Cały rozdział do pobrania w pliku PDF

Transkrypt

Cały rozdział do pobrania w pliku PDF
Krystyna de Mezer-Brelińska
Joanna Starczewska
Krysia: Jak świat światem, nic się nie zmieniło. Młodość ma swoje prawa. I wy
i my byliśmy ciekawi…
Asia: …świata i odkrywania innego kraju.
Krysia: Oczywiście, bo tam na Placu Pigalle…
Asia: …bo ja myślałam na początku, przepraszam, że Państwo się na słynne kasztany składali na tym placu…
Krysia: No, nie na kasztany…
Korzenie
Krysia: W XVIII w. w Korcu na Wołyniu Józef Czartoryski założył pierwszą
polską fabrykę porcelany i na dyrektorów tej fabryki sprowadził braci Mezerów:
Franciszka i Michała. Można nazwać ich, dzisiejszym językiem, pierwszymi
polskimi technologami, bo nie byli właścicielami fabryki, tylko dyrektorami
i zawiadywali produkcją, szukali możliwości stworzenia jak najlepszej porcelany
z wołyńskiej gliny, którą można by porównywać nawet z miśnieńską. Doszli
do tego, że ta porcelana była wysokogatunkowa i nawet Franciszek dostał od
króla Stanisława Augusta Poniatowskiego indygenat szlachectwa polskiego, bo
miał szlachectwo tylko francuskie. Został wyróżniony za zasługi dla przemysłu.
Szlachectwo polskie dostał za odkrycie właśnie tej porcelany. Jest wspaniały list,
mamy go jeszcze w dokumentach, oryginał jest w posiadaniu mojego najstarszego
brata, a reszta rodzeństwa ma kopie tego szlacheckiego indygenatu.
Antoni Andrzejowski, autor wspomnień o Wołyniu przełomu XVIII i XIX
wieku, tak opisuje dom Mezerów w Korcu:
Mezerowie składali wzorową rodzinę i uczuć wyższych, i wyższych umysłowych usposobień, i światowego ogładzenia. Mieli piękną bibliotekę i kilka gazet ówczesnych utrzymywali. I dom ich na wyższą skalę prowadzony, ugaszczał znakomite w kraju osoby i za
rządu polskiego, i pod panowaniem rosyjskim1.
1 Antoni Andrzejowski, Ramoty starego Detiuka o Wołyniu, Wilno 1921, M. Arct: Warszawa,
Poznań, Lublin, Łódź, Lwów.
45
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Mezerowie nosili nazwisko francuskie de Mezer (może we wcześniejszych
wersjach pisało się inaczej), na Wołyń byli sprowadzeni z Warszawy, ale wcześniej przybyli z Francji, prawdopodobnie po wojnach hugenockich, i osiedli już
w XVII w. na ziemiach polskich.
Franciszek i Michał musieli również gdzieś zetknąć się z produkcja porcelany.
W Sevres pod Paryżem?
Można powiedzieć, że rewolucja przemysłowa w Polsce zaczęła się już
w XVIII wieku, bo król Poniatowski był otwarty nie tylko na sztukę, ale i na
przemysł artystyczny. Mam bardzo dużo sentymentu do tego króla, mimo że za
jego czasów straciliśmy niepodległość, ale próbował postawić Polskę na poziomie
europejskim. Jestem kosmopolitką i stąd ten sentyment.
Wracając do porcelany. Pod koniec 1776 r. był wielki pożar w Korcu i się
manufaktura spaliła. Oczywiście potem ją odbudowano, ale Franciszek już nie
miał serca do tego Korca, tym bardziej że w latach 90. zmarła mu żona, matka
jego czterech synów. W międzyczasie jego brat, Michał, założył już własną
manufakturę w Baranówce, niedaleko Korca – Korzec i Baranówka to były dwie
pierwsze polskie fabryki porcelany. Franciszek tymczasem skorzystał z propozycji
ordynata Zamojskiego i przeniósł się do Tomaszowa Lubelskiego. Tak więc
obaj bracia Mezerowie wycofali się z Korca zupełnie i Michał w Baranówce,
a Franciszek w Tomaszowie robili własną porcelanę.
W Baranówce do dzisiaj jest fabryka, obecnie ukraińska, która produkuje
fajanse. Oczywiście nigdzie nie ma mowy o tym, że jacyś Polacy czy Francuzi
jak Mezerowie byli założycielami, ale fabryka jeszcze istnieje.
Z kolei w Tomaszowie Lubelskim do tej pory wspomina się o istnieniu fabryki porcelany. Na uroczystości któregoś jubileuszu Tomaszowa został nawet
zaproszony mój ojciec. Razem z moim bratem byli przyjmowani z honorami,
jako potomkowie założyciela fabryki porcelany. To było bardzo miłe, że Tomaszów pamięta wciąż Franciszka Mezera.
Gdy te fabryki znalazły się w rękach rosyjskich zaborców, Mezerowie rozproszyli się po ziemiach polskich. Ostatnim z Mezerów „od porcelany” był,
urodzony w Baranówce, mój prapradziadek Franciszek, który umarł w 1919 roku
w Kijowie w wieku 98 lat.
I tak doszliśmy do XX wieku. W Kijowie Franciszek de Mezer miał atelier
fotograficzne, na głównej alei Kreszczatik (Chreszczatyk), bardzo ładne. W ogóle
to skończył Akademię Sztuk Pięknych w Paryżu, bo fotografia, można by powiedzieć, to był gatunek sztuki. Atelier fotograficzne było jak atelier malarskie,
46
Krysia | Asia
gdzie robiono portrety na zamówienie. Zdjęcia portretowe, wykonane przez
mego prapradziadka, można jeszcze czasem znaleźć w Internecie, np. na Allegro,
a część zdjęć rodzinnych mam zeskanowanych.
Chodziłam po Kijowie w 1970 r. – to były czasy, kiedy Kijów był miastem
radzieckim – i wyobrażałam sobie, gdzie mój prapradziadek miał swoje atelier.
W jednej z Pieczerskich Ławr mieściło się Muzeum Kosmosu, a sam Kreszczatik był typową ulicą z „uniwermagami”, w niczym nie przypominającą tej
„przedrewolucyjnej”. Niestety Korca ani Baranówki nigdy nie odwiedziłam.
Asia: To cudowne znać historię swojej rodziny tak daleko wstecz, wiedzieć skąd
się pochodzi. Ja niestety nie mam aż takiej wiedzy o mojej rodzinie, ale mam
pewne doświadczenie, o którym Pani właśnie wspomniała.
Kilka lat temu młodszy brat mojego dziadka Jana, wujek Bolek, pojechał na
wycieczkę do Lwowa. Jednego dnia odłączył się od grupy i pojechał z kolegą
taksówką do Lipicy, gdzie był jego rodzinny dom. Kolega wodził kamerą za ręką
wujka, kiedy ten pokazywał, co było gdzie. Po powrocie do Polski pokazał nam
ten film. Wtedy zapadła decyzja, że wujek musi nas tam zabrać. I tak w zeszłym
roku wujek Bolek zabrał swoje dzieci, bratanków, bratanice i ich dzieci w rodzinne
strony. Trzy pokolenia naszej rodziny wsiadły w samochody i ruszyły na Ukrainę.
Była nas chyba dwunastka. Słyszeliśmy wcześniej o Stanisławowie (dzisiejszy
Iwano-Frankowsk), widzieliśmy nazwę Lipica, pisaną zgrabnymi literami na
starych pocztówkach i listach mojej praprababci Karoliny. A teraz mieliśmy to
wszystko zobaczyć. I to z jakim przewodnikiem – wiadomości z pierwszej ręki.
Kiedy po drugiej wojnie sytuacja między Polakami i Ukraińcami żyjącymi
na Kresach zaczęła się „zaogniać”, pradziadkowie musieli stamtąd uciekać.
Udało im się. Przyjechali do zachodniej Polski i osiedlili się pod Czarnkowem.
Część naszej rodziny niestety nie miała tyle szczęścia i zginęła w Lipicy, zanim
zdążyli uciec.
Dlatego ten wyjazd był dla nas tyle wspaniały, co trudny. Można było usłyszeć
lekkie drżenie w głosie, kiedy wujek oprowadzał nas po wsi. A nam wszystkim
wciąż ciężko jest zrozumieć zawiłe dzieje historii. Niemniej była to podróż
niesamowita. Dom, w którym mieszkali dziadkowie w Lipicy już nie istnieje,
ale wujek dokładnie rozstawił nas na tym polu jako słupki i pokazał, jak duży
był dom, gdzie była kuchnia itd. Widzieliśmy, gdzie się bawili, gdzie pracowali,
skąd zjeżdżali na nartach. Było to tym bardziej wzruszające, że nie było mi dane
poznać mojego dziadka. Zmarł na długo, długo przed tym, jak miałam pojawić
się na świecie. A tam była jakaś jego cząstka. Taka Starczewska cząstka. Nie
47
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
wiemy dziś, od ilu pokoleń nasza rodzina tam mieszkała. Dla nas więc jest to
miejsce, z którego pochodzimy.
Później w Iwanofrankowsku, staliśmy wszyscy ze dwadzieścia minut przed
domem, w którym nasza rodzina zatrzymała się w drodze do Polski. Jakoś nikt
nie chciał się ruszyć. Wujek Bolek trafił tam bez żadnych problemów. A miał
chyba 9 lat, kiedy to wszystko się działo.
Ukraina w ogóle jest mi bliska, stamtąd pochodzi też rodzina mojej mamy.
Mój dziadek, Tichon, jest w połowie Ukraińcem, nosi ukraińskie imię po swoim
ojcu. Można więc chyba powiedzieć, że ja mam w jednej ósmej ukraińską krew.
Podoba mi się ta myśl. Dodając do wszystkiego pyszne ukraińskie jedzenie, miłych ludzi i malownicze widoki, wyjazd tam był przepiękną podróżą.
W przestrzeni i w czasie.
Krysia: Moi dziadkowie, Maria i Kazimierz, rodzice mego taty, poznali się też na
Ukrainie, w Kijowie. Moja babcia była urodzona w 1900 roku, a zmarła w Poznaniu w 1990. Całe więc jej życie to historia Polski i naszej rodziny w XX wieku.
