec wrogów i goràcà, szczerà
modlitwà. W nast´pnym wcieleniu postaraj si´ opanowaç swe nami´tnoÊci i rozbudziç w duszy szlachetne uczucia,
aby mi∏oÊç twoja by∏a szcz´Êciem, a nie cierpieniem i kl´skà dla tych, do których si´ zwróci.
Pinechas
68
OPOWIEÂå NECHO
W
epoce, w której zaczyna si´ moja opowieÊç, by∏em m∏odym dwudziestopi´cioletnim cz∏owiekiem i s∏u˝y∏em jako oficer w gwardii faraona. Koron´ Górnego i Dolnego Egiptu nosi∏ wtedy Mernefta, syn i nast´pca Wielkiego Ramzesa II, a rezydencjà jego by∏o miasto Tanis, do którego by∏ równie przywiàzany jak jego ojciec.
Pierwsze lata mej s∏u˝by, spokojne i szcz´Êliwe, nie zaznaczy∏y si´ niczym, co warto by∏oby wspominaç tutaj.
Swego czasu zwróci∏ jednak mojà uwag´ dziwny fakt, pod pewnym wzgl´dem stanowiàcy jakby prolog do wszystkich nast´pnych zaburzeƒ i nieszcz´Êç. By∏o to, powtarzam, w Tanisie, w dzieƒ publicznego przyj´cia w wielkiej
sali kolumnowej.
Faraon siedzia∏ na tronie z litego z∏ota, wznoszàcym si´ o kilka stopni nad pod∏ogà i strze˝onym przez dwa lwy
z tego samego szlachetnego kruszcu. Obok monarchy stali jego wachlarzownicy, radcy koronni, magnaci i w koƒcu, wzd∏u˝ Êcian sali, rozleg∏ym pó∏kolem staliÊmy nieruchomo my, oficerowie i ˝o∏nierze gwardii. Ju˝ znaczna
wi´kszoÊç petentów zg∏osi∏a swe proÊby i otrzyma∏a ∏askawe i sprawiedliwe wyroki, kiedy nagle u wejÊcia wszczà∏
si´ jakiÊ zam´t. Zbity t∏um interesantów rozstàpi∏ si´ szeroko i ujrzeliÊmy uroczysty pochód najwy˝szego kap∏ana
Êwiàtyni Izydy, w towarzystwie ca∏ego szeregu wspó∏braci w d∏ugich bia∏ych szatach, ze strusimi piórami na g∏owach, oznakà wy˝szych Êwi´ceƒ. Podszed∏szy do tronu, z∏o˝yli niski pok∏on i wznieÊli r´ce dla b∏ogos∏awienia. Faraon powita∏ ich i zapyta∏, jaki powód sprowadzi∏ do niego czcigodnych s∏u˝ebników wielkiej bogini.
– Pot´˝ny synu Ra, wielki faraonie, któremu niech bogowie zeÊlà zdrowie, d∏ugie ˝ycie i s∏aw´ – zaczà∏ najwy˝szy kap∏an. – PrzyszliÊmy do twego tronu oznajmiç o wa˝nych i niezwyk∏ych zdarzeniach i powiedzieç ci, ˝e jeÊli to
n´dzne i pogardzane plemi´ ˝ydów nie b´dzie surowo poskromione, stanie si´ ono nieszcz´Êciem Egiptu, bo duchy
CiemnoÊci i Z∏a, nasy∏ane przez nich, napastujà ju˝ nawet czyste dziewice poÊwi´cone wielkiej bogini.
Mernefta porwa∏ si´ z miejsca, a my, wojownicy, szcz´kn´liÊmy or´˝em, gotowi na skinienie jego r´ki rzuciç si´ na
˝ydów i wyt´piç ich. Ale faraon, wspomniawszy, ˝e takie wzburzenie nie licowa∏o z jego dostojeƒstwem, spokojnie zajà∏ znów swe miejsce i rzek∏ z powagà:
– Je˝eli przybywacie ze skargà, s∏u˝ebnicy Izydy, b´dzie wam wymierzona sprawiedliwoÊç. Mówcie zatem,
czcigodni ojcowie, jeÊli ˝ydzi oÊmielili si´ pod jakimkolwiek wzgl´dem porwaç si´ na czeÊç i godnoÊç dziewicy, pozostajàcej przy Waszej Êwiàtyni, to przysi´gam, krwià swojà zma˝à to straszne Êwi´tokradztwo. I faraon po∏o˝y∏
r´k´ na piersi, a my wszyscy pok∏oniliÊmy si´ do ziemi.
– Rzecz w tym, monarcho – zabra∏ znów g∏os najwy˝szy kap∏an – ˝e pewien ˝yd, imieniem Eleazar, cz∏owiek
bogaty i majàcy wp∏yw poÊród swoich, wróciwszy po dwuletniej nieobecnoÊci, zamieszka∏ w domu przylegajàcym
do jednej z twoich winnic. Buntowa∏ on robotników, twierdzàc, ˝e my ich uciskamy i przez te chytre namowy doprowadzi∏ do buntu wÊród twoich s∏ug. Podczas rozruchów zosta∏ zabity dozorca, wierny twój s∏uga i szlachetnie
urodzony Egipcjanin, a winnica prawie zniszczona. Wypadki te zasz∏y przed szeÊciu miesiàcami i szlachetny
Aames, który aresztowa∏ winowajców, po surowym Êledztwie skaza∏ jednych na roboty w kopalniach, innych na
plagi. Co zaÊ do Eleazara, osàdzono go na uduszenie, wyrwanie chytrego j´zyka i rzucenie go na ˝er wronom, trupa miano natomiast powiesiç. Wyrok mia∏ byç wykonany przed szeÊciu dniami, ale po wejÊciu do wi´zienia, gdzie
przebywa∏ Eleazar, znaleziono go martwym. Zawleczono jego cia∏o na miejsce stracenia i chciano wyrwaç j´zyk,
ale z´by zmar∏ego tak mocno by∏y zaciÊni´te, ˝e niepodobna by∏o otworzyç ich bez z∏amania szcz´k. Przy tym nadchodzi∏a burza i nadzorcy poprzestali na tym, ˝e kazali go powiesiç za nogi. Do wieczora burza tak si´ wzmog∏a, ˝e
szubienica, postawiona blisko rzeki, przewróci∏a si´ i liczni Êwiadkowie ujrzeli z przera˝eniem, ˝e nieczysty trup
stoczy∏ si´ w Êwi´te wody Nilu i zosta∏ porwany przez wzburzone fale. Nieszcz´sne to zdarzenie by∏o zapowiedzià
innego, jeszcze bardziej oburzajàcego. Tej nocy obudzi∏y nas okropne krzyki, wychodzàce z sali, gdzie sypiajà dziewice poÊwi´cone s∏u˝bie bogini. Wkrótce wszyscy w Êwiàtyni byli na nogach i kiedy na czele najszanowniejszych
kap∏anów wszed∏em do kobiecej sypialni, smutny ujrza∏em widok. Niektóre dziewice le˝a∏y na ziemi w omdleniu,
inne, chowajàc si´ po kàtach, zas∏ania∏y twarze r´kami, trzecie nareszcie, ∏amiàc r´ce, biega∏y doko∏a pos∏ania, na
69
którym le˝a∏o nieruchome, odr´twia∏e cia∏o Snefru, najpi´kniejszej z dziewic s∏u˝àcych Izydzie. Na szyi jej by∏a rana jak od ugryzienia. Na pró˝no staraliÊmy si´ uspokoiç wstrzàÊni´te kap∏anki, bowiem d∏ugo jeszcze rozlega∏y si´
ich rozpaczliwe zawodzenia. Wreszcie jedna z m∏odych dziewic, dr˝àc ca∏a, objaÊni∏a mi, ˝e Eleazar zjawi∏ si´ nagle poÊród nich i rzuciwszy si´ na Snefru, ugryz∏ jà w gard∏o. Dziewica ta zna∏a Eleazara, bo przed jego wyjazdem
z Tanisu spotyka∏a si´ z nim w domu ojca Snefru. Ta ostatnia ˝ywi∏a wtedy wyst´pnà nami´tnoÊç do pi´knego semity i ojciec jej, s∏usznie obawiajàc si´, ˝eby bogowie nie skarali córki za mi∏oÊç do nieczystego cz∏owieka, odda∏ jà
do Êwiàtyni, poÊwi´ciwszy na s∏u˝b´ bogini.
W czasie tego opowiadania faraon blad∏ coraz bardziej, a czo∏o pokrywa∏o si´ potem.
– Je˝eli widziano z∏oczyƒc´, to dlaczego nie zosta∏ schwytany? – zapyta∏.
– Tak, widziano go – odrzek∏ najstarszy kap∏an – ale nikt z ˝yjàcych nie móg∏by go ujàç, bo zniknà∏, przeniknàwszy przez Êcian´, jak cieƒ.
– Czy radziliÊcie si´ bogów, co nale˝y czyniç w tych strasznych okolicznoÊciach?
– Tak, kazano nam w∏aÊnie szukaç trupa przekl´tego ˝yda. JeÊli si´ znajdzie, bogowie objawià mnie jednemu,
co nale˝y z nim poczàç. PrzyszliÊmy tedy do ciebie, wielki monarcho, z proÊbà o pomoc: u˝ycz nam ∏ódek i ˝o∏nierzy.
Ludzie hakami i dràgami zacznà przeszukiwaç Nil, a my b´dziemy im towarzyszyç, nucàc Êwi´te pieÊni.
– Niech tak si´ stanie – rzek∏ faraon, wstajàc z miejsca. – Ja sam ze swojà Êwità przy∏àcz´ si´ do Was i tej nocy
ca∏y Egipt wraz ze mnà b´dzie szuka∏ w zohydzonych wodach Êwi´tej rzeki trupa wampirycznego zbrodniarza.
Ca∏e zgromadzenie, ∏àcznie z interesantami i ludem t∏oczàcym si´ u wejÊcia, nape∏ni∏o pa∏ac g∏oÊnymi okrzykami, wyra˝ajàcymi radoÊç. Mernefta zszed∏ ze stopni tronu i w otoczeniu Êwity skierowa∏ si´ na wewn´trzne pokoje
pa∏acu. Dwie godziny póêniej, ukoƒczywszy swà s∏u˝b´, pojecha∏em do domu. Ojciec mój, cz∏owiek bogaty i powa˝any, zajmowa∏ urzàd nadzorcy królewskich stajen. Zgodnie z obowiàzkiem s∏u˝bowym powinien by∏ wsz´dzie
udawaç si´ za faraonem, a ˝e mia∏ w Tanisie pi´kny dom, a w okolicy znaczny majàtek, zabra∏ wi´c ze sobà mojà
matk´ i siostr´. Znu˝ony pa∏acowà s∏u˝bà, zmuszajàcà mnie do stania po ca∏ych godzinach bez ruchu i w ca∏ej
zbroi, chcia∏em pójÊç prosto do swego pokoju, ale nasz stary odêwierny zawiadomi∏ mnie, ˝e matka moja ˝yczy sobie, abym przyszed∏ do niej, jak tylko powróc´ do domu. Uda∏em si´ wi´c do sali wychodzàcej na taras, gdzie ca∏a
rodzina zbiera∏a si´ zwykle w goràcà por´ dnia.
W sali matka moja, w lekkiej bia∏ej szacie, le˝a∏a na sofie, rozkoszujàc si´ ch∏odnym powiewem p∏ynàcym od olbrzymich wachlarzy, które trzyma∏y dwie murzynki. O kilka kroków od niej siedzia∏a moja siostra, Ilziris, przeglàdajàc si´ w okràg∏ym metalowym lusterku, które trzyma∏a przed nià m∏oda niewolnica. Ilziris ozdabia∏a swà
g∏ow´ klejnotami ze z∏ota i drogich kamieni, wyjmujàc je kolejno ze szkatu∏ki i przyk∏adajàc do swych Êlicznych
czarnych w∏osów. Na obszernym tarasie, pe∏nym kwiatów i rzadkich roÊlin, siedzia∏ i mój ojciec przy stole z zakàskami i napojami ch∏odzàcymi i uwa˝nie przeglàda∏ d∏ugi zwój papirusa z rachunkami swego zarzàdcy.
Ujrzawszy mnie, matka i siostra zawo∏a∏y jednoczeÊnie:
– Ach, Necho, nareszcie jesteÊ!
– CzekaliÊmy na ciebie z niecierpliwoÊcià – doda∏a Ilziris, rzuciwszy klejnoty do szkatu∏ki i odsuwajàc lusterko.
– Musisz przecie˝ wiedzieç ca∏à prawd´ o tych dziwnych wieÊciach, jakie chodzà po mieÊcie, ˝e...
– Ale˝ daj mu usiàÊç i nabraç tchu – przerwa∏a matka, wskazujàc miejsce na krzeÊle obok sofy i z dumnà pieszczotà g∏adzàc mnie po twarzy. – Mentuchotepie – rzek∏a do ojca – rzuç, prosz´, swoje nudne rachunki i pos∏uchaj,
co b´dzie opowiada∏ Necho. Nikt lepiej od niego nie mo˝e znaç tej sprawy, bo s∏ysza∏ wszystkie zarzàdzenia bezpoÊrednio z ust faraona.
Ojciec mój wsta∏ z uÊmiechem:
– Matka – rzek∏ – wyrobi∏a sobie wysokie poj´cie o twym znaczeniu u dworu, synu. Ale jeÊli mo˝esz istotnie wyjaÊniç mi przyczyn´ dziwnego nakazu przeszukiwania Nilu dzisiejszej nocy, który heroldowie og∏aszajà na wszystkich skrzy˝owaniach ulic, b´d´ bardzo zadowolony.
– O – odpowiedzia∏em – przyczyna tego nakazu mo˝e przeraziç ka˝dego... Przedtem jednak dajcie mi czar´ wina, bo mam szalone pragnienie!
– Có˝ takiego si´ dzieje? Wojna, napaÊç nieprzyjaciela czy morowa zaraza? – pyta∏y wystraszone kobiety, podczas gdy niewolnicy spiesznie podawali mi wino.
70
– Nic podobnego – odrzek∏em, prze∏knàwszy napój – sprawa idzie o Eleazara, wstr´tnego ˝ydowskiego buntownika, którego stracili przed kilku dniami. Stawszy si´ na skutek swych wyst´pków potwornym wampirem, zakrad∏ si´ ubieg∏ej nocy do sypialni kap∏anek Izydy i urodziwa Snefru, która wszyscy znamy, pad∏a ofiarà odra˝ajàcej zmory. S∏ysza∏em to z ust arcykap∏ana. W tej chwili zza firanki wyjrza∏a siwa g∏owa starej murzynki, tryumfujàcy uÊmiech rozszerza∏ jej usta, które pragn´∏y coÊ powiedzieç.
– Wejdê, Akko – rzek∏a matka, a obracajàc si´ ku mnie, doda∏a – ona pierwsza przynios∏a nam wiadomoÊç, ˝e
w Êwiàtyni Izydy jedna z kap∏anek zosta∏a zamordowana przez zmor´, która przegryz∏a jej gard∏o i wyssa∏a krew.
– O, moja biedna Snefru – zawo∏a∏a ze ∏zami Ilziris. – Jeszcze po Êmierci musia∏a staç si´ ofiarà tego potwora,
który jà zaczarowa∏ tak strasznie!... Bo czy˝ inaczej mog∏aby dziewczyna z jej imieniem i majàtkiem pokochaç
wstr´tnego ˝yda?
– Ale˝ nie przerywajcie Necho – niecierpliwie zauwa˝y∏ ojciec – nie dajecie mu mo˝noÊci wyjaÊnienia, co znaczà te poszukiwania w rzece.
– Chcà znaleêç cia∏o z∏oczyƒcy, które wpad∏o do Nilu: bogowie nakazali odnaleêç je, a potem objaÊnià, co z nim
uczyniç. Mówi´ wam, ˝e w czasie strasznego opowiadania arcykap∏ana sam Mernefta zadr˝a∏, mimo ca∏ego swego
m´stwa, a szlachetne jego oblicze zblad∏o Êmiertelnie. Ale z w∏aÊciwà sobie màdroÊcià wyda∏ polecenie, ˝eby tej
jeszcze nocy zaczàç poszukiwania, bo sen czyni nas wszystkich bezbronnymi, a wampir mo˝e przeniknàç przez
mury tak, i˝ niepodobna b´dzie ani go schwytaç, ani ustrzec si´ przed nim. By przyÊpieszyç poszukiwania i zdwoiç gorliwoÊç szukajàcych, nasz wielki monarcha sam udaje si´ nad rzek´ w towarzystwie kap∏anów i wojskowych.
˚o∏nierze z dràgami, hakami i sieciami b´dà przeszukiwali Nil, a faraon b´dzie wydawa∏ rozkazy i pobudza∏ zapa∏
ludzi swojà obecnoÊcià. Ka˝dy dobry Egipcjanin powinien przy∏àczyç si´ ze swà ∏ódkà i przypuszczam, ojcze, ˝e i ty
nie odmówisz spe∏nienia tego obowiàzku.
– Niewàtpliwie – odrzek∏. – Przecie˝ mnie i moim domownikom, podobnie jak innym, grozi tak˝e niebezpieczeƒstwo od tej niesamowitej zmory, która przedostaje si´ przez mury i nie cofa si´ nawet przed Êwi´toÊcià
miejsca.
– A ty Necho, czy pojedziesz tak˝e? – z westchnieniem zapyta∏a Ilziris.
– Jestem przecie˝ oficerem gwardii faraona i miejsce moje przy nim.
– Czy nie sàdzisz, Mentuchotepie, ˝e i kobiety mogà uczestniczyç w tym niezwyk∏ym i ciekawym widowisku – przymilnie zapyta∏a matka.
– W ˝adnym wypadku ani ˝ona moja, ani córka – z niezadowoleniem odpowiedzia∏ ojciec. ˚adna rozsàdna i dobrze wychowana kobieta nie zechce ∏àczyç si´ z t∏umem. Radz´ ci za to pojechaç jutro do Êwiàtyni Izydy i z∏o˝yç
dzi´kczynnà ofiar´ bogini za jej opiek´ nad nami w tym niebezpieczeƒstwie.
– Masz s∏usznoÊç – odpar∏a matka z twarzà rozjaÊnionà. – Jutro wybierzemy si´ z Ilziris do Êwiàtyni, skorzystam te˝ ze sposobnoÊci, aby odwiedziç czcigodnà Gernek´, ˝on´ najwy˝szego kap∏ana. Choruje na nog´ i wcale
nie wychodzi. Od niej dowiem si´ szczegó∏ów okropnej Êmierci biednej Snefru.
Niewolnik przyniós∏ wiadomoÊç, ˝e podano do sto∏u, przerywajàc w ten sposób naszà rozmow´. Zaraz po obiedzie odszed∏em do swego pokoju i po∏o˝y∏em si´ spaç, nakazujàc s∏u˝àcemu obudziç mnie w oznaczonej porze. Wieczorem wsta∏em wypocz´ty i rzeÊki, wzià∏em kàpiel i w∏o˝ywszy uniform i zbroj´ pojecha∏em do pa∏acu. Mrok ju˝
zapada∏ i w ca∏ym pa∏acu panowa∏ o˝ywiony ruch. Z szacunkiem ust´pujàc miejsca królewskim radcom i wy˝szym
urz´dnikom, idàcym do faraona, wszed∏em na szerokie schody i w sali przyleg∏ej do wewn´trznych komnat przy∏àczy∏em si´ do grupy oficerów i m∏odych magnatów, rozmawiajàcych z o˝ywieniem. Rozprawiali oni o wi´kszym lub
mniejszym prawdopodobieƒstwie odnalezienia trupa i twierdzili, ˝e temu, kto go znajdzie, faraon obieca∏ daç
ogromnà sum´ z∏ota i pierÊcieƒ z w∏asnej r´ki, choçby tym znalazcà by∏ najostatniejszy niewolnik.
– Mo˝e zdarzyç si´ Necho, ˝e los tobie przeznaczy znaleêne – rzek∏ jeden z m∏odych ludzi, Êmiejàc si´ i klepiàc
mnie po ramieniu – taki zawsze jesteÊ szcz´Êliwy w grze i w walce.
– Wcale mnie nie n´ci wy∏owienie ˝ydowskiej padliny – odpowiedzia∏em – wola∏bym na polu bitwy zas∏u˝yç na
pierÊcieƒ z r´ki faraona. Ale widowisko, przypuszczam, b´dzie ciekawe.
– Z pewnoÊcià. Ju˝ teraz rzek´ pokry∏o mnóstwo ∏ódek, a wzd∏u˝ brzegów i doko∏a Êwiàtyni Izydy stojà szeregi
˝o∏nierzy. Faraon najpierw uda si´ do Êwiàtyni, ˝eby zabraç ze sobà kap∏anów.
71
M∏odzie˝ cicho gaw´dzi∏a dalej, obmawiajàc przy tym przechodzàcych dworzan, a˝ wreszcie nasz naczelnik
i starszy mistrz ceremonii przy dworze dali has∏o do rozpocz´cia pochodu. Wtedy oficerowie ustawili si´ w dwa
szeregi u wyjÊcia z królewskich komnat, a wszyscy inni zaj´li miejsca w∏aÊciwe swoim urz´dom. Wkrótce otwarto
drzwi i ukaza∏ si´ Mernefta w królewskim stroju, w otoczeniu wachlarzowników i urz´dników. Zszed∏szy ze schodów, wsiad∏ do wspania∏ego otwartego palankinu, w kszta∏cie tronu, który nios∏o dwunastu m∏odzieƒców, spokrewnionych z rodzinà faraona. Poprzedzany przez goƒców, którzy z∏oconemi laskami torowali drog´, przez muzykantów, wojskowych i choràgwie, otoczony ogromnà Êwità, królewski palankin z wolna posuwa∏ si´ ulicami, jasno
oÊwietlonymi przez pochodnie i kagaƒce, do brzegów Nilu. Przy okrzykach t∏umu, cisnàcego si´ wsz´dzie, Mernefta wsiad∏ do swej wyz∏acanej barki, ozdobionej flagami i odp∏ynà∏ do Êwiàtyni Izydy.
Znajdowa∏em si´ w ∏ódce, idàcej tu˝ za szalupà królewskà i przybli˝ywszy si´ do staro˝ytnego gmachu, którego
pot´˝na fasada odbija∏a si´ w wodach Nilu, us∏ysza∏em Êwi´te Êpiewy i ujrza∏em wspania∏à procesj´, schodzàcà ze
stopni Êwiàtyni. Na czele szed∏ arcykap∏an niosàcy posàg bogini, potem kap∏anki, ka˝da z harfà i z kwiatem lotosu
u czo∏a, a za nimi d∏ugi szereg kap∏anów wszelakich stopni w bia∏ych szatach. Przepyszna ∏ódê arcykap∏ana przy∏àczy∏a si´ do barki faraona i niezw∏ocznie zacz´∏y si´ gorliwe poszukiwania.
Na pró˝no jednak statki przecina∏y rzek´ we wszystkich kierunkach, to w gór´, to w dó∏ biegu, na pró˝no ludzie
zg∏´biali dno dràgami i hakami i przeszukiwali wszystkie miejsca zaroÊni´te trzcinà, nie znaleziono trupa ohydnego wampira. S∏oƒce sta∏o ju˝ wysoko nad horyzontym, kiedy szalupa królewska przybi∏a do brzegu i Mernefta
nachmurzony i stroskany, rozpoczà∏ powrotnà drog´ do pa∏acu. Przybywszy zm´czony i zniech´cony do domu, zasnà∏em jak zabity. Wsta∏em zaledwie na obiad, podany bardzo póêno, poniewa˝ brat mój, który te˝ uczestniczy∏
w nocnej wyprawie, obudzi∏ si´ nie wczeÊniej ode mnie. Kiedy s∏u˝ba sprzàtn´∏a ze sto∏u i odesz∏a, zacz´liÊmy rozprawiaç o szczególnych wypadkach dnia wczorajszego, powtarzajàc nawzajem ró˝ne wieÊci i nowiny. My z ojcem
opisaliÊmy bezowocne poszukiwania w rzece, a potem z kolei pytaliÊmy matk´, jakie wiadomoÊci s∏ysza∏a ona
w Êwiàtyni.
– O, ja mam wiele do opowiedzenia – odpar∏a. – Nie sama tylko straszna historia z wampirem porusza Êwiàtyni´. DziÊ rano zdarzy∏ si´ tam jeszcze jeden wypadek, niemniej zastanawiajàcy. Wyobraêcie sobie, ˝e ujawni∏ si´
mi∏osny zwiàzek mi´dzy Menchtu, najpi´kniejszà i najlepszà Êpiewaczkà Êwiàtyni i pewnym znakomitym Egipcjaninem, którego imienia nie znajà, czy nie chcà powiedzieç. Ta nieszcz´sna dziewczyna dostàpi∏a niezmiernego
zaszczytu przedstawienia oblicza bogini podczas ostatnich uroczystoÊci, mia∏a bezecnà odwag´ wprowadziç swego
kochanka do Êwi´tego gaju, gdzie ich spotka∏ stary pastofor.*
Wyst´pny uwodziciel, niezmiernie silny jak byk i zr´czny jak ma∏pa, zdà˝y∏ zbiec, zwaliwszy z nóg kap∏ana,
który chcia∏ zastàpiç mu drog´. Teraz Menchtu siedzi w zamkni´ciu, a jeÊli schwytajà jej kochanka, b´dzie osàdzony bez mi∏osierdzia, bowiem nie tylko zbeszczeÊci∏ Êwi´te miejsce, ale i oÊmieli∏ si´ jeszcze podnieÊç r´k´ na czcigodnego starca.
– A jak ich ukarzà? – zapyta∏a Ilziris.
– Karà Êmierci, niewàtpliwie. JeÊli idzie o Menchtu, zostanie skazana na pogrzebanie ˝ywcem, dopuÊci∏a si´
przecie˝ strasznego zgorszenia... Wiesz, Mentuchotepie, na widok tych wszystkich okropnoÊci, zdaje mi si´, ˝e
nadchodzà czasy ostateczne. I szlachetna Gerneka mówi∏a mi w sekrecie, ˝e gwiazdy zapowiadajà wielkie nieszcz´Êcia.
– O nieszcz´Êliwa Menchtu – zawo∏a∏a Ilziris, przyciskajàc r´ce do piersi: jaki to straszny los byç pogrzebanà ˝ywcem, czuç nad sobà kamienne sklepienie, dusiç si´ w ciemnoÊci. Dr˝´ na samà myÊl o tym i chyba nie zamkn´ oczu
przez ca∏à noc. Mówmy lepiej o czym innym... Czy wiesz, mamo, kogo widzia∏am teraz w Êwiàtyni? Smaragd´. Kiedy
czeka∏am na ciebie, ukaza∏a si´ w palankinie jak zawsze wspania∏a i lÊniàca od klejnotów. W∏aÊnie nast´pca tronu
wychodzi∏ ze Êwiàtyni ze swà Êwità, a ujrzawszy Smaragd´, podszed∏ do niej. Nie mog∏am us∏yszeç, o czym rozmawiali, ale królewicz by∏ bardzo ∏askaw dla niej i ofiarowa∏ jej ró˝e. To si´ nazywa szcz´Êcie! – doda∏a Ilziris z odrobinà
zazdroÊci. – Co tydzieƒ nowe stroje i przy tym ta bia∏oÊç cery, która zwraca na nià uwag´ nawet syna faraona.
W tej chwili wszed∏ niewolnik i poda∏ mi zwitek papirusu, mówiàc, ˝e przyniós∏ go ch∏opiec, który nie chce powiedzieç, kto go posy∏a. Bardzo zaciekawiony, rozwinà∏em pismo i ze zdziwieniem zobaczy∏em, ˝e by∏o ono od Me* Jeden z kap∏anów noszàcych posàgi bogów podczas religijnej procesji.
72
ny, przyjaciela z lat dziecinnych i brata pi´knej Smaragdy, o której w∏aÊnie mówi∏a moja siostra. Prosi∏ mnie usilnie, ˝ebym po zapadni´ciu nocy przyjecha∏ do niego za miasto w oznaczone miejsce. Z tonu pisma domyÊli∏em si´,
˝e sprawa jest bardzo wa˝na, poprosi∏em wi´c o pozwolenie odejÊcia, ˝eby napisaç odpowiedê. Rodzice nie zatrzymywali mnie i z uÊmiechem spojrzeli na siebie, przypuszczajàc widocznie, ˝e tajemniczy papirus otrzyma∏em od
jakiejÊ pi´knej damy. Nie wyprowadza∏em ich z b∏´du i spiesznie odszed∏em do siebie.
Kiedy zapad∏a noc, kaza∏em osiod∏aç konia, otuli∏em si´ ciemnym p∏aszczem i pojecha∏em, nie bioràc nikogo ze
s∏u˝by. Miejsce spotkania wyznaczone by∏o przy zaniechanej chwilowo budowli Êwiàtyni, poÊwi´conej bogini Chator. Do labiryntu wzniesionych do po∏owy Êcian, kolumn i granitowych p∏yt zawalajàcych ziemi´, ˝aden cz∏owiek
nie oÊmieli∏by si´ zejÊç nocà. Wkrótce ujrza∏em przed sobà pot´˝ne budowle, oÊwietlone fantastycznie blaskiem
ksi´˝yca. Zszed∏szy z konia, ukry∏em go poÊród olbrzymich p∏yt granitu i trzykrotnie wyda∏em krzyk, naÊladujàcy
g∏os sowy (has∏o podane w liÊcie). Po kilku sekundach postaç Meny wy∏oni∏a si´ z ciemnoÊci. Z wdzi´cznoÊcià Êcisnàwszy mi r´k´, poprowadzi∏ mnie do niewykoƒczonej Êwiàtyni.
– Dzi´ki ci, ˝e przyszed∏eÊ, Necho – odezwa∏ si´ g∏osem wzburzonym – zrozumia∏eÊ, sàdz´, ˝e nie wzywa∏bym
ci´ na t´ pustk´ bez powa˝nych powodów... Idzie tu w∏aÊnie o moje ˝ycie.
– O twoje ˝ycie? – zawo∏a∏em i z niedowierzaniem wpatrzy∏em si´ w bladà jego twarz.
– Tak, mi∏oÊç mnie zgubi∏a. Rozkocha∏em w sobie Menchtu, jednà z kap∏anek Izydy i zastano nas w gaju przy
Êwi´tym jeziorze. JeÊli kap∏ani mnie schwytajà, jestem zgubiony, a jednoczeÊnie nie mog´ zdecydowaç si´ na porzucenie nieszcz´Êliwej Menchtu. Daj mi jakàÊ rad´, Necho. Mroczy mi si´ zupe∏nie w g∏owie.
Serdecznie kocha∏em Men´, cz∏owieka szlachetnego i wielkodusznego, przy wszystkich jego nieposkromionych
nami´tnoÊciach, i natychmiast postanowi∏em zrobiç co tylko mo˝liwe, ˝eby go ocaliç.
– Pos∏uchaj – rzek∏em po minucie namys∏u – musisz przede wszystkim uciekaç, nie tracàc czasu, bo przecie˝ nic absolutnie nie mo˝esz uczyniç dla nieszcz´snego dziewcz´cia. Zdaje mi si´, ˝e znalaz∏em doskona∏à
myÊl – jutro wieczorem odchodzi do Syrii wielka karawana. Jej naczelnikiem jest cz∏owiek pewny i skromny,
siostrzeniec naszego starego zarzàdcy. Za∏atwi´ twój odjazd z tà karawanà, której droga wypada niedaleko
stàd. Nie wiem tylko, jak b´dzie lepiej, zostawiç ci´ tutaj, czy ukryç gdziekolwiek u nas w domu....
– Cyt... – przerwa∏ Mena, chwyciwszy mnie za r´k´. Wstrzyma∏em oddech i w g∏uchej ciszy nocnej pos∏ysza∏em
wyraênie zbli˝ajàce si´ kroki i rozmow´ kilku g∏osów.
– Milcz – wyszepta∏ Mena, pociàgajàc mnie do g∏´bokiej niszy, gdzie os∏oni∏a nas ciemnoÊç.
Za chwil´ ukaza∏y si´ przed nami postacie ludzi owini´tych w czarne p∏aszcze.
– Tutaj mo˝emy mówiç swobodnie – odezwa∏ si´ dêwi´czny g∏os, bo nikt, oprócz szakali nie odwiedza tej pustki
i nie potrzebujemy obawiaç si´ szpiegów. Mówiàcy to, ros∏y cz∏owiek, o ca∏à g∏ow´ wy˝szy od pozosta∏ych, wystàpi∏ na czo∏o i odrzuci∏ swój p∏aszcz. Ksi´˝yc jasno oÊwietli∏ zadziwiajàcà jego twarz, którà kto raz ujrza∏, nie móg∏
ju˝ nigdy zapomnieç. D∏ugie ciemne w∏osy i roz∏o˝ysta broda okala∏y regularne ostre rysy, g´ste brwi ∏àczy∏y si´
nad orlim nosem, ocieniajàc wielkie pe∏ne wyrazu oczy, ponure i surowe. Postaç ta zdawa∏a si´ byç uosobieniem
rozumu i ˝elaznej woli.
Patrzy∏em jak urzeczony na tego dziwnego cz∏owieka, którego dotàd nigdy nie spotka∏em; wnet jednak s∏owa
nieznajomego poch∏on´∏y ca∏à mojà uwag´. Mówi∏ po ˝ydowsku, ale moja niaƒka semitka nauczy∏a mnie dobrze
tego j´zyka (znanego zresztà wielu Egipcjanom), mog∏em wi´c ∏atwo zrozumieç jego s∏owa.
– Bracia – przemówi∏ dêwi´czny g∏os nieznajomego – Jehowa przysy∏a mnie do was, ˝eby wype∏ni∏o si´ przeznaczenie dane z góry naszemu narodowi. Màdra i zdolna r´ka powinna wywabiç go z jarzma obcoplemieƒców
i zbudowaç nowe paƒstwo, w którym ka˝dy ˝yd b´dzie ˝y∏ w cieniu sprawiedliwego i ∏askawego prawa, a nie
w jarzmie niewoli i ucisku. Czy nie jest to oburzajàce patrzeç – tu g∏os mówiàcego sta∏ si´ podobny do g∏uchego
grzmotu – ˝e jeden naród w pocie czo∏a pracuje po to, ˝eby drugi mia∏ do syta wygód i uciech, ˝e buduje miasta
i gmachy, które zachwycaç b´dà potomnych i prze˝yjà wieki, jako pomniki sztuki egipskiej, chocia˝ wzniesione zosta∏y r´kami naszych nieszcz´Êliwych braci?
Zgodny pomruk rozleg∏ si´ w gronie s∏uchaczy.
– Wiem – mówi∏ nieznajomy – ˝e walka, jakà wszczynam z faraonem i kap∏anami, b´dzie walkà olbrzymià, bo
przecie˝ karmià si´ oni pracà ràk naszego narodu. Wsz´dzie – na polach i w winnicach, po domach i na budow-
73
lach, spotykasz zgi´ty grzbiet ˝yda i podniesionà nad nim trzcin´ Egipcjanina. Nie traçcie jednak nadziei, bracia.
Jedyny wszechmogàcy Bóg, który cudownie ocali∏ mnie na wodach Nilu i tak urzàdzi∏, ˝e sami wrogowie nasi
przekazali mi swojà màdroÊç i swe umiej´tnoÊci, ten Bóg doda mi si∏ i udzieli takiej broni, jaka b´dzie konieczna
dla wybawienia narodu wybranego. On mi to przyrzek∏ na pustyni. Podczas przysz∏ego zebrania, które odb´dzie
si´ w innym miejscu, wskazanym przeze mnie – bo musimy zachowywaç wszelkie Êrodki ostro˝noÊci – oznacz´
dzieƒ, kiedy stan´ przed Merneftà.
– Modlitwy nasze b´dà ci towarzyszy∏y, Moj˝eszu – rzek∏ jeden ze starców.
Nast´pnie zapad∏y mi´dzy nimi uchwa∏y, jak ustanowiç Êcis∏y zwiàzek mi´dzy izraelickimi pokoleniami i jak
przesy∏aç im wszystkim – mo˝liwie pospiesznie – rozporzàdzenia wodza. Omówiwszy te punkty, rozeszli si´
ostro˝nie. Kiedy odg∏os ich kroków zacich∏ ostatecznie, wyszliÊmy ze swej niszy.
– Oto ciekawa zmowa – powiedzia∏em do Meny. – Jak sàdzisz, czy nie powiadomiç zawczasu monarchy? Ale
kto to jest ten Moj˝esz, który wybiera si´ do Mernefty z takà zuchwa∏à propozycjà? Wyobra˝am sobie, jak dobrze
zostanie przyj´ty.
– Sàdzàc z tego, co mówi∏ o swoim cudownym uratowaniu na wodach Nilu, musi to byç wychowanek ksi´˝niczki Termutis, która, kàpiàc si´ w rzece, znalaz∏a ten „skarb” i opiekowa∏a si´ nim do koƒca swego ˝ycia z iÊcie kobiecym uporem. Ojciec mój opowiada∏ mi t´ histori´ – doda∏ Mena. – Zna∏ go w m∏odoÊci i nie bardzo si´ nim zachwyca∏. TrzydzieÊci lat temu Moj˝esz wygnany by∏ za zabójstwo pewnego dozorcy ˝ydowskich robotników i od tej
pory zapomniano o nim. JeÊli sam chce stanàç przed faraonem, to – sàdz´ – nie ma potrzeby donosiç o tym. Prócz
tego, nie móg∏byÊ wyjaÊniç swej obecnoÊci w danym miejscu, nie wydajàc mnie.
– Masz s∏usznoÊç – zauwa˝y∏em. Zajmijmy si´ zatem twoimi tylko sprawami. Jak rozporzàdzisz losem siostry,
która zostaje zupe∏nie sama? Niewàtpliwie z biegiem czasu i przy wielkich pieni´˝nych ofiarach uda ci si´ z∏agodziç gniew kap∏anów i powróciç, ale trzeba zatroszczyç si´ i o teraêniejszoÊç. ˚eby nie obudziç podejrzeƒ, przyÊl´ ci
sporà sum´ ze swoich w∏asnych pieni´dzy, zwrócisz mi jà w szcz´Êliwszych czasach.
Mena s∏ucha∏ mnie ze spuszczonà g∏owà.
– Tak – powiedzia∏ zatroskany – biedna Smaragda ze swà m∏odoÊcià, urodà i niedoÊwiadczeniem nie mo˝e pozostaç samà, trzeba jà wydaç za mà˝. S∏uchaj, Necho: dwóch m∏odych ludzi ubiega si´ o jej r´k´. Jeden, to nasz
dawny towarzysz Pinechas, ale to cz∏owiek ponury i jak mówià, zajmujàcy si´ czarami, drugi, Radames, woênica
faraona, który zdaje si´ bardziej podoba si´ siostrze. Wprawdzie nie jest bogaty, ale na dobrej drodze, bo Mernefta
bardzo jest ∏askaw dla niego, a przy tym kiedy ja znikn´, ca∏y nasz olbrzymi majàtek dostanie si´ Smaragdzie.
Wybieram wi´c Radamesa i prosz´ ci´, powiedz siostrze, ˝e b∏agam jà, aby spe∏ni∏a moje ostatnie ˝yczenie. Mena
wyjà∏ notatnik i napisa∏ szybko: „jestem zmuszony uciekaç i powierzam ci los swej siostry: bàdê jej m´˝em i opiekunem. Z czasem powróc´ i za˝àdam wtedy od ciebie sprawozdania z jej szcz´Êcia.”
– Jutro rano, Necho, oddaj Radamesowi t´ notatk´. Jemu mog´ si´ zwierzyç, on mnie nie wyda... A potem
uprzedê o wszystkim Smaragd´.
PomówiliÊmy jeszcze o niektórych szczegó∏ach i postanowiliÊmy ostatecznie, ˝e Mena pojedzie z syryjskà karawanà. Po przybyciu z nià na wyznaczone miejsce, przyjaciel mój mia∏ stamtàd przys∏aç wiadomoÊci o sobie. Potem
po˝egnaliÊmy si´ i wróci∏em do domu, b∏ogos∏awiàc bogom, ˝e ocalili mnie przed mi∏oÊcià podobnà do tej, która
zgubi∏a biednego Men´. Nazajutrz uda∏em si´ do Radamesa, mieszkajàcego z matkà i dwiema siostrami w marnym domku, pretensjonalnie przystrojonym zewnàtrz i wewnàtrz. Woênica faraona ju˝ wyjecha∏ do pa∏acu i tam
musia∏em go szukaç, ˝eby mu wr´czyç pismo Meny. Kiedy je przeczyta∏, wyraz radoÊci i tryumfu rozjaÊni∏ jego
okrutne, zimne oczy... Ale opanowawszy si´ natychmiast, rzek∏, Êciskajàc mi r´k´:
– Dzi´kuj´ ci, Necho, za mi∏à wiadomoÊç... A gdzie zostawi∏eÊ Men´?
Nigdy nie ˝ywi∏em wielkiej ufnoÊci do Radamesa, ale tym razem chytre i badawcze spojrzenie, z jakiem rzuci∏
swe pytanie, szczególnie mi si´ nie podoba∏o.
– Tyle jest tutaj niepowo∏anych uszu, które mogà nas s∏yszeç, ˝e nie uwa˝am za w∏aÊciwe mówiç o tym – odpowiedzia∏em odmownie i oddali∏em si´ zaraz.
Teraz uda∏em si´ spiesznie do apartamentów Meny, chcàc bezwzgl´dnie pomówiç ze Smaragdà, zanim nadejdzie Radames. Kiedy podjecha∏em do portyku wspania∏ej rezydencji, którà zdobi∏y sfinksy i jaskrawe flagi, kilku
74
bogato odzianych niewolników przybieg∏o na moje spotkanie, ˝eby pomóc mi wysiàÊç, a mój pojazd odprowadziç na
podwórze. Widocznie nie by∏em pierwszym goÊciem, bo u wejÊcia sta∏ pyszny palankin, a kiedy zapyta∏em, czy mog´
widzieç siostr´ Meny, stary dworzanin odpowiedzia∏ z szacunkiem, ˝e m∏oda pani jest na tarasie i ofiarowa∏ si´ zaprowadziç mnie do niej. PrzeszliÊmy szereg sal wspaniale umeblowanych, potem d∏ugà galeri´, której sufit wspiera∏
si´ po stronie zewn´trznej na malowanych s∏upach wyobra˝ajàcych palmowe pnie. Przy wejÊciu do tej galerii spotka∏em i przywita∏em si´ z m∏odym cz∏owiekiem, imieniem Omifer, którego pozna∏em, widujàc nieraz u znajomych. By∏
on niezmiernie bogaty, ale niskiego pochodzenia ze strony matki. W tej chwili jego pi´kne oblicze promienia∏o zadowoleniem, a w czarnych b∏yszczàcych oczach tyle by∏o radosnego tryumfu, ˝e mimowoli pomyÊla∏em:
– Biedny Omiferze, jeÊli to rozmowa ze Smaragdà wprowadzi∏a ci´ w ten b∏ogi nastrój, to wypadnie ci rozczarowaç si´ niebawem. Te apartamenty stracà wiele ze swego uroku, kiedy panem ich zostanie pos´pny i chytry Radames.
Galeria ∏àczy∏a si´ z rozleg∏ym tarasem, zacienionym pasiastà materià bia∏ej i czerwonej barwy. Taras wychodzi∏ na ogród i dos∏ownie zape∏niony by∏ najdro˝szymi roÊlinami. W pewnym miejscu krzewy tworzy∏y rodzaj altany, poÊrodku której sta∏ stó∏, doko∏a niego krzes∏a z czarnego drzewa, inkrustowane z∏otem i s∏oniowà koÊcià. Tam
siedzia∏a Smaragda, tak poch∏oni´ta przez w∏asne myÊli, ˝e nawet nie zauwa˝y∏a mego przybycia. Siostra Meny
by∏a przeÊlicznà dziewczynà, smuk∏à, zgrabnà, delikatnej budowy. Po matce odziedziczy∏a niezwyk∏à bia∏oÊç skóry,
która przedziwnie odbija∏a od czarnych jak smo∏a oczu i w∏osów. Rysy mia∏a delikatne, niemal dzieci´ce, ale surowa
i pogardliwa zmarszczka, pojawiajàca si´ czasem ko∏o ró˝owych ust, palàce spojrzenie i ruchliwoÊç nozdrzy wskazywa∏y natur´ energicznà i nami´tnà. W chwili obecnej widaç by∏o, ˝e promienieje szcz´Êciem i ca∏a jej uwaga skupia∏a si´
na przeÊlicznym koszyku, gdzie na warstwie cudnych kwiatów spoczywa∏ wspania∏y naszyjnik i diadem ze szmaragdów niebywa∏ej wielkoÊci.
– Pewnie to podarunek Omifera – pomyÊla∏em. – I ja musze jà zawiadomiç, ˝e r´ka jej oddana Radamesowi... O, co za
przykry obowiàzek...
Dworzanin w pe∏nej szacunku postawie doniós∏ o moim przybyciu. Smaragda wsta∏a i przyj´∏a mnie uprzejmie.
Z poczàtku mówiliÊmy o rzeczach ubocznych; nie odwa˝a∏em si´ zaczàç rozmowy, stanowiàcej cel mojej wizyty,
czujàc, ˝e chwila obecna by∏a dla niej bardzo niepomyÊlna. Wreszcie, zebrawszy odwag´, poprosi∏em jà, ˝eby odes∏a∏a s∏u˝b´, bo mam jej udzieliç wa˝nych wiadomoÊci. Troch´ zadziwiona, Smaragda odprawi∏a karze∏ka oraz
s∏u˝àce i wtedy donios∏em jej o nieszcz´Êciu Meny i o jego ˝yczeniu wydania jej za mà˝ za Radamesa. Po tych s∏owach zasmucona twarzyczka dziewcz´cia wyrazi∏a silne niezadowolenie.
– Ja nie chc´ wyjÊç i nie wyjd´ za Radamesa – zawo∏a∏a z gniewem. – I có˝ to za kaprys Meny rozporzàdza mnà
jak niewolnikiem czy wielb∏àdem!
– On przecie˝ myÊli, ˝e ty kochasz Radamesa – zauwa˝y∏em – i dlatego da∏ mu pierwszeƒstwo przed Pinechasem,
który ci si´ nie podoba.
Smaragda spuÊci∏a oczy i palce jej nerwowo szarpa∏y koƒce wyszytego z∏otem purpurowego pasa, który otacza∏ jej kibiç.
– Tak – przemówi∏a g∏ucho – kocha∏am go dopóki... to jest sàdzi∏am, ˝e go kocham, ale teraz nie, nie...
Zakry∏a twarz r´kami i zaszlocha∏a. Czu∏em si´ bardzo g∏upio w mojej roli.
– Smaragdo – rzek∏em nakoniec. – Osusz ∏zy i pos∏uchaj przyjacielskiej rady. Strze˝ si´ obraziç Radamesa:
w jego r´kach jest pismo obiecujàce mu twojà r´k´, a w dodatku powierzona tajemnica Meny. On wywrze swój
gniew na Menie, jeÊli b´dziesz wola∏a innego. JesteÊ pi´kna i bogata, a Radames – cz∏owiek zapalczywy, okrutny
i ubogi, straciwszy tak wspania∏y ∏up, zemÊci si´ na tobie, wydajàc twego brata na haƒb´ i Êmierç.
Smaragda unios∏a g∏ow´ ze smutkiem:
– Masz s∏usznoÊç, Necho, nie mog´ jawnie zerwaç z nim stosunków. Trzeba jednak zyskaç na czasie i kiedy Mena b´dzie ju˝ bezpieczny, pomyÊl´, jak pozbyç si´ Radamesa.
W tej chwili na taras wbieg∏ zadyszany ch∏opiec nubijski i zawiadomi∏, ˝e pojazd szlachetnego Radamesa zatrzyma∏
si´ przed portykiem.
– Mi∏o mi bardzo. Przyprowadê go tutaj – odrzek∏a Smaragda tak spokojnym i weso∏ym tonem, ˝e stanà∏em
zdumiony wobec takiego dowodu niezwyk∏ej zdolnoÊci kobiet do przyjmowania na siebie maski.
75
Z szybkoÊcià b∏yskawicy ukry∏a pod kwiatami klejnoty ze szmaragdów i, zawo∏awszy s∏u˝àcà, poda∏a jej koszyk, mówiàc niedbale:
– Postaw te kwiaty gdzie indziej; os∏abia mnie ich silny zapach.
Gdy niewolnica odesz∏a, Smaragda szepn´∏a mi pospiesznie:
– JeÊli mi jesteÊ przyjacielem ani s∏owa o moim niezadowoleniu i mi∏oÊci dla innego!
Opar∏a si´ o por´cz krzes∏a i wziàwszy z pó∏miska stojàcego na stole kiÊç winogron, spo˝ywa∏a je z najoboj´tniejszà minà. Jeszcze nie oprzytomnia∏em dobrze, kiedy wszed∏ Radames z promiennà twarzà w towarzystwie
dwóch niewolników, którzy nieÊli wielkie kosze. Rzuciwszy na r´ce s∏u˝àcej swój he∏m i p∏aszcz, podszed∏ do Smaragdy i uklàk∏ przed nià.
– Droga moja – rzek∏, objàwszy jà wpó∏ i sk∏adajàc poca∏unek na r´ce – brat twój b∏ogos∏awi naszà mi∏oÊç
i udziela mi prawa do opieki nad tobà.
Powstajàc, skinà∏ na niewolników, by postawili kosze u nóg m∏odego dziewcz´cia.
– Przyjmij te drobnostki, które spodziewam si´, b´dziesz nosi∏a czasami.
Smaragda blada, ale z uÊmiechem na ustach, nachyli∏a si´ nad koszami, gdzie le˝a∏y kosztowne tkaniny, z∏ote
stroje, ozdobne flakony z perfumami i olejkami. RównoczeÊnie Radames wyjà∏ zza pasa woreczek, rzuci∏ go niewolnikom i Êmiejàc si´, w∏o˝y∏ z∏oty ∏aƒcuszek na szyj´ starej niani. Podano wino i wypiliÊmy za zdrowie m∏odej
pary. Potem Radames usiad∏ obok swej przysz∏ej ˝ony i rzek∏, spojrzawszy na nià serdecznie:
– Dowiedzia∏em si´ o nieszcz´Êciu twego biednego brata i uwa˝am za swój obowiàzek uczyniç wszystko mo˝liwe dla jego ocalenia. Rozpatrzmy wi´c, jak najlepiej postàpiç w tej sprawie. Niechaj Necho, który wie, gdzie on si´
ukrywa, powie pierwszy, co myÊli.
Przyparty w ten sposób do muru, wy∏o˝y∏em mo˝liwie zwi´êle u∏o˝ony przez siebie plan. Radames skinieniem
g∏owy pochwali∏ ten projekt.
– Tak, to najlepsze, co mo˝na uczyniç – zauwa˝y∏. – Karawany wychodzà co dzieƒ w ró˝nych kierunkach. Komu przyjdzie do g∏owy tam go szukaç. A ju˝ za granicà Egiptu b´dzie bezpieczny.
Smaragda s∏ucha∏a nas zatroskana i chmurna.
– S∏uchaj, Necho – powiedzia∏a – oto, co jeszcze nale˝y zrobiç. Rozka˝´ ob∏adowaç dziesi´ç wielb∏àdów z∏otem,
drogimi naczyniami i niezb´dnymi przedmiotami. Stary niewolnik, wierny jak pies, poprowadzi je. Urzàdê tak,
˝eby te wielb∏àdy przy∏àczy∏y si´ do karawany, nie budzàc podejrzeƒ. Nie mog´ znieÊç myÊli, ˝eby mój biedny Mena ˝y∏ na wygnaniu w ubóstwie.
– To da si´ za∏atwiç – odrzek∏em – dziÊ jeszcze po obiedzie przyÊl´ tutaj wiernego cz∏owieka, który przeprowadzi wielb∏àdy na zborny punkt karawany.
Przy pierwszych ju˝ s∏owach Smaragdy silny rumieniec wystàpi∏ na twarzy Radamesa, a brwi si´ nachmurzy∏y. ChciwoÊç i skàpstwo faraonowego woênicy nie by∏y dla nikogo tajemnicà i zrozumia∏em, ˝e ˝al mu by∏o rozstawaç si´ z cz´Êcià wyprawy swej narzeczonej, która to cz´Êç wyda∏a mu si´ olbrzymia.
– Pozwól, ˝e zrobi´ ci uwag´ – zaczà∏, na pró˝no starajàc si´ zachowaç ∏agodny i poszanowania pe∏en ton – rozporzàdzasz si´ rzeczami, o wartoÊci których nie masz, zdaje si´, ˝adnego poj´cia. Czy wiesz bowiem, ile warte jest
dziesi´ç wielb∏àdów na∏adowanych skarbami? Zapewne, mo˝emy od czasu do czasu udzielaç pomocy twemu bratu, ale po co od razu dawaç mu ca∏y majàtek? Ty nie znasz si´ wcale na interesach, a ˝e Mena mnie wybra∏ na twego m´˝a, to daje mi prawo rozporzàdzania twym majàtkiem, nie mog´ wi´c dopuÊciç do marnotrawstwa.
Smaragda wsta∏a, pogardliwie skrzywiwszy usta, a oczy jej gniewnie b∏ysn´∏y.
– Dotychczas zawsze umia∏am rozkazywaç i byç niezale˝nà. Ty zatem nie Êmiej pozbawiaç mnie tego prawa.
Czy˝byÊ ˝a∏owa∏ oddaç dziesi´ç wielb∏àdów z kosztownem ∏adunkiem w∏aÊcicielowi tych apartamentów, któremu
b´dziesz zawdzi´cza∏ wszystko, co otrzymasz? Nawet i bez tych wielb∏àdów zostanie dosyç skarbów w domu Meny,
˝eby utrzymaç jego zamo˝noÊç na odpowiedniej wy˝ynie.
Smaragda odwróci∏a si´ i zamierza∏a odejÊç, ale Radames pozna∏ swà omy∏k´ i zatrzyma∏ jà, mówiàc:
– Daruj mi, moja droga, i postàp, jak uwa˝asz. Ciebie jednà tylko kocham.
Jego ukoÊne spojrzenie i nerwowe drganie ust zaprzecza∏y ∏agodnym s∏owom, a ˝e przykre mu by∏o to udawanie, zaraz zaczà∏ si´ ˝egnaç pod pozorem koniecznego stawienia si´ w pa∏acu.
76
– Ale – doda∏ – czy wiesz, ˝e polowanie wyznaczone na jutro, zosta∏o od∏o˝one z powodu przykrego wypadku
z nast´pcà? Potknà∏ si´, schodzàc ze schodów, i zwichnà∏ sobie nog´.
Zamieni∏em kilka zdaƒ z Radamesem na ten temat, ale Smaragda nie odezwa∏a si´ ju˝ ani s∏owem. Jak tylko
wyjecha∏, da∏a wyraz swojemu oburzeniu:
– Ale˝ zuchwalec! Tak od razu zdradza swà skàpà natur´.... Co ja poczn´, aby si´ go pozbyç? Mam dobrà myÊl
– Seti, nast´pca tronu, zawsze okazuje mi wiele wzgl´dów. Jedê do niego, Necho, opowiedz mu wszystko i b∏agaj
w moim imieniu o ratunek dla mnie, jeÊli to mo˝liwe.
Przyrzek∏em natychmiast pojechaç do pa∏acu, bo niezale˝nie od jej proÊby, wypada∏o mi stanàç przed Setim, ˝eby wyraziç mu swe ubolewanie z powodu zwichni´cia nogi. Skierowa∏em si´ zatem do pawilonu, w którym mieszka∏ nast´pca tronu i bez trudnoÊci zosta∏em wprowadzony do pokoju, gdzie przebywa∏. By∏a to rozleg∏a komnata przylegajàca do p∏askiego dachu. Sta∏a tu na wzniesieniu sofa z litego z∏ota, us∏ana lwià skórà
i purpurowymi poduszkami, na których spoczywa∏ Seti. By∏ to m∏ody cz∏owiek pi´knej powierzchownoÊci, czyniàcy wspania∏e wra˝enie. Ale jego wynios∏a postaç, surowe, myÊlàce spojrzenie i dumne obejÊcie nie pozwala∏y ani na chwil´ zapominaç o wysokim stanowisku królewskiego m∏odziana. Nadwyr´˝ona noga by∏a zabanda˝owana, ale widocznie nie sprawia∏a mu wielkiego bólu, bo Êledzi∏ z jawnym zaciekawieniem sztuki kuglarza
przykucni´tego na dywanie.
Nie oÊmielajàc si´ przeszkadzaç nast´pcy, podsunà∏em si´ do grupy oficerów i dworzan wype∏niajàcych sal´
i dopiero kiedy sam zauwa˝y∏ mojà obecnoÊç, zdecydowa∏em si´ podejÊç do niego z pe∏nym szacunku pok∏onem.
Seti rozmawia∏ ze mnà ˝yczliwie, zauwa˝ywszy wi´c jego dobry nastrój, nie omieszka∏em powiedzieç, ˝e pewna
m∏oda dama poleci∏a mi przedstawiç mu tajnà proÊb´. Seti uÊmiechnà∏ si´ i skinieniem r´ki usunàwszy wszystkich obecnych, uwa˝nie wys∏ucha∏ mojej mowy.
