Cały rozdział do pobrania w pliku PDF
Transkrypt
Cały rozdział do pobrania w pliku PDF
Krystyna de Mezer-Brelińska Joanna Starczewska Krysia: Jak świat światem, nic się nie zmieniło. Młodość ma swoje prawa. I wy i my byliśmy ciekawi… Asia: …świata i odkrywania innego kraju. Krysia: Oczywiście, bo tam na Placu Pigalle… Asia: …bo ja myślałam na początku, przepraszam, że Państwo się na słynne kasztany składali na tym placu… Krysia: No, nie na kasztany… Korzenie Krysia: W XVIII w. w Korcu na Wołyniu Józef Czartoryski założył pierwszą polską fabrykę porcelany i na dyrektorów tej fabryki sprowadził braci Mezerów: Franciszka i Michała. Można nazwać ich, dzisiejszym językiem, pierwszymi polskimi technologami, bo nie byli właścicielami fabryki, tylko dyrektorami i zawiadywali produkcją, szukali możliwości stworzenia jak najlepszej porcelany z wołyńskiej gliny, którą można by porównywać nawet z miśnieńską. Doszli do tego, że ta porcelana była wysokogatunkowa i nawet Franciszek dostał od króla Stanisława Augusta Poniatowskiego indygenat szlachectwa polskiego, bo miał szlachectwo tylko francuskie. Został wyróżniony za zasługi dla przemysłu. Szlachectwo polskie dostał za odkrycie właśnie tej porcelany. Jest wspaniały list, mamy go jeszcze w dokumentach, oryginał jest w posiadaniu mojego najstarszego brata, a reszta rodzeństwa ma kopie tego szlacheckiego indygenatu. Antoni Andrzejowski, autor wspomnień o Wołyniu przełomu XVIII i XIX wieku, tak opisuje dom Mezerów w Korcu: Mezerowie składali wzorową rodzinę i uczuć wyższych, i wyższych umysłowych usposobień, i światowego ogładzenia. Mieli piękną bibliotekę i kilka gazet ówczesnych utrzymywali. I dom ich na wyższą skalę prowadzony, ugaszczał znakomite w kraju osoby i za rządu polskiego, i pod panowaniem rosyjskim1. 1 Antoni Andrzejowski, Ramoty starego Detiuka o Wołyniu, Wilno 1921, M. Arct: Warszawa, Poznań, Lublin, Łódź, Lwów. 45 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła Mezerowie nosili nazwisko francuskie de Mezer (może we wcześniejszych wersjach pisało się inaczej), na Wołyń byli sprowadzeni z Warszawy, ale wcześniej przybyli z Francji, prawdopodobnie po wojnach hugenockich, i osiedli już w XVII w. na ziemiach polskich. Franciszek i Michał musieli również gdzieś zetknąć się z produkcja porcelany. W Sevres pod Paryżem? Można powiedzieć, że rewolucja przemysłowa w Polsce zaczęła się już w XVIII wieku, bo król Poniatowski był otwarty nie tylko na sztukę, ale i na przemysł artystyczny. Mam bardzo dużo sentymentu do tego króla, mimo że za jego czasów straciliśmy niepodległość, ale próbował postawić Polskę na poziomie europejskim. Jestem kosmopolitką i stąd ten sentyment. Wracając do porcelany. Pod koniec 1776 r. był wielki pożar w Korcu i się manufaktura spaliła. Oczywiście potem ją odbudowano, ale Franciszek już nie miał serca do tego Korca, tym bardziej że w latach 90. zmarła mu żona, matka jego czterech synów. W międzyczasie jego brat, Michał, założył już własną manufakturę w Baranówce, niedaleko Korca – Korzec i Baranówka to były dwie pierwsze polskie fabryki porcelany. Franciszek tymczasem skorzystał z propozycji ordynata Zamojskiego i przeniósł się do Tomaszowa Lubelskiego. Tak więc obaj bracia Mezerowie wycofali się z Korca zupełnie i Michał w Baranówce, a Franciszek w Tomaszowie robili własną porcelanę. W Baranówce do dzisiaj jest fabryka, obecnie ukraińska, która produkuje fajanse. Oczywiście nigdzie nie ma mowy o tym, że jacyś Polacy czy Francuzi jak Mezerowie byli założycielami, ale fabryka jeszcze istnieje. Z kolei w Tomaszowie Lubelskim do tej pory wspomina się o istnieniu fabryki porcelany. Na uroczystości któregoś jubileuszu Tomaszowa został nawet zaproszony mój ojciec. Razem z moim bratem byli przyjmowani z honorami, jako potomkowie założyciela fabryki porcelany. To było bardzo miłe, że Tomaszów pamięta wciąż Franciszka Mezera. Gdy te fabryki znalazły się w rękach rosyjskich zaborców, Mezerowie rozproszyli się po ziemiach polskich. Ostatnim z Mezerów „od porcelany” był, urodzony w Baranówce, mój prapradziadek Franciszek, który umarł w 1919 roku w Kijowie w wieku 98 lat. I tak doszliśmy do XX wieku. W Kijowie Franciszek de Mezer miał atelier fotograficzne, na głównej alei Kreszczatik (Chreszczatyk), bardzo ładne. W ogóle to skończył Akademię Sztuk Pięknych w Paryżu, bo fotografia, można by powiedzieć, to był gatunek sztuki. Atelier fotograficzne było jak atelier malarskie, 46 Krysia | Asia gdzie robiono portrety na zamówienie. Zdjęcia portretowe, wykonane przez mego prapradziadka, można jeszcze czasem znaleźć w Internecie, np. na Allegro, a część zdjęć rodzinnych mam zeskanowanych. Chodziłam po Kijowie w 1970 r. – to były czasy, kiedy Kijów był miastem radzieckim – i wyobrażałam sobie, gdzie mój prapradziadek miał swoje atelier. W jednej z Pieczerskich Ławr mieściło się Muzeum Kosmosu, a sam Kreszczatik był typową ulicą z „uniwermagami”, w niczym nie przypominającą tej „przedrewolucyjnej”. Niestety Korca ani Baranówki nigdy nie odwiedziłam. Asia: To cudowne znać historię swojej rodziny tak daleko wstecz, wiedzieć skąd się pochodzi. Ja niestety nie mam aż takiej wiedzy o mojej rodzinie, ale mam pewne doświadczenie, o którym Pani właśnie wspomniała. Kilka lat temu młodszy brat mojego dziadka Jana, wujek Bolek, pojechał na wycieczkę do Lwowa. Jednego dnia odłączył się od grupy i pojechał z kolegą taksówką do Lipicy, gdzie był jego rodzinny dom. Kolega wodził kamerą za ręką wujka, kiedy ten pokazywał, co było gdzie. Po powrocie do Polski pokazał nam ten film. Wtedy zapadła decyzja, że wujek musi nas tam zabrać. I tak w zeszłym roku wujek Bolek zabrał swoje dzieci, bratanków, bratanice i ich dzieci w rodzinne strony. Trzy pokolenia naszej rodziny wsiadły w samochody i ruszyły na Ukrainę. Była nas chyba dwunastka. Słyszeliśmy wcześniej o Stanisławowie (dzisiejszy Iwano-Frankowsk), widzieliśmy nazwę Lipica, pisaną zgrabnymi literami na starych pocztówkach i listach mojej praprababci Karoliny. A teraz mieliśmy to wszystko zobaczyć. I to z jakim przewodnikiem – wiadomości z pierwszej ręki. Kiedy po drugiej wojnie sytuacja między Polakami i Ukraińcami żyjącymi na Kresach zaczęła się „zaogniać”, pradziadkowie musieli stamtąd uciekać. Udało im się. Przyjechali do zachodniej Polski i osiedlili się pod Czarnkowem. Część naszej rodziny niestety nie miała tyle szczęścia i zginęła w Lipicy, zanim zdążyli uciec. Dlatego ten wyjazd był dla nas tyle wspaniały, co trudny. Można było usłyszeć lekkie drżenie w głosie, kiedy wujek oprowadzał nas po wsi. A nam wszystkim wciąż ciężko jest zrozumieć zawiłe dzieje historii. Niemniej była to podróż niesamowita. Dom, w którym mieszkali dziadkowie w Lipicy już nie istnieje, ale wujek dokładnie rozstawił nas na tym polu jako słupki i pokazał, jak duży był dom, gdzie była kuchnia itd. Widzieliśmy, gdzie się bawili, gdzie pracowali, skąd zjeżdżali na nartach. Było to tym bardziej wzruszające, że nie było mi dane poznać mojego dziadka. Zmarł na długo, długo przed tym, jak miałam pojawić się na świecie. A tam była jakaś jego cząstka. Taka Starczewska cząstka. Nie 47 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła wiemy dziś, od ilu pokoleń nasza rodzina tam mieszkała. Dla nas więc jest to miejsce, z którego pochodzimy. Później w Iwanofrankowsku, staliśmy wszyscy ze dwadzieścia minut przed domem, w którym nasza rodzina zatrzymała się w drodze do Polski. Jakoś nikt nie chciał się ruszyć. Wujek Bolek trafił tam bez żadnych problemów. A miał chyba 9 lat, kiedy to wszystko się działo. Ukraina w ogóle jest mi bliska, stamtąd pochodzi też rodzina mojej mamy. Mój dziadek, Tichon, jest w połowie Ukraińcem, nosi ukraińskie imię po swoim ojcu. Można więc chyba powiedzieć, że ja mam w jednej ósmej ukraińską krew. Podoba mi się ta myśl. Dodając do wszystkiego pyszne ukraińskie jedzenie, miłych ludzi i malownicze widoki, wyjazd tam był przepiękną podróżą. W przestrzeni i w czasie. Krysia: Moi dziadkowie, Maria i Kazimierz, rodzice mego taty, poznali się też na Ukrainie, w Kijowie. Moja babcia była urodzona w 1900 roku, a zmarła w Poznaniu w 1990. Całe więc jej życie to historia Polski i naszej rodziny w XX wieku. Od chwili przyjazdu Mezerów do Kijowa zmienił się profil ich „działalności” – na prace nie w technologii, tylko w wolnych zawodach. Franciszek miał zakład fotograficzny, a jego syn, Adam de Mezer, był lekarzem i matematykiem. Skończył w Petersburgu medycynę i matematykę, ale stosunkowo młodo umarł, w dramatycznych okolicznościach. Pewnego razu na ulicy Kijowa jechał wóz z węglem, koło się odłamało i przygniótł jakąś kobietę. Mój pradziadek Adam był wysokim, dużej postury, silnym człowiekiem i podźwignął wóz. Wyciągnęli tę kobietę, ale on się… przedźwignął. Po 3 dniach zmarł. W sposób bohaterski. Została Adela, żona, z którą miał 2 dzieci – córkę i syna. Drugi syn Franciszka – fotografa, Witold, też, jak ojciec, skończył ASP w Paryżu, był malarzem. Niestety w Paryżu nabawił się „francuskiej choroby”. Nie miał własnej rodziny. Któregoś dnia skoczył z piątego piętra – takie były już wtedy wysokie kamienice w Kijowe – popełniając samobójstwo. Ale gdzieś, w Puszczykowie chyba, ktoś kiedyś widział jakąś jego akwarelkę, więc jeszcze został po nim ślad. I chyba mój tato otrzymał imię Witold właśnie po swoim stryjecznym dziadku. Asia: Brzmi jak historia z jakiejś powieści! A jeśli o tym mowa, to