Od chwili przyjazdu Mezerów do Kijowa zmienił się profil ich „działalności” – na prace nie w technologii, tylko w wolnych zawodach. Franciszek miał
zakład fotograficzny, a jego syn, Adam de Mezer, był lekarzem i matematykiem.
Skończył w Petersburgu medycynę i matematykę, ale stosunkowo młodo umarł,
w dramatycznych okolicznościach. Pewnego razu na ulicy Kijowa jechał wóz
z węglem, koło się odłamało i przygniótł jakąś kobietę. Mój pradziadek Adam
był wysokim, dużej postury, silnym człowiekiem i podźwignął wóz. Wyciągnęli
tę kobietę, ale on się… przedźwignął. Po 3 dniach zmarł. W sposób bohaterski.
Została Adela, żona, z którą miał 2 dzieci – córkę i syna.
Drugi syn Franciszka – fotografa, Witold, też, jak ojciec, skończył ASP
w Paryżu, był malarzem. Niestety w Paryżu nabawił się „francuskiej choroby”.
Nie miał własnej rodziny. Któregoś dnia skoczył z piątego piętra – takie były
już wtedy wysokie kamienice w Kijowe – popełniając samobójstwo. Ale gdzieś,
w Puszczykowie chyba, ktoś kiedyś widział jakąś jego akwarelkę, więc jeszcze
został po nim ślad. I chyba mój tato otrzymał imię Witold właśnie po swoim
stryjecznym dziadku.
Asia: Brzmi jak historia z jakiejś powieści! A jeśli o tym mowa, to przypominam
sobie jedną taką historię, nadającą się chyba na dobry film sensacyjny. W latach
sześćdziesiątych zmarła w Buenos Aires Zofia Starczewska, która zostawiła po
sobie spadek w wysokości miliona dolarów. Zapisała go swojemu życiowemu
partnerowi, hiszpańskiemu księciu, który niestety zmarł wkrótce po niej. Pi48
Krysia | Asia
kanterii sprawie dodawał fakt, że na testamencie zamiast podpisu widniał tylko
odcisk palca Zofii. Nie wiem, czy to jest powszechna praktyka, w każdym razie
byli tacy, którzy poddawali w wątpliwość jego autentyczność.
Krysia: Czy odcisk palca do tej pory jest praktykowany? Z własnego doświadczenia wiem, że tak! Kiedy doznałam prawostronnego porażenia po udarze w 2001
roku, to moi bliscy mieli problemy z załatwianiem wszelkich spraw urzędowych,
wymagających mego podpisu, np. z dostępem do mego konta bankowego. Wtedy
zwróciliśmy się do notariusza, który przyszedł do mnie do domu i „komisyjnie”
pobrał ode mnie odcisk kciuka prawej ręki na upoważnieniu dla mego syna do
załatwiania w moim imieniu wszelkich spraw formalnych. Tak więc i w mojej
rodzinie znaczenie miał odcisk palca, tym razem Krysi.
Asia: Być może tam też w grę wchodziła choroba. W każdym razie po śmierci
księcia, prawnicy zaczęli szukać krewnych, którym mogliby ten spadek przekazać. Z Polski swoje pokrewieństwo ze zmarłą starało się udowodnić dwóch
Starczewskich z południa kraju, no i mój wujek Kazik, stryj mego dziadka,
który wtedy mieszkał już w Kanadzie. Zachowała się korespondencja wujka z kanadyjskim prawnikiem i z Ignacem, bratem Kazika, który na miejscu
w Polsce próbował dochodzić pokrewieństwa z ciocią Zofią. Okazało się, że
rzeczywiście byliśmy z nią spokrewnieni, ale wówczas ów prawnik napisał
o nagłym odnalezieniu córki Zofii, która jako najbliższa krewna odziedziczyła
fortunę. Wiele znaków zapytania w tej historii, ale ostatecznie milion przeszedł
wujkom koło nosa.
Krysia: Z kolei w Kijowie, po śmierci Witolda i Adama, został „osierocony” ich
ojciec Franciszek z wnukami i z synową Adelą, która była Francuzką (nazywała
się z domu Varon) i nie mówiła dobrze po polsku. Według anegdoty rodzinnej,
gdy pytano o jej syna, a mojego dziadka: „czy jest Kazio?”, to odpowiadała:
„wszyscy się rozeszli i Kazio też się rozszedł”. Ona potem też umarła, więc został
dziadzio Franciszek z dwojgiem wnucząt – Kazimierzem i Zofią. Prapradziadek
do końca mieszkał w Kijowie, dopiero po jego śmierci wszyscy przyjechali do
Polski, i tak moja rodzina znalazła się w Polsce.
Mój dziadek Kazimierz urodził się w Moskwie, ale chyba przez przypadek
pradziadek Adam z żoną Francuzką pojechali w tamte strony. Czy Adam był
lekarzem w Moskwie? Tego nie wiem. Wiem tylko, że poznał prababcię u jakichś arystokratów, u których była guwernantką. Tak więc mój dziadek urodził
się w Moskwie, ale potem mieszkał w Kijowie, tam skończył szkołę techniczną,
i był inżynierem architektem. Też już umysł ścisły.
49
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Kazimierz ożenił się stosunkowo młodo, jeszcze w Kijowie. W czasie rewolucji
1917 roku jego żona Helena zmarła na tyfus, kiedy ich dziecko było jeszcze
malutkie. Wtedy w ogóle wszędzie panował tyfus, ale maleństwo przeżyło.
To przyrodni brat mojego ojca. Mój stryj. Dziadek został młodym wdowcem
i za tego wdowca wyszła siostra zmarłej Heleny, Maria, moja przyszła babcia.
Babunia była bardzo młodziutka, jak wychodziła za mąż, miała 19 lat. Później
Marii i Kazimierzowi urodziło się jeszcze trzech synów.
Tu już zaczyna się historia w Polsce centralnej i Poznań, i Warszawa. Zofia,
siostra Kazimierza, wnuczka Franciszka – fotografa, też wyszła już za mąż za
lekarza, który był z nią skuzyniony, bo w drzewie genealogicznym mieli wspólną
babcię. To było bliskie pokrewieństwo. Czyli jak wrócili do Polski, to wrócili
dziadzio Kazimierz już z drugą żoną i jego siostra Zofia z mężem Janem. Ten
mąż był najpierw lekarzem w Tarnopolu (to miasto znalazło się wtedy na polskich
ziemiach), a potem z żoną zamieszkali już na stałe w Lublinie. Moi dziadkowie
pojechali jeszcze dalej i zatrzymali się w Łowiczu u najstarszej siostry babci,
bo tam było wiele tych sióstr, i wszystkie były nauczycielkami. Pierwsza żona
mego dziadka, Helena, była z nich najładniejsza, z kolei moja babcia była najmłodsza, a ta w Łowiczu, Pelagia, najstarsza. Przez cały okres międzywojenny
moi dziadkowie mieli tam „metę”.
Mój ojciec z braćmi jeździli na wakacje do wujostwa w Łowiczu, bo oni
nie mieli dzieci. Wujek był pracownikiem kolei warszawsko-wiedeńskiej. Był
to bardzo nobliwy i szarmancki pan. Niestety ten elegancki sposób bycia go
zgubił. Na samym początku wojny, w 1939 r., w tramwaju jakiś Niemiec zaczepiał Polkę, no i wujek dał mu w twarz. Skończyło się tak, że zabrali go na
przesłuchanie i jak wyszedł, to już niedługo żył. Dwa dni i zmarł. W każdym
razie jego żonę, tę najstarszą siostrę babci, to ja jeszcze pamiętam. Ona też była
nauczycielką i uczyła matematyki. Uczyła mojego tatę i jego braci, wszystkim
udzielała korepetycji. Mój tato wspominał, że nie bardzo to lubił, bo była „piłą”.
Żyła 98 lat. Gdy miała chyba 90 lat, jedna z jej młodszych sióstr (Władysława
Mielczarska, psycholog z wykształcenia, pierwszy kierownik Zakładu Pedagogiki
w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu) chciała sprawdzić, czy ona pamięta
jeszcze cokolwiek z tej matematyki i spytała ją o twierdzenie Pitagorasa. Ciocia
Pela odpowiedziała bezbłędnie. Taką miała pamięć.
Wróćmy jednak do mego dziadka. Kiedy „wybuchła Polska” po pierwszej
wojnie światowej, to zaczęto szukać ludzi wykształconych, którzy po rewolucji
rosyjskiej musieli wyemigrować ze Wschodu. Władze polskie w tej emigracji
50
Krysia | Asia
dostrzegły możliwości zasilenia terenów zaboru niemieckiego polską inteligencją. Dlatego mój dziadek jako inżynier został skierowany do Poznania, do
kuratorium, aby organizować w Wielkopolsce polskie szkolnictwo zawodowe.
Pracował jako inspektor i m. in. w Lesznie pełnił obowiązki kierownika szkoły
zawodowej, a w Poznaniu był naczelnikiem wydziału w kuratorium. Pracował
również jako architekt, jego projektu był np. budynek rzeźni w Gnieźnie. Jedną
z jego zasług, o której może warto tu wspomnieć, jest to, że był współautorem
słownika terminologii budowlanej, gdzie nadawano nazwy polskie, powszechnie używanym – nie tylko w Wielkopolsce – nazwom niemieckim, np. zamiast
hebel – strug. Dziadek nosił francuskie nazwisko, jego matka była Francuzką,
a jednak tak mocno był przywiązany do mówienia po polsku, że uczestniczył
właśnie w opracowywaniu słownika polskiej nomenklatury budowlanej.
Kiedy wybuchła wojna, mój ojciec z braćmi był na wakacjach w Lublinie
u cioci Zosi, która przeprowadziła się z mężem z Tarnopola do Lublina. Nawiasem mówiąc, dzisiaj jedna z sal w lubelskiej Akademii Medycznej nosi jego
imię (tego męża) – Jana Danielskiego. Był higienistą. U tych wujostwa ojciec
z braćmi spędzali wakacje. Najstarszy z braci maturę zdążył zdać w 1939 roku,
tuż przed wybuchem wojny. Mój tato miał wtedy 15 lat. Moi dziadkowie napisali w tamtych dniach z Poznania do swoich synów, żeby już nie wracali, tylko
czekali na nich, bo oni dojadą tam do nich, do Lublina. W każdym razie gdy
Niemcy weszli do Poznania, to już dziadek był na listach, podobnie jak wielu
jego kolegów i większość wielkopolskiej inteligencji.