– ˚a∏uj´ – rzek∏ w odpowiedzi – ˝e moja chora noga nie pozwoli mi pomówiç osobiÊcie z pi´knà Smaragdà, ale
nic nie móg∏bym powiedzieç m∏odemu dziewcz´ciu prócz tego, co teraz tobie polecam jej donieÊç. Moja rada to poddaç si´ nieuniknionej sile okolicznoÊci, bo cz∏owiek takiego charakteru jak Radames b´dzie jà okrutnie przeÊladowa∏ i nie ustàpi przed nikim. JeÊli pragnie bezwzgl´dnie wyjÊç za Omifera, o którym s∏ysza∏em wiele dobrego – i co
ostatecznie zakoƒczy∏oby dawnà nienawiÊç ich rodzin – powinna uciec i fakt swego ma∏˝eƒstwa z innym przeciwstawiç pretensjom odrzuconego narzeczonego. Ale plan taki jest niebezpieczny z wielu przyczyn i monarcha, który, jak wiesz, bardzo lubi Radamesa, mo˝e wrogo odnieÊç si´ do obrazy zadanej jego woênicy bez ˝adnej widomej
przyczyny. Musia∏em zadowoliç si´ tà odpowiedzià, bo Seti po˝egna∏ mnie i zwróci∏ uwag´ na harfiarza, którego
w∏aÊnie wprowadzono do pokoju.
Schodzàc z podwy˝szenia, zauwa˝y∏em z przykroÊcià, ˝e pewien oficer, imieniem Setnecht, b´dàcy w s∏u˝bie
nast´pcy, podejrzliwie Êledzi mnie wzrokiem. Na szcz´Êcie nie móg∏ nic s∏yszeç z naszej rozmowy. By∏ on przecie˝
kuzynem Radamesa. Zm´czony i g∏odny wróci∏em do domu, gdzie dowiedzia∏em si´, ˝e przyjecha∏ do nas goÊç i ˝e
wszyscy po obiedzie siedzà na p∏askim dachu. Kaza∏em wi´c podaç sobie obiad do swego pokoju i, odpoczàwszy
troch´, przy∏àczy∏em si´ do ca∏ego towarzystwa.
Na p∏askim dachu rodzice i siostra otaczali goÊcia, który energicznie gestykulujàc, coÊ im opowiada∏ i widocznie
budzi∏ ˝ywe zainteresowanie swà opowieÊcià. Opowiadajàcy by∏ naszym dobrym znajomym, z którym nie widzieliÊmy si´ ju˝ kilka tygodni, bo wyje˝d˝a∏ w interesach do miasta Ramzes. By∏ to przystojny, postawny m∏ody cz∏owiek w moim wieku, imieniem Cham, troch´ pysza∏ek, troch´ ∏garz, ale weso∏y towarzysz, zr´czny gaw´dziarz
i w∏aÊciciel pokaênego majàtku. Moja sympatia dla niego by∏a doÊç umiarkowanego gatunku, ale matka bardzo
lubi∏a tego lekkoducha i jak wiedzia∏em, koniecznie chcia∏a wydaç za niego Ilziris.
Cham powita∏ mnie przyjaênie i kiedy zapragnà∏em dowiedzieç si´, jakà to ciekawà histori´ w∏aÊnie opowiada∏,
z tajemniczà minà objaÊni∏ mi, ˝e wpad∏ na Êwie˝e Êlady olbrzymiego spisku, za odkrycie którego faraon i wszyscy
Egipcjanie b´dà mu zobowiàzani na wieki. Unoszàc si´ na skrzyd∏ach swej goràcej wyobraêni, widzia∏ ju˝ siebie,
na wzór Józefa, który niegdyÊ ocali∏ kraj od g∏odu, zasiadajàcym na tryumfalnym wozie, w honorowym naszyjniku
i z królewskim pierÊcieniem na palcu, a biegnàcy na przedzie heroldowie og∏aszajà imi´ zbawcy ojczyzny. Niezupe∏nie dowierzajàc tej zadziwiajàcej wiadomoÊci, zapyta∏em, przy jakiej sposobnoÊci uda∏o mu si´ wpaÊç na trop
tajemnicy, którà zamierza ujawniç.
77
– Odkry∏em jà w Ramzesie – zaczà∏ Cham z zadowolonà minà. – Trzeba ci wiedzieç, ˝e ginàc z nudów w tej
mieÊcinie, ja.... jakby to powiedzieç... pozwoli∏em jednej ˝ydówce zakochaç si´ we mnie, co rozbudzi∏o w niej szalonà nami´tnoÊç. Poniewa˝ by∏a bardzo milutka, nie mia∏em sumienia jej odtràciç. Najbardziej pociàgajàce w mojej
przygodzie by∏o to, ˝e Lija musia∏a ukrywaç swe uczucia, bo ojciec jej, stary ˝yd z wielkim majàtkiem, ma zupe∏nie
dzikie poj´cia o kobiecej cnocie. I oto dzi´ki jego surowoÊci w tym wzgl´dzie uda∏o mi si´ odkryç spisek. Sta∏o si´ to
na par´ dni przed moim wyjazdem. Lija, zrozpaczona, ˝e nie widzia∏a si´ ze mnà ju˝ ca∏y tydzieƒ, cichaczem przes∏a∏a mi list, wyznaczajàc na widzenie pewne tajne miejsce, wejÊcie do którego opisa∏a mi drobiazgowo. Kiedy zapad∏a noc, poszed∏em na spotkanie. Znasz przecie˝ mój przedsi´biorczy charakter, szczególniej w sprawach mi∏osnych bywam Êmia∏y do szaleƒstwa. Ukryte wejÊcie urzàdzono w starej wyschni´tej cysternie; jeden kamieƒ obraca∏ si´ na niewidocznych ˝elaznych zawiasach i ods∏ania∏ wejÊcie do podziemnych galerii i piwnic. Tam czeka∏a na
mnie Lija i powiedzia∏a, ˝e nara˝a swe ˝ycie, zdradzajàc mi istnienie tej skrytki, gdzie ojciec i najbli˝si krewni chowajà swe najcenniejsze rzeczy. UsiedliÊmy w obszernym podziemiu, zastawieni wielkimi kuframi i ogromnymi
beczkami; kamienne schody prowadzi∏y do tego podziemia. W najciekawszej chwili naszej rozmowy da∏y si´ s∏yszeç kroki z oddali i s∏abe Êwiate∏ko b∏ysn´∏o na schodach. Lija ledwie ˝ywa ze strachu pociàgn´∏a mnie w ciemny
kàt, gdzie przycupn´liÊmy za dwiema wielkimi beczkami i zagasiliÊmy lamp´. Wkrótce zbli˝y∏y si´ kroki
oraz Êwiat∏o i do podziemia zesz∏o po schodach kilku m´˝czyzn. Patrzy∏em przez szczelin´ mi´dzy dwiema beczkami i pozna∏em ojca Lii, Abrahama, w tym który szed∏ pierwszy z pochodnià. Za nim post´powa∏ nieznajomy wysokiego wzrostu i ujmujàcej powierzchownoÊci: blada, surowa twarz, czarne w∏osy, g´ste jak grzywa lwia, równie˝
oczy blaskiem swoim i wyrazem przypomina∏y tego króla zwierzàt.
Zaczà∏em uwa˝niej przys∏uchiwaç si´ opowiadaniu Chama. JeÊli opisanym przez niego cz∏owiekiem by∏ Moj˝esz,
który zanim pojawi∏ si´ w Tanisie, ju˝ posia∏ bunt w Ramzesie, to sprawa si´ komplikowa∏a.
– Mów dalej, s∏ucham bardzo pilnie – rzek∏em do Chama, który zatrzyma∏ si´, kokieteryjnie ch∏odzàc si´ wachlarzem.
– Stary Abraham – mówi∏ dalej nasz goÊç – zatknà∏ pochodni´ w Êwieczniku przytwierdzonym do Êciany. Zebrani, liczàcy oko∏o dziesi´ciu ludzi, rozsiedli si´, gdzie kto móg∏. Na nieszcz´Êcie, nie zna∏em dosyç dobrze mowy ˝ydowskiej i wiele z ich przemówieƒ by∏o mi niejasnych, jednak˝e zrozumia∏em, ˝e ta niezwyk∏a osobistoÊç,
którà dopiero co opisa∏em, jest Moj˝eszem, owym ˝ydowskim ch∏opcem, znalezionym ongiÊ w Nilu przez zmar∏à królewn´ Termutis. To, co mówi∏ sam Moj˝esz, zrozumia∏em tak˝e, bo mówi∏ on bardzo powoli. D∏ugo rozwodzi∏ si´ nad losem ˝ydów, nad tym, jak my, Egipcjanie, ich uciskamy i wreszcie wspomnia∏ o jakimÊ bogu Jehowie, który ukaza∏ mu si´ na pustyni i poleci∏ iÊç do Mernefty – niechaj˝e go strzegà nieÊmiertelni – ˝eby cudami
zwyci´˝yç jego wol´ i zmusiç do wypuszczenia ˝ydów, których w przysz∏oÊci oczekuje ponoç wspania∏y los. Dostanà si´ oni do jakiejÊ ziemi i za∏o˝à paƒstwo, którego w∏adcà – naturalnie – zostanie on sam, Moj˝esz... Ha,
ha, ha! ˚ydowskie paƒstwo. Zabawny pomys∏, nieprawda? D∏ugo jeszcze gadali ze sobà, ale tak pr´dko, ˝e nic
ju˝ nie zrozumia∏em. Niewàtpliwie by∏a mowa o owych cudach, jakimi chcà nastraszyç faraona, bo przynieÊli
kosz i postawili przed Moj˝eszem. Z owego kosza wyjà∏ dosyç d∏ugiego w´˝a i trzymajàc go w po∏owie cia∏a wezwa∏ na pomoc Jehow´, po czym utkwi∏ nieruchomy, bystry wzrok w gadzinie, g∏adzàc w´˝a lewà r´kà, którà z
wolna przesuwa∏ po ca∏ym jego tu∏owiu. I zadziwiajàca historia: wà˝ wyprostowa∏ si´ i zamieni∏ w lask´,
w prawdziwà lask´, i Moj˝esz zastuka∏ nià silnie w t´ samà beczk´, za którà by∏em ukryty. Nast´pnie pokaza∏
lask´ wszystkim obecnym, którzy jà pilnie oglàdali, podajàc sobie z ràk do ràk. Kiedy mu jà zwrócili, zaczà∏ jà
znów g∏askaç i powiedzia∏: „W imi´ Jehowy staƒ si´ znów w´˝em!” Zaledwie wymówi∏ te s∏owa, kiedy wà˝ o˝y∏
i zwinà∏ si´ w pierÊcieƒ. Pokazywa∏ potem inne sztuki, ale nie widzia∏em ich, bo obstàpiono go szczelnie doko∏a,
a ponadto by∏em zbyt zdumiony, aby zrozumieç, co mówià. Wszystko jednak dowodzi∏o, ˝e ten Moj˝esz to znakomity czarownik, który chce rzuciç urok na naszego faraona. Odkrycie to zmusi∏o mnie do pr´dszego wyjazdu
z Ramzesu, aby zawczasu uprzedziç Merneft´ o zamiarach tego niebezpiecznego cz∏owieka. Lija mnie nie wyda,
bo i kocha mnie bardzo, i boi si´ ojca oraz Moj˝esza.
Wys∏uchawszy tego opowiadania, przekona∏em si´, ˝e Moj˝esz mia∏ rozleg∏y i dobrze obmyÊlany plan; nie chcàc
jednak wyjaÊniaç, ˝e ju˝ widzia∏em w Tanisie tajemniczego obroƒc´ ˚ydów, opuÊci∏em towarzystwo swobodnie
rozmawiajàce o wszystkim pos∏yszanym i oddali∏em si´ do swego pokoju. By∏o ju˝ póêno i ka˝dej chwili mia∏ na-
78
dejÊç wys∏annik Smaragdy z wielb∏àdami. Naradzi∏em si´ z naszym rzàdcà i z jego pomocà wszystko za∏atwi∏em;
dziesi´ç wielb∏àdów przy∏àczono za chwil´ do wspólnej karawany.
Kiedy zapad∏a noc, uda∏em si´ do opuszczonych budowli Êwiàtyni Chator, gdzie oczekiwa∏ na mnie Mena. WiadomoÊç, ˝e siostra Êle mu bogate dary i wiernego niewolnika, przywróci∏y memu przyjacielowi spokój i ufnoÊç.
UÊciska∏ mnie goràco i poleci∏ podzi´kowaç Smaragdzie za jej hojnoÊç. Za chwil´ wierny Nubijczyk z radoÊcià
w oczach obejmowa∏ nogi Meny, po czym zamieniliÊmy ostatni uÊcisk i przyjaciel mój wdrapa∏ si´ na wielb∏àda,
a karawana ruszy∏a w drog´. D∏ugo sta∏em, Êledzàc wzrokiem odje˝d˝ajàcych, a˝ sylwetka ostatniego z jucznych
zwierzàt nie rozp∏yn´∏a si´ w mroku. Odetchnà∏em wówczas g∏´boko i dosiad∏em konia. Niestety, w ziemskim ˝yciu nie by∏o mi ju˝ sàdzone zobaczyç Meny.
Nazajutrz rano pojecha∏em do Smaragdy, donieÊç jej o odjeêdzie brata, a tak˝e powtórzyç odpowiedê Setiego. By∏em niemile zdziwiony, zastawszy ju˝ tam Radamesa, co nie pozwoli∏o mi porozumieç si´ z dziewcz´ciem.
Sama jednak domyÊli∏a si´, ˝e nale˝y oddaliç go na kilka minut, z czego te˝ skorzysta∏em, ˝eby powiadomiç jà
o wszystkim.
– Rozumiem, Seti ma s∏usznoÊç – rzek∏a, poblad∏szy. – Ale ten zuchwalec szpieguje mnie i zaczynam go po prostu nienawidzieç!
Dwa dni póêniej znów na dworze monarchy przyjmowano proszàcych. By∏em dy˝urnym i sta∏em o kilka kroków od
tronu, a troch´ dalej poÊród osób królewskiej Êwity wybija∏a si´ wynios∏a postaç Chama, który wystara∏ si´ ju˝ o prywatne pos∏uchanie u faraona. Przyj´cie dobiega∏o koƒca, kiedy do sali wesz∏a grupa kilkunastu ludzi. Mimowoli
drgnà∏em – w tym, który szed∏ na czele, pozna∏em Moj˝esza. Za nim szed∏ cz∏owiek Êredniego wzrostu o ˝ywej i chytrej
fizjonomii i kilku starców ˚ydów. Wzburzenie i zmieszanie na twarzy Chama dowodzi∏o, ˝e on te˝ pozna∏ swego spiskowca. Zbli˝ywszy si´ do tronu, Moj˝esz zatrzyma∏ si´, nie sk∏adajàc jednak przepisanego pok∏onu. Faraon zmierzy∏
go zdziwionym spojrzeniem, a niezadowolony z zuchwa∏ego przekroczenia etykiety, zapyta∏ ostro:
– Kim jesteÊ i czego ˝àdasz ode mnie? Ogniste spojrzenie Moj˝esza wpi∏o si´ w oblicze Mernefty, ale czy przej´ty by∏ powagà chwili, czy obecnoÊcià faraona, doÊç, ˝e d∏ugo zachowywa∏ milczenie. Nareszcie odpowiedzia∏ powoli
i jakby z pewnà trudnoÊcià dobierajàc s∏owa:
– Bóg bogów, Jehowa, którego czci plemi´ Izraela, posy∏a mnie do ciebie z rozkazem, ˝ebyÊ wypuÊci∏ ˝ydów
z niewoli i pozwoli∏ im odejÊç ku ziemi, na której majà z∏o˝yç ofiar´ Bogu, którego jest wybranym narodem, nad
wszystkie inne umi∏owanym.
– ˚ydzi zaj´ci sà przy po˝ytecznych robotach, których nie zamierzam przerywaç dla ich przechadzek po pustyni – spokojnie odpowiedzia∏ Mernefta.
Oczy Moj˝esza zab∏ys∏y.
– Tysiàce ˝ydów upada pod ci´˝arem prac, jakie Egipcjanie zrzucajà na ich barki! Uwa˝asz siebie za wielkiego
i pot´˝nego faraona i gardzisz moimi braçmi, jako nieczystymi. Jednak˝e ani ty sam, ani twój naród nie brzydzi
si´ karmiç ich potem i krwià. Sam sk∏adasz ofiary swym bogom, nagradzajàcym mi∏osierdzie i dobroç, wierzysz, ˝e
wyst´pna dusza musi odkupiç swe grzechy w ciele jakiegoÊ zwierz´cia, a jednak pozwalasz, aby uciskano bezbronnych ludzi, którzy sà takimi samymi poddanymi twoimi, jak Egipcjanie. Na równi z ostatnimi p∏acà podatki, pracujà dla ciebie, mno˝à twe bogactwa i przepych. W zamian za to sà pogardzani, l˝eni i udr´czani pracami nad si∏y.
Jehowa, wielki i jedyny Bóg, którego cierpliwoÊç równa jest màdroÊci i sprawiedliwoÊci, wyczerpa∏ jà ostatecznie
i tak mówi: „Zezwoli∏em panowaç wielu dynastiom faraonów, nie ra˝àc ich ber∏em swego gniewu, ale odtàd zabior´ Egipcjanom naród karmiàcy ich pracà swoich ràk, bo sà niesprawiedliwi, niewdzi´czni i okrutni.” I Jehowa posy∏a mnie, ˝ebym ci powiedzia∏, o faraonie Mernefto, i˝byÊ wypuÊci∏ izraelskich synów na pustyni´ dla z∏o˝enia
mu ca∏opalnych ofiar.
W olbrzymiej sali zapad∏o martwe milczenie. Wobec tej zuchwa∏ej mowy faraon oniemia∏ ze zdziwienia, potem
silny rumieniec pokry∏ jego oblicze, a oczy groênie rozb∏ys∏y. ChwyciliÊmy za r´kojeÊci mieczów, sàdzàc, ˝e otrzymamy natychmiastowy rozkaz uÊmiercenia zuchwalca. Nie zasz∏o jednak nic podobnego, gniew faraona jak gdyby
przygas∏ w pogardliwym uÊmieszku.
– Có˝ to za bóg – rzek∏ drwiàco – który oÊmiela si´ sàdziç mnie i moich przodków? Nie mo˝e on wzbudziç we
mnie strachu ani czci, je˝eli g∏osi si´ ojcem i opiekunem tak niskiego, leniwego i brudnego plemienia, jakim jest
79
izraelskie, stworzone widocznie do niewoli, bo mimo rzekomego ucisku mno˝y si´ niczym robactwo, ˝e ju˝ nie wiadomo, co z nim poczàç.
– Nie oÊmielaj si´ pogardzaç pot´˝nym Jehowà, wielki monarcho – dêwi´cznym g∏osem odezwa∏ si´ towarzysz
Moj˝esza (dowiedzia∏em si´ nast´pnie, ˝e by∏ to brat jego, Aaron). – ˚e jest pot´˝nym, mo˝esz przekonaç si´, nie
schodzàc nawet z tronu.
W tej chwili Moj˝esz rzuci∏ lask´ swà na stopnie tronu i podniós∏ r´ce. Mernefta zadr˝a∏, wszystkie g∏owy wychyli∏y si´ naprzód i okrzyk przera˝enia wyrwa∏ si´ z ust zebranych. Po stopniach tronu, syczàc i wijàc si´, pe∏za∏
wà˝. Moj˝esz nachyli∏ si´, ujà∏ go w Êrodku tu∏owia i g∏aska∏ wolnà r´kà, zupe∏nie jak to opowiada∏ Cham. Wà˝
znów sta∏ si´ laskà szarawej barwy, którà Moj˝esz stuknà∏ g∏oÊno o kamienne p∏yty. ByliÊmy zaniepokojeni i bladzi, ale Mernefta szybko odzyska∏ zimnà krew.
– Zr´czny z ciebie czarownik – rzek∏ faraon – co si´ jednak tyczy pot´gi twego boga, to jej wcale nie widz´.
– Popatrz – odpowiedzia∏ Moj˝esz – r´ka moja jest zupe∏nie zdrowa.
I schowawszy r´k´ w zanadrze, po minucie wyjà∏ jà ca∏à pokrytà tràdem. Faraon odwróci∏ si´ ze wstr´tem. Prorok znów w∏o˝y∏ r´k´ w zanadrze i wyjà∏ po dawnemu czystà i nieuszkodzonà.
Mernefta zwróci∏ si´ powa˝nie do Moj˝esza:
– Powiadasz, ˝e pos∏a∏ ci´ jakiÊ wielki Bóg i chcesz wraz z nim wyprowadziç ˝ydów z Egiptu? Czy pyta∏eÊ jednak synów Izraelskich, którzy mieszkajà tutaj od wieków, nie odczuwajàc ˝adnych braków, czy te˝ oni sami pragnà iÊç za tobà?
– Tak, my pragniemy – jednog∏oÊnie odpowiedzieli starcy towarzyszàcy Moj˝eszowi.
– Dobrze. Znaczy to, ˝e rozmawia∏eÊ ju˝ z nimi i wyjaÊni∏eÊ wszystkie strony takiej nag∏ej przemiany. Nie mog´ jednak uwierzyç, ˝eby twoi wspó∏bracia zgodzili si´ na ten ryzykowny krok, nie wiedzàc zupe∏nie, co mo˝e im
przynieÊç niepewne jutro.
Przy tym podst´pnym pytaniu Moj˝esz szybko zwróci∏ si´ do swoich towarzyszy, ˝eby daç im znak milczenia,
ale ju˝ by∏o za póêno. Wyroczne „tak” zerwa∏o im si´ z j´zyka.
– Wys∏anniku „wielkiego” Jehowy – rzek∏ faraon z pogardliwym uÊmieszkiem – powiedz swemu bogu, ˝e jeÊli
pot´ga jego ogranicza si´ do podstawienia tutaj kilku spiskowców, zr´cznie siejàcych bunt w t∏umie pró˝niaków,
nie doÊç zaj´tych pracà, to jego „wybrany naród” nie wyjdzie nigdy z Egiptu. Wydam polecenie, ˝eby pró˝nujàcy
s∏uchacze podburzajàcych przemówieƒ zostali zaj´ci czym innym. A teraz idê i odnieÊ swemu bogu odpowiedê faraona Mernefty.
Powsta∏ dumnie z miejsca, dajàc przez to znak, ˝e przyj´cie zakoƒczone i, powoli zszed∏szy ze stopni tronu,
przeszed∏ obok ˝ydów, nie zaszczyciwszy ich nawet przelotnym spojrzeniem. Moj˝esz z∏o˝y∏ r´ce na piersiach
i przeprowadzi∏ faraona zagadkowym i drwiàcym wzrokiem.
– Przyjd´ tu jeszcze – wyrzek∏ g∏ucho, ale doÊç wyraênie, ˝eby wszyscy obecni mogli s∏yszeç i obróciwszy si´,
skierowa∏ si´ do wyjÊcia w towarzystwie swych starców.
Powróciwszy do wewn´trznych pokojów, faraon odes∏a∏ Êwit´, za wyjàtkiem niektórych dostojników, radców
dworu i dy˝urnych oficerów, zdjà∏ królewskie insygnia i zaczà∏ chodziç tam i z powrotem po pokoju, pogrà˝ony
w g∏´bokich myÊlach. Wreszcie da∏ rozkaz:
– Wezwijcie do mnie nast´pc´ tronu. Napisa∏ kilka wierszy na tabliczkach i podajàc je jednemu z radców, doda∏: – Aamesie, spisek og∏oszony dzisiaj przez tego zuchwalca, to sprawa donios∏a. Postaraj si´ zatem, ˝eby moje
zarzàdzenia wykonane zosta∏y niezw∏ocznie i ˝eby wszyscy naczelnicy i nadzorcy ˝ydów, a tak˝e rzàdcy miast,
gdzie oni przebywajà, zebrali si´ na narad´, której sam b´d´ przewodniczy∏.
Aames natychmiast wyszed∏, a monarcha pogrà˝y∏ si´ znowu w zadumie. NadejÊcie syna zbudzi∏o go jednak
z rozmyÊlaƒ. Królewicz widocznie wiedzia∏ ju˝ o wszystkim, co zasz∏o, dumne jego oblicze by∏o blade, usta zaciÊni´te. Szybko podszed∏ do ojca, uca∏owa∏ jego r´k´ i – nie siadajàc na ofiarowanem krzeÊle, wymówi∏ g∏osem dr˝àcym od hamowanego gniewu:
– Ty nie uwolnisz ˝ydów, panie, prawda? By∏oby to zgubne dla kraju.
– Uspokój si´, oni nie pójdà... Ale czy˝ mo˝emy zabroniç im opowiadaç bajki, tworzyç spiski i dà˝yç do wolnoÊci? Liczba ich jest znaczna, a bunt zawsze jest niebezpieczny...
80
Oblicze nast´pcy wyra˝a∏o ch∏odne okrucieƒstwo.
– Rózgi i podwójna praca pozbawià ich wolnego czasu i wybijà ch´tk´ do marzeƒ o podró˝y – rzek∏. – Znu˝eni
pracà, cieszyç si´ b´dà, ˝e mogà przespaç godziny wypoczynku.
Mernefta z uÊmiechem wsta∏ z miejsca i dotknà∏ ramienia syna:
– Zaraz widaç, ˝eÊ moim synem, Seti, jedno bóstwo nami kieruje... Wys∏a∏em ju˝ polecenie, ˝eby zebrano tutaj
rzàdców i nadzorców nad ˝ydami. ObmyÊlimy bezzw∏ocznie roboty, które odbiorà tym pró˝niakom wszelkà ch´ç
do spisków.
– Dlaczego nie ka˝esz aresztowaç tego niebezpiecznego marzyciela? – zapyta∏ Seti.
– Dlatego, ˝e nie nale˝y otaczaç go nimbem, jaki zdobywajà ofiary przeÊladowania. BezsilnoÊç wywo∏a pogard´
dla niego, a znikomy rezultat wielkich projektów uczyni go nienawistnym w oczach ˝ydów. Lecz doÊç na dzisiaj
troski! Chc´ rozerwaç si´ polowaniem. Czy twoja chora noga pozwoli, abyÊ mi towarzyszy∏?
Mernefta, którego ruchliwy umys∏ nie lubi∏ zatrzymywaç si´ d∏ugo na jednym przedmiocie, zaczà∏ weso∏o opowiadaç o polowaniu i o zaletach swoich psów. Po odjeêdzie faraona, który sam wyznaczy∏, kto ma z nim jechaç, poprosi∏em prze∏o˝onego o jednodniowy urlop i pojecha∏em do domu.
– Zwo∏ana jest wielka rada, wyjaÊni∏em zainteresowanej wypadkami rodzinie. – Aames pojecha∏ do zarzàdcy
miasta z rozkazem zebrania wszystkich naczelników i dozorców nad ˝ydami. Mernefta i Seti godzà si´ na jedno,
˝e nale˝y bezwarunkowo zd∏awiç spisek, nie pozostawiajàc ˝ydom wolnego czasu na s∏uchanie buntowników.
– Majà zupe∏nà s∏usznoÊç – zauwa˝y∏ ojciec – te brudasy za ma∏o pracujà.
Na trzeci dzieƒ po tym burzliwem pos∏uchaniu faraon zapragnà∏ udaç si´ do Êwiàtyni boga Ra, swego przodka.
Wieczorem tego dnia mia∏o si´ odbyç posiedzenie Wielkiej Rady. W chwili kiedy w∏adca schodzi∏ z pojazdu, ˝eby
wsiàÊç do szalupy, zbli˝y∏a si´ do niego grupa ludzi. PoznaliÊmy Moj˝esza z jego towarzyszami i chwyciliÊmy za
miecze, ale Mernefta da∏ nam znak uspokajajàcy i zapyta∏ wynioÊle:
– Czego jeszcze chcesz ode mnie, Moj˝eszu? S∏ysza∏eÊ przecie˝ mojà odpowiedê.
Oczy ˝yda napotka∏y wzrok faraona i zatrzyma∏y si´ na nim, jak przykute. Po chwilowym milczeniu Moj˝esz
powiedzia∏:
– Chc´ tego, co i poprzednio. Powtarzam ci, faraonie, wypuÊç naród izraelski. Wielki Bóg, który mnie posy∏a,
˝àda tego, a moc jego nie ma granic i on dowiedzie ci tego. Dzisiaj jeszcze prosz´ i przekonuj´, ale dr˝yj, gdy zaczn´
groziç i l´kaj si´ kary, która dotknie ci´ za upór.
Podczas tej mowy jego palàce oczy by∏y wcià˝ wbite w twarz faraona. Mernefta najwidoczniej doznawa∏ ci´˝kiego uczucia, wzrok mu zm´tnia∏, kilkakrotnie przesunà∏ nawet r´kà po czole.
– Patrz – wo∏a∏ dalej Moj˝esz, wziàwszy od przechodzàcej dziewczyny dzban z wodà, który nios∏a na g∏owie. –
Wola mojego boga mo˝e zamieniç w krew t´ czystà, przezroczystà wod´...
Moj˝esz wyla∏ wod´ z dzbana i wszyscy ujrzeliÊmy ze dr˝eniem, ˝e po ziemi rozla∏a si´ wielka struga krwi, a na
brzegach naczynia drga∏y jeszcze krople, b∏yszczàce w s∏oƒcu jak rubiny.
– Uprzedzam ciebie, ˝e jeÊli dalej b´dziesz zatrzymywa∏ wybrany naród Jehowy, zamieni on w krew wody Nilu.
Wszystkie ryby w rzece wyginà, a powietrze wype∏ni si´ trupim zapachem.
Faraon patrzy∏ na krwawà ka∏u˝´, blady i nieruchomy, jakby go urzek∏ ognisty wzrok czarodzieja. Ale nagle
potrzàsnà∏ g∏owà, jak gdyby zrzucajàc z niej niewidzialny ci´˝ar, twarz mu poczerwienia∏a, b∏ysn´∏y oczy i odwróciwszy si´ od Moj˝esza, wskoczy∏ do szalupy, rzek∏szy mu przez rami´:
– Omyli∏eÊ si´ sàdzàc, ˝e nastraszysz mnie swymi czarami. Zr´czny z ciebie czarownik, ale z tego powodu nie
wypuszcz´ z tobà ˝ydów.
Moj˝esz wstrzàsnà∏ ponuro g∏owà i jakiÊ czas Êledzi∏ z∏ym wzrokiem królewskà szalup´, potem odwróci∏ si´
i zniknà∏ w t∏umie. Faraon wydawa∏ si´ zatroskany i d∏ugo pozostawa∏ w Êwiàtyni sam na sam z naczelnym kap∏anem. Ale kiedy ju˝ wyszed∏ stamtàd, oblicze mia∏ dumne i jasny wzrok.
Wieczorem w sali rady, rz´siÊcie oÊwietlonej, zebrali si´ nadzorcy ˝ydów, zarzàdcy miast i co znaczniejsi kap∏ani, w liczbie których znajdowa∏ si´ znakomity m´drzec Amenofis z domu Seti, znany osobiÊcie faraonowi i bardzo
przez niego szanowany. Ja i inni oficerowie gwardii staliÊmy u drzwi na stra˝y. Kiedy wszyscy cz∏onkowie rady
zaj´li swoje miejsca, wszed∏ faraon w towarzystwie nast´pcy i zasiad∏ na tronie, poni˝ej drugie siedzenie zajà∏ Se-
81
ti. Nadzorcy, stanàwszy przed faraonem, upadli na twarz. W∏adca poleci∏ im wstaç, po czym zapyta∏, czy zauwa˝yli jakiegoÊ spiskowca poÊród robotników powierzonych ich pieczy. Odpowiedzieli, ˝e publicznie si´ nie ukazywa∏,
ale nocami robotnicy urzàdzajà zebrania i prawdopodobnie wys∏annicy Moj˝esza kr´cà si´ mi´dzy nimi, bowiem
wszyscy Izraelici znajdujà si´ w stanie napr´˝onego oczekiwania czegoÊ, a ich lenistwo, niedbalstwo w robocie
i hardoÊç rosnà z dnia na dzieƒ.
– Przy jakich robotach zaj´ci sà ˝ydzi w tym czasie? – zapyta∏ faraon.
– Przy budowie ró˝nych gmachów w Ramzesie oraz naprawie kana∏ów i wyrobie cegie∏ do wszystkich tych budowli – wyjaÊnili zarzàdcy miast.
– Dobrze – rzek∏ Mernefta. – S∏uchajcie tedy mego rozkazu i powtórzcie go wszystkim swoim podw∏adnym: roboty ˝ydów majà byç zwi´kszone tak dalece, by zm´czenie pozbawia∏o ich wszelkiej ch´ci i czasu do zajmowania
si´ spiskami.
Umówiono si´ wi´c co do szczegó∏ów podwy˝szenia pracy, po czym faraon powsta∏ z miejsca i rzek∏ na zakoƒczenie:
– Zalecam, aby ju˝ od jutra nowa ustawa o dodatkowych zaj´ciach ˝ydów zosta∏a wprowadzona w ˝ycie.
Od tego dnia min´∏o dwa tygodnie bez ˝adnych szczególnych zdarzeƒ. Moj˝esz i jego brat znikn´li z widowni,
˝ydzi pracowali podwójnie i zdawa∏o si´, ˝e bardzo posmutnieli. Egipcjanie uspokoili si´, a ja zaj´ty by∏em tylko
swymi rodzinnymi sprawami. W domu przygotowywano wesele, bo ˝yczenie mojej matki nareszcie si´ spe∏ni∏o
i Cham zosta∏ narzeczonym Ilziris.
Pewnego rana, kiedy by∏em wolny od s∏u˝by, wyjecha∏em obejrzeç odleg∏a winnic´, której nadzorca zachorowa∏.
Opodal od miasta zauwa˝y∏em liczne zbiegowisko ludu. Krzyki i groêby oraz podniesione r´ce wskazywa∏y najwidoczniej na coÊ, czego nie mog∏em dojrzeç. Zawróci∏em konia w t´ stron´ i w t∏umie ludzi ró˝nego wieku, wycieƒczonych i prawie nagich pozna∏em ˝ydów, którzy nieÊli s∏om´ do jednej z cegielƒ, gdzie pracowali. Nadzorcy Egipcjanie, stojàc na boku, oboj´tnie przyglàdali si´ zamieszaniu. Niepomiernie zdziwiony, podnios∏em si´ na siodle
i w Êrodku gromady ujrza∏em Moj˝esza i jego brata. Podniecony t∏um obsypywa∏ ich klàtwami i wyrzutami, a kamienie i narz´dzia pracy w podniesionych r´kach wskazywa∏y, ˝e s∏owa ∏atwo mogà zamieniç si´ w czyn.
– Chytry oszuÊcie – krzycza∏ jeden g∏os, g∏uszàc wszystkie inne – czy˝ nic nie mo˝esz zrobiç?... Zamiast nas
oswobodziç, Êciàgnà∏eÊ tylko na nas gniew wielkiego faraona. Idê tam, gdzie budujà, gdzie wyrabiajà ceg∏´ i popatrz, co narobi∏eÊ. Wsz´dzie nasi bracia ginà z wyczerpania, zam´czeni pracà nad si∏y.
– Zabiç go – rozleg∏o si´ sto dzikich podnieconych g∏osów.
PomyÊla∏em, ˝e jeÊli ˝ydzi sami zabijà swego proroka, to wyÊwiadczà tym wielkà przys∏ug´ faraonowi, ale nie
chcia∏em mieszaç si´ do tej sprawy, obawiajàc si´ zetkni´cia ze strasznym czarownikiem i tylko z ciekawoÊcià obserwowa∏em jego zachowanie. Moj˝esz wydawa∏ si´ niezachwianie spokojny. Skrzy˝owawszy swoim zwyczajem
r´ce i zas´piwszy brwi, patrzy∏ g∏´bokim, zagadkowym wzrokiem na t∏um, który miota∏ si´ doko∏a niego. ˚aden
mi´sieƒ nie drgnà∏ w surowym obliczu wys∏annika Jehowy. Za plecami jego Aaron, czerwony, wzburzony wymachiwa∏ r´kami, starajàc si´ widocznie u∏agodziç najbli˝sze szeregi narodu.
Nagle Moj˝esz podniós∏ g∏os i jego pot´˝ny, metaliczny dêwi´k wszystko zag∏uszy∏, niby uderzeniem miedzianego dzwonu.
– Ma∏oduszni i Êlepi – z wolna przemówi∏ – uzbrójcie si´ w cierpliwoÊç i miejcie ufnoÊç w Jehowie, który obieca∏
oswobodziç was. Faraon po˝a∏uje jeszcze swego uporu i okrucieƒstwa. Zanim s∏oƒce po raz trzeci wzejdzie od dnia
dzisiejszego, b´dziecie wybawieni z robót i otrzymacie prawo wyjÊcia z Egiptu. Zgie∏k i krzyki umilk∏y, kamienie
wypad∏y z ràk, a t∏um rozstàpi∏ si´, ze zdziwieniem patrzàc po sobie. Towarzysz Moj˝esza, widocznie bardzo zaniepokojony, pociàgnà∏ go za p∏aszcz, namawiajàc do pospiesznego opuszczenia niebezpiecznego towarzystwa, lecz
Moj˝esz ostrym ruchem uwolni∏ swe okrycie i powoli przez najbardziej st∏oczone szeregi ˝ydów skierowa∏ si´ na
drog´. Przechodzàc obok mnie, spojrza∏ mi prosto w twarz i rzek∏:
– M∏ody wojowniku, powiedz swemu monarsze, ˝e zdwojona praca, jakà pogn´bi∏ wybrany naród Jehowy,
wkrótce zmusi go samego do zawezwania mnie i proszenia o wstrzymanie kl´ski, jaka spadnie na Egipt.
Moj˝esz poszed∏ dalej. D∏ugà chwil´ nie mog∏em oprzytomi´ç, tak mnie uderzy∏a niezwyk∏a pewnoÊç tego czarownika, który w przekonaniu, ˝e budzony przez niego strach czyni go nietkni´tym, stanowczo przeszed∏ wszelkie
82
granice. Wróci∏em do domu póênym wieczorem, a poniewa˝ wszyscy moi poszli ju˝ na spoczynek, zm´czony zrobi∏em wpr´dce to samo. Rankiem zbudzi∏ mnie donoÊny g∏os. Otworzy∏em oczy i ujrza∏em ojca bladego i zatrwo˝onego, który sta∏ przy mym pos∏aniu i ciàgnà∏ mnie, wo∏ajàc:
– Wstawaj Necho! Dziejà si´ straszne rzeczy.... Ca∏y Egipt straci∏ g∏ow´, bo Tajfun skierowa∏ si´ na nas.
– Có˝ si´ w∏aÊciwie sta∏o? – spyta∏em oszo∏omiony, wyskakujàc z poÊcieli.
Ojciec, zamiast odpowiedzi pociàgnà∏ mnie za r´k´ do wie˝yczki, z wysokoÊci której widaç by∏o ca∏à ulic´ i przylegajàce do niej skrzy˝owania. Ludzie jak szaleni biegali we wszystkie strony, z krzykiem rozpaczliwym dràc na
sobie ubranie. Noszàcy wod´ t∏ukli dzbany i padajàc na ziemi´, tarzali si´ w pyle.
– Widzisz – mówi∏ ojciec – oto co dzieje si´ w mieÊcie. O Êwicie, kiedy noszàcy wod´ przyszli na brzeg Nilu, okaza∏o si´, ˝e wszystka woda w Êwi´tej rzece zamieni∏a si´ w krew. Ale, rzecz dziwna. Ma∏y wodotrysk w naszym
ogrodzie pozosta∏ czysty.
– To sà czary tego przekl´tego Moj˝esza! – zawo∏a∏em. – Musz´ co pr´dzej jechaç do pa∏acu... Na pewno ca∏y naród tam biegnie.
Kaza∏em zaprz´gaç konie, nie tracàc ani chwili i, odziawszy si´, spieszy∏em na dó∏, przeskakujàc schody. Przechodzàc przez sal´, ujrza∏em matk´ i siostr´ z p∏aczem biegnàce ku mnie.
– Nil zamieni∏ si´ w krew – zawo∏a∏a Ilziris.
– Wiem, wiem... Ale, na Ozyrysa, uspokójcie si´ – odpowiedzia∏em, ca∏ujàc je. Poniewa˝ jednak u nas w ogrodzie jest czysta woda, ka˝cie nape∏niç nià wszystkie amfory, dzbany i wazy, jakie tylko b´dà, na wypadek, jeÊliby
ten czarownik oczarowa∏ i studnie. Ja jad´ do pa∏acu. Faraon niewàtpliwie znajdzie sposób wybawienia nas z tej
kl´ski!
Pogna∏em konie i dwukó∏ka pomkn´∏a jak wicher przez ulice Tanisu. Przed pa∏acem taki by∏ nat∏ok, ˝e mog∏em przejechaç tylko z trudnoÊcià: ca∏a okolica pe∏na by∏a narodu, który z trudem powstrzymywali ˝o∏nierze,
ustawieni w podwójny ∏aƒcuch. Przepuszczali tylko dwukó∏ki i palankiny urz´dników, zdà˝ajàcych pospiesznie
do pa∏acu. W ich liczbie ujrza∏em starszego kap∏ana Êwiàtyni Ammona, w towarzystwie màdrego Amenofisa,
wszed∏em tu˝ za nimi.
Wewnàtrz pa∏acu znaç by∏o niemniejsze poruszenie. Wsz´dzie spotyka∏o si´ wyl´knione oblicza; grupy dworzan zbiera∏y si´ w ró˝nych miejscach, rozprawiajàc ˝ywo mi´dzy sobà. Wi´kszoÊç kierowa∏a si´ do sali przyj´ç,
gdzie na rozkaz faraona mieli zebraç si´ wszyscy zaproszeni. Kiedy dêwi´k tràb i okrzyki heroldów og∏osi∏y zbli˝anie si´ faraona, zapanowa∏o g∏´bokie milczenie. Za w∏adcà post´powali kap∏ani, radcy koronni i zarzàdcy miasta.
Stanàwszy na pierwszym stopniu tronu, faraon zatrzyma∏ si´; krzyki narodu, dochodzàce chwilami do sali, uderzy∏y jego s∏uch.
– Tam wo∏a przera˝ony lud, powinienem przemówiç do niego – zauwa˝y∏ i przez sal´ i galerie wyszed∏ na p∏aski dach, który wznosi∏ si´ nad ogrodzeniem pa∏acu.
Kiedy tylko t∏um ujrza∏ monarch´, rozleg∏y si´ radosne okrzyki i tysiàce ràk wyciàgn´∏o si´ do tego, od którego
wszyscy oczekiwali obrony i ratunku. Mernefta podniós∏ ber∏o, dajàc tym znaç, ˝e pragnie mówiç. Zgie∏k i krzyki
umilk∏y jak zaczarowane i zapanowa∏a zupe∏na cisza.
– Uspokójcie si´, moi wierni Egipcjanie – odezwa∏ si´ silny i dêwi´czny g∏os faraona – i nie poddawajcie si´ strachowi, którym ˝ydowski czarownik chce nas zmusiç do wypuszczenia naszych robotników. Czy zgadzacie si´ na
ich uwolnienie?
– Nie, nigdy – zahucza∏ t∏um.
– JeÊli tak, to powtarzam wam, uspokójcie si´ i czekajcie na postanowienie zwo∏anej przeze mnie rady. Wezwa∏em do siebie m´drców Egiptu. Nale˝y spodziewaç si´, ˝e zniszczà oni czary niegodziwego semity. Wracajcie wi´c
spokojnie do domu i strze˝cie pilnie wodotrysków i studni, których woda zosta∏a jeszcze czysta.
Okrzyki wyra˝ajàce zadowolenie i czeÊç faraonowi rozleg∏y si´ w t∏umie i – zanim Mernefta wróci∏ do sali przyj´ç – t∏um rozproszy∏ si´ szybko. Zasiad∏szy na tronie, w∏adca powiedzia∏:
– Czarownik chce nas przeraziç odra˝ajàcym zepsuciem, jakie sprowadzi∏ na Êwi´tà rzek´ i liczne fontanny
oraz studnie. Cz∏onkowie rady, w jaki sposób mamy zareagowaç na to zjawisko?
– Raczej wytrzymaç wszystko, ni˝ ustàpiç jego ˝àdaniom i uwolniç ˝ydów – stwierdzi∏ energicznie królewicz Seti.
83
– Tak, tak, wytrzymaç wszystko i nie ust´powaç w ˝adnym wypadku, ale naradziç si´ z m´drcami – orzek∏o jednomyÊlnie zebranie.
– Wezwaç zatem m´drców i magów – rozkaza∏ faraon.
Grupa ludzi zbli˝y∏a si´ do tronu i pad∏a na twarz. Wi´kszoÊç ich ubrana by∏a w d∏ugie Ênie˝nobia∏e szaty kap∏anów. Pozostali byli prawie zupe∏nie nadzy, tylko czysty p∏ócienny fartuszek pokrywa∏ ich bràzowe l´dêwie; r´ce
ich strojne by∏y z∏otymi bransoletami, w uszach tkwi∏y okaza∏e ko∏a z tego samego metalu. Byli to czarnoksi´˝nicy. Faraon kaza∏ im wstaç i zapyta∏:
– Czy mo˝ecie dokonaç zaraz przede mnà tych wszystkich cudów, jakie uczyni∏ ów ˝yd? Wy, kap∏ani, uczyliÊcie
si´ przecie˝ w jednej z nim szkole? Czy˝by umia∏ on wi´cej od was?
Pok∏oniwszy si´ znów przed faraonem, m´drcy i czarodzieje powtórzyli przed nami cuda Moj˝esza przemiany
w´˝a w lask´ i tr´dowatej r´ki, à wreszcie przemienili wod´ w krew w du˝ej srebrnej wanience. Mernefta zadowolony skinà∏ g∏owà.
– Ciesz´ si´ – powiedzia∏ – ˝e moi Egipcjanie pod wzgl´dem wiadomoÊci nie ust´pujà cz∏owiekowi pogardzanego plemienia. Jednak˝e, wielka wasza wiedza zas∏u˝y na pochwa∏´ dopiero wtedy, jeÊli wybawicie kraj od kl´ski,
jaka go dotkn´∏a.
– Wielki monarcho, niechaj bogowie zeÊlà ci zdrowie i s∏aw´ – odpowiedzia∏ jeden z m´drców w imieniu wszystkich towarzyszów. – Mo˝emy to zrobiç tylko wówczas, gdy zobaczymy sposób, którego u˝ywa Moj˝esz przy przemienianiu wody w krew. Dopiero wtedy b´dziemy w stanie przeciwstawiç mu swojà si∏´.
– Odszukaç natychmiast ˝yda – poleci∏ faraon, a ja mimo woli drgnà∏em, przypomniawszy przepowiedni´ czarownika, ˝e w∏adca sam go przywo∏a do siebie.
Pr´dzej ni˝ mo˝na by∏o oczekiwaç, nadbieg∏ jeden z oficerów z wiadomoÊcià, ˝e szcz´Êliwym zbiegiem okolicznoÊci, pos∏aniec spotka∏ Moj˝esza na ulicy i prowadzi go w∏aÊnie do pa∏acu. Wkrótce Moj˝esz, za którym post´powa∏ nieod∏àczny brat jego, stanà∏ ch∏odny i dumny przed tronem. Ale pomimo ca∏ego opanowania proroka, b∏yskawica tryumfu zalÊni∏a mu w oczach, kiedy wzrok jego spotka∏ si´ z wzrokiem w∏adcy, niby krzy˝ujàce si´ miecze
dwóch Êmiertelnych wrogów.
– Wys∏anniku wielkiego Jehowy – zaczà∏ faraon z lekkà ironià – ci oto m´drcy przy pomocy naszych bogów
dokonujà tych samych cudów, jakie ty czynisz, ale prócz tego dowodzà, ˝e wytwarzajà prawdziwà krew, gdy ty
– domniemanà. Zatem przekonaj nas, kto ma s∏usznoÊç i je˝eli zwyci´stwo b´dzie po twojej stronie, wypuszcz´
Izraelitów.
Aaron widocznie chcia∏ odwieÊç Moj˝esza od tej próby, bo szepta∏ mu coÊ na ucho. Ale czarownik pewny
zwyci´stwa za˝àda∏ wanienki z wodà i, wzniós∏szy r´ce, zaczà∏ wykonywaç nad nià ró˝ne ruchy. Nasi m´drcy
czynili to samo nad drugà wanienkà i wkrótce obie okaza∏y si´ nape∏nione p∏ynem do tego stopnia podobnym
do krwi, ˝e cesarz nie wiedzia∏, komu przyznaç pierwszeƒstwo. W tej chwili naczelny kap∏an Ammona przysunà∏ si´ do tronu w∏adcy, kilka chwil rozmawiali cicho ze sobà, potem Mernefta zwróci∏ si´ do Moj˝esza:
– Widz´, ˝e zr´czny z ciebie mag – powiedzia∏. – Zatem, jeÊli w ciàgu trzech dni moi m´drcy nie zdà˝à przywróciç wodzie w Nilu jej pierwotnej czystoÊci i ty sam zdejmiesz swoje czary, przyjdê do mnie, a wiedy wypuszcz´ ˝ydów.
Moj˝esz i Aaron oddalili si´, a faraon przeszed∏ do wewn´trznych komnat w towarzystwie radców koronnych
i uczonych kap∏anów.
– Teraz wyjaÊnijcie mi, jak b´dziecie dzia∏aç – zapyta∏ tych ostatnich.
– Wielki monarcho – odpowiedzia∏ naczelny kap∏an – poznaliÊmy ju˝ jego tajemnic´. Musimy tylko przeczekaç
jeszcze trzy dni, w ciàgu których, jak zapowiedzia∏ Moj˝esz, zacznà ginàç ryby. Lecz poniewa˝ obieca∏eÊ uwolniç ˝ydów, jeÊli Moj˝esz sam zdejmie swoje czary, to on niewàtpliwie przestanie oddzia∏ywaç na nie swojà wolà, pod wp∏ywem której wszyscy widzimy krew, i wody Nilu stanà si´ po dawnemu czyste. Wówczas te˝ b´dzie nam ju˝ ∏atwo
dzia∏aç na nie w∏asnà si∏à, przy pomocy której nie tylko zniszczymy do oznaczonego czasu narzucone czary, ale i nie
dopuÊcimy do ich powtórzenia.
Ogromnie ucieszony pospieszy∏em do domu, ˝eby uspokoiç swoich, którzy oczekiwali na mnie z dr´czàcà niecierpliwoÊcià, ale te˝ woleli wszelkie kl´ski od uwolnienia ˝ydów. Min´∏y trzy ucià˝liwe dni. Dzia∏anie czarów
84
trwa∏o nadal, a ryby, wyrzucane na brzeg przez fale, by∏y martwe i rozszerza∏y przykrà woƒ. W koƒcu nadszed∏
poranek dnia czwartego i kiedy o Êwicie jecha∏em do pa∏acu, wody Êwi´tej rzeki wcià˝ mia∏y ciemnoszkar∏atnà
barw´.
Faraon przechadza∏ s´ niecierpliwie po zewn´trznej galerii przylegajàcej do tego p∏askiego dachu, z którego
przemawia∏ do ludu, kiedy Moj˝esz z bratem pojawili si´ przed nim, ˝àdajàc spe∏nienia danej obietnicy.
– Dobrze – ponuro rzek∏ Mernefta – wybaw nas od czerwonej wody i wtedy uprowadzaj swój naród.
– DziÊ wieczorem – powiedzia∏ Moj˝esz, a b∏yskawica tryumfu strzeli∏a mu z oczu – b´dziecie wolni od tej plagi.
Okropny zgie∏k, dolatujàcy z ulicy, przerwa∏ jego mow´. Cesarz wbieg∏ szybko na p∏aski dach, dokàd poszli za
nim obaj ˝ydzi i królewska Êwita. Ze wszystkich stron biegli na ulic´ ludzie z gwa∏townymi okrzykami radoÊci.
Rzucali si´ nawzajem w obj´cia, wznosili r´ce do nieba, b∏ogos∏awili faraona, a od brzegów Nilu, który b∏yszcza∏
w s∏oƒcu znów czysty jak kryszta∏, zbli˝a∏ si´ do pa∏acu olbrzymi t∏um, z tryumfem niosàc na barkach m´drców
i czarodziejów. Jak dowiedzia∏em si´ nast´pnie, w czasie gdy Moj˝esz by∏ u faraona, zebrali si´ oni na brzegu rzeki, przeczytali zakl´cia i zwrócili si´ do bogów z goràcà modlitwà. Wtedy, w oczach ca∏ego narodu czerwona barwa
wody zacz´∏a blednàç i niebawem rzeka by∏a czysta jak zwykle.
Spojrza∏em na proroka. Blady, z zaciÊni´tymi wargami, sta∏ przy balustradzie, a z oczu jego bi∏y p∏omienie, jak
gdyby chcia∏ w popió∏ zamieniç rozradowany t∏um, falujàcy u jego stóp.
– No, wielki wys∏anniku boga bogów – powiedzia∏ faraon, zwróciwszy si´ do niego – sam widzisz, ˝e nasi m´drcy wybawili nas od twego czarodziejstwa. Ruszaj wi´c i powiedz swemu Jehowie, ˝eby wymyÊli∏ coÊ lepszego, jeÊli
chce uwolniç swoich „wybraƒców”.
Blada twarz Moj˝esza zadrga∏a, ale nie odrzek∏ ani s∏owa, odwróci∏ si´ i szybko wyszed∏ z bratem, który dr˝àc
z gniewu, czyni∏ jakieÊ wymówki prorokowi. Faraon rozeÊmia∏ si´ ironicznie i Êmiech królewski, któremu gorliwie
zacz´li wtórowaç wszyscy obecni, rozlega∏ si´ dêwi´cznem echem po salach, galeriach, korytarzach, jak gdyby tysiàce uràgliwych g∏osów drwi∏o z pohaƒbienia odchodzàcych ˝ydów.
– Teraz – powiedzia∏ Mernefta – pójdêmy wszyscy do Êwiàtyni podzi´kowaç bogom i z∏o˝yç im ofiary, godne tej
wielkiej ∏aski, jakà okazali nam nieÊmiertelni.
Nasta∏ teraz czas bardzo weso∏y. Wszyscy czuli si´ wybawieni ze Êmiertelnego niebezpieczeƒstwa i starali si´
nagrodziç sobie dni smutku. Moj˝esz nie pokazywa∏ si´ wi´cej, a faraon nigdy nie by∏ w lepszym nastroju.
Pewnego razu, po wieczornej biesiadzie, kiedy w∏adca pi∏ jeszcze wino w otoczeniu ksià˝àt krwi i bli˝szych
cz∏onków Êwity, zobaczy∏em, ˝e Radames podszed∏ do niego i zgià∏ kolano.
– Czego pragniesz, mój wierny woênico? JeÊli potrzebujesz jakiejÊ ∏aski, mów Êmia∏o – nigdy nie by∏em lepiej usposobiony do jej okazania.
Przy tych zach´cajàcych s∏owach Radames sp∏onà∏ z radoÊci.
– O, najwi´kszy z królów, ty, który na wzór Ra, swego boskiego przodka, wszystko o˝ywiasz i poskramiasz swà
obecnoÊcià, pozwól mi doznaç nieskoƒczonego zaszczytu i szcz´Êcia ujrzenia ciebie na mym Êlubie ze Smaragdà,
siostrà Meny. Chcia∏bym go Êwi´ciç w najkrótszym czasie i najuni˝eniej prosz´, naznacz dzieƒ wesela. Faraon wychyli∏ weso∏o czar´ wina i, podajàc Radamesowi r´k´ do uca∏owania, ˝yczliwie odpowiedzia∏:
– ProÊba twoja zostanie spe∏niona. Czwartego dnia, liczàc od dzisiaj, b´dziemy ucztowali na twoim weselu.
Podzi´kowawszy w∏adcy i otrzymawszy te˝ przyrzeczenie nast´pcy, ˝e b´dzie na weselu, Radames odszed∏ rozpromieniony. Nie mog∏em zrozumieç, jakim sposobem sk∏oni∏ on m∏odà dziewczyn´ do takiego przyÊpieszenia
zwiàzku. Bardzo zaciekawiony, postanowi∏em nazajutrz pojechaç do Smaragdy, której nie widzia∏em ju˝ dosyç
dawno. Nast´pnego ranka, wziàwszy kosz kwiatów i szkatu∏k´ z wonnoÊciami jako podarek dla narzeczonej, pojecha∏em do rezydencji Meny. Przechodzàc przez pierwszy dziedziniec, ujrza∏em Radamesa otoczonego przez zarzàdców i s∏u˝b´ domowà, którym wydawa∏ rozkazy, pe∏en pychy i che∏pliwoÊci. Nie raczy∏ mnie nawet zauwa˝yç, ale jeden ze starych s∏ug zaprowadzi∏ mnie do swojej pani.
W ca∏ym domu widaç by∏o gorliwe przygotowania do weselnej uroczystoÊci. S∏udzy nosili olbrzymie kru˝e
z kwiatami, rozk∏adali dywany, ustawiali na pó∏kach szaf srebrne i z∏ote naczynia i otaczali kolumny girlandami
zielonoÊci. Ale, wszed∏szy na taras, przekona∏em si´, ˝e bohaterka przysz∏ego Êwi´ta wcale nie by∏a weso∏à. Z rozpuszczonymi warkoczami i chmurnym spojrzeniem Smaragda le˝a∏a na sofce, poch∏oni´ta widocznie przez naj-
85
bardziej ˝a∏osne myÊli. Us∏yszawszy o odwiedzinach, wsta∏a i os∏oni∏a si´ przestronnym okryciem z niezwykle
cienkiej i przezroczystej materii, którà Egipcjanie nazywali „tkanym powietrzem”, po czym przywita∏a si´ ze mnà,
zapraszajàc do zaj´cia miejsca – ja zaÊ ofiarowa∏em jej kwiaty i z∏o˝y∏em ˝yczenia.
– I czego mi ˝yczysz? – odpowiedzia∏a z goryczà. – Lepiej by∏byÊ zrobi∏, odwiedzajàc mnie wczeÊniej: przyda∏yby mi si´ twoje rady. Moja próba ucieczki nie uda∏a si´. Mia∏am po kryjomu wyjechaç do Teb, gdzie spodziewa∏am si´ spotkaç Omifera. Setnecht, który zawsze okazywa∏ mi wiele przyjaêni, podjà∏ si´ uprzedziç go
o moim przyjeêdzie. Ale, przybywszy na oznaczone miejsce, znalaz∏am tam nie Omifera, a Radamesa, który
nie wiadomo skàd si´ pojawi∏. Nie baczàc na mój opór, odwióz∏ mnie z powrotem do Tanisu i odtàd wcià˝ mnie
szpieguje i gra tutaj rol´ gospodarza. Ale przekonana jestem, ˝e ceni on tylko moje bogactwo, a wcale nie
mnie... O, jak˝e jestem nieszcz´Êliwa!