przypominam sobie jedną taką historię, nadającą się chyba na dobry film sensacyjny. W latach sześćdziesiątych zmarła w Buenos Aires Zofia Starczewska, która zostawiła po sobie spadek w wysokości miliona dolarów. Zapisała go swojemu życiowemu partnerowi, hiszpańskiemu księciu, który niestety zmarł wkrótce po niej. Pi48 Krysia | Asia kanterii sprawie dodawał fakt, że na testamencie zamiast podpisu widniał tylko odcisk palca Zofii. Nie wiem, czy to jest powszechna praktyka, w każdym razie byli tacy, którzy poddawali w wątpliwość jego autentyczność. Krysia: Czy odcisk palca do tej pory jest praktykowany? Z własnego doświadczenia wiem, że tak! Kiedy doznałam prawostronnego porażenia po udarze w 2001 roku, to moi bliscy mieli problemy z załatwianiem wszelkich spraw urzędowych, wymagających mego podpisu, np. z dostępem do mego konta bankowego. Wtedy zwróciliśmy się do notariusza, który przyszedł do mnie do domu i „komisyjnie” pobrał ode mnie odcisk kciuka prawej ręki na upoważnieniu dla mego syna do załatwiania w moim imieniu wszelkich spraw formalnych. Tak więc i w mojej rodzinie znaczenie miał odcisk palca, tym razem Krysi. Asia: Być może tam też w grę wchodziła choroba. W każdym razie po śmierci księcia, prawnicy zaczęli szukać krewnych, którym mogliby ten spadek przekazać. Z Polski swoje pokrewieństwo ze zmarłą starało się udowodnić dwóch Starczewskich z południa kraju, no i mój wujek Kazik, stryj mego dziadka, który wtedy mieszkał już w Kanadzie. Zachowała się korespondencja wujka z kanadyjskim prawnikiem i z Ignacem, bratem Kazika, który na miejscu w Polsce próbował dochodzić pokrewieństwa z ciocią Zofią. Okazało się, że rzeczywiście byliśmy z nią spokrewnieni, ale wówczas ów prawnik napisał o nagłym odnalezieniu córki Zofii, która jako najbliższa krewna odziedziczyła fortunę. Wiele znaków zapytania w tej historii, ale ostatecznie milion przeszedł wujkom koło nosa. Krysia: Z kolei w Kijowie, po śmierci Witolda i Adama, został „osierocony” ich ojciec Franciszek z wnukami i z synową Adelą, która była Francuzką (nazywała się z domu Varon) i nie mówiła dobrze po polsku. Według anegdoty rodzinnej, gdy pytano o jej syna, a mojego dziadka: „czy jest Kazio?”, to odpowiadała: „wszyscy się rozeszli i Kazio też się rozszedł”. Ona potem też umarła, więc został dziadzio Franciszek z dwojgiem wnucząt – Kazimierzem i Zofią. Prapradziadek do końca mieszkał w Kijowie, dopiero po jego śmierci wszyscy przyjechali do Polski, i tak moja rodzina znalazła się w Polsce. Mój dziadek Kazimierz urodził się w Moskwie, ale chyba przez przypadek pradziadek Adam z żoną Francuzką pojechali w tamte strony. Czy Adam był lekarzem w Moskwie? Tego nie wiem. Wiem tylko, że poznał prababcię u jakichś arystokratów, u których była guwernantką. Tak więc mój dziadek urodził się w Moskwie, ale potem mieszkał w Kijowie, tam skończył szkołę techniczną, i był inżynierem architektem. Też już umysł ścisły. 49 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła Kazimierz ożenił się stosunkowo młodo, jeszcze w Kijowie. W czasie rewolucji 1917 roku jego żona Helena zmarła na tyfus, kiedy ich dziecko było jeszcze malutkie. Wtedy w ogóle wszędzie panował tyfus, ale maleństwo przeżyło. To przyrodni brat mojego ojca. Mój stryj. Dziadek został młodym wdowcem i za tego wdowca wyszła siostra zmarłej Heleny, Maria, moja przyszła babcia. Babunia była bardzo młodziutka, jak wychodziła za mąż, miała 19 lat. Później Marii i Kazimierzowi urodziło się jeszcze trzech synów. Tu już zaczyna się historia w Polsce centralnej i Poznań, i Warszawa. Zofia, siostra Kazimierza, wnuczka Franciszka – fotografa, też wyszła już za mąż za lekarza, który był z nią skuzyniony, bo w drzewie genealogicznym mieli wspólną babcię. To było bliskie pokrewieństwo. Czyli jak wrócili do Polski, to wrócili dziadzio Kazimierz już z drugą żoną i jego siostra Zofia z mężem Janem. Ten mąż był najpierw lekarzem w Tarnopolu (to miasto znalazło się wtedy na polskich ziemiach), a potem z żoną zamieszkali już na stałe w Lublinie. Moi dziadkowie pojechali jeszcze dalej i zatrzymali się w Łowiczu u najstarszej siostry babci, bo tam było wiele tych sióstr, i wszystkie były nauczycielkami. Pierwsza żona mego dziadka, Helena, była z nich najładniejsza, z kolei moja babcia była najmłodsza, a ta w Łowiczu, Pelagia, najstarsza. Przez cały okres międzywojenny moi dziadkowie mieli tam „metę”. Mój ojciec z braćmi jeździli na wakacje do wujostwa w Łowiczu, bo oni nie mieli dzieci. Wujek był pracownikiem kolei warszawsko-wiedeńskiej. Był to bardzo nobliwy i szarmancki pan. Niestety ten elegancki sposób bycia go zgubił. Na samym początku wojny, w 1939 r., w tramwaju jakiś Niemiec zaczepiał Polkę, no i wujek dał mu w twarz. Skończyło się tak, że zabrali go na przesłuchanie i jak wyszedł, to już niedługo żył. Dwa dni i zmarł. W każdym razie jego żonę, tę najstarszą siostrę babci, to ja jeszcze pamiętam. Ona też była nauczycielką i uczyła matematyki. Uczyła mojego tatę i jego braci, wszystkim udzielała korepetycji. Mój tato wspominał, że nie bardzo to lubił, bo była „piłą”. Żyła 98 lat. Gdy miała chyba 90 lat, jedna z jej młodszych sióstr (Władysława Mielczarska, psycholog z wykształcenia, pierwszy kierownik Zakładu Pedagogiki w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu) chciała sprawdzić, czy ona pamięta jeszcze cokolwiek z tej matematyki i spytała ją o twierdzenie Pitagorasa. Ciocia Pela odpowiedziała bezbłędnie. Taką miała pamięć. Wróćmy jednak do mego dziadka. Kiedy „wybuchła Polska” po pierwszej wojnie światowej, to zaczęto szukać ludzi wykształconych, którzy po rewolucji rosyjskiej musieli wyemigrować ze Wschodu. Władze polskie w tej emigracji 50 Krysia | Asia dostrzegły możliwości zasilenia terenów zaboru niemieckiego polską inteligencją. Dlatego mój dziadek jako inżynier został skierowany do Poznania, do kuratorium, aby organizować w Wielkopolsce polskie szkolnictwo zawodowe. Pracował jako inspektor i m. in. w Lesznie pełnił obowiązki kierownika szkoły zawodowej, a w Poznaniu był naczelnikiem wydziału w kuratorium. Pracował również jako architekt, jego projektu był np. budynek rzeźni w Gnieźnie. Jedną z jego zasług, o której może warto tu wspomnieć, jest to, że był współautorem słownika terminologii budowlanej, gdzie nadawano nazwy polskie, powszechnie używanym – nie tylko w Wielkopolsce – nazwom niemieckim, np. zamiast hebel – strug. Dziadek nosił francuskie nazwisko, jego matka była Francuzką, a jednak tak mocno był przywiązany do mówienia po polsku, że uczestniczył właśnie w opracowywaniu słownika polskiej nomenklatury budowlanej. Kiedy wybuchła wojna, mój ojciec z braćmi był na wakacjach w Lublinie u cioci Zosi, która przeprowadziła się z mężem z Tarnopola do Lublina. Nawiasem mówiąc, dzisiaj jedna z sal w lubelskiej Akademii Medycznej nosi jego imię (tego męża) – Jana Danielskiego. Był higienistą. U tych wujostwa ojciec z braćmi spędzali wakacje. Najstarszy z braci maturę zdążył zdać w 1939 roku, tuż przed wybuchem wojny. Mój tato miał wtedy 15 lat. Moi dziadkowie napisali w tamtych dniach z Poznania do swoich synów, żeby już nie wracali, tylko czekali na nich, bo oni dojadą tam do nich, do Lublina. W każdym razie gdy Niemcy weszli do Poznania, to już dziadek był na listach, podobnie jak wielu jego kolegów i większość wielkopolskiej inteligencji. Polska inteligencja – nauczyciele, lekarze, urzędnicy państwowi już we wrześniu, w październiku 1939 r. byli rozstrzeliwani wszędzie: Nowy Tomyśl, Czarnków, Gostyń itd., na rynkach przeważnie. Mojemu dziadkowi udało się czmychnąć przed aresztowaniem. Wyjechali z babcią, zostawiając w Poznaniu wszystko, do Lublina. Tam spędzili całą wojnę. W międzyczasie dziadek całkiem przypadkiem, bo był zaangażowany w tajne nauczanie, wpadł w ulicznej łapance i znalazł się w Dachau. Wypuszczono go cudem po trzech miesiącach, ale to osobna opowieść. Historię rodziny to bym musiała osobno napisać… Asia: Z pewnością! Krysia: I znów mój dziadek w 1945 r. przyjechał na ziemie zachodnie, bo razem z wyzwoleniem przysyłano tu przedstawicieli oświaty, lekarzy, prawników, żeby organizować polskie struktury administracyjne. Wylądował z powrotem w Poznaniu 8 lutego 1945 r.2, czyli jeszcze przed wyzwoleniem, bo Poznań był 2 Tadeusz Świtała, Poznań 1945. Kronika wydarzeń, Poznań 1986, Wydawnictwo Poznańskie. 