Polska inteligencja – nauczyciele, lekarze, urzędnicy państwowi już we
wrześniu, w październiku 1939 r. byli rozstrzeliwani wszędzie: Nowy Tomyśl,
Czarnków, Gostyń itd., na rynkach przeważnie. Mojemu dziadkowi udało się
czmychnąć przed aresztowaniem. Wyjechali z babcią, zostawiając w Poznaniu
wszystko, do Lublina. Tam spędzili całą wojnę. W międzyczasie dziadek całkiem
przypadkiem, bo był zaangażowany w tajne nauczanie, wpadł w ulicznej łapance
i znalazł się w Dachau. Wypuszczono go cudem po trzech miesiącach, ale to
osobna opowieść. Historię rodziny to bym musiała osobno napisać…
Asia: Z pewnością!
Krysia: I znów mój dziadek w 1945 r. przyjechał na ziemie zachodnie, bo razem z wyzwoleniem przysyłano tu przedstawicieli oświaty, lekarzy, prawników,
żeby organizować polskie struktury administracyjne. Wylądował z powrotem
w Poznaniu 8 lutego 1945 r.2, czyli jeszcze przed wyzwoleniem, bo Poznań był
2 Tadeusz Świtała, Poznań 1945. Kronika wydarzeń, Poznań 1986, Wydawnictwo Poznańskie.
51
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
wyzwolony 23 lutego. Niemcy jeszcze siedzieli w Cytadeli, a miasto Poznań już
było w rękach rosyjskich. Znowu włączył się do organizacji szkolnictwa zawodowego. W latach 50. nazwisko niestety nie podobało się władzom i w okresie
stalinizmu został przesunięty na wcześniejszą emeryturę. Bardzo to przeżył, dostał
wylewu i zmarł w 1954 roku. Ale w niektórych książkach o Poznaniu można
znaleźć wzmianki, np. na Politechnice, na wydziale budownictwa, że gdy kamień
węgielny był kładziony, to wśród założycieli tego wydziału był mój dziadek.
Od mojego dziadka Kazimierza zaczęła się nasza historia poznańska. Ten
mój przodek, którego ja jeszcze pamiętam, był też fotografem – amatorem.
Zamiłowanie do fotografii miał z pewnością po swoim dziadku Franciszku
z Kijowa, a że bardzo kochał wnuki, to w rodzinnych albumach można znaleźć
wiele zdjęć z dzieciństwa mojego i mego rodzeństwa, starannie opisanych ręką
dziadunia Kazia.
Asia: Tak, zdjęcia mają dużą moc. Tak jak filmy. Pewnego razu trafił w ręce mojej
cioci film, krótkie, czarno-białe nagranie, zrobione podczas jednego z pochodów
pierwszomajowych. Wata cukrowa, wstążki, transparenty… A tu nagle ktoś z nas
wypatrzył w tłumie znajomo wyglądającego pana. Mój dziadek Janek, o którym
wspominałam, był dyrektorem szkoły. Szedł więc w pochodzie, w miarę z przodu.
Śmieszne to było wrażenie. Pochód jak pochód, wzbudza mieszane uczucia, ale
trzeba przyznać, pozwolił mi zobaczyć dziadka „na żywo”.
Mam jeszcze jeden sposób na trzymanie bliskich przy sobie. Oprócz zdjęć
chomikuję też przedmioty, najchętniej takie codziennego użytku. Więc mam
książkę, znalezioną kilka lat temu w Jastrowiu – nagrodę książkową dla uczennicy, z podpisem i pieczątką Janka. Długo nosiłam sweter babci Zosi, który nosiła
też moja mama. Mam ukochaną brązową chustę jeszcze po prababci Nadziei,
niezniszczalną mimo swoich 90 lat. I jeszcze skórzany pasek po dziadku Tichonie, który zrobił się na niego po prostu za krótki. Oczywiście mój ulubiony,
mam go nawet teraz. I chociaż do dziadków mogę w każdej chwili zadzwonić,
porozmawiać i spotkać się, to bardzo lubię mieć te moje amulety. Oprócz wątków sentymentalnych, zastanawiam się nad ich trwałością, jakością, nad tym,
że wciąż są dobre do noszenia, wciąż aktualne. Jeśli udaje mi się bronić przed
szaleństwem i prędkością naszych czasów, to myślę, że właśnie dzięki nim.
Działaność społeczna
Asia: Angażując się w nasz projekt, wiedziałyśmy też, że połączy nas doświadczenie pracy społecznej.
52
Krysia | Asia
Krysia: Od początku studiów należałam do Zrzeszenia Studentów Polskich.
Tak jak wszyscy. Do drugiego roku byłam zwykłym członkiem ZSP, nie korzystającym z żadnych świadczeń, o których przyznawaniu mogła ta organizacja
wtedy decydować.
Do czynnej działalności w Zrzeszeniu wciągnęła mnie Ola Morkowska,
koleżanka ze szkoły, która studiowała w WSSP (Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych) i pracowała w Radzie Okręgowej, mieszczącej się wtedy jeszcze u zbiegu
ulic Żydowskiej i Wielkiej.
Dzidek Kędzia, ówczesny Przewodniczący Komisji Ekonomicznej RO ZSP,
szukał chętnych na wyjazd szkoleniowy i spytał Olę, czy nie ma jakiejś koleżanki, z którą chciałaby na takie szkolenie pojechać, do Sławy Śląskiej. No i Ola
namówiła mnie na ten wyjazd i tam się obudziła we mnie nie tylko działaczka.
W następnych latach brałam już udział w takich szkoleniach jako kadra.
To były tzw. wczasokursy ogólnopolskie, o różnej tematyce, które odbywały
się w rożnych atrakcyjnych ośrodkach.
Asia: A czego uczono na takich wczasokursach?
Krysia: Te, w których ja uczestniczyłam, dotyczyły podstawowych zagadnień bytu
studentów, m. in. problemów ekonomicznych. Pion ekonomiczny ZSP był jednym z najbardziej rozbudowanych, a obejmował m. in.: Komisje stypendialne –
złożone ze starostów roku. Najważniejsze na szczeblu wydziałowym. Opiniowały
stypendia socjalne. Uczelnia była nawet zadowolona, że myśmy przyznawali
stypendia pieniężne, stołówkowe, miejsca w akademikach i tę całą robotę robili.
Za moich czasów w latach 60. Dział Studenckich Spraw Bytowych w uczelni
dostawał gotowe listy, a to wszystko weryfikowali i sprawdzali studenci, więc
dużą pracę wykonywaliśmy za nich. Bliższa ciału koszula, więc właściwie każdy
student należał do ZSP, żeby być bliżej tego wszystkiego, rozdziału stypendiów,
jeszcze przez starostów grup – bo to były bardzo liczne roczniki wtedy.
Zdrowie studentów, w tym organizacja Studenckiego Banku Krwi. Komisje
stołówkowe, które miały stałe dyżury w stołówkach studenckich.
Asia: Rzeczywiście życie studenckie wydaje się w tamtym czasie dużo bardziej
ustrukturyzowane. W każdym razie dziś studenci nie przyznają stypendiów.
A jak wyglądał inny, dziś spory problem strachu studentów przed opuszczeniem uczelnianych murów z powodu trudności w znalezieniu pracy, zwłaszcza
tej pierwszej?
Krysia: Problemy zatrudnienia absolwentów rozwiązywane były tzw. nakazami
pracy. Na przykład nas, matematyków, obejmował wyznaczony pełnomocnik do
53
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
spraw zatrudnienia i przez niego otrzymywało się tzw. nakaz pracy. Można było
też pracę samemu znaleźć. Ale jeśli nie, pełnomocnik dawał zajęcie. Były też
stypendia fundowane, a dzięki nim możliwość związania się z danym zakładem
pracy już w czasie studiów.
Niestety biedni byli studenci takich kierunków jak szkoła plastyczna, którzy
nie mieli tego nakazu pracy i mogli zostać bez zatrudnienia. Dlatego wszyscy
się bili już o te stypendia fundowane, żeby zostać zatrudnionym, np. w jakimś
zakładzie w miejscowości, z której pochodzili.
Stypendia naukowe wiązały się raczej z pozostaniem po studiach na uczelni.
Ja miałam stypendium naukowe, ale wybrałam uczelnię nie swoją, nie uniwerek, tylko szkołę ekonomiczną. Ale Uniwersytet był zadowolony, że znalazłam
sobie sama zajęcie, bo właściwie to jako stypendystę naukowego powinien był
mnie zatrudnić.
Całe to rozpatrywanie wniosków działo się na poziomie studenckim, właśnie w ZSP. I właśnie dlatego większość studentów była członkami ZSP. To
wyszło w Marcu, kiedy niektórzy stanęli po zupełnie innej stronie, kiedy ktoś
należał do ZMS lub PZPR. Czyli byli w ZSP, bo wszyscy byli. Jak ktoś się
chciał pobawić, to wszystkie kluby podlegały ZSP, dwa chyba tylko podlegały ZMS. Było ich mnóstwo, uczelniane, jak np. Cicibór (UAM), Piekłoraj
(WSE), Arizona (WSWF), a także środowiskowe, jak Nurt, Od Nowa. Piękne
to czasy były.
Chociaż ja nie korzystałam w pełni z tzw. „studenckiego życia”. Nie mieszkałam w akademiku, nie jadłam w stołówce studenckiej, nie miałam stypendium
socjalnego, nawet nie chodziłam za bardzo do klubów. Tylko turystyka. Turystyka
była bardzo mocnym pionem ZSP. Organizowano wycieczki, na Zachód nawet,
ale były też rajdy studenckie, każda uczelnia miała swój rajd. „Rajd Parasolowy”,
„Rajd w nieznane”, „Rajd Wiosenny” itd.