S∏ucha∏em jej ze zdumieniem.
– Uspokój si´ Smaragdo – rzek∏em w odpowiedzi – i nie obra˝aj si´ tym, ˝e on rozporzàdza si´ w twoim domu,
skoro ju˝ pojutrze b´dzie twoim m´˝em. Wczoraj wieczorem zaprasza∏ Merneft´, który obieca∏ zaszczyciç swà
obecnoÊcià wasze wesele.
Smaragda porwa∏a si´ z pa∏ajàcym wzrokiem.
– Ach, niegodziwiec! I on oÊmieli∏ si´ to uczyniç?
– Tak... i fakt ten dowodzi, ˝e wasze ma∏˝eƒstwo jest sprawà za∏atwionà, bo faraon winszowa∏ narzeczonemu.
Bàdê wi´c rozsàdnà, Smaragdo, i pogódê si´ z tym, czego ju˝ zmieniç nie mo˝esz.
W tej chwili podszed∏ ku nam Radames ze s∏odkim uÊmiechem na ustach:
– Có˝ tutaj porabiacie? – zapyta∏ – Ach, Smaragdo, ty dr˝ysz ca∏a, a policzki ci p∏onà... Co si´ dzieje z tobà, kochana moja?
– To, ˝e nienawidz´ ciebie – zawo∏a∏a m∏oda dziewczyna, tracàc równowag´ i zapominajàc o mojej obecnoÊci. –
Przeszkodzi∏eÊ mi w ucieczce, a teraz, nie pytajàc o mojà zgod´, wyznaczy∏eÊ dzieƒ wesela i zaprosi∏eÊ faraona. Ale
ja nie chc´ byç twojà, czy s∏yszysz? Nie chc´, bo kocham Omifera.
Radames zblad∏.
– Kobiety nie mogà ˝yç bez grymasów i histerii – zauwa˝y∏. – Mena odda∏ mi twojà r´k´ i nie ustàpi´ jej nikomu. Kocha∏aÊ mnie, bo kiedy pierwszy raz mówi∏em o swoich uczuciach, przyj´∏aÊ je ∏askawie, a teraz – niech zlitujà si´ nad tobà bogowie – zachowujesz si´ jak szalona.
– Zdawa∏o mi si´, ˝e kocham ci´ – odpowiedzia∏a Smaragda, Êciàgnàwszy brwi – dopóki nie pozna∏am, coÊ ty za
cz∏owiek. Nie by∏byÊ taki natr´tny, gdyby nale˝a∏a do mnie tylko cz´Êç naszego majàtku i gdyby Mena by∏ tu jeszcze gospodarzem, wówczas ch´tnie ustàpi∏byÊ mnie innemu. Od dnia – doda∏a z nienawiÊcià – kiedy targowa∏eÊ
si´ ze mnà o dziesi´ç wielb∏àdów, jakie uwa˝a∏am za s∏uszne pos∏aç bratu, obrzyd∏eÊ mi i sta∏eÊ si´ w moich oczach
niegodnym najmniejszego uczucia.
Nagle wyraz jej twarzy zmieni∏ si´ i sk∏adajàc r´ce z b∏agalnym gestem podesz∏a do Radamesa, który, gryzàc
wargi, s∏ucha∏ jej w milczeniu.
– Wys∏uchaj mnie, Radamesie. Oddam ci wszystko: te apartamenty, wszystkie swoje ziemie, stada, z∏oto i winnice, o które prosi∏eÊ na wypraw´ dla sióstr, tylko wyrzecz si´ mnie. Zwróç mi list Meny i weê w zamian ca∏y mój
majàtek... Wyjd´ stàd pieszo, z jednà s∏u˝àcà, ˝eby pójÊç do Omifera. On mnie kocha i dlatego weêmie mnie za ˝on´ bez jednej obràczki z∏ota.
Smaragda by∏a w tej chwili czarujàca: jej czarne rozpuszczone warkocze bardziej jeszcze uwydatnia∏y bia∏oÊç
jej twarzy, a wilgotne od ∏ez oczy b∏yszcza∏y, jak brylanty. Popatrzy∏em na Radamesa. Propozycja by∏a wspania∏a
i mog∏a go pociàgnàç, ale przy pierwszem spojrzeniu na twarz woênicy faraona, mimowoli pomyÊla∏em: Biedna
Smaragdo, zbyt jesteÊ pi´kna, ˝eby ten cz∏owiek zdecydowa∏ si´ wyrzec ciebie. Tak wyraênie, jak gdyby on wyrzek∏ te s∏owa, przeczyta∏em w jego wzroku: “B´d´ posiada∏ ciebie, pi´kna czarodziejko i zarazem wszystko, co mi
ofiarowujesz”. Objàwszy jej wiotki stan, posadzi∏ jà na sofie i okry∏ poca∏unkami jej policzki, zroszone ∏zami.
– Smaragdo, droga moja, uspokój si´ i zastanów. Czy mo˝esz przypuszczaç, ˝e ja te˝ nie wzià∏bym ciebie bez
˝adnego majàtku? Mylisz si´ co do moich uczuç – sà one zbyt g∏´bokie i goràce, ˝ebym zdecydowa∏ si´ ustàpiç ci´
innemu. Wyobrazi∏aÊ sobie, ˝e kochasz Omifera, ale ten kaprys minie i serce twoje powróci do mnie, bo ja pierw-
86
szy obudzi∏em w nim mi∏oÊç... Pewny jestem, ˝e tak b´dzie i na tej pewnoÊci buduj´ swoje szcz´Êcie. Uklàk∏ przed
nià i mówi∏ dalej z uÊmiechem:
– Spójrz na mnie. Czy˝ taki jestem szpetny (rysy mia∏ pi´kne), czy tak si´ zmieni∏em od tego czasu, kiedy te ró˝owe usteczka zach´ca∏y mnie swym ∏agodnym uÊmiechem? Nie p∏acz ju˝, droga moja, i przebacz mi, je˝eli mia∏em nieszcz´Êcie rozgniewaç ci´ czymkolwiek. Zawsze b´d´ twoim pierwszym niewolnikiem.
Poca∏owa∏ ja raz jeszcze, a ˝e Smaragda nic nie odpowiada∏a, wsta∏ i razem ze mnà opuÊci∏ taras. W galerii zatrzyma∏ si´ i rzek∏ do mnie z kwaÊno-s∏odkà minà:
– ˚a∏uj´, Necho, ˝e musia∏eÊ byç Êwiadkiem tej sceny i tych g∏upstw, jakie mówi∏em. Ale czego si´ nie przyrzeka, ˝eby uciszyç kaprysy Êlicznej dziewczyny.
Uk∏oni∏em si´ sztywno i wyszed∏em, myÊlàc: Biedna Smaragdo, smutny los ci´ czeka.
W dniu wesela ca∏e dostojne towarzystwo Tanisu przyby∏o do apartamentów Meny. By∏em dy˝urnym w pa∏acu
i dlatego nie mog∏em braç udzia∏u w ceremonii Êlubnej, przyjecha∏em dopiero na uczt´ ze Êwità faraona. Panna
m∏oda w swym wspania∏ym stroju, usianym klejnotami, by∏a cudnie pi´knà, ale tak bladà i zamyÊlonà, ˝e wszyscy
zauwa˝yli jej sm´tny nastrój.
Pozdrowiwszy m∏odych ma∏˝onków i darowawszy pannie m∏odej szkatu∏k´ nape∏nionà per∏ami, faraon zasiad∏
przy zastawionym stole na przygotowanym wzniesieniu. Zrazu obecnoÊç w∏adcy kr´powa∏a nieco goÊci, ale przepyszne stare wino, którym zr´czni s∏u˝àcy nape∏niali kubki zaraz po ich osuszeniu, wkrótce rozwiàza∏o j´zyki i zapanowa∏a ogólna weso∏oÊç.
Nie podaj´ szczegó∏ów uczty. We wszystkich bowiem czasach uczty tego rodzaju by∏y zawsze jednakowe i zawsze ludzie lubili dobrze zastawione sto∏y. Ale tym razem nieszcz´sny los nie da∏ nam rozkoszowaç si´ smacznymi
potrawami, jakie dla nas by∏y przygotowane. W∏aÊnie w chwili, kiedy weso∏oÊç i rozbawienie goÊci dosz∏o do najwy˝szego stopnia, na dziedziƒcu powsta∏ nagle zgie∏k i krzyki. Mernefta postawi∏ na stó∏ czar´, którà ju˝ podniós∏
do ust i ze zdziwieniem utkwi∏ wzrok w drzwiach, którymi wbieg∏o kilku bladych i wystraszonych niewolników,
wo∏ajàcych g∏oÊno:
– Szczury, szczury! Po˝erajà wszystko!
Na sali powsta∏ zam´t. GoÊcie zrywali si´ z miejsc, kobiety krzycza∏y pe∏ne przera˝enia, ale faraon rozkazujàcym gestem uciszy∏ wszystkich.
– Dowiedzieç si´, co zasz∏o! – rozkaza∏. Wybieg∏szy z sali, ujrzeliÊmy obraz naprawd´ niewidywany.
Na obszernym dziedziƒcu i w ogrodzie rozstawione by∏y olbrzymie sto∏y, przy których ugaszczano biedaków
z ludu, ale w chwili obecnej miejsce to podobne by∏o do pola bitwy. Wi´ksza cz´Êç sto∏ów i beczek z piwem by∏a
przewrócona, m´˝czyêni, kobiety i dzieci oraz niewolnicy biegali na wszystkie strony, jak scaleni, popychajàc si´
nawzajem i z krzykiem przera˝enia oganiajàc si´ od legionów myszy, szczurów, które nap∏ywa∏y Bóg wie skàd
i osacza∏y sto∏y, pokrywa∏y pó∏miski z potrawami, wdrapywa∏y si´ na ludzi, wprost ob∏àkanych ze strachu. PobiegliÊmy z powrotem i zasun´liÊmy drzwi od apartamentów, ˝eby zagrodziç drog´ napastnikom, ale ju˝ po wszystkich schodach gna∏y na gór´ niezliczone szeregi wstr´tnych wrogów. WpadliÊmy do sali godowej, gdzie tak˝e panowa∏o niewypowiedziane zamieszanie. Wiele kobiet zemdla∏o, inne, wdrapawszy si´ na sto∏y g∏oÊno p∏aka∏y, proszàc, ˝eby je natychmiast odwieziono do domów, a tymczasem m´˝czyêni wraz ze s∏u˝bà t∏ukli mieczami, laskami,
a nawet krzes∏ami obrzyd∏e stworzenia, które, zdawa∏o si´, przybiega∏y ze wszystkich kàtów domu i jak szalone
rzuca∏y si´ na wszystko, czepia∏y si´ ubraƒ i po˝era∏y jedzenie, rozrzucone po sto∏ach i na pod∏odzie.
– To sà nowe czary Moj˝esza – ponuro rzek∏ Mernefta. – Wracam wi´c do pa∏acu. Pos∏aç rozkaz do m´drców,
˝eby natychmiast przybyli do mnie.
UrzàdziliÊmy z tarcz siedzenie dla monarchy i podniós∏szy go na ramiona, ostro˝nie ponieÊliÊmy przez sal´ godowà, zalanà winem z przewróconych amfor, oraz przez schody pokryte krwià i trupami szczurów, myszy i ˝ab.
Znalaz∏szy si´ na dole, faraon wsiad∏ do swego palankinu, ale jak tylko lud, zalegajàcy zbitym t∏umem ulic´, ujrza∏
w∏adc´, podnios∏y si´ gwa∏towne krzyki i wszystkie r´ce wyciàgn´∏y si´ ku niemu. W tej chwili ogromny szczur,
wdrapawszy si´ po ubraniu któregoÊ tragarza, wskoczy∏ do królewskiego palankinu. Mernefta pochwyci∏ go, zadusi∏ i podniós∏szy si´ tak, ˝eby wszyscy mogli go widzieç, trzyma∏ zwierz´ wysoko i powiedzia∏ donoÊnym g∏osem:
– Patrzcie, Egipcjanie! Jak ja trzymam tego szczura, tak my wszyscy trzymamy w r´kach wstr´tnych ˝ydów,
87
którzy chcà nas zastraszyç nieczystymi czarami swego przywódcy. Uspokójcie si´, wracajcie do domów i broƒcie
swoich mieszkaƒ. Zaraz zbiorà si´ u mnie m´drcy i uwolnià nas na pewno od najÊcia szkaradnych drapie˝ników,
jak wybawili ju˝ od krwawej wody. Na widok spokoju, z jakim faraon uÊmierci∏ szczura, nie okazawszy najmniejszego strachu czy wstr´tu, zachwyt ogarnà∏ Egipcjan i radosne krzyki towarzyszy∏y królewskiemu pochodowi.
Powróci∏em do apartamentów Meny, odszuka∏em ojca i pomog∏em mu przenieÊç do palankinu matk´ i siostr´,
które walczy∏y ze wstr´tem i przera˝eniem. Z trudnoÊcià dostaliÊmy si´ do swego mieszkania; ulice zatarasowane
by∏y przez t∏um i we wszystkich domach odbywa∏a si´ rozpaczliwa krzàtanina. Na dziedziƒcu naszego domu g∏ówny zarzàdzajàcy rzuci∏ si´ ojcu do nóg ze ∏zami w oczach. Straci∏ zupe∏nie g∏ow´: dziedziniec, sienie, wejÊcia, schody, wszystko usiane by∏o trupami szczurów, ˝ab i ropuch. Ojciec kaza∏ przed ka˝dymi drzwiami roz∏o˝yç wielkie
ognisko, ale – rzecz dziwna: szczury i gady, jak oÊlepione, p´dzi∏y w ogieƒ, ginàc od jego ˝aru. Niewolnicy, którzy
przybiegli do nas z bladymi jak Êmierç twarzami, donieÊli, ˝e spichlerze i piwnice sà tak˝e atakowane. Ojciec by∏
w rozpaczy.
– To zguba! – zawo∏a∏ – zniszczà nam wszystkie zapasy... Jedê pr´dzej do pa∏acu, Necho. Mo˝e m´drcy znajdà
sposób na t´ zabójczà napaÊç, a ja tymczasem b´d´ broni∏ si´ tutaj wszelkimi Êrodkami.
Pobieg∏em do stajni, ˝eby wziàç osiod∏anego konia, ale tam ujrza∏em nowy obraz kl´ski. Czarne legiony wstr´tnych stworzeƒ opanowa∏y konie, krowy, owce. Ludzie odrywali je od nieszcz´Êliwych zwierzàt, ale one zdawa∏y si´
mno˝yç w r´kach. Tote˝ byd∏o, oszala∏e od dotkliwych ukàszeƒ, zrywa∏o si´ i rzuca∏o w strasznej panice. R˝enie
koni, beczenie owiec, ryk os∏ów i mu∏ów – wszystkie te ostro i nieharmonijne dêwi´ki zlewa∏y si´ w jeden nieznoÊny, og∏uszajàcy ha∏as. Z g∏owà pa∏ajàcà skoczy∏em ma siod∏o i co koƒ wyskoczy pop´dzi∏em do pa∏acu, gdzie trwa∏a podobna wrzawa. Zapomniana zosta∏a zwyk∏a surowa etykieta, tote˝ bez wszelkich trudnoÊci dosta∏em si´ do
sali nale˝àcej do wewn´trznych komnat. Tam faraon i nast´pca siedzieli przy stole na kilkustopniowym wzniesieniu, otoczeni przez oficerów, którzy usi∏owali nie dopuÊciç do nich biegajàcych stworzeƒ. W sali by∏o te˝ mnóstwo
kotów. Jedne biega∏y po pokoju, walczàc dzielnie ze swymi przyrodzonymi wrogami, drugie ociera∏y si´ o nogi faraona, inne siedzia∏y na por´czy jego krzes∏a, a nawet na plecach nast´pcy. Gdyby okolicznoÊci nie by∏y tak powa˝ne, rozeÊmia∏bym si´ serdecznie, tak zabawny by∏ widok tych kotów przy osobie faraona, otoczonej zwykle majestatem i boskà niemal czcià.
NiecierpliwoÊç Mernefty dosi´ga∏a ju˝ szczytu, kiedy nareszcie ukazali si´ m´drcy, stàpajàc po ˝ywym bruku
z myszy i szczurów, które nawet nie pozwala∏y paÊç na twarz przed monarchà, jak tego wymaga∏a etykieta.
– Patrzcie, co si´ dzieje i wybawcie nas od tych szkaradnych stworzeƒ, które nas∏a∏ nam na pewno Moj˝esz –
zawo∏a∏ rozgniewany Mernefta.
M´drcy oznajmili jednak, ˝e potrzebny im jest trzydniowy termin.
– Trzy dni? – krzyknà∏ faraon – one tymczasem zjedzà nas ˝ywcem. Rozkazuj´ wam znaleêç natychmiast Êrodek przeciw tej wstr´tnej pladze.
– Mi∏oÊciwy panie – rzek∏ jeden z m´drców – Moj˝esz u˝ywa∏ jakiegoÊ korzenia i niewàtpliwie kaza∏ stosowaç
go wsz´dzie. Dym jego przyn´ca te stworzenia i doprowadza je do wÊciek∏oÊci.
– Wi´c znajdêcie inny korzeƒ, którego dym je odp´dza – wtràci∏ niecierpliwie faraon. – Dam ka˝demu z was po
dwa babiloƒskie talenty, jeÊli do jutra uwolnicie nas od tej kl´ski.
– Pot´˝ny synu Ra – smutnie odpowiedzia∏ najstarszy z m´drców – roÊlina, której dym odp´dza je, wyt´piona
wsz´dzie do ostatniego êdêb∏a. JeÊli zwlekaliÊmy ze stawieniem si´ przed twymi oczami, to w∏aÊnie dlatego, ˝e
szukaliÊmy jej, pragnàc przede wszystkim oczyÊciç twój pa∏ac.
Dreszcz Êmiertelnego strachu przebieg∏ po ciele wszystkich obecnych.
– Co si´ z nami stanie?
Mernefta podniós∏ si´ blady z gniewu i g∏os jego grzmotem rozleg∏ si´ w sali:
– Ruszajcie, zabierzcie ze sobà ˝ydów i zmuÊcie ich do szukania tej roÊliny. Oni muszà wiedzieç, gdzie jeszcze
si´ znajduje... Powiedzcie im, ˝e jeÊli jej nie znajdà, to ka˝´ odràbaç im g∏owy i rzuciç na po˝arcie szczurom, których nas∏a∏ nam ich obroƒca. Taka jest moja stanowcza wola i rozkaz!
M´drcy wyszli. Zaleg∏o martwe milczenie, màcone tylko piskiem gryzoni albo g∏uchym okrzykiem faraona lub
nast´pcy. Ka˝dy sta∏ na miejscu ponury i zgn´biony, poprzestajàc tylko na tym, ˝e odrywa∏ ze swej odzie˝y wdra-
88
pujàce si´ po niej stworzenia i usi∏owa∏ je uÊmierciç. Up∏yn´∏y d∏ugie godziny nu˝àcego oczekiwania: m´drcy nie
wracali. Wreszcie nie wytrzyma∏em, gn´bi∏ mnie niepokój na myÊl, co dzieje si´ w domu. Przemknà∏em si´ na
dziedziniec i dosiad∏em swego konia, który, ca∏y spieniony, z roztarganà grzywà, rzuca∏ si´ i stawa∏ d´ba, bo pilnujàcy go niewolnik w ˝aden sposób nie móg∏ ustrzec go przed z´bami gryzoniów. Na ulicach ca∏y naród by∏ jeszcze
w ruchu, wsz´dzie p∏on´∏y ogniska. By∏em zdumiony, z jakim m´˝nym uporem bronili si´ Egipcjanie.
– Co za okropnoÊç – pomyÊla∏em – gdyby ten z∏oczyƒca Moj˝esz wpad∏ mi teraz pod r´k´, zadusi∏bym go te˝ jak
szczura.
Przybywszy pod nasz dom, ujrza∏em g∏ówny dziedziniec jasno oÊwietlony przez kilka ogromnych ognisk oraz
pochodnie. Jedni z niewolników walczyli dalej ze szczurami, inni zmiatali d∏ugimi miot∏ami zabite zwierz´ta i rzucali je w ogieƒ. Duszàcy zaduch snu∏ si´ po dziedziƒcu. Zapyta∏em o ojca. Powiedziano mi, ˝e jest przy spichrzach
z ziarnem i z màkà. Krzyki i g∏oÊne rozkazy dochodzàce stamtàd dowodzi∏y, ˝e i tam wojna by∏a w pe∏nym biegu.
Zbli˝ywszy si´ do stodó∏, ujrza∏em ojca stojàcego na wywróconej do góry dnem beczce, skàd ochryp∏ym od wysi∏ku
g∏osem wydawa∏ polecenia. Do spichlerzy przystawiono schody, po których niewolnicy przenosili wory ze zbo˝em
na wy˝sze kondygnacje budynków jeszcze nieogarni´tych zalewem, ale wrogowie podà˝ali i tam za nimi. W chwili, kiedy zatrzyma∏em si´ przy spichrzach, przechodzi∏ ko∏o mnie niewolnik, uginajàcy si´ pod ci´˝arem ogromnego worka z màkà, w który ze wszystkich stron wpi∏y si´ ju˝ szczury, jak pijawki. Z zajad∏oÊcià pru∏y worek swymi
ostrymi z´bami i znakomita pszenna màka sypa∏a si´ na ziemi´, jak z sita. JakiÊ czas patrzy∏em na to, co si´ dzia∏o, zarazem donoszàc ojcu o tym, co zdarzy∏o si´ w pa∏acu. Na zakoƒczenie powiedzia∏em:
– Ojczulku, to pró˝ny trud, chodêmy lepiej do domu.
– Nie – odrzek∏ – zostan´ tutaj, mo˝e uda mi si´ ocaliç chocia˝ cz´Êç naszego dobytku. Ale ty idê do matki i siostry i postaraj si´ dodaç im ducha.
Poszed∏em do komnat, których widok budzi∏ najprzykrzejsze wra˝enie. Na sto∏ach, krzes∏ach, dywanach, wsz´dzie roi∏y si´ czarne cienie chciwych stworzeƒ, gryzàcych zapami´tale wszystko, co znalaz∏y na drodze. Gdy wchodzi∏em do pokoju matki komiczny obraz, jaki ujrza∏em, zmusi∏ mnie do g∏oÊnego Êmiechu. Na taborecie, umieszczonym na stole, siedzia∏ Cham, blady i zdenerwowany, jednà r´kà trzymajàc na kolanach kota, a drugà wid∏y,
którymi wymachiwa∏ na wszystkie strony i mordowa∏ nieprzyjaciela, oÊmielajàcego si´ atakowaç jego fortec´. Naprzeciw Chama wzniesiona by∏a istna piramida ze sto∏ów, krzese∏ i stosu poduszek, na szczycie której siedzia∏a
matka i Ilziris z zapuchni´tymi od p∏aczu oczami, przyciskajàc do swych piersi koty.
– Nareszcie przyszed∏eÊ, Necho – zawo∏a∏a gniewnie matka. – Dziwi´ si´, ˝e mo˝esz tak si´ zaÊmiewaç, kiedy
twoi najbli˝si po˝erani sà przez szczury. Âmiejàc si´ dalej, wskoczy∏em na stó∏ i siad∏szy obok Chama, opowiedzia∏em wszystko, co si´ dzia∏o w pa∏acu.
– O, jeÊli nie znajdà tej roÊliny – szlochajàc rzek∏a Ilziris – zostaniemy ˝ywcem zjedzeni, albo pomrzemy z g∏odu. Wyobraê sobie, Necho, ˝e wszystkie zapasy nie tylko po˝erajà szczury i myszy, ale jeszcze dopomagajà im ˝aby i ropuchy. Pe∏no ich w dzie˝ach z mlekiem, a owoce w szafach i koszach zanieczyszczone sà ich Êluzem.
– Tak – zauwa˝y∏ Cham, nie przestajàc wywijaç swà bronià – ta wojna bez porównania gorsza jest od wojny z Libijczykami. A takiego wesela, jak u pi´knej Smaragdy, sàdz´, ˝e nie by∏o, odkàd Êwiat Êwiatem.
– Ach – westchn´∏a matka – tyle radoÊci obiecywa∏am sobie na tym weselu, a zamiast niej, taki okropny koniec. Nasze stroje zniszczone do szcz´tu, a ponadto, co mnie najbardziej martwi, zgubi∏am wspania∏à bransolet´
ze skarabeuszem z prawdziwego szmaragdu, którà podarowa∏ mi Mentuchotep w dniu naszego Êlubu.
Stara∏em si´ dodaç im otuchy i tak na rozmowach mija∏y d∏ugie godziny kl´ski. Pod koniec nocy, poniewa˝ nie
mog∏em pokonaç niecierpliwoÊci, postanowi∏em znów pojechaç do pa∏acu i dowiedzieç si´, czy nie wrócili m´drcy
z pocieszajàcymi wiadomoÊciami. Pierwsze promienie wyz∏aca∏y horyzont, kiedy dosiad∏em konia, ˝egnajàc si´ z ojcem, który zm´czony i zlany potem, trzyma∏ si´ dzielnie i broni∏ dalej naszych zapasów przed ˝ar∏ocznymi gryzoniami. Z∏oÊç i ˝al kipia∏y w mej duszy na myÊl o powa˝nych szkodach, jakie wyrzàdzi∏ nam przekl´ty czarownik, ale
przeje˝d˝ajàc obok kilku ˝ydowskich domów, zauwa˝y∏em z wÊciek∏oÊcià, ˝e panowa∏ w nich ca∏kowity spokój. Nagle otworzy∏y si´ drzwi jednego z tych domów i wyszli z niego dwaj starzy ˝ydzi. Ujrzawszy mnie, przemkn´li szybko w bocznà ulic´ i znikn´li. Mnie jednak nagle b∏ysn´∏a pewna myÊl.
Zeskoczy∏em z konia i zaczà∏em waliç pi´Êcià i r´kojeÊcià miecza do drzwi tego ˝ydowskiego domu. Zrazu odpowie-
89
dzià by∏o zupe∏ne milczenie, ale gdy zatrzeszcza∏y deski pod uderzeniami moich silnych ràk, drzwi si´ uchyli∏y i wysun´∏a si´ z nich ∏ysa g∏owa starego ˝yda. Nie zostawiajàc mu czasu na wymówienie s∏owa, uderzy∏em go po g∏owie
r´kojeÊcià miecza. Og∏uszony, zwali∏ si´ na ziemi´ jak snop, a ja wszed∏em do domu i znalaz∏em si´ w ciemnym wàskim korytarzu, którym szybko pobieg∏em naprzód. W g∏´bi pó∏otwarte drzwi prowadzi∏y do obszernej dosyç sali,
z której rozchodzi∏ si´ ostry, ale przyjemny zapach. Od pierwszego spojrzenia przekona∏em si´, ˝e ca∏y dom wolny by∏
od gryzoniów. Na Êrodku pokoju sta∏a fajerka z roz˝arzonemi w´glami, na które w∏aÊnie w tej chwili m∏oda ˝ydówka
sypa∏a garÊç jakiejÊ trawy. Kilka koszy z tà trawà sta∏o obok niej na pod∏odze. Na galerii wychodzàcej na dziedziniec
widaç by∏o jeszcze inne fajerki, przy których tak˝e siedzia∏y kobiety, zaj´te kadzeniem.
– A – zawo∏a∏em i jednym skokiem znalaz∏em si´ przy fajerce – to wy umiecie chroniç si´ przed szczurami, podli niewolnicy!?
Kobieta i m´˝czyêni, nadbiegli z dziedziƒca, chcieli rzuciç si´ na mnie, ale ja obna˝y∏em miecz i krzyknà∏em, ˝e posiekam ich wszystkich na miazg´. Tchórze zawyli ze strachu i cofn´li si´, a kobiety uciek∏y. Wtedy
porwa∏em dwa kosze z trawà i woreczek z bia∏ym proszkiem, którego rozsypanà odrobin´ zauwa˝y∏em na pod∏odze obok fajerki i wybieg∏szy na ulic´, pop´dzi∏em do domu z cennà zdobyczà. Natychmiast wezwa∏em ojca
i kiedy ten nadbieg∏, opowiedzia∏em mu wszystko, co widzia∏em u ˝ydów. Zaraz te˝ przyniesiono fajerk´ z goràcymi w´glami, ojciec rzuci∏ na nià garÊç ziela i troch´ proszku. Z zapartym oddechem spoglàdaliÊmy na k∏àb
dymu podnoszàcego si´ z fajerki – i o, cudzie! zaledwie zdà˝y∏ rozejÊç si´ jego silny i aromatyczny zapach,
szczury, myszy i ropuchy rzuci∏y si´ do ucieczki i z nieopisanà szybkoÊcià ukry∏y si´ w swych nieznanych norach. Na ten widok ju˝ nie krzyk, a po prostu ryk zachwytu wyrwa∏ si´ z piersi ka˝dego widza, ludzie pobiegli
szukaç fajerek i rozmieszczaç je wsz´dzie.
Nie czeka∏em jednak ostatecznego oczyszczenia naszego domu, a wziàwszy z sobà jeden kosz trawy i pó∏ woreczka bia∏ego proszku, znów wsiad∏em na konia i pop´dzi∏em do pa∏acu. Nie zasz∏a tam ˝adna zmiana – ponura
rozpacz widnia∏a na wszystkich twarzach, a przed Merneftà sta∏a deputacja kap∏anów z miasta umar∏ych. W rozdartych szatach i z czo∏em umazanym b∏otem donosili oni w∏adcy, ˝e szczury zala∏y piwnice i warsztaty balsamowników i gryzà mumie. Ca∏e miasto i Êwiàtynie nape∏niajà rozpaczliwe j´ki ludzi, którzy dr˝à, ˝eby drogocenne
szczàtki ich bliskich nie sta∏y si´ pastwà nieczystych zwierzàt. Po chmurnej twarzy faraona sp∏ywa∏ pot, kiedy
przecisnà∏em si´ przez otaczajàcy t∏um. Po∏o˝ywszy woreczek i kosz na stopniu królewskiego tronu, w krótkich
s∏owach donios∏em faraonowi o swym zdarzeniu. Czo∏o Memefty rozjaÊni∏o si´ i wyg∏adzi∏o.
– Dzielny z ciebie Egipcjanin – rzek∏ do mnie – i wielka b´dzie twoja nagroda, je˝eli rzeczywiÊcie znalaz∏eÊ Êrodek na naszà niedol´. PrzynieÊcie tutaj fajerk´.
Gdy postawiono przed nim naczynie z roz˝arzonymi w´glami, sam rzuci∏em na nie traw´ i proszek. Podobnie
jak u nas w domu, dzia∏anie by∏o zdumiewajàce – zaledwie w sali rozszed∏ si´ g´sty i ostry dym palàcej si´ trawy,
wstr´tne stworzenia rozbieg∏y si´ we wszystkie strony, szukajàc wyjÊcia i znikn´∏y jak za skinieniem czarodziejskiej pa∏eczki. Faraon z radoÊci klasnà∏ w d∏onie i obróci∏ si´ do kap∏anów z miasta umar∏ych:
– Weêcie wi´kszà cz´Êç tej trawy i proszku i Êpieszcie do domów. Umarli stanowià najcenniejszy nasz skarb,
a ˝e sami siebie broniç nie mogà, zatem najpierw musimy dbaç o ich ocalenie.
Kap∏ani wyszli z rozjaÊnionemi twarzami i przy wyjÊciu spotkali m´drców, powracajàcych do pa∏acu. Oni tak˝e
nieÊli zbawiennà traw´, chocia˝ w niewielkiej iloÊci. Faraon poleci∏ im rozejÊç si´ po wszystkich miejskich dzielnicach
i rozdaç obywatelom znaleziony Êrodek oraz dopilnowaç, ˝eby okadzanie by∏o nale˝yte wsz´dzie, gdziekolwiek najÊcie szczurów grozi∏o najwi´kszym niebezpieczeƒstwem.
Wydawszy te rozporzàdzenia, faraon przywo∏a∏ mnie, poleci∏ drobiazgowo opowiedzieç, jakim sposobem zdoby∏em od ˝ydów traw´ i proszek. Pochwali∏ mojà spostrzegawczoÊç i m´stwo, po czym darowa∏ mi wspania∏y pierÊcieƒ ze swej r´ki. Podszed∏ te˝ królewicz Seti, zdjà∏ swój naszyjnik i w∏o˝y∏ go na mnie, dodajàc do tego hojnego
daru ˝yczliwe i pochlebne s∏owa. Uradowany i szcz´Êliwy pojecha∏em do domu, przyglàdajàc si´ po drodze, jak z
wolna uspokojenie ogarnia∏o miasto. Przeje˝d˝ajàc obok rezydencji Meny, przypomnia∏em o wczorajszej uczcie,
tak fatalnie przerwanej; postanowi∏em zajÊç tam, ˝eby zawiadomiç o Êrodku na szczury, jeÊli mieszkaƒcy nie znali go jeszcze. Przywiàza∏em konia do jednego z olbrzymich s∏upów z flagami, ozdabiajàcych bram´ i wszed∏em na
dziedziniec, gdzie nie∏ad by∏ jeszcze tak wielki, ˝e nikt ze s∏u˝by nie zauwa˝y∏ mnie. Na Êrodku dziedziƒca ludzie
90
rozpalali ognisko, a doko∏a w ró˝nych miejscach le˝a∏y stosy zabitych stworzeƒ. Przedostajàc si´ mi´dzy trupami
myszy, szczurów i ˝ab, a ˝ywymi ich stadami, biegajàcymi wsz´dzie, skierowa∏em si´ do g∏ównej sali. By∏a pusta i w nie∏adzie, ale w jednym z przyleg∏ych pokojów znalaz∏em Radamesa, który sta∏ na sofie, czyniàc wra˝enie ob∏àkanego. Z pianà na ustach i przera˝onymi oczami, wydawa∏ dzikie krzyki, uderzajàc na Êlepo or´˝em,
ale biegajàce doko∏a niego szczury, a zw∏aszcza przegryziony ich z´bami policzek dowodzi∏y, ˝e energiczna obrona nie osiàga∏a celu. Usi∏owa∏em nawiàzaç z nim rozmow´, ale on, zdaje si´, nie zauwa˝y∏ mnie wcale i krzycza∏
dalej, tupiàc nogami i wywijajàc mieczem. Wzruszywszy ramionami, odwróci∏em si´ i w drugim koƒcu sali ujrza∏em Smaragd´, Êmiertelnie bladà, jeszcze w tej samej weselnej szacie, która teraz ˝a∏osny przedstawia∏a widok. Obok niej kl´cza∏ niewolnik, rozdmuchujàc w´gle na fajerce, a niania trzyma∏a w pogotowiu niewielki koszyczek z dobroczynnà trawà.
– O, Necho – zawo∏a∏a Smaragda – co za straszna noc!
– Teraz, dzi´ki bogom, wszystko minie szcz´Êliwie – odpowiedzia∏em, rzucajàc sam traw´ na w´gle. – Jednak˝e pomoc m´drców pr´dko zjawi∏a si´ u ciebie.
– Dosta∏am t´ traw´ nie od nich, a od jednej starej ˝ydówki, która da∏a mi jà przez wdzi´cznoÊç, ˝e kiedyÊ okaza∏am pomoc jej Êlepemu synowi. Ale popatrz, Necho, co si´ dzieje z Radamesem: przecie˝ on traci rozum. Spróbuj
pomówiç z nim, mo˝e tobie uda si´ uspokoiç go, bo mnie, zdaje si´, nie widzi i nie s∏yszy.
Kiedy, dzi´ki dymowi zbawczej roÊliny zwierz´ta ostatecznie znikn´∏y, podszed∏em do walecznego woênicy faraona.
– Opami´taj si´, Radamesie – krzyknà∏em g∏oÊno, potrzàsajàc go za rami´. – Wszystko przesz∏o, nie ma ju˝
szczurów ani ˝ab. Przestaƒ˝e machaç mieczem, te stworzenia nie latajà po powietrzu.
Widzàc, ˝e mnie w dalszym ciàgu nie s∏yszy, chwyci∏em czar´ pe∏nà wina i chlusnà∏em mu w twarz ca∏à zawartoÊç. To nareszcie opami´ta∏o Radamesa.
– Tak... rzeczywiÊcie, nie ma ju˝ nic... – wybàka∏, wodzàc doko∏a nieprzytomnym wzrokiem, po czym po∏o˝y∏ si´
na sofie, nawet nie spojrzawszy na m∏odà ˝on´.
– Zostaw go teraz, niech Êpi n´dzny tchórz – z pogardà rzek∏a Smaragda. Potem, odrzuciwszy swe d∏ugie, rozpuszczone warkocze, wyciàgn´∏a do mnie r´k´ i doda∏a:
– Do widzenia, Necho. Tak jestem rozbita zm´czeniem i wzruszeniami, ˝e natychmiast id´ odpoczàç. Pok∏oƒ si´
ode mnie swej matce i siostrze. Powiedz im, ˝e jak tylko przywróci si´ porzàdek, mam nadziej´ zobaczyç je u siebie
na spokojniejszej uczcie ni˝ wczorajsza.
W domu znalaz∏em wszystkich promieniejàcych radoÊcià. Ludzie Êpieszyli uporzàdkowaç pokoje i przygotowaç
jedzenie dla wyg∏odnia∏ych gospodarzy i s∏u˝by. Wyczerpany zm´czeniem, posili∏em si´ co pr´dzej i po∏o˝y∏em
spaç. By∏o ju˝ dobrze po po∏udniu, gdy si´ zbudzi∏em. Czu∏em w ca∏ym ciele jakieÊ nieprzyjemne wra˝enie, jak od
oparzenia pokrzywà. Nie zwróci∏em jednak uwagi, ubra∏em si´ i zszed∏em do sali, gdzie nie by∏o jeszcze nikogo,
prócz ojca, który przechadza∏ si´ tam i z powrotem, drapiàc si´ z zak∏opotanà minà to w g∏ow´, to w plecy.
– Co ci jest, ojczulku – zapyta∏em zdumiony.
– Ca∏e cia∏o mam jak w ogniu... A ty nic nie odczuwasz?
– Straszne palenie w ca∏ym ciele.
– Spodziewa∏em si´ tego: wszyscy skar˝à si´ na to samo. No, to obejrzyj siebie uwa˝nie, a dowiesz si´ przyczyny tego
plugawego stanu.
Silnie zaniepokojony poszed∏em za radà ojca i nie omieszka∏em przekonaç si´, ˝e cia∏o moje i ubranie roi∏o si´
od wszy. Z dreszczem wstr´tu upad∏em na krzes∏o. Dla nas, Egipcjan, przyzwyczajonych do wyszukanej czystoÊci,
ta nowa plaga by∏a niemal gorsza od dwóch pierwszych.
– Jad´ do pa∏acu. JeÊli i tam ukaza∏o si´ to obrzydliwe robactwo, to monarcha na pewno znów zwo∏a∏ m´drców
– powiedzia∏em, tracàc cierpliwoÊç i nawet nie po˝egnawszy ojca – wybieg∏em z domu.
Faraon zdradza∏ wybitne zdenerwowanie, kiedy dosta∏em si´ do sali, gdzie w∏aÊnie przebywa∏. Obrzuciwszy
spojrzeniem wszystkich obecnych, pomimo ca∏ej wÊciek∏oÊci, omal nie wybuchnà∏em Êmiechem. Najwidoczniej,
szkaradne paso˝yty opanowa∏y ca∏e wytworne towarzystwo dworu, od starych dostojników a˝ do m∏odych oficerów
i dam. Kurczowe Êciàganie ramion, kwaÊne uÊmiechy i ukradkowe drapanie si´ nie zostawia∏y najmniejszej wàtpliwoÊci.
91
W tej chwili orli wzrok Mernefty dostrzeg∏ mnie w t∏umie.
– Zbli˝ si´, Necho – powiedzia∏ faraon, skinàwszy na mnie r´kà. – Wczoraj, mój m´˝ny wojowniku, wybawi∏eÊ
nas z niedoli, czy nie znasz tak˝e Êrodka na to nowe nieszcz´Êcie? – I wskaza∏ palcem na wstr´tne owady, które
bez wszelkiej ceremonii spacerowa∏y po jego purpurowej szacie. – To nie jest tak niebezpieczne – doda∏ – jak szczury i ropuchy, ale niemniej odra˝ajàce.
Pokornie przyzna∏em si´ do swej niewiedzy, ale wejÊcie m´drców odwróci∏o ode mnie uwag´ w∏adcy.
Tym razem uczeni m´˝owie nie wiele nas pocieszyli, wyznali bowiem, ˝e skoro nie umiejà wytwarzaç tych paso˝ytów, tym samym nie b´dà w stanie ich wyt´piç. Daremnie próbowali okurzaç ubranie, nacieraç cia∏o ró˝nymi
maÊciami, kàpaç si´ kilka razy dziennie, wreszcie czyniç zakl´cia i sk∏adaç ofiary bogom – nic nie mog∏o przeszkodziç okrutnemu wprost ˝erowaniu paso˝ytów na naszej skórze.
W takiej m´czarni przesz∏o kilka dni. Kobiety prawie szala∏y z rozpaczy, a gniew Mernefty nie zna∏ granic. Po
Moj˝eszu, starym zwyczajem nie by∏o Êladu... W koƒcu, pewnego rana faraon kaza∏ sprowadziç do siebie jakiegoÊ
˝yda, ˝eby go wybadaç. Oddzia∏ wojskowych z kilku oficerami zaraz wyszed∏ z pa∏acu i nie min´∏a godzina, kiedy
przed faraonem sta∏ ju˝ blady i dr˝àcy stary ˝yd.
– S∏uchaj, nieczyste stworzenie – groênie rzek∏ do niego Mernefta – jeÊli mi∏a ci jest g∏owa, to musisz zaraz wyjaÊniç, jakimi Êrodkami zabezpieczacie si´ od tego robactwa.
˚yd zaczà∏ przysi´gaç, ˝e o niczym nie wie, ale kiedy w∏adca rozkaza∏ wezwaç kata, który ukaza∏ si´ natychmiast z toporem w r´ku, staruszek upad∏ faraonowi do nóg i przyzna∏ si´, ˝e Moj˝esz pod karà Êmierci zabroni∏
zdradzaç tajemnicy.
– Skoro tak – powiedzia∏ Memef ta – to i w tym, i w tamtym wypadku jednakowo ryzykujesz ˝yciem. Dlatego
wybieraj, co podoba ci si´ wi´cej: czy naraziç si´ na gniew Moj˝esza, od którego zresztà obiecuj´ ci´ obroniç, czy
w tej chwili k∏aÊç g∏ow´ pod topór kata.
Nieszcz´sny starzec, ∏amiàc r´ce, tarza∏ si´ po ziemi w rozpaczy, ale widok ostrego jak brzytwa topora, z którym kat sta∏ obok, oczekujàc tylko skinienia r´ki faraona, z∏ama∏ jego opór. Dr˝àcym g∏osem wyjàka∏, ˝e trzeba
natrzeç cia∏o olejkiem z oliwek, nasmarowaç nim wszystkie progi, listwy przy drzwiach, por´cze schodów, brzegi
poÊcieli, a potem wykàpaç si´ w wodzie zagotowanej z liÊçmi laurowymi i dok∏adnie okadziç dom liÊçmi z drzewa
oliwkowego; wówczas wszystkie paso˝yty zginà.
Mernefta zadowolony kaza∏ odprowadziç ˝yda do bocznego pokoju w pa∏acu i strzec go tam, dopóki nie zostanie
przywrócony zupe∏ny spokój. Potem sam uda∏ si´ do wewn´trznych komnat, ˝eby wziàç kàpiel, pozwalajàc
wszystkim, kogo nie zatrzymywa∏a obowiàzkowa s∏u˝ba, rozejÊç si´ do domów.
Wróci∏em i ja te˝ do domu i jak tylko oznajmi∏em swoim lekarstwo na paso˝yty, zabrali si´ wszyscy goràczkowo
do pracy. Z piwnic wynoszono ogromne naczynia z olejkiem oliwkowym i sam czuwa∏em, gdy niewolnicy nacierali
nim progi, listwy u drzwi, poÊciel. Kiedy w koƒcu, zm´czony ostatecznie, poszed∏em do ojca, znalaz∏em go ju˝
w wannie, z obliczem wyra˝ajàcym pe∏ne zadowolenie.
– Niech b´dà dzi´ki bogom – zawo∏a∏. – Ju˝ straci∏em nadziej´, ˝e kiedykolwiek b´d´ jeszcze odczuwa∏ uczucie
czystoÊci i spokoju... Wojna z tym robactwem by∏a jeszcze gorsza ni˝ ze szczurami i ˝abami.
– A teraz ojcze, sam jak ˝aba siedzisz w zielonej wodzie – zauwa˝y∏em ze Êmiechem.
– Idê wi´c i ty czym pr´dzej zamieniç si´ w ˝ab´ – weso∏o odpowiedzia∏ – a potem k∏adê si´ do ∏ó˝ka. Upadasz ze
zm´czenia, biedny ch∏opaku, i powinieneÊ porzàdnie wypoczàç. Zas∏u˝y∏eÊ na to w zupe∏noÊci.
Przyszed∏szy do swego pokoju, kaza∏em natychmiast spaliç ca∏e ubranie, jakie nosi∏em przez te dni, potem
z rozkoszà zanurzy∏em si´ w zbawiennej kàpieli i po∏o˝y∏em si´ spaç. Usnà∏em jak zabity, ale wspomnienie tych
strasznych prze˝yç ostatnich czasów przeÊladowa∏o mnie i we Ênie. Majaczy∏o mi si´, ˝e Moj˝esz wypuÊci∏ na nas
wszystkie krokodyle z Nilu. Chodzi∏y po ulicach, wkrada∏y si´ do domów, wreszcie wypad∏o mi broniç Mernefty
przed napaÊcià najstraszniejszego krokodyla. W r´cznej walce z potworem wetknà∏em mu w paszcz´ swój kind˝a∏
i wyda∏em taki g∏oÊny okrzyk zwyci´stwa, ˝e si´ zbudzi∏em. Poranny Êwit opromieni∏ mój cichy zakàtek i stwierdzi∏em z radoÊcià, ˝e ta nowa plaga by∏a tylko sennem widzeniem. Wsta∏em, ubra∏em si´ i zszed∏em do jadalni,
gdzie ju˝ zebra∏a si´ ca∏a rodzina. Ilziris, weso∏a i Êwie˝a jak ró˝a, rzuci∏a mi si´ na szyj´ i ze Êmiechem wszyscy
winszowaliÊmy sobie nawzajem, ˝e przestaliÊmy graç rol´ chodzàcych mrowisk. W ca∏ym mieÊcie panowa∏a nie-
92
opisana radoÊç. Znajomi gorliwie odwiedzali si´ nawzajem. Wsz´dzie opowiadano straszne lub zabawne epizody,
w których ten lub ów by∏ bohaterem czy Êwiadkiem, wyliczajàc zarazem poniesione straty i drwiàc z Moj˝esza. Nie
podziela∏em jednak ogólnej weso∏oÊci; z∏e przeczucia dr´czy∏y mnie i zdawa∏o mi si´, ˝e lada chwila musi zawisnàç
nad nami nowa jakaÊ kl´ska. Tymczasem wszystko sz∏o pomyÊlnie. ˚ydzi kryli si´ i nikt z nich nie oÊmiela∏ si´
zjawiç wÊród weso∏ego i strojnego t∏umu, nape∏niajàcego ulice.
Nadszed∏ dzieƒ przyj´ç, w którym do faraona dopuszczano ka˝dego, kto chcia∏ podaç mu skarg´ lub proÊb´.
Wszed∏szy do pa∏acu, dowiedzia∏em si´, ˝e tego rana ˝yd, który zdradzi∏ Êrodek przeciw robactwu, zosta∏ uduszony
w zamkni´tym pokoju, chocia˝ strze˝ono go czujnie i do pokoju nie by∏o ˝adnych innych drzwi prócz tych, których
pilnowa∏a stra˝. Kto i jakim sposobem móg∏ tam si´ dostaç, po prostu niepodobna by∏o zrozumieç. D∏ugo rozprawialiÊmy o tym niepoj´tym zdarzeniu i po mnóstwie bezowocnych przypuszczeƒ udaliÊmy si´ na swe stanowisko
do sali przyj´ç, która wkrótce zacz´∏a wype∏niaç publicznoÊç.
Patrzy∏em spokojnie, jak t∏um zaczà∏ si´ zbieraç u drzwi wejÊciowych naprzeciw tronu i nagle drgnà∏em ca∏y.
W sali ukazali si´ Moj˝esz z Aaronem i z niezmàconym spokojem stan´li w pierwszym rz´dzie petentów. Czego
jeszcze móg∏ chcieç ten zwiastun nieszcz´Êcia? Kiedy faraon wszed∏ do sali, natychmiast zauwa˝y∏ ˝ydowskiego
proroka i rumieniec gniewu zala∏ jego wyrazistà twarz. Zatrzymawszy si´ na stopniach tronu, Mernefta obrzuci∏
gniewnym spojrzeniem Moj˝esza i jego brata, którzy sami tylko z ca∏ego zebrania nie oddali faraonowi przepisanego uk∏onu.
– Widaç – odezwa∏ si´ faraon dr˝àcym z gniewu g∏osem – ˝e istotnie jesteÊ wys∏annikiem z∏ej i nieczystej si∏y
oraz ˝e bóg twój potrafi tylko nasy∏aç zbójów do mego pa∏acu. I ty masz czelnoÊç – doda∏ grzmiàcym g∏osem – jawiç
si´ przed moimi oczami po tym, jak trzykrotnie zburzy∏eÊ spokój mego narodu swym przekl´tym czarodziejstwem!
Jak Êmiesz, wstr´tny czarowniku, nie ugiàç kolan przed swoim w∏adcà!
Moj˝esz wystàpi∏ naprzód i, podniós∏szy na Merneft´ swe g∏´bokie spojrzenie, odpowiedzia∏ spokojnie:
– Zginam kolana tylko przed wszechmogàcym Bogiem, który posy∏a mnie, abym pe∏ni∏ jego wol´ i powtarzam
ci, o w∏adco, wypuÊç naród Jehowy, albo nowe plagi uderzà na Egipt, dopóki nie z∏amie si´ twój upór i nie poddasz
si´ woli Wiekuistego. Co do mnie, jestem tylko narz´dziem w r´kach Jego i nic nie czyni´ bez rozkazu Boga nad
bogami.
– Ale nic wi´cej ju˝ nie uczynisz, bowiem wyczerpa∏a si´ moja cierpliwoÊç – z pa∏ajàcym wzrokiem rzek∏ Mernefta i skinà∏ na ˝o∏nierzy.
– Pojmaç ich! – rozkaza∏, wskazujàc obu ˝ydów. Jeden z oficerów natychmiast wystàpi∏ naprzód z dwoma ˝o∏nierzami, którzy trzymali sznury, ˝eby zwiàzaç winowajców.
Ujrzawszy to, Moj˝esz zblad∏ i cofnà∏ si´ o krok. Oczy jego z jakimÊ niemym nakazem wpi∏y si´ w ludzi majàcych go uwi´ziç, po czym podniós∏szy r´ce, uczyni∏ osobliwy ruch, jak gdyby coÊ rzuca∏ w twarz ˝o∏nierzom. Momentalnie obaj ˝o∏nierze stan´li bladzi, nieruchomi, z os∏upia∏ym wzrokiem, z wyciàgni´tymi r´kami, niby dwa
posàgi... Moj˝esz spokojny, jakby nic si´ nie sta∏o, zwróci∏ si´ do faraona.
– Odmawiasz znowu? Dobrze. Po˝a∏ujesz tego – powiedzia∏ i wyszed∏ wolnym krokiem w towarzystwie Aarona.
Przez kilka minut panowa∏o w sali milczenie i os∏upienie. Oczy wszyskich skierowane by∏y na dwóch ˝o∏nierzy
ze sznurami w r´kach. Stali oni wcià˝ bez ruchu, bez najmniejszego znaku ˝ycia, zupe∏nie podobni do granitowych
posàgów.
Mernefta ci´˝ko opad∏ na tron i otar∏ czo∏o, na które wystàpi∏y krople potu. Królewicz Seti pierwszy oprzytomnia∏ i podbieg∏ do skamienia∏ych ˝o∏nierzy. Za nim poszli inni i otoczyli ko∏em nieszcz´snych ludzi. Na pró˝no jednak starali si´ rozbudziç w nich ˝ycie, trz´Êli za ramiona, krzyczeli g∏oÊno w uszy, ˝o∏nierze pozostali nieruchomi,
nieczuli i ˝adnym sposobem nie uda∏o si´ zgiàç ich wyciàgni´tych ràk, które okaza∏y si´ twarde jak kamieƒ. Faraon w milczeniu przyglàda∏ si´ tym bezowocnym wysi∏kom i w koƒcu kaza∏ wezwaç m´drców, by oni usi∏owali
uwolniç ˝o∏nierzy od zgubnych czarów, jakimi Moj˝esz wyp´dzi∏ dusz´ z ich cia∏a.
Lekarze i m´drcy zebrali si´ spiesznie i po d∏ugich naradach polecili przynieÊç dwa du˝e naczynia, nape∏nione
wodà z Nilu. Odprawiwszy nad nimi ró˝ne zakl´cia, wylali wod´ na nieprzytomnych ˝o∏nierzy, a potem zacz´li silnie powiewaç nad nimi palmowymi liÊçmi, powtarzajàc g∏oÊno:
– Rozkazuj´ ci, wróç do siebie!
93
Wszyscy obecni przyglàdali si´ w milczeniu tej scenie. Nagle obaj ˝o∏nierze, których gotowi ju˝ byliÊmy uwa˝aç
za martwych, zadygotali, spojrzenie ich nabra∏o ˝ycia i z g∏´bokim westchnieniem padli na ziemi´. Po kilku minutach stwierdzono, ˝e ju˝ zupe∏nie oprzytomnieli, ale – jak oznajmili – czujà niezmierne os∏abienie i nie pami´tajà,
co si´ z nimi dzia∏o. Faraon poleci∏ nagrodziç ich, po czym odszed∏ do siebie, chmurny i zm´czony. Uczta, wyznaczona na dzieƒ nast´pny, zosta∏a odwo∏ana i wszyscy rozeszli si´ do domów zatroskani.
Wlok∏y si´ ci´˝kie, nudne dni. Niepoj´te zabójstwo starego ˝yda w pa∏acu oraz zajÊcie z dwoma ˝o∏nierzami,
majàcymi zwiàzaç Moj˝esza, wywo∏a∏y niepokój i l´k u wszystkich mieszkaƒców miasta. Usta∏y zabawy i przechadzki. Wszyscy, których nie zmusza∏a istotna koniecznoÊç zajmowania si´ sprawami s∏u˝by czy handlu, zamykali si´ w swych domach, zgn´bieni smutnym przeczuciem czegoÊ niedobrego. Moj˝esz sta∏ si´ znów niewidzialny,
ale gdyby nawet zaczà∏ przechadzaç si´ po najludniejszych ulicach Tanisu, sàdz´, ˝e nikt nie odwa˝y∏by si´ go dotknàç, obawiajàc si´, ˝e b´dzie zamieniony w kamieƒ strasznym wzrokiem pot´˝nego czarownika.
Pewnego popo∏udnia, dr´czony silnym niepokojem, postanowi∏em udaç si´ do m∏odego m´drca Pinechasa, dawnego towarzysza szkolnego. Po opuszczeniu uczelni i wyjeêdzie z Memfis, straci∏em go z oczu, ale przeniós∏szy si´
do Tanisu, spotyka∏em go nieraz u Meny. Pinechas posiada∏ ogromne wiadomoÊci i móg∏ mi si´ przydaç w tych
trudnych czasach. MyÊl ta zwyci´˝y∏a moje uprzedzenie do jego matki, które dotychczas powstrzymywa∏o mnie od
zbli˝enia si´ do ich domu. Matka jego, imieniem Kermoza, pochodzi∏a wprawdzie z dobrego egipskiego rodu, ale po
gwa∏townej Êmierci jej m´˝a wszyscy krewni odsun´li si´ od niej i szeptano w towarzystwie, ˝e uprawia∏a czarnoksi´stwo oraz ˝y∏a w bliskim stosunku z pewnym bogatym ˝ydem. Co si´ tyczy samego Pinechasa, by∏ to powa˝ny,
milczàcy i pilny m∏odzieniec, doskonale uczàcy si´ w szkole i – jak mówiono – wtajemniczony w wiedz´ kap∏anów.
Mena opowiada∏ mi, ˝e kocha∏ on Smaragd´ i uparcie zabiega∏ o jej r´k´, ale m∏oda dziewczyna czu∏a do niego nieprzezwyci´˝onà odraz´.
Wszystkie te wspomnienia przemkn´∏y mi w myÊlach, gdy spieszy∏em do mieszkania Kermozy i jej syna. Stanàwszy przed ich domem, zapyta∏em niewolnika, czy mo˝na ich widzieç. Odpowiedzia∏ twierdzàco i poprowadzi∏
mnie do ogromnej, ale bardzo skromnie umeblowanej izby, gdzie gospodyni siedzia∏a za sto∏em, na którym sta∏y
ciasta, owoce i pokaêna czara z winem. Na pod∏odze u nóg pani dwie dziewczynki oczyszcza∏y jarzyny. Zobaczywszy mnie, Kermoza wsta∏a i powita∏a uprzejmie.