51 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła wyzwolony 23 lutego. Niemcy jeszcze siedzieli w Cytadeli, a miasto Poznań już było w rękach rosyjskich. Znowu włączył się do organizacji szkolnictwa zawodowego. W latach 50. nazwisko niestety nie podobało się władzom i w okresie stalinizmu został przesunięty na wcześniejszą emeryturę. Bardzo to przeżył, dostał wylewu i zmarł w 1954 roku. Ale w niektórych książkach o Poznaniu można znaleźć wzmianki, np. na Politechnice, na wydziale budownictwa, że gdy kamień węgielny był kładziony, to wśród założycieli tego wydziału był mój dziadek. Od mojego dziadka Kazimierza zaczęła się nasza historia poznańska. Ten mój przodek, którego ja jeszcze pamiętam, był też fotografem – amatorem. Zamiłowanie do fotografii miał z pewnością po swoim dziadku Franciszku z Kijowa, a że bardzo kochał wnuki, to w rodzinnych albumach można znaleźć wiele zdjęć z dzieciństwa mojego i mego rodzeństwa, starannie opisanych ręką dziadunia Kazia. Asia: Tak, zdjęcia mają dużą moc. Tak jak filmy. Pewnego razu trafił w ręce mojej cioci film, krótkie, czarno-białe nagranie, zrobione podczas jednego z pochodów pierwszomajowych. Wata cukrowa, wstążki, transparenty… A tu nagle ktoś z nas wypatrzył w tłumie znajomo wyglądającego pana. Mój dziadek Janek, o którym wspominałam, był dyrektorem szkoły. Szedł więc w pochodzie, w miarę z przodu. Śmieszne to było wrażenie. Pochód jak pochód, wzbudza mieszane uczucia, ale trzeba przyznać, pozwolił mi zobaczyć dziadka „na żywo”. Mam jeszcze jeden sposób na trzymanie bliskich przy sobie. Oprócz zdjęć chomikuję też przedmioty, najchętniej takie codziennego użytku. Więc mam książkę, znalezioną kilka lat temu w Jastrowiu – nagrodę książkową dla uczennicy, z podpisem i pieczątką Janka. Długo nosiłam sweter babci Zosi, który nosiła też moja mama. Mam ukochaną brązową chustę jeszcze po prababci Nadziei, niezniszczalną mimo swoich 90 lat. I jeszcze skórzany pasek po dziadku Tichonie, który zrobił się na niego po prostu za krótki. Oczywiście mój ulubiony, mam go nawet teraz. I chociaż do dziadków mogę w każdej chwili zadzwonić, porozmawiać i spotkać się, to bardzo lubię mieć te moje amulety. Oprócz wątków sentymentalnych, zastanawiam się nad ich trwałością, jakością, nad tym, że wciąż są dobre do noszenia, wciąż aktualne. Jeśli udaje mi się bronić przed szaleństwem i prędkością naszych czasów, to myślę, że właśnie dzięki nim. Działaność społeczna Asia: Angażując się w nasz projekt, wiedziałyśmy też, że połączy nas doświadczenie pracy społecznej. 52 Krysia | Asia Krysia: Od początku studiów należałam do Zrzeszenia Studentów Polskich. Tak jak wszyscy. Do drugiego roku byłam zwykłym członkiem ZSP, nie korzystającym z żadnych świadczeń, o których przyznawaniu mogła ta organizacja wtedy decydować. Do czynnej działalności w Zrzeszeniu wciągnęła mnie Ola Morkowska, koleżanka ze szkoły, która studiowała w WSSP (Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych) i pracowała w Radzie Okręgowej, mieszczącej się wtedy jeszcze u zbiegu ulic Żydowskiej i Wielkiej. Dzidek Kędzia, ówczesny Przewodniczący Komisji Ekonomicznej RO ZSP, szukał chętnych na wyjazd szkoleniowy i spytał Olę, czy nie ma jakiejś koleżanki, z którą chciałaby na takie szkolenie pojechać, do Sławy Śląskiej. No i Ola namówiła mnie na ten wyjazd i tam się obudziła we mnie nie tylko działaczka. W następnych latach brałam już udział w takich szkoleniach jako kadra. To były tzw. wczasokursy ogólnopolskie, o różnej tematyce, które odbywały się w rożnych atrakcyjnych ośrodkach. Asia: A czego uczono na takich wczasokursach? Krysia: Te, w których ja uczestniczyłam, dotyczyły podstawowych zagadnień bytu studentów, m. in. problemów ekonomicznych. Pion ekonomiczny ZSP był jednym z najbardziej rozbudowanych, a obejmował m. in.: Komisje stypendialne – złożone ze starostów roku. Najważniejsze na szczeblu wydziałowym. Opiniowały stypendia socjalne. Uczelnia była nawet zadowolona, że myśmy przyznawali stypendia pieniężne, stołówkowe, miejsca w akademikach i tę całą robotę robili. Za moich czasów w latach 60. Dział Studenckich Spraw Bytowych w uczelni dostawał gotowe listy, a to wszystko weryfikowali i sprawdzali studenci, więc dużą pracę wykonywaliśmy za nich. Bliższa ciału koszula, więc właściwie każdy student należał do ZSP, żeby być bliżej tego wszystkiego, rozdziału stypendiów, jeszcze przez starostów grup – bo to były bardzo liczne roczniki wtedy. Zdrowie studentów, w tym organizacja Studenckiego Banku Krwi. Komisje stołówkowe, które miały stałe dyżury w stołówkach studenckich. Asia: Rzeczywiście życie studenckie wydaje się w tamtym czasie dużo bardziej ustrukturyzowane. W każdym razie dziś studenci nie przyznają stypendiów. A jak wyglądał inny, dziś spory problem strachu studentów przed opuszczeniem uczelnianych murów z powodu trudności w znalezieniu pracy, zwłaszcza tej pierwszej? Krysia: Problemy zatrudnienia absolwentów rozwiązywane były tzw. nakazami pracy. Na przykład nas, matematyków, obejmował wyznaczony pełnomocnik do 53 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła spraw zatrudnienia i przez niego otrzymywało się tzw. nakaz pracy. Można było też pracę samemu znaleźć. Ale jeśli nie, pełnomocnik dawał zajęcie. Były też stypendia fundowane, a dzięki nim możliwość związania się z danym zakładem pracy już w czasie studiów. Niestety biedni byli studenci takich kierunków jak szkoła plastyczna, którzy nie mieli tego nakazu pracy i mogli zostać bez zatrudnienia. Dlatego wszyscy się bili już o te stypendia fundowane, żeby zostać zatrudnionym, np. w jakimś zakładzie w miejscowości, z której pochodzili. Stypendia naukowe wiązały się raczej z pozostaniem po studiach na uczelni. Ja miałam stypendium naukowe, ale wybrałam uczelnię nie swoją, nie uniwerek, tylko szkołę ekonomiczną. Ale Uniwersytet był zadowolony, że znalazłam sobie sama zajęcie, bo właściwie to jako stypendystę naukowego powinien był mnie zatrudnić. Całe to rozpatrywanie wniosków działo się na poziomie studenckim, właśnie w ZSP. I właśnie dlatego większość studentów była członkami ZSP. To wyszło w Marcu, kiedy niektórzy stanęli po zupełnie innej stronie, kiedy ktoś należał do ZMS lub PZPR. Czyli byli w ZSP, bo wszyscy byli. Jak ktoś się chciał pobawić, to wszystkie kluby podlegały ZSP, dwa chyba tylko podlegały ZMS. Było ich mnóstwo, uczelniane, jak np. Cicibór (UAM), Piekłoraj (WSE), Arizona (WSWF), a także środowiskowe, jak Nurt, Od Nowa. Piękne to czasy były. Chociaż ja nie korzystałam w pełni z tzw. „studenckiego życia”. Nie mieszkałam w akademiku, nie jadłam w stołówce studenckiej, nie miałam stypendium socjalnego, nawet nie chodziłam za bardzo do klubów. Tylko turystyka. Turystyka była bardzo mocnym pionem ZSP. Organizowano wycieczki, na Zachód nawet, ale były też rajdy studenckie, każda uczelnia miała swój rajd. „Rajd Parasolowy”, „Rajd w nieznane”, „Rajd Wiosenny” itd. Z tymi rajdami studenckimi już się spotkałam w szkole średniej, bo należałam do SKKT (Szkolne Koło Krajoznawczo-Turystyczne) i czasem z nauczycielką, opiekunką koła, chodziłyśmy też na rajdy studenckie. To było dla nas wyróżnienie, bo my, licealistki, „nastki”, a tu już studenty. Wtedy złapałam bakcyla turystyki. I to mi zostało na stare lata. Jeszcze z – nie żyjącym już – moim tatą 3 lata temu robiliśmy sobie wycieczki samochodem po Wielkopolsce. W każdą środę. Ciekawość krajoznawcza – to mi zostało ze szkoły średniej. Później na studiach też miałam kolegów zaangażowanych w turystykę i z tymi kolegami chodziłam na rajdy. 54 Krysia | Asia Może teraz opowiem, jak to matematycy poszli na „Rajd w nieznane”. Była brzydka pogoda i z naszego roku zjawiły się tylko dwie osoby na dworcu w Poznaniu. Kolega i ja. To był rajd w nieznane, na drugim roku studiów. Rajd polegał na tym, że na starcie dostawało się opis dokąd jechać, gdzie wysiąść, a na miejscu każda drużyna dostawała opis trasy. Mój kolega, nazywał się Wojtek Pulikowski, był zapalonym rajdowcem, istniała dla niego tylko matematyka i turystyka. Żadnych rzeczy na P: nie pił, nie palił, ani panienek też nie... Miał legitymację ZSP, jak każdy, ale był szeregowym działaczem, po prostu organizował na wydziale matematyki dla swoich kolegów takie rajdy. No więc dojechaliśmy, dostaliśmy opis trasy, bardzo dobrze nam się szło, okazało się, że pogoda nie była taka najgorsza, bo się rozpogodziło. To był dwudniowy rajd, kilka drużyn, ale to było tak rozplanowane, że zespoły się właściwie nie spotykały, musiały się dopiero zejść w jednym miejscu, np. na nocleg. Innymi trasami po prostu. Przy białej brzozie w prawo, gdy dojdziesz do kamienia w lewo, o 180 stopni w prawo itd. I w jednym z takich momentów nie bardzo nam się zgadzało. Wyciągnęliśmy kątomierz, przyłożyliśmy go do naszego planu, wyznaczyliśmy 90 stopni chyba, w każdym razie pasowało, i poszliśmy. Idziemy, idziemy, trochę daleko nam się wydawało, właściwie to już chyba powinniśmy dojść na nocleg. Zaczęło się robić ciemno, z opisu już nic nie wynika. Las i las. Ale nagle widzimy polanę i jakąś chałupę. Leśniczówka. Tylko, że żadnych studentów nie ma. Wychodzi leśnik i pytamy, czy tutaj jest jakaś meta, studenci. Twierdził, że nie. Ale byli u niego studenci po zgodę na rozpalenie ogniska jutro. A gdzie? Tutaj u niego za stodołą! Czyli trafiliśmy w przeddzień na metę rajdu. Bo okazało się, że przyłożyliśmy tak ten kątomierz, że trafiliśmy od razu na metę – matematycy, pomylili się o 180 stopni! Spytaliśmy, czy możemy zanocować w stodole, noc była taka ciepła. Leśniczy się uśmiechnął i oczywiście się zgodził. Obudziły nas koguty wcześnie rano. Na śniadanie leśniczyna przyniosła nam kwaśne mleko. Usiedliśmy sobie na słoneczku i spokojnie czekaliśmy. W końcu przyjechał na rowerze Kierownik Rajdu, znajomy Wojtka, bardzo zdziwiony na nasz widok. No ale przecież byliśmy już na mecie. Wciągnął nas do organizacji ogniska i witania oraz rejestrowania stopniowo zgłaszających się na metę drużyn. Oczywiście my nie byliśmy klasyfikowani. I tak matematycy na rajd poszli i doszli. Każdy rajd kończył się w niedzielę wieczorem powrotem do domu, ale wcześniej pochodem z dworca kolejowego, tunelem na Plac Mickiewicza. I kłanialiśmy 55 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła się Adasiowi, ze śpiewami, pięknie to wyglądało. Było tak do marca ’68. Potem Plac Mickiewicza kojarzył się z innymi wydarzeniami. Ale do dziś pamiętam to echo pod mostem dworcowym, jak z tymi pochodniami piękny, kolorowy tłum rozbawionej młodzieży skandował: „DO A-D-A-S-I-A!”