Z tymi rajdami studenckimi już się spotkałam w szkole średniej, bo należałam
do SKKT (Szkolne Koło Krajoznawczo-Turystyczne) i czasem z nauczycielką,
opiekunką koła, chodziłyśmy też na rajdy studenckie. To było dla nas wyróżnienie, bo my, licealistki, „nastki”, a tu już studenty. Wtedy złapałam bakcyla
turystyki. I to mi zostało na stare lata. Jeszcze z – nie żyjącym już – moim tatą
3 lata temu robiliśmy sobie wycieczki samochodem po Wielkopolsce. W każdą
środę. Ciekawość krajoznawcza – to mi zostało ze szkoły średniej. Później na
studiach też miałam kolegów zaangażowanych w turystykę i z tymi kolegami
chodziłam na rajdy.
54
Krysia | Asia
Może teraz opowiem, jak to matematycy poszli na „Rajd w nieznane”. Była
brzydka pogoda i z naszego roku zjawiły się tylko dwie osoby na dworcu w Poznaniu. Kolega i ja. To był rajd w nieznane, na drugim roku studiów. Rajd polegał na tym, że na starcie dostawało się opis dokąd jechać, gdzie wysiąść, a na
miejscu każda drużyna dostawała opis trasy. Mój kolega, nazywał się Wojtek
Pulikowski, był zapalonym rajdowcem, istniała dla niego tylko matematyka
i turystyka. Żadnych rzeczy na P: nie pił, nie palił, ani panienek też nie... Miał
legitymację ZSP, jak każdy, ale był szeregowym działaczem, po prostu organizował na wydziale matematyki dla swoich kolegów takie rajdy.
No więc dojechaliśmy, dostaliśmy opis trasy, bardzo dobrze nam się szło,
okazało się, że pogoda nie była taka najgorsza, bo się rozpogodziło. To był
dwudniowy rajd, kilka drużyn, ale to było tak rozplanowane, że zespoły się
właściwie nie spotykały, musiały się dopiero zejść w jednym miejscu, np. na
nocleg. Innymi trasami po prostu. Przy białej brzozie w prawo, gdy dojdziesz
do kamienia w lewo, o 180 stopni w prawo itd. I w jednym z takich momentów
nie bardzo nam się zgadzało. Wyciągnęliśmy kątomierz, przyłożyliśmy go do
naszego planu, wyznaczyliśmy 90 stopni chyba, w każdym razie pasowało,
i poszliśmy. Idziemy, idziemy, trochę daleko nam się wydawało, właściwie to
już chyba powinniśmy dojść na nocleg. Zaczęło się robić ciemno, z opisu już
nic nie wynika. Las i las. Ale nagle widzimy polanę i jakąś chałupę. Leśniczówka. Tylko, że żadnych studentów nie ma. Wychodzi leśnik i pytamy, czy
tutaj jest jakaś meta, studenci. Twierdził, że nie. Ale byli u niego studenci po
zgodę na rozpalenie ogniska jutro. A gdzie? Tutaj u niego za stodołą! Czyli
trafiliśmy w przeddzień na metę rajdu. Bo okazało się, że przyłożyliśmy
tak ten kątomierz, że trafiliśmy od razu na metę – matematycy, pomylili się
o 180 stopni!
Spytaliśmy, czy możemy zanocować w stodole, noc była taka ciepła. Leśniczy
się uśmiechnął i oczywiście się zgodził. Obudziły nas koguty wcześnie rano.
Na śniadanie leśniczyna przyniosła nam kwaśne mleko. Usiedliśmy sobie na
słoneczku i spokojnie czekaliśmy. W końcu przyjechał na rowerze Kierownik
Rajdu, znajomy Wojtka, bardzo zdziwiony na nasz widok. No ale przecież
byliśmy już na mecie. Wciągnął nas do organizacji ogniska i witania oraz rejestrowania stopniowo zgłaszających się na metę drużyn. Oczywiście my nie
byliśmy klasyfikowani. I tak matematycy na rajd poszli i doszli.
Każdy rajd kończył się w niedzielę wieczorem powrotem do domu, ale wcześniej pochodem z dworca kolejowego, tunelem na Plac Mickiewicza. I kłanialiśmy
55
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
się Adasiowi, ze śpiewami, pięknie to wyglądało. Było tak do marca ’68. Potem
Plac Mickiewicza kojarzył się z innymi wydarzeniami. Ale do dziś pamiętam
to echo pod mostem dworcowym, jak z tymi pochodniami piękny, kolorowy
tłum rozbawionej młodzieży skandował: „DO A-D-A-S-I-A!”.
Asia: To pięknie musiało wyglądać! „Adaś”, nigdy o nim nie myślałam w ten
sposób. Szkoda.
Krysia: Adam Mickiewicz w ogóle „patronował” memu życiu przez długi czas.
Chodziłam w Poznaniu do Liceum nr VIII, noszącego jego imię, przez 5 lat
byłam studentką Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, a potem pracowałam
na UAM. No i jeszcze kilka dobrych lat dojeżdżałam do pracy autobusem 63,
wysiadałam na przystanku przy „Akumulatorach” i szłam ulicą Mickiewicza do
pracy na ul. Słowackiego 20.
Asia: Moje doświadczenia to głównie wolontariat, ale nie od razu. W szkole
podstawowej i gimnazjum angażowałam się w działalność samorządową i redakcję gazety szkolnej. Nie bez sukcesów i nie bez przyjemności. To był bardzo
intensywny czas wyjazdów na warsztaty organizowane przez MEN, organizacji
imprez, współpracy z kolegami, nauczycielami, rodzicami. Dużo się działo. Później, kiedy wyjechałam do liceum do Poznania, ta moja działalność bardzo się
ograniczyła. Zadomowienie się w nowym mieście i nauka zabierały sporo czasu.
Krysia: Asiu, a które to było liceum?
Asia: Imienia Karola Marcinkowskiego.
Krysia: To tam chodził też mój syn. A w ogóle, to zawsze podobali mi się
chłopcy z „Marcinka” i miałam do nich szczęście!
Asia: Rzeczywiście kolegów miałam przystojnych, ale przede wszystkim to
byli (i są) dla mnie bardzo ciekawi ludzie, koleżanki oczywiście też. Bo w ogóle
wszystko było nieco inne – większe, szybsze niż w moim Okonku, w którym
się wychowałam, gdzie właściwie wszyscy się znają, życie płynie spokojniej.
Dlatego okres liceum pamiętam jako czas przystosowania się do życia w innym tempie. Ani gorszym ani lepszym, po prostu innym. Ale był to też czas
ćwiczenia charakteru.
Kiedy nie dostałam się zaraz po maturze na mój wymarzony kierunek studiów, postanowiłam nie zdawać na żaden inny, tylko przygotować się w domu
do zdobycia wyższej liczby punktów na maturze – i to, o zgrozo, z polskiego! –
w kolejnym roku, i zdawać ponownie na studia. Nauczyłam się pisania wypracowań zgodnie z kluczem egzaminacyjnym i tym razem udało się, dostałam się
na upatrzony kierunek. Ale jeszcze zanim się o tym dowiedziałam, zmęczona
56
Krysia | Asia
monotonią minionego roku, jeszcze niepewna tego, co się wydarzy, pomyślałam,
że w tym roku musi się zdarzyć coś, z czego będę naprawdę dumna. I wtedy
pomyślałam o wyjeździe, o pracy dla kogoś, kto miał może ciut mniej szczęścia
niż ja. Koleżanka wspomniała mi wcześniej o stowarzyszeniu, które wysyła
na workcampy, i tak, po jakiejś godzinie szperania w komputerze, wybrałam
miejsce, do którego, miałam nadzieję, Stowarzyszenie „Jeden Świat” pomoże
mi pojechać.
W Armenii było pięknie. Gorąco jak w piecu, ale pięknie. Bez pośpiechu
marszrutki odjeżdżały dopiero, gdy wypełniły się pasażerami. Ciepłe mleko
prosto od krowy w sklepie? Proszę bardzo! Internet? Żaden problem. Ale przede
wszystkim pewność, że dla chcącego nic trudnego. Można się porozumieć bez
znajomości języka, jeśli tylko uruchomi się trochę wyobraźni. Dzieci są w takich
przypadkach szczególnie wdzięcznymi rozmówcami.
Podczas trzytygodniowego pobytu w Wiosce Dziecięcej SOS pod Erywaniem
nie było rzeczy niemożliwych. Graliśmy razem, tańczyliśmy, szukaliśmy skarbów, wpletliśmy nawet we wspólne przedstawienie wątek Smoka Wawelskiego.
Ten wyjazd był dla mnie bardzo ważny, pozwolił się zdystansować, no i, jak
się później okazało, był tym, który rozpoczął moją przygodę z workcampami,
Stowarzyszeniem w ogóle, aż do momentu, w którym mogę siedzieć na tej wygodnej kanapie i słuchać wszystkich historii, którymi chce się Pani ze mną dzielić.
Po Armenii był obóz w Albanii z dziećmi romskimi, w ośrodku dla cudzoziemców w Lininie pod Warszawą i w Monarze Marianówek niedaleko
Kołobrzegu. Wszystkie zasługują na osobny rozdział. Każdy z nich był trudny
i piękny zarazem. I to jest chyba to, co lubię w tej pracy najbardziej. Nie jest ani
zbyt słodka, ani wyidealizowana, ani na tyle smutna, żeby nie było pewności,
że może być lepiej.
Krysia: Swoją drogą, podróżowanie to całkiem miły efekt uboczny działalności
społecznej, prawda? Albo nawet dobra premia.
Asia: Pamiętam, że na moim pierwszym szkoleniu dla wolontariuszy, na samym
początku powiedziano nam, że wolontariat nie jest czysto bezinteresowny.
Różnych nagród, tych wewnętrznych, np. „podróżniczych”, jest całkiem sporo.
Krysia: Albo „znajomościowych”. W Komitecie Wykonawczym Rady Okręgowej ZSP za moich czasów studenckich byli sami faceci i tylko jedna wspaniała
dziewczyna, Sława Wronkowska, kierowała Komisją Nauki (obecnie profesor
prawa, członek Trybunału Konstytucyjnego). A w następnej kadencji, Komisją
Ekonomiczną – Krystyna de Mezer, czyli ja.