By∏a to wysoka, t´ga niewiasta o rysach regularnych, ale niesympatycznych i wielkich czarnych oczach, które
mia∏y jakiÊ fa∏szywy i nieprzyjemny wyraz. Poprosi∏a mnie, ˝ebym usiad∏, ale dowiedziawszy si´, ˝e pragn´ pomówiç z Pinechasem, kaza∏a dziewczynce zaprowadziç mnie do niego. M∏ody gospodarz mieszka∏ w osobnym pawilonie, do którego prowadzi∏a z domu galeria wychodzàca na rozleg∏y ogród. Podszed∏szy do drzwi pawilonu, s∏u˝àca
podnios∏a kotar´ z grubej fenickiej tkaniny i wprowadzi∏a mnie do ch∏odnej, dobrze umeblowanej sali, w g∏´bi której przy stole zarzuconym zwojami papirusów, siedzia∏ plecami do wejÊcia Pinechas i pisa∏.
– Panie, goÊç do ciebie przyszed∏ – oznajmi∏a dziewczynka.
Odwróci∏ si´, widocznie troch´ zdziwiony, ale poznawszy mnie, wsta∏ i poda∏ mi r´k´, doÊç uprzejmie witajàc.
W czasie, kiedy podawa∏ mi krzes∏o i usuwa∏ ze sto∏u cz´Êç zawalajàcych go papirusów, obserwowa∏em ze zdumieniem starego towarzysza, który od czasów szkolnych tak ogromnie si´ zmieni∏. Schud∏ bardzo, oczy mu wpad∏y, a ko∏o ust wystàpi∏y zmarszczki goryczy i zawzi´toÊci. Rozmowa nasza zacz´∏a si´ od b∏ahych tematów, wreszcie skierowa∏em jà na straszne wypadki ostatnich czasów.
– Przyznam ci si´, Necho, ˝e bardzo ma∏o ucierpia∏em z powodu tych zdarzeƒ, o których mówisz. Prawie nie
wychodz´ z domu; zauwa˝y∏em tylko, ˝e matka moja okadza∏a pokoje. Ale mnie nic nie przeszkadza∏o zajmowaç
si´ swoimi sprawami.
– ToÊ szcz´Êliwy – zauwa˝y∏em. – A nas oma∏o szczury nie zjad∏y! Z trudem zdo∏aliÊmy ujÊç do domu z weselnej
uczty pi´knej Smaragdy.
Zajàknà∏em si´, bo na dêwi´k tego imienia Pinechas poblad∏ straszliwie i zacisnà∏ nerwowo pi´Êci. Zapanowa∏o
niezr´czne milczenie. W koƒcu m∏ody cz∏owiek opanowa∏ si´ i rzek∏ pozornie oboj´tnym tonem:
– S∏ysza∏em, ˝e weselna uczta pi´knej Smaragdy zosta∏a przerwana i ∏atwo zrozumieç, ˝e zjawiska te silnie
wstrzàsn´∏y publicznoÊcià. A tymczasem – mówi∏ dalej w zamyÊleniu – wszystko to jest tylko dzia∏aniem si∏ przyrody, wykorzystanych umiej´tnie. Nauka wskazuje, ˝e w Êwiecie wszystko utrzymuje si´ za pomocà przeciwwagi
94
si∏, ˝e wsz´dzie zachodzi wymiana elementów. Jedne istoty je wydzielajà, inne poch∏aniajà, a szybkoÊç tej wymiany wywo∏uje i podtrzymuje wirowanie, zasadniczà spr´˝yn´ ca∏ego stworzenia.
Patrzy∏em na niego ze zdumieniem. Zauwa˝ywszy to, Pinechas uÊmiechnà∏ si´ z lekka i mówi∏ dalej:
– Obawiam si´, Necho, ˝e niezupe∏nie mnie zrozumia∏eÊ. Chcia∏em tylko powiedzieç, ˝e w przyrodzie istniejà
si∏y, jakimi niektórzy ludzie umiejà rozporzàdzaç wed∏ug swej woli, naturalnie, tylko do pewnego stopnia. W tym
celu pos∏ugujà si´ prawem przeciwdzia∏ania, czyli spr´˝ystoÊci. Ale przyk∏ad lepiej wyjaÊni ci mojà myÊl... Popatrz! Wzià∏ jednà r´kà ma∏à harf´, a drugà przysunà∏ os∏oni´te naczynie, które odkry∏. Ujrza∏em ze strachem, ˝e
wewnàtrz le˝a∏a zwini´ta ˝mija z najbardziej jadowitego gatunku.
Pinechas uderzy∏ palcami w struny instrumentu i zagra∏ jakàÊ melodi´. Prawie w tej samej chwili ˝mija
podnios∏a g∏ow´ i skierowa∏a oczy na grajàcego. Z wolna cia∏o jej zwini´te spiralnie wyciàgn´∏o si´ do góry,
chwiejàc si´ na ogonie, jakby do taktu muzyki. Nagle ˝mija, wype∏znàwszy z naczynia, owin´∏a si´ nieszkodliwie wokó∏ r´ki Pinechasa, którà gra∏ na harfie. Dr˝a∏em z przera˝enia, ale m´drzec, nie przestajàc graç, spokojnie ujà∏ drugà r´kà ˝mij´, umieÊci∏ jà w naczyniu i zakry∏ denkiem, po czym od∏o˝y∏ harf´.
– Czy zrozumia∏eÊ, Necho, czym jest muzyka? Nieuchwytny dêwi´k! Niewa˝ki, niewidzialny, nie zajmuje miejsca, a tymczasem zupe∏nie zwyci´˝a ˝mij´. Po d∏ugich i starannych obserwacjach przekona∏em si´, ˝e muzyka jest
najsubtelniejszà materià, która, przenikajàc w organizm ˝mii, sprawia jej ogromne zadowolenie i tym sposobem,
wed∏ug prawa przeciwdzia∏ania, parali˝uje z∏oÊliwy instynkt, w∏aÊciwy ˝mijom. Otó˝ i Moj˝esz wniknà∏ g∏´boko
w te tajemne si∏y przyrody i umie znakomicie pos∏ugiwaç si´ nimi. Nie jest on bynajmniej czarnoksi´˝nikiem, jak
przypuszczacie, lecz wielkim m´drcem, który korzysta ze swych umiej´tnoÊci dla okreÊlonego i z góry obmyÊlonego planu.
Pinechas zamilknà∏, zauwa˝ywszy, ˝e ja wcià˝ êle go rozumiem. Otworzy∏ jakàÊ szkatu∏k´ i wyjàwszy stamtàd
amulet z ˝ó∏tego kamienia, poda∏ mi go.
– Weê to Necho. On zabezpiecza przed wp∏ywami cudzej woli...
Goràco mu dzi´kujàc, w∏o˝y∏em zaraz amulet na szyj´, a zauwa˝ywszy zm´czony wyraz u m∏odego m´drca, pospiesznie go po˝egna∏em.
Mimochodem tylko wspomn´ jeszcze o zjawieniu si´ szaraƒczy. Pomimo wielkich szkód, jakie wyrzàdzi∏a, najÊcie jej nie zrobi∏o takiego silnego wra˝enia, jak pierwsze trzy kl´ski, dlatego, ˝e pr´dko przemin´∏a, a wkrótce po
niej nastàpi∏a inna plaga, daleko groêniejsza, szczególnie w swych skutkach.
Kilka dni po ustàpieniu szaraƒczy do miasta zacz´∏y znów nap∏ywaç z ró˝nych stron z∏e wiadomoÊci. JakaÊ zaraêliwa, bardzo niebezpieczna choroba rzuci∏a si´ na byd∏o i pomimo wszelkich Êrodków zaradczych wzmaga∏a si´
z godziny na godzin´. Wszyscy byliÊmy w ogromnej trwodze, bo trzody stanowi∏y g∏ównà cz´Êç naszego majàtku
i strata ich równa∏a si´ bankructwu. Wkrótce epidemia wybuch∏a i w mieÊcie z nies∏ychanà gwa∏townoÊcià: konie,
mu∏y, wielb∏àdy zdycha∏y na ulicach, stajnie i inne pomieszczenia pe∏ne by∏y trupów pad∏ych zwierzàt. ˚adne lekarstwa nie pomaga∏y, zakl´cia i opryskiwania wodà z Nilu pozostawa∏y bez ˝adnego skutku. I znów naród z rozpaczliwym j´kiem zebra∏ si´ przed pa∏acem, a faraon ponury i stroskany usi∏owa∏ go uspokoiç, przyrzekajàc opiek´ i jak
najdalej idàce wysi∏ki w celu zwalczenia i tego nieszcz´Êcia.
Na rozkaz w∏adcy zosta∏em wys∏any z kilku innymi oficerami dla obejrzenia stad nale˝àcych do ˝ydów i przekonania si´, czy one te˝ uleg∏y zarazie. JeÊli nie by∏y dotkni´te, powinniÊmy byli za wszelkà cen´ odnaleêç zapobiegawczy Êrodek na zaraz´, choçby wypad∏o w tym celu zdjàç ca∏e setki g∏ów ˝ydowskich. ObjechaliÊmy ogromnà
przestrzeƒ. Równiny, na których pas∏y si´ stada nale˝àce do Egipcjan, przedstawia∏y ˝a∏osny widok: zwierz´ta pada∏y jak muchy i trupy ich zara˝a∏y powietrze, bo pasterze nie wiedzieli, gdzie podziaç takie mnóstwo padliny.
Kiedy jednak przybyliÊmy na ∏àki nale˝àce do ˝ydów, okaza∏y si´ one puste. Byd∏o zdrowe i nieuszkodzone przebywa∏o w szopach i w kamiennych zagrodach. WdarliÊmy si´ natychmiast do kilku ˝ydowskich domów, ˝eby si∏à
zdobyç tajemniczy Êrodek zabezpieczajàcy byd∏o od zarazy. Nietety, próba nie mia∏a powodzenia. Widocznie los
zdrajcy uduszonego w pa∏acu faraona mocno nastraszy∏ ˝ydów. Milczeli uparcie i najsurowsze Êrodki nie zmusi∏y
ich do wydania tajemnicy.
Zgn´bieni wróciliÊmy do pa∏acu, gdzie dowiedzieliÊmy si´, ˝e poprzedniego dnia mia∏a miejsce narada m´drców. OÊwiadczyli oni, ˝e przede wszystkim konieczne by∏o dok∏adne zbadanie wszystkich cystern i studni, z któ-
95
rych Egipcjanie poili swe trzody. Wkrótce wezwano nas do faraona, ˝eby zdaç spraw´ z powierzonego nam zadania. Faraon siedzia∏ przy stole, a jego zm´czone oblicze nosi∏o wyraêne Êlady niepokoju i bezsennych nocy. Zaledwie skoƒczy∏em sprawozdanie, kiedy g∏oÊne krzyki i p∏acze rozleg∏y si´ w galeriach i rozesz∏y po ca∏ym pa∏acu. Monarcha zmarszczy∏ brwi i zwróci∏ si´ do jednego z urz´dników, ale zanim pierwsze s∏owo zdà˝y∏o paÊç z jego ust, do
sali wbieg∏ cz∏owiek, ledwie ˝ywy ze zm´czenia.
By∏ to m∏ody kap∏an z czo∏em umazanym w b∏ocie, w rozdartej odzie˝y, posypanej popio∏em. Chwiejàc si´, podbieg∏ do estrady, na której siedzia∏ w∏adca i wymówi∏ ochryp∏ym g∏osem:
– Apis nie ˝yje! i zwali∏ si´ na ziemi´. Na t´ okropnà wiadomoÊç podnios∏y si´ rozpaczliwe j´ki wÊród zebranych. Jedni z obecnych rozdzierali szaty swoje, inni bili si´ w piersi i padali na ziemi´. Mernefta strasznie poblad∏
i z si∏à odtràciwszy swe krzes∏o, wyszed∏ z pokoju. W kilka minut wszyscy, kto tylko móg∏ opuÊciç pa∏ac, rozbiegli
si´ do swych domów. Ka˝dy spieszy∏ zawiadomiç domowników o nowym nieszcz´Êciu, jakie spad∏o na Egipt.
Podczas ci´˝kich bezsennych godzin, które teraz nadesz∏y, przysz∏a mi szcz´Êliwa myÊl, ˝eby zwróciç si´ do Pinechasa. Matka jego przyjaêni∏a si´ z bogatym ˝ydem Enochem, który na pewno wyda∏ im sekret, jak zabezpieczyç stada od zarazy. Wstawszy ze Êwitem, kaza∏em osiod∏aç swego konia, ale s∏u˝àcy wróci∏ z pe∏nymi ∏ez oczami
i powiedzia∏, ˝e szlachetne zwierz´ jest zara˝one. Ze ÊciÊni´tym sercem odwróci∏em si´, ˝eby ukryç ∏zy nabiegajàce
do oczu i kaza∏em przygotowaç palankin. Przybywszy do domu Kermozy, zapyta∏em wyrostka murzyƒskiego, który podszed∏ pomóc mi wysiàÊç z palankinu, czy zaraza t´pi ich stada.
– Nie, dzi´ki opiece bogów! – odpowiedzia∏ ch∏opiec.
Przechodzàc galerià do oficyny Pinechasa, ujrza∏em w ogrodzie Kermoz´ i przystojnego starca z charakterystycznem obliczem semickim. Czy to aby nie Enoch? Oboje szybko znikn´li w g´stwinie drzew. Pinechas, wed∏ug
zwyczaju, sam siedzia∏ w swym pokoju. Przyjà∏ mnie grzecznie i spyta∏, czym mo˝e mi s∏u˝yç. PoÊpieszy∏em przedstawiç mu swojà proÊb´.
– Twoje stada nie ucierpia∏y – rzek∏em na zakoƒczenie – zapewne dzi´ki przyjaznemu stosunkowi do was Enocha. Pomó˝ wi´c z kolei i mnie.
Przy wzmiance o przyjaêni jego matki z bogatym ˝ydem silny rumieniec wystàpi∏ na bladà twarz Pinechasa.
– Nie wiem o niczym – rzek∏ lodowatym i wymuszonym tonem – a gdybym nawet coÊ wiedzia∏, nie powiedzia∏bym, gdy˝ jestem zwiàzany przysi´gà.
– Pinechasie – zawo∏a∏em pe∏en oburzenia – JesteÊ przecie˝ Egipcjaninem, a nie wspó∏czujesz ze swym narodem? Tysiàce rodzin dotkn´∏a ruina przez z∏oÊç jednostki, a ty uwa˝asz siebie za zwiàzanego przysi´gà, danà
temu wstr´tnemu, niewdzi´cznemu spiskowcowi, gubiàcemu twych braci!?
Nie odpowiadajàc, Pinechas odwróci∏ si´ i zaczà∏ przeglàdaç swe papirusy. Nie zaszczycajàc go ju˝ ani s∏owem, odszed∏em oburzony, ale na progu przysz∏a mi do g∏owy nowa myÊl. Pinechas by∏ zakochany i to, czego odmówi∏ mnie,
powie mo˝e Smaragdzie, przecie˝ cz∏owiek bywa tak s∏aby pod wp∏ywem czarujàcego spojrzenia ukochanej kobiety.
W ka˝dym razie, wobec tak wa˝nego celu, nale˝a∏o staraç si´ urzeczywistniç t´ myÊl. Kaza∏em wi´c nieÊç palankin
do domu Meny, gdzie te˝ panowa∏o ogromne zamieszanie i ludzie narzekali g∏oÊno. Radames by∏ blady i wzburzony:
– Wszystko ginie. Sam nie wiem, co robiç – rzek∏, Êciskajàc mi d∏oƒ.
Bez namys∏u powiedzia∏em mu o swoim zamiarze. Wys∏ucha∏ mnie, nas´pi∏ brwi i odrzek∏:
– Masz s∏usznoÊç, Necho. Nale˝y spróbowaç wszystkiego, ˝eby uchroniç si´ od ruiny i, jeÊli Pinechas posiada
owà tajemnic´, nie trzeba cofaç si´ przed niczym, ˝eby wydobyç od niego, co niezb´dne. Ale zanim pomówimy ze
Smaragdà, musz´ naradziç si´ z matkà i z siostrami. Chodê, przedstawi´ ci´ rodzinie. Musisz wiedzieç, ˝e z mi∏oÊci ku mnie zgodzi∏y si´ tutaj przenieÊç. Tym sposobem mo˝emy widywaç si´ o ka˝dej porze i zarazem unikamy
zbytecznych wydatków na dwa domy.
Zaprowadzi∏ mnie do przepysznie urzàdzonej sali, gdzie znajdowa∏y si´ trzy damy. Jednà z nich by∏a matka
Radamesa, kobieta w Êrednim wieku i bardzo mi∏ej powierzchownoÊci; dwie inne, jego siostry, w wieku dwadzieÊcia dwa i dwadzieÊcia cztery lata, podobne by∏y do siebie z nic niemówiàcych twarzy. Obie by∏y nadmiernie wystrojone i obwieszone klejnotami. Radames poca∏owa∏ je czule, po czym przedstawi∏ mnie, nie szcz´dzàc komplementów, co usposobi∏o m∏ode damy bardzo przychylnie dla mnie. Wszystkie trzy zainteresowa∏y si´ bardzo projektem, jaki wy∏o˝y∏ im Radames.
96
– O – zawo∏a∏y – nie ma wàtpliwoÊci, ˝e Smaragda powinna zobaczyç si´ z Pinechasem. Tyle uczyniç przecie˝
mo˝e dla ratunku naszych stad i ocalenia nas przed ruinà.
– Chodêmy wi´c do niej – zdecydowa∏ Radames.
Przez dobrze mi znane sale i galerie przeszliÊmy na taras, ulubione schronienie m∏odej pani domu. Kiedy
wchodziliÊmy, Smaragda wpó∏le˝a∏a na sofie, a jej zm´czona i blada twarz wyra˝a∏a smutnà oboj´tnoÊç.
– Przyprowadzam ci goÊci, Smaragdo – rzek∏ Radames.
Na g∏os m´˝a m∏oda kobieta zadr˝a∏a i podnios∏a si´, aby powitaç odwiedzajàcych. Radames wzià∏ jà za r´k´
i powiedzia∏ ∏agodnym g∏osem, który wyda∏ mi si´ osobliwie nieszczerym:
– Droga Smaragdo, od ciebie zale˝y w tej chwili ocalenie majàtku rodziny Necho i naszego w∏asnego.
I wyjaÊni∏ jej, czego oczekiwano od jej wstawiennictwa. Kiedy przemawia∏ ma∏˝onek, silny rumieniec wystàpi∏
na twarz ˝ony i brwi si´ nachmurzy∏y.
– Nigdy nie pójd´ prosiç o cokolwiek Pinechasa – odci´∏a stanowczo.
– Ale przecie˝ powinnaÊ to zrobiç – zgodnie zawo∏a∏y obie siostry.
– Wszystkie stada ginà, a to zupe∏na ruina; Necho natomiast sàdzi, ˝e tylko twoja proÊba mo˝e wzruszyç
Pinechasa.
– Tak, powinnaÊ wybraç si´ do niego – dorzuci∏ Radames z zatroskanà minà.
– I to mówisz ty – Radames? Ty ˝àdasz, aby ˝ona twoja uda∏a si´ z proÊbà do cz∏owieka, który jà kocha!
Czy˝ to nie upokarzajàce dla ciebie?
– Zapewne – odpowiedzia∏ z kwaÊnà minà – nie jest to mi∏e, ale có˝ poczàç, kiedy ca∏y majàtek zale˝y od tego kroku!
– JeÊli tylko o to chodzi – odezwa∏a si´ z ironià – to przecie˝ ginà moje stada! Wi´c niechaj sobie ginà, nie
dbam o nie.
Okrzyk oburzenia zerwa∏ si´ ze wszystkich ust.
– Nie masz prawa rujnowaç swego m´˝a – powiedzia∏a Êwiekra.
– I nas tak˝e Smaragdo – jesteÊmy przecie˝ jednà rodzinà – podj´∏a jedna z sióstr.
Radames wsta∏ i wyprostowa∏ si´ z rozkazujàcà minà.
– Jako twój mà˝ i pan nakazuj´ ci udaç si´ do Pinechasa i prosiç, ˝eby ocali∏ nasze stada. Co do innych – niech
ginà, mnie wszystko jedno... – dorzuci∏.
Widzàc mój zaprawd´ zdumiony wzrok, bo wszak˝e rada pochodzi∏a ode mnie, poÊpieszy∏ dodaç nieco ob∏udnie:
– Rozumie si´, ˝e i stada Necho musimy uratowaç, sam mu dor´cz´ recept´, jak tylko otrzymasz jà od Pinechasa.
Smaragda nic nie odpowiadajàc, po∏o˝y∏a si´ niedbale na sofie i zamkn´∏a oczy.
– Pos∏uchaj – rzek∏em do niej – nie myÊl tylko o sobie, pami´taj o tysiàcach rodzin, które dosi´ga ruina i n´dza,
a tak˝e i to, ˝e kl´ska zmusi nas wypuÊciç ˝ydów.
– Mnie to wszystko nic a nic nie obchodzi i nie pójd´ b∏agaç Pinechasa. To moje ostatnie s∏owo.
Podnios∏em si´ i po˝egna∏em, mocno niezadowolony, ale pomimo wszystko, nie mog∏em nie rozeÊmiaç si´ w duszy, patrzàc na z∏e i zgn´bione fizjonomie rodziny Radamesa, tak bez ceremonii osiad∏ych w domu Meny. By∏em
ju˝ w palankinie, kiedy Radames dop´dzi∏ mnie szybkim krokiem.
– S∏uchaj, Necho, przysz∏a mi wspania∏a myÊl do g∏owy, w jaki sposób zwyci´˝yç upór Smaragdy. Chodêmy do
Omifera, ona go kocha i nie zechce jego ruiny. A g∏ówne jego bogactwo to stada. Samych wielb∏àdów posiada kilka
setek, a byd∏o rogate liczy si´ na tysiàce... Wi´c jeÊli on jà poprosi, sprawa nasza b´dzie wygrana.
Mieszkanie Omifera wyglàda∏o raczej na królewski pa∏ac ni˝ na dom cz∏owieka prywatnego, a przecie˝ by∏o to
tylko miejsce jego czasowego pobytu, bo sta∏a jego rezydencja znajdowa∏a si´ w Tebach. Wiedzia∏em, ˝e po nieudanej ucieczce Smaragdy, powróci∏ on do Tanisu i jeszcze nie wyjecha∏ z miasta. Na pytanie, czy pan w domu, zatroskany s∏u˝àcy odpowiedzia∏, ˝e pan tylko co powróci∏ z objazdu swoich stad i zaprowadzi∏ nas na dziedziniec, gdzie
Omifer, zm´czony i zakurzony, zsiada∏ ze spienionego konia. Ujrzawszy Radamesa, poblad∏, ale mimo to przyjà∏
nas uprzejmie i kiedy mu powiedzia∏em, ˝e przybyliÊmy w wa˝nej sprawie, zaprosi∏ nas do niewielkiej sali, której
Êciany os∏oni´te by∏y cudnymi dywanami, a umeblowanie z kosztownego drzewa, inkrustowanego z∏otem, prawie
nie ust´powa∏o przepychem umeblowaniu królewskiego pa∏acu. Radames zawistnym okiem obrzuci∏ to wspania∏e
97
urzàdzenie i bez ˝adnego skr´powania wyjaÊni∏ gospodarzowi cel naszych odwiedzin. Omifer sp∏onà∏ ca∏y i, zmierzywszy Radamesa spojrzeniem pe∏nym g∏´bokiej pogardy, odrzek∏:
– ˚a∏uj´ bardzo, ale nie mam twoich szerokich zapatrywaƒ, Radamesie. Zbyt jestem zazdrosny, aby posy∏aç kochanà kobiet´ do innego m´˝czyzny, który ˝ywi dla niej nami´tne uczucia. Nigdy nie b´d´ prosi∏ Smaragdy, ˝eby
upokarza∏a si´ przed Pinechasem. Niech lepiej zginie ca∏e moje byd∏o do ostatka.
To powiedziawszy, wsta∏ i zmuszeni byliÊmy po˝egnaç go.
Wróciwszy do domu po tej nieudanej wyprawie, znalaz∏em Ilziris w przyst´pie takiej rozpaczy, ˝e przelàk∏em
si´ nie na ˝arty. Na moje zaniepokojone pytanie, co si´ sta∏o, odpowiedzia∏a, ˝e Cham pojecha∏ do Ramzesu spróbowaç dowiedzieç si´ od pi´knej Lii sekretu ocalenia naszych stad. Nie baczàc na swà zazdroÊç, Ilziris sama prosi∏a go o to, ale jak si´ okaza∏o, ofiara ta drogo jà kosztowa∏a.
Smutny i g∏odny, kaza∏em podaç sobie obiad, ale zaledwie go zaczà∏em, kiedy podano mi dwie tabliczki, przyniesione przez goƒca Radamesa. Ze zdziwieniem przeczyta∏em nast´pujàce s∏owa: „Przyje˝d˝aj pr´dko, wszystko
za∏atwione”. O˝ywiony nowà nadziejà, jednym skokiem znalaz∏em si´ w palankinie i kaza∏em ludziom nieÊç mnie
k∏usem do domu Meny. Radames spotka∏ mnie z tajemniczà minà i rzek∏ po cichu:
– To siostra spowodowa∏a t´ zmian´, opowiedziawszy mej ˝onie, jakoby Omifer gotów by∏ zabiç si´ z rozpaczy,
nie chcàc prze˝yç utraty ca∏ego majàtku. Us∏yszawszy to, Smaragda zerwa∏a si´ jak ob∏àkana i natychmiast pos∏a∏a po mnie. Ale teraz zmieni∏em ton – doda∏, Radames Êmiejàc si´ – i rzek∏em jej po namyÊle, ˝e istotnie krok
ten jest niew∏aÊciwy i nie mog´ na to przystaç. Wtedy zupe∏nie straci∏a panowanie nad sobà – krzycza∏a, tupa∏a
nogami i przysi´ga∏a, ˝e postawi na swoim, nie patrzàc na nic i na nikogo; ustàpi∏em wi´c, na pozór niech´tnie.
Ale poniewa˝ sama ona nie mo˝e iÊç do Pinechasa, pos∏a∏em wi´c po ciebie i prosz´, ˝ebyÊ jej towarzyszy∏. Ja sam
nie chc´ stykaç si´ z tym cz∏owiekiem, a przy tym zazdroÊç jego na mój widok mo˝e zepsuç ca∏à spraw´.
Zgodzi∏em si´ ch´tnie, zaraz te˝ ukaza∏a si´ Smaragda, os∏oni´ta g´stym welonem. Radames odprowadzi∏ nas
do zamkni´tego palankinu, czekajàcego u schodów, polecajàc mi odwieêç z powrotem jego ˝on´, jak tylko uzyskamy zbawiennà recept´. Usiad∏em w milczeniu obok m∏odej kobiety i przybyliÊmy do domu Kermozy, nie zamieniwszy ze sobà ani s∏owa przez ca∏à drog´. Murzynek oznajmi∏ nam, ˝e gospodyni nie ma w domu, a pan zaj´ty
jest w swoim pokoju. L´kajàc si´ naraziç Smaragd´ na jakàÊ niegrzecznoÊç albo ostrà odmow´, poprosi∏em, ˝eby
zaczeka∏a w palankinie i poszed∏em sam do oficyny.
Na mój widok Pinechas ze zdumieniem podniós∏ g∏ow´, a potem uÊmiechnà∏ si´ ironicznie.
– Ach, to ty, Necho. Postanowi∏eÊ, zdaje si´, za wszelkà cen´ zrobiç ze mnie swego zbawc´. Zadziwiajàca sta∏oÊç charakteru.
– Tym razem przychodz´ do ciebie nie sam: towarzyszy mi jedna z najpi´kniejszych kobiet Tanisu. Mo˝e jej
czu∏y g∏osik bardziej podzia∏a na twoje serce ni˝ wszystkie nieszcz´Êcia ojczyzny.
Pinechas gniewnie podniós∏ g∏ow´ i odpowiedzia∏ z wzgardliwym ch∏odem:
– Kobieta?... Nie znam ˝adnej, która zaszczyca∏aby mnie swymi odwiedzinami i mog∏aby si´ pochwaliç, ˝e
jeden dêwi´k jej g∏osu zmusi mnie do naruszenia przysi´gi. Ale, gdzie˝ ta rzekoma czarodziejka? Widz´ tylko
ciebie...
– Zostawi∏em jà na dole, nie wiedzàc, czy zechcesz jà przyjàç.
– I s∏usznie zrobi∏eÊ, bo nie pragn´ ˝adnej kobiecej wizyty...
– Przewidywa∏em twà odmow´, dlatego biegn´ powiedzieç Smaragdzie, ˝e...
– Smaragda? – przerwa∏ mi Pinechas, blednàc nagle. – Dlaczego od razu jej nie wymieni∏eÊ? I, nie czekajàc odpowiedzi, wybieg∏ szybko.
– Acha – pomyÊla∏em – zwyci´˝onyÊ, Pinechasie, skoro ju˝ samo to imi´ tak na ciebie dzia∏a.
Poszed∏em za nim i widzia∏em, jak z przej´ciem pomaga∏ Smaragdzie wysiàÊç z palankinu.
– Wielki to dla nas honor przyjmowaç pod swoim dachem szlachetnà siostr´ Meny. Matki mej nie ma w domu,
ale powinna lada chwila wróciç – mówi∏ Pinechas, po˝erajàc oczami g´sty welon, kryjàcy rysy Smaragdy.
– Nie chc´ wprowadzaç ci´ w b∏àd – odrzek∏a, idàc za nim do domu – moje odwiedziny odnoszà si´ nie do matki
twojej, a do ciebie.
Wprowadziwszy nas do sali, Pinechas poda∏ Smaragdzie krzes∏o i mnie poprosi∏ usiàÊç. Smaragda odrzuci∏a
98
swój welon. Goràczkowy rumieniec p∏onà∏ na jej policzkach, a wielkie b∏yszczàce oczy skierowane na Pinechasa
zdawa∏y si´ chcieç przeniknàç na samo dno jego duszy, ˝eby wybadaç, jak wielka by∏a ta mi∏oÊç, którà chcieliÊmy
wyzyskaç. Jak wà˝ pod wp∏ywem muzyki, tak Pinechas, zniewolony czarujàcem spojrzeniem pi´knej kobiety,
straci∏ swój zwyk∏y surowy wyglàd i zmieszany spuÊci∏ oczy. B∏yskawica tryumfu zapali∏a si´ w oczach Smaragdy.
Powiedzia∏a przyciszonym g∏osem:
– Powtarzam, ˝e przysz∏am tutaj b∏agaç m´drca Pinechasa o pomoc i rad´, jak ocaliç mam swoje stada, których
zguba grozi mi ruinà.
BladoÊç Êmiertelna pokry∏a oblicze Egipcjanina. PierÊ jego ci´˝ko pracowa∏a, a w oczach b∏yska∏y kolejno to iskry mi∏oÊci, to nienawiÊci.
– Nie – powiedzia∏ w koƒcu g∏uchym g∏osem – dla ciebie i dla twego m´˝a nie z∏ami´ przysi´gi. Mówmy o czym
innym. Zbyt wiele ˝àdasz ode mnie, wymagajàc, abym ocali∏ twój majàtek dla szcz´Êcia i spokoju Radamesa.
Zrazu Smaragda wsta∏a jakby obra˝ona i odwróci∏a si´, ale po namyÊle podesz∏a do Pinechasa, który te˝ wsta∏
z miejsca i po∏o˝ywszy mu r´k´ na ramieniu, pochyli∏a twarz do m∏odego cz∏owieka.
– Mylisz si´ – cicho, ale wyraênie rzek∏a, patrzàc na niego dziwnym wzrokiem – Radames kocha tylko moje bogactwa, osoba moja nie ma dla niego ˝adnej wartoÊci, ale ja mog´ go upokarzaç i trzymaç w zale˝noÊci tylko tak
d∏ugo, jak d∏ugo b´d´ bogata. Chyba nie sàdzisz, ˝e gdyby mnie kocha∏, pozwoli∏by mi przyjÊç tutaj?
Wzruszona twarz Pinechasa sp∏on´∏a ogniem.
– O, jeÊli tak, to zachowam uzd´, na której go trzymasz, ale pod jednym warunkiem – rzek∏ dr˝àcym g∏osem, po˝erajàc oczami m∏odà kobiet´. – Necho, zawiadom Radamesa, ˝e ma∏˝onka jego w nagrod´ za ocalenie jego stad
musi mi pozwoliç poca∏owaç si´ trzy razy.
Smaragda zblad∏a i cofn´∏a si´, zmarszczywszy brwi.
– Za takà cen´? Nigdy! – zawo∏a∏a, idàc spiesznie do wyjÊcia, ale zatrzyma∏em jà w drodze.
– Pami´taj o Omiferze – szepnà∏em jej do ucha. Wtedy zatrzyma∏a si´ i rzek∏a, skrzy˝owawszy r´ce na piersiach: – Zgadzam si´... Ale przysi´gnij mi, ˝e twój Êrodek b´dzie prawdziwy.
– Przysi´gam – odpowiedzia∏ Pinechas, po czym wziàwszy Smaragd´ w obj´cia, wycisnà∏ na jej poblad∏ych policzkach trzy umówione poca∏unki.
Blednàc i czerwieniàc si´ kolejno, Smaragda opar∏a si´ o Êcian´, niezdolna wymówiç ani s∏owa. Powiedzia∏em
zamiast niej:
– No, teraz dawaj twojà recept´! – Pinechas powiód∏ r´kà po swym p∏onàcym obliczu i odprowadziwszy mnie do
okna, zapyta∏ – Czy masz przy sobie notatnik? Podyktuj´ ci wszystko, co potrzebne.
Wyjà∏em szybko tabliczki i Pinechas dyktowa∏, ˝e najpierw trzeba dosypaç do paszy jak mo˝na najwi´cej soli,
codziennie oblewaç byd∏o mieszaninà dziegciu i wody, nastawianej na pewnej pachnàcej trawie, smarowaç ogony
dziegciem, a do spo˝ycia dawaç sieczk´ z trzciny, rosnàcej nad brzegami Nilu, z domieszkà soli.
Nast´pnie przepisa∏ pojenie byd∏a wy∏àcznie wodà z Nilu, staranne okadzanie pastwisk i stajen, a nawet i pól,
w nadzwyczajnych zaÊ wypadkach poleci∏ u˝ywaç oliwy do leczenia. Smaragda otuli∏a si´ welonem i pociàgn´∏a
mnie tak szybko z pokoju, ˝e zaledwie zdà˝y∏em podzi´kowaç Pinechasowi. Wsiad∏szy do palankinu, prosi∏a, ˝ebym jà odwióz∏ do Omifera. Nie Êmia∏em odmówiç, bo przecie˝ tylko dla niego zgodzi∏a si´ na takie ci´˝kie ofiary.
Przybywszy do jego mieszkania, wysiedliÊmy pr´dko z palankinu. Smaragda nie sz∏a, a bieg∏a, ledwie dotykajàc
ziemi malutkimi nó˝kami. Omifer naturalnie ju˝ uprzedzony, spotka∏ nas u wejÊcia do jednej z sal. Smaragda
szuci∏a mu si´ w obj´cia.
– Ocali∏am ci´, ale za jakà cen´!.. – zawo∏a∏a roz˝alona i straci∏a przytomnoÊç.
M∏ody cz∏owiek zaniós∏ jà na sof´ i zapyta∏ mnie, co znaczà te s∏owa. Opowiedzia∏em mu ca∏à histori´ i zapozna∏em z receptà dla byd∏a. Omifer wys∏ucha∏ mnie z najwy˝szem oburzeniem i oÊwiadczy∏, ˝e raczej wola∏by strat´
wszystkich swoich stad ni˝ ofiar´ Smaragdy, mimo to kaza∏ natychmiast przywo∏aç rzàdc´, by mu powierzyç
otrzymane wskazówki.
Poniewa˝ Smaragda nie odzyskiwa∏a przytomnoÊci, po˝egna∏em si´ z Omiferem.
– Spiesz´ do domu – powiedzia∏em – nam te˝ grozi ruina. Bàdê ∏askaw sam odprowadziç ˝on´ Radamesa i podaç mu otrzymanà recept´.
99
Ucieszony wróci∏em do domu i – nie tracàc ani chwili – wszyscy zabraliÊmy si´ do dzie∏a. Jedni pobiegli do spichrzów po sól i dziegieç, inni na brzegi Nilu Êcinaç trzcin´, objaÊniajàc wszystkim spotkanym wskazane przeze
mnie Êrodki. Dobra wiadomoÊç z szybkoÊcià b∏yskawicy rozbieg∏a si´ po mieÊcie. Wszyscy chwycili si´ tej kotwicy
ocalenia i wkrótce na ulicach widaç tylko by∏o ludzi z leczniczymi zapasami. M´˝czyêni i kobiety nieÊli na g∏owach
olbrzymie nar´cza trzciny, dêwigali kosze ze wspomnianà trawà, worki z solà i amfory z oliwà. Sklepy, gdzie
sprzedawano sól, by∏y po prostu obl´˝one. Rolnicy ∏adowali na wozy te zapasy i odsy∏ali na pastwiska, bo dzia∏anie
lekarstw by∏o zdumiewajàce nawet na chore byd∏o, które gwa∏tem zmuszano do ∏ykania soli i siekanej trzciny. Od
chwili, kiedy zastosowaliÊmy te Êrodki, do wieczora ani jedno zwierz´ nie zachorowa∏o i nie pad∏o. Póênà nocà
przyjecha∏ Cham i z tryumfem przywióz∏ t´ samà recept´. Na drugi dzieƒ wszystkie twarze rozjaÊni∏y si´ znacznie. O˝ywiona dzia∏alnoÊç panowa∏a w mieÊcie i jeden z naszych niewolników, wróciwszy z pastwiska, przywióz∏
równie pocieszajàce wiadomoÊci. Zaraza najwidoczniej zosta∏a zwyci´˝ona, bo wypadki zachorowaƒ by∏y rzadsze
i wi´kszoÊç chorego byd∏a wraca∏a do zdrowia.
Po po∏udniu, przybywszy do pa∏acu, ujrza∏em Radamesa i podszed∏em przywitaç si´ z nim. Ale woênica faraona, nie odpowiadajàc na mój uk∏on, zmierzy∏ mnie pogardliwym wzrokiem i rzek∏ ochrypni´tym z wÊciek∏oÊci
g∏osem:
– Nie myÊla∏em, ˝e z ciebie taki zdradliwy przyjaciel, Necho. Jak˝e to? Powierzy∏em ci ˝on´, dzi´ki mnie nie zostaliÊcie n´dzarzami, a ty co robisz? Recept´, po którà pojecha∏eÊ, wypad∏o mi otrzymaç na ulicy od przechodniów,
a ˝on´ mojà zostawi∏eÊ nie wiadomo gdzie, tak, ˝e wróci∏a dopiero dzisiaj rano.
Mówiàc to, zaciska∏ pi´Êci. Zmieszany i zawstydzony, spuÊci∏em g∏ow´.
– Smaragda bezwarunkowo chcia∏a udaç si´ do Omifera, a tam zrobi∏o si´ jej s∏abo – odpowiedzia∏em. Nie mog∏em
traciç czasu, wi´c zostawi∏em jà w opiece Omifera, który przyrzek∏ sam jà odprowadziç.
– I ty zostawiasz powierzonà ci kobiet´ u tego, który jà kocha i kogo ona sama kocha!? – krzyknà∏ Radames tupiàc nogà. – O, zap∏acicie mi wszyscy za ten wybryk, jak tylko powróc´!
I wielkimi krokami opuÊci∏ sal´.
– Czy Radames wybiera si´ w podró˝? – zapyta∏em towarzysza.
– Tak jest. Wezwali go do pa∏acu, by towarzyszy∏ faraonowi w drodze na pustyni´, gdzie chce polowaç na lwy,
by zapomnieç o tych wszystkich nieprzyjemnych zajÊciach.
Zrozumia∏em, dlaczego Radames od∏o˝y∏ swoje plany zemsty. PoÊwi´ci∏by i wi´cej dla ˝yczliwego spojrzenia faraona, bo korzystajàc z jego ∏aski, móg∏ okazywaç wszystkim wynios∏e zuchwalstwo. Liza∏ nogi Mernefty, ale w zamian kàsa∏ tych, którzy mu si´ nie podobali.
Dni nast´pne by∏y okresem spokoju. Moj˝esz nie pokazywa∏ si´, Egipcjanie odzyskiwali dawnà weso∏oÊç i starali si´ zatrzeç Êlady minionych nieszcz´Êç. Ojciec postanowi∏ skorzystaç z ogólnego uspokojenia, ˝eby wyprawiç
wesele Ilziris i dzieƒ zaÊlubin naznaczono za tydzieƒ. W domu zacz´∏y si´ ogromne przygotowania, wszyscy domownicy zamienili si´ w pracowite mrówki, zaczynajàc od kobiet, które kraja∏y, szy∏y, wykaƒcza∏y stroje dla matki i siostry, a˝ do zarzàdzajàcych, parobków i kucharzy, sprzàtajàcych pokoje i dbajàcych o weselnà uczt´. Rozes∏aliÊmy zaproszenia do wszystkich znakomitych osób w mieÊcie; do Pinechasa osobiÊcie zg∏osi∏em si´ z proÊbà,
aby zechcia∏ wraz z matkà przyjàç udzia∏ w uroczystoÊci. Oboje przyrzekli przyjechaç, a potem Pinechas zaprowadzi∏ mnie do swego pokoju, gdzie pocz´stowa∏ mnie jakimÊ napojem, majàcym chroniç od z∏ego spojrzenia za to –
jak powiedzia∏ z uÊmiechem – ˝e przyprowadzi∏em do niego Smaragd´.
W wigili´ uroczystego dnia Ilziris z samego rana skar˝y∏a si´ na silny ból g∏owy. PrzypisaliÊmy to zm´czeniu
i wzruszeniu, tote˝ matka t∏umaczy∏a jej, ˝e powinna si´ przemóc, aby przez lekkie niedomaganie nie zepsuç sobie humoru i dobrego wyglàdu w dzieƒ Êlubu.
Ilziris uÊmiechn´∏a si´ i odpowiedzia∏a:
– Postaram si´.
Pod wieczór zrobi∏o si´ jej gorzej; policzki p∏on´∏y, a cia∏em wstrzàsa∏ lodowaty dreszcz. Kiedy nazajutrz rano
zszed∏em do naszej ogólnej sali, spostrzeg∏em, ˝e ojciec by∏ bardzo zaniepokojony.
– Ilziris jest zupe∏nie chora – powiedzia∏. Co za po∏o˝enie! Za kilka godzin zacznà zje˝d˝aç si´ goÊcie, a narzeczona nie mo˝e wstaç z ∏ó˝ka.
100
– Czy mog´ jà zobaczyç?
– Ale˝ naturalnie... Idê do niej, przyjd´ tam za tobà, tylko naj-pierw musz´ jeszcze wydaç niektóre polecenia.
Poszed∏em do pokoju siostry. Na niewielkim tarasie, pe∏nym zieleni, Ilziris le˝a∏a na sofie. Oczy mia∏a zamkni´te, policzki pa∏ajàce, r´ce kurczowo zaciÊni´te. Stara Akka przyk∏ada∏a jej na g∏ow´ zimne kompresy. Nachyliwszy si´ nad chorà, poczu∏em, ˝e z jej wyschni´tych i wpó∏ uchylonych ust wydobywa∏ si´ palàcy oddech.
– Kochana Ilziris – rzek∏em, wziàwszy jà za r´k´ – co ci jest, chorujesz? Przypomnij, jaki dzisiaj dzieƒ i nabierz
odwagi.
Otworzy∏a oczy m´tne i przygas∏e i chcia∏a podnieÊç g∏ow´, ale zaraz z j´kiem opuÊci∏a jà na poduszk´. Pokrywajàca chorà lekka tkanina zsun´∏a si´ przy tym ruchu i zauwa˝y∏em na szyi siostry, ko∏o ramienia, ciemnà plam´, jak od ukàszenia ˝mii. Szybko odsunà∏em kotar´, rzucajàcà cieƒ na taras i wyraênie zobaczy∏em drugà plam´
na r´ce. Nieprzytomny z przera˝enia, rzuci∏em si´ do matki, która na drugim koƒcu tarasu przygotowywa∏a ch∏odzàcy napój.
– Matko, kochana moja! Nie przera˝aj si´, zbierz ca∏e m´stwo – Ilziris ma d˝um´. Pilnuj wi´c, ˝eby nikt ze
s∏u˝by nie wychodzi∏ z jej pokojów, a ja pobiegn´ uprzedziç ojca i zaraz pojad´ po lekarza.
– O czym to chcesz mnie uprzedziç, Necho – zapyta∏ ojciec, wchodzàc na taras.
– Ale, wielki Ozyrysie, co si´ tutaj dzieje? – zawo∏a∏, ujrzawszy, ˝e matka moja blada jak p∏ótno, upad∏a bezsilnie na
krzes∏o, a stara Akka run´∏a na kolana i z g∏uchym j´kiem uderzy∏a czo∏em o pod∏og´.
– O, Mentuchotepie! Bogowie zupe∏nie oczy swe odwrócili od nas – zawo∏a∏a matka z rozpaczà, wyciàgajàc ku
niemu r´ce. – Oni uderzajà w to, co mamy najdro˝szego – Ilziris ma d˝um´!
Ojciec zachwia∏ si´ i opar∏ o mur, blady Êmiertelnie.
– Uspokój si´, ojcze – rzek∏em, wziàwszy go za r´k´ – bogowie jeszcze mogà jà ocaliç. Zaraz pojad´ po lekarza,
a ty rozka˝, aby rozes∏ano umyÊlnych do wszystkich zaproszonych; niech tu nie przyje˝d˝ajà i nie nara˝ajà si´ na
chorob´.
Nie czekajàc na odpowiedê, wybieg∏em z domu i kaza∏em zaprz´gaç konie do pojazdu. WieÊç o nowym nieszcz´Êciu roznios∏a si´ ju˝ i posinia∏e wargi s∏ug powtarza∏y z dr˝eniem:
– D˝uma, d˝uma!
Poganiajàc konie ze wszystkich si∏, zajecha∏em do pewnego starego kap∏ana, znakomitego pod wzgl´dem sztuki leczenia, ale nie zosta∏em przyj´ty; s∏u˝àcy jego powiedzia∏ mi, ˝e kap∏an jest bardzo chory i le˝y.
Podró˝ do drugiego lekarza by∏a równie˝ niepomyÊlna: sk∏opotana jego ˝ona oÊwiadczy∏a, ˝e tylko co wezwano
go do niebezpiecznie chorego. Zniech´cony i zaniepokojony tà stratà czasu, postanowi∏em jechaç do pewnej dosyç
odleg∏ej Êwiàtyni, ale skr´cajàc w bocznà ulic´, ma∏o nie wpad∏em w dwukó∏k´, która p´dzi∏a bez pami´ci. Klnàc
g∏oÊno, zatrzyma∏em swe konie, tamten woênica zrobi∏ to samo i z najwy˝szym zdumieniem pozna∏em w nim Omifera bardzo przej´tego i wo∏ajàcego na mój widok:
– Chwa∏a Ammonowi, ˝e spotkaliÊmy si´, Necho. W∏aÊnie ciebie szuka∏em.
– Mów wi´c pr´dzej, o co idzie; spiesz´ si´ po lekarza.
– Ja te˝ – odpowiedzia∏ Omifer – chc´ dowiedzieç si´ od ciebie, gdzie mieszka Pinechas, który tak cudownie
ocali∏ nasze stada. Powiedz pr´dzej, gdzie jest dom tego wielkiego i uczonego maga, Smaragda chora na d˝um´!
– Ach, jak˝e to ja sam mog∏em zapomnieç o nim! – zawo∏a∏em, uderzajàc si´ w czo∏o. Ale z jakiego powodu ty?...
– To ca∏a historia, którà opowiem ci po drodze – przerwa∏ Omifer. – Nie traçmy czasu, ka˝da minuta droga.
Siadaj do mojej dwukó∏ki, a swojà odeÊlij do domu. Tam idzie ˝o∏nierz, zawo∏aj go.
Wezwa∏em ˝o∏nierza i poleciwszy mu odwieêç do mego domu ekwipa˝, wsiad∏em do dwukó∏ki Omifera, który odda∏
mi lejce, mówiàc:
– Znasz drog´, wi´c ruszaj i nie ˝a∏uj koni.
Podczas, gdy para koni ponosi∏a jak wicher lekki ekwipa˝, Omifer opowiedzia∏ mi, co nast´puje:
– Dziwisz si´ i s∏usznie, ˝e szukam lekarza dla Smaragdy, ale sta∏o si´ tak, ˝e ona jest teraz w moim domu. Ten
pod∏y Radames, powróciwszy wczoraj z polowania, zrobi∏ jej, jak si´ zdaje, nowà scen´ za to, ˝e wskutek zas∏abni´cia zmuszona by∏a przenocowaç u mnie. Zupe∏nie zgryziona tymi wszystkimi przykroÊciami, Smaragda czu∏a si´
ca∏à noc bardzo êle. Dzisiaj rano, spodziewajàc si´, ˝e Êwie˝e powietrze przyniesie jej ulg´, wyjecha∏a w palankinie
101
w towarzystwie starej swej mamki Sachepresy. W drodze jednak zrobi∏o jej si´ zupe∏nie êle i mamka ujrzawszy z przera˝eniem na jej piersiach czarnà plam´, kaza∏a tragarzom zawróciç do domu. W bramie spotkali Radamesa, który znów
zaczà∏ robiç wymówki ˝onie, a kiedy Sachepresa b∏aga∏a go, ˝eby nie niepokoi∏ chorej, zawo∏a∏:
– Jaka tam choroba? Czego jej jeszcze brak? Same grymasy!
– O panie – odpowiedzia∏a stara. – Czy mo˝na nazywaç d˝um´ grymasem? Pozwól nam przejÊç, ˝eby co pr´dzej po∏o˝yç panià do ∏ó˝ka.
Radames odskoczy∏, jak ukàszony.
– Co takiego? – zarycza∏, trz´sàc si´ ca∏y – d˝uma... Ona ma d˝um´? I ty, przekl´ta wiedêmo, oÊmielasz si´ jeszcze tutaj jà wnosiç? Precz stàd, precz w tej sekundzie! Nie pozwol´, ˝eby mi zaraz´ wnosi∏a do domu. Niech sobie
zostaje na ulicy, czy gdzie wam si´ podoba i kto chce, niech si´ nià opiekuje.
Blady ze strachu kaza∏ przed nosem chorej zamknàç drzwi jej w∏asnego domu. Mamka, tracàc g∏ow´ i nie wiedzàc, co robiç, kaza∏a odnieÊç Smaragd´ do mnie. Takim sposobem b´d´ mia∏ wielkie szcz´Êcie sam troszczyç si´
o kochanà kobiet´ i jeÊli ona wyzdrowieje, to naturalnie ju˝ nie pozwol´ jej wróciç do tego nikczemnika. Opowiadanie to wywo∏a∏o we mnie wielkie oburzenie. Chocia˝ zawsze mia∏em o Radamesie niewysokie poj´cie, ale przecie˝
nie uwa˝a∏em go za tak pod∏ego.
Tymczasem dojechaliÊmy do domu Kermozy. Zatrzyma∏em pojazd, Omifer wysiad∏ z niego i wzià∏ przywiezionà
przez siebie ci´˝kà szkatu∏k´. Murzynek pe∏niàcy rol´ odêwiernego, powiedzia∏ nam, ˝e gospodyni znajduje si´
w sali goÊcinnej. Kermoza przyj´∏a nas bardzo uprzejmie, ale oznajmi∏a, ˝e Pinechas jest bardzo zaj´ty i nikogo nie
przyjmuje.
Kiedy jednak˝e Omifer ofiarowa∏ jej szkatu∏k´ nape∏nionà z∏otem i klejnotami, a ja obieca∏em pi´çdziesiàt krów do
wyboru z naszych stad, jeÊli Ilziris i Smaragda zostanà przy ˝yciu – twarz szanownej Kermozy rozpromienia∏a i odpowiedzia∏a z tkliwem wspó∏czuciem:
– Wzruszy∏ mnie wasz smutek, wspania∏omyÊlny Omiferze i szlachetny Necho, i bardzo ˝a∏uj´, ˝e z∏y los takà
strasznà chorobà dotknà∏ te dwie mi∏e osoby. Dlatego spróbuj´ z∏amaç zakaz syna. Idêcie wi´c do niego, idêcie, bo jeÊli mo˝e kto ocaliç wasze chore, to tylko mój uczony Pinechas.
ZnaleêliÊmy go w niewielkim pokoiku przylegajàcym do sali, gdzie zwykle pracowa∏. Stojàc przy niedu˝ym kominku, gotowa∏ coÊ w alabastrowym naczyniu. Na kamiennym stole le˝a∏ nie˝ywy wà˝ ze Êciàgni´tà do po∏owy skórà,
szerzàc ostry i nieprzyjemny zapach, a na Êcianie wisia∏ du˝y worek, z którego sp∏ywa∏ w podstawionà czar´ zielonkawy p∏yn. Zrazu Pinechas bynajmniej nie okaza∏ si´ usposobiony ch´tnie, ˝eby nam pomóc i zmarszczywszy brwi,
przemówi∏:
– Jestem pewien, ˝e przekupiliÊcie mojà matk´, aby was puÊci∏a do mnie. To niedobrze, Necho, nie lubi´ takich darów. Wystarcza mi to, co posiadam i nie chc´, aby mo˝na by∏o kiedykolwiek powiedzieç, ˝e handluj´ swà
wiedzà.
Jednak˝e imi´ Smaragdy wywar∏o swój wp∏yw i Pinechas da∏ mi niezb´dne wskazówki:
– Weê – powiedzia∏ – kilka myszy, spal je, ˝eby zamieni∏y si´ na proszek i zmieszawszy z zimnym winem, dawaj chorej co godzin´ po pó∏ czary. Zamiast wody trzeba dawaç tylko sok z trzciny, którà w tym celu nale˝y drobno
posiekaç, wsypaç do worka i przycisnàç, ˝eby p∏yn Êcieka∏. Ca∏e cia∏o chorej szczególniej r´ce i nogi, trzeba zawinàç
w p∏ótno, nasycone oliwkowym t∏uszczem i jak tylko wyschnie, zast´powaç Êwie˝ym, a pod przeÊcierad∏em, na
którym le˝y chora, k∏aÊç warstw´ Êwie˝o wykopanej ziemi, zmieniajàc jà co dwie godziny. Ziemi´ ju˝ u˝ytà spalaç
w piecu, w którym, rozumie si´, nie piec chleba i nie gotowaç nic do jedzenia.
Otworzy∏ teraz szaf´, wyjà∏ z niej niedu˝e pude∏ko i alabastrowy s∏oik, który mi wr´czy∏.
– Oto – rzek∏ – jest maÊç, którà trzeba smarowaç czarne plamy na ciele chorej, a ˝e zabra∏oby ci du˝o czasu
chwytanie i palenie myszy, to weê to pude∏ko z gotowym ju˝ proszkiem.
Widzàc, ˝e ponaglam Omifera, Pinechas rzek∏ do mnie:
– Ka˝ podaç sobie mego wierzchowca i jedê; ja musz´ jeszcze pomówiç z Omiferem.
Podzi´kowa∏em mu i by∏em ju˝ na progu, kiedy Pinechas krzyknà∏ za mnà:
– JeÊli kto z twoich ludzi umrze, nie zapomnij kazaç spaliç wszystkich jego rzeczy, jakie mia∏ w u˝yciu, a cia∏o
odnieÊç do miasta umar∏ych tylko w nasmo∏owanem p∏ótnie.
102
Wróciwszy do domu, zaraz kaza∏em wype∏niç wszystkie otrzymane od Pinechasa przepisy. Nakopali
w ogrodzie ziemi i po∏o˝yli jà pod chorà, której widok by∏ okropny, nazrywali i naci´li trzciny, ˝eby wycisnàç
z niej sok, co zaÊ do proszku, poleci∏em go dawaç, nie mówiàc, z czego by∏ przygotowany. Udzieliwszy wszystkich niezb´dnych wskazówek matce, która, zalewajàc si´ ∏zami, nie Êmia∏a przybli˝yç si´ do chorej, poszed∏em
do ojca, ˝eby donieÊç mu o swoich przygodach tego smutnego dnia. Wreszcie, zm´czony na duszy i na ciele,
uda∏em si´ do swego pokoju i zasnà∏em kamiennym snem. S∏oƒce wschodzi∏o, kiedy obudzi∏ mnie ojciec. By∏
tak blady i rozstrojony, ˝e pomyÊla∏em, czy aby nie umar∏a Ilziris.
– Co si´ sta∏o, ojcze? – zapyta∏em z niepokojem.
– Z∏e wiadomoÊci, moje dziecko. W nocy zachorowa∏o dziesi´cioro ludzi naszych niewolników, m´˝czyêni i kobiety. To wielka strata.
– Wi´c trzeba ich leczyç tym samym sposobem, jak i siostr´ – rzek∏em, wstajàc z pos∏ania. – A jak˝e ona?
– Matka moja powiada, ˝e czarne plamy sà bledsze i oddech swobodniejszy.... Biedna kobieta. Strasznie si´ boi. Podobno w mieÊcie d˝uma wzi´∏a ju˝ mnóstwo ofiar i, przyznam si´, sam êle si´ czuj´: w g∏owie mi si´ kr´ci, a cz∏onki
mam jak z o∏owiu... Oto r´ka Moj˝esza zawis∏a nad nami i kto wie, czy nie nale˝a∏oby jednak wypuÊciç ˝ydów.
Z niepokojem patrzy∏em na ojca, którego oblicze zmieni∏o si´ dziwnie.
– Zarzàdê wi´c, ˝eby leczono niewolników, dziecko moje, a ja pójd´ si´ po∏o˝yç.