. Asia: To pięknie musiało wyglądać! „Adaś”, nigdy o nim nie myślałam w ten sposób. Szkoda. Krysia: Adam Mickiewicz w ogóle „patronował” memu życiu przez długi czas. Chodziłam w Poznaniu do Liceum nr VIII, noszącego jego imię, przez 5 lat byłam studentką Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, a potem pracowałam na UAM. No i jeszcze kilka dobrych lat dojeżdżałam do pracy autobusem 63, wysiadałam na przystanku przy „Akumulatorach” i szłam ulicą Mickiewicza do pracy na ul. Słowackiego 20. Asia: Moje doświadczenia to głównie wolontariat, ale nie od razu. W szkole podstawowej i gimnazjum angażowałam się w działalność samorządową i redakcję gazety szkolnej. Nie bez sukcesów i nie bez przyjemności. To był bardzo intensywny czas wyjazdów na warsztaty organizowane przez MEN, organizacji imprez, współpracy z kolegami, nauczycielami, rodzicami. Dużo się działo. Później, kiedy wyjechałam do liceum do Poznania, ta moja działalność bardzo się ograniczyła. Zadomowienie się w nowym mieście i nauka zabierały sporo czasu. Krysia: Asiu, a które to było liceum? Asia: Imienia Karola Marcinkowskiego. Krysia: To tam chodził też mój syn. A w ogóle, to zawsze podobali mi się chłopcy z „Marcinka” i miałam do nich szczęście! Asia: Rzeczywiście kolegów miałam przystojnych, ale przede wszystkim to byli (i są) dla mnie bardzo ciekawi ludzie, koleżanki oczywiście też. Bo w ogóle wszystko było nieco inne – większe, szybsze niż w moim Okonku, w którym się wychowałam, gdzie właściwie wszyscy się znają, życie płynie spokojniej. Dlatego okres liceum pamiętam jako czas przystosowania się do życia w innym tempie. Ani gorszym ani lepszym, po prostu innym. Ale był to też czas ćwiczenia charakteru. Kiedy nie dostałam się zaraz po maturze na mój wymarzony kierunek studiów, postanowiłam nie zdawać na żaden inny, tylko przygotować się w domu do zdobycia wyższej liczby punktów na maturze – i to, o zgrozo, z polskiego! – w kolejnym roku, i zdawać ponownie na studia. Nauczyłam się pisania wypracowań zgodnie z kluczem egzaminacyjnym i tym razem udało się, dostałam się na upatrzony kierunek. Ale jeszcze zanim się o tym dowiedziałam, zmęczona 56 Krysia | Asia monotonią minionego roku, jeszcze niepewna tego, co się wydarzy, pomyślałam, że w tym roku musi się zdarzyć coś, z czego będę naprawdę dumna. I wtedy pomyślałam o wyjeździe, o pracy dla kogoś, kto miał może ciut mniej szczęścia niż ja. Koleżanka wspomniała mi wcześniej o stowarzyszeniu, które wysyła na workcampy, i tak, po jakiejś godzinie szperania w komputerze, wybrałam miejsce, do którego, miałam nadzieję, Stowarzyszenie „Jeden Świat” pomoże mi pojechać. W Armenii było pięknie. Gorąco jak w piecu, ale pięknie. Bez pośpiechu marszrutki odjeżdżały dopiero, gdy wypełniły się pasażerami. Ciepłe mleko prosto od krowy w sklepie? Proszę bardzo! Internet? Żaden problem. Ale przede wszystkim pewność, że dla chcącego nic trudnego. Można się porozumieć bez znajomości języka, jeśli tylko uruchomi się trochę wyobraźni. Dzieci są w takich przypadkach szczególnie wdzięcznymi rozmówcami. Podczas trzytygodniowego pobytu w Wiosce Dziecięcej SOS pod Erywaniem nie było rzeczy niemożliwych. Graliśmy razem, tańczyliśmy, szukaliśmy skarbów, wpletliśmy nawet we wspólne przedstawienie wątek Smoka Wawelskiego. Ten wyjazd był dla mnie bardzo ważny, pozwolił się zdystansować, no i, jak się później okazało, był tym, który rozpoczął moją przygodę z workcampami, Stowarzyszeniem w ogóle, aż do momentu, w którym mogę siedzieć na tej wygodnej kanapie i słuchać wszystkich historii, którymi chce się Pani ze mną dzielić. Po Armenii był obóz w Albanii z dziećmi romskimi, w ośrodku dla cudzoziemców w Lininie pod Warszawą i w Monarze Marianówek niedaleko Kołobrzegu. Wszystkie zasługują na osobny rozdział. Każdy z nich był trudny i piękny zarazem. I to jest chyba to, co lubię w tej pracy najbardziej. Nie jest ani zbyt słodka, ani wyidealizowana, ani na tyle smutna, żeby nie było pewności, że może być lepiej. Krysia: Swoją drogą, podróżowanie to całkiem miły efekt uboczny działalności społecznej, prawda? Albo nawet dobra premia. Asia: Pamiętam, że na moim pierwszym szkoleniu dla wolontariuszy, na samym początku powiedziano nam, że wolontariat nie jest czysto bezinteresowny. Różnych nagród, tych wewnętrznych, np. „podróżniczych”, jest całkiem sporo. Krysia: Albo „znajomościowych”. W Komitecie Wykonawczym Rady Okręgowej ZSP za moich czasów studenckich byli sami faceci i tylko jedna wspaniała dziewczyna, Sława Wronkowska, kierowała Komisją Nauki (obecnie profesor prawa, członek Trybunału Konstytucyjnego). A w następnej kadencji, Komisją Ekonomiczną – Krystyna de Mezer, czyli ja. 57 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła I jako jedynej kobiecie w RO, przypadł mi m. in. pewien ważny obowiązek podczas juwenaliów w 1970 r. Gwiazdą na zakończenie obchodów święta studentów był wtedy Wojciech Młynarski. Jego koncert miał się odbyć w sobotę wieczorem, w auli uniwersyteckiej. Wszyscy się tam wybierali. Niestety, tego dnia, po południu miał miejsce straszny wypadek. Studentka Wyższej Szkoły Rolniczej zginęła, wpadając pod jedną z przyczep, które brały udział w juwenaliowym pochodzie. Razem z kolegami z Rady Okręgowej zaczęliśmy się zastanawiać, jak tu teraz przerwać tę zabawę. Miasto było przecież opanowane przez studentów, wszyscy czekali na wieczorny koncert, a później huczną zabawę na zakończenie juwenaliów. Postanowiliśmy poczekać do wieczora. Przed samym koncertem powiedzieliśmy Wojtkowi – byliśmy już wtedy na „ty” – jak wygląda sytuacja, i że musimy zrezygnować z dalszych obchodów. Zaproponował, że zaśpiewa z zespołem jedną piosenkę i zejdzie ze sceny, wtedy kolega z Rady będzie mógł powiedzieć o wszystkim zebranym studentom. I rzeczywiście tak było. Zaśpiewał piosenkę, która może kończyła się słowami: (…) Żeby wyczuć, kiedy wstać I wyjść… Żeby wiedzieć, kiedy w szatni Płaszcz pozostał przedostatni, I że to już przedostatni walc… A może inna, w stylu „Ona tańczyła jedno lato”. Nie pamiętam. Pamiętam jednak, że kiedy po niej opuścił scenę, wszyscy wiedzieli, że coś jest na rzeczy. Na wiadomość o odwołaniu koncertu i zabawy studenci bez szmeru także opuścili salę. Ale dla mnie to jeszcze nie był koniec spotkania z Wojciechem Młynarskim. Razem z kolegą w imieniu Rady zaprosiliśmy cały zespół na kolację do restauracji „Bazar”. To był bardzo miły wieczór. Wojtek wiele opowiadał, również o dzieciach, żonie, w bardzo ciepły sposób, czym mnie zresztą ujął. Mam, nawiasem mówiąc, niechęć do mężczyzn, którzy wypowiadają się z pobłażaniem czy złośliwością o swoich żonach lub partnerkach. A poza tym, mimo że wcześniej wzięłam z kasy Rady Okręgowej zaliczkę na zapłacenie za tę kolację za nas wszystkich, Wojtek już na początku posiłku powiedział, że on zaprasza, bo przecież studenci nie będą za nich płacić. Lubi śledzie w śmietanie, do dziś pamiętam. 58 Krysia | Asia Polityka – wspomnienia marcowego pokolenia W marcu 1968 roku Władze Zrzeszenia Studentów Polskich starały się nie angażować organizacji w konflikt ówczesnych elit partyjnych. Było to bardzo trudne, nie wszędzie się więc udało. Tam jednak, gdzie ZSP udało się stanąć w obronie poszkodowanego środowiska studenckiego i uchronić je przed wmanipulowaniem w konflikt z władzą, Zrzeszenie wzmocniło swoją pozycję. Marzec 1968 roku stał się zbiorowym, bardzo dramatycznym i gorzkim przeżyciem środowiska studenckiego, które kreowało twórcze postawy3. Krysia: W Warszawie rocznicę Marca ’68 zwykle obchodzi się 8 marca, i wokół tej daty koncentrują się marcowe wspomnienia pokolenia Komandosów – Kuroń, Modzelewski, Michnik, Toruńczyk, Lityński, Onyszkiewicz itd. Niedawno ukazała się książka prof. Andrzeja Friszke „Anatomia buntu”, w której można znaleźć wiele informacji o losach tej grupy po Marcu ’68. Tu u nas, w Poznaniu, trochę inaczej to wyglądało. Mieliśmy kontakty z Warszawą. Mój kolega z roku, na pewno był w Warszawie 8 marca, nawiasem mówiąc, kolega, który mi tłumaczył, że nie ważne, co studenci krzyczą, ważne, że dobrze krzyczą. Był też tam wtedy jeszcze inny kolega, przewodniczący Rady Uczelnianej. Gdy wrócił, to złożył nam sprawozdanie, więc myśmy wiedzieli, co się działo w Warszawie i byliśmy przygotowani, że w Poznaniu też się coś zdarzy, prędzej czy później, bo, jak by to powiedzieć, to szło od dołu. Nie wiem, kto u nas działał, ale organizacja studencka nie miała wpływu na to, co zrobią studenci. Bo to były oddolne ruchy. 12 i 13 marca, pojawiły się w stołówce DS. „Hanka Sawicka” hasła: „15.00 u Adasia, 15.00 u Adasia”, na czarno napisane, na zwykłej tekturze. Do za pięć trzecia nikogo nie było jeszcze na placu przed aulą UAM. Nikogo. I nagle, dokładnie o 15:00 pokazał się tłum studentów. Asia: I znów wracamy do Adasia. Był wtedy prawdziwym uczestnikiem studenckiego życia. Albo raczej wy zaprosiliście go do wszystkiego, co dotyczyło studentów uczelni jego imienia. Dziś mamy czasy spokojniejsze, ale może i teraz by się odnalazł. Wsparł… Ale wróćmy do Marca. Krysia: W środę 13 marca miałam imieniny. Byłam z kolegami z roku o tej porze w Collegium Minus, bo o godz. 15 w sali XVII skończył się dla nas wykład prof. Jerzego Albrychta. Byliśmy wtedy na czwartym roku matematyki. Kiedy się wykład skończył, to budynek był już zamknięty. Gdy chcieliśmy wyjść z Minusa, podszedł do nas asystent, który miał z nami nauki polityczne, 3 http://iars.