57
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
I jako jedynej kobiecie w RO, przypadł mi m. in. pewien ważny obowiązek
podczas juwenaliów w 1970 r. Gwiazdą na zakończenie obchodów święta
studentów był wtedy Wojciech Młynarski. Jego koncert miał się odbyć w sobotę wieczorem, w auli uniwersyteckiej. Wszyscy się tam wybierali. Niestety,
tego dnia, po południu miał miejsce straszny wypadek. Studentka Wyższej
Szkoły Rolniczej zginęła, wpadając pod jedną z przyczep, które brały udział
w juwenaliowym pochodzie. Razem z kolegami z Rady Okręgowej zaczęliśmy się zastanawiać, jak tu teraz przerwać tę zabawę. Miasto było przecież
opanowane przez studentów, wszyscy czekali na wieczorny koncert, a później
huczną zabawę na zakończenie juwenaliów. Postanowiliśmy poczekać do
wieczora. Przed samym koncertem powiedzieliśmy Wojtkowi – byliśmy już
wtedy na „ty” – jak wygląda sytuacja, i że musimy zrezygnować z dalszych
obchodów. Zaproponował, że zaśpiewa z zespołem jedną piosenkę i zejdzie
ze sceny, wtedy kolega z Rady będzie mógł powiedzieć o wszystkim zebranym
studentom. I rzeczywiście tak było. Zaśpiewał piosenkę, która może kończyła
się słowami:
(…)
Żeby wyczuć, kiedy wstać
I wyjść…
Żeby wiedzieć, kiedy w szatni
Płaszcz pozostał przedostatni,
I że to już przedostatni walc…
A może inna, w stylu „Ona tańczyła jedno lato”. Nie pamiętam.
Pamiętam jednak, że kiedy po niej opuścił scenę, wszyscy wiedzieli, że coś
jest na rzeczy. Na wiadomość o odwołaniu koncertu i zabawy studenci bez
szmeru także opuścili salę.
Ale dla mnie to jeszcze nie był koniec spotkania z Wojciechem Młynarskim. Razem z kolegą w imieniu Rady zaprosiliśmy cały zespół na kolację
do restauracji „Bazar”. To był bardzo miły wieczór. Wojtek wiele opowiadał,
również o dzieciach, żonie, w bardzo ciepły sposób, czym mnie zresztą ujął.
Mam, nawiasem mówiąc, niechęć do mężczyzn, którzy wypowiadają się z pobłażaniem czy złośliwością o swoich żonach lub partnerkach. A poza tym,
mimo że wcześniej wzięłam z kasy Rady Okręgowej zaliczkę na zapłacenie za
tę kolację za nas wszystkich, Wojtek już na początku posiłku powiedział, że on
zaprasza, bo przecież studenci nie będą za nich płacić. Lubi śledzie w śmietanie,
do dziś pamiętam.
58
Krysia | Asia
Polityka – wspomnienia marcowego pokolenia
W marcu 1968 roku Władze Zrzeszenia Studentów Polskich starały się nie angażować
organizacji w konflikt ówczesnych elit partyjnych. Było to bardzo trudne, nie wszędzie się
więc udało. Tam jednak, gdzie ZSP udało się stanąć w obronie poszkodowanego środowiska studenckiego i uchronić je przed wmanipulowaniem w konflikt z władzą, Zrzeszenie
wzmocniło swoją pozycję. Marzec 1968 roku stał się zbiorowym, bardzo dramatycznym
i gorzkim przeżyciem środowiska studenckiego, które kreowało twórcze postawy3.
Krysia: W Warszawie rocznicę Marca ’68 zwykle obchodzi się 8 marca, i wokół
tej daty koncentrują się marcowe wspomnienia pokolenia Komandosów – Kuroń, Modzelewski, Michnik, Toruńczyk, Lityński, Onyszkiewicz itd. Niedawno
ukazała się książka prof. Andrzeja Friszke „Anatomia buntu”, w której można
znaleźć wiele informacji o losach tej grupy po Marcu ’68.
Tu u nas, w Poznaniu, trochę inaczej to wyglądało. Mieliśmy kontakty z Warszawą. Mój kolega z roku, na pewno był w Warszawie 8 marca, nawiasem mówiąc, kolega, który mi tłumaczył, że nie ważne, co studenci krzyczą, ważne, że
dobrze krzyczą. Był też tam wtedy jeszcze inny kolega, przewodniczący Rady
Uczelnianej. Gdy wrócił, to złożył nam sprawozdanie, więc myśmy wiedzieli,
co się działo w Warszawie i byliśmy przygotowani, że w Poznaniu też się coś
zdarzy, prędzej czy później, bo, jak by to powiedzieć, to szło od dołu. Nie wiem,
kto u nas działał, ale organizacja studencka nie miała wpływu na to, co zrobią
studenci. Bo to były oddolne ruchy.
12 i 13 marca, pojawiły się w stołówce DS. „Hanka Sawicka” hasła: „15.00
u Adasia, 15.00 u Adasia”, na czarno napisane, na zwykłej tekturze. Do za pięć
trzecia nikogo nie było jeszcze na placu przed aulą UAM. Nikogo. I nagle,
dokładnie o 15:00 pokazał się tłum studentów.
Asia: I znów wracamy do Adasia. Był wtedy prawdziwym uczestnikiem studenckiego życia. Albo raczej wy zaprosiliście go do wszystkiego, co dotyczyło
studentów uczelni jego imienia. Dziś mamy czasy spokojniejsze, ale może i teraz
by się odnalazł. Wsparł… Ale wróćmy do Marca.
Krysia: W środę 13 marca miałam imieniny. Byłam z kolegami z roku o tej
porze w Collegium Minus, bo o godz. 15 w sali XVII skończył się dla nas
wykład prof. Jerzego Albrychta. Byliśmy wtedy na czwartym roku matematyki.
Kiedy się wykład skończył, to budynek był już zamknięty. Gdy chcieliśmy
wyjść z Minusa, podszedł do nas asystent, który miał z nami nauki polityczne,
3 http://iars.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=12:film&catid=8:50lecie&Itemid=12 (odczytane dnia 1.03.2012 r.)
59
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
i mówi: „Kochani, nie wychodźcie teraz, lepiej zostańcie w środku”. Wycofaliśmy się na pierwsze piętro, tam stała Rada Okręgowa (ja byłam jeszcze wtedy
w Radzie Uczelnianej), stali rektorzy UAM i innych uczelni, wszyscy przy
oknach nad balkonem.
Tam stanęłam z moimi kolegami. I w pewnym momencie patrzymy, a nasz
profesor Albrycht, z którym przed chwilą mieliśmy zajęcia, wyszedł i spokojnie
przechadza się po placu Mickiewicza, z rękami założonymi do tyłu – to był
taki charakterystyczny dla niego gest. A więc stałam, patrzyłam przez okna na
pierwszym piętrze Collegium Minus i widziałam, jak ta szara lawa zamaskowanych zomowców, bijących pałkami w dłonie, idzie, powoli napiera od strony
Zamku, a studenci się tylko cofają. Próbowali uciekać do Minusa i do Auli,
ale w drzwiach stała grupa panów w garniturach i nie wpuszczała. Każdy kto
chciał wyjść – mógł. Tylko w odwrotnym kierunku nie można było. „Obstawa”
drzwi działała jak śluza – później nam wyjaśniono, że to byli „pracownicy działu
transportu UAM”.
I widać było te gonitwy pojedyncze, za poszczególnymi studentami, bo szybko
się rozpierzchli, no ale kilku dostało mocno pałkami po głowie i plecach. Wtedy
wyszedł na zewnątrz Eugeniusz Mielcarek, przewodniczący Rady Okręgowej,
i dostał po plecach – był wysoki, więc zomowiec do głowy nie sięgnął – na
oczach tej „galerii” wszystkich rektorów. W ten sposób Gienek Mielcarek, ten
sam, który był potem w Ministerstwie Kultury (w czasie, gdy Benon Miśkiewicz
był Ministrem Nauki), urósł na bohatera.
Drugim bohaterem dnia został prof. Albrycht, któremu włos z głowy nie
spadł, choć cały czas tam spacerował. W jego wypadku nie sprawdziło się powiedzenie, że „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”.
Wpadłam w nieco żartobliwy ton, ale są takie momenty, gdy wszystko mi
się przypomina. Mam w oczach tę sytuację, widzę mur, szary mur, przesuwający
się i spychający studentów coraz dalej, pod Minus. I w pewnym momencie ten
mur pęka i zaczynają się pojedyncze gonitwy, i rozpryskuje się wszystko.
Najlepiej jednak pamiętam sobotę, 16 marca, bo wtedy dane mi było uczestniczyć w „rozruchach studenckich” osobiście. Na tym samym placu odbywał
się robotniczy wiec, taki jak wszystkie wiece w tym czasie, solidarności klasy
robotniczej z partią, na których występowano z hasłami: „literaci do pióra, studenci do nauki”. I pluto na studentów, pluto na Żydów. A studenci chcieli za
wszelką cenę pójść i powiedzieć, że oni nie są przeciwko klasie robotniczej, że
są synami robotników i chłopów, tylko że ta władza i cenzura i tak dalej. Stu60
Krysia | Asia
denci gromadzili się przed DS. „Hanka Sawicka”, a milicja otaczała ten teren,
zamknęła aleję Stalingradzką od strony Libelta oraz Puławskiego i była gotowa
do bicia. A myśmy stały z koleżanką w oknie „Hanki”. Obok nas Rektor Łuczak
próbował apelować do studentów, żeby się rozeszli, ale gdy nic to nie dawało, to
tubę przekazał w nasze ręce. Pamiętam tylko, jak przez mgłę, że stałam w tym
oknie i z koleżanką nawoływałam: „Koledzy, rozejdźcie się, wejdźcie do środka!”.
Nasze prośby też nie działały. Rozgorączkowany tłum kłębił się u naszych stóp,
przed wejściem do akademika.
W końcu zdecydowaliśmy się zejść do studentów, myśląc sobie: „jak będą bić, to
oberwiemy wszyscy, Rada Uczelniana razem ze studentami”. Pracownicy uczelni
też zeszli. Doktorzy, docenci stanęli wśród studentów. Nagle zrobiło się „gorąco”,
bo zaczęto wołać: „prasa kłamie!” i palić gazety. Sytuacja była dramatyczna, bo
padły dwa ostrzeżenia milicji i wiedzieliśmy, że w każdej chwili „służby porządkowe” mogą wkroczyć do akcji. Ktoś obok machał gazetą. Jakiś student, a może nie
student, może jakiś prowokator. Ja to pamiętam, bo zeszłam już przed akademik
w gronie pracowników uczelni. Sam JM Rektor nie zszedł na dół, ale zeszło
wielu innych, od asystentów po prorektorów, m. in. prof. Benon Miśkiewicz, żeby
uspokajać tych studentów. Nie wiem dokładnie, co robili, ale pamiętam, jak sama
zadziałałam. Bo dookoła kłębił się tłum, ktoś tam palił gazety, już się wyrywał,
żeby biec na plac. W pewnym momencie, nie wiedząc, czemu tak robię, zaczęłam
mówić do stojącego najbliżej: „A czemu ty palisz tę gazetę? Przecież śmiecisz.