Odprowadzi∏em ojca do jego pokoju i poczyniwszy niezb´dne rozporzàdzenia, z ci´˝kim sercem pojecha∏em do
pa∏acu, bo tego dnia mia∏em tam s∏u˝b´, Przeje˝d˝ajàc przez miasto, przekona∏em si´, ˝e zaraza dosta∏a si´ ju˝ do
biednych i do bogatych domów. Wsz´dzie widaç by∏o zmartwione i przera˝one twarze. Przed jednà z bram zobaczy∏em nosze, na których ludzie uk∏adali trupa opuchni´tego, sczernia∏ego, w plamach i wrzodach od d˝umy.
– Co wy robicie, nieszcz´Êni – zawo∏a∏em, przypomniawszy nagle ostatnià przestrog´ Pinechasa – rozniesiecie
zaraz´ po ca∏ym mieÊcie. Zawiƒcie zmar∏ego w nasmo∏owane p∏ótno i spalcie ca∏à jego odzie˝.
Napotka∏em w drodze jeszcze wi´cej podobnych pogrzebowych procesji i ka˝demu ich przewodnikowi powtarza∏em t´ przestrog´. Po przyjeêdzie do pa∏acu ujrza∏em, ˝e panowa∏ tam ponury smutek i dowiedzia∏em si´, ˝e
królewicz Seti zachorowa∏ równie˝ na d˝um´. Faraon chcia∏ ju˝ zwo∏aç do chorego najzdolniejszych lekarzy w mieÊcie, ale pos∏aƒcy wrócili z fatalnà wiadomoÊcià, ˝e w wi´kszoÊci wypadków w∏aÊnie lekarze i magowie ulegli zarazie i byli niezdolni wstaç z poÊcieli. W chwili obecnej zwo∏ana by∏a nadzwyczajna rada dla zastanowienia si´ nad
w∏aÊciwymi krokami. Przysz∏a mi zaraz do g∏owy myÊl, ˝e Êrodki przepisane dla Ilziris mog∏y przyczyniç si´ do
ocalenia nast´pcy i nie tracàc czasu, skierowa∏em si´ do sali, gdzie zasiada∏a rada. Tutaj wypad∏o mi prosiç naczelnika stra˝y, ˝eby mnie przepuÊci∏. Zrazu nie chcia∏ pozwoliç, ale ze wzgl´du na krytyczne okolicznoÊci, usprawiedliwiajàce niezwyk∏e decyzje, wprowadzi∏ mnie do sali i doniós∏ mistrzowi ceremonii, ˝e mam niezwykle wa˝nà
spraw´ do monarchy. Mistrz ceremonii sam podprowadzi∏ mnie do faraona, przed którym upad∏em na twarz. Mernefta blady i jakby postarza∏y skierowa∏ na mnie znu˝ony i m´tny wzrok.
– To ty Necho? JeÊli przynosisz swemu monarsze rad´ lub lekarstwo, otrzymasz iÊcie królewskà nagrod´.
– Wielki synu Ra, szafarzu ˝ycia i radoÊci. Pozwól, aby s∏owa moje dotkn´∏y tylko twego s∏uchu.
– Wstaƒ i zbli˝ si´. Ja s∏ucham.
Wszed∏em po stopniach tronu i nachyliwszy si´ do ucha faraona, w kilku s∏owach objaÊni∏em, ˝e otrzyma∏em
dla swej siostry wskazówki, które mog∏yby pomóc nast´pcy i ˝e by∏oby korzystnie naradziç si´ z Pinechasem, ale
przy wielkich ostro˝noÊciach, ˝eby nie nara˝aç go na gniew Moj˝esza, który nie omieszka∏by zgubiç tego tak po˝ytecznego cz∏owieka. Promieƒ nadziei rozjaÊni∏ twarz Mernefty i zabarwi∏ lekko jego policzki.
– Dzi´kuj´ ci, mój wierny Necho, i nigdy nie zapomn´ twej przys∏ugi. Ale przede wszystkim zaprowadz´ ci´ do
syna, a potem pojedziesz do Pinechasa po maÊç i proszek. Powiedz mu, ˝e daj´ trzy miary z∏otych kó∏ i mo˝e otrzymaç je od mego skarbnika lub za twoim poÊrednictwem.
Faraon powsta∏ z miejsca i rzek∏ g∏oÊno:
– Niechaj rada nie rozchodzi si´ a˝ do nowego rozkazu. Teraz id´ do swego syna.
W towarzystwie tylko mnie i nielicznych bliskich osób monarcha uda∏ si´ do pawilonu zajmowanego przez nast´pc´. Panowa∏ tam g∏´boki smutek. S∏u˝àcy ∏amali r´ce z rozpaczy, stra˝e sta∏y ze spuszczonà g∏owà, jakby
przywalone nieszcz´Êciem i poruszy∏y si´ tylko po to, ˝eby oddaç faraonowi wojskowe honory. Przeszed∏szy kilka
103
wspaniale urzàdzonych sal, unios∏em przed faraonem kotar´ z b∏´kitnej materii, tkanej w z∏ote pasy, u wejÊcia do
sypialni królewicza. Pokój by∏ Êredniej wielkoÊci, z jednej strony otwarty na rozleg∏y taras, przybrany roÊlinami.
Na Êcianach by∏y rzeêbione ozdoby i p∏askorzeêby przedstawiajàce wojenne czyny Ramzesa II, a po rogach pyszni∏y
si´ wysokie szafy albo raczej eta˝ery z kolekcjà kosztownej zbroi i myÊliwskich trofeów, ulubionymi rzeczami królewicza. W jednym rogu, na podwy˝szeniu okrytym tygrysimi skórami, sta∏o ∏ó˝ko z masywnego z∏ota z purpurowemi poduszkami, na których le˝a∏ nast´pca w silnej goràczce i kurczowych drgawkach. Z pó∏otwartych ust dobywa∏ si´ ci´˝ki
schrypni´ty oddech. Doko∏a pos∏ania skupili si´ towarzysze i s∏udzy królewicza, bladzi, niezdecydowani, spoglàdajàc to
na chorego, to na dwóch lekarzy, z których jeden z nachmurzonymi brwiami przygotowywa∏ lekarstwo, a drugi, widocznie przekonany o bezu˝ytecznoÊci wszystkich Êrodków, odwróci∏ si´, ukrywszy twarz w d∏oniach.
Nie zwlekajàc, zarzàdzi∏em zastosowanie mojej recepty. Mernefta usiad∏ po przeciwnej stronie pokoju, z troskà
przyglàdajàc si´ wszystkiemu. Po kilku minutach chory, niewàtpliwie orzeêwiony Êwie˝à ziemià i oliwnymi ok∏adami, otworzy∏ rozgorza∏e oczy, obrzuci∏ m´tnym spojrzeniem otaczajàcych i poprosi∏ o wod´. Wzià∏em od s∏u˝àcych naczynia z sokiem trzcinowym, nala∏em go do czary i uniós∏szy chorego, przysunà∏em zielonkawy napój do jego spalonych warg. Chciwie wysàczy∏ wszystko do ostatniej kropli, a wyraz spokoju i ulgi ukaza∏ si´ w jego rysach.
Mernefta podniós∏ si´ bardzo zadowolony i po∏o˝ywszy mi r´k´ na ramieniu, powiedzia∏:
– Zas∏ugujesz na mojà ∏ask´, Necho. Teraz jedê po proszek i maÊç, a to oddaj twemu magowi – mówi∏ dalej, wyjmujàc wspania∏à szmaragdowà brosz´, zabezpieczajàcà jego p∏aszcz – a potem zaraz powracaj do nas. Jestem spokojniejszy przy tobie.
Poda∏ mi r´k´ do poca∏owania, po czym odjecha∏em. Przybywszy do domu Kermozy, bez meldowania wbieg∏em
do sali, gdzie gospodyni drzema∏a na krzeÊle obok sto∏u, na którym widaç by∏o resztki obiadu i puste naczynia po
winie. Zrazu okaza∏a mi widoczne niezadowolenie, ale kiedy zawiadomi∏em jà, ˝e przysy∏a mnie faraon, który
obiecuje jej synowi trzy miary z∏otych kó∏, twarz jej zajaÊnia∏a zachwytem. Âciskajàc mi r´k´, nazwa∏a mnie swym
dobroczyƒcà. Bez zw∏oki pobieg∏a po Pinechasa. Ten ostatni wkrótce si´ zjawi∏, pos´pny i wystraszony, i zawo∏a∏:
– Có˝eÊ narobi∏, Necho? Przez twoje gadulstwo gotów jestem naraziç g∏ow´ swojà!
– Niech tylko Moj˝esz spróbuje palcem ci´ tknàç, a goràco tego po˝a∏uje – powiedzia∏a Kermoza z takim wyrazem okrucieƒstwa, ˝e zadr˝a∏em.
Opanowawszy si´ jednak, poda∏em Pinechasowi szmaragdowà zapink´, proszàc go o proszek i maÊç. Podzi´kowa∏ mi, widocznie ucieszony i przyniós∏ ze swego pokoju du˝y s∏ój maÊci i skrzynk´ pe∏nà proszku.
– Powiedz faraonowi – doda∏ – ˝eby tej nocy usunà∏ wszystkich zbytecznych ludzi z pokojów swego syna. Sam
przyjd´ go leczyç, dlatego postaraj si´, ˝eby stra˝nicy przepuÊcili mnie bez trudnoÊci.
Wróci∏em z poÊpiechem na królewskie pokoje; Seti niestety spa∏ niespokojnie. Jednak oddech mia∏ swobodniejszy i otaczajàcy powiadomili mnie, ˝e budzi∏ si´ kilka razy i chciwie pi∏ trzcinowy sok. Zmieszawszy w∏asnor´cznie
przywieziony proszek z winem, poleci∏em dawaç choremu co godzin´ po pó∏ czary tego lekarstwa, pokaza∏em, jak
trzeba smarowaç maÊcià plamy z d˝umy i poszed∏em zawiadomiç faraona o obiecanem przyjÊciu Pinechasa. Ale
Mernefta zasiada∏ w radzie i wypada∏o mi d∏ugo czekaç na niego. Wreszcie wyszed∏ i ogromnie ucieszy∏ si´ przywiezionymi przeze mnie wiadomoÊciami. Nakaza∏ mi iÊç do apartamentów nast´pcy, dokàd sam przyb´dzie, jak
tylko ukoƒczy niezb´dne zarzàdzenia. W ten sposób zmuszony by∏em zostaç w pa∏acu, bez wzgl´du na trawiàcy
mnie niepokój i ch´ç dowiedzenia si´, co dzia∏o si´ w naszym domu.
Na szcz´Êcie zbli˝a∏a si´ ju˝ noc i Pinechas powinien by∏ wkrótce nadejÊç. Niebawem do sypialni Setiego przyszed∏ faraon i odes∏a∏ stàd wszystkich oprócz mnie i kilku szlachetnych Egipcjan, wychowanych z królewiczem od
dzieciƒstwa i oddanych mu duszà i cia∏em. Nast´pca wcià˝ jeszcze by∏ nieprzytomny, ale choroba najwidoczniej
nie sz∏a gu pogorszeniu.
Mernefta usiad∏ przy stole i podaliÊmy mu wina. Wypi∏ czar´ i smutno zauwa˝y∏:
– W ca∏ym mieÊcie wzrasta liczba chorych z ka˝da godzinà, a mnie d˝uma nie chce dotknàç. Mo˝e to jest
uprzejmoÊç ze strony Moj˝esza, który l´ka si´, ˝e nikt nie zostanie, kto mia∏by prawo wypuÊciç ˝ydów.
– O, w∏adco – odpowiedzieliÊmy – ciebie strze˝e i zabezpiecza Ra, pot´˝ny bóg, od którego pochodzisz. Co sta∏oby si´ z twoim nieszcz´snym narodem, gdybyÊ ty nie opiekowa∏ si´ nim i nie podtrzymywa∏ jego m´stwa!
WiadomoÊç, ˝e cz∏owiek wezwany przez faraona czeka na jego rozkazy, przerwa∏a nareszcie to ucià˝liwe ocze-
104
kiwanie. Mernefta kaza∏ go wprowadziç i wkrótce ukaza∏ si´ staruszek z bia∏à jak go∏àb g∏owà, os∏oni´ty ciemnym
p∏aszczem, ale po oczach i ruchach pozna∏em zaraz Pinechasa. Z∏o˝ywszy faraonowi pok∏on do ziemi, zdjà∏ p∏aszcz,
zbada∏ królewicza i oÊwiadczy∏, ˝e przystàpi natychmiast do leczenia, tylko prosi monarch´ oraz wszystkich obecnych o zachowanie spokoju, bez wzgl´du na to, co zobaczà, szczególniej pod ˝adnym pozorem nie nale˝y dotykaç
go, bo to mo˝e mieç zgubne nast´pstwa dla chorego.
– Bàdê spokojny, lekarzu. Nikt nie ruszy si´ z miejsca i nie podejdzie do ciebie, dopóki nie oznajmisz, ˝e syn mój
ju˝ uniknà∏ niebezpieczeƒstwa – rzek∏ Mernefta.
Wtedy Pinechas kaza∏ przynieÊç fajerk´ z roz˝arzonymi w´glami i du˝e naczynie z wodà, które postawi∏ przy
∏ó˝ku nast´pcy. Zgasiwszy wszystkie lampy, prócz jednej, postawionej w rogu, wyjà∏ z zanadrza woreczek z suszonà trawà, której garÊç sypnà∏ na goràce w´gle. Ostry, ale mile pachnàcy dym rozszed∏ si´ po pokoju. Wówczas pochyli∏ si´ nad fajerkà i przez kilka minut pilnie wdycha∏ zapach tlàcej si´ trawy, potem usiad∏ na pod∏odze obok
naczynia z wodà i – skrzy˝owawszy nogi, wyciàgnà∏ r´ce do chorego.
G∏uche milczenie zapanowa∏o w pokoju. StaliÊmy wszyscy za krzes∏em faraona, zaledwie Êmiejàc oddychaç. Z
wolna twarz Pinechasa, gdy tak siedzia∏ wpatrzony w chorego i nieruchomy, jak kamieƒ, okrywa∏a si´ martwà
bladoÊcià. Szeroko rozwarte jego oczy nie mruga∏y i utraci∏y wszelki wyraz. Z tym nie˝ywym wzrokiem, bladym
jak kreda obliczem i wyciàgni´tymi przed siebie r´kami wyglàda∏ zupe∏nie jak posàg. Po up∏ywie pewnego czasu
na ca∏em ciele Pinechasa j´∏y ukazywaç si´ jasne, migotliwe iskierki, to ginàc, to znów jaÊniejàc, a z koƒców palców jego sàczy∏o si´ dr˝àce Êwiat∏o, które ró˝nobarwnymi iskierkami pada∏o na naczynie z wodà. Nagle, nie zmieniajàc pozycji i bez ˝adnego widocznego wspó∏udzia∏u, Pinechas uniós∏ si´ lekko w powietrze, do poziomu ∏ó˝ka, na
którym le˝a∏ Seti, po dawnemu nieruchomy i, wed∏ug polecenia, zupe∏nie obna˝ony.
UjrzeliÊmy te˝ zaraz, ˝e z koƒczyn chorego, z jego ciemienia, a szczególniej z do∏ka sercowego, zacz´∏y dobywaç
si´ jakieÊ czarne drobinki, podobne do muszek albo ziarenek maku. Zamienia∏y si´ one wszystkie w ciemnawy
dym i ulatywa∏y w powietrze, podczas gdy jasne iskry nieustannà kaskadà sypa∏y si´ z palców Pinechasa.
Zdumieni, ledwie Êmiejàcy oddychaç, patrzyliÊmy na to niezwyk∏e widowisko. W koƒcu usta∏o wszystko. Pinechas osunà∏ si´ na pod∏og´ i po kilku minutach g∏´bokie westchnienie wyrwa∏o si´ z jego piersi. Obejrza∏ si´ wokó∏
zm´czonym wzrokiem, wsta∏ i rozprostowa∏ zdr´twia∏e cz∏onki. Potem odla∏ cz´Êç wody, na którà pada∏y iskry, do
innego naczynia, a z pozosta∏ej wypi∏ ∏yk, obmy∏ nià twarz swojà i r´ce, potem umoczy∏ w niej czysty r´cznik,
a przybli˝ywszy si´ do Setiego, wytar∏ nim jego twarz, r´ce i nogi i wtedy zwróci∏ si´ do faraona, mówiàc:
– Racz, mój pot´˝ny w∏adco, podejÊç i przekonaç si´, ˝e czarne plamy znikn´∏y, a z nimi i okropna choroba. Nast´pca twojego tronu b´dzie ˝y∏, nie ma ju˝ teraz ˝adnego niebezpieczeƒstwa, a pozosta∏o tylko nadzwyczajne os∏abienie. Niech wype∏nià dok∏adnie wszystko, co naznacz´, a wróci niebawem twemu synowi zdrowie i uroda. Faraon podszed∏ i przekonawszy si´, ˝e syn Êpi g∏´bokim i spokojnym snem, rzek∏:
– Po Moj˝eszu ty jesteÊ najwi´kszym magiem w Egipcie. Weê to na dowód mej wdzi´cznoÊci za ocalenie ˝ycia
memu nast´pcy.
Zdjà∏ z palca swego pierÊcieƒ z osobliwym szafirem, na którym wyryta by∏a g∏owa Apisa i poda∏ mu.
– Prócz tego dodam jeszcze trzy miary z∏ota do tych, które obieca∏em poprzednio i daruj´ ci trzy osiod∏ane konie
z mojej stajni, sto krów i sto m∏odych owiec z moich stad. Necho, s∏yszysz moje rozporzàdzenia. Postaraj si´, ˝eby
by∏o wszystko dostarczone Pinechasowi w taki sposób, jaki on sam uzna za najdogodniejszy.
Pinechas z∏o˝y∏ r´ce na piersiach, pok∏oni∏ si´ do ziemi przed monarchà, a wr´czywszy mu tabliczki z przepisami dla rekonwalescenta, owinà∏ si´ w p∏aszcz i wyszed∏. Po kilkunastu minutach Seti otworzy∏ oczy i poprosi∏ o
wod´. Wszyscy obecni zbli˝yli si´ do niego.
– Jak si´ czujesz, mój synu – zapyta∏ Mernefta, nachylajàc si´ nad nim i ca∏ujàc go w czo∏o.
– Zupe∏nie dobrze... Tylko jeszcze bardzo jestem s∏aby – cicho odpowiedzia∏. – Âni∏o mi si´, ˝e unosi si´ nade
mnà w powietrzu cz∏owiek, z ràk którego sàczy∏a si´ na mnie Êwie˝a i wonna woda. W miar´, jak la∏a si´ na moje
rozpalone, obola∏e cz∏onki, czu∏em, ˝e odradzam si´ do ˝ycia.
– Tak, mój synu, bogowie zes∏ali ci sen prawdziwy. By∏ tutaj przed chwilà wielki mag, który przywróci∏ ci
zdrowie. Twoja straszna choroba rzeczywiÊcie min´∏a. Teraz le˝ spokojnie i nie rozmawiaj, bo nakazany masz
zupe∏ny spokój i milczenie.
105
Faraon wyszed∏, a wkrótce potem i ja wybra∏em si´ do domu z zamierajàcem z niepokoju sercem. Pomimo póênej godziny nocnej, na ulicach pe∏no jeszcze by∏o narodu i prawdopodobnie dowiedziano si´ ju˝ w mieÊcie coÊ niecoÊ o leczeniu nast´pcy, bo wielu biedaków nios∏o nar´cza trzciny i gliniane dzbany z oliwà. W domu dowiedzia∏em
si´ od niewolnika, ˝e nie zdarzy∏o si´ u nas nic nadzwyczajnego, po za tym, ˝e kilka osób ze s∏u˝by zachorowa∏o na d˝um´. Przekrad∏em si´ ostro˝nie do pokoju ojca, który spa∏ ci´˝kim i niespokojnym snem, rzucajàc si´ po pos∏aniu. Nie
chcàc go budziç, poszed∏em do siebie i zasnà∏em twardo ze zm´czenia. Rankiem stary s∏u˝àcy obudzi∏ mnie i powiedzia∏, ˝e ojcu jest niedobrze. Pobieg∏em do niego i na widok jego opuchni´tej twarzy, nieprzytomnych m´tnych oczu
i kurczowego dr˝enia cz∏onków, nie mog∏em wàtpiç, ˝e i on uleg∏ zarazie.
– Czemu stoicie? – krzyknà∏em na ludzi, ∏amiàcych z rozpaczy r´ce przy ∏ó˝ku chorego – ruszajcie po Êwie˝à
ziemi´ i oliw´, nie ma chwili do stracenia. Zarzàdziwszy wszystko, co konieczne by∏o dla chorego ojca, uda∏em si´
do pokojów matki.
Przechodzàc przez jadalni´, ujrza∏em z przera˝eniem jednego z niewolników, le˝àcego bez zmys∏ów przy szafie, z której zamierza∏ wyjàç naczynia. Jego napuchni´ta twarz i ciemne plamy na ca∏ym ciele wskazywa∏y, ˝e jest to nowa ofiara
d˝umy, jeszcze nie uprzàtni´ta. W przedpokoju matki siedzia∏y trzy czy cztery niewolnice ze zmienionemi twarzami, które widocznie nawet nie zauwa˝y∏y mego wejÊcia. Matka siedzia∏a w swojej sypialni, oparta ∏okciami na stole, z g∏owà
w r´kach. Pos∏yszawszy moje kroki, smutnie popatrzy∏a na mnie.
– To ty, Necho. – wymówi∏a znu˝onym b∏osem. – Ojciec twój te˝ zachorowa∏ na d˝um´, wiem o tym – Nieszcz´Êliwy Mentuchotep. Ale czuj´, ˝e wkrótce i mnie spotka ten los; w g∏owie si´ kr´ci i nie mog´ utrzymaç si´
na nogach.
Na takie s∏owa upad∏em zupe∏nie na duchu.
IIziris, ojciec, matka... Czy˝ mam ich wszystkich utraciç?
– O, mateczko! Nie mów tak – zawo∏a∏em. – Mo˝e to tylko proste os∏abienie ze zgryzoty i trosk... A jak IIziris?
– ˚yje. Czy nie zajdziesz do niej? – rzek∏a matka, padajàc w niemocy na poduszki sofy.
Z ci´˝kim westchnieniem wsta∏em i przeszed∏em do sàsiedniego pokoju z zasuni´tymi portierami u okien. Tam
le˝a∏a moja siostra, wychud∏a i wym´czona strasznà chorobà. Policzki jej i oczy jeszcze p∏on´∏y goràczkà, ale plamy ju˝ znikn´∏y. Stara Akka w∏aÊnie zawija∏a chorà w Êwie˝e przeÊcierad∏o, namoczone w oliwie.
– Jak si´ czujesz, Akko? – zapyta∏em, widzàc, ˝e IIziris znów zamkn´∏a oczy.
– O, mnie to dobrze – odrzek∏a staruszka, wycierajàc ∏zy – pij´ wszystkie lekarstwa, nacieram si´ oliwà
i jem proszek z chlebem. Silna jestem jak ryba w wodzie, ˝ebym tylko zdo∏a∏a ocaliç swoich najzacniejszych
opiekunów....
– Dobra Akko – rzek∏em, g∏adzàc jej pomarszczone policzki – nigdy nie zapomnimy twej ofiarnoÊci w tych nieszcz´Êliwych dniach.
Powróci∏em do matki i widzàc, ˝e twarz jej p∏onie ogniem, namówi∏em jà, ˝eby wysz∏a na taras odetchnàç Êwie˝em powietrzem. Opierajàc si´ na mojej r´ce, dosz∏a z trudnoÊcià do tarasu, ale nie zdà˝y∏a uczyniç na nim i kilku
kroków, kiedy stan´∏a i chwyci∏a si´ za bok.
– Och, jak pali. Jakbym tu nó˝ mia∏a wbity. – powiedzia∏a, odrzucajàc odzie˝, ˝eby mi pokazaç bolàce miejsce.
Zobaczywszy jednak w tym miejscu du˝à fioletowà plam´, krzykn´∏a przeraêliwie i pad∏a mi na r´ce bez zmys∏ów. Odnios∏em jà na pos∏anie i przywo∏a∏em Akk´. Poniewa˝ trzeba by∏o natychmiast okazaç matce pomoc,
a staruszce zabrak∏oby si∏ piel´gnowaç troje chorych, uderzy∏em w metalowy gong, którym wzywa∏o si´ s∏u˝àce.
Ale na moje wezwanie zjawi∏y si´ tylko dwie.
– O, m∏ody paniczu – ze ∏zami powiedzia∏a jedna z nich – nie us∏yszy ci´ nikt wi´cej. Po∏owa niewolnic ma d˝um´, a pozosta∏e tak nieprzytomne sà ze strachu, ˝e nie sà zdolne do ˝adnej roboty.
Siad∏szy przy stole, podpar∏em g∏ow´ r´kami i zaczà∏em rozmyÊlaç.
– Co poczàç? Brakuje ju˝ ludzi do piel´gnowania chorych.
Tu znów mi przysz∏a na myÊl Kermoza. Czy nie zgodzi∏aby si´ ustàpiç chwilowo jakiej s∏u˝àcej, doÊç rozsàdnej
i doÊwiadczonej, ˝eby kierowaç leczeniem zad˝umionych i pomagaç Akce w jej obowiàzkach. Ch´tnie zap∏aci∏bym
za to wszelkà ˝àdanà cen´. Nie tracàc czasu, wzià∏em szkatu∏k´, nape∏ni∏em jà kosztownoÊciami, jakie tylko wpad∏y mi w r´ce i pojecha∏em do Kermozy. Przyj´∏a mnie z czarujàcà uprzejmoÊcià.
106
– Pomó˝ mi – powiedzia∏em do niej, podajàc szkatu∏k´, – wszyscy moi bliscy le˝à i prócz tego wi´cej ni˝ trzydziestu niewolników i s∏u˝àcych. A reszta tak nieprzytomna, ˝e nie umie ratowaç swych towarzyszy, którzy mrà
jak muchy na ich oczach. U˝ycz nam czasowo jakiejÊ dzielnej i roztropnej s∏u˝àcej, ˝eby doglàda∏a chorych.
Kermoza, która ju˝ zdà˝y∏a rzuciç okiem na zawartoÊç szkatu∏ki, Êcisn´∏a mi r´ce ze wspó∏czuciem.
– Biedny m∏odzieƒcze! Doskonale rozumiem twoje po∏o˝enie. Wszyscy bliscy chorzy, a s∏u˝ba zupe∏nie straci∏a
g∏ow´ ze strachu.... jest czego rozpaczaç. Ale uspokój si´, zacny Necho. Kocham waszà rodzin´ i ch´tnie dopomog´
wam w tym nieszcz´Êciu. Dam ci m∏odà dziewczyn´, zupe∏nie przygotowanà do piel´gnowania chorych, ale musz´
ci´ uprzedziç, ˝e bardzo mi jest droga. Nie jest ona niewolnicà, raczej mojà krewnà – doda∏a, spuszczajàc oczy, niby czymÊ zawstydzona – przyrzeknij mi, ˝e nikt u was w domu nie zapomni o nale˝nym jej poszanowaniu.
– Rozumie si´, przyrzekam ci to – odrzek∏em. OdeÊl´ ci jà do domu takà, jakà z niego wzià∏em i nikt u nas nie
uczyni jej ˝adnej przykroÊci.
– Chenais! – zawo∏a∏a Kermoza swym dêwi´cznym i ostrym g∏osem – Chenais, chodê tu pr´dzej.
Po jakiejÊ chwili na progu sali ukaza∏a si´ m∏oda dziewczyna zdumiewajàcej urody. Zwyczajna, ale bardzo czysta odzie˝ z bia∏ego p∏ótna uwydatnia∏a jej zr´cznà i smuk∏à postaç. Obna˝one ramiona i r´ce by∏y przecudnych
kszta∏tów, a smag∏a skóra tak czysta i przezroczysta, ˝e zdawa∏o si´, mo˝na by∏o przez nià dojrzeç krew w ˝y∏ach.
Rysy twarzy mia∏a prawid∏owe i pi´kne, a wielkie czarne oczy, s∏odkie jak u gazeli, wyra˝a∏y skromnoÊç i dobroç.
Na mój widok zmiesza∏a si´ i spuÊci∏a oczy.
– Chenais, widzisz tego szlachetnego Egipcjanina? – zacz´∏a Kermoza. – Trzech cz∏onków jego rodziny choruje
na d˝um´, a s∏u˝ba ginie jak muchy. Dlatego prosi on mnie o kogoÊ, kto móg∏by mu pomóc w doglàdaniu rodziców
i siostry, a ja wybra∏am ciebie. Wiem, ˝e spe∏nisz doskonale swój obowiàzek, bo sama ci´ wychowa∏am i w niczym
prawie nie ust´pujesz podobnym do mnie znakomitym Egipcjankom.
Mo˝esz spokojnie wybraç si´ do domu szlachetnego Mentuchotepa i jego godnej ma∏˝onki, aby doglàdaç
biednych chorych, syn ich, Necho, którego widzisz przysiàg∏ mi, ˝e ∏àcznie z nim razem ˝aden m´˝czyzna w ich
domu nie zachowa si´ wobec ciebie niestosownie.
– Ale – przerwa∏a m∏oda dziewczyna, której smag∏e policzki poblad∏y – Pinechas nie zechce mnie zwolniç.
– Pinechas obowiàzany jest s∏uchaç mnie, czy to rozumiesz, Chenais? Nie wyrywaj si´ nigdy z takimi g∏upstwami! Gotów kto jeszcze pomyÊleç, ˝e syn mój mo˝e post´powaç wbrew mej woli, podczas gdy on tak ubóstwia swojà
matk´, ˝e wszystkie jej ˝yczenia sà dla niego prawem. Idê wi´c i przygotuj si´ do odejÊcia ze szlachetnym Necho.
M∏ode dziewcz´, widocznie l´kajàce si´ Kermozy, znikn´∏o jak cieƒ, a ja zapyta∏em, czy nie móg∏bym na chwilk´ zobaczyç si´ z Pinechasem.
– Nie sàdz´ – odpowiedzia∏a jego matka – zaj´ty jest teraz bardzo leczeniem Smaragdy, ci´˝ko chorej. Chodêmy jednak, jeÊli mo˝na b´dzie, to pomówisz z nim.
Kermoza zaprowadzi∏a mnie do mieszkania Pinechasa i zatrzymawszy si´ przed drzwiami zas∏oni´tymi kotarà,
odsun´∏a jej brzeg i zajrza∏a przez szpar´, potem po∏o˝ywszy palec na ustach, da∏a mi znak, ˝ebym si´ przybli˝y∏.
Podszed∏em i z ciekawoÊcià zajrza∏em. W pokoju wykwintnie urzàdzonym, na sofce le˝a∏a Smaragda, nieruchoma
jak trup. Barwa jej twarzy prawie nie ró˝ni∏a si´ od okrywajàcej jà bia∏ej lekkiej tuniki, ale plamy zarazy i goràczka
ju˝ ustàpi∏y. Zdawa∏o si´, ˝e spa∏a z wielkiego wyczerpania. Obok niej sta∏ Pinechas z minà zastroskanà i z nat´˝onymi ˝y∏ami na czole. Z wielkim zdziwieniem przyglàda∏em si´, jak czyni∏ on wcià˝ ten sam ruch – dotyka∏ czo∏a chorej koƒcami palców i potem prowadzi∏ r´kami po powietrzu do czubków jej nóg. Nigdzie nie zauwa˝y∏em Omifera, ale
na pod∏odze, na macie, spa∏a mocno murzyƒska dziewczyna. Wreszcie Pinechas przerwa∏ swoje zaj´cie. By∏ widocznie bardzo zm´czony, bo pot la∏ si´ z niego strumieniem. Nachyliwszy si´ nad m∏odà kobietà, zaczà∏ przys∏uchiwaç
si´ jej oddechowi. Twarz jego mieni∏a si´ dziwnie, wyra˝ajàc to nienawiÊç, to bezgranicznà czu∏oÊç. Osunàwszy si´ w
koƒcu na dywan, przycisnà∏ do ust swych maleƒkà ràczk´ Smaragdy, wcià˝ nieruchomej.
Kermoza odciàgn´∏a mnie szybko i wyszepta∏a:
– Nie widzieliÊmy nic... Rozumiesz?
– Rozumiem – odpowiedzia∏em – i sam widz´, ˝e teraz nie mo˝na z nim rozmawiaç.
Kiedy wróciliÊmy do sali bawialnej, znaleêliÊmy tam Chenais, która ju˝ czeka∏a na nas, ubrana w ciemny
p∏aszcz, w pasiastej chusteczce na g∏owie i z w´ze∏kiem w r´ce. Pad∏a do nóg Kermozie i uca∏owa∏a jej r´k´.
107
– Do widzenia, mi∏a Chenais – rzek∏a Kermoza, ca∏ujàc jà w czo∏o. Pami´taj, Necho, strze˝ jej – doda∏a, ˝egnajàc si´ ze mnà.
– Chodêmy – powiedzia∏em, wziàwszy lekko dr˝àcà r´k´ dziewcz´cia – i nie bój si´ niczego. Postaram si´, ˝eby
ci by∏o dobrze w naszym domu.
Wsadzi∏em jà do swej dwukó∏ki, a po przybyciu do domu, odprowadzi∏em do dobrej Akki i zostawi∏em je razem.
Nasz zarzàdzajàcy powiedzia∏ mi, ˝e wkrótce skoƒczy si´ oliwa i pyta∏, dokàd pos∏aç po nowy jej zapas. Obawiajàc
si´, by pos∏aniec nie zachorowa∏ na drodze, sam uda∏em si´ do pewnego bogatego kupca, z którym ojciec utrzymywa∏ stosunki handlowe i zasta∏em go w wielkim zmartwieniu. W domu u niego by∏o te˝ kilkoro chorych, a córka tylko co umar∏a na d˝um´. Powiedzia∏em mu o Êrodkach, które tak pomog∏y Ilziris i przez wdzi´cznoÊç obieca∏ mi
przys∏aç oliwy, ile trzeba.
Kiedy wróci∏em do domu, zasta∏em tam wszystko we wzorowym porzàdku: ojciec i matka owini´ci byli w naoliwione przeÊcierad∏a, amfory sta∏y pe∏ne trzcinowego soku, a Chenais z zadziwiajàcà szybkoÊcià przebiega∏a od
jednej poÊcieli do drugiej: tam zmienia∏a przeÊcierad∏o, tu dawa∏a proszek z winem – s∏owem, nie zapomina∏a
o niczym. S∏u˝ba widocznie uspokoi∏a si´ pod wp∏ywem dzielnej i rozsàdnej dziewczyny: u∏o˝ono wszystkich chorych i dano im koniecznà pomoc. Prócz tego kilku niewolników na polecenie Chenais z∏owi∏o gdzieÊ ˝mije i obdar∏o je ze skóry, ˝eby mieç t∏uszcz, którym nale˝a∏o smarowaç plamy na ciele chorych.
Kiedy znów wróci∏em do rodziców, ujrza∏em Chenais, która w∏aÊnie poi∏a mego ojca sokiem trzcinowym. Chory
znajdowa∏ si´ w okropnym stanie, plamy i wrzody pokrywa∏y ca∏e cia∏o, twarz by∏a opuchni´ta, w piersiach rz´zi∏o. Nie pozna∏ mnie. Siad∏em u jego wezg∏owia, dziwiàc si´, ˝e sam nie czuj´ najmniejszej s∏aboÊci. Czy˝bym nie
podlega∏ zara˝eniu?
Dosyç d∏ugo przyglàda∏em si´ Chenais i nie mog∏em oczu oderwaç od tego zachwycajàcego stworzenia, które
swà urodà, cichoÊcià i lekkimi, nies∏yszalnymi ruchami, przypomina∏o coÊ nieziemskiego i zdawa∏o si´ prawdziwie
dobrym geniuszem cierpiàcych. Wreszcie podszed∏em do niej i ujàwszy jej ma∏à, szczup∏à ràczk´, rzek∏em
z wdzi´cznoÊcià:
– Droga Chenais, jak ty wszystko doskonale robisz. Czy jednak nie zanadto liczysz na swoje si∏y, jestem zdrów
i silny, czy nie móg∏bym ci pomóc? Zrazu zmiesza∏a si´ i milcza∏a chwil´, ale potem, uspokoiwszy si´, podnios∏a na
mnie swe b∏yszczàce oczy i odpowiedzia∏a:
– Nie bój si´, nie czuj´ wcale zm´czenia i doglàdaç b´d´ wszystkich. Nikt nie zostanie bez pomocy, a ty – doda∏a,
zapalajàc si´ – nie smuç si´, odpocznij par´ godzin, a jutro zajmij si´ spokojnie swojà s∏u˝bà. Nikt z twoich nie umrze,
dopóki Chenais b´dzie ich doglàda∏a.
Dziwnie wzruszony, mocno uÊcisnà∏em jej r´k´, objà∏em wpó∏ i chcia∏em poca∏owaç, ale ona odskoczy∏a ode
mnie przel´kniona. Ja zaÊ, przypomniawszy nagle o obietnicy danej Kermozie, wyszed∏em pospiesznie z pokoju.
Dnia nast´pnego, nie zasz∏y ˝adne szczególne zmiany. W domu u nas zachorowa∏o jeszcze kilku niewolników, ale
nie umar∏ nikt. Po obiedzie pojecha∏em do pa∏acu. Nast´pca czu∏ si´ dobrze, tylko by∏ ogromnie os∏abiony. Po skoƒczonej wieczerzy jeden z oficerów rzek∏ do mnie:
– Czy nie wiesz, co sta∏o si´ z Radamesem? Ju˝ dwa dni nie widaç go nigdzie. Na szcz´Êcie, faraon nie pyta si´
o niego. Czy tylko nie zachorowa∏ na d˝um´?
– Nie wiem – odrzek∏em – w domu u mnie tyle zmartwienia, ˝e nie mam czasu myÊleç o niczym innym.
– Ach, wszyscy jesteÊmy w takim samym po∏o˝eniu – z westchnieniem zauwa˝y∏ mój towarzysz.
Noc dawno ju˝ zapad∏a, kiedy opuÊci∏em pa∏ac. Widok miasta, które by∏o przystanià d˝umy i Êmierci, teraz wydawa∏ si´ bardziej ponury i groêny. Na wszystkich ulicach p∏on´∏y wielkie ogniska, w których ˝o∏nierze palili wonnà traw´, zmieszanà ze smo∏à. Czerwony p∏omieƒ rzuca∏ fantastyczne blaski na obna˝one cia∏a i surowe oblicza
˝o∏nierzy i odbija∏ si´ na domach ciemnych czy jaskrawo malowanych. W cieniu gmachów, obchodzàc Êwiat∏o
ognisk, przekradali si´ ludzie z noszami, na których le˝a∏y stosy d∏ugich pak zawini´tych w nasmo∏owane p∏ótno.
By∏y to ofiary, a milczàcy tragarze, jak gdyby l´kali si´ zwróciç uwag´ wystraszonych sàsiadów na swoje przejÊcie,
kierowali si´ do miasta umar∏ych ze swym okropnym ci´˝arem. Cz´sto koƒ mój opiera∏ si´, stawa∏ d´ba, albo rzuca∏ si´ w bok, zlàk∏szy si´ ludzkich cia∏ na bruku, to ju˝ nieruchomych, to jeszcze s∏abo j´czàcych ofiar epidemii,
których nie zdà˝ono jeszcze uprzàtnàç.
108
Zmuszony nad∏o˝yç nieco drogi, ˝eby wyminàç d∏ugi szereg noszy z umar∏ymi, znalaz∏em si´ ko∏o rezydencji
Meny. Blask ogniska roz∏o˝onego poÊrodku ulicy pada∏ na ogromny budynek, pogrà˝ony w ciszy i mroku. Przypomnia∏em sobie zwierz´ce okrucieƒstwo, z jakim Radames wyp´dzi∏ od tego samego progu swà chorà ˝on´. Czy te˝
oszcz´dzi∏a go d˝uma, której tak si´ obawia∏? Postanowi∏em przekonaç si´ o tym. Przy ognisku siedzieli przykucni´ci ˝o∏nierze Etiopczycy, o wystajàcych koÊciach policzkowych i k´dzierzawych g∏owach, podsycajàc ogieƒ z ponurà t´pà minà. Przywo∏a∏em jednego z nich, poleci∏em mu potrzymaç mego konia, a podszed∏szy do bramy, uderzy∏em bràzowym m∏otkiem w metalowà p∏yt´. Rozleg∏ si´ g∏oÊny, d∏ugotrwa∏y dêwi´k, falà rozlewajàcy si´ poÊród
nocnego milczenia, ale wewnàtrz nic si´ nie poruszy∏o i ˝aden s∏uga nie wyszed∏ na spotkanie.
– Czy˝by ca∏y dom wymar∏? – pomyÊla∏em. – Trzeba si´ przekonaç o tym.
Kaza∏em podaç sobie pochodni´, wezwa∏em dwóch ˝o∏nierzy, ˝eby wy∏amali bramy, ale okaza∏o si´, ˝e jest
otwarta, wi´c wszed∏em sam bez ˝adnej obawy. Tak przywyk∏em do zad˝umionych, ˝e myÊl o niebezpieczeƒstwie
nie przychodzi∏a mi do g∏owy. Chcia∏em najpierw obejrzeç dziedziniec, ale przechodzàc, potknà∏em si´ o coÊ. Pochyliwszy pochodni´, ujrza∏em z przera˝eniem, ˝e przeszkodà owà by∏ trup zad˝umionego, który znajdowa∏ si´ ju˝
w zupe∏nym rozk∏adzie i stanowi∏ jednà czarnà, cuchnàcà mas´. Podnios∏em pochodni´ nad g∏owà i przekona∏em
si´, ˝e na dziedziƒcu le˝a∏o z dziesi´ç martwych cia∏, a prócz tego pod Êcianami domów widaç by∏o kilka trupów zastyg∏ych w siedzàcej postawie. Zmienione chorobà zw∏oki stanowi∏y przera˝ajàcy i wstr´tny widok. Ale co si´ sta∏o
z gospodarzami apartamentów? Chcia∏em koniecznie dowiedzieç si´ o tym i z dr˝eniem odwróciwszy si´ od trupów,
wszed∏em do domu. W sieni le˝a∏ jeszcze jeden nieboszczyk. Poszed∏em po wspania∏ych schodach, s∏abo oÊwietlonych niewielkà pochodnià, zatkni´tà w obràczk´ na Êcianie i nareszcie w sali znalaz∏em ˝ywà istot´. By∏ to stary
murzyn, który siedzàc w kucki przy fajerce, spala∏ na w´glach smo∏´ i aromatyczne trawy. Us∏yszawszy mój g∏os,
wsta∏ i zbli˝y∏ si´ do mnie. Na moje pytanie odpowiedzia∏, ˝e tylko on i jedna kobieta zostali sami w ca∏ym domu.
– Pozosta∏a s∏u˝ba rozproszy∏a si´ – doda∏. – Tych, którzy zachorowali pierwsi, pan kaza∏ wyrzuciç na ulic´, Ale
kiedy jego matka i siostry zarazi∏y si´ d˝umà, to ca∏y dom opustosza∏ i sam gospodarz schowa∏ si´ do piwnicy, skàd
nie wychodzi ju˝ drugà dob´. Mo˝e ju˝ nawet umar∏ – spokojnie dokoƒczy∏ starzec.
– Ale dlaczego nie zabierajà trupów?
– Bardzo ich du˝o. Nie mam tyle si∏, ˝eby je uprzàtnàç, a do kogo zwróciç si´ o pomoc, sam nie wiem.
Wypyta∏em si´, gdzie jest matka i siostry Radamesa. Niewolnik wskaza∏ mi drog´ i, przeszed∏szy kilka pokojów, gdzie le˝a∏y trupy kobiet, dosta∏em si´ do obszernej, bogato urzàdzonej komnaty, oÊwietlonej dwiema lampami. Âwiat∏o ich pada∏o prosto na stó∏, na którym widaç by∏o pó∏miski z ciastem, miodem i z∏otà czar´ z winem.
M∏odziutka Nubijka z g∏upià i bezczelnà fizjonomià zajada∏a t´ smacznà wieczerz´, wystroiwszy si´ w kosztowne
ubrania swoich paƒ, bo widaç by∏o otworzone kufry i wywrócone szkatu∏ki. Na jej k´dzierzawej g∏owie lÊni∏ diadem, na piersiach naszyjnik, a wszystkie palce ozdobione by∏y pierÊcieniami. W g∏´bi pokoju na sofach widaç by∏o
trzy skurczone postacie ludzkie, tak zniekszta∏cone przez d˝um´, ˝e z trudem je rozpozna∏em. Na mój widok m∏oda s∏u˝àca skoczy∏a z miejsca, wystraszona i zawstydzona.
– S∏uchaj, niegodziwa – rzek∏em surowo – czy nie masz ju˝ nic wi´cej do roboty, tylko objadaç si´ i kraÊç kosztowne rzeczy swoich paƒ? W ca∏ym mieÊcie ludzie pomagajà sobie nawzajem, a nieszcz´Êliwe twoje panie j´czà,
bez ˝adnej pomocy.
– Przecie˝ nikt nic nie ka˝e robiç – odpowiedzia∏a naiwnie – a panie ju˝ oto trzeci dzieƒ mówià coÊ takiego, ˝e
ani s∏owa nie mo˝na zrozumieç.
– To prawda – zauwa˝y∏ stary murzyn, który wszed∏ za mnà.
– Zarzàdê chocia˝ ty, szlachetny Necho, i powiedz nam, co trzeba robiç... Do naszego pana nie Êmiem i przystàpiç, taki zrobi∏ si´ dziwny i straszny.
– Macie w domu oliw´?
– Ile jeszcze! Takie olbrzymie amfory – odrzek∏ starzec, ukazujàc r´kà na ludzki prawie wzrost.
Wtedy nauczy∏em go, jak leczyç zad˝umionych, dodajàc, ˝e przyjd´ jutro sprawdziç, czy wszystko wype∏nione
i kaza∏em zaprowadziç si´ do schronienia Radamesa. Je˝eli by∏ ˝ywy i zdrów, zamierza∏em wyÊmiaç go za takie
tchórzostwo, dzi´ki któremu jego bliscy gin´li z braku opieki. Stary doprowadzi∏ mnie do kamiennych schodów
prowadzàcych do piwnic i cicho wskaza∏:
109
– Jest w drugiej.
Zszed∏em w dó∏ i dosta∏em si´ do piwnicy Êredniej wielkoÊci, oÊwietlonej pochodnià. Pod Êcianami sta∏y ogromne
kufry i amfory ró˝nej wielkoÊci, a w kàcie, plecami do mnie siedzia∏ w kucki cz∏owiek i chciwie wypija∏ zawartoÊç stojàcych przed nim kilku amfor. Podszed∏em i oÊwietlajàc go swojà pochodnià, pozna∏em Radamesa, ale ogromnie zmienionego: blady by∏, wychudzony, z dzikim wzrokiem, w poszarpanem i zbrudzonem odzieniu. Na wezwanie moje zerwa∏ si´ i chcia∏ uciekaç, wymachujàc obna˝onym mieczem, nie znalaz∏szy jednak wyjÊcia, zawo∏a∏ schrypni´tym, zduszonym g∏osem:
– D˝uma, d˝uma przysz∏a tu po mnie!
– Ale˝ to ja jestem, Necho, nie ˝adna d˝uma! Opami´taj si´, Radamesie – usi∏owa∏em go uspokoiç.
Ale on widocznie nie poznawa∏ mnie, bo z pianà na ustach powtarza∏:
– D˝uma, d˝uma!... Niech dusi innych, niech wszyscy zdychajà, bylebym ja ˝y∏!
I t∏uk∏ mieczem na prawo i lewo, rozbijajàc amfory, które ze szcz´kiem rozsypywa∏y si´ w kawa∏ki, rozlewajàc
po ziemi cennà zawartoÊç.
– Bogowie odebrali mu rozum i zes∏ali mu t´ strasznà kar´ za jego brak serca, pomyÊla∏em przera˝ony i –
czujàc, ˝e nogi uginajà si´ pode mnà – wyszed∏em spiesznie, zostawiajàc na ∏asce bogów dom Meny i jego
mieszkaƒców.
Wróciwszy do domu, znalaz∏em swoich drogich chorych ciàgle w tym samym stanie: ani gorzej, ani lepiej. J´czeli jak poprzednio i rzucali si´ na pos∏aniach.
– Nie martw si´, Necho – rzek∏a Chenais, kiedy pomaga∏em jej obróciç matk´ na drugi bok – nie mo˝e byç inaczej. Dopiero po trzech dniach zrobi im si´ lepiej, tak powiedzia∏ Pinechas, a jego s∏owa zawsze sà prawdziwe, bo
jest on wielkim uczonym, jak mówi matka Kermoza.
Zauwa˝ywszy moje zm´czenie, doda∏a:
– Wyczerpany jesteÊ, idê wi´c do sàsiedniego pokoju, gdzie kaza∏am ci przygotowaç coÊ ch∏odzàcego. Tak d∏ugo
ci´ nie by∏o, wi´c pomyÊla∏am, ˝e wrócisz g∏odny. Idê wi´c, idê, wypij, posil si´ i odpocznij. B´d´ pilnowa∏a wszystkiego i nie potrzebuj´ twej pomocy.
– Dzi´kuj´ ci, dobra Chenais, za to, ˝e zatroska∏aÊ si´ o mnie – rzek∏em, Êciskajàc jej ràczk´ w swoich r´kach. – Ale chodêmy i wieczerzajmy razem. Taki jestem samotny teraz, ˝e i jedzenie nie zn´ci mnie, jeÊli ty
mnie nie ugoÊcisz.
– Dobrze – odpowiedzia∏a po chwilowym wahaniu. – Powinnam dbaç i o ciebie. Prawda, zdrów jesteÊ na ciele, ale nie
na duszy. Pinechas powiada, ˝e kiedy cz∏owiek jest zmartwiony, to dusza jego choruje, a ty nie mo˝esz nie chorowaç duszà, widzàc cierpienia swoich bliskich.
Chenais posz∏a ze mnà do sàsiedniego pokoju, nape∏niwszy czar´ winem, poda∏a mi jà z uÊmiechem. Czu∏em
niezwyk∏à sympati´ do tej mi∏ej dziewczyny, której ka˝dy ruch, ka˝de s∏owo by∏y pe∏ne osobliwego czaru i niewinnej prostoty, wolnej od wszelkiej sztucznoÊci i kokieterii. Ulegajàc moim proÊbom, usiad∏a razem ze mnà i zacz´∏a
mnie ugaszczaç, wybierajàc mi najlepsze kàski. Posiliwszy si´ ze smakiem, od czego odwyk∏em podczas tych bolesnych dni, spe∏ni∏em naleganie Chenais i poszed∏em spaç.
Min´∏o kilka dni bez nowych zdarzeƒ. Siostrze mojej zrobi∏o si´ lepiej, ale po∏o˝enie rodziców i wi´kszoÊci s∏u˝by wcià˝ jeszcze by∏o okropne. Chwilami zupe∏nie traci∏em nadziej´, ale Chenais stale dodawa∏a mi odwagi i stara∏a si´ podtrzymaç moje m´stwo.
– Czego jeszcze chcesz? – pyta∏a z uÊmiechem – przecie˝ nikt nie umar∏, a co do reszty, bàdê troch´ cierpliwy...
KiedyÊ wczesnym rankiem musia∏em jechaç do pa∏acu, aby towarzyszyç faraonowi do Êwiàtyni Ozyrysa. W wigili´ tego dnia królewicz Seti pierwszy raz wsta∏ z ∏ó˝ka i w∏adca chcia∏ podzi´kowaç bogom za ocalenie syna.
W otoczeniu niewielkiej tylko Êwity Mernefta uda∏ si´ do Êwiàtyni, gdzie kap∏ani, których grono znacznie zmniejszy∏a epidemia, przyj´li go ze zwyk∏ymi honorami. ZatrzymaliÊmy si´ w sali b´dàcej przedsionkiem Êwiàtyni, do
której, pod nieobecnoÊç chorego arcykap∏ana, wprowadzi∏ faraona jeden z kap∏anów. WidzieliÊmy, jak Mernefta
ukorzy∏ si´ przed posàgiem boga, potem wzniós∏ r´ce, a dêwi´czny jego g∏os rozlega∏ si´ donoÊnie pod wysokim dachem Êwiàtyni:
– Pot´˝ny Ozyrysie, b∏ogos∏awiony bàdê po wszystkie wieki. Mi∏osierdzie twoje ocali∏o mego syna, ale miej li-
110
toÊç tak˝e i nad moim nieszcz´Êliwym narodem. Czy ust´pujesz w pot´dze okrutnemu bogowi ˝ydów? Je˝eli on
móg∏ zes∏aç na nas d˝um´ – ty, wielki opiekunie oddanego tobie narodu – mo˝esz wybawiç nas od niej.
Wszyscy padliÊmy na ziemi´ i wzniós∏szy r´ce, z∏àczyliÊmy swe g∏osy z modlitwà faraona. Teraz kap∏ani i kap∏anki zagrali na harfach i zaÊpiewali Êwi´ty hymn, tak wymowny i pe∏en smutku, ze dêwi´ki te wraz z odurzajàcym zapachem wonnoÊci, wzruszy∏y mnie do ∏ez. Wtedy spostrzegliÊmy, ˝e pod sklepieniem Êwiàtyni zacz´∏y ukazywaç si´ ogniste j´zyki, opuszczajàce si´ wprost na o∏tarz, gdzie zapali∏y od razu przygotowanà ofiar´. Na ten
oczywisty znak ∏askawoÊci wielkiego Ozyrysa nowa nadzieja ogarn´∏a nasze serca. Mernefta te˝ widocznie nabra∏
otuchy, bo ofiarowawszy bogu znaczne dary, powróci∏ do pa∏acu.
Chocia˝ bytnoÊci faraona w Êwiàtyni Ozyrysa nie og∏aszano, nowina ta roznios∏a si´ po mieÊcie z niezwyk∏à
szybkoÊcià i kiedy monarcha wsiad∏ do swego palankinu, okaza∏o si´, ˝e wszystkie ulice, którymi wypad∏o mu podà˝aç, pe∏ne by∏y ludu. Krok za krokiem zdobywaliÊmy drog´ dla faraona wÊród tej masy ludzi, w której rozlega∏y
si´ p∏acze i zawodzenia. Tysiàce ràk wyciàgn´∏o si´ do góry, tysiàce g∏osów wo∏a∏o natarczywie:
– WypuÊç ˝ydów, zlituj si´ nad swoim narodem, wielki monarcho, bowiem zginiemy wszyscy... Patrz, domy pustoszejà, mrà panowie i s∏ugi. Wkrótce zabraknie ràk do niezb´dnej pracy.
T∏um wysuwa∏ naprzód strasznych zniekszta∏conych chorych. Zrozpaczone matki unosi∏y ku faraonowi swe
dzieci pokryte plamami i wrzodami. Nagle t∏um z krzykiem rozbieg∏ si´ na wszystkie strony, duszàc i depczàc si´
nawzajem, bo oto przeje˝d˝a∏ d∏ugi szereg wózków, na których le˝a∏y stosy martwych cia∏ owini´tych w nasmo∏owane p∏ótno.
Na ich widok t∏um wyda∏ rozpaczliwy j´k:
– Wszystko ginie – cia∏a i dusze ludzkie. W mieÊcie umar∏ych ciasno od trupów, wszyscy le˝à jak padlina nieczystych zwierzàt, ràk nie starcza do ich balsamowania i nale˝ytego pogrzebu.
I krzyki zla∏y si´ w jeden wspólny j´k:
– WypuÊç ˝ydów! To jedyne nasze zbawienie!
Mernefta stanà∏ wyprostowany. P∏omiennym swoim wzrokiem obrzuci∏ szybko szalejàcy t∏um, który w jednej
chwili zamilk∏.
– Nie na was samych spad∏o nieszcz´Êcie – zawo∏a∏ faraon swym metalicznym, wyraênie brzmiàcym g∏osem. –
D˝uma nie oszcz´dzi∏a nast´pcy mego tronu i w pa∏acu w∏adcy cierpià niemniej od niewolników. U wszystkich moich krewnych, u dostojników paƒstwa, dowódców wojsk i oficerów gwardii domy pe∏ne chorych, ale nikt z nich nie
za˝àda∏, abym wypuÊci∏ ˝ydów. Czy˝ do takiego stopnia boicie si´ ich i wierzycie, ˝e Moj˝esz ma w∏adz´ nad d˝umà i nad Êmiercià? Wracam teraz ze Êwiàtyni Ozyrysa. Pot´˝ny bóg wys∏ucha∏ mej ˝arliwej modlitwy, p∏omieƒ
niebieski zstàpi∏ na o∏tarz i zapali∏ przygotowanà przeze mnie ofiar´. Us∏yszawszy te kojàce s∏owa, wymówione
g∏osem pe∏nym energii i m´stwa, lud podniós∏ g∏ow´, nadzieja zab∏ys∏a we wszystkich spojrzeniach i – g∏oszàc pochwa∏y i b∏ogos∏awieƒstwa, t∏um rozstàpi∏ si´, czyniàc szerokie przejÊcie dla faraona.
– Nie rozpaczajcie, moi wierni Egipcjanie – doda∏ Mernefta – w∏adca wasz uczyni wszystko, co w jego mocy, aby
lud swój ocaliç!
Palankin ruszy∏ w drog´, przeprowadzany entuzjastycznymi okrzykami t∏umu. Naród zrozumia∏, ˝e harda dusza
jego w∏adcy cierpia∏a i ˝e wzruszony skargami i ∏zami poddanych, zdecyduje si´ na ust´pstwa wobec Moj˝esza. Blady
i ponury faraon poszed∏ do swoich pokojów, ale nie tknà∏ podanego Êniadania. Jego czara z winem zosta∏a niewychylona i nikt nie Êmia∏ naruszyç g∏´bokiego milczenia, jakie zachowywa∏ monarcha. Dopiero pod wieczór zwróci∏ si´ do
radców koronnych, otaczajàcych go w milczeniu i rzek∏ do jednego z nich:
– Jutro rano niech Moj˝esz stawi si´ przede mnà! Nast´pnego rana dano znaç faraonowi, ˝e Moj˝esz czeka na
jego rozkazy.