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=12:film&catid=8:50lecie&Itemid=12 (odczytane dnia 1.03.2012 r.) 59 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła i mówi: „Kochani, nie wychodźcie teraz, lepiej zostańcie w środku”. Wycofaliśmy się na pierwsze piętro, tam stała Rada Okręgowa (ja byłam jeszcze wtedy w Radzie Uczelnianej), stali rektorzy UAM i innych uczelni, wszyscy przy oknach nad balkonem. Tam stanęłam z moimi kolegami. I w pewnym momencie patrzymy, a nasz profesor Albrycht, z którym przed chwilą mieliśmy zajęcia, wyszedł i spokojnie przechadza się po placu Mickiewicza, z rękami założonymi do tyłu – to był taki charakterystyczny dla niego gest. A więc stałam, patrzyłam przez okna na pierwszym piętrze Collegium Minus i widziałam, jak ta szara lawa zamaskowanych zomowców, bijących pałkami w dłonie, idzie, powoli napiera od strony Zamku, a studenci się tylko cofają. Próbowali uciekać do Minusa i do Auli, ale w drzwiach stała grupa panów w garniturach i nie wpuszczała. Każdy kto chciał wyjść – mógł. Tylko w odwrotnym kierunku nie można było. „Obstawa” drzwi działała jak śluza – później nam wyjaśniono, że to byli „pracownicy działu transportu UAM”. I widać było te gonitwy pojedyncze, za poszczególnymi studentami, bo szybko się rozpierzchli, no ale kilku dostało mocno pałkami po głowie i plecach. Wtedy wyszedł na zewnątrz Eugeniusz Mielcarek, przewodniczący Rady Okręgowej, i dostał po plecach – był wysoki, więc zomowiec do głowy nie sięgnął – na oczach tej „galerii” wszystkich rektorów. W ten sposób Gienek Mielcarek, ten sam, który był potem w Ministerstwie Kultury (w czasie, gdy Benon Miśkiewicz był Ministrem Nauki), urósł na bohatera. Drugim bohaterem dnia został prof. Albrycht, któremu włos z głowy nie spadł, choć cały czas tam spacerował. W jego wypadku nie sprawdziło się powiedzenie, że „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Wpadłam w nieco żartobliwy ton, ale są takie momenty, gdy wszystko mi się przypomina. Mam w oczach tę sytuację, widzę mur, szary mur, przesuwający się i spychający studentów coraz dalej, pod Minus. I w pewnym momencie ten mur pęka i zaczynają się pojedyncze gonitwy, i rozpryskuje się wszystko. Najlepiej jednak pamiętam sobotę, 16 marca, bo wtedy dane mi było uczestniczyć w „rozruchach studenckich” osobiście. Na tym samym placu odbywał się robotniczy wiec, taki jak wszystkie wiece w tym czasie, solidarności klasy robotniczej z partią, na których występowano z hasłami: „literaci do pióra, studenci do nauki”. I pluto na studentów, pluto na Żydów. A studenci chcieli za wszelką cenę pójść i powiedzieć, że oni nie są przeciwko klasie robotniczej, że są synami robotników i chłopów, tylko że ta władza i cenzura i tak dalej. Stu60 Krysia | Asia denci gromadzili się przed DS. „Hanka Sawicka”, a milicja otaczała ten teren, zamknęła aleję Stalingradzką od strony Libelta oraz Puławskiego i była gotowa do bicia. A myśmy stały z koleżanką w oknie „Hanki”. Obok nas Rektor Łuczak próbował apelować do studentów, żeby się rozeszli, ale gdy nic to nie dawało, to tubę przekazał w nasze ręce. Pamiętam tylko, jak przez mgłę, że stałam w tym oknie i z koleżanką nawoływałam: „Koledzy, rozejdźcie się, wejdźcie do środka!”. Nasze prośby też nie działały. Rozgorączkowany tłum kłębił się u naszych stóp, przed wejściem do akademika. W końcu zdecydowaliśmy się zejść do studentów, myśląc sobie: „jak będą bić, to oberwiemy wszyscy, Rada Uczelniana razem ze studentami”. Pracownicy uczelni też zeszli. Doktorzy, docenci stanęli wśród studentów. Nagle zrobiło się „gorąco”, bo zaczęto wołać: „prasa kłamie!” i palić gazety. Sytuacja była dramatyczna, bo padły dwa ostrzeżenia milicji i wiedzieliśmy, że w każdej chwili „służby porządkowe” mogą wkroczyć do akcji. Ktoś obok machał gazetą. Jakiś student, a może nie student, może jakiś prowokator. Ja to pamiętam, bo zeszłam już przed akademik w gronie pracowników uczelni. Sam JM Rektor nie zszedł na dół, ale zeszło wielu innych, od asystentów po prorektorów, m. in. prof. Benon Miśkiewicz, żeby uspokajać tych studentów. Nie wiem dokładnie, co robili, ale pamiętam, jak sama zadziałałam. Bo dookoła kłębił się tłum, ktoś tam palił gazety, już się wyrywał, żeby biec na plac. W pewnym momencie, nie wiedząc, czemu tak robię, zaczęłam mówić do stojącego najbliżej: „A czemu ty palisz tę gazetę? Przecież śmiecisz. I będą mieli rację ci, którzy mówią, że studenci to chuligani”. I jak zaczęłam to mówić, to zaraz skupiła się wkoło mnie grupka kilku osób, chętnych do dyskusji. I widziałam, że w pobliżu są takie same grupki, czyli każdy kto zszedł w tłum w tamtym momencie, nie wiem dokładnie, co robił, ale coś mówił tak, że ten tłum się rozerwał. I nagle rozładowało się wszystko. To stało się w momencie, kiedy zaczęli grupkami wracać robotnicy z manifestacji na Placu Mickiewicza. Pochowali swoje transparenty. Przykładali palec do ust, pokazywali „cicho bądźcie”, bo to byli też spędzeni na siłę ludzie, z różnych zakładów pracy. Przeciw studentom. Studenci zbliżyli się do krawężnika i zaczęli machać do robotników, maszerujących ulicą. Robotnicy odmachiwali. Ogólne zbratanie. Sytuacja uspakajała się powoli i nie było bicia. A mogła być masakra. Bo molicja mogłaby okrążyć studentów i zepchnąć pod mur akademika. Prawdopodobnie w drzwiach „Hanki” stali już ci sami, którzy bronili wejścia do Minusa 13 marca. Ci, którzy wyszli do studentów jak ja, ludzie którzy się inaczej zachowywali, tylko na moment odciągnęli ich uwagę, ale zapoczątkowali dyskusje, które 61 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła długo jeszcze trwały. Pamiętam, że któryś z pracowników Uczelni przysiadł na krawężniku, pochylił głowę i płakał. Napięcie ustąpiło i różnie uczestniczący w nim ludzie odreagowywali. Tego dnia wieczorem w DS. „Hanka Sawicka” odbyło się zebranie, podczas którego wybrano trzech delegatów, wśród nich Stanisława Barańczaka (albo Stanisława Mikołajczaka, tego nie jestem pewna), którzy mieli pójść do KW PZPR z petycją, m. in. o zwolnienie aresztowanych w Warszawie – Kuronia, Modzelewskiego, zniesienie cenzury itd. W poniedziałek odbyło się kolejne zebranie, które przemieniło się w wiec, bo nic z postulatów studentów nie zostało zrealizowane. A potem zaczęły się dyżury pracowników naukowych w akademikach, a gdy nadszedł kwiecień, rozpoczęły się kolokwia, zbliżała się sesja egzaminacyjna, to i wszystko „rozeszło się po kościach”. Pamiętam, że po tych wydarzeniach, nasz opiekun grupy, prof. Julian Musielak, przyszedł na ostatnie zajęcia w semestrze, rozejrzał się dookoła i powiedział krótko: „Jak się cieszę, że wszystkich Państwa tu widzę!”. To, co przeżyłam wtedy, dużo mnie kosztowało i zostawiło ślad na całe życie. Miałam okazję się przekonać, co to jest psychoza tłumu. Jak łatwo ten tłum podburzyć i jak można go, choć na moment, zatrzymać. Pamiętam studentki pierwszego roku, które nie wiedziały, o co chodzi, ale z wypiekami, takie przejęte krzyczały: „Studentów biją, kolegów biją!”. Mówiłam im, kiedy chciały wyjść wieczorem z akademika: „Nie wychodźcie, bo co tam na ulicy będziecie robiły, w ogóle nie wiecie, o co chodzi, a możecie wpaść w jakąś łapankę. Tu jest wasze miejsce, nie tam”. Ale nie chciałabym już więcej tego doświadczać! Dlatego już nigdy nie zaangażowałam się tak mocno w żadne wydarzenia polityczne. Jak wtedy, gdy „wybuchła Solidarność”, kiedy usłyszałam pierwsze nazwiska osób zaangażowanych, zwłaszcza doradców Wałęsy, którzy działali w KOR, to wiele z nich brzmiało znajomo. To były nazwiska dobrze mi już znane z marca’68: Kuroń, Modzelewski, Michnik. Znów teraz wypłynęły. Wiedziałam, że wiele osób uwierzyło, że coś można w tym kraju zmienić, to były osoby młodsze ode mnie albo takie, które do tej pory się nie angażowały politycznie i dały się ponieść temu entuzjazmowi. Podzieliłabym wszystkich, całe społeczeństwo, może to zbytnie uproszczenie, ale na trzy grupy: ideowców, czyli tych zapaleńców prawdziwych, którzy całym sercem się zaangażowali; karierowiczów, którzy płyną zawsze z prądem i stają nawet na czele, żeby robić karierę; szarą masę, czyli tłum, który stanowi większość. I niestety, nie znalazłam dla siebie miejsca w żadnej z tych grup! 62 Krysia | Asia Ideowcem już nie byłam. Jeżeli kiedykolwiek byłam ideowcem to w marcu ’68. Wierzyłam jeszcze w idee, ale łuski spadły mi z oczu. Zdałam sobie sprawę, że niestety polityka jest brudna, wymaga „grubej skóry” i ja do tego się nie nadaję. Karierowiczem nie jestem. Chociaż pracowałam aktywnie w ZSP, to, jakby to powiedzieć, działałam zawsze w socjalnych sprawach. Komisja ekonomiczna, komisja kultury, komisja turystyki, ale nie propaganda, nic z tych rzeczy. A szarą masą nie chciałam być. W moim przypadku nie można przywołać przysłowia: „Na pochyłe drzewo, wszystkie kozy skaczą”. Więc właściwie nie było dla mnie miejsca. Nie zapisałam się do Solidarności. Mogłabym się chyba tylko zidentyfikować z innym podziałem, bo dziewczyny w ZSP dzieliły się na „działaczki” i „maskotki”. Maskotką nie byłam. Pozostałam członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego. I nie było mi wstyd, bo to był związek, który istniał już 70 lat, od przed wojny. Utożsamiałam się z polskim nauczycielem. Nie wstyd mi było nazywać się polskim nauczycielem. Mimo że należał do OPZZ, gdzie były tzw. reżimowe