I będą mieli rację ci, którzy mówią, że studenci to chuligani”. I jak zaczęłam to
mówić, to zaraz skupiła się wkoło mnie grupka kilku osób, chętnych do dyskusji.
I widziałam, że w pobliżu są takie same grupki, czyli każdy kto zszedł w tłum
w tamtym momencie, nie wiem dokładnie, co robił, ale coś mówił tak, że ten
tłum się rozerwał. I nagle rozładowało się wszystko. To stało się w momencie,
kiedy zaczęli grupkami wracać robotnicy z manifestacji na Placu Mickiewicza.
Pochowali swoje transparenty. Przykładali palec do ust, pokazywali „cicho
bądźcie”, bo to byli też spędzeni na siłę ludzie, z różnych zakładów pracy. Przeciw
studentom. Studenci zbliżyli się do krawężnika i zaczęli machać do robotników,
maszerujących ulicą. Robotnicy odmachiwali. Ogólne zbratanie. Sytuacja uspakajała się powoli i nie było bicia. A mogła być masakra. Bo molicja mogłaby
okrążyć studentów i zepchnąć pod mur akademika. Prawdopodobnie w drzwiach
„Hanki” stali już ci sami, którzy bronili wejścia do Minusa 13 marca.
Ci, którzy wyszli do studentów jak ja, ludzie którzy się inaczej zachowywali, tylko na moment odciągnęli ich uwagę, ale zapoczątkowali dyskusje, które
61
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
długo jeszcze trwały. Pamiętam, że któryś z pracowników Uczelni przysiadł na
krawężniku, pochylił głowę i płakał. Napięcie ustąpiło i różnie uczestniczący
w nim ludzie odreagowywali.
Tego dnia wieczorem w DS. „Hanka Sawicka” odbyło się zebranie, podczas
którego wybrano trzech delegatów, wśród nich Stanisława Barańczaka (albo
Stanisława Mikołajczaka, tego nie jestem pewna), którzy mieli pójść do KW
PZPR z petycją, m. in. o zwolnienie aresztowanych w Warszawie – Kuronia,
Modzelewskiego, zniesienie cenzury itd. W poniedziałek odbyło się kolejne
zebranie, które przemieniło się w wiec, bo nic z postulatów studentów nie
zostało zrealizowane. A potem zaczęły się dyżury pracowników naukowych
w akademikach, a gdy nadszedł kwiecień, rozpoczęły się kolokwia, zbliżała się
sesja egzaminacyjna, to i wszystko „rozeszło się po kościach”.
Pamiętam, że po tych wydarzeniach, nasz opiekun grupy, prof. Julian Musielak,
przyszedł na ostatnie zajęcia w semestrze, rozejrzał się dookoła i powiedział
krótko: „Jak się cieszę, że wszystkich Państwa tu widzę!”.
To, co przeżyłam wtedy, dużo mnie kosztowało i zostawiło ślad na całe życie.
Miałam okazję się przekonać, co to jest psychoza tłumu. Jak łatwo ten tłum
podburzyć i jak można go, choć na moment, zatrzymać. Pamiętam studentki
pierwszego roku, które nie wiedziały, o co chodzi, ale z wypiekami, takie przejęte
krzyczały: „Studentów biją, kolegów biją!”. Mówiłam im, kiedy chciały wyjść
wieczorem z akademika: „Nie wychodźcie, bo co tam na ulicy będziecie robiły,
w ogóle nie wiecie, o co chodzi, a możecie wpaść w jakąś łapankę. Tu jest wasze
miejsce, nie tam”. Ale nie chciałabym już więcej tego doświadczać!
Dlatego już nigdy nie zaangażowałam się tak mocno w żadne wydarzenia
polityczne. Jak wtedy, gdy „wybuchła Solidarność”, kiedy usłyszałam pierwsze
nazwiska osób zaangażowanych, zwłaszcza doradców Wałęsy, którzy działali
w KOR, to wiele z nich brzmiało znajomo. To były nazwiska dobrze mi już znane
z marca’68: Kuroń, Modzelewski, Michnik. Znów teraz wypłynęły. Wiedziałam, że wiele osób uwierzyło, że coś można w tym kraju zmienić, to były osoby
młodsze ode mnie albo takie, które do tej pory się nie angażowały politycznie
i dały się ponieść temu entuzjazmowi.
Podzieliłabym wszystkich, całe społeczeństwo, może to zbytnie uproszczenie, ale na trzy grupy: ideowców, czyli tych zapaleńców prawdziwych, którzy
całym sercem się zaangażowali; karierowiczów, którzy płyną zawsze z prądem
i stają nawet na czele, żeby robić karierę; szarą masę, czyli tłum, który stanowi
większość. I niestety, nie znalazłam dla siebie miejsca w żadnej z tych grup!
62
Krysia | Asia
Ideowcem już nie byłam. Jeżeli kiedykolwiek byłam ideowcem to w marcu ’68.
Wierzyłam jeszcze w idee, ale łuski spadły mi z oczu. Zdałam sobie sprawę, że
niestety polityka jest brudna, wymaga „grubej skóry” i ja do tego się nie nadaję.
Karierowiczem nie jestem. Chociaż pracowałam aktywnie w ZSP, to, jakby to
powiedzieć, działałam zawsze w socjalnych sprawach. Komisja ekonomiczna,
komisja kultury, komisja turystyki, ale nie propaganda, nic z tych rzeczy. A szarą
masą nie chciałam być. W moim przypadku nie można przywołać przysłowia:
„Na pochyłe drzewo, wszystkie kozy skaczą”. Więc właściwie nie było dla mnie
miejsca. Nie zapisałam się do Solidarności.
Mogłabym się chyba tylko zidentyfikować z innym podziałem, bo dziewczyny
w ZSP dzieliły się na „działaczki” i „maskotki”. Maskotką nie byłam. Pozostałam
członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego. I nie było mi wstyd, bo to był
związek, który istniał już 70 lat, od przed wojny. Utożsamiałam się z polskim
nauczycielem. Nie wstyd mi było nazywać się polskim nauczycielem. Mimo że
należał do OPZZ, gdzie były tzw. reżimowe związki, ale ja nie uważałam, że
to jest typowy związek zawodowy. To był inny związek. Za niego ginęli ludzie
w czasie okupacji, za tajne nauczanie. Do tego związku należał mój dziadek.
Zostałam w ZNP i do tej pory jestem.
Zawsze życzyłam dobrze tym wierzącym, nigdy nie działałam przeciw,
ale zawsze wytykałam karierowiczów i nigdy ich nie poważałam. I próbowałam tłumaczyć, jak tej „szarej masie” w marcu’68, że nie wolno dać się
ponieść emocjom.
Dalej już się nie angażowałam. Więc zawsze byłam gdzieś w środku. Ani
na prawo, ani na lewo.
Starsze pokolenie, również moje, tyle przeszło i jest tak rozdarte, że często
epatuje tym „rozdarciem”, a młode pokolenie, które teraz żyje w wolności, odcina
się od tej zagmatwanej przeszłości, chciałoby żyć w spokoju.
Ja mam za złe pokoleniu starszemu, 50+, może już nawet 45+, które zostało
wychowane w dużej mierze przez te czasy poprzednie, że tak przekreśla to
wszystko, co było i nie daje sobie powiedzieć, że naprawdę już jest wolność.
I dalej wraca, rozdrapuje, wyciąga przeszłość. Na przykład śmierć Szymborskiej wyzwoliła takie, jak dla mnie, obrzydliwe reakcje, szowinistyczne. Mamy
noblistkę, możemy być dumni, że świat ją czyta, a my opluwamy to, że mając
lat dwadzieścia kilka zapatrzyła się w Stalina. To znaczy uwierzyła. Ale prędzej
niż inni przejrzała na oczy i wypisała się z partii przed innymi, bo niektórzy
wypisali się z partii dopiero po stanie wojennym.
63
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
I to jest dla mnie bolesne, że młodzież nie ma autorytetów i nikt ze starszego pokolenia nie zostawia im możliwości wybrania, uwierzenia, że ktoś jest
autorytetem. Poluje się na czarownice, szaleje dzika lustracja i niszczy uznane
od dawna autorytety. Młodzież gubi się w tym wszystkim i to ją demoralizuje.
Asia: Czuję się trochę wywołana do odpowiedzi. Na pewno moje pokolenie
widzi niespójności i brak zgody co do oceny tamtych czasów wśród naszych rodziców i dziadków. Ale tak to już jest z historią, nie zmierzymy jej. A jeśli chodzi
o autorytety, myślę, że one są. Choć bardzo łatwo dziś kogoś opluć i obedrzeć
z całego dorobku, może łatwiej też dotrzeć do alternatywnych źródeł i samemu
podjąć decyzję? A może to dość życzeniowe podejście. Nie wiem.
Czasami, kiedy rozmawiam ze znajomymi, mam wrażenie, że widzimy międzypokoleniową różnicę już nawet nie między nami a rodzicami, ale między
obecnymi nastolatkami. Spotykam, choćby na warsztatach w gimnazjach i liceach,
mnóstwo fantastycznej młodzieży, ale czasem nie mogę sobie wyobrazić siebie
czy swoich kolegów z czasów szkolnych w sytuacjach, które dziś zdarzają się
często, albo są uznawane za zupełnie normalne. Można zupełnie anonimowo
zamieścić zdjęcie, a nawet cały filmik w Internecie. Niekiedy jednak nauczyciele
też z niego korzystają i, widząc swoich uczniów, łapią się za głowy.