– Niech wejdzie tutaj – rzek∏ Mernefta, a oczy mu b∏ysn´∏y.
Wkrótce ujrza∏em, jak wysoka i pot´˝na postaç ˝ydowskiego proroka ukaza∏a si´ w g∏´bi galerii. Moj˝eszowi towarzyszy∏ nieroz∏àczny z nim Aaron. Przybli˝ywszy si´ do monarchy, prorok sk∏oni∏ si´ lekko i skrzy˝owawszy r´ce na piersiach, spyta∏ szyderczo:
– Czego ˝yczysz sobie ode mnie, pot´˝ny faraonie? Dlaczego mnie przyzywasz, skoro jesteÊ tak silny i mo˝ny?
– Milcz Êmia∏ku! Czy zdaje ci si´ mo˝e, ˝e nastraszy∏eÊ mnie swym czarodziejstwem? – zawo∏a∏ grzmiàcym g∏o-
111
sem Mernefta. – Wiemy, ˝e nas∏a∏eÊ d˝um´ na mój naród za pomocà jakichÊ piekielnych czarów, ale nigdy nie
uwierz´, ˝eby to mog∏o byç boskim dzie∏em. Nie dla siebie te˝ kaza∏em ci´ wezwaç, a tylko dla poddanych moich,
którzy j´czà i rozpaczajà, myÊlàc, ˝e w∏adny jesteÊ powstrzymaç rozszala∏à Êmierç. Niemàdry, Êlepy naród – z goryczà doda∏ Mernefta. – Wyobra˝a sobie, ˝e ty mo˝esz kierowaç paƒstwem mroku i cieniów... Zatem, dobrze. Ust´puj´ ˝yczeniom jego i daj´ ci dwadzieÊcia cztery godziny czasu. JeÊli po ich up∏ywie nie b´dzie ju˝ w Egipcie ani
jednego zad˝umionego, mo˝esz wziàç ˝ydów i zaprowadziç, dokàd zechcesz.
Moj˝esz cofnà∏ si´ o krok, patrzàc ze zdumieniem na faraona.
– ˚eby przerwaç d˝um´, musz´ mieç trzydniowy termin – rzek∏ po namyÊle.
˚artobliwy uÊmiech pojawi∏ si´ na ustach Mernefty.
– Dobrze, zaczekam – odrzek∏ – po czym obróciwszy si´ do przybocznej stra˝y, rozkaza∏:
– Idêcie i g∏oÊcie na ulicach przy dêwi´ku tràb, by lud zgromadzi∏ si´ natychmiast obok pa∏acu od strony p∏askiego dachu.
Kilku oficerów zbieg∏o na dó∏, ale przekonali si´, ˝e nie by∏o ju˝ potrzeby zwo∏ywania t∏umu z ró˝nych stroƒ.
Dokàd wzrok si´gnà∏, niezliczone mnóstwo ludzi otacza∏o pa∏ac. Poznawszy Moj˝esza, Egipcjanie rzucili si´ za
nim i t∏um, rosnàc bez przerwy, prawie doniós∏ go do pa∏acu faraona.
Jak tylko oznajmili Mernefcie, ˝e lud ju˝ si´ zgromadzi∏, wyszed∏ faraon na p∏aski dach, z wysokoÊci którego
przemawia∏ ju˝ nieraz do ludu. Podszed∏szy do balustrady, skinieniem przywo∏a∏ Moj˝esza do siebie i silnym,
a dêwi´cznym swym g∏osem przemówi∏:
– Wierni Egipcjanie! Wielki mag, Moj˝esz, da∏ mi w tej chwili obietnic´, ˝e przerwie zaraz´ w ciàgu trzech dni.
Po ich up∏ywie w kraju nie powinien pozostaç ani jeden chory na d˝um´. Je˝eli dotrzyma swej obietnicy, dam mu
pozwolenie wyprowadzenia z Egiptu narodu ˝ydowskiego. Zatem, rozkazuj´ wam za trzy dni znów zebraç si´ tutaj
z dowodami pot´gi lub s∏aboÊci Moj˝esza. S∏ysza∏eÊ mojà wol´? – doda∏ faraon, zwracajàc si´ do przera˝onego i niezadowolonego proroka, po czym oddali∏ si´, po˝egnawszy skinieniem naród, który radosnymi okrzykami dawa∏
wyraz swemu zadowoleniu z postanowienia faraona.
UdaliÊmy si´ za monarchà, który przeszed∏ do pokojów nast´pcy. Âwita zosta∏a w sali, a faraon z niektórymi
wy˝szymi dygnitarzami skierowa∏ si´ do sypialni Setiego; ja z kolegà stan´liÊmy na stra˝y wewnàtrz. Królewicz,
chudy i blady, siedzia∏ na krzeÊle, podparty poduszkami. Uca∏owa∏ r´k´ ojca i zapyta∏ z niepokojem:
– Co to znaczy, panie? S∏ysza∏em krzyki t∏umu przed pa∏acem. Moje otoczenie milczy i patrzy w ziemi´, kiedy
zapytuj´ o powód. Co si´ sta∏o? Czy nowe nieszcz´Êcie grozi krajowi?
– I tak, i nie – odrzek∏ wymijajàco Mernefta – naiwny lud ˝ali si´ i j´czy, ˝àdajàc, ˝ebym wypuÊci∏ ˝ydów. Spe∏ni∏em wi´c jego proÊb´. Moj˝esz w∏aÊnie wyszed∏ ode mnie, a ty s∏yszysz radosne okrzyki t∏umu, który gotów
uchwyciç si´ wszystkiego, co wydaje mu si´ Êrodkiem ocalenia. Czerwone plamy wystàpi∏y na zapad∏ych policzkach nast´pcy, a g∏os jego dr˝a∏ nerwowo, kiedy rzek∏ do faraona:
– Wypuszczasz ˝ydów? Och, ojcze, to niegodna ciebie s∏aboÊç... Czy mo˝na s∏uchaç ciemnego t∏umu, zaÊlepionego strachem, który sam nie wie, czego chce? PowinieneÊ cofnàç swà obietnic´, jej spe∏nienie b´dzie prostym
szaleƒstwem.
Chcia∏ powstaç w tym wzruszeniu, ale si∏ mu zabrak∏o i znów opad∏ na krzes∏o.
– Uspokój si´, Seti – rzek∏ faraon. – Czy mo˝esz przypuszczaç, ˝e zdolny jestem ustàpiç ˝àdaniom pospólstwa,
chocia˝ szczerze wspó∏czuj´ jego cierpieniom. Co wi´cej, sam cierpi´ na widok tysi´cy trupów odprowadzanych do
miasta umar∏ych, chocia˝ tam panuje spokój i radoÊç, a tutaj zamieszanie i smutek. Ale takie ju˝ jest nasze ludzkie samolubstwo, ˝e, zaczynajàc od monarchy, który dr˝y o ˝ycie swego nast´pcy, a skoƒczywszy na ostatnim niewolniku, gorzko p∏aczàcym nad swym zmar∏ym synem – chocia˝ tego ostatniego czeka∏ n´dzny i niewolniczy los
jego ojca – ka˝dy chce zachowaç swoich bliskich na tym Êwiecie nieszcz´Êç i cierpieƒ. Mylisz si´ jednak, Seti, ˝e
ust´puj´ przez s∏aboÊç charakteru. Chcia∏em tylko pokazaç oÊlepionemu przera˝eniem narodowi, ˝e pot´ga Moj˝esza nie jest tak wielkà, jak on sàdzi. Nie wiem, jakà truciznà zarazi∏ on nasz pokarm, odzienie, powietrze, ale ty,
mój synu, który jesteÊ uczniem najuczeƒszych kap∏anów, powinieneÊ wiedzieç, ˝e bez porównania ∏atwiej jest rozszerzyç z∏o, ni˝ je przerwaç i unicestwiç, szczególniej Êmierç, t´ bezlitosnà Êmierç, która nigdy prawie nie porzuca
swych ofiar. Niech˝e Moj˝esz wybawi Egipt od d˝umy, a ch´tnie pok∏oni´ si´ przed jego pot´gà, bo ten, kto mocen
112
jest poskromiç Êmierç, musi rzeczywiÊcie byç wys∏annikiem bóstwa! Co zaÊ dotyczy danego przeze mnie s∏owa,
jest ono tak niewzruszone, jak wielka piramida i granit obelisków. Niech tylko Moj˝esz zniszczy d˝um´ i Êmierç,
a pozwol´ mu odejÊç z ˝ydami!
Z b∏yszczàcymi oczami Seti chwyci∏ r´k´ faraona i przycisnà∏ jà do ust.
– Posiadasz wszystkie dary màdroÊci i sprawiedliwoÊci, panie i ojcze mój. Daruj mi puste i nierozsàdne s∏owa moje.
Pomimo niewiary faraona w pot´g´ ˝ydowskiego proroka, t∏umem ow∏adn´∏o goràczkowe wzruszenie, w oczekiwaniu czegoÊ niezwyk∏ego. Ka˝dy, kto mia∏ w domu chorych na d˝um´, podÊwiadomie oczekiwa∏ ich wyzdrowienia i ja sam w ˝aden sposób nie mog∏em odp´dziç od siebie nadziei, ˝e byç mo˝e i ja znajd´ swych bliskich zupe∏nie
zdrowych. Nigdy s∏u˝ba moja nie wyda∏a mi si´ taka przewlek∏a i nudna, jak tego dnia, a kiedy nareszcie mog∏em
opuÊciç pa∏ac, nie pojecha∏em, a pofrunà∏em do domu. Na pró˝no jednak szuka∏em na twarzach spotykajàcych
mnie s∏ug radosnego zdumienia, które g∏osi∏oby o zasz∏ym cudzie. Jak i przedtem, zasta∏em Chenais troszczàcà
si´ o moich chorych rodziców, którzy j´czeli na swem ∏o˝u boleÊci i nie poznali mnie. Jedna tylko Ilziris, zbudziwszy si´ ze spokojnego, pokrzepiajàcego snu, uÊmiechn´∏a si´ do mnie z ca∏à przytomnoÊcià.
– Jutro – rzek∏a do mnie Chenais – mo˝esz ju˝ troch´ porozmawiaç z nià.
Gorzko rozczarowany, poszed∏em do swego pokoju i po∏o˝y∏em si´ spaç.
Nazajutrz przyszed∏szy do siostry, spostrzeg∏em, ˝e ma si´ jeszcze lepiej ni˝ wczoraj. Wyciàgn´∏a do mnie wychud∏à r´k´ i zapyta∏a o rodziców i Chama. Ten ostatni ukry∏ si´ tego dnia, kiedy zachorowa∏a jego narzeczona.
Od tej pory nie widzia∏em go i podejrzewa∏em mocno, ˝e przebywa u swej Êlicznej Lii, która naturalnie zna∏a sposoby ustrze˝enia go przed zarazà. Cham nie odznacza∏ si´ ani m´stwem, ani tym bardziej sumiennoÊcià, kiedy
rzecz sz∏a o w∏asnà skór´. Musia∏ wi´c zatroszczyç si´ o w∏asne bezpieczeƒstwo, chocia˝ wypad∏oby go szukaç
w ˝ydowskich obj´ciach. Wszak˝e ani jednym s∏ówkiem nie zdradzi∏em przed siostrà swych podejrzeƒ, a przeciwnie, powiedzia∏em jej, ˝e Cham pojecha∏ do Ramzesu, do matki, gdzie obecnoÊç jego by∏a nieodzowna dla utrzymania ∏adu mi´dzy jego ludêmi w czasie epidemii. Doda∏em, ˝e wed∏ug wszelkiego prawdopodobieƒstwa jest on
zdrów, gdy˝ nie otrzymaliÊmy wiadomoÊci o jego chorobie czy Êmierci. Uspokojona widocznie mymi s∏owami, zacz´∏a mówiç o czym innym. W tej chwili Chenais poda∏a jej czark´ z napojem, a siostra, przeprowadzajàc wzrokiem wychodzàcà dziewczyn´, zapyta∏a:
– Powiedz mi, Necho, gdzie kupi∏eÊ t´ m∏odà s∏u˝àcà, takà Êlicznà i dobrà? Ona doglàda mnie chyba lepiej od
naszej Akki!
– Chenais nie jest s∏u˝àcà, a krewnà Kermozy, która zwolni∏a jà do nas czasowo, kiedy zachorowaliÊcie wszyscy troje, a ja zupe∏nie straci∏em g∏ow´, nie wiedzàc, co mam robiç. Ale ciesz´ si´, ˝e znajdujesz jà Êlicznà i dobrà.
Ilziris popatrzy∏a na mnie chwil´ i ciàgn´∏a dalej z uÊmiechem:
– Necho, ona podoba ci si´, nie zaprzeczaj. Postaraj si´ wi´c kupiç jà od Kermozy, która za dobrà cen´ gotowa
sprzedaç wszystko, co zaÊ do pokrewieƒstwa, o którym ci mówi∏a, nie bardzo jej w tym dowierzam.
– Nie, nie – odpowiedzia∏em, wstajàc, bo myÊl o kupieniu Chenais, nie wiem dlaczego, wywo∏a∏a mój wewn´trzny protest.
Tego rana, kiedy koƒczy∏ si´ trzydniowy termin, naznaczony przez Moj˝esza, a przyj´ty przez faraona, przygotowa∏em si´, ˝eby wczeÊniej wyjÊç do pa∏acu. W ciàgu tego czasu nikt wprawdzie nie zachorowa∏ na d˝um´, ale
wsz´dzie by∏y jeszcze ofiary walczàce z okropnà chorobà. Na drodze spotka∏em mnóstwo noszy i pojazdów z chorymi, które lud szeregami ustawia∏ przed pa∏acem.
Wkrótce ukaza∏ si´ na p∏askim dachu Mernefta i zwróciwszy si´ do t∏umu, rzek∏:
– Jak widz´, na chorych nie zbywa i to wam chyba dowodzi, ˝e mia∏em s∏usznoÊç, sàdzàc, ˝e Moj˝esz nie jest
wszechmocny. ˚adna burza nie trwa miesiàcami i ˝adna epidemia nie mo˝e ciàgnàç si´ bez przerwy, zw∏aszcza,
gdy sro˝y∏a si´ tak zaciekle. Wracajcie wi´c do domów, ufajcie w mi∏osierdzie bogów i wierzcie, ˝e wasz faraon
troszczy si´ o swych poddanych, jak ojciec o swoje dzieci.
Rozleg∏y si´ okrzyki i b∏ogos∏awieƒstwa w odpowiedzi na te s∏owa.
– Ale oto nadchodzi Moj˝esz – rzek∏ Mernefta, wracajàc na galerie. – Czy˝by spodziewa∏ si´ przekonaç mnie, ˝e
to on swà mocà przerwa∏ zaraz´? Lub mo˝e z tego miejsca pragnie rozprawiç si´ z g∏upim wystraszonym naro-
113
dem? JeÊli na tym opiera swe zuchwalstwo, to myli si´ okrutnie. Istnieje prawo – ciàgnà∏ Mernefta, zwracajàc si´
do Êwity – prawo sta∏e i niezmienne, które polega na tym, ˝e ka˝dy pierwiastek, stykajàc si´ z pewnymi cia∏ami,
zostaje poch∏oni´ty tylko przez te z nich, które sà do tego podatne. W ten sposób, np. jad d˝umy, poch∏oni´ty przez
wszystkie podatne organizmy, musi przestaç wreszcie dzia∏aç, nie znajdujàc ju˝ wi´cej ofiar. Którzy oparli mu si´,
pozostanà zdrowi, chocia˝by choroba trwa∏a jeszcze rok. Moj˝esz wie o tym, co wam teraz powiedzia∏em, ale ufajàc, ˝e lud prosty nie zna tych tajemnic, chce nas przekonaç, jakoby on powstrzyma∏ d˝um´, a przez to wymóc
uwolnienie swego narodu. T∏um mo˝na oszukaç takim podst´pem, ale nigdy myÊliciela i uczonego.
Wys∏uchaliÊmy ze zdumieniem s∏ów monarchy. Wiadomo by∏o, ˝e pracowa∏ on cz´sto z uczonymi kap∏anami,
ale w obecnoÊci dworzan nigdy nie mówi∏ o tematach naukowych. Przeszed∏szy spiesznie do sali przyj´ç, faraon
siad∏ na podwy˝szeniu, a po kilku minutach stanà∏ przed nim dumny i tryumfujàcy Moj˝esz.
– Ja dotrzyma∏em swej obietnicy – rzek∏ butnie – d˝uma wstrzymana, wypadki choroby stajà si´ coraz rzadsze.
Teraz, wielki faraonie, spodziewam si´, ˝e i ty dotrzymasz swojej.
Mernefta popatrzy∏ na niego z dziwnym uÊmiechem.
– JesteÊ bardzo rozumny, Moj˝eszu, jak na cz∏owieka – rozpoczà∏ faraon z ironià – ale rozumu tego jest zbyt
ma∏o, jak na boga, który posy∏a ciebie i którego wol´ spe∏niasz. Czy on nie rozporzàdza tymi samymi prawami, co
i nasi bogowie? Niebo jednakowe jest dla wszystkich: tak dla ˝yda, jak dla Egipcjanina, woda jednakowo przezroczysta, ziemia ˝yzna jednakowo. S∏oƒce piecze i wiatr ch∏odzi i tych, i tamtych, jedno prawo rzàdzi ich ˝yciem
i Êmiercià. Kiedy Nil wylewa i zrasza ca∏y kraj, wody jego nigdy nie si´gajà poza wiadomà granic´ i po okreÊlonym
czasie sp∏ywajà do ∏o˝yska, przy czym ˝adna ludzka si∏a nie mo˝e ani ich zatrzymaç, ani zmusiç do ponownego
podniesienia si´. To samo dzieje si´ z d˝umà. Rozszerzy∏eÊ jà poÊród nas, jakim sposobem, to twoja tajemnica. Teraz powiadasz mi, zaraza si´ zmniejsza. Kto jednak mi dowiedzie, ˝e zmniejszenie zarazy jest twoim dzie∏em, wolà twego Jehowy? Dzisiaj rano – mówi∏ dalej faraon, wskazujàc na wy˝szych dostojników paƒstwa, stojàcych przy
tronie – moi radcy odczytywali mi sprawozdania dowodzàce, ˝e w Tanisie i najbli˝szych miastach (po wsiach trudniej sprawdziç) nie ma ani jednego domu zupe∏nie wolnego od d˝umy. Liczba chorych waha si´ od trzech do czterdziestu ludzi na ka˝de poszczególne gospodarstwo. Stwierdzono równie˝, ˝e kto nie zachorowa∏ w ciàgu pierwszych trzech dni od wybuchu epidemii, ten zosta∏ zdrów, pomimo ciàg∏ego stykania si´ z zad˝umionymi. Prócz tego, nadzorcy ˝ydowskich dzielnic twierdzà, ˝e niektóre martwe cia∏a zosta∏y tam pokryjomu zniszczone. Czy nie
by∏y to trupy zad˝umionych ˝ydów, których przy ca∏ej swej pot´dze nie mog∏eÊ uchroniç przed zarazà? Ale to sprawa drugorz´dna. Wa˝ne jest to, ˝e w obecnej chwili prawie po∏owa mieszkaƒców Tanisu jeszcze jest zad˝umiona,
a czwarta cz´Êç ludnoÊci wymar∏a. Pytanie wi´c, jakim sposobem powstrzyma∏eÊ chorob´, skoro pozostali zdrowi
niczego nie dowodzà? Ja postawi∏em warunek, ˝eby po trzech dniach nie zosta∏o w kraju ani jednego zad˝umionego. Tego warunku nie dope∏ni∏eÊ, bo nie mog∏eÊ w ka˝dy poszczególny chory organizm wlaç od razu si∏y i zdrowia;
uczyniç to mog∏oby jedno tylko Bóstwo. Ty zaÊ jesteÊ tylko pot´˝nym czarownikiem, wielkim mistrzem w czynieniu z∏a i chronieniu siebie od s∏usznej kary. Dowiedz si´ zatem – koƒczy∏ Mernefta, pochylajàc si´ naprzód i wbijajàc p∏omienny wzrok wprost w oczy oszo∏omionego proroka – ˝e nie wypuszcz´ ˝ydów i strze˝ si´, ˝eby za tym bogiem, którego pos∏annikiem si´ zowiesz, nie ukaza∏ si´ ambitny buntownik, który korzysta z wiadomoÊci zaczerpni´tych w Êwiàtyniach Egiptu, aby szkodziç krajowi, który go wykarmi∏. Nie Jehowie potrzebny jest naród, ˝eby
nad nim panowaç, a tobie samemu...
Âmiertelna bladoÊç pokry∏a wymowne oblicze Moj˝esza. Oczy zab∏ys∏y mu groênie, a palce kurczowo Êciska∏y
po∏´ p∏aszcza. Podniós∏szy pi´Êç ku niebu, zawo∏a∏ ochryp∏ym, Êwiszczàcym g∏osem:
– Wszechwielki Bóg posy∏ajàcy mnie postara si´ dowieÊç ci swej pot´gi!
I dyszàc z wÊciek∏oÊci, odwróci∏ si´ i prawie wybieg∏ z sali.
WstrzàÊni´ci byliÊmy wszyscy Êmia∏à mowà faraona, który z podniesionà dumnie g∏owà zszed∏ z podwy˝szenia
i uda∏ si´ do wewn´trznych komnat. W pierwszej zatrzyma∏ si´ i, obróciwszy si´ do Êwity, rzek∏ powa˝nie:
– Przygotujcie si´ m´˝nie na spotkanie nowego nieszcz´Êcia, jakie nam zeÊle Moj˝esz. Prócz tego – faraon podniós∏ r´k´ i wskaza∏ na niebo – dzisiaj o Êwitaniu by∏em w Êwiàtyni i astrologowie powiadomili mnie, ˝e gwiazdy
mówià o bliskiej groênej burzy, wskutek strasznych upa∏ów, jakie dotàd trwa∏y. Zatem nie ul´knijcie si´ i nie policzcie jej za kar´ boga Moj˝esza, zes∏anà za nasze niepos∏uszeƒstwo. Zapewne Moj˝esz tak˝e dowiedzia∏ si´
114
z gwiazd o zbli˝ajàcym si´ huraganie i zechce zapewniaç wszystkich, ˝e go sam wywo∏a∏; nie dajcie si´ wi´c oszukaç. Astrologowie mówili mi o huraganie, zanim widzia∏em si´ z Moj˝eszem, a gdyby on przewidzia∏ mojà odmow´, nie pokaza∏by si´ tutaj z takà dumnà i tryumfujàcà minà. Mernefta wyszed∏ i niejeden zdziwiony wzrok podniós∏ si´ ku niebu. Na ciemnym jego szafirze nie by∏o ˝adnej chmurki, powietrze dysza∏o upa∏em, a s∏oƒce niemi∏osiernie pra˝y∏o wyschni´tà ziemi´ palàcymi strza∏ami swych promieni.
Smutno wlok∏y si´ nast´pne dni pod naciskiem nieokreÊlonego l´ku; nie dzia∏o si´ nic, ale przeczuwa∏o si´ jakieÊ nieszcz´Êcie. Rodzina moja wysz∏a ju˝ z niebezpieczeƒstwa i przychodzi∏a powoli do zdrowia. W pa∏acu nie
zdarzy∏o si´ nic nowego, a nawet zapowiedziana by∏a w nied∏ugim czasie uczta u faraona na czeÊç uleczonego nast´pcy, który mia∏ wówczas pierwszy raz zasiàÊç do sto∏u.
W dzieƒ uczty, kiedy przygotowywa∏em si´ do wyjazdu, przyjecha∏ Cham, chudy i wyblad∏y, ze strachu naturalnie, bowiem nie chorowa∏ wcale. Rodzina wita∏a go z otwartymi ramionami, ale ja nie mia∏em czasu s∏uchaç jego ozdobnych opisów rzekomych przygód, gdy˝ pora by∏a jechaç do pa∏acu. Od samego wschodu s∏oƒca skwar by∏
nieznoÊny. Na ulicy trudno by∏o oddychaç rozpalonym powietrzem, przesyconym mia∏kim kurzem, który wysusza∏
gard∏o i wygryza∏ oczy. Zaczà∏em si´ niepokoiç, ujrzawszy, ˝e na horyzoncie zbierajà si´ chmury i chwilami dochodzà z pustyni gwa∏towne podmuchy wiatru podnoszàce tumany kurzu.
Jednak uczta w pa∏acu zacz´∏a si´ bez przeszkód. ˚eby rozerwaç i zabawiç królewicza Setiego, Mernefta kaza∏
przygotowaç uczt´ z wielkim przepychem i zaprosiç najznakomitsze i najpi´kniejsze damy dworu. O˝ywienie goÊci dosz∏o do najwy˝szego stopnia i toast za toastem wyg∏aszano za zdrowie monarchy i nast´pcy, kiedy oddalone
grzmoty i wycie wichru zmusi∏y zwróciç uwag´ na to, co dzia∏o si´ pod go∏ym niebem. Faraon wsta∏ od sto∏u i podszed∏szy do okna, zauwa˝y∏:
– Zbli˝a si´ zapowiedziana burza.
Wielu obecnych posz∏o za jego przyk∏adem i stan´li jak wryci przed niezwyk∏ym, zaiste, i przera˝ajàcym obrazem, jaki ukaza∏ si´ ich oczom. Ca∏y niebosk∏on przybra∏ zielonkawo˝ó∏tà barw´, rzucajàc na okolic´ fantastyczny
pomrok. Na widnokr´gu gromadzi∏y si´ g´ste czarne chmury, po których bez przerwy miga∏y w´˝e b∏yskawic,
a wicher wy∏ wÊciekle, gnàc palmy, jak s∏abe trzciny i ze z∏owrogim szelestem, potrzàsajàc ich twardym, mocnym
listowiem. Z dala widaç by∏o Nil, którego zupe∏nie czarne fale wzdyma∏y si´ niby góry za podmuchami nawa∏nicy.
Zaskoczeni ludzie biegali na wszystkie strony, szukajàc, gdzie by si´ ukryç ze swym ci´˝arem czy byd∏em, które
p´dzili. Wtem b∏yskawica, jakby rozdzierajàc niebieskie sklepienie, oÊwietli∏a sal´ fantastycznym blaskiem i przera˝ajàcy huk piorunu zatrzàs∏ pa∏acem do samych podwalin. Z∏ote i srebrne naczynia zachwia∏y si´ i zadzwoni∏y
na stole, w okna wiatr rzuci∏ tumany piasku zmieszanego z deszczem. Rozleg∏y si´ krzyki kobiet. Mernefta usiad∏
na swoim miejscu, poleci∏ zaciàgnàç okna g´stymi, ci´˝kimi kotarami z b∏´kitno-z∏otej materii, zapaliç lampy
i ucztowaç dalej.
Ale nikt nie móg∏ ju˝ jeÊç, ani rozmawiaç. Uderzenia piorunów i ryk burzy g∏uszy∏y s∏owa, wiatr zrywa∏ zas∏ony, a blask b∏yskawic t∏umi∏ Êwiat∏o wielkich jasnych lamp. Wszystkie twarze by∏y blade i niespokojne, a serce
moje Êciska∏o si´ na myÊl o tym, co dzieje si´ w domu, gdzie rodzice zaledwie zacz´li przychodziç do siebie, a Ilziris
dopiero podnios∏a si´ z ∏ó˝ka. Jak˝e ta straszna burza musia∏a podzia∏aç na ludzi tak jeszcze s∏abych po chorobie.
I jak ich wierna opiekunka Chenais b´dzie walczy∏a dzielnie z zam´tem! Wyrzuca∏em sobie ostro, ˝e przeczuwajàc
burz´, nie zosta∏em w domu pod jakimkolwiek pozorem. Nie ma wàtpliwoÊci, ˝e podobne myÊli dzieli∏ ze mnà niejeden z zaproszonych, bo wiele oczu wkrótce spoglàda∏o t´sknie ku wyjÊciowym drzwiom sali.
W koƒcu burza troch´ przycich∏a. Panowa∏ jeszcze prawie zupe∏ny mrok, ale deszcz i wiatr usta∏y. Mernefta ze
smutkiem i wspó∏czuciem patrzy∏ na niespokojne twarze swoich goÊci i wsta∏ od sto∏u, wydawszy rozkaz mistrzowi ceremonii, aby zawiadomi∏ wszystkich, kogo nie zatrzymuje w pa∏acu obowiàzek s∏u˝bowy, ˝e mogà wracaç do
domu. Nie trzeba mówiç, z jakim poÊpiechem skorzysta∏em z tego pozwolenia. Ale wobec trawiàcego mnie niepokoju sposób podró˝owania palankinem wyda∏ mi si´ zbyt powolny. Dlatego ofiarowa∏em swój palankin pewnemu
oficerowi, który musia∏ jeszcze pozostaç, proszàc go w zamian o konia pod wierzch. Otrzymawszy jego zgod´, skoczy∏em na siod∏o i pomknà∏em ku domowi.
Huragan zatrzyma∏ si´ niestety nie na d∏ugo. Zaledwie ujrza∏em bram´ naszego domu, kiedy burza wróci∏a ze zdwojonà gwa∏townoÊcià. B∏yskawice i pioruny nast´powa∏y jedne po drugich bez ˝adnej przerwy, deszcz la∏ jak z cebra
115
i w chwili, kiedy ukry∏em si´ ze swym spienionym koniem pod mocnym sklepieniem bramy, spad∏ z og∏uszajàcym ∏omotem grad wielkoÊci kurzego jaja. Zostawiwszy konia pod opiekà s∏u˝àcego, wbieg∏em po schodach i w galerii, s∏abo
oÊwietlonej pochodniami i Êwiat∏em b∏yskawic, ujrza∏em pod Êcianà szereg ludzi, podobnych do widm, którzy siedzàc na
pod∏odze, tulili si´ do siebie.
Niektórzy chowali g∏ow´ mi´dzy kolanami, inni zas∏aniali twarz po∏ami ubrania. Byli to wyleczeni z d˝umy
niewolnicy i s∏ugi, którzy do tej pory kryli si´ w swych izbach, a teraz przera˝eni wylegli tutaj, spodziewajàc si´
znaleêç lepsze schronienie przed tà strasznà burzà, wydajàcà si´ koƒcem Êwiata. Kiedy mnie zobaczyli, wydali ˝a∏osne j´ki i wyciàgali ku mnie swe wychud∏e r´ce.
– Ach, panie – zawo∏a∏ jeden stary Egipcjanin, podczaszy mego ojca – to karze nas bóg Moj˝esza. Najpierw zes∏a∏ d˝um´, a teraz chce nas ostateczmie wyt´piç... Âwiat si´ wali.
– Nie, nie – zaprzeczy∏em, starajàc si´ nadaç pewnoÊç swemu g∏osowi – bóg Moj˝esza nie ma tu nic do czynienia, burza zebra∏a si´ od silnych upa∏ów. Przejdzie i znów zapanuje pokój i cisza w przyrodzie. Wracajcie do swoich izb, dobrzy ludzie, po∏ó˝cie si´ i nie wyczerpujcie na pró˝no swych s∏abych si∏.
Zostawiwszy biedaków, skierowa∏em si´ do komnat rodziców. W jednej z sal, przez które wypad∏o mi przechodziç, sta∏a przy oknie postaç kobieca.
– Kto tutaj? – zapyta∏em.
Kobieta zadr˝a∏a i rzuci∏a si´ ku mnie, a przy Êwietle b∏yskawic pozna∏em zmartwia∏à ze strachu Chenais.
– Czy to ty, Necho – rzek∏a, dotykajàc mnie z trwogà – czy nie jesteÊ ranny, grad nie wyrzàdzi∏ ci jakiej krzywdy?... O,
jakie˝ to okropne!...
Pociàgnà∏em jà ku sobie, dr˝a∏a jak liÊç i nie stawia∏a oporu.
– Chenais – wyszepta∏em – wi´c l´ka∏aÊ si´ o mnie, dr˝a∏aÊ, ˝a∏ujesz mnie? To znaczy, ˝e mnie kochasz? Nie
obawiaj si´ wyznaç mi swych uczuç. I ja kocham ci´ nad wszystko w Êwiecie, potrafi´ ci´ obroniç i dowieÊç tego
jawnie.
– Drogi Necho, jak˝e mam nie kochaç ciebie. Taki jesteÊ dobry, taki wspania∏omyÊlny... Nikt jeszcze nie obchodzi∏ si´ ze mnà, jak z równà. Ale nie mo˝esz nic uczyniç dla mnie. Nale˝´ do Kermozy, a ona ˝àda, ˝ebym kocha∏a
tylko jego... którego boj´ si´ i nie cierpi´, ale przed którym ona, jak i inni, dr˝y, chocia˝ chwali si´ jego pos∏uszeƒstwem. On mnie te˝ nie ustàpi, chocia˝ nie patrzy ju˝ na mnie, odkàd kocha pi´knà dumnà Smaragd´.
Cofnà∏em si´ jak przed ukàszeniem ˝mii.
– Co mówisz, Chenais! Czy naprawd´ kocha∏ ci´ Pinechas? Czy˝ nie jesteÊ krewnà jego matki?
Chenais pad∏a na kolana i wyciàgn´∏a ku mnie swe z∏o˝one ràczki. Nowa b∏yskawica ukaza∏a mi jej cudnà twarzyczk´ zalanà ∏zami z wyrazem goryczy i rozpaczy.
– Mówià, ˝e jestem córkà jej i pewnego szlachetnego Egipcjanina, ale ze mnà obchodzi∏a si´ zawsze jak z niewolnicà, a w Pinechasie mia∏am widzieç pana i byç mu pos∏usznà. Czy mniej kochasz mnie dlatego, Necho, teraz,
kiedy wiesz, kim jestem?
G∏os jej przeszed∏ w szlochanie i sam si´ zawstydzi∏em – rozum straci∏em, czy oÊlep∏em? Cudne to stworzenie
oddane by∏o Pinechasowi jak niewolnica, wi´c jak˝e mia∏a nie nale˝eç do swego pana duszà i cia∏em? Czy jej winà
by∏o, ˝e pokocha∏em jà ju˝ jako drugi? Podnios∏em jà i przytuli∏em do serca, mówiàc:
– Nie, Chenais, mimo wszystko kocham ciebie i uwolni´ z ràk Kermozy za wszelkà cen´.
Zarzuci∏a mi r´ce na szyj´ i przycisn´∏a swe pa∏ajàce usta do moich. Okry∏em poca∏unkami jej twarz i oszo∏omiony swà mi∏oÊcià zapomnia∏em i o chorych rodzicach, i o rozszala∏ych ˝ywio∏ach, sro˝àcych si´ doko∏a nas. Nagle pad∏o na mnie dr˝àce Êwiat∏o lampy i pos∏ysza∏em energicznie wypowiedziane s∏owa:
– A to co takiego? Precz mi z tym!
Wszystko to przywróci∏o mnie rzeczywistoÊci i ujrza∏em ojca, bladego jak cieƒ, który wspierajàc si´ na Chamie, posuwa∏ si´ po pokoju.
– I nie uwierzy∏bym temu – mówi∏ dalej ojciec, rozk∏adajàc r´ce – gdybym nie widzia∏ na w∏asne oczy, Êwiat si´
wali, a on zabawia si´ w mi∏oÊç, jeszcze do tego z niewolnicà!
PuÊciwszy Chenais, która uciek∏a jak sp∏oszona sarna, rzuci∏em si´ ku ojcu i prawie donios∏em do krzes∏a, na
które opad∏ ci´˝ko.
116
– Ojcze – rzek∏em – ta niewolnica, jak jà nazywasz, by∏a dla ciebie najwierniejszà piel´gniarkà, ale póêniej
o tym pomówimy... Dlaczego opuÊci∏eÊ ∏ó˝ko?
– Dlatego, ˝e zbyt okropnie jest le˝eç, kiedy dom co chwila grozi zawaleniem. Co za pioruny, co za grad! Oto
Moj˝esz i jego bóg chcà nas zniszczyç. Kln´ si´ na Ozyrysa, ˝e jeÊli miasto nie rozpadnie si´ i nic nie pogrzebie nas
pod gruzami, to nam przyjdzie umrzeç z g∏odu... Pszenica, winogrona, jarzyny – wszystko przepadnie od tego kamiennego deszczu. S∏uchaj, jaki huk. Grad t∏ucze wszystko na miazg´ i ju˝ dostaje si´ do komnat. Ze skruchà spuÊci∏em g∏ow´, ale na widok matki, która, chwiejàc si´, wesz∏a do sali, pobieg∏em na jej spotkanie.
– Co si´ tu dzieje? – przemówi∏a s∏abym g∏osem, chwytajàc mnie za r´ce. – Jakie ciemnoÊci, jaki huk i grzmot!
Gdzie Mentuchotep? Boj´ si´ sama.
Podprowadzi∏em jà do ojca i posadzi∏em na krzeÊle obok niego. Nied∏ugo przysz∏a Ilziris, oparta na r´ku wiernej Akki i tym sposobem zebraliÊmy si´ wszyscy i w milczeniu ukryliÊmy si´ w najdalszym kàcie sali. Huragan
sro˝y∏ si´ dalej z ca∏à gwa∏townoÊcià. Nie by∏a to jedna z tych silnych, lecz szybko mijajàcych burz, które cz´sto
wybuchajà w goràcych krajach. Ta burza istotnie wyglàda∏a na koniec Êwiata – mrok by∏ taki, ˝e oko nie rozró˝nia∏o najbli˝szych przedmiotów. Powoli lampy i pochodnie dopali∏y si´, pogas∏y i zostaliÊmy w ciemnoÊciach, nie
Êmiejàc ruszyç si´ z miejsca.
Godziny czy dni przesz∏y w tym czasie, nie mog∏em si´ po∏apaç. Chwilami odczuwa∏em g∏ód, to znów wpada∏em
w ci´˝kà niepami´ç. Wreszcie wzi´∏o gór´ znu˝enie; og∏uszony i uko∏ysany g∏uchym pomrukiem burzy, usnà∏em
jak martwy.
Ile czasu tak przespa∏em – nie wiem, ale kiedy przebudzi∏em si´, by∏ jasny dzieƒ. Zerwa∏em si´ na równe nogi
i obejrza∏em doko∏a. O kilka kroków ode mnie rodzice i siostra spali mocno, zupe∏nie wyczerpani i podobni do
umar∏ych. Sala przedstawia∏a ˝a∏osny widok: pod∏oga zalana by∏a potokami wody i zarzucona skorupami kosztownych wazonów i szczàtkami roÊlin, jakimi obstawione by∏y przedtem okna. Za to powietrze by∏o niezwykle czyste i orzeêwiajàce. Zszed∏em na dó∏ i zebrawszy ludzi, niezupe∏nie jeszcze przytomnych, kaza∏em powróciç im do
zwyk∏ych zaj´ç. Potem obudzi∏em rodziców i siostr´, a kiedy przeszli do swych pokoi i posilili si´, powiedzia∏em, ˝e
jad´ do pa∏acu dowiedzieç si´, co tam s∏ychaç i ile w∏aÊciwie czasu trwa∏ huragan, z czego wcale nie umia∏em zdaç
sobie sprawy.
PoÊpiesznie zjad∏em Êniadanie i wyjecha∏em z domu z ci´˝kim sercem. Chenais ukry∏a si´ i to niepokoi∏o mnie
bardziej, ni˝ to co mog∏o si´ zdarzyç w pa∏acu.
Ulice pe∏ne by∏y ludzi, którzy zdenerwowani i bladzi biegali za sprawunkami, zbierali si´ w gromadki i z o˝ywieniem rozprawiali. W ich liczbie by∏o wielu takich, którzy dopiero wracali do zdrowia po d˝umie i pow∏óczyli nogami,
opierajàc si´ na lasce kul lub na ramieniu kogoÊ ze swych domowników. Ze zdziwieniem spostrzeg∏em, ˝e w t∏umie
kr´ci∏o si´ sporo ˝ydów, którzy w ostatnich czasach mo˝liwie unikali pokazywania si´ na ulicach. Rozprawiali g∏oÊno,
zapewniajàc wszystkich, ˝e nie widzieli i nie s∏yszeli ˝adnych ciemnoÊci, ˝adnej burzy, i ˝e u nich ca∏y czas by∏o widno
i bardzo pogodnie. Dobrzy Egipcjanie gromadzili si´ ko∏o nich i s∏uchali, oniemiawszy ze zdziwienia i przestrachu.
Przejecha∏em obok z oboj´tnà minà, myÊlàc zarazem: oni mogà rozpowiadaç wszystko, co im si´ spodoba, nie
ma bowiem nikogo, kto zada∏by im k∏am, bo nikt nie rusza∏ si´ podczas huraganu. Po ostatniej mowie faraona, patrzy∏em zupe∏nie innym okiem na Moj˝esza i myÊla∏em: zupe∏nie mo˝liwe, ˝e ˝ydzi z jego polecenia opowiadajà
niebywa∏e cuda, ˝eby nastraszyç ∏atwowierny naród.
Przed pójÊciem do pa∏acu uda∏em si´ tam, dokàd ciàgn´∏o mnie serce, to jest do Kermozy, gdzie, jak przypuszcza∏em, musia∏a byç Chenais. M∏odziutki murzyn oznajmi∏, ˝e wszyscy w domu Êpià oprócz Pinechasa, który ju˝
wsta∏ i przyjmuje. Poszed∏em do niego i zasta∏em, jak zwykle, pogrà˝onego w papirusach. Schud∏ bardzo, ale min´
mia∏ rozradowanà. Przyjà∏ mnie z uÊmiechem, który jeszcze wzmóg∏ mój niepokój i kaza∏ mi si´ zaczerwieniç. Nie
dopuszczajàc mnie do s∏owa, zapyta∏ drwiàco:
– Przyjecha∏eÊ w sprawie Chenais. Podoba ci si´ i chcia∏byÊ jà zatrzymaç!
Poczu∏em, ˝e krew uderzy∏a mi do g∏owy.
– Dlaczego tak sàdzisz, Pinechasie?
– Ona sama powiedzia∏a mi wszystko – odrzek∏ spokojnie. – Czy˝ mog∏aby coÊ ukryç przed swoim panem?
Ze smutkiem pochyli∏em g∏ow´.
117
– Mówisz s∏usznie, jesteÊ jej panem, wi´c przyszed∏em kupiç jà od ciebie. Oznacz cen´, jakiej ˝àdasz za nià, Pinechasie.
– Nie sàdz´, aby Chenais by∏a do sprzedania. Zresztà zwróç si´ z tym do mojej matki, bo ona jà wychowa∏a i w
ogóle sprawy odnoszàce si´ do kobiet domowych nale˝à do niej. Ja nigdy nie mieszam si´ do tego.
Zrozumia∏em, ˝e nie chcia∏ targowaç si´ ze mnà i trosk´ o to zostawia∏ Kermozie, która skorzysta∏a ze sposobnoÊci, ˝eby obedrzeç mnie do cna. Chytry by∏ ten Pinechas.
Dlatego zmieni∏em rozmow´ i zapyta∏em:
– Co sàdzisz o ostatnich wypadkach?
– Nic.
– Ale jak przypuszczasz, jak to skoƒczy si´ wszystko?
– To trudno przewidzieç.
Znaç by∏o, ˝e nie chce wypowiadaç si´ na ten temat. Wsta∏em.
– Kiedy móg∏bym pomówiç z twojà matkà? – zapyta∏em, ˝egnajàc si´ z nim ozi´ble.
– DziÊ wieczorem albo jutro rano, kiedy b´dzie ci wygodniej – odrzek∏ Pinechas, udajàc, ˝e nie spostrzeg∏ mej
ozi´b∏oÊci.
Pojecha∏em do pa∏acu, gdzie ciàgle jeszcze rozprawiano o huraganie i o cudzie, jaki zdarzy∏ si´ u ˝ydów. Pewien
oficer, mój przyjaciel, odbywajàcy tego rana stra˝ w pokoju faraona, doniós∏ mi, ˝e radcy koronni powiadomili faraona o tym zdumiewajàcym cudzie i o tym, ˝e naród goràco pragnie usuni´cia ˝ydów z Egiptu, bo sam ich widok
sta∏ im si´ nienawistny.
Ale Mernefta z gniewem oÊwiadczy∏, ˝e skoro burza i ciemnoÊci min´∏y, to obecnie jest wszystko jedno, czy
one wyst´powa∏y lub nie w ˝ydowskich siedzibach, a co si´ tyczy uwolnienia ˝ydów, to ju˝ nie chce o tym s∏yszeç
wi´cej.
Zjawienie si´ Moj˝esza w sali stra˝y przybocznej od razu przerwa∏o naszà rozmow´. Warta przepuÊci∏a go
z milczàcem przera˝eniem i kiedy spokojnym, ale w∏adczym tonem poleci∏ donieÊç faraonowi, ˝e pragnie z nim
mówiç, nikt nie odwa˝y∏ si´ dokonaç tego, czego w duszy pragnà∏ ka˝dy, to znaczy, za∏atwiç si´ z nim w taki
sposób, ˝eby ju˝ nie móg∏ wi´cej powtarzaç swych odwiedzin. Mernefta kaza∏ wprowadziç Moj˝esza. UdaliÊmy
si´ tu˝ za nim i stan´liÊmy przy drzwiach. Prorok podszed∏ do tronu i zapyta∏ wprost:
– Ostatni raz zapytuj´ ciebie, w∏adco Egiptu, czy masz zamiar s∏uchaç rozkazów Jehowy i wypuÊciç naród
izraelski?
Faraon zmierzy∏ go od stóp do g∏owy dumnym, lodowatym wzrokiem.
– Nie – odrzek∏ swym metalicznym g∏osem, dr˝àcym od hamowanego oburzenia – i ostatni raz mówi´ ci, Moj˝eszu, ˝e twoje zuchwalstwo wyczerpa∏o mojà cierpliwoÊç. Rozkazuj´ ci opuÊciç Egipt w ciàgu trzech dni. JeÊli po
tym terminie noga twoja oÊmieli si´ stanàç na podw∏adnej memu ber∏u ziemi, to ˝adne czary nie ocalà ju˝ twej g∏owy. Strze˝ si´ zatem pokazaç mi jeszcze raz na oczy!
Moj˝esz wys∏ucha∏ tych s∏ów, skrzy˝owawszy r´ce na piersiach. Z∏owroga b∏yskawica strzeli∏a mu z oczu.
– Rzek∏eÊ faraonie, a ja s∏ucham – powiedzia∏ z zagadkowym uÊmiechem. – Nie ujrzysz mnie wi´cej, dopóki sam
nie przyÊlesz prosiç mnie, ˝ebym wyprowadzi∏ z Egiptu naród wybrany przez Jehow´.
I wyszed∏ powoli, zostawiwszy wszystkich pod wra˝eniem strachu i niepokoju. Sam tylko Mernefta by∏ spokojny i – wychodzàc – rzek∏ swoim radcom:
– Tyle ju˝ razy zuchwa∏y czarownik nam grozi∏ i z pomocà bogów tyle razy wychodziliÊmy ca∏o z jego side∏, ˝e
chyba jego Jehowa wyczerpa∏ ju˝ wszystkie Êrodki.
Nast´pnego dnia wybra∏em si´ do Kermozy, ˝eby ponowiç proÊb´ o sprzeda˝ Chenais. Wys∏ucha∏a mnie z ∏askawà minà i wyg∏osi∏a d∏ugà, ob∏udnà mow´, w której wyjaÊni∏a, ˝e Chenais, córka jej krewnej, nie mo˝e byç
sprzedana, ale, ˝e sama czuje si´ od dawna niezdrowa i b´dzie szcz´Êliwa, jeÊli godna rodzina zechce wziàç na siebie trosk´ o t´ mi∏à dziewczyn´, którà ona kocha jak rodzonà córk´. Je˝eli wi´c zgodz´ si´ wróciç jej znaczne wydatki, jakie ponios∏a na wychowanie i utrzymanie, to nie zmartwi mnie swà odmowà. Poprosi∏em Kermoz´, ˝eby
oznaczy∏a sum´ tych wydatków, a wtedy za˝àda∏a ca∏à kolekcj´ wazonów, amfor, z∏otych i srebrnych kubków
i pó∏misków. Zrozumieç nie mog∏em, na co zachcia∏o jej si´ tyle drogich naczyƒ i dopiero póêniej dowiedzia∏em si´,
118
o co chodzi∏o. Chocia˝ wartoÊç tego wszystkiego znacznie przewy˝sza∏a cen´ ka˝dej niewolnicy, ale zgodzi∏em si´,
bo Chenais warta by∏a wi´cej, i zapyta∏em, czy nie móg∏bym widzieç jej zaraz, ale chytra megiera odpowiedzia∏a,
˝e nie ma jej teraz w domu i ˝e przyÊle jà dopiero jutro.
Wróci∏em zadowolony i zaczà∏em prosiç ojca, ˝eby kaza∏ naszemu staremu zarzàdcy odnieÊç do domu Kermozy
umówionà sum´. Zrazu ojciec oburzy∏ si´ na takà umow´, potem pokiwa∏ g∏owà i podejrzliwie na mnie spojrza∏,
ale w koƒcu poklepa∏ mnie po twarzy i da∏ zezwolenie. Tak wi´c, nasz wierny s∏uga wybra∏ si´ z drogim naczyniem, a w zamian przywióz∏ Chenais. Ale zobaczy∏em jà dopiero na drugi dzieƒ, poniewa˝ mia∏em dy˝ur w pa∏acu.
Kiedy nareszcie zostaliÊmy sami we dwoje, m∏oda dziewczyna, zalewajàc si´ ∏zami, pad∏a mi w obj´cia.
– Co si´ z tobà dzieje, Chenais – rzek∏em, tulàc jà do serca – czy˝ nie jesteÊ zadowolona, ˝e wydosta∏aÊ si´ na
zawsze od Pinechasa i jego matki?
– O, jaka by∏abym szcz´Êliwa, gdyby nie dr´czy∏a mnie pewna straszna obawa... Opowiem ci wszystko, Necho,
ale przyrzeknij mi, ˝e nie rozg∏osisz tego, co pos∏yszysz.
Obieca∏em jej to i uspokoi∏a si´ troch´.
– Widzisz – opowiedzia∏a mi – na kilka godzin przed moim wyjazdem od Kermozy mimowoli us∏ysza∏am rozmow´ Enocha z Pinechasem. Nie wszystko mog∏am zrozumieç, ale wiem, ˝e przygotowuje si´ coÊ okropnego, zdaje si´, wyr˝ni´cie wszystkich pierworodnych synów, od najpierwszego bogacza do ostatniego n´dzarza. A ty, Necho, te˝ jesteÊ pierworodny i od tej myÊli zakr´ci∏o mi si´ w g∏owie i nie dos∏ysza∏am, czy to piàtej czy szóstej nocy
od dzisiaj naznaczono te zabójstwa. Przysi´gnij wi´c mi, ˝e w ciàgu tych dwóch nocy nie b´dziecie obaj z ojcem
spali i ani na chwil´ nie zdejmiecie z siebie zbroi. Tylko wtedy b´d´ troch´ spokojniejsza.
Niepomiernie zdziwiony, przysiàg∏em jej wszystko, czego ˝àda∏a, ale przyznam si´, ˝e wiadomoÊç ta wyda∏a mi si´
niewiarogodnà. Jednak˝e zawiadomi∏em o wszystkim ojca i uradziliÊmy z nim, ˝eby, nie podnoszàc zbytecznej paniki,
przetrwaç te dwie noce na czatach.
Czas wlók∏ si´ sm´tnie i pierwsza noc, którà wypad∏o nam czuwaç, min´∏a szcz´Êliwie. Zaczyna∏em ju˝ przypuszczaç, ˝e Chenais êle zrozumia∏a, co mówiono, kiedy popo∏udniu, wychodzàc z domu, spotka∏em o kilka kroków
od bramy kobiet´ w zas∏onie, która ledwie dyszàc ze zm´czenia i wzruszenia, spyta∏a mnie, czy nie mog´ jej wskazaç domu ojca naczelnika oddzia∏u pojazdów, szlachetnego Necho, syna Mentuchotepa.
– To w∏aÊnie ja jestem Necho, a oto nasz dom – odrzek∏em ze zdziwieniem – ale kim jesteÊ i czego ˝àdasz?
Nieznajoma zadr˝a∏a i chwyciwszy mnie kurczowo za r´k´, wyszepta∏a:
– Je˝eli Cham jest teraz u was, zaprowadê mnie do niego, nie tracàc ani chwili.
Widzàc, ˝e zaledwie trzyma si´ na nogach ze zm´czenia, poda∏em jej r´k´ i zaprowadzi∏em do domu. Przy wejÊciu jednak na schody prowadzàce do pokojów matki, zr´czna postawa i bia∏e delikatne r´ce mego goÊcia wyda∏y
mi si´ podejrzane. Najwidoczniej by∏a to osoba m∏oda i przystojna.
– Pos∏uchaj – rzek∏em, zatrzymujàc si´ w galerii – co chcesz zakomunikowaç Chamowi? Nie zapominaj, ˝e on
jest narzeczonym mojej siostry Ilziris.
Na te s∏owa nieznajoma stan´∏a jak piorunem ra˝ona.
– Ach, zdrajca! – zawo∏a∏a, chwyciwszy si´ r´kami za g∏ow´. Przy tym gwa∏townym ruchu zsun´∏a si´ jej zas∏ona i ujrza∏em twarz czysto semickiego typu, ale zdumiewajàcej urody.
B∏´kitnawo-czarno w∏osy rozsypywa∏y si´ wokó∏ g∏owy jedwabnymi falami, skóra by∏a delikatna i bia∏a, jak s∏oniowa
koÊç, a wspania∏e ciemnoniebieskie oczy to gas∏y, to gorza∏y ogniem nami´tnoÊci i zapalczywego gniewu.
– Niech wi´c przepada! – wyszepta∏a przerywanym g∏osem, widocznie zapomniawszy o mojej obecnoÊci i odwróciwszy si´ szybko, uciek∏a z domu.
Chwil´ sta∏em oszo∏omiony, potem zamar∏o we mnie serce. Teraz nie mo˝na ju˝ by∏o wàtpiç, ˝e gotuje si´ coÊ
okropnego. Pi´kna Lija nie ryzykowa∏aby dla drobnostek uprzedzaç Chama, jak uprzedzi∏a mnie Chenais. Có˝
wi´c zamyÊli∏ jeszcze Moj˝esz, ten pot´˝ny mag i zaci´ty spiskowiec? Mo˝e powstanie zbrojne?
Poszed∏em do ojca i oznajmi∏em mu o tym, co mnie spotka∏o, a co niewàtpliwie potwierdza∏o prawd´ opowiadania
Chenais. Ojciec postanowi∏ znów uzbroiç si´ i nie spaç ca∏à noc z kilku silnymi i pewnymi s∏ugami, ˝eby ochraniaç kobiety, a mnie poradzi∏ zawiadomiç o wszystkim faraona, bo je˝eli Moj˝esz istotnie zamierza∏ odwa˝yç si´ na wymordowanie
pierworodnych, to ˝ycie nast´pcy tronu tak˝e znajduje si´ w niebezpieczeƒstwie. Tak wi´c, wydawszy wraz z ojcem nie-
119
zb´dne zarzàdzenia dla bezpieczeƒstwa domu, przebra∏em si´ i uzbrojony od stóp do g∏owy, uda∏em si´ do pa∏acu. Na
ulicy, niedaleko od naszego domu, znów ujrza∏em nieznajomà za zas∏onà. Przed nià sta∏ Cham i trzymajàc jà za r´ce, coÊ
jej mówi∏ z przej´ciem.
– Necho, Necho – zawo∏a∏, ujrzawszy mnie – chodê tutaj, mam proÊb´ do ciebie. Widzisz, to moja dobra i mi∏a
Lija, której zawdzi´czamy ocalenie naszych stad. Ona uciek∏a do mnie od rodziców, ale ja przyzna∏em si´, ˝e mam
˝eniç si´ z twojà siostrà. Pomimo to, wspania∏omyÊlna dziewczyna przebacza mi i zachowuje dla mnie dobre uczucia. Tylko, bojàc si´ gniewu rodziców, nie odwa˝a si´ wróciç wprost do domu, a chce jechaç jutro do Bubastis, do krewnej swego ojca, która wyprosi dla niej przebaczenie. Ale ˝e dzisiaj nie ma gdzie przenocowaç, prosi o goÊcin´ w waszym domu. Spodziewam si´, ˝e nie odmówisz jej tego? Naturalnie, Ilziris nie trzeba mówiç, kim ona jest.
ProÊba ta mocno mi si´ nie podoba∏a. Ba∏em si´ instynktownie wprowadziç do domu m∏odà ˝ydówk´ na t´ niebezpiecznà noc. Ale odmówienie przytu∏ku samotnej dziewczynie, która przecie˝ przychodzi∏a w dobrych zamiarach, wyda∏o mi si´ okrutne, wi´c ustàpi∏em.
Przybywszy do pa∏acu, dowiedzia∏em si´, ˝e faraon by∏ zaj´ty. Nast´pnie zasiad∏ do kolacji i nadesz∏a ju˝ noc, kiedy (ze wzgl´du na wyÊwiadczone przeze mnie us∏ugi) otrzyma∏em pozwolenie wejÊcia do jego prywatnych pokojów.
Mernefta zabiera∏ si´ ju˝ do spoczynku i odes∏a∏ Êwit´, za wyjàtkiem Radamesa, który podawa∏ mu nocnà odzie˝.
– Co masz mi jeszcze do powiedzenia, Necho? Mów.
Bardzo by∏em niezadowolony z obecnoÊci woênicy, którym g∏´boko gardzi∏em za jego pod∏e tchórzostwo i nieludzkie post´powanie ze Smaragdà, ale nie mia∏em wyjÊcia. Opowiedzia∏em faraonowi pokrótce wszystko, co mnie
spotka∏o i swoje przekonanie, ˝e gotuje si´ coÊ strasznego. Mówiàc to, spojrza∏em bacznie na Radamesa i wyda∏o
mi si´, ˝e on zadr˝a∏ i ˝e w oczach jego b∏ysnà∏ jakiÊ dwuznaczny i z∏oÊliwy wyraz.