związki, ale ja nie uważałam, że to jest typowy związek zawodowy. To był inny związek. Za niego ginęli ludzie w czasie okupacji, za tajne nauczanie. Do tego związku należał mój dziadek. Zostałam w ZNP i do tej pory jestem. Zawsze życzyłam dobrze tym wierzącym, nigdy nie działałam przeciw, ale zawsze wytykałam karierowiczów i nigdy ich nie poważałam. I próbowałam tłumaczyć, jak tej „szarej masie” w marcu’68, że nie wolno dać się ponieść emocjom. Dalej już się nie angażowałam. Więc zawsze byłam gdzieś w środku. Ani na prawo, ani na lewo. Starsze pokolenie, również moje, tyle przeszło i jest tak rozdarte, że często epatuje tym „rozdarciem”, a młode pokolenie, które teraz żyje w wolności, odcina się od tej zagmatwanej przeszłości, chciałoby żyć w spokoju. Ja mam za złe pokoleniu starszemu, 50+, może już nawet 45+, które zostało wychowane w dużej mierze przez te czasy poprzednie, że tak przekreśla to wszystko, co było i nie daje sobie powiedzieć, że naprawdę już jest wolność. I dalej wraca, rozdrapuje, wyciąga przeszłość. Na przykład śmierć Szymborskiej wyzwoliła takie, jak dla mnie, obrzydliwe reakcje, szowinistyczne. Mamy noblistkę, możemy być dumni, że świat ją czyta, a my opluwamy to, że mając lat dwadzieścia kilka zapatrzyła się w Stalina. To znaczy uwierzyła. Ale prędzej niż inni przejrzała na oczy i wypisała się z partii przed innymi, bo niektórzy wypisali się z partii dopiero po stanie wojennym. 63 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła I to jest dla mnie bolesne, że młodzież nie ma autorytetów i nikt ze starszego pokolenia nie zostawia im możliwości wybrania, uwierzenia, że ktoś jest autorytetem. Poluje się na czarownice, szaleje dzika lustracja i niszczy uznane od dawna autorytety. Młodzież gubi się w tym wszystkim i to ją demoralizuje. Asia: Czuję się trochę wywołana do odpowiedzi. Na pewno moje pokolenie widzi niespójności i brak zgody co do oceny tamtych czasów wśród naszych rodziców i dziadków. Ale tak to już jest z historią, nie zmierzymy jej. A jeśli chodzi o autorytety, myślę, że one są. Choć bardzo łatwo dziś kogoś opluć i obedrzeć z całego dorobku, może łatwiej też dotrzeć do alternatywnych źródeł i samemu podjąć decyzję? A może to dość życzeniowe podejście. Nie wiem. Czasami, kiedy rozmawiam ze znajomymi, mam wrażenie, że widzimy międzypokoleniową różnicę już nawet nie między nami a rodzicami, ale między obecnymi nastolatkami. Spotykam, choćby na warsztatach w gimnazjach i liceach, mnóstwo fantastycznej młodzieży, ale czasem nie mogę sobie wyobrazić siebie czy swoich kolegów z czasów szkolnych w sytuacjach, które dziś zdarzają się często, albo są uznawane za zupełnie normalne. Można zupełnie anonimowo zamieścić zdjęcie, a nawet cały filmik w Internecie. Niekiedy jednak nauczyciele też z niego korzystają i, widząc swoich uczniów, łapią się za głowy. Rozmawiałyśmy któregoś razu o tym, że za Pani czasów studenckich dość powszechne było wspólne uczenie się, przygotowywanie do egzaminów. Dziś, mam wrażenie, dzieje się to rzadko. A przynajmniej nie na wszystkich kierunkach. Nie trzeba przecież wychodzić z domu, żeby się skontaktować w sprawie jakiejś wątpliwości. Samotni w tłumie, tak ktoś to określił. Tacy chyba jesteśmy. Dlatego nie będzie niczym odkrywczym, jeśli powiem, że dzisiejsza młodzież, ta młodsza i ta starsza, potrzebuje mądrych wzorów. Nie mniej niż kiedyś. Podróże jeszcze inaczej Krysia: Za moich czasów studenckich była żelazna kurtyna i nie było można tak łatwo wyjechać na Zachód, zwłaszcza jak się było biednym studentem i nie miało się rodziny za granicą, albo np. tata nie był dyplomatą, bo tylko takie osoby mogły wyjeżdżać. Ja nie mówię o krajach demokracji ludowej, tzw. „demoludach”, bo można było na dowód osobisty wyjeżdżać do NRD. Na przykład mój mąż wspomina, że w czasach studenckich wyskakiwali z kolegami na piwo do Berlina pociągiem. Wyjeżdżało się na wczasy i wycieczki do Bułgarii, na Węgry, do Czechosłowacji. Nie było trudności w swobodnym poruszaniu się w ramach tych krajów. 64 Krysia | Asia Jeśli jednak chodziło o Zachód, to wcale nie tak łatwo było się wydostać. Chyba że chodziło o wyjazd z biletem „w jedna stronę”, który proponowała władza ludowa niewygodnym jej osobom, np. po marcu’68. W innych wypadkach wiadomo, że się było odpowiednio „prześwietlanym”, a kiedy już się wyjechało, to było się pod obserwacją. Ale były możliwości wyjazdu w ZSP przez biuro podróży „Almatur”, który organizował wycieczki również na Zachód, choć niewiele i bardzo kosztowne. Inaczej nie można było zachodnich krajów poznać niż na wycieczce studenckiej. Te wyjazdy były rozdzielane i były silnie związane z zaangażowaniem. Przeważnie jeździli działacze. Liczyły się punkty za działalność społeczną. Niekoniecznie w turystyce. Można było działać w komisji stypendialnej. Nie za pochodzenie były punkty, tylko właśnie za zaangażowanie. Im wyżej się działało, tym łatwiej było to dostać. Ja byłam na wycieczce w Paryżu w 1968 r., m. in. ze Zbyszkiem Theusem i kilkoma jeszcze kolegami z UAM, a w 1969 r. byłam w Uzbekistanie (Taszkient – Buchara – Samarkanda). Działały specjalne komisje kwalifikacyjne. Szeregowi studenci, zwłaszcza z niższych lat, właściwie nie mieli szans otrzymać przydziału atrakcyjnej wycieczki. Gdy ja jechałam z kolegami do Paryża, mieliśmy za sobą spory bagaż zaangażowania w pracę społeczną (byliśmy wtedy na czwartym roku studiów) – Zbyszek w kulturze, ja w studenckich sprawach bytowych. Byliśmy znani wśród członków ZSP na uczelni i każdy wiedział, że jesteśmy aktywnymi działaczami. Zwłaszcza po marcu ’68. Wycieczka do Paryża trwała dwa tygodnie, może 10 dni, w każdym razie nie była taka krótka. Mieszkaliśmy w akademiku, może to był hotel robotniczy, na pewno w dzielnicy łacińskiej, ładne położenie na Rue St. Jacques. Grupa była chyba 30-osobowa, z całej Polski, z Poznania oprócz Zbyszka Theusa był Janusz Nyczak – kierownik artystyczny klubu Nurt, środowiskowego klubu studenckiego. Janusz skończył prawo i później był sławnym reżyserem. Zmarł w latach 80. Wracając do Paryża, to ten Janusz zawsze chodził własnymi ścieżkami, bo my się raczej trzymaliśmy grupą. Przede wszystkim nie mieliśmy dużo pieniędzy, bo chyba 10 dolarów mogliśmy kupić kieszonkowego, może ktoś tam przemycił od mamusi dwa czy trzy dolary w skarpecie, to jego, ale myśmy raczej nie mieli pieniędzy. Dostaliśmy tam pieniądze na wykup bonów w stołówce studenckiej i wtedy można było trochę przyoszczędzić, bo jak się kupiło za franki bagietkę i pół litra mleka, to można było „przebidować”. Dziennie na wyżywienie było ok. 5,8 franka. Bagietka kosztowała dużo mniej, więc tak się oszczędzało na sobie. 65 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła Bilety, np. do Wersalu, kupował nam opiekun grupy, który, co prawda, nie narzucał nam się i dawał sporo wolnego. Mieliśmy też opiekunkę ze strony francuskiej. Zawzięta socjalistka, przeciwniczka de Gaulle’a, pluła na niego i wyklinała, znała pojedyncze słowa po polsku. Myśmy mówili, że Charles de Gaulle jest dobry, a ona, że my nie wiemy, bo my jesteśmy z zewnątrz, że nam jego polityka zagraniczna może się podobać, ale dla Francuzów to on jest merde. Właśnie w czasie, gdy byliśmy w Paryżu, nastąpiła inwazja na Czechosłowację. Polskie wojsko też tam wkroczyło 23 sierpnia. Myśmy nic o tym nie wiedzieli, tylko przynieśli nam rano francuskie gazety, gdzie było wielkimi literami napisane „agresja” itd. No więc szczęki nam opadły, nie wiedzieliśmy, co teraz, czy w ogóle będziemy mieli gdzie wrócić. A dodatkowo myśmy tego dnia mieli w programie pójście do Folies Bergère. Bilety już były kupione. I zastanawialiśmy się, czy to nie zostanie uznane za jakiś wybryk, że my idziemy sobie do kabaretu, a tam Czechów biją. Ale następne gazety były już inne, były komentarze z poszczególnych stolic świata – Berlina, Budapesztu, Warszawy itd. I pod Warszawą było napisane: „Wielkie nieszczęście narodu nie mogącego godzić się z oficjalnym stanowiskiem”. Wtedy już inaczej patrzyli na nas ci Francuzi, bo my taki naród biedny, i już wszystko uchodziło nam na sucho. I zaczęły się w Paryżu manifestacje. Przeciw agresji. Wtedy się przydała ta przewodniczka francuska. Bo myśmy chcieli zobaczyć, jak taka pokojowa manifestacja wygląda. Za nami były doświadczenia marca ’68, ale to były nieciekawe doświadczenia, bo policja biła, a tutaj pokojowa manifestacja. Policja nie bije, tylko pozwala. Za wszelką cenę chcieliśmy pójść i zobaczyć. Ona nam zwróciła uwagę, że musimy dobrze patrzeć, gdzie idziemy. Bo np. tu jest protest przeciw sowieckiej agresji, to tutaj możemy iść jako Polacy, w porządku. Ale tutaj jest przeciw komunistycznej agresji, to tutaj nie wolno iść, bo jak by nas tam złapali, to moglibyśmy mieć problem, żeby znów wyjechać na Zachód. To były takie niuanse, z których myśmy sobie nie zdawali sprawy. Stopniowo dojrzewaliśmy politycznie do tego, że „sowiecka agresja” to jeszcze ujdzie, ale komunistyczna już nie. A ta manifestacja to była grupka ludzi, kordon policji dookoła, potem inna grupka szła, a policja chroniła tylko, żeby nikt nie przeszkadzał i kierowała ruchem! Ale mieliśmy też dużo swobody, np. jeden, dwa takie dni wolne, kiedy mogliśmy iść sami w Paryż. Był taki jeden dzień, który spędziłam bardzo uroczo, nawet się nie spodziewałam, właśnie dzięki Januszowi Nyczakowi. On na ogół nie chodził z nami, miał jakichś znajomych w Paryżu i właściwie go z nami 66 Krysia | Asia nie było. Nawet chyba na noc nie wracał, ale nic w tym ujemnego, miał tam po prostu w kimś oparcie i miał przede wszystkim więcej pieniędzy. Przyszedł raz do mnie i spytał: „Krystyna, co masz w planie jutro na ten wolny dzień?”