Rozmawiałyśmy któregoś razu o tym, że za Pani czasów studenckich dość
powszechne było wspólne uczenie się, przygotowywanie do egzaminów. Dziś,
mam wrażenie, dzieje się to rzadko. A przynajmniej nie na wszystkich kierunkach. Nie trzeba przecież wychodzić z domu, żeby się skontaktować w sprawie
jakiejś wątpliwości. Samotni w tłumie, tak ktoś to określił. Tacy chyba jesteśmy.
Dlatego nie będzie niczym odkrywczym, jeśli powiem, że dzisiejsza młodzież,
ta młodsza i ta starsza, potrzebuje mądrych wzorów. Nie mniej niż kiedyś.
Podróże jeszcze inaczej
Krysia: Za moich czasów studenckich była żelazna kurtyna i nie było można
tak łatwo wyjechać na Zachód, zwłaszcza jak się było biednym studentem i nie
miało się rodziny za granicą, albo np. tata nie był dyplomatą, bo tylko takie
osoby mogły wyjeżdżać. Ja nie mówię o krajach demokracji ludowej, tzw. „demoludach”, bo można było na dowód osobisty wyjeżdżać do NRD. Na przykład
mój mąż wspomina, że w czasach studenckich wyskakiwali z kolegami na piwo
do Berlina pociągiem. Wyjeżdżało się na wczasy i wycieczki do Bułgarii, na
Węgry, do Czechosłowacji. Nie było trudności w swobodnym poruszaniu się
w ramach tych krajów.
64
Krysia | Asia
Jeśli jednak chodziło o Zachód, to wcale nie tak łatwo było się wydostać.
Chyba że chodziło o wyjazd z biletem „w jedna stronę”, który proponowała
władza ludowa niewygodnym jej osobom, np. po marcu’68. W innych wypadkach
wiadomo, że się było odpowiednio „prześwietlanym”, a kiedy już się wyjechało,
to było się pod obserwacją.
Ale były możliwości wyjazdu w ZSP przez biuro podróży „Almatur”, który
organizował wycieczki również na Zachód, choć niewiele i bardzo kosztowne.
Inaczej nie można było zachodnich krajów poznać niż na wycieczce studenckiej. Te wyjazdy były rozdzielane i były silnie związane z zaangażowaniem.
Przeważnie jeździli działacze. Liczyły się punkty za działalność społeczną.
Niekoniecznie w turystyce. Można było działać w komisji stypendialnej. Nie
za pochodzenie były punkty, tylko właśnie za zaangażowanie. Im wyżej się
działało, tym łatwiej było to dostać. Ja byłam na wycieczce w Paryżu w 1968 r.,
m. in. ze Zbyszkiem Theusem i kilkoma jeszcze kolegami z UAM, a w 1969 r.
byłam w Uzbekistanie (Taszkient – Buchara – Samarkanda). Działały specjalne
komisje kwalifikacyjne. Szeregowi studenci, zwłaszcza z niższych lat, właściwie
nie mieli szans otrzymać przydziału atrakcyjnej wycieczki.
Gdy ja jechałam z kolegami do Paryża, mieliśmy za sobą spory bagaż zaangażowania w pracę społeczną (byliśmy wtedy na czwartym roku studiów) –
Zbyszek w kulturze, ja w studenckich sprawach bytowych. Byliśmy znani wśród
członków ZSP na uczelni i każdy wiedział, że jesteśmy aktywnymi działaczami.
Zwłaszcza po marcu ’68.
Wycieczka do Paryża trwała dwa tygodnie, może 10 dni, w każdym razie nie
była taka krótka. Mieszkaliśmy w akademiku, może to był hotel robotniczy, na
pewno w dzielnicy łacińskiej, ładne położenie na Rue St. Jacques. Grupa była
chyba 30-osobowa, z całej Polski, z Poznania oprócz Zbyszka Theusa był Janusz
Nyczak – kierownik artystyczny klubu Nurt, środowiskowego klubu studenckiego. Janusz skończył prawo i później był sławnym reżyserem. Zmarł w latach 80.
Wracając do Paryża, to ten Janusz zawsze chodził własnymi ścieżkami, bo my
się raczej trzymaliśmy grupą. Przede wszystkim nie mieliśmy dużo pieniędzy,
bo chyba 10 dolarów mogliśmy kupić kieszonkowego, może ktoś tam przemycił
od mamusi dwa czy trzy dolary w skarpecie, to jego, ale myśmy raczej nie mieli
pieniędzy. Dostaliśmy tam pieniądze na wykup bonów w stołówce studenckiej
i wtedy można było trochę przyoszczędzić, bo jak się kupiło za franki bagietkę
i pół litra mleka, to można było „przebidować”. Dziennie na wyżywienie było
ok. 5,8 franka. Bagietka kosztowała dużo mniej, więc tak się oszczędzało na sobie.
65
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Bilety, np. do Wersalu, kupował nam opiekun grupy, który, co prawda, nie
narzucał nam się i dawał sporo wolnego. Mieliśmy też opiekunkę ze strony
francuskiej. Zawzięta socjalistka, przeciwniczka de Gaulle’a, pluła na niego
i wyklinała, znała pojedyncze słowa po polsku. Myśmy mówili, że Charles de
Gaulle jest dobry, a ona, że my nie wiemy, bo my jesteśmy z zewnątrz, że nam
jego polityka zagraniczna może się podobać, ale dla Francuzów to on jest merde.
Właśnie w czasie, gdy byliśmy w Paryżu, nastąpiła inwazja na Czechosłowację.
Polskie wojsko też tam wkroczyło 23 sierpnia. Myśmy nic o tym nie wiedzieli,
tylko przynieśli nam rano francuskie gazety, gdzie było wielkimi literami napisane
„agresja” itd. No więc szczęki nam opadły, nie wiedzieliśmy, co teraz, czy w ogóle
będziemy mieli gdzie wrócić. A dodatkowo myśmy tego dnia mieli w programie
pójście do Folies Bergère. Bilety już były kupione. I zastanawialiśmy się, czy to
nie zostanie uznane za jakiś wybryk, że my idziemy sobie do kabaretu, a tam
Czechów biją. Ale następne gazety były już inne, były komentarze z poszczególnych stolic świata – Berlina, Budapesztu, Warszawy itd. I pod Warszawą było
napisane: „Wielkie nieszczęście narodu nie mogącego godzić się z oficjalnym
stanowiskiem”. Wtedy już inaczej patrzyli na nas ci Francuzi, bo my taki naród
biedny, i już wszystko uchodziło nam na sucho.
I zaczęły się w Paryżu manifestacje. Przeciw agresji. Wtedy się przydała ta
przewodniczka francuska. Bo myśmy chcieli zobaczyć, jak taka pokojowa manifestacja wygląda. Za nami były doświadczenia marca ’68, ale to były nieciekawe
doświadczenia, bo policja biła, a tutaj pokojowa manifestacja. Policja nie bije,
tylko pozwala. Za wszelką cenę chcieliśmy pójść i zobaczyć. Ona nam zwróciła
uwagę, że musimy dobrze patrzeć, gdzie idziemy. Bo np. tu jest protest przeciw
sowieckiej agresji, to tutaj możemy iść jako Polacy, w porządku. Ale tutaj jest
przeciw komunistycznej agresji, to tutaj nie wolno iść, bo jak by nas tam złapali,
to moglibyśmy mieć problem, żeby znów wyjechać na Zachód. To były takie
niuanse, z których myśmy sobie nie zdawali sprawy. Stopniowo dojrzewaliśmy
politycznie do tego, że „sowiecka agresja” to jeszcze ujdzie, ale komunistyczna
już nie. A ta manifestacja to była grupka ludzi, kordon policji dookoła, potem
inna grupka szła, a policja chroniła tylko, żeby nikt nie przeszkadzał i kierowała ruchem!
Ale mieliśmy też dużo swobody, np. jeden, dwa takie dni wolne, kiedy mogliśmy iść sami w Paryż. Był taki jeden dzień, który spędziłam bardzo uroczo,
nawet się nie spodziewałam, właśnie dzięki Januszowi Nyczakowi. On na ogół
nie chodził z nami, miał jakichś znajomych w Paryżu i właściwie go z nami
66
Krysia | Asia
nie było. Nawet chyba na noc nie wracał, ale nic w tym ujemnego, miał tam
po prostu w kimś oparcie i miał przede wszystkim więcej pieniędzy. Przyszedł
raz do mnie i spytał: „Krystyna, co masz w planie jutro na ten wolny dzień?”.
Odpowiedziałam, że nic. Co się okazało – on miał mamę i siostrę, dwie kobiety,
dla których musiał kupić jakieś prezenty. Ja, jak twierdził, byłam podobnej do
nich postury, więc miałam mu pomóc, zwłaszcza w kupnie ubrań. Wyobraź
sobie, chodzić z miłym mężczyzną po sklepach, butikach, wybierać, grzebać
w ciuchach, bluzeczkach, chusteczkach, staniczkach w kropki, paski, z koronkami, no w ogóle, przymierzać to wszystko. A on płacił.
To była frajda. Oczywiście nie kupował dla mnie, ale personel sklepu nie
wiedział o tym, no nie? I cały dzień spędziłam na zakupach, mogąc wydawać
lekką ręką z cudzej kieszeni. Dzięki Januszowi miałam w Paryżu taki dzień na
zupełnym luzie, jak baba. Czułam się jak baba.
Innego dnia czułam się zupełnie inaczej. Byliśmy chyba po wizycie w kabarecie, mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu. Nie chciało nam się wracać do
hotelu, a było to w dzielnicy „czerwonych latarni” i chłopcy postanowili zrzucić
się na „coś”. Bo w ogóle z naszego uniwerku to byłam tylko jedna dziewczyna.
Z Poznania była jeszcze jedna dziewczyna z Akademii Muzycznej, ale wszyscy
moi znajomi to byli chłopcy. Na placu Pigalle zatrzymali się, zaczęły się jakieś
szmery, zbiórka pieniędzy, na coś się składali. No to ja, jako dobra koleżanka,
też się chciałam złożyć. „To po ile? – No po franku”. W sumie chyba z sześć
osób i ja jedna dziewczyna w tym wszystkim. A potem losowali, ale mówią, że
ja nie losuję. Jak zapytałam dlaczego, odpowiedzieli: „Bo nie”. To nie losowałam. Wylosował jeden z kolegów i poszedł. Wiesz, na co to było? Na wstęp do
takiego zakazanego lokaliku. Na striptiz. I jeden tylko poszedł!