Faraon wys∏ucha∏ mnie uwa˝nie.
– Dzi´kuj´ ci, mój wierny i czujny s∏ugo. Bardzo mo˝liwe, ˝e przekl´ty spiskowiec, zawiedziony we wszystkich
swych rachubach, obmyÊli∏ krwawà zemst´. Jednak poszczególne wymordowanie wszystkich pierworodnych synów
wydaje mi si´ nieprawdopodobne. Nie ma wàtpliwoÊci, przede wszystkim mnie pragnie on zadaç cios w serce zabójstwem mego nast´pcy, ale powezm´ Êrodki ostro˝noÊci. Radamesie, idê i ka˝ podwoiç wart´ przy pawilonie nast´pcy tronu. Dowiedz si´ tak˝e, kto jest naczelnikiem oddzia∏u, który tej nocy stoi na stra˝y w pokojach nast´pcy.
– Wiem, ˝e dzisiaj naczelnikiem warty b´dzie Setnecht – rzek∏ Radames.
– To dzielny i waleczny oficer – zauwa˝y∏ faraon. – Mo˝na na nim polegaç, ale dodam mu jeszcze ciebie, Necho.
Uwa˝aj wi´c, strze˝ swego przysz∏ego monarchy.
Radames, który ju˝ wychodzi∏ z pokoju, powróci∏ spiesznie i kl´knàwszy przed faraonem, odezwa∏ si´ b∏agalnym tonem:
– Oka˝ mi ∏ask´, wielki synu Ra, mój koronowany dobroczyƒco. Pozwól dzisiaj i mnie przep´dziç noc na stra˝y
w pokojach królewicza, nadziei Egiptu. W przeciwnym razie l´k o niego nie da mi ani chwili spokoju.
– ProÊba twoja spe∏niona – odrzek∏ ∏askawie Mernefta. – Idêcie wi´c obaj, ja zasn´ spokojnie, wiedzàc, ˝e trzej
wierni i oddani ludzie strzegà nast´pcy.
Nie tracàc czasu, poszed∏em w stron´ apartamentów królewicza. Szczególnego osobistego przywiàzania nie ˝ywi∏em dla Setiego, zna∏em go ma∏o, a przy tym ch∏odne i dumne zachowanie si´ królewskiego m∏odzieƒca trzyma∏o w godnym oddaleniu nawet najbli˝szà Êwit´. Ale ceni∏em w nim nadziej´ dynastii, potomka najs∏awniejszych
monarchów Egiptu i gotów by∏em przelaç swà krew do ostatniej kropli, ˝eby obroniç t´ Êwi´tà g∏ow´ przed zamachem ˝ydów. Setnecht by∏ wyraênie niezadowolony z zaliczenia mnie do warty i uspokoi∏ si´ dopiero po d∏ugim
szeptaniu z Radamesem. Wszystkie wartownicze placówki zosta∏y podwojone, stra˝ rozstawiona nawet na galerii
prowadzàcej do sypialni królewicza. Po zakoƒczeniu tych wszystkich rozporzàdzeƒ poszed∏em przedstawiç si´ nast´pcy.
Seti le˝a∏ ju˝ w ∏ó˝ku, ale nie spa∏. Z g∏owà opartà na r´ku, zdawa∏ si´ pogrà˝ony w zadumie. Da∏ mi znak, ˝ebym si´ zbli˝y∏ i zapyta∏ mnie, z jakiego powodu przychodz´ do niego. Ugiàwszy kolano przed ∏o˝em nast´pcy tronu, powiadomi∏em go o naszych podejrzeniach i niepokoju.
– Ach, z∏oczyƒcy – wymówi∏ pó∏g∏osem. – Necho, podaj mi niezw∏ocznie kind˝a∏, który tam le˝y na taborecie.
Nie chc´ zostawaç bezbronnym.
120
Spe∏ni∏em jego rozkaz, potem sk∏oni∏em si´ z uszanowaniem i wyszed∏em, ˝eby raz jeszcze przejrzeç stra˝e.
Kiedy wróci∏em na galeri´, Setnecht rzek∏ do mnie, wzruszajàc ramionami:
– MyÊl´, ˝e to wszystko pró˝ny strach. Chodêmy, wypijemy czark´ wina dla pokrzepienia.
Z wolna g∏´boka cisza zaleg∏a w ogromnym pa∏acu, przerywana tylko lekkimi, miarowymi krokami obu oficerów, chodzàcych po galerii. Czasem niewolnik przekrada∏ si´ bosymi nogami do kadzielnic, ustawionych w ró˝nych punktach i podk∏ada∏ w´gli i kadzid∏a.
Opar∏szy si´ o kolumn´, sta∏em nieruchomo, czujnym wzrokiem mierzàc wszystkie kàty pokoju, os∏oni´te g´stym cieniem eta˝erek ze zbrojà i trofeami myÊliwskimi, ale nic podejrzanego nie da∏o si´ zauwa˝yç i w koƒcu oczy
moje zatrzyma∏y si´ na szyldwachu, stojàcym na galerii. Oparty na swoim szerokim mieczu, z bojowà siekierà na
ramieniu, wydawa∏ si´ bez ˝ycia, jak posàg. W tej chwili ukaza∏ si´ na galerii Radames i cichym, wolnym krokiem
przeszed∏ obok stra˝nika. Niedaleko od tego ostatniego znajdowa∏ si´ wielki trójnóg, do którego niedawno s∏uga do∏o˝y∏ Êwie˝ych w´gli i kadzid∏a. Doszed∏szy do trójnoga, Radames zatrzyma∏ si´ sekund´. Kolumna zas∏ania∏a jego
postaç, ale widzia∏em, ˝e wyciàgnà∏ r´k´ nad w´glami, które z lekka zatrzeszcza∏y, jak gdyby coÊ na nie sypni´to.
Prawie jednoczeÊnie postaç Radamesa wystàpi∏a zza kolumny i poszed∏ dalej, nie spojrzawszy w mojà stron´.
Przetar∏em sobie oczy. Czy nie marzy mi si´? Wszystko opisane wy˝ej odby∏o si´ tak nagle, ˝e wàtpi∏em
w Êwiadectwo swoich zmys∏ów. Jednak podkrad∏em si´ ostro˝nie do galerii i zaczà∏em Êledziç wzrokiem Radamesa. Na samym koƒcu tarasu zatrzyma∏ si´ on obok Setnechta i obaj, zamieniwszy z sobà par´ s∏ów szeptem, podeszli do sto∏u, na którym znajdowa∏y si´ amfory z winem i du˝a alabastrowa czara z wodà. Umoczywszy w wodzie
r´cznik, oficerowie wytarli nim twarz i r´ce. Noc nie by∏a upalna i chyba nie uczynili tego, ˝eby si´ orzeêwiç. Ale
zaraz obaj wrócili na swe stanowiska i nie widzàc ju˝ w ich ruchach nic podejrzanego, pokiwa∏em g∏owà i zajà∏em
swe miejsce przy ∏ó˝ku Setiego, który widocznie ju˝ usnà∏.
Ile czasu min´∏o od tej chwili, nie mog´ okreÊliç. Dziwna ci´˝koÊç ogarn´∏a z wolna wszystkie moje cz∏onki
i niezwalczony sen bra∏ mnie w swà moc. Zapewne, nie spa∏em ju˝ drugà noc, jednak niemoc taka wyda∏a mi si´
nienormalnà. Nigdy w ˝yciu nie doznawa∏em nic podobnego. Kr´ci∏o mi si´ w g∏owie, nogi dr˝a∏y i ugina∏y si´,
a powieki, niby o∏owiane, opada∏y samo przez si´, mimo wszelkich wysi∏ków, aby utrzymaç je otwarte. Za godzin´
snu da∏bym chyba odràbaç sobie r´k´ czy nog´, ale przecie˝ za nic nie chcia∏em usnàç, skoro od mojej czujnoÊci
w t´ noc zale˝a∏o mo˝e ˝ycie nast´pcy tronu. Walczy∏em z ogarniajàcà mnie sennoÊcià z takim wysi∏kiem, ˝e pot
wystàpi∏ mi na czo∏o. Wtem b∏´dny mój wzrok pad∏ na srebrnà wanienk´ z wodà, stojàcà na stoliku przy Êcianie,
blisko ∏ó˝ka królewicza. Woda owa by∏a przygotowana na kompresy, o które Seti prosi∏ czasem w nocy, bo powracajàc z wolna do zdrowia, cz´sto cierpia∏ na ból g∏owy. Zebrawszy ostatnie si∏y, chwiejàc si´, dobrnà∏em do sto∏u,
zrzuci∏em he∏m i zanurzy∏em w wodzie twarz i r´ce. Zaraz zrobi∏o mi si´ lepiej – sennoÊç odbieg∏a, g∏owa otrzeêwia∏a, ale ca∏e cia∏o by∏o tak znu˝one i z∏amane, ˝e nie mia∏em si∏y wróciç na dawne stanowisko pod kolumnà
i opar∏em si´ o Êcian´. Wtedy dopiero spostrzeg∏em, ˝e stary niewolnik, który nigdy nie opuszcza∏ nast´pcy tronu,
le˝a∏ na stopniach estrady w g∏´bokim Ênie.
Nastawi∏em uszu, o ile pozwala∏y mi przyt´pione zmys∏y, ale najmniejszy szmer nie zmàci∏ g∏´bokiego milczenia nocy, nawet zamilk∏y kroki czuwajàcych oficerów. W´giel w kadzielnicach wygas∏ i w komnacie zaleg∏a pó∏przejrzysta ciemnoÊç.
Nagle wyda∏o mi si´, ˝e jakiÊ cieƒ sunie po Êcianie od strony tarasu. Przetar∏em oczy, sàdzàc, ˝e Êni´ i skamienia∏em ze zgrozy... Postaç ludzka w d∏ugiej bia∏ej szacie z czarnà zas∏onà na g∏owie ukaza∏a si´ na stopniach estrady, ko∏o ∏ó˝ka nast´pcy. Szeroki kind˝a∏ b∏ysnà∏ w podniesionej r´ce i z szybkoÊcià b∏yskawicy zanurzy∏ si´ w pierÊ
Êpiàcego nast´pcy. Seti powsta∏ z dzikim krzykiem i natychmiast opad∏ znów na poduszki. Jak ra˝ony piorunem,
pozosta∏em kilka sekund bez ruchu, ale oprzytomniwszy, nadludzkim wysi∏kiem przemog∏em os∏abienie i rzuci∏em si´ na zbrodniarza w tej chwili, kiedy zbiera∏ krew królewicza, strumieniem p∏ynàcà z rany, do w∏asnej jego
z∏otej czary, ozdobionej drogimi kamieniami. Chwyci∏em zabójc´ wpó∏, starajàc si´ zbiç go z nóg, ale na nieszcz´Êcie, dziwna moja niemoc pozbawi∏a mnie wszelkiej si∏y i zr´cznoÊci.
˚yd wyrwa∏ si´, próbujàc mnie zraniç, ale tylko odepchnà∏ tak, ˝e upad∏em, po czym wymknà∏ si´, unoszàc ze
sobà czar´ Setiego. Padajàc, uderzy∏em si´ mocno w g∏ow´ i krzyknà∏em donoÊnie, ale ˝aden g∏os nie odezwa∏ si´
na mój krzyk. Podnios∏em si´ z trudem, a chwyciwszy Êwiecznik, wybieg∏em na galeri´.
121
Pierwsze, co tam ujrza∏em, to szyldwach, który rozciàgni´ty na kamiennych flizach tarasu, spa∏ twardo; dalej znalaz∏em drugiego, potem trzeciego w takim samym stanie, a na marmurowej ∏awce le˝eli Radames i Setnecht, tak˝e mocno Êpiàcy.
Na pró˝no ich tarmosi∏em, ciàgnà∏em za r´ce, krzycza∏em g∏oÊno nad uchem, budzili si´ tylko na mgnienie i znów padali jak martwi. W rozpaczy porwa∏em alabastrowà waz´ z wodà i chlusnà∏em im w twarz ca∏à zawartoÊç. W przera˝eniu porwali si´ na nogi i utkwili we mnie m´tne spojrzenie.
– Seti zabity! – krzyknà∏em nieswoim g∏osem i pobieg∏em dalej, g∏oszàc murom sal i galeriom j´kiem rozpaczliwym:
– Nast´pca nie ˝yje! Seti zamordowany! W mgnieniu oka przebudzi∏ si´ ca∏y pa∏ac. Ze wszystkich stron ukazali si´ niewolnicy z pochodniami, oficerowie z obna˝onym or´˝em, dworzanie i dostojnicy na pó∏ ubrani i widocznie
tylko co obudzeni z mocnego snu. I ca∏y ten t∏um, blady Êmiertelnie ze zgrozy, powtarza∏ strasznà nowin´, która
sz∏a echem z galerii na galeri´, szerzàc wsz´dzie niewymowne przera˝enie i niepokój.
Nagle u wejÊcia do jednej z sal ukaza∏ si´ Mernefta, blady jak Êmierç i na pó∏ ubrany, tak jak porwa∏ si´ z poÊcieli, otoczony przez stra˝ przybocznà i s∏u˝àcych. Ujrzawszy go, zawróci∏em i wszyscy pobiegliÊmy do sypialni
nast´pcy. Pe∏no ju˝ tam by∏o ludzi, t∏oczàcych si´ przy ∏ó˝ku, na którym le˝a∏ Seti z odrzuconà g∏owà, bez nakrycia. Stary Nubijczyk, dr˝àcy jak liÊç, usi∏owa∏ przewiàzaç mokrà chustà szerokà ran´, ziejàcà na piersi królewicza.
Na ten widok faraon krzyknà∏ i zachwia∏ si´. Ale ju˝ nie widzia∏em, co by∏o dalej. Si∏y mnie opuÊci∏y zupe∏nie,
w g∏owie szumia∏o, wszystkie przedmioty skaka∏y mi przed oczami, upuÊci∏em Êwiecznik i pad∏em bez zmys∏ów.
Oprzytomnia∏em na ∏awce, dokàd przeniesiono mnie zemdlonego. Stary murzyn zwil˝a∏ mi twarz i r´ce wzmacniajàcà esencjà. Podnios∏em si´ s∏aby i dr˝àcy, ale zmieszani ludzie, biegajàcy ko∏o mnie, przywrócili mi pami´ç.
– Czy Seti umar∏? – zapyta∏em pewnego oficera, który przechodzi∏ obok.
– Nie – odpowiedzia∏ – do tej pory ˝yje jeszcze. JeÊli masz si∏y, chodêmy do niego, poprowadz´ ci´.
PoszliÊmy do sypialni nast´pcy, do której wszystkie wejÊcia zajmowali wojskowi. Lampy i pochodnie oÊwietla∏y
jà niemal dziennym blaskiem. Przy ∏ó˝ku rannego sta∏ banda˝ujàcy ran´ stary lekarz, którego ∏ysa g∏owa b∏yszcza∏a jak po˝ó∏k∏a koÊç s∏oniowa. Obok niego m∏ody kap∏an trzyma∏ banda˝e i miednic´ z zakrwawionà wodà, a inny – skrzynk´ z lekarstwami. Po drugiej stronie pokoju siedzia∏ Mernefta, oparty ∏okciami o stó∏, z g∏owà pochylonà na r´ce. Jego nocny chiton by∏ rozpi´ty i pierÊ obna˝ona. Dwaj radcy koronni stali w milczeniu za plecami monarchy, a czterej m∏odzi dostojnicy troskliwie doprowadzali do ∏adu jego kostium. Faraon pozwala∏ im na to i siedzia∏ bez najmniejszego ruchu, jak skamienia∏y. Na pró˝no gorliwy podczaszy kilka razy podawa∏ mu czar´ ze
wzmacniajàcem winem, faraon najwidoczniej nikogo nie widzia∏ i nie s∏ysza∏. W tej chwili lekarz zszed∏ ze stopni
przy ∏ó˝ku i zobaczy∏em twarz le˝àcego na poduszkach królewicza. Oczy by∏y zamkni´te, ale nerwowe drganie ust
wskazywa∏o, ˝e ˝yje. Starzec podszed∏ do faraona, po dawnemu nieczu∏ego na wszystko, co go otacza∏o, i – rzuciwszy mu si´ do nóg – objà∏ go za kolana.
– Wielki synu Ra, drogi monarcho, ojcze i dobroczyƒco swego narodu. PodnieÊ swà g∏ow´ pochylonà strapieniem. ¸aska nieÊmiertelnych darowa∏a wielkà radoÊç moim przestarza∏ym dniom, mog´ bowiem powiedzieç ci –
nadzieja twej dynastii, radoÊç i duma Egiptu, królewicz Seti b´dzie ˝y∏, pot´˝na d∏oƒ Ra os∏oni∏a swà latoroÊl.
Spójrz – narz´dzie wyst´pne trafi∏o na ten amulet, który chocia˝ przebity na wskroÊ, os∏abi∏ cios – rana jest ci´˝ka, ale nie Êmiertelna.
Mernefta wzdrygnà∏ si´, podniós∏ g∏ow´ i lekki rumieniec zabarwi∏ jego oblicze. Chwyciwszy amulet, z goràcà
wdzi´cznoÊcià wyciàgnà∏ r´ce ku niebu.
– Je˝eli prawd´ mówisz, starcze, i sztuka twoja istotnie ocali ˝ycie mego syna, to dzieƒ ten zaprawd´ b´dzie
dniem szcz´Êcia dla ciebie i twego potomstwa – rzek∏ monarcha, a zauwa˝ywszy nareszcie czar´, którà znów podsunà∏ mu podczaszy, opró˝ni∏ jà jednym haustem.
– A teraz – ciàgnà∏ dalej, wstajàc z miejsca – musz´ pomyÊleç o swoim narodzie. Niechaj wszyscy radcy korony
zgromadzà si´ niezw∏ocznie na moich pokojach, a ty, Necho, i wy (tu wymieni∏ jeszcze kilku oficerów), weêcie z sobà ˝o∏nierzy i rozejdêcie si´ po wszystkich miejskich dzielnicach. Stukajcie do wszystkich drzwi domów bogatych
i biednych i budêcie mieszkaƒców. Mo˝e choç niektórym z nich uda si´ jeszcze ocaliç swoich synów.
Wyszed∏em natychmiast. To rozumne rozporzàdzenie dawa∏o mi mo˝noÊç dowiedzieç si´ niezw∏ocznie, co si´
122
dzieje u nas w domu, gdzie dosta∏a si´ podejrzana dla mnie ˝ydówka, którà zazdroÊç mog∏a popchnàç do jakiejÊ
strasznej zemsty nad Chamem. U pa∏acowej bramy rozsta∏em si´ ze swymi towarzyszami, którzy ch´tnie zostawili mi obchód tej dzielnicy, w której mieszkali moi rodzice. Ulice by∏y g∏uche i puste, ludne miasto spa∏o. Z gorzkim
uczuciem patrzy∏em na ciemne, zamkni´te domy, gdzie, byç mo˝e, zdarzy∏o si´ ju˝ nieszcz´Êcie.
– Biedni ludzie – myÊla∏em – Êpicie martwym snem pod wp∏ywem jakiejÊ trawy lub proszku, podrzuconych
skrycie do kadzielnicy, nie wiedzàc, ˝e nadzieja waszego rodu, podpora staroÊci ginie od kind˝a∏u zabójcy.
Rozpocz´liÊmy swe nie∏atwe i nieweso∏e zadanie. Do wszystkich domów, bogatych i biednych, stukaliÊmy tak
d∏ugo, dopóki drzwi nie otwarto.
– Strze˝cie pierworodnych synów w waszym domu. Zabijajà ich tej nocy – mówiliÊmy wtedy i szybko szliÊmy
dalej, nieraz s∏yszàc za sobà rozpaczliwe krzyki, Êwiadczàce o tym, ˝e mieszkaƒcy domu znaleêli ju˝ ofiar´.
Wreszcie nie wytrzyma∏em i trawiony dr´czàcym niepokojem, skierowa∏em si´ ze swymi ˝o∏nierzami do rodzicielskiego domu. Panowa∏o w nim z∏owieszcze milczenie. Mój donoÊny g∏os i stukanie do bramy postawi∏y wreszcie
na nogi starego odêwiernego. Zostawiwszy swych podw∏adnych na ulicy z nakazem budzenia sàsiadów, rzuci∏em
si´ do domu i pobieg∏em prosto do pokoju Chama. Obok drzwi do niego spa∏ mocno na pod∏odze czarny niewolnik.
Schwyci∏em go za rami´ i potrzàsnà∏em tak silnie, ˝e od razu otworzy∏ oczy.
– Gdzie jest ta m∏oda kobieta, którà dzisia∏ Cham przyprowadzi∏? Gdzie jà umieÊcili? – pyta∏em poÊpiesznie.
– Nie wiem – odpowiedzia∏ murzyn, przecierajàc oczy – udzielili jej komnat na lewo od schodów. Szlachetny
Cham kaza∏ mi uwa˝aç, czy nie b´dzie si´ kto przekrada∏ do niego... i zdawa∏o mi si´ – doda∏, drapiàc si´ w g∏ow´
– ˝e tam wesz∏a owa kobieta...
Nie s∏uchajàc dalej, wpad∏em do pokoju Chama, s∏abo oÊwietlonego lampà. Lii nie by∏o nigdzie. Wtedy, chwyciwszy nocnà lampk´, podbieg∏em do ∏ó˝ka i ledwie nie upad∏em! Le˝a∏ na nim Cham z wykrzywionà, posinia∏à
twarzà, z wywróconymi oczami i roz∏o˝onymi r´kami. Na obna˝onej piersi widnia∏a szeroka rana, krew szkar∏atem barwi∏a ca∏à poÊciel i zalewa∏a pod∏og´, tworzàc na niej wielkà czarnà ka∏u˝´. Dr˝àc ca∏ym cia∏em, stara∏em
si´ odnaleêç w zabitym tlejàcà mo˝e jeszcze iskierk´ ˝ycia, ale cia∏o ju˝ by∏o sztywne. Zostawi∏em go i pobieg∏em
na pokoje rodziców.
– Wstawajcie – krzycza∏em, szarpiàc ojca. – W pa∏acu raniony by∏ Seti, a tutaj ra˝ony jest Cham, ale mo˝e
szybka pomoc uratuje go jeszcze.
Ojciec skoczy∏ na równe nogi, matka te˝ obudzona podnios∏a g∏oÊny p∏acz. W kilka minut ca∏y dom by∏ w ruchu
i wszyscy pobiegli do pokoju Chama.
Przy drzwiach ju˝ przy∏àczy∏a si´ do nas na pó∏ odziana Ilziris, którà podtrzymywa∏a Akka.
– Co to? Co sta∏o si´ memu narzeczonemu? – dr˝àcym g∏osem pyta∏a siostra, czepiajàc si´ mej r´ki.
– Uzbrój si´ w m´stwo, moja biedna Ilziris. Wielkie nieszcz´Êcie dotkn´∏o nasz dom i ca∏y Egipt... Idê do swej
sypialni i módl si´. Nie przystoi ci patrzeç na to, co zasz∏o w tym pokoju.
W niemej rozpaczy i przera˝eniu Ilziris zas∏oni∏a twarz r´kami. Akka jà wyprowadzi∏a, a ja wróci∏em do swoich
podw∏adnych na ulic´. Kiedy przechodzi∏em przez dziedziniec, podbieg∏a ku mnie jakaÊ kobieta z rozdzierajàcym
krzykiem, z roztarganymi w∏osami, w poszarpanej odzie˝y. By∏a to m∏oda ˝ona pomocnika naszego zarzàdzajàcego. Nieszcz´Êliwa, zdawa∏o si´, ˝e zupe∏nie straci∏a rozum. Trzymajàc cia∏o trzyletniego ch∏opaczka, zabitego kind˝a∏em, to przytula∏a je do piersi, to trz´s∏a i podnosi∏a nad g∏ow´. Dr˝àc ze zgrozy, chcia∏em rozmówiç si´ z nià,
ale nie zrozumia∏a moich s∏ów i uciek∏a, nape∏niajàc dziedziniec p∏aczem i dzikim Êmiechem.
Z gorejàcà g∏owà zabra∏em si´ znów do pe∏nienia swego smutnego obowiàzku, stukajàc i krzyczàc u wrót ka˝dego jeszcze nietkni´tego domu. Miasto wszak˝e zaczyna∏o si´ ju˝ budziç, a by∏o to przebudzenie straszne. Prawie
we wszystkich domach powstawa∏y rozpaczliwe krzyki. Ulice zacz´∏y si´ zaludniaç, jedni szukali lekarzy, inni b∏àkali si´ bez celu, tracàc przytomnoÊç z rozpaczy. S∏oƒce wzesz∏o i blask zorzy pad∏ na trupy egipskich pierworodnych, otoczonych ∏kajàcymi rodzicami i krewnymi, którzy przespali wyrocznym snem ten czas, kiedy Êmierç zabiera∏a im drogie istoty. PrzeÊladowa∏o mnie teraz nieodparcie wspomnienie o Radamesie i jego osobliwym post´powaniu w t´ noc ostatecznà. Czy˝by on i Setnecht brali udzia∏ w potwornym spisku? To by∏o nieprawdopodobne.
Czy powinienem wyznaç faraonowi swe podejrzenia? Ale nie mia∏em dowodów dla oskar˝enia dwóch ogólnie szanowanych oficerów.
123
Gn´biony tymi wszystkimi myÊlami, powróci∏em do pa∏acu. Niezliczony t∏um zebra∏ si´ ju˝ przed królewskà rezydencjà, a g∏oÊne krzyki podnosi∏y si´ ze wszystkich stron:
– WypuÊç ˝ydów!
Z niema∏à trudnoÊcià przedosta∏em si´ do pa∏acu i razem z innym oficerem wszed∏em na jednà z wie˝ grubego
kamiennego muru, otaczajàcego królewskie mieszkanie. Z wysokoÊci tej wie˝y ca∏y g∏ówny plac widnia∏ jak na
d∏oni.
Przyjaciel powiadomi∏ mnie, ˝e nast´pcy jest lepiej, a faraon zasiada w radzie, przy tym do sali przyleg∏ej
zwo∏ani sà wszyscy pa∏acowi pisarze, a dwaj oficerowie z oddzia∏em ˝o∏nierzy wys∏ani sà na poszukiwanie Moj˝esza, którego majà niezw∏ocznie przyprowadziç do faraona. Podczas gdy rozmawialiÊmy, t∏um na placu tak si´
zwi´kszy∏, ˝e g∏owy ludzi wydawa∏y si´ zbità masà zalegajàcà ca∏à przestrzeƒ. Krzyki, wo∏ania, b∏aganie, aby
ujrzeç faraona, zwi´ksza∏y si´ z ka˝dà chwilà. Ale Mernefta nie pojawia∏ si´, zatrzymany naradà z m´drcami,
radcami korony, rzàdcami miast i dowódcami wojsk.
Nagle na placu powsta∏o nieopisane zamieszanie. Nie wiem, czy rzuci∏ kto wieÊç, ˝e faraon i nast´pca sà zabici,
czy zw∏oka w ukazaniu si´ monarchy nasun´∏a ludziom podejrzenie tego nieszcz´Êcia, doÊç, ˝e w t∏umie podnios∏y
si´ nagle dzikie, nieludzkie skargi.
– Mernefta zabity razem z nast´pcà! Moj˝esz chce zabraç koron´ Egiptu... Zgin´liÊmy, zgin´liÊmy, bo kto nas
obroni, kto b´dzie panowa∏ nad nami!
T∏um rzuci∏ si´ naprzód, napierajàc na mury i duszàc si´ wzajemnie.
– Poka˝cie nam naszego faraona, ˝ywego czy martwego. Chcemy wiedzieç prawd´! – wo∏a∏y tysi´czne g∏osy.
I oszala∏y t∏um otoczy∏ pa∏acowà bram´, usi∏ujàc jà wy∏amaç, wszczynajàc bój z ˝o∏nierzami, którzy w zwartym
szyku, z bronià w r´ku zagradzali im drog´.
W tej krytycznej chwili faraon, którego niewàtpliwie powiadomili o zajÊciu, ukaza∏ si´ na p∏askim dachu, a na
jego widok masa ludzka, ogarni´ta dotàd rozpaczà, zafalowa∏a jak olbrzymi morski wa∏, wstrzàsajàc powietrze
krzykiem radoÊci i ulgi. Wszystkie r´ce b∏agalnym gestem wyciàgn´∏y si´ do Mernefty. Wtedy faraon, podniós∏szy
swój pot´˝ny metaliczny g∏os, w krótkiej energicznej przemowie oznajmi∏ narodowi, ˝e zgodnie z poglàdem
wszystkich wy˝szych dostojników paƒstwa i najmàdrzejszych kap∏anów, postanowi∏ natychmiastowe wygnanie
˝ydów, tak, ˝e do zachodu s∏oƒca powinni oni opuÊciç Tanis, a w ciàgu trzech dni egipskie terytorium. Krzyki szalonej radoÊci i wdzi´cznoÊci zag∏uszy∏y ostatnie s∏owa monarchy i t∏um zaczà∏ si´ rozchodziç, niosàc wsz´dzie
szcz´Êliwà wiadomoÊç, ˝e znienawidzeni ˝ydzi nareszcie opuszczà Egipt.
Zszed∏em z wie˝y i uda∏em si´ do sali przyj´ç, pragnàc byç przy ostatnim widzeniu si´ faraona z Moj˝eszem.
W galerii prowadzàcej do sali siedzieli pisarze i szybko przepisywali na arkuszach papirusu rozkaz w∏adcy, zezwalajàcy na wyjÊcie ˝ydów, a który heroldowie mieli odczytywaç narodowi po ca∏ym Egipcie. Przez kolumny galerii
widaç by∏o postaç Mernefty siedzàcego za sto∏em. Blady, z zaognionemi przez bezsennoÊç oczami, podpisywa∏ egzemplarze rozkazu, które podawa∏ mu jeden z starszych dostojników, a drugi zaraz przyk∏ada∏ do nich królewskà
piecz´ç.
Po jakimÊ czasie wszed∏ oficer z doniesieniem o przybyciu Moj˝esza i w tej chwili ˝ydowski prorok ze spokojnà
i dumnà minà zbli˝y∏ si´ do estrady. Na jego widok oblicze faraona pokry∏o si´ zielonawymi plamami, zacisn´∏y si´
pi´Êci, a usta oszpeci∏ wyraz gniewu.
– Przyszed∏em na twoje wezwanie, faraonie Egiptu – rzek∏ Moj˝esz, a g∏os jego zadêwi´cza∏ prawie nietajonym
tryumfem. – Czy raczysz potwierdziç wiadomoÊç, którà poddani twoi g∏oszà po ulicach, ˝e wreszcie uleg∏eÊ woli Jehowy i wypuszczasz jego naród?
Zapanowa∏a g∏ucha cisza. Wszystkie oczy z dr´czàcym oczekiwaniem zwróci∏y si´ na faraona, który wsta∏
z miejsca i skrzy˝owa∏ r´ce na piersiach.
– Tak, wodzu zbrodniarzy i z∏oczyƒców – wyrzek∏ Mernefta ochryp∏ym g∏osem – zabierz i wyprowadê wybranych synów boga godnego swego pos∏a, ale niech do zachodu s∏oƒca ani jednego ˝yda nie b´dzie w Tanisie, bo inaczej poczujà zapóênieni ostrza mieczów na grzbiecie. A ty, najniegodniejszy z moich poddanych, s∏uchaj ostatnich
moich s∏ów. Niewdzi´czniku, którego Egipt wykarmi∏ i wychowa∏, obdarzy∏ wiedzà i zaszczytami, podszy∏eÊ si´
pod imi´ Boga, ˝eby bezkarnie deptaç swà ojczyzn´, okryç jà ruinà i trupami... Je˝eli istotnie pos∏a∏o ci´ jakieÊ Bó-
124
stwo, to wzywam Je teraz na twojà g∏ow´ jako S´dziego i MÊciciela! Tu∏aj si´ odtàd bez wytchnienia i spokoju, nie
znajdujàc miejsca, gdzie by postawiç ów tron, którego tak po˝àdasz i niechaj na ciebie padnie ca∏a niewinna krew
ofiar d˝umy i kind˝a∏ów nocy dzisiejszej...
Przerwa∏, d∏awiàc si´ oburzeniem. Podczaszy z l´kiem poda∏ mu czar´ wina. Mernefta chwyci∏ jà odruchowo,
ale zamiast ponieÊç do ust, cisnà∏ jà w twarz Moj˝eszowi, krzyknàwszy dzikim, nieswoim g∏osem:
– A teraz, precz stàd, przekl´ty...
˚yd, s∏uchajàcy z rozognionà twarzà mowy faraona, nachyli∏ si´, unikajàc ciosu masywnego, ci´˝kiego naczynia. Kubek upad∏ na pod∏og´ i z brz´kiem potoczy∏ si´ po marmurowych p∏ytach. Moj˝esz podjà∏ go i zawo∏a∏
szyderczo:
– Z tej królewskiej czary wypij´ pierwszy raz wino na tronie, który wznios´ dla siebie!
Potem szybko schowa∏ kubek w zanadrze i pr´dkim krokiem opuÊci∏ sal´.
Dzieƒ minà∏ ci´˝ko i niespokojnie. Po wszystkich ulicach krà˝yli oficerowie z oddzia∏ami ˝o∏nierzy, zapobiegajàc
krwawym starciom narodu z nienawistnymi ˝ydami i dozorujàc punktów zbornych tych ostatnich, skàd ich po∏àczone kolumny kierowa∏y si´ do wszystkich bram miejskich. Ka˝de ˝ydowskie pokolenie pod przewodnictwem starszego i podw∏adnych mu naczelników, odchodzi∏o w sprawnym szyku, zabierajàc ca∏y swój dobytek, za∏adowany na
mu∏y, wielb∏àdy i z∏o˝ony na wozach. Na widok niezliczonych iloÊci stad i wszelkiego bogactwa wywo˝onego przez
˝ydów serce dr˝a∏o mi z gniewu. Zanadto czu∏em si´ Egipcjaninem, ˝eby nie odczuwaç straty naszych s∏u˝àcych. Na
tarasie najwy˝szej wie˝y pa∏acowej sta∏ Mernefta otoczony milczàcà Êwità. Z∏ym, ponurym wzrokiem spoglàda∏ na
zgie∏kliwy pochód wielu tysi´cy ludzi, swoich niedawnych s∏ug i robotników.
Póênym dopiero wieczorem wróci∏em do domu, padajàc ze znu˝enia. Mimo wszystko, ulgà by∏a mi myÊl, ˝e nastàpi∏ koniec wszelkim niepokojom i ˝e nie trzeba ju˝ w ka˝dej chwili l´kaç si´ jakiegoÊ nieoczekiwanego nieszcz´Êcia. Ale na wspomnienie, ˝e tacy s∏awni Egipcjanie jak Radames i Setnecht brali udzia∏ we wstr´tnym spisku,
który zgubi∏ tyle niewinnych ofiar, z wÊciek∏oÊcià zaciska∏em pi´Êci. Da∏bym wiele za to, ˝eby móc wyÊwietliç spraw´ nikczemnych zdrajców, w obecnej jednak chwili nie mo˝na by∏o o tym myÊleç z braku dowodów. Faraon bardzo
lubi∏ Radamesa, a prócz tego, w t´ wyrocznà noc ca∏y Egipt spa∏ kamiennym snem i nikt nie móg∏ potwierdziç
swoim Êwiadectwem tego, co tylko moje oczy widzia∏y. Ale przysiàg∏em sobie pilnie Êledziç post´powanie obu niegodziwców i za pierwszà nadarzajàcà si´ sposobnoÊcià zerwaç z nich mask´ bez wszelkiego mi∏osierdzia.
Kiedy przyjecha∏em do domu, nikt jeszcze z nas nie spa∏. Ojciec z pomocà starszego rzàdcy wybiera∏ nowych
s∏u˝àcych do ró˝nych zaj´ç w domu i w majàtku, jakie dawniej pe∏nili ˝ydzi. Matka i Ilziris siedzia∏y razem i gorzko op∏akiwa∏y Êmierç Chama, wtórowa∏a im Akka, sypiàc wszystkie mo˝liwe przekleƒstwa na Moj˝esza, Lij´ i na
ca∏e plemi´ Izraela.
Tylko jedna Chenais, ∏agodna i us∏u˝na jak zawsze, chodzi∏a mi´dzy matkà i siostrà, zmieniajàc im zimne
kompresy na g∏owie i trzeêwiàc wzmacniajàcà esencjà. Pragnàc pomówiç troch´ z Chenais, wyszed∏em na galeri´,
dajàc jej znak, ˝eby posz∏a za mnà.
– S∏uchaj – rzek∏em, kiedy zostaliÊmy sami – opowiedz mi, co dzia∏o si´ tutaj przez ten czas, kiedy by∏em na
s∏u˝bie. Czy Cham nie da∏ ju˝ znaku ˝ycia?
– Nie, by∏ ju˝ zupe∏nie martwy, a rozpacz twojej matki i Ilziris by∏a wprost straszna! Z wielkim trudem uda∏o
nam si´ uspokoiç je troch´ i ojciec twój kaza∏ przenieÊç cia∏o Chama do sali na dolnym pi´trze, dokàd jutro przyjdà
balsamownicy. Potem niema∏o by∏o k∏opotów i krzyków z wyp´dzanymi s∏ugami ˝ydowskimi: niektórzy wcale nie
chcieli wychodziç, a oboje staruszkowie, Rebeka i Reuben, upadli do nóg twemu ojcu z proÊbà, ˝eby ich zatrzyma∏,
bo nie majà nikogo bliskiego i chcieliby umrzeç u swoich dobrych paƒstwa, ale szlachetny Mentuchotep by∏ nieugi´ty i oni odeszli w rozpaczy. W domu by∏ nies∏ychany zam´t, ale ja by∏am szcz´Êliwa, bo wiedzia∏am, ˝e ty ˝yjesz, Necho, a ty, ty jesteÊ dla mnie wszystkim.
Chwyci∏a mojà r´k´ i uca∏owa∏a.
– Dobra Chenais – odpowiedzia∏em, ca∏ujàc jà – spodziewam si´, ˝e nastàpi taki dzieƒ, w którym dowiod´ ci,
jak dalece ceni´ twe przywiàzanie.
Podczas nast´pnych dwóch czy trzech dni, pomimo strasznej rozpaczy mnóstwa rodzin, które utraci∏y swych
pierworodnych, wÊciek∏a z∏oÊç ogarn´∏a Egipcjan. Okaza∏o si´, ˝e przed swym wyjÊciem ˝ydzi dopuÊcili si´ olbrzy-
125
mich kradzie˝y. Oprócz niesp∏acenia d∏ugów, jeszcze w noc morderstwa, gdy Egipcjanie byli pogrà˝eni w g∏´bokim
Ênie, wynieÊli mnóstwo z∏ota i cennych rzeczy, które obecnie ograbieni w∏aÊciciele chcieli koniecznie odebraç. MyÊl
o zbrojnej gonitwie za grabie˝cami zjawi∏a si´ w umyÊle wszystkich, ale nie Êmiano mówiç o tym otwarcie, bo faraon milcza∏.
Dowiedzia∏em si´ te˝ ze zdumieniem i oburzeniem, ˝e Pinechas i Kermoza poszli z ˝ydami i wywieêli ze sobà
Smaragd´, jeszcze niezupe∏nie zdrowà po d˝umie. Biedny Omifer, ranny w t´ strasznà noc, nie posiada∏ si´ z rozpaczy, ale rana nie pozwala∏a mu Êcigaç podst´pnego z∏oczyƒcy, który tak niesumiennie nadu˝y∏ jego zaufania.
Radames natomiast z zimnà krwià przyjà∏ wiadomoÊç o utracie ˝ony. Z∏oÊliwa radoÊç, jakà w tej n´dznej duszy
budzi∏ smutek Omifera, a szczególniej myÊl, ˝e zostaje teraz jedynym posiadaczem olbrzymiego majàtku Meny,
by∏y a˝ nadto wystarczajàcym wynagrodzeniem dla czu∏ego ma∏˝onka. Szczerze mi ˝al by∏o pi´knej kobiety, tak
rozpieszczonej i delikatnej, która teraz by∏a zmuszona podró˝owaç po pustyni na wielb∏àdzie, poÊród brudnego odra˝ajàcego narodu i znosiç niepohamowanà nami´tnoÊç niekochanego cz∏owieka. Smutny by∏ to los dla tak znakomitej i dumnej Egipcjanki.
W koƒcu pragnienie zemsty, poruszajàce ca∏à ludnoÊç, odezwa∏o si´ i w pa∏acu. Na rozkaz faraona zwo∏ano
wielkà rad´ dla okreÊlenia strat poniesionych przez kraj z powodu wyjÊcia ˝ydów. Zarzàdcy miast skar˝yli si´, ˝e
roboty publiczne i budowle wsz´dzie sà wstrzymane z braku ràk do pracy, ale wa˝niejsza strata polega∏a na nies∏ychanej grabie˝y, jakiej dopuÊcili si´ ˝ydzi, korzystajàc tej strasznej nocy z os∏abionej czujnoÊci rodzin, zaj´tych
swymi zabitymi i rannymi. IloÊç z∏ota, drogocennych kamieni, srebrnych naczyƒ, kosztownych tkanin i cienkich
p∏ócien zrabowanych przez nich, nie dawa∏a si´ po prostu obliczyç.
Mernefta, uwa˝nie s∏uchajàcy narady dostojników, wsta∏ w koƒcu i zwróci∏ si´ do nich ze s∏owami:
– Najprostsza sprawiedliwoÊç wymaga, ˝eby nie dopuÊciç nikczemników do korzystania z owoców ich wyst´pku. Wyruszmy wi´c za grabie˝cami, aby odebraç im skradzione dobro, a ich samych sprowadziç z powrotem jako
jeƒców i niewolników. Nakazuj´ wojsku ruszyç w pochód siódmego dnia, rachujàc od dzisiaj. B´dzie to dziesiàty
dzieƒ od wyjÊcia ˝ydów, ale oni ciàgnà za sobà zbyt wiele kobiet, dzieci i byd∏a, ˝ebyÊmy nie mogli dop´dziç ich
wkrótce. Rozkazuj´ tak˝e og∏osiç w ca∏ej armii, ˝e ten, kto mi dostarczy g∏ow´ Moj˝esza, choçby to uczyni∏ najlichszy ˝o∏nierz, otrzyma wy˝szy stopieƒ w wojskowej hierarchii, b´dzie bogato obdarzony i z ca∏ym rodem wolny od
wszelkich podatków na wieczne czasy.
Radosne okrzyki odpowiedzia∏y s∏owom faraona i zebranie przystàpi∏o niezw∏ocznie do obmyÊlenia wszystkich
poczynaƒ niezb´dnych przed wyprawà. Mernefta chcia∏ sam dowodziç wojskiem. Dlatego królewicz Seti zosta∏ naznaczony jego zast´pcà na czas nieobecnoÊci, a ˝e rana nie pozwala∏a jeszcze nast´pcy wstaç z ∏ó˝ka, pomocnikiem
jego zosta∏ krewny króla.
WiadomoÊç, ˝e wyprawa jest postanowiona, ucieszy∏a wszystkich. Nie by∏o ani jednego ˝o∏nierza, który nie
chcia∏by ugasiç krwià ˝ydów swojego s∏usznego pragnienia zemsty. Wszyscy zabrali si´ poÊpiesznie do niezb´dnych przygotowaƒ. Co dzieƒ do Tanisu Êciàga∏y wojska wezwane z Teb, Memfisu i innych pobliskich miast, a tymczasem kurierów p´dzono do odleg∏ych miejscowoÊci w paƒstwie. Ja te˝ zosta∏em pos∏any do Ramzesu z pismami
do rzàdcy tego miasta, co do zaopatrzenia wojska w ˝ywnoÊç i przewodników zdolnych dok∏adnie wskazaç drog´,
jakà szli Izraelici. W Ramzesie wypad∏o mi dokonaç smutnego obowiàzku zawiadomienia matki Chama, mieszkajàcej w tym mieÊcie, o Êmierci jej syna. Z nieznoÊnie ci´˝kim uczuciem by∏em Êwiadkiem g∏´bokiego smutku zacnej
kobiety. Rodzice moi polecili mi zaprosiç jà do sp´dzenia kilku miesi´cy w naszej rodzinie, na co ona zgodzi∏a si´
z uczuciem szczerej wdzi´cznoÊci. Ulgà wydawa∏a jej si´ mo˝noÊç op∏akiwania syna wespó∏ z ludêmi, którzy go kochali. Ale radzi∏em jej zaczekaç, a˝ przejdà wojska, ˝eby nie ulec w drodze zw∏oce i innym niewygodom, oraz obieca∏em, ˝e ojciec mój wyÊle wtedy zarzàdc´, który b´dzie jej towarzyszy∏ do Tanisu.
Wype∏niwszy polecenie, zaraz wybra∏em si´ z powrotem do domu, gdzie czeka∏o na mnie wiele spraw i przygotowaƒ. Przeje˝d˝ajàc nocà przez równin´, niedaleko od Ramzesu, spotka∏em starego poganiacza, który p´dzi∏ kilka chudych zm´czonych mu∏ów. Na grzbiecie jednego z nich siedzia∏a kobieta mocno zas∏oni´ta. Spojrza∏em ciekawie na dziwnà karawan´, kiedy nagle zawoalowana kobieta krzykn´∏a i zawo∏a∏a mnie po imieniu. Zdumiony, zatrzyma∏em konia, ale podró˝na odrzuci∏a ju˝ zas∏on´ i ujrza∏em bladà, Êlicznà twarzyczk´ Smaragdy.
– Ty tutaj? Jakim˝e zrzàdzeniem losu – rzek∏em i skoczy∏em z konia, podchodzàc do m∏odej kobiety.
126
– O! – odpowiedzia∏a – z ∏aski bogów wyratowa∏am si´ z wielkiego nieszcz´Êcia... Musisz wiedzieç, ˝e ten nikczemnik Pinechas porwa∏ mnie, uÊpiwszy jakimÊ okropnym zielem. Wyobraê sobie, ˝e obudziwszy si´, ujrza∏am,
˝e jestem w namiocie poÊród ˝ydowskiego obozu. Pinechas zaczà∏ mówiç mi o swojej mi∏oÊci i powiedzia∏, ˝e musz´
iÊç za nim i zawsze ˝yç poÊród tego wstr´tnego narodu. Wtedy, skorzystawszy z dogodnej chwili, wyrwa∏am mu
zza pasa jego w∏asny kind˝a∏ i zabi∏am go... Zobaczywszy, ˝e upad∏ i ˝e krew strumieniem bryzn´∏a z jego rany,
uciek∏am i zmieszana b∏àka∏am si´ po obozie, szukajàc wyjÊcia. Nagle, niedaleko od ostatnich namiotów, spotka∏am cz∏owieka wysokiego wzrostu i bardzo wybitnej powierzchownoÊci. By∏ on widocznie jednym z g∏ównych naczelników, bo kilku starców sz∏o za nim, okazujàc mu wielkà czeÊç. Cz∏owiek ten zatrzyma∏ mnie i zapyta∏, kim jestem i dlaczego biegam po obozie. DomyÊlajàc si´, ˝e to by∏ sam Moj˝esz, upad∏am mu do nóg, opowiedzia∏em ca∏à
prawd´ i b∏aga∏em, ˝eby mnie puÊci∏ do Egiptu. Wypyta∏ mnie o naszà rodzin´ i krewnych, a kiedy wymieni∏am
swego dziadka, zadr˝a∏ i zamyÊli∏ si´ g∏´boko. Po chwili, która wyda∏a mi si´ wiekiem, przesunà∏ r´kà po czole,
podniós∏ mnie i rzek∏ ∏askawie: “JesteÊ zam´˝na, wróç zatem do swoich obowiàzków. Prawa mojego boga zakazujà cudzo∏óstwa i naturalnie, ˝e nie znios´ w swoim obozie ani porwania, ani gwa∏tu. A poniewa˝ m∏odej i pi´knej
kobiecie trudno jest podró˝owaç samej, dam ci przewodnika”. Powiedzia∏ coÊ w swoim j´zyku do otaczajàcych go
˝ydów i oddali∏ si´, po˝egnawszy mnie skinieniem r´ki. Wkrótce potem przyprowadzono tego starca z jego mu∏ami
i wypuszczono nas. Teraz, Necho, powiedz mi, gdzie jest Omifer i jeÊli mo˝na, odprowadê mnie do niego, bo ja za
nic w Êwiecie nie wróc´ do Radamesa.
Wsiad∏em znów na konia, wzburzony silnie opowiadaniem Smaragdy. Wi´c Pinechas, ten ponury, pracowity
cz∏owiek, zmar∏, zamordowany bia∏à ràczkà tej delikatnej, wdzi´cznej kobiety, którà los kaza∏ mu porwaç! W drodze opowiedzia∏em pokrótce Smaragdzie o wszystkich wypadkach, jeszcze jej nieznanych, o ranie Omifera i gotujàcej si´ wyprawie. Wtedy zacz´∏a b∏agaç mnie, ˝eby przeprowadziç jà tajemnie do domu jej przyjaciela, gdzie b´dzie si´ ukrywa∏a do wyjazdu Radamesa, co jej przyrzek∏em.
Oddawszy swà towarzyszk´ w r´ce Omifera, który z radoÊci na pó∏ wyzdrowia∏, pojecha∏em do domu i tak min´∏y dwa dni na ró˝nego rodzaju przygotowaniach do wyprawy. Dzieƒ przed wyruszeniem Omifer przys∏a∏ mi par´ znakomitych koni i list, w którym prosi∏ o przyj´cie daru i korzystania ze wspania∏ych zwierzàt podczas wyprawy. Nazajutrz wsta∏em o Êwicie i w∏aÊnie wybiera∏em si´ do ojca, kiedy nagle Chenais wesz∏a do mego pokoju. By∏a bardzo strapiona i oczy mia∏a nabrzmia∏e od p∏aczu.
– Przysz∏am po˝egnaç si´ z tobà, Necho – rzek∏a, rzucajàc mi si´ na szyj´. – Za chwil´ pójdziesz do rodziny
i biedna Chenais nie oÊmieli si´ wtedy zbli˝yç do ciebie. A przecie˝ odjazd twój na t´ krwawà wojn´ sprawia mi nie
mniej cierpieƒ ni˝ im, a jeÊli nie powrócisz, nie b´d´ ˝y∏a, bo ty jesteÊ wszystkim dla mnie.
Szlochanie przerwa∏o jej dalsze s∏owa. Przytuli∏em jà goràco do piersi i pokry∏em poca∏unkami jej twarzyczk´.
– Osusz swe ∏zy i zdobàdê si´ na m´stwo, Chenais – odpowiedzia∏em. – JeÊli z ∏aski bogów powróc´ ˝ywy i zdrowy, to przysi´gam ci uroczyÊcie, ˝e o˝eni´ si´ z tobà, bo nigdy nie kocha∏em i nie pokocham nikogo tak jak ciebie.
Ciemny rumieniec okry∏ jej blade policzki i wyszepta∏a z wdzi´cznoÊcià:
– Nie Êmiem spodziewaç si´ tak wielkiego szcz´Êcia, ale mi∏e s∏owa twoje zostanà w mej pami´ci do ostatniego tchu.
Po krótkiej rozmowie i ostatnim poca∏unku rozeszliÊmy si´ i uda∏em si´ na po˝egnanie z matkà i Ilziris. Ojciec
mia∏ odprowadziç mnie do pa∏acu. Ci´˝kie by∏o po˝egnanie. Biedne kobiety zalewa∏y si´ goràcymi ∏zami. Wyrwawszy
si´ wreszcie z obj´ç matki, ze ÊciÊni´tym sercem wsiad∏em do powozu i uda∏em si´ do pa∏acu. Tam wszystko ju˝
by∏o w ruchu. Dziedziƒce, galerie, schody pe∏ne by∏y wojskowych, kap∏anów i dostojników zobowiàzanych uczestniczyç w pochodzie, bo faraon udawa∏ si´ najpierw do Êwiàtyni, ˝eby ub∏agaç nieÊmiertelnych o opiek´ dla swego
przedsi´wzi´cia. Po przybyciu do pa∏acu po˝egna∏em si´ z ojcem, który musia∏ zajàç w pochodzie wyznaczone miejsce i nie spodziewa∏em si´ ju˝ spotkaç go w t∏umie. Wkrótce ukaza∏ si´ i Mernefta, który tylko co po˝egna∏ si´ z nast´pcà. Jego pi´kne, m´skie oblicze wyra˝a∏o energi´ i pewnoÊç powodzenia. Wspania∏y bojowy uniform monarchy
dodawa∏ jeszcze dostojeƒstwa jego powierzchownoÊci – mia∏ na sobie wyz∏acanà ∏uskowà zbroj´, purpurowy
p∏aszcz i koron´ Górnego i Dolnego Egiptu z symbolicznymi w´˝ami. Kiedy wsiad∏ do otwartego palankinu, niesiony na ramionach dwudziestu m∏odzieƒców, samych ksià˝àt i krewnych królewskiej rodziny, spojrzenia wszystkich pobieg∏y ku niemu z zachwytem i mi∏oÊcià. By∏ to w ca∏ej pe∏ni monarchà wielkiego narodu, wcieleniem jego
si∏y i pot´gi.
127
Wspania∏y, nieskoƒczony pochód ciàgnà∏ powoli ulicami zalanymi ludem, którego zachwycone pozdrowienia
i b∏ogos∏awieƒstwa prawie zag∏usza∏y dêwi´ki tràb i instrumentów muzycznych. Ludzie wysypali drog´ kwiatami
i palmowymi ga∏àzkami; podniecony, pragnàcy zemsty t∏um sàdzi∏, ˝e ju˝ ma w r´kach wydarte swoje skarby,
op∏acone krwià niecnych grabie˝ców. Orle oko Mernefty czyta∏o na wszystkich twarzach zapalczywe uniesienie
i kiedy pochód zatrzyma∏ si´ przed Êwiàtynià, czo∏o faraona by∏o jeszcze jaÊniejsze, wzrok mocniej mu b∏yszcza∏
ni˝ przy wyjÊciu z pa∏acu. Naczelny kap∏an, w towarzystwie wszystkich kap∏anów i kap∏anek, spotka∏ go u wejÊcia
i poprowadzi∏ do Êwi´tego miejsca.
Ale podczas nabo˝eƒstwa smutna wró˝ba posia∏a nam wszystkim w duszach tajemny strach i zwàtpienie – oto
ogieƒ na o∏tarzu, na którym umieszczona by∏a ofiara Mernefty, zagas∏ niespodzianie w tej samej chwili, kiedy monarcha, kl´czàc z podniesionemi ku niebu r´kami, b∏aga∏ NieÊmiertelnych o darowanie mu zwyci´stwa. Sina bladoÊç okry∏a m´˝ne oblicze faraona. Z nachmurzonym czo∏em wsiad∏ do palankinu i w towarzystwie kap∏anów, niosàcych posàgi bogów, podà˝y∏ za miasto, na równin´, gdzie by∏y zebrane wojska. Na pustej przestrzeni, w Êrodku
rozleg∏ego prostokàta utworzonego z masy wojska, wzniesiony by∏ o∏tarz, na którym w obecnoÊci ca∏ej armii z∏o˝ono bogom uroczyste ofiary. Podobnie jak i inni oficerowie, bioràcy udzia∏ w wyprawie, zajà∏em teraz miejsce w tej
cz´Êci wojsk, gdzie s∏u˝y∏em, a ˝e zas∏ugi moje podczas kl´sk zyska∏y mi godnoÊç naczelnika oddzia∏u pojazdów
w gwardii faraona, musia∏em staç w pierwszym szeregu, o kilka kroków od królewskiego pojazdu, zaj´tego w tej
chwili tylko przez Radamesa. Pojazd ten, ca∏y pokryty bogatymi ozdobami z czystego z∏ota przecudnej roboty, zaprz´˝ony by∏ w par´ wspania∏ych koni z d∏ugà falujàcà grzywà. W zniecierpliwieniu bi∏y one ziemi´ swymi cienkimi zgrabnymi kopytami i gryz∏y w´dzid∏a, ale silna r´ka woênicy hamowa∏a ich zgoràczkowanie. Spoglàda∏em
bacznie na Radamesa, którego nienawidzi∏em i mia∏em w podejrzeniu od pami´tnej nocy rzezi pierworodnych.
M∏ody cz∏owiek w tej chwili przedstawia∏ si´ bardzo pochlebnie. Sta∏ wyprostowany, trzymajàc w jednej r´ce cugle, drugà opierajàc si´ o wielkà ozdobnà tarcz´, którà winien os∏aniaç monarch´ podczas bitwy. Kosztowna ∏uskowa zbroja uwydatnia∏a jego zgrabnà i silnà postaç, b∏yszczàcy he∏m nakrywa∏ g∏ow´. Ale twarz mia∏ bladà, wargi
zaciÊni´te, a w oczach, to gasnàcych, to Êwiecàcych przelotnym ogniem, czai∏o si´ coÊ podejrzanego i niedobrego.
– Strze˝ si´, niegodziwcze, jeÊli planujesz jakàÊ nowà zdrad´ – myÊla∏em, mimowoli Êciskajàc r´kojeÊç swego
bojowego toporu – teraz nie spuszcz´ ci´ z oczu i nie umkniesz przede mnà.
W tej chwili, po skoƒczonej ceremonii religijnej, faraon odprowadzany przez dostojników i kap∏anów, podszed∏
i stanà∏ w swym powozie. Przenikliwy jego wzrok z jakimÊ dziwnym wyrazem zatrzyma∏ si´ chwil´ na bladej twarzy woênicy.
– Chorowa∏eÊ, Radamesie, i omal nie pozbawi∏eÊ mnie swych us∏ug. Co ci si´ sta∏o? Z zadowoleniem widz´, ˝e
wola moja przywróci∏a ci zdrowie.