. Odpowiedziałam, że nic. Co się okazało – on miał mamę i siostrę, dwie kobiety, dla których musiał kupić jakieś prezenty. Ja, jak twierdził, byłam podobnej do nich postury, więc miałam mu pomóc, zwłaszcza w kupnie ubrań. Wyobraź sobie, chodzić z miłym mężczyzną po sklepach, butikach, wybierać, grzebać w ciuchach, bluzeczkach, chusteczkach, staniczkach w kropki, paski, z koronkami, no w ogóle, przymierzać to wszystko. A on płacił. To była frajda. Oczywiście nie kupował dla mnie, ale personel sklepu nie wiedział o tym, no nie? I cały dzień spędziłam na zakupach, mogąc wydawać lekką ręką z cudzej kieszeni. Dzięki Januszowi miałam w Paryżu taki dzień na zupełnym luzie, jak baba. Czułam się jak baba. Innego dnia czułam się zupełnie inaczej. Byliśmy chyba po wizycie w kabarecie, mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu. Nie chciało nam się wracać do hotelu, a było to w dzielnicy „czerwonych latarni” i chłopcy postanowili zrzucić się na „coś”. Bo w ogóle z naszego uniwerku to byłam tylko jedna dziewczyna. Z Poznania była jeszcze jedna dziewczyna z Akademii Muzycznej, ale wszyscy moi znajomi to byli chłopcy. Na placu Pigalle zatrzymali się, zaczęły się jakieś szmery, zbiórka pieniędzy, na coś się składali. No to ja, jako dobra koleżanka, też się chciałam złożyć. „To po ile? – No po franku”. W sumie chyba z sześć osób i ja jedna dziewczyna w tym wszystkim. A potem losowali, ale mówią, że ja nie losuję. Jak zapytałam dlaczego, odpowiedzieli: „Bo nie”. To nie losowałam. Wylosował jeden z kolegów i poszedł. Wiesz, na co to było? Na wstęp do takiego zakazanego lokaliku. Na striptiz. I jeden tylko poszedł! Ten kolega do dziś na wspomnienie tamtej sytuacji się rumieni i mówi: „Krystyna, jak mi wstyd, że ty się do mnie dokładałaś!”. A cała sytuacja zdążyła już obrosnąć legendą. Ale właściwie to teraz mogłabym nawet płakać… Bo to, co opowiadam, świadczy o tym, jacyś my byli biedni studenci, zza żelaznej kurtyny, że marne grosiki musieliśmy zbierać, żeby jeden mógł pójść do takiego lokaliku i opowiedzieć innym, jak było. Dopiero teraz sobie zdaję sprawę, jakie to było smutne. Asia: Opowiedzieć Pani w takim razie coś śmiesznego? W 2005 roku pojechałam z organizacją Youth For Understanding na wymianę do Japonii. Pierwszy lot samolotem, sama, tak daleko, siwe włosy na głowie rodziców, ale pojechałam. Przez pięć tygodni mieszkałam u rodziny goszczącej, chodziłam do miejscowej 67 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła szkoły. A szóstego tygodnia spotkałam się z innymi uczniami z Europy, którzy kończyli swoją wymianę tak jak ja. Przez kilka dni podróżowaliśmy po kraju. Nie mogliśmy nie przyjechać do pięknego Kioto. Organizatorzy zapewnili nam zakwaterowanie w jednym z lepszych hoteli w mieście, na kolację podano stek średnio wysmażony. Strużki krwi mieszające się z sosem. I do tego sztućce! Przesiąknięci japońskością, nóż i widelec traktowaliśmy wtedy z pogardą. Chcieliśmy normalnej japońskiej kuchni i pałeczek. A nie traktowania w „zachodni” sposób. Zajęło nam trochę czasu, zanim zrozumieliśmy, że tak po prostu chciano o nas zadbać, żebyśmy się poczuli jak w domu. Nie wiedzieli, że nam ten japoński dom całkowicie odpowiadał. Ale wracając do sprawy, wieczorem mieliśmy trochę wolnego czasu. Część naszej grupy poszła na popularne w Japonii karaoke, a ja i jeszcze trójka znajomych zdecydowaliśmy pójść w miasto. Ale nie byle gdzie. Mapa bardzo wyraźnie wskazywała nam drogę do dzielnicy Gion. Dzielnicy gejsz. Gejsze jako artystki umilały czas gościom, były mistrzyniami ceremonii parzenia herbaty, gry na instrumentach, śpiewu. Były wykształconymi partnerami do rozmowy. Nie jest prawdą często spotykana opinia, że gejsze były tylko paniami do towarzystwa, tak jak dziś to rozumiemy. Ta profesja przeżywała swoje lepsze i gorsze momenty, ale szanowana gejsza sama wybierała kogo chce darzyć względami i nie było to jej główne zajęcie. Dziś to już niemal „profesja na wyginięciu”. Coraz mniej prawdziwych gejsz w Japonii, ale Gion jest miejscem, gdzie wciąż się kształcą i gdzie wciąż można je zobaczyć. Piękne stroje, wygładzone kruczoczarne włosy, śnieżna twarz i karminowe usta. Jest w nich wciąż jakaś tajemnica. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zaczęliśmy się rozglądać to tu, to tam, licząc, że gejsza pojawi się na naszej drodze. Po uliczkach przechadzało się sporo ludzi, również turystów. Nikt nawet nie zwracał uwagi na nas, małolatów. Robiło się coraz bardziej nerwowo, bo jakoś żadnej gejszy nie było widać. Z okien na piętrze dochodziły czasem jakieś śpiewy, słychać było gości licznych restauracji i lokali, ale gejszy ani śladu. Po chyba półtorej godziny chodzenia w kółko, zrezygnowani, zobaczyliśmy ją. Króciutko, po sekundzie zniknęła za rogiem. Bez słowa pobiegliśmy w tamtym kierunku, jakbyśmy gonili królika! Zniknęła. Ale na twarzach już było widać rumieńce, już tak naprawdę byliśmy zadowoleni, widzieliśmy żywą gejszę. Adrenalina zaczęła krążyć! Zupełnie się już tego nie spodziewając, w drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze jedną dziewczynę. Mimo że szła z mężczyzną, zgodziła się, również za jego zgodą, pozować do kilku zdjęć 68 Krysia | Asia i powiedzieć kilka zdań o sobie. Dopadła wtedy do nas kolejna grupa turystów, najwidoczniej też od dłuższego czasu „polowali”. Pamiętam, że była tym zakłopotana, ale przeprosiny po japońsku zadziałały, nawet pan się uśmiechnął. Królik złapany, co za uczucie. Dzisiaj myślę o całej tej sytuacji podobnie jak Pani o Paryżu. Wydaje się śmieszna. Ale wtedy przecież myśleliśmy inaczej. Krysia: Jak świat światem, nic się nie zmieniło. Młodość ma swoje prawa. I wy i my byliśmy ciekawi… Asia: … świata i odkrywania innego kraju. Krysia: Oczywiście, bo tam na Placu Pigalle… Asia: ...bo ja myślałam na początku, przepraszam, że Państwo się na słynne kasztany składali na tym placu… Krysia: No, nie na kasztany… Sentymenty Krysia: W ogóle to lubię zwiedzać i doświadczać indywidualnie każdego nowego miejsca. W Paryżu nie mogłam sobie odmówić spróbowania, jak smakuje „prawdziwa” napoleonka, w Wiedniu – filiżanka kawy z kawałkiem tortu Sachera, a w Uzbekistanie – zielona herbata w czarkach i pierogi (pielmieny) nadziewane cebulą. Koniecznie w autentycznym anturażu, wśród „tubylców”. W 1968 r. z kolei w Paryżu szłam Champs Elysées w stronę Łuku Triumfalnego. Było bardzo gorąco, obtarłam sobie nogę, więc zdjęłam te sandały i szłam boso. Mógł mnie minąć jakiś „biały książę” (potomek emigrantów z porewolucyjnej Rosji) albo hollywoodzki aktor i nic. Szłam sobie, polska dziewczyna, klapki w ręce i nikt na mnie nie zwracał uwagi. W tym momencie poczułam się obywatelką świata, że jestem jedną z nich. Świat jest mój. Drugi taki moment był w 1998 r. w Nowym Jorku. Po 30 latach miałam dokładnie takie samo uczucie jak w Paryżu, tylko że na Moście Brooklyńskim. Byłam wtedy z dwoma studentkami. Stałyśmy i patrzyłyśmy na światła Manhattanu, na niebo i gwiazdy, i w tym momencie mówię: „Ja tu jestem, w sercu wszechświata, w samym Nowym Jorku i patrzę na to wszystko. Ta sama ja, która 30 lat temu czuła się obywatelką świata w Paryżu”. No i wtedy mi łezki poleciały. Jednak tutaj jestem. Asia: Ja chyba nie mogę powiedzieć, że jestem kosmopolitką. Zawsze gdy wyjeżdżam, czuję, że jestem „nie w domu”. Ale zwłaszcza kiedy jestem gdzieś daleko, w miejscu, które chciałabym zapamiętać lub gdy dzieje się coś tak fantastycznego, 69 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła że nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, wtedy… mocno tupię nogą. Tak, że aż prąd przechodzi. To chyba inna wersja uszczypnięcia się. Uzmysławia mi, że to się dzieje, że jednak tutaj jestem. Krysia: Tak jak ja w Paryżu czułam ziemię pod stopami… w Nowym Jorku czułam… przestrzeń. Jakbym się unosiła w górę… Przyjemnie było też poznawać Berlin. Zwiedzałyśmy z koleżanką to miasto wsiadając w jeden tramwaj, jadąc do ostatniego przystanku, tam przesiadając się do następnego i znów do końca linii. Asia: Ja akurat Berlin też tak zwiedzałam! Krysia: I jeszcze chciałabym powtórzyć berliński Advent Zeit – w okresie bożonarodzeniowym – kramy, stragany i wszechobecny zapach karmelu. Asia: Moje najdziwniejsze zagraniczne przeżycie bożonarodzeniowe przeżyłam w Finlandii. Właściwie było to dzień przed Sylwestrem w 2008 r. Pojechaliśmy na północ, na biegun, ze spóźnionymi życzeniami do Św. Mikołaja. Samo to miejsce ocieplały tylko renifery, poza tym sklepy, sklepy, pamiątki i sklepy. Ale mimo wszystko, skoro już tam byliśmy, postanowiliśmy ustawić się w kilometrowej kolejce do zdjęcia z Mikołajem. Kiedy już nadeszła nasza kolej, byliśmy miło zaskoczeni jego pogodnym usposobieniem. Od razu spytał, skąd przyjechaliśmy, nie pytał, co prawda, co chcielibyśmy dostać, ale pamiętam, że pytał o jeszcze kilka rzeczy z żywym zainteresowaniem. Nie zauważyłam zmęczenia u tego starszego pana, który spotkał już tamtego dnia chyba z kilkaset osób, a następni ciągle czekali. Zazwyczaj z wyjazdów przywożę obrazy – takie w głowie, rzadziej sytuacje, a właśnie konkretne sceny, jak pocztówki. I do dziś widzę ten