Ten kolega do dziś na wspomnienie tamtej sytuacji się rumieni i mówi:
„Krystyna, jak mi wstyd, że ty się do mnie dokładałaś!”. A cała sytuacja zdążyła
już obrosnąć legendą. Ale właściwie to teraz mogłabym nawet płakać… Bo
to, co opowiadam, świadczy o tym, jacyś my byli biedni studenci, zza żelaznej
kurtyny, że marne grosiki musieliśmy zbierać, żeby jeden mógł pójść do takiego
lokaliku i opowiedzieć innym, jak było. Dopiero teraz sobie zdaję sprawę, jakie
to było smutne.
Asia: Opowiedzieć Pani w takim razie coś śmiesznego? W 2005 roku pojechałam
z organizacją Youth For Understanding na wymianę do Japonii. Pierwszy lot
samolotem, sama, tak daleko, siwe włosy na głowie rodziców, ale pojechałam.
Przez pięć tygodni mieszkałam u rodziny goszczącej, chodziłam do miejscowej
67
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
szkoły. A szóstego tygodnia spotkałam się z innymi uczniami z Europy, którzy
kończyli swoją wymianę tak jak ja. Przez kilka dni podróżowaliśmy po kraju.
Nie mogliśmy nie przyjechać do pięknego Kioto. Organizatorzy zapewnili nam
zakwaterowanie w jednym z lepszych hoteli w mieście, na kolację podano stek
średnio wysmażony. Strużki krwi mieszające się z sosem. I do tego sztućce! Przesiąknięci japońskością, nóż i widelec traktowaliśmy wtedy z pogardą. Chcieliśmy
normalnej japońskiej kuchni i pałeczek. A nie traktowania w „zachodni” sposób.
Zajęło nam trochę czasu, zanim zrozumieliśmy, że tak po prostu chciano o nas
zadbać, żebyśmy się poczuli jak w domu. Nie wiedzieli, że nam ten japoński
dom całkowicie odpowiadał.
Ale wracając do sprawy, wieczorem mieliśmy trochę wolnego czasu. Część
naszej grupy poszła na popularne w Japonii karaoke, a ja i jeszcze trójka znajomych zdecydowaliśmy pójść w miasto. Ale nie byle gdzie. Mapa bardzo wyraźnie
wskazywała nam drogę do dzielnicy Gion. Dzielnicy gejsz.
Gejsze jako artystki umilały czas gościom, były mistrzyniami ceremonii
parzenia herbaty, gry na instrumentach, śpiewu. Były wykształconymi partnerami do rozmowy. Nie jest prawdą często spotykana opinia, że gejsze były tylko
paniami do towarzystwa, tak jak dziś to rozumiemy. Ta profesja przeżywała
swoje lepsze i gorsze momenty, ale szanowana gejsza sama wybierała kogo chce
darzyć względami i nie było to jej główne zajęcie. Dziś to już niemal „profesja
na wyginięciu”. Coraz mniej prawdziwych gejsz w Japonii, ale Gion jest miejscem, gdzie wciąż się kształcą i gdzie wciąż można je zobaczyć. Piękne stroje,
wygładzone kruczoczarne włosy, śnieżna twarz i karminowe usta. Jest w nich
wciąż jakaś tajemnica.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, zaczęliśmy się rozglądać to tu, to tam, licząc, że
gejsza pojawi się na naszej drodze. Po uliczkach przechadzało się sporo ludzi,
również turystów. Nikt nawet nie zwracał uwagi na nas, małolatów. Robiło
się coraz bardziej nerwowo, bo jakoś żadnej gejszy nie było widać. Z okien na
piętrze dochodziły czasem jakieś śpiewy, słychać było gości licznych restauracji
i lokali, ale gejszy ani śladu. Po chyba półtorej godziny chodzenia w kółko, zrezygnowani, zobaczyliśmy ją. Króciutko, po sekundzie zniknęła za rogiem. Bez
słowa pobiegliśmy w tamtym kierunku, jakbyśmy gonili królika! Zniknęła. Ale
na twarzach już było widać rumieńce, już tak naprawdę byliśmy zadowoleni,
widzieliśmy żywą gejszę. Adrenalina zaczęła krążyć! Zupełnie się już tego nie
spodziewając, w drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze jedną dziewczynę. Mimo
że szła z mężczyzną, zgodziła się, również za jego zgodą, pozować do kilku zdjęć
68
Krysia | Asia
i powiedzieć kilka zdań o sobie. Dopadła wtedy do nas kolejna grupa turystów,
najwidoczniej też od dłuższego czasu „polowali”. Pamiętam, że była tym zakłopotana, ale przeprosiny po japońsku zadziałały, nawet pan się uśmiechnął.
Królik złapany, co za uczucie.
Dzisiaj myślę o całej tej sytuacji podobnie jak Pani o Paryżu. Wydaje się
śmieszna. Ale wtedy przecież myśleliśmy inaczej.
Krysia: Jak świat światem, nic się nie zmieniło. Młodość ma swoje prawa. I wy
i my byliśmy ciekawi…
Asia: … świata i odkrywania innego kraju.
Krysia: Oczywiście, bo tam na Placu Pigalle…
Asia: ...bo ja myślałam na początku, przepraszam, że Państwo się na słynne
kasztany składali na tym placu…
Krysia: No, nie na kasztany…
Sentymenty
Krysia: W ogóle to lubię zwiedzać i doświadczać indywidualnie każdego nowego miejsca. W Paryżu nie mogłam sobie odmówić spróbowania, jak smakuje
„prawdziwa” napoleonka, w Wiedniu – filiżanka kawy z kawałkiem tortu Sachera,
a w Uzbekistanie – zielona herbata w czarkach i pierogi (pielmieny) nadziewane
cebulą. Koniecznie w autentycznym anturażu, wśród „tubylców”.
W 1968 r. z kolei w Paryżu szłam Champs Elysées w stronę Łuku Triumfalnego. Było bardzo gorąco, obtarłam sobie nogę, więc zdjęłam te sandały i szłam
boso. Mógł mnie minąć jakiś „biały książę” (potomek emigrantów z porewolucyjnej Rosji) albo hollywoodzki aktor i nic. Szłam sobie, polska dziewczyna,
klapki w ręce i nikt na mnie nie zwracał uwagi. W tym momencie poczułam
się obywatelką świata, że jestem jedną z nich. Świat jest mój.
Drugi taki moment był w 1998 r. w Nowym Jorku. Po 30 latach miałam
dokładnie takie samo uczucie jak w Paryżu, tylko że na Moście Brooklyńskim.
Byłam wtedy z dwoma studentkami. Stałyśmy i patrzyłyśmy na światła Manhattanu, na niebo i gwiazdy, i w tym momencie mówię: „Ja tu jestem, w sercu
wszechświata, w samym Nowym Jorku i patrzę na to wszystko. Ta sama ja,
która 30 lat temu czuła się obywatelką świata w Paryżu”. No i wtedy mi łezki
poleciały. Jednak tutaj jestem.
Asia: Ja chyba nie mogę powiedzieć, że jestem kosmopolitką. Zawsze gdy wyjeżdżam, czuję, że jestem „nie w domu”. Ale zwłaszcza kiedy jestem gdzieś daleko,
w miejscu, które chciałabym zapamiętać lub gdy dzieje się coś tak fantastycznego,
69
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
że nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, wtedy… mocno tupię nogą. Tak,
że aż prąd przechodzi. To chyba inna wersja uszczypnięcia się. Uzmysławia mi,
że to się dzieje, że jednak tutaj jestem.
Krysia: Tak jak ja w Paryżu czułam ziemię pod stopami… w Nowym Jorku
czułam… przestrzeń. Jakbym się unosiła w górę…
Przyjemnie było też poznawać Berlin. Zwiedzałyśmy z koleżanką to miasto
wsiadając w jeden tramwaj, jadąc do ostatniego przystanku, tam przesiadając się
do następnego i znów do końca linii.
Asia: Ja akurat Berlin też tak zwiedzałam!
Krysia: I jeszcze chciałabym powtórzyć berliński Advent Zeit – w okresie bożonarodzeniowym – kramy, stragany i wszechobecny zapach karmelu.
Asia: Moje najdziwniejsze zagraniczne przeżycie bożonarodzeniowe przeżyłam
w Finlandii. Właściwie było to dzień przed Sylwestrem w 2008 r. Pojechaliśmy na
północ, na biegun, ze spóźnionymi życzeniami do Św. Mikołaja. Samo to miejsce
ocieplały tylko renifery, poza tym sklepy, sklepy, pamiątki i sklepy. Ale mimo
wszystko, skoro już tam byliśmy, postanowiliśmy ustawić się w kilometrowej kolejce
do zdjęcia z Mikołajem. Kiedy już nadeszła nasza kolej, byliśmy miło zaskoczeni
jego pogodnym usposobieniem. Od razu spytał, skąd przyjechaliśmy, nie pytał,
co prawda, co chcielibyśmy dostać, ale pamiętam, że pytał o jeszcze kilka rzeczy
z żywym zainteresowaniem. Nie zauważyłam zmęczenia u tego starszego pana,
który spotkał już tamtego dnia chyba z kilkaset osób, a następni ciągle czekali.
Zazwyczaj z wyjazdów przywożę obrazy – takie w głowie, rzadziej sytuacje,
a właśnie konkretne sceny, jak pocztówki. I do dziś widzę ten obraz – kiedy już
podeszliśmy z kolegą do Mikołaja, żeby usiąść obok niego, nastąpiło długie, jak
mi się zdawało, spojrzenie w oczy, a w tych oczach – łzy. Takie łzy zmęczenia,
może łzy wieku, które niepostrzeżenie wyciera się chusteczką. A jednak, pomyślałam, zdradziły go. Był zmęczony. I był prawdziwy.
A Pani była jeszcze w Stanach?
Krysia: W Stanach byłam w zupełnie innym czasie, w 1998 roku, na wymianie
studenckiej. Uniwersytet Północnej Iowy miał wymianę z UAM, a szczególnie
z pedagogiką medialną. I ja i Paweł Topol byliśmy tam jako opiekunowie grupy,
a przyjmowali nas studenci