Nie dos∏ysza∏em odpowiedzi Radamesa, ale dostrzeg∏em, ˝e twarz jego wykrzywi∏a si´ nerwowo, a dr˝àca r´ka
tak mocno pociàgn´∏a lejce, ˝e konie stan´∏y d´ba, potem porwa∏y si´ naprzód i lekki ekwipa˝ pomknà∏ jak strza∏a. Nie b´d´ opisywa∏ szczegó∏ów pochodu. ˚eby dop´dziç ˝ydów, podà˝aliÊmy forsownym marszem i ∏atwo pojàç,
˝e taka spieszna podró˝ przez pustyni´, w palàcych promieniach s∏oƒca i w tumanach duszàcego kurzu, nie mog∏a
byç przyjemna. Nikt jednak si´ nie skar˝y∏, bo ca∏a armia p∏on´∏a ˝àdzà zemsty.
W koƒcu u Trzcinowego (Czerwonego) Morza dop´dziliÊmy nieprzyjaciela, ale wojsko by∏o zm´czone, przy tym
noc zapada∏a. Pewien, ˝e Moj˝esz nie mo˝e uciec przez morze, Mernefta poleci∏ zatrzymaç si´ i rozbiç obóz, z tym,
˝eby po nocnym wypoczynku o Êwicie zaczàç bitw´. Pragnàc na w∏asne oczy zobaczyç nieprzyjaciela, wsiad∏em na
konia i wjecha∏em na pagórek, ze szczytu którego mo˝na by∏o dok∏adnie obejrzeç ˝ydowski obóz i ciemnà mas´ naszych dawnych s∏ug, l´kliwie falujàcà tu i tam.
Powróciwszy do obozu, zosta∏em zaszczycony zaproszeniem do sto∏u faraona. W czasie kolacji Mernefta by∏
w doskona∏ym usposobieniu. Rozmawia∏ weso∏o z dowódcami wojsk, pi∏ za powodzenie or´˝a egipskiego, a po
skoƒczonym przyj´ciu przeszed∏ do mniejszego namiotu, który mu s∏u˝y∏ za podró˝nà sypialni´.
Z wolna zapanowa∏a w obozie cisza, przerywana tylko r˝eniem koni, rykiem mu∏ów i od czasu do czasu g∏uchymi pomrukami lwów, które, podobnie jak jego ojciec, Mernefta lubi∏ zabieraç na wyprawy, ˝eby towarzyszy∏y
w bitwie jego wojennemu rydwanowi. W olbrzymim obozie wszystko spoczywa∏o. Ja te˝ poszed∏em do namiotu,
gdzie ju˝ s∏odko spali niektórzy moi towarzysze, ale na pró˝no kr´ci∏em si´ z boku na bok na swoim ∏o˝u: sen nie
128
nadchodzi∏ i dr´czy∏ mnie jakiÊ nieokreÊlony niepokój. Na koniec wsta∏em i wyszed∏em odetchnàç Êwie˝ym powietrzem. Noc by∏a bardzo ciemna, ale sklepienie niebios usiane by∏o niezliczonym mnóstwem gwiazd. Siad∏em ko∏o
namiotu na worku z obrokiem i popad∏em w g∏´bokà zadum´. Tanis, rodzina, Chenais stan´li przed myÊlowym
wzrokiem... Czy zobacz´ si´ kiedy z nimi? Co nam przyniesie jutrzejszy dzieƒ? Czy nieszcz´Êliwa przepowiednia
w Êwiàtyni nie oznacza, ˝e Mernefta b´dzie ci´˝ko ranny, a mo˝e zabity?
Cichy odg∏os kroków wyrwa∏ mnie z zadumy. Podnios∏em g∏ow´ i zobaczy∏em, ˝e ko∏o mnie przechodzi∏ ostro˝nie cz∏owiek wysokiego wzrostu, otulony w ciemny p∏aszcz. Kiedy mija∏ ognisko, którego czerwonawy p∏omieƒ
oÊwietli∏ na mgnienie jego twarz, wyda∏o mi si´, ˝e to by∏ Radames... Dokàd móg∏ on iÊç o tak póênej porze? Nie dowodzi∏ patrolem i ˝adna koniecznoÊç nie zmusza∏a go do poÊwi´cenia wypoczynku, który zawsze tak ceni∏. Czy nie
obmyÊla znów jakiejÊ nowej zdrady? Jakby ruszony spr´˝ynà wsta∏em i, unikajàc blasku ognia, ostro˝nie poszed∏em w jego Êlady. Radames szed∏ pr´dko i wkrótce dotar∏ do granicy obozu oznaczonej rz´dem kopii zatkni´tych
w ziemi´. Wyczekawszy chwil´, kiedy stra˝nik odchodzi∏ w przeciwnà stron´, Radames leg∏ na ziemi´ i, pe∏zajàc,
zniknà∏ w ciemnoÊciach. Uda∏em si´ za nim w sposób podobny. Oddaliwszy si´ od obozu na pewnà odleg∏oÊç, znów
podniós∏ si´ i szed∏ dalej, prawie biegnàc. Ko∏o pagórka dwaj ludzie wyszli z mroku i zamienili kilka s∏ów z Radamesem, ze s∏ów tych pozna∏em, ˝e to byli ˝ydzi.
Nie omyli∏em si´ zatem; gotowa∏a si´ nowa zdrada. Dotknà∏em r´kà pasa, gdy˝ broƒ zostawi∏em w namiocie,
ale przekona∏em si´ z radoÊcià, ˝e mia∏em jeszcze d∏ugi niezawodny kind˝a∏. Wziàwszy go w r´k´, szed∏em dalej
za zdrajcà. Wkrótce dotarliÊmy do drugiego pagórka, który niewàtpliwie by∏ kopcem granicznym ˝ydowskiego
obozu i na którym rozbity by∏ niewielki samotny namiot. Do niego skierowali si´ Radames i jego przewodnicy, a ja,
pe∏znàc, okrà˝y∏em pagórek, ˝eby dostaç si´ tam ze strony przeciwnej.
Rozciàgnàwszy si´ na ziemi ko∏o namiotu, wycià∏em w nim kind˝a∏em niewielki otwór i zbli˝y∏em do niego
oczy. Przy Êwietle pochodni wetkni´tej w stojàcy na ziemi wy˝∏obiony pieniek ujrza∏em samego Moj˝esza siedzàcego za prostym sto∏em, na którym sta∏a bogato ozdobiona szkatu∏ka. Naprzeciw niego na zwyk∏ej ∏awce siedzia∏ Radames, s∏uchajàcy go uwa˝nie.
– Powtarzam ci – mówi∏ Moj˝esz – je˝eli zgodzisz si´ nam pomóc, to otrzymasz takà nagrod´, o jakiej marzyç
nigdy nie mog∏eÊ. Wybaw mnie tej nocy od Mernefty, tego upartego szaleƒca, który wczoraj i przedwczoraj da∏ s∏owo, a dzisiaj ju˝ je ∏amie. Za samà obietnic´ pomocy otrzymasz t´ szkatu∏k´ pe∏nà skarbów, a za jej wype∏nienie
obdarz´ ci´ niewidzialnà si∏à, która rzuci do twych nóg wszystkich, których zechcesz mieç pod swà w∏adzà.
Wyjà∏ z zanadrza pierÊcieƒ z b∏yszczàcym kamieniem i doda∏:
– Spójrz, oto pierÊcieƒ, dzie∏o pewnego wielkiego maga. Zamkni´ta jest w nim si∏a, mocà której mo˝esz opanowaç wol´ ka˝dego. Z jego pomocà osiàgniesz najwy˝szy stopieƒ dostojeƒstwa, a nawet sam tron Ramzesów. Seti
umrze, a Egipcjanie ciebie wybiorà jako nast´pc´ jego, bo pierÊcieƒ nie tylko zdob´dzie ci wszystkie serca, ale obdarzy niewyczerpanymi skarbami, wobec których niknie ca∏e bogactwo faraonów. Moj˝esz umilk∏, ale nie spuszcza∏ swego p∏omiennego wzroku z twarzy Radamesa, która wyra˝a∏a zach∏annà chciwoÊç wraz z niecierpliwoÊcià.
– Daj mi ten pierÊcieƒ – rzek∏, chciwie wyciàgajàc r´k´ – i naucz, jak robiç z∏oto, a tej ju˝ nocy Mernefta umrze.
Moj˝esz si´ uÊmiechnà∏.
– Poczekaj, najpierw musimy si´ umówiç. Jeden z moich wiernych towarzyszów odprowadzi ci´ do po∏owy drogi
i b´dzie tam czeka∏ na twój powrót. Je˝eli przyniesiesz mu g∏ow´ Mernefty, albo gdy rozpaczliwe krzyki w obozie
Egipcjan oznajmià mi niewàtpliwà Êmierç faraona, wtedy przychodê po magiczny pierÊcieƒ. A ˝e mo˝na nim zamieniaç w z∏oto wszystko, co si´ podoba, to zaraz ci poka˝´... Patrz...
Wskaza∏ r´kà na stos kamieni le˝àcych na ziemi w kàcie namiotu.
– Czy widzisz te kamienie, a uwa˝aj, co teraz stanie si´ z nimi.
Wsta∏ i z nieruchomym wzrokiem i nachmurzonymi brwiami podniós∏ pierÊcieƒ do góry, opisujàc nim kràg doko∏a g∏owy Radamesa. Twarz ostatniego najpierw wyrazi∏a zdumienie, a potem gwa∏towny zachwyt.
– Z∏oto, z∏oto... Zamieni∏y si´ w sztabki z∏ota! – szepta∏ pó∏przytomnie.
W pierwszej chwili nic z tego nie zrozumia∏em, bo kamienie w kàcie zostawa∏y kamieniami i nie zmienia∏y si´
wcale, ale domyÊli∏em si´ wkrótce, ˝e zdrajca zosta∏ zaçmiony czarami, jakàÊ hipnozà. Z p∏onàcym wzrokiem i z twarzà wykrzywionà przez chciwoÊç, wo∏a∏ schrypni´tym g∏osem:
129
– Wierz´ ci i zrobi´ wszystko, co zechcesz!... Za dwie godziny twój zaufany wys∏annik otrzyma g∏ow´ Mernefty.
Nie s∏uchajàc dalej, spe∏znà∏em z pagórka, a dalej pobieg∏em, jak mo˝na najszybciej do obozu egipskiego.
Zlany potem i niemal bez tchu, dop´dzi∏em do namiotu monarchy. Stra˝nicy, znajàc dobrze zaufanie faraona
do mnie, przepuÊcili mnie bez trudnoÊci. Rzuciwszy si´ na kolana ko∏o pos∏ania w∏adcy, który spa∏ mocno, potrzàsnà∏em go silnie za r´k´.
– A! Co – zapyta∏ Mernefta, budzàc si´ nagle. – To ty, Necho? Taki jesteÊ wzburzony... Co si´ sta∏o?
Przerywanym od zm´czenia i wzruszenia g∏osem opowiedzia∏em mu wszystko. Faraon, opar∏szy si´ na ∏okciu,
wys∏ucha∏ mnie i z westchnieniem pokiwa∏ g∏owà.
– Wi´c to prawda, ˝e cz∏owiek, obsypany przeze mnie tylu dobrodziejstwami okazuje si´ zdrajcà?... Zresztà,
opowiadanie twoje nie dziwi mnie zbytnio: by∏em uprzedzony. W wigili´ wyruszenia z Tanisu Smaragda prosi∏a
mnie o tajne pos∏uchanie i opowiedzia∏a o nieuczciwym post´powaniu Radamesa w czasie kl´sk i o tym, ˝e go podejrzewajà o zmow´ z ˝ydami w noc rzezi pierworodnych. Widz´ teraz, ˝e m∏oda kobieta dobrze zrobi∏a, uprzedzajàc mnie, ale chc´ przy∏apaç nikczemnika na miejscu przest´pstwa. Podaj mi mój kind˝a∏, Necho… dobrze. Teraz
ukryj si´ za tà kotarà, a ja udam Êpiàcego. Z dr˝àcym sercem schowa∏em si´ za fa∏dami ci´˝kiej fenickiej tkaniny,
drapujàcej pos∏anie faraona, Êciskajàc r´kojeÊç topora i postanowiwszy silnie uderzyç w g∏ow´ z∏oczyƒcy, jeÊli monarcha opóêni si´ z zatrzymaniem jego r´ki.
Minà∏ jakiÊ czas, który wyda∏ mi si´ wiecznoÊcià. Czeka∏em, nat´˝ajàc wszystkie zmys∏y. Faraon ukry∏ kind˝a∏
pod lwià skórà s∏u˝àcà mu za ko∏dr´ i, zamknàwszy oczy, udawa∏ Êpiàcego.
Nagle zadr˝a∏em. U wejÊcia do namiotu da∏ si´ s∏yszeç szmer, potem lekki trzask. W Êwietle nocnej lampki dostrzeg∏em, jak po dywanie z tygrysich skór skrada∏ si´ jakiÊ cieƒ. Zbli˝ywszy si´ do pos∏ania faraona, cieƒ powsta∏
ostro˝nie, a blade Êwiat∏o lampki ujawni∏o postaç Radamesa. W r´ce jego lÊni∏ si´ krótki i szeroki nó˝, a wykrzywione zsinia∏e oblicze wyra˝a∏o najbardziej okrutne nami´tnoÊci, jakie tylko kryç mo˝e ludzkie serce. Nachyli∏ si´
nad monarchà i wzniós∏ broƒ. Z dr˝àcym sercem zamierzy∏em si´ toporem, ale wszystko dalsze nastàpi∏o z takà
szybkoÊcià, ˝e z nieruchomym wzrokiem stanà∏em zdumiony, jakbym nagle skamienia∏. Ujrza∏em, jak b∏ysnà∏,
opadajàc, nó˝ Radamesa, ale Mernefta z szybkoÊcià b∏yskawicy zatrzyma∏ r´k´ mordercy, wyskoczy∏ z pos∏ania,
a zbiwszy z nóg zdrajc´ uderzeniem swej ˝elaznej pi´Êci, wbi∏ kind˝a∏ w jego pierÊ. Wszystko to odby∏o si´ bez najmniejszego szelestu, nawet stra˝nicy nie podejrzewali, jaki straszny dramat rozegra∏ si´ w królewskim namiocie.
Radames, zalewajàc si´ krwià, pozosta∏ chwil´ w kl´czàcej pozycji, jak go rzuci∏a r´ka monarchy, potem zarz´zi∏
g∏ucho i zwali∏ si´ na tygrysi dywan. Faraon upad∏ na krzes∏o, blady jak Êmierç i z przygas∏ym wzrokiem.
– Ach – odezwa∏ si´ s∏abym g∏osem – jakà˝ prób´ zes∏ali mi bogowie! Najulubieƒszy z moich poddanych, najbli˝szy z moich s∏ug, obsypany zaszczytami i zaufaniem, zdradza i si´ga po moje ˝ycie.
Dr˝àcà r´kà nala∏em czar´ wina i poda∏em jà monarsze. Ale w tej chwili nieoczekiwany i straszny widok poruszy∏ nas obu i r´ka Monarchy, si´gajàc po czar´, znów opad∏a na kolana. Konajàcy Radames podniós∏ si´ nagle i ze
zmartwia∏à twarzà, ze szklanym wzrokiem, przype∏znà∏ do nóg faraona.
– Panie mój i dobroczyƒco – przemówi∏ gasnàcym g∏osem, obejmujàc jego kolana swymi stygnàcymi r´kami – przebacz
mi, pozwól uca∏owaç swà r´k´... Nie odtràcaj mnie, ja umieram... JesteÊ pomszczony...
Przera˝enie, smutek, ˝al, w po∏àczeniu z jakimÊ niewyjaÊnionym uczuciem odbija∏y si´ na wyrazistym obliczu
Mernefty.
– Nieszcz´Êliwy – odpowiedzia∏ w∏adca, nie cofajàc r´ki, do której umierajàcy przywar∏ ustami – dlaczego zmusi∏eÊ mnie do odebrania ci ˝ycia? Ale umieraj w pokoju, przebaczam ci.
Przy tym ostatnim s∏owie r´ce Radamesa opad∏y, g∏owa ci´˝ko usun´∏a si´ na kolana Mernefty. Skoƒczy∏o si´
wszystko.
Faraon w milczeniu z∏o˝y∏ trupa na dywan i zakry∏ go w∏asnym p∏aszczem, potem usiad∏ i opar∏szy si´ ∏okciami
o stolik, zapad∏ w ponure myÊli. Z uszanowaniem odsunàwszy si´ na bok, patrzy∏em na niego ze wspó∏czuciem.
O czym móg∏ myÊleç?
Dopiero po d∏ugim czasie, ju˝ w Êwiecie duchów, dowiedzia∏em si´, ˝e dr´czy∏y go w tej chwili wyrzuty sumienia i skrucha. W jego wyobraêni od˝y∏a odleg∏a przesz∏oÊç. Przypomnia∏ sobie, jak kiedyÊ na uroczystoÊci pa∏acowej spotka∏ matk´ Radamesa, wówczas przeÊlicznà m∏odà kobiet´, którà uwiód∏. Po dziewi´ciu miesiàcach urodzi∏
130
si´ syn, którego faraon zawsze kocha∏ i otoczy∏ swà szczególnà opiekà. Ale z∏y czyn wyda∏ swe owoce i syn ten, zostawszy zdrajcà, zginà∏ z jego w∏asnej r´ki.
Zgie∏k i g∏oÊne okrzyki za namiotem zmàci∏y milczenie. Mernefta podniós∏ g∏ow´.
– Idê, zobacz, co tam znów takiego – rzek∏ z niech´cià.
Nie zdà˝y∏em jednak wyjÊç, kiedy do namiotu wbieg∏o dwóch m∏odych oficerów, krewnych faraona, na pó∏ uzbrojonych, krzyczàc co si∏:
– Panie! ˚ydzi przechodzà przez morze... Ucieknà nam.
Faraon porwa∏ si´ z miejsca, a odtràciwszy nogà trupa, zawo∏a∏ piorunowym g∏osem:
– Podajcie mi zbroj´. Necho, ka˝ zaprz´gaç konie do mego rydwanu.
Wybieg∏em p´dem z namiotu i zobaczy∏em, ˝e ca∏y obóz roi∏ si´ jak w ogniu. Sama myÊl, ˝e wymknie si´ wróg
nienawistny, odbiera∏a wojownikom przytomnoÊç. Nie mog∏em dobadaç si´, kto pierwszy przyniós∏ wiadomoÊç
o przejÊciu Izraelitów przez morze; ten s∏ysza∏ od drugiego, drugi od trzeciego i nikt wyraênie nie odpowiada∏ na
moje pytania. Z szalonym poÊpiechem ludzie wyciàgali pojazdy, zaprz´gali i siod∏ali konie, wk∏adali zbroje. R˝enie
koni, schrypni´te od krzyku g∏osy ˝o∏nierzy, komendy naczelników zlewa∏y si´ w nieopisanà wrzaw´. Chcia∏em
zrazu przecisnàç si´ do swego oddzia∏u, ale przysz∏a mi myÊl, ˝e Mernefta, straciwszy swego woênic´, mo˝e na
mnie w∏o˝y ten zaszczytny obowiàzek i szybko zawróci∏em.
Nie spe∏ni∏a si´ jednak ta nadzieja. W chwili, kiedy podbieg∏em do królewskiego namiotu, wyszed∏ z niego faraon w pe∏nym uzbrojeniu, wskoczy∏ do dwukó∏ki i chwyci∏ lejce.. Podniós∏szy swój bojowy topór, wyda∏ okrzyk wojenny, niemal przenoszàcy dêwi´ki tràb i puÊci∏ si´ lotom strza∏y. Ca∏a masa wojska podà˝y∏a w jego Êlady.
MyÊlàc teraz tylko o tym, ˝eby nadà˝yç, z∏apa∏em przepysznego konia, z którym czyjÊ niewolnik bez powodzenia szuka∏ swego pana i pomknà∏ jak wicher.
Nadchodzàcy poranek by∏ pochmurny, na horyzoncie zalega∏y g´ste chmury, które wiatr przep´dza∏. W ciàgu
kilku minut przebyliÊmy odleg∏oÊç dzielàcà obóz od morza i ujrzeliÊmy na drugim brzegu morskiego przesmyku
niezliczone mnóstwo ˝ydów, t∏oczàcych si´ doko∏a swych stad. Ariergarda ich, wyciàgni´tà wàskà kolumnà, przechodzi∏a k∏usem koryto zatoki, w tym momencie zaledwie pokryte wodà. Na szczycie jednego z pagórków sta∏ Moj˝esz, wznoszàc r´ce do nieba.
Na przedzie naszego wojska p´dzi∏ niewielki oddzia∏ jeêdêców, do którego przy∏àczy∏em si´ i ja w drodze. Niesieni przez nasze lekkie i ràcze wierzchowce, opuÊciliÊmy si´ w Êlad za ˝ydami na odwodnione dno zatoki i dosi´gliÊmy przeciwleg∏ego brzegu jednoczeÊnie z ostatnimi szeregami Izraelitów. Za nami z hukiem lecia∏a szeroka kolumna dwukó∏ek, w których, oprócz zwyk∏ych dwóch ludzi, sta∏o jeszcze po dwóch pieszych (zabranych dla wi´kszego poÊpiechu), potem p´dzi∏a kawaleria i w koƒcu g∏ówne si∏y armii. Ca∏a ta masa ludzi, zaÊlepionych wojennà
goràczkà i myÊlàcych tylko o dop´dzeniu wroga, spuÊci∏a si´ na dno morza. Ale tam, gdzie ˝ydzi przeszli wàskà kolumnà pieszo i lekko, dwukó∏ki, obcià˝one czterema osobami i swym szerokim frontym wyst´pujàce po za lini´
brodu, zacz´∏y grz´znàç. Na pró˝no woênice ch∏ostali konie, które wystraszone i bezsilne pada∏y, lub stawa∏y d´ba
i, wywracajàc dwukó∏ki, powi´ksza∏y tylko nie∏ad i zamieszanie.
Tracàc niemal dech z poÊpiesznej jazdy, z gotowà bronià w r´ku, ju˝ mieliÊmy rzuciç si´ na ˝ydów, kiedy nagle
straszne, wstrzàsajàce krzyki zmusi∏y nas do zwrócenia g∏owy za siebie. Oczom moim ukaza∏ si´ wtedy obraz, od
którego zakrzep∏a mi krew w ˝y∏ach. Niby strza∏a wypuszczona z ∏uku i niezdolna zahamowaç swego lotu, dwukó∏ki, jeêdêcy i piechota rwa∏y naprzód, wpadajàc na swych poprzedników, którzy, ugrz´znàwszy w zamulonym
gruncie morskiego dna, nie mogli ruszyç z miejsca. Zatrzymaç si´ lub cofnàç wojska nie mog∏y, bo wcià˝ nowe i nowe masy napiera∏y na nich z ty∏u i pcha∏y naprzód. Ludzie, konie, wozy naje˝d˝a∏y na siebie, bi∏y, wywraca∏y
w bezradnym chaosie i wsz´dzie rozlega∏y si´ rozpaczliwe krzyki bólu i przera˝enia.
Nagle jakaÊ chmura przes∏oni∏a mi oczy; szare morskie fale, p´dzone wiatrem, wznosi∏y si´ murem, szumiàc
g∏ucho. Jeszcze chwila, i zabójczy j´k ginàcego wojska zosta∏ zag∏uszony pluskiem i hukiem spienionej wodnej masy, pokrywajàcej wszystko... Miejscami wyjrza∏a z odm´tów g∏owa konia lub ludzka r´ka czy b∏yszczàcy he∏m, kilka cia∏ wyp∏yn´∏o na powierzchni´ wody, ale ju˝ nie widzia∏em nic wi´cej. Zakr´ci∏o mi si´ w g∏owie i pad∏em bez
zmys∏ów na ziemi´. Nie by∏o to omdlenie, ale jakiÊ t´py bezw∏ad i niemoc. Harmonijne dêwi´ki uroczystego i rodosnego Êpiewu wróci∏y mi przytomnoÊç. M´tny mój wzrok zatrzyma∏ si´ na t∏umie Izraelitów, którzy na kolanach,
131
z r´kami wzniesionymi ku niebu, Êpiewali hymn dzi´kczynny swemu bogu, który tak jawnie dowiód∏ im swej ∏aski
i opieki.
Tak oto w obliczu wrogów zgin´∏a liczna i dzielna armia, doÊwiadczeni dowódcy i nasz w∏adca, wspa∏omyÊlny
i waleczny Mernefta. Z ca∏ego tego pot´˝nego wojska pozosta∏a ma∏a reszta, kilka setek oszala∏ych ze strachu i ˝a∏oÊci ludzi, którzy nieprzytomnie biegali na przeciwnym brzegu lub w rozpaczy rzucali si´ na ziemi´. Towarzysze
moi instynktownie otoczyli mnie zwartà grupà. Nie chcieliÊmy oddaç si´ w niewol´ i gotowaliÊmy si´ drogo sprzedaç ˝ycie, ale w tej chwili podszed∏ do nas Moj˝esz. Jego ogromny wzrost wydawa∏ si´ jeszcze wi´kszy, a orle spojrzenie promienia∏o zachwytem i dumà.
– Wojownicy egipscy – rzek∏ swym dêwi´cznym g∏osem – daruj´ wam ˝ycie i wolnoÊç. Wracajcie do ojczyzny
oznajmiç nowemu faraonowi o tej wielkiej przegranej jego poprzednika i zaÊwiadczyç przed nim, jak wszechmocny
bóg, który mnie pos∏a∏, broni swego wybranego narodu.
Po kilku godzinach, pos´pni i dr´czeni goryczà, przeprawiliÊmy si´ przez morski przesmyk i wróciliÊmy do
egipskiego obozu, gdzie pozostali niewolnicy, s∏u˝ba i kilka zapasowych oddzia∏ów, pilnujàcych obozu.
Z j´kiem, t∏umiàc swe ∏kania, krà˝y∏em wÊród niezliczonych rz´dów namiotów, których w∏aÊciciele zgin´li
w morskich falach. Patrzàc z boku, mo˝na by∏o pomyÊleç, ˝e nie zmieni∏o si´ nic w obozie, a przecie˝ jak˝e straszliwa katastrofa go nawiedzi∏a! Spojrza∏em na b∏´kitny, przetykany z∏otem namiot, gdzie sp´dzi∏em z faraonem
ostatnie godziny jego ˝ycia i gdzie dotàd le˝a∏ trup Radamesa. Teraz obaj, on i zdrajca, zeszli do paƒstwa Cieni...
W ciàgu wieczora i nocy z wolna nap∏ywa∏y do obozu rozproszone oddzia∏y wojska, sm´tne resztki Êwietnej armii
Mernefty i ∏zy ich zmiesza∏y si´ ze ∏zami niewolników i s∏ug, których ˝al i przera˝enie dochodzi∏o do ob∏´du. Trzeba jednak by∏o coÊ postanowiç i opuÊciç to z∏owieszcze miejsce. Za milczàcà zgodà ogó∏u objà∏em dowództwo i równo ze wschodem s∏oƒca kaza∏em zwijaç namioty, ∏adowaç dobytek i karawanà ruszaç w drog´. Czujàc si´ s∏aby
i niezdrów, wsiad∏em na wielb∏àda i da∏em znak odjazdu.
Z wolna, leniwie powlekliÊmy si´ w drog´ powrotnà, do ojczyzny, gdzie pojawienie si´ nasze wywo∏aç mia∏o j´ki
rozpaczy i potoki ∏ez. Nie zdo∏am opisaç swych uczuç w czasie tej ˝a∏osnej podró˝y. Ani na chwil´ nie dozna∏em zadowolenia, ˝e zosta∏em ˝yw i ca∏y, powraca∏em niemal sam. Kwiat szlachty egipskiej zginà∏ i myÊl o smutku tych
wszystkich szlachetnych rodzin, które utraci∏y synów, ojców, braci i m´˝ów, jak no˝em kraja∏a mi serce, jak gdyby
sz∏o o moich najbli˝szych.
Znalaz∏szy si´ blisko egipskiej granicy, opuÊci∏em swà smutnà karawan´ i z kilku towarzyszami pojecha∏em
przodem, ˝eby czym pr´dzej zawiadomiç nowego faraona o wszystkim, co zasz∏o. Serce mi zamiera∏o z boleÊci na
myÊl, ˝e stan´ przed Setim jako zwiastun takiego nieszcz´Êcia i b´d´ opisywa∏ zabójczà katastrof´, która pozbawi∏a go ojca, wojska i kwiatu ludnoÊci. Nie by∏o jednak rady i przybywszy nareszcie do Tanisu, tak jak byliÊmy, zakurzeni i zm´czeni podró˝à, skierowaliÊmy konie wprost do pa∏acu.
Przechodnie, bioràc nas za kurierów wys∏anych z armii, szli za nami z niespokojnà ciekawoÊcià i wkrótce utworzyli ju˝ ca∏y t∏um. Na widok wspania∏ego gmachu wspomnia∏em z goryczà wszystkie szczegó∏y naszego wyruszenia na wypraw´, tak Êwietnego i pe∏nego nadziei. Z ci´˝kim sercem zwróci∏em si´ do naczelnika stra˝y przybocznej patrzàcego na mnie ze zdumieniem i poprosi∏em go, ˝eby niezw∏ocznie zaprowadzi∏ nas do królewicza Setiego.
Naczelnik przywo∏a∏ jednego z oficerów i ten poszed∏ z nami na obszerny p∏aski dach, obstawiony kwiatami, gdzie
m∏ody w∏adca, wychud∏y i blady jak cieƒ, siedzia∏ przy stole i uwa˝nie czyta∏ papirus, który mia∏ podpisaç. Kilku
s´dziwych radców koronnych otacza∏o z szacunkiem królewicza, wpisujàc jego krótkie rozporzàdzenia do swoich
notatników. Us∏yszawszy meldujàcego mnie oficera, Seti powsta∏ szybko z miejsca.
– To ty, Necho? – zawo∏a∏. – Co znaczy twoja ponura bladoÊç i smutek swoich towarzyszy? Co zwiastujecie mi –
nieszcz´Êcie, pora˝k´? Ale˝ mów nareszcie, mów i nie szarp mi serca zwàtpieniem i t´sknotà. Gdzie ojciec mój?
Zalawszy si´ ∏zami, upad∏em na twarz, a wyciàgnàwszy r´ce do niego, zawo∏a∏em dr˝àcym g∏osem:
– Seti, synu Ra, dawco ˝ycia i radoÊci, w∏adco nasz i faraonie, niechaj bogowie zeÊlà ci zdrowie, d∏ugie ˝ycie
i s∏aw´!
Królewicz zmartwia∏ i kurczowo przycisnà∏ r´ce do zranionej piersi.
– Co mówisz, nieszcz´sny? Jaki tytu∏ mi dajesz? Czy˝by nie ˝y∏ mój ojciec?
– S∏awny faraon Mernefta zginà∏ z ca∏à swojà armià, nie zdo∏awszy nawet obna˝yç miecza!
132
Seti zachwia∏ si´ i by∏by upad∏, gdyby przera˝eni i dr˝àcy dostojnicy nie podtrzymali go i nie posadzili na krzeÊle. Po chwili otworzy∏ oczy i wyrzek∏ g∏uchym, ale pewnym g∏osem:
– Mów, chc´ wiedzieç wszystko!
Walczàc ze wzruszeniem, opisa∏em mu szczegó∏owo nieprawdopodobnà katastrof´, której by∏em Êwiadkiem. Podczas gdy nowy faraon s∏ucha∏ mego opowiadania, zaciskajàc pi´Êci z bezsilnej z∏oÊci, po mieÊcie rozesz∏a si´ pog∏oska
o jakimÊ wielkim nieszcz´Êciu i naczelnik gwardii przyszed∏ donieÊç, ˝e wystraszony naród zbiera si´ t∏umnie przed
pa∏acem i b∏aga Setiego, aby zechcia∏ si´ im ukazaç. Wówczas Seti rozkaza∏ w∏o˝yç sobie królewskie insygnia, a przywdziawszy na g∏ow´ koron´ Górnego i Dolnego Egiptu, w towarzystwie dostojników i Êwity wyszed∏ na p∏aski dach,
zwrócony na plac. Powitalne okrzyki, zmieszane z p∏aczem, rozleg∏y si´ na jego widok. W jasnych, energicznych s∏owach powiadomi∏ naród o strasznym nieszcz´Êciu, jakie nawiedzi∏o kraj, radzàc poddanym znieÊç je cierpliwie i naÊladujàc swego nowego faraona – pochyliç kornie g∏ow´ przed nieprzeniknionà wolà NieÊmiertelnych. Nast´pnie
m∏ody w∏adca uda∏ si´ na niezb´dne rozmowy z radcami korony, a my otrzymaliÊmy pozwolenie odejÊcia do domów.
Nie by∏o jednak ∏atwo spe∏niç to nasze pragnienie. Lud gromadzi∏ si´ na ulicach i zatrzymywa∏ nas na ka˝dym
kroku, zasypujàc pytaniami o szczegó∏y nieszcz´Êliwego zdarzenia, dopytujàc o imiona tych, którzy zgin´li i uratowali si´. Trwa∏o to tak d∏ugo, ˝e b∏ogos∏awi∏em Ozyrysa, kiedy nareszcie zatrzasn´∏y si´ za mnà drzwi rodzicielskiego domu. ¸zy radoÊci wszystkich moich bliskich i wilgotny, b∏yszczàcy wzrok Chenais pozwoli∏y mi odczuç
(pierwszy raz po katastrofie), ˝e ˝ycie posiada jeszcze dla mnie pewnà wartoÊç. Uspokoiwszy si´ troch´ i ukoiwszy
niepokój rodziny szczegó∏owym opowiadaniem o wszystkim, co si´ zdarzy∏o, postanowi∏em pomimo zm´czenia odwiedziç Omifera, ˝eby mu donieÊç o Êmierci Radamesa. Kiedy jednak stanà∏em przed jego domem, wyszed∏ do
mnie marsza∏ek dworu i powiedzia∏, ˝e po wyjÊciu armii na wypraw´ Omifer przeniós∏ si´ do swej willi, dosyç dalekiej od miasta i odtàd mieszka tam zupe∏nie samotnie, nie wyje˝d˝ajàc nigdzie i nie przyjmujàc nikogo.
Musia∏em wi´c od∏o˝yç swe odwiedziny i dopiero nast´pnego dnia wybra∏em si´ do zamiejskiego domu Omifera. DomyÊla∏em si´, ˝e powodem tak surowego zamkni´cia si´ by∏a obecnoÊç Smaragdy, niewàtpliwie ukrywajàcej
si´ u niego, poniewa˝ wed∏ug s∏ów mego ojca, nikt jej w tym czasie nie spotyka∏ i nie bywa∏a te˝ w rezydencji Meny, chocia˝ jedna z sióstr Radamesa zmar∏a na d˝um´, a matka jego jeszcze le˝a∏a ci´˝ko chora. W ka˝dym razie
by∏em przekonany, ˝e przywieziona przeze mnie nowina zdob´dzie mi najserdeczniejsze przyj´cie u Omifera.
Wspania∏a willa jego zbudowana by∏a wÊród palmowego gaju i ton´∏a w mnóstwie ró˝anych krzewów, a doko∏a
ciàgnà∏ si´ obszerny ogród. Starszy niewolnik, który mnie spotka∏, dopiero po d∏u˝szej rozmowie zdecydowa∏ si´
zawiadomiç swego pana o moim przybyciu. Omifer wyszed∏ do mnie zdziwiony i zaniepokojony.
– To ty, Necho? – zawo∏a∏, blednàc – z jakiego˝ powodu wróci∏eÊ ju˝ do domu i co masz do powiedzenia?
Opowiedzia∏em mu pokrótce, z czym przyby∏em. Silnie wzruszony, chwyci∏ mnie za r´k´ i rzek∏:
– Smaragda jest tutaj. Chodêmy do niej, niech i ona us∏yszy szczegó∏y tych okropnych wypadków.
Zaprowadzi∏ mnie na ma∏y taras, gdzie m∏oda kobieta, niemniej wyl´kniona, siedzia∏a przy Êniadaniu. Omifer
pobieg∏ ku niej, przytuli∏ jà do piersi i przemówi∏, ledwie oddychajàc ze wzruszenia:
– Nareszcie jesteÊ wolna i b´dziesz mojà legalnà ˝onà.
Smaragda krzykn´∏a:
– Radames umar∏?
– Tak – odpowiedzia∏em – i to bardzo smutnà Êmiercià.
Z wolna opowiedzia∏em wszystkie szczegó∏y tych wstrzàsajàcych wypadków, jakie zasz∏y na moich oczach,
a nieznanych jeszcze obojgu zakochanym. Smaragda s∏ucha∏a mnie przez ∏zy, mocno wzruszona. Czy p∏aka∏a z radoÊci, ˝e sama zosta∏a wolnà, czy z powodu tragicznych okolicznoÊci Êmierci cz∏owieka, który by∏ jej m´˝em – tego
nie mia∏em si´ dowiedzieç nigdy. Po kilku miesiàcach Omifer i Smaragda pobrali si´ i wyjechali do Teb. Moja mi∏oÊç zosta∏a równie˝ uwieƒczona ma∏˝eƒstwem i to z mniejszemi trudnoÊciami, ni˝ mog∏em si´ spodziewaç. ¸agodny, mi∏y i zgodny charakter Chenais zdoby∏ jej z wolna mi∏oÊç wszystkich moich bliskich. Kiedy oÊwiadczy∏em, ˝e
pragn´ poÊlubiç Chenais, ojciec nie stawia∏ ˝adnych przeszkód, a matka uleg∏a ∏atwo moim usilnym proÊbom. Tak
wi´c Chenais zosta∏a mojà ˝onà i w ciàgu oÊmiu lat nasze ma∏˝eƒskie po˝ycie by∏o jednym okresem szcz´Êcia, ale
po urodzeniu trzeciego dziecka: córki, przyjació∏ka moja zmar∏a, pozostawiajàc mnie w niewymownej rozpaczy.
Jeden z moich przyjació∏, który odwiedzi∏ mnie w sam dzieƒ jej Êmierci, widzàc m´k´ mojà wskutek tej niepo-
133
wetowanej straty, poleci∏ mi oddaç cia∏o zmar∏ej do zabalsamowania pewnemu uczonemu magowi, mieszkajàcemu za bramà miejskà, który posiada∏ sekret tak niezwyk∏ego mumifikowania, ˝e zw∏oki zachowywa∏y pozór ˝ycia
i snu raczej ni˝ Êmierci. GoÊç mój widzia∏ mumi´ narzeczonej swego brata, zabalsamowanà przez màdrego Ko∏chisa i nie móg∏ doÊç nachwaliç si´ doskona∏ego wykonania.
S∏owa przyjaciela powróci∏y mnie ˝yciu. Je˝eli pochwa∏y jego nie by∏y przesadzone, to zostawa∏a mi przynajmniej pociecha, ˝e b´d´ móg∏ patrzeç w ka˝dej chwili na Êliczne oblicze ukochanej ˝ony w takim stanie, jakim by∏o za ˝ycia. Nie
tracàc ani chwili, wsiad∏em do lektyki i kaza∏em nieÊç si´ do mieszkania maga. Tragarze moi zatrzymali si´ przed grotà
wyciosanà w skale. U jej wejÊcia siedzia∏ murzynek i uk∏ada∏ trawy suszone, gromadzàc je i wià˝àc w p´czki. Na pytanie
moje odpowiedzia∏, ˝e màdry Ko∏chis przyjmuje i wezwa∏ drugiego czarnego wyrostka, ˝eby mnie zaprowadzi∏. Najpierw przeszliÊmy du˝à grot´, gdzie by∏o pe∏no suszonych zió∏, naczyƒ z lekarstwami i ró˝nych osobliwych instrumentów, potem min´liÊmy ma∏y sklepiony korytarz i dostaliÊmy si´ do drugiej, mniejszej groty, prawie pustej i oÊwietlonej
pochodniami. Kilka wyjÊç z niej zas∏ania∏y skórzane kotary. Przy du˝ym stole z szarego kamienia siedzia∏ m´drzec
i przy Êwietle lampy czyta∏ papirus. Ujrzawszy mnie, powsta∏ z miejsca, przesta∏ kaszlaç i popatrzy∏ mi w twarz badawczym wzrokiem. By∏ to cz∏owiek wysoki, chudy i troch´ przygarbiony. Obfita siwa broda spada∏a na jego d∏ugà czarnà
szat´, a egipska czapeczka zas∏ania∏a troch´ czo∏o. WymieniliÊmy uk∏ony i gospodarz zapyta∏ o cel moich odwiedzin. Zadr˝a∏em i popatrzy∏em na niego ze zdumieniem. Ten metaliczny g∏os, twarz blada z ostrymi, kanciastymi rysami i g∏´bokie, ponure oczy przypomina∏y mi kogoÊ znajomego. ˚e spotka∏em go ju˝, tego by∏em pewny, ale kiedy i gdzie, nie mog∏em przypomnieç sobie. On widocznie nie pozna∏ mnie, bo spokojnie wyliczy∏ warunki, na jakich podejmowa∏ si´ zabalsamowaç cia∏o Chenais. Zgodzi∏em si´ bez targu i obieca∏em przys∏aç cia∏o ˝ony jeszcze tej nocy.
W czasie, kiedy z niecierpliwoÊcià oczekiwa∏em, jaki b´dzie rezultat pracy Ko∏chisa, smutne zdarzenie zwróci∏o
w mieÊcie powszechnà uwag´. Krótko przedtem Omifer z ˝onà przyjecha∏ do Tanisu na wesele krewnego. Oboje
wspó∏czuli mi szczerze w moim smutku i widywaliÊmy si´ cz´sto.
Wtem pewnego dnia przybieg∏ do mnie wystraszony niewolnik z wiadomoÊcià, ˝e Smaragd´ ukàsi∏a ˝mija ukryta
w koszu z kwiatami przyniesionym przez jakiegoÊ nieznanego cz∏owieka i ˝e m∏oda kobieta zmar∏a po osiemnastu
godzinach okrutnych cierpieƒ. WstrzàÊni´ty do g∏´bi, natychmiast pojecha∏em odwiedziç Omifera, który, szlochajàc,
opowiedzia∏ mi wszystkie szczegó∏y nieoczekiwanej Êmierci ukochanej ma∏˝onki. Chcàc go choç troch´ pocieszyç, poradzi∏em mu tak˝e, aby powierzy∏ Ko∏chisowi balsamowanie Smaragdy.
– Przyszed∏ za póêno, ˝eby ocaliç jej ˝ycie – doda∏em – mówià jednak, ˝e to jest cz∏owiek ogromnej wiedzy
i umie nadawaç trupom zupe∏nie ˝ywy wyglàd. DziÊ rano przys∏a∏ po sarkofag dla mumii Chenais i kaza∏ powiedzieç, ˝e za dwa dni mog´ jà zabraç. Chodêmy zaraz do niego. Poka˝´ ci mumi´ swojej ˝ony i sam zobaczysz, czy
warto powierzyç mu cia∏a Smaragdy.
Zgodzi∏ si´ i zaraz wybraliÊmy si´ do Ko∏chisa. Kiedy poprosi∏em m´drca, ˝eby pokaza∏ swà robot´ memu przyjacielowi, zaprowadzi∏ nas do ma∏ej groty, gdzie na kamiennej ∏awie le˝a∏o coÊ pod∏u˝nego pod jedwabnà tkaninà. Mag zapali∏ pochodni´ i przywo∏awszy nas do ∏awki, zdjà∏ nakrycie. Krzyknà∏em i zala∏em si´ ∏zami ˝alu i rozczulenia. Tam
le˝a∏a Chenais zupe∏nie jak ˝ywa. Jej smag∏a, przejrzysta skóra zachowa∏a ca∏à swà delikatnoÊç i Êwie˝oÊç, wargi kraÊnia∏y, a czarne emaliowe oczy, zdawa∏o si´, patrzy∏y na mnie z mi∏oÊcià. Gdyby nie banda˝e, którymi mumia by∏a owini´ta po samà szyj´, móg∏bym pomyÊleç, ˝e droga moja ˝ona zaraz wstanie, wystrojona jak na Êwi´to.
– Dzi´kuj´ ci, màdry Ko∏chisie – rzek∏em nareszcie, wstajàc. – Oprócz ˝ycia, które darowaç mogà tylko sami bogowie, wracasz mi jà zupe∏nie takà, jakà zawsze zna∏em i kocha∏em. Kiedy mam przys∏aç po sarkofag?
– Jutro rano – odpowiedzia∏.
Wyszed∏em, pozostawiajàc Omifera, który by∏ zdziwiony i zachwycony tak zdumiewajàcà sztukà balsamowania.
Pobyt w Tanisie obrzyd∏ mi. Postanowi∏em rzuciç s∏u˝b´ i przenieÊç si´ ostatecznie do Teb, gdzie mieszka∏a moja matka i gdzie znajdowa∏ si´ rodzinny grobowiec moich przodków, w których umieÊciç chcia∏em mumi´ ˝ony.
Mój dobry ojciec zmar∏ niedawno, a Ilziris wysz∏a za mà˝ za m∏odego kap∏ana z Heliopolisu i tam mieszka∏a. Matka zaÊ moja, choç smuci∏a jà roz∏àka z dzieçmi, za nic nie chcia∏a porzuciç tych miejsc, gdzie spoczywa∏y prochy jej
drogiego towarzysza ˝ycia. Min´∏o przesz∏o dwanaÊcie lat. Nie o˝eni∏em si´ powtórnie, lecz odda∏em si´ ca∏kowicie
wychowaniu dwóch synów i ma∏ej Chenais, która odziedziczy∏a urod´ i dobroç swej matki.
Necho
134
ZAKO¡CZENIE
M
o˝e wielu czytelnikom wyda si´ dziwne, ˝e w tak cywilizowanym kraju jak staro˝ytny Egipt, przy silnym
rzàdzie, jeden cz∏owiek (bez wzgl´du na geniusz i odwag´) oÊmieli∏ si´ powstaç jawnie przeciw faraonowi
i ca∏emu narodowi, groziç im i nawiedzaç ró˝nymi kl´skami, a król, w∏adajàcy ca∏à pot´gà absolutnego rzàdzenia,
silnym wojskiem i poparciem kap∏anów, nie chwyci∏ tego niebezpiecznego cz∏owieka, ˝eby straciç go publicznie,
a przynajmniej pozbyç si´ go po kryjomu.
Nie ulega wàtpliwoÊci, ˝e prawodawstwo, sztuki i nawet nauka osiàgn´∏y w Egipcie wysoki stopieƒ rozwoju,
ale to nie przeszkadza∏o, ˝eby ogó∏ narodu (za wyjàtkiem nielicznych jednostek) tkwi∏ w najgrubszych zabobonach, do czego przyczynia∏a si´ i sama religia, otaczana przez kap∏anów tajemniczoÊcià. Moj˝esz zaÊ, który, trzeba
przyznaç, by∏ uczonym prorokiem i u˝ywa∏ si∏ przyrody nieznanych t∏umowi, umia∏ otoczyç swà osob´ takà atmosferà zabobonnego strachu, ˝e nikt z ludu, nawet na rozkaz, nie oÊmieli∏by si´ porwaç na pot´˝nego czarodzieja, l´kajàc si´ jego zemsty odnoÊnie siebie czy swoich bliskich.
Mnóstwo dodatkowych faktów, których opis by∏by w powieÊci zbyt d∏ugi, dostatecznie usprawiedliwia∏o takie
obawy. Tak na przyk∏ad, pewien Egipcjanin, który rzuci∏ kamieniem w ˝ydowskiego proroka, zosta∏ przez niego
wykl´ty, a po trzech dniach on sam i ca∏a jego rodzina, otruci tajemniczo przez s∏u˝àcego ˝yda, zachorowali na
strasznà chorob´ i po kilku dniach, rozk∏adajàc si´ jeszcze za ˝ycia, zmarli w m´czarniach. Podobne wypadki, wyolbrzymiane jeszcze przez doraênà legend´, wywiera∏y niezwyk∏e wra˝enie tak, ˝e kiedy towarzysze Moj˝esza
podszepn´li wiadomoÊç, ˝e ca∏y Êwiat runie, jeÊli ich prorok stanie si´ ofiarà jakiejÊ zasadzki, nierozsàdny t∏um
uwierzy∏ temu i nie tylko nie oÊmieli∏ si´ targnàç na jego ˝ycie, ale nawet broni∏ go przed wojskiem egipskim. Wtedy Mernefta i paƒstwowi dostojnicy, bardziej uÊwiadomieni, postanowili po kryjomu uÊmierciç Moj˝esza. W tym
celu pos∏ali oddzia∏ wojska pod dowództwem doborowych oficerów, ˝eby otoczyç nocà jego mieszkanie. Wojsko wy∏ama∏o bram´, ale w tej chwili buchnà∏ ogieƒ ze wszystkich drzwi jego domu. Pomimo to zahartowani weterani
rzucili si´ Êmia∏o do wn´trza mieszkania, ale widzàc Moj˝esza stojàcego bez szkody dla siebie poÊród p∏omieni
i otoczonego oÊlepiajàcym blaskiem, ze strachu przed nadprzyrodzonym, stracili ca∏e swoje m´stwo i zbiegli. Innym razem, oÊmiu dzielnych oficerów z∏o˝y∏o faraonowi uroczystà przysi´g´, ˝e b´dà Êledziç ka˝dy krok Moj˝esza
i zabijà go, choçby im wszystkim wypad∏o ˝yciem zap∏aciç. Necho w swym opowiadaniu wspomina, ˝e kiedyÊ Moj˝esz nie pokazywa∏ si´ dosyç d∏ugo. OpuÊci∏ on Tanis, aby osobiÊcie doglàdaç wykonania rozporzàdzeƒ swoich
i w tym w∏aÊnie czasie oÊmiu Êmia∏ków przychwyci∏o go blisko sàsiedniego miasteczka. Prorokowi towarzyszy∏o
tylko dwóch ˝ydów, którzy natychmiast zostali zabici, ale Moj˝esz pozosta∏ nietkni´ty, chocia˝ otrzyma∏ kilka ran
kind˝a∏em. Niewàtpliwie nosi∏ pod ubraniem jakàÊ sztucznie wyrobionà kolczug´. Odskoczywszy w ty∏, wyciàgnà∏
d∏ugi nó˝, uderzy∏ nim pierwszego napastnika, a jednoczeÊnie odepchnà∏ pi´Êcià drugiego. Zaledwie broƒ jego dotkn´∏a ramienia jednego, a r´ka g∏owy drugiego, kiedy obaj padli, jak ra˝eni piorunem. Ten sam los spotka∏ jeszcze pi´ciu ludzi. Trupy nieszcz´Êliwych oficerów wyglàda∏y przera˝ajàco, a rany, zadane no˝em Moj˝esza i lekkie
zadrapania od dotkni´cia jego r´ki mia∏y czarne obwódki, jak od przypalenia.
Te próby i jeszcze kilka innych pozosta∏y nieznane nikomu, nie wiedzia∏ o nich nawet Necho, ale gniew faraona
dochodzi∏ do takiego stopnia, ˝e gotów by∏ straciç po∏ow´ swych poddanych, ˝eby tylko nasyciç ˝àdz´ zemsty i nie
ustawa∏ w nowych próbach. Wreszcie jedna z nich, zdawa∏o si´, powinna by∏a mieç powodzenie. Pochwycony znienacka Moj˝esz, ze zwiàzanymi r´kami i nogami, przywieziony by∏ kiedyÊ do pa∏acu i zamkni´ty tam w osobnym
pokoju z dwoma ˝o∏nierzami i z silnà stra˝à pod drzwiami i oknem.
Faraon zamierza∏ nast´pnego rana publicznie Êciàç mu g∏ow´, ale kiedy przyszli po niego w oznaczonym czasie,
okaza∏o si´, ˝e wi´zieƒ zniknà∏, stró˝e jego spali snem Êmierci, a na pod∏odze le˝a∏y tylko sznury, jakimi by∏ skr´powany. Niech nikt nie myÊli, ˝e opowiadam coÊ niebywa∏ego. Przypomn´ zdarzenie podobne, którego wiarogydnoÊç uzna∏ KoÊció∏ chrzeÊcijaƒski, a mianowicie cudowne oswobodzenie z wi´zienia aposto∏a Piotra, który pozbawiony wi´zów, te˝ w sposób niewiadomy wyszed∏ z wi´zienia, pomimo stra˝y ustanowionej przez Heroda.
M´tne pog∏oski o tym zadziwiajàcem znikni´ciu Moj˝esza dosta∏y si´ do wiadomoÊci ludu i zwi´kszy∏y jeszcze
135
l´k przed czarodziejem. Co zaÊ do faraona i jego bliskich, przekonali si´ oni, ˝e majà do czynienia z cz∏owiekiem
bardziej ni˝ niebezpiecznym, który dzi´ki swej niezwyk∏ej chytroÊci i umiej´tnoÊciom, znacznie przewy˝szajàcym
wiedz´ egipskich uczonych, by∏ prawie nietykalny. Pozostawa∏o jedno – nie ust´powaç i wytrwale znosiç wszystkie
kl´ski, przy czym trzeba by∏o u˝yç ca∏ej ufnoÊci i przywiàzania Egipcjan do swego monarchy, ˝eby utrzymaç ∏ad
w tracàcym rozum narodzie. Tymczasem wódz ˝ydowski rozporzàdza∏ tysiàcami podst´pnych ˝mij, wpe∏zajàcych
wsz´dzie dla spe∏nienia jego nielitoÊciwych rozkazów.
B∏´dem by∏oby jednak˝e sàdziç, ˝e wszystko przesz∏o spokojnie, bez krwawych starç mi´dzy Egipcjanami i ˝ydami. Zdarza∏y si´ poszczególne zabójstwa, a nawet liczniejsze morderstwa, ale z powodu wy˝ej podanych przyczyn, nie Êmiano tknàç osoby Moj˝esza. Przyczyny te by∏y doÊç wa˝ne, kiedy faraon przy ca∏ej swej w∏adzy i nienawiÊci nic móg∏ zdjàç dumnej g∏owy tego zuchwalca, który imieniem Przedwiecznego os∏ania∏ zbrodnie i morderstwa, uznajàc, ˝e cel musi uÊwi´caç Êrodki.
Kroniki egipskie przemilczajà t´ epok´ wstrzàsów i nieszcz´Êç oraz pogromu faraona, a biblijna opowieÊç
o Moj˝eszu by∏a napisana przez stronniczych ˝ydów, usi∏ujàcych przedstawiç w najlepszem Êwietle wielkoÊç swego narodu. Ale nawet i w Biblii uwa˝ny czytelnik znajdzie doÊç rysów, ˝eby odtworzyç rzeczywisty obraz Moj˝esza, wielkiego prawodawcy i genialnego cz∏owieka, ale surowego, zapalczywego i nieprzebierajàcego w Êrodkach
pysza∏ka, który zagarnà∏ w∏adz´ nad narodem (do czego nie mia∏ najmniejszego prawa), którego nie kocha∏, nawet
pogardza∏ nim i u˝ywa∏ go tylko jako narz´dzia, aby zemÊciç si´ na Egipcjanach, a sobie zapewniç tron w∏adcy.
Prawdà jest, ˝e wieÊci∏ on czeÊç dla jedynego Boga, a dziesi´ciu przykazaniami przygotowa∏ gmach przysz∏ego
chrzeÊcijaƒstwa, ale z tym wszystkim, na jego pami´ci cià˝yç b´dzie wiecznie zarzut, ˝e z pe∏nego mi∏oÊci Stwórcy
WszechÊwiata, IstnoÊci nieskoƒczenie wielkiej, màdrej i mi∏osiernej, uczyni∏ stronniczego, pe∏nego zazdroÊci, mÊciwego i majàcego niemal˝e ludzkie wady Boga Starego Zakonu.
Koniec
TEJ˚E AUTORKI w polskim przek∏adzie:
Eliksir ˝ycia
Magowie
Gniew Bo˝y
Âmierç planety
Prawodawcy
„Dzie∏a powy˝sze, jak mówi sama autorka, wydane w formie powieÊci, sà przyst´pne dla szerokich kó∏ czytelników, dajàc im mo˝noÊç ∏atwiejszego orientowania si´ w trudnych do zrozumienia, oderwanych i niekiedy mglistych poczàtkach wiedzy tajemnej. Mo˝na by by∏o wy∏o˝yç te prawa i teorie w formie suchych, naukowo-filozoficznych traktatów, ale czy wielu znajdzie si´ czytelników, poÊwi´cajàcych si´ powa˝nym studiom okultyzmu, i czy
b´dà oni mieli mo˝noÊç, ze wzgl´du na warunki ˝ycia, czasu i miejsca, prowadziç systymatycznie zaj´cia praktyczne z dziedziny wiedzy tajemnej? Wszak nie ka˝dy mo˝e byç lekarzem; a jednak nawet najbardziej ogólne poj´cie
o anatomii i fizjologii okazuje si´ w ˝yciu rzeczà bardzo po˝ytecznà. Wiedza tajemna jest dzi´ki tym dzie∏om dost´pna dla ka˝dego, kto pragnie z nià si´ zapoznaç...”
W powieÊciach tych znajdà czylelnicy niezwykle ciekawy i nies∏ychanie zajmujàcy opis dziejów bractwa
NieÊmiertelnych, znanych z podaƒ i legend, rycerzy Âw. Graala, jako przeciwieƒstwo bezmyÊlnej Êwiatowej pró˝noÊci, w stosunku do duchowego, wznios∏ego, Êwiadomego i celowego ˝ycia wtajemniczonych.
Obrazowo a g∏´boko przemyÊlany jest opis wtajemniczenia bohaterów, zarówno pod wzgl´dem stopniowego
rozwoju ogromnych utajonych w cz∏owieku si∏ psychicznych, jak równie˝ i pod wzgl´dem dok∏adnej znajomoÊci
Êwiata astralnego. Nadzwyczaj pouczajàcy i interesujàcy jest opis wydarzeƒ w powieÊci Gniew Bo˝y, które rozegraç si´ majà na naszym globie w przysz∏oÊci.
136
137

Podobne dokumenty