obraz – kiedy już podeszliśmy z kolegą do Mikołaja, żeby usiąść obok niego, nastąpiło długie, jak mi się zdawało, spojrzenie w oczy, a w tych oczach – łzy. Takie łzy zmęczenia, może łzy wieku, które niepostrzeżenie wyciera się chusteczką. A jednak, pomyślałam, zdradziły go. Był zmęczony. I był prawdziwy. A Pani była jeszcze w Stanach? Krysia: W Stanach byłam w zupełnie innym czasie, w 1998 roku, na wymianie studenckiej. Uniwersytet Północnej Iowy miał wymianę z UAM, a szczególnie z pedagogiką medialną. I ja i Paweł Topol byliśmy tam jako opiekunowie grupy, a przyjmowali nas studenci kierunku media w edukacji. Komputery, wideo, telewizja, telekonferencje i wykłady na odległość. Był jeszcze prof. Staszek Dylak. I osiem studentek i jeden student. Ale myśmy byli nie tylko jako opiekunowie, mieliśmy też wykłady o naszych doświadczeniach w dziedzinie pedagogiki medialnej. Rok później studenci amerykańscy przyjechali do nas. 70 Krysia | Asia My mieszkaliśmy w pokojach gościnnych w akademikach, a nasi studenci mieszkali albo w akademiku, albo w domach amerykańskich studentów. Właściwie niczego nowego się nie nauczyłam, choć sprzęt mieli lepszy. My byliśmy lepszymi teoretykami, a oni praktykami. Pamiętam, że tematem mojego wykładu było rozwijanie wyobraźni u dzieci przy pomocy komputerów. Dużo dała mi obserwacja szkół. Zastosowanie komputerów do pracy z dziećmi w pedagogice integracyjnej. Np. szkoły życia – u nich takich nie ma, jak u nas. Jeśli jest szkoła w małej miejscowości, to upośledzeni nawet w największym stopniu, mają swoich indywidualnych opiekunów, którzy też planują im rozkład dnia. A nauczyciel w klasie prowadzi zwyczajne lekcje. Taka osoba upośledzona trafia na zajęcia do różnych klas, więc właściwie wszyscy uczniowie w szkole mają z nią kontakt, oswajają się, a przede wszystkim nauczyciel, prowadzący lekcję z całą klasą, nie musi tym „specjalnym gościom” poświęcać szczególnej uwagi. Tym wszystkim zajmuje się opiekun. Raz podczas lekcji geografii był taki chłopiec, bardzo mocno upośledzony, z porażeniem mózgowym. Jadł w czasie lekcji, brudził się. Ale był. Nie wiem, czy z tej lekcji geografii w ogóle coś wyniósł, ale czuł obecność innych, śmiał się, inne dzieci podchodziły, rozmawiały z nim. Mieli dwanaście lat. Była też osobna lekcja z dziećmi głuchoniemymi, ośmiolatkami w pracowni komputerowej – ucząca pojęć, wykorzystująca specjalne programy obrazkowe, i to mnie uderzyło, że pod tym względem jesteśmy z tyłu. Bo jeśli chodzi o postęp techniczny i zastosowanie komputerów, to mamy już pełną świadomość, ale nie mamy takiej codzienności z komputerami i z pedagogiką specjalną. Mówi się, że jest tyle pedagogów, psychologów bez pracy, a tworzy się szkoły specjalne, gdzie znów te dzieci są jak w getcie. A w Stanach, w zależności od stopnia upośledzenia dziecka, opiekun może pomagać bardziej lub mniej, ale zawsze jest tą osłoną wobec innych dzieci, które czasem potrafią być okrutne. I to dało mi dużo do myślenia. Jacy jesteśmy siermiężni i zacofani w tych ludzkich sprawach, tych socjalnych. Praca zawodowa Asia: W 1998 roku, domyślam się, że było już trochę materiałów, ale kiedy otwierała Pani Pracownię na Wydziale Studiów Edukacyjnych, skąd czerpała Pani wiedzę, informacje, kiedy nauka o komputerach raczkowała? Krysia: Ja zajmuję się komputerami zawodowo od 1969 roku. Pierwszy kontakt z nimi miałam, kiedy podjęłam pracę w Wyższej Szkole Ekonomicznej, zaraz 71 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła po studiach. Na WSE były EMC – elektroniczne maszyny cyfrowe, bo wtedy to się jeszcze nie nazywało komputerami, i EPD – elektroniczne przetwarzanie danych. A ja weszłam w kontakt (jeszcze na studiach) z panem Stefanem Abtem, który się tym zajmował w ekonomii i zostałam przyjęta na staż do kierowanej przez niego Pracowni EMC na WSE. Od razu, w pierwszym roku pracy, wysłano mnie na kurs do ELWRO, słynnej fabryki komputerów ODRA 1003, 1013 itd. Spędziłam wtedy we Wrocławiu cały miesiąc. Mieszkałam na kwaterze prywatnej i czułam się jak studentka, która podjęła daleko od domu studia w zakresie programowania komputerów, tychże „Ódr”. Tam poznałam pierwsze języki programowania. Później jeszcze odbyłam szkolenia w Poznaniu, w zakresie programowania kolejnych komputerów (Odra 1204, 1305 oraz Mińsk 22), w które były wyposażone ZETO (Zakłady Elektronicznej Techniki Obliczeniowej). O, znasz to? [w radiu Somebody that I used to know Gotye] Asia: Tak. Lubi Pani? Krysia: Tak, tak, widziałaś teledysk? Kilka teledysków jest… Asia: Farby, kolorowe tło… Krysia: Tak, a widziałaś ten teledysk, gdzie sześć osób gra na jednej gitarze? Asia: Nie widziałam. Krysia: No fantastyczne, jak skończymy, to ci pokażę. Albo mogę ci przesłać link do całej tej serii utworów z You Tube, bardzo fajne. Gotye to jest Belg i Australijczyk równocześnie. A wracając do tych maszyn. Uczyłam studentów ekonomii matematyki, a sama się uczyłam programowania komputerów i mogłam też prowadzić zajęcia dla studentów z zastosowania maszyn liczących w ekonomii. Chodziło o powiązania nauki z przemysłem. Uczelnie wyższe współpracowały z przedsiębiorstwami, dla których opracowały projekty automatyzacji, np. gospodarki magazynowej, zarządzania zapasami, płac itd. I to wszystko uczelnie robiły na zlecenie. Ja też brałam udział w takich pracach, pisałam programy, np. dla Zarządu Aptek w Poznaniu. Pamiętam, jakie były problemy z przełamywaniem w ludziach obaw przed wprowadzaniem nowości. Ludzie bali się, że komputery ich wyprą. Tam w biurze siedziało 30 kobiet, wszystko robiąc „na piechotę” i sprawdzając, czy komputery liczą dobrze. Raz po raz udowadniały, jakie to komputery są głupie, bo czegoś nie podały zgodnie z normami i zdrowym rozsądkiem. A błędy wynikały nie z błędów programistów czy komputerów, ale np. z nieprzystosowania katalogu 72 Krysia | Asia artykułów do języka maszyn, tylko do głów księgowych. Maszyny działały bezmyślnie i automatycznie, a często ludzie nie byli świadomi, co i dlaczego trzeba uwzględnić w programie, bo dla nich to było oczywiste. Chodziło o przepaść między myśleniem człowieka i myśleniem maszyny. Nauczyłam się tego, że, chcąc wykorzystywać komputery w danej dziedzinie, trzeba najpierw doskonale znać tę dziedzinę. Asia: Jest Pani technologiczną optymistką? Zwłaszcza jeśli chodzi o tempo, w jakim to się rozwija. Są osoby widzące technologię jako kolejną cegiełkę naszej ewolucji, którą sami sobie wybudowaliśmy. Krysia: A czy osoby, które uczą informatyki studentów psychologii są po politechnice? Asia: Nie, po studiach humanistycznych. Krysia: To dobrze, bo najgorzej jak humanistów uczą ludzie po politechnice. Od samego początku przekonałam się, że w ludziach trzeba przede wszystkim przełamać opór. Często humaniści, ludzie „atechniczni”, boją się, że coś zepsują, że maszyna nimi zawładnie. To nieprawda! Zawsze maszyna będzie głupsza od człowieka. Ale kiedy człowiek będzie głupi i będzie wrzucał do tej maszyny głupoty, to maszyna potrafi wymnożyć do entej potęgi tę głupotę. I to będzie nieszczęście. To nie wina maszyny, tylko zawsze ludzi! Asia: Dopóki nie wymyślą sztucznej inteligencji… Krysia To byłoby bardzo niebezpieczne. Ja wierzę, że jednak jest coś więcej. Już nawet zwierzęta są bardziej skomplikowane niż maszyna. Jest coś więcej. Instynkt na przykład, zmysły. Oczywiście można wyposażyć komputer w różne czujniki, pozwalające rozróżnić np. zapach róży od palonego węgla, ale i tak nie będzie rozróżniał tych wszystkich niuansów, które dostrzega swymi zmysłami człowiek. Ba! Nawet dwóch ludzi może zupełnie inaczej odbierać zapachy, smaki, kolory, tego nie wiemy. Czy czujesz zapach tej sałatki tak samo jak ja? Nie wiemy też, czy tak samo widzimy kolory. Asia: Ja też mam nadzieję, że to nie zacznie żyć własnym życiem, mimo że „Terminator” jest jednym z moich ukochanych filmów. Krysia: Ja dlatego chętnie uciekam od rzeczywistości technicznej. Zawsze mówiłam, że ta technika musi nam służyć. Musi być podporządkowana człowiekowi. I zawsze pytałam, co jeszcze można z tą maszyną zrobić. Nie mogłam się dogadać np. z inżynierami. Słyszałam wciąż, że coś jest niemożliwe, np. podłączenie telewizora do komputera. Teraz to już jest zupełnie normalna sprawa, ale ja z moim ZX Spectrum chciałam spróbować, no i dopięłam swego. Mogłam na 73 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła ekranie telewizora widzieć wszystko z komputera. Panowie inżynierowie zrobili mi taką przystawkę. Ale musiałam to na nich wymóc. A tak w ogóle nie jestem z wykształcenia informatykiem, tylko świadomym i wymagającym użytkownikiem! I tego starałam się całe moje zawodowe życie uczyć innych. Pokazywałam i opowiadałam, a oni słuchali i potem wykorzystywali do swoich celów. Na zakończenie Nie było łatwo mówić o sobie, a przynajmniej nie przychodziło nam to z jednakową łatwością. Na pewno jednak obie się słuchałyśmy. Jako zapalone podróżniczki z przyjemnością popłynęłyśmy w ten rejs, fascynujący rejs odkrywania zupełnie nieznajomej osoby. Udało nam się znaleźć wiele wspólnych cech i porozumieć się bez przeszkód. Oprócz tego, co już zostało powiedziane, obie na wiosnę reagujemy sennością. U mężczyzn zwracamy uwagę na dłonie. No i jeszcze dobrze, żeby potrafili tańczyć. Kochamy i posiadamy koty. Lubimy przystrojone sałatki. Mogłybyśmy tak chyba jeszcze długo… Rozmawiały, spisały, dopisały słów parę i zredagowały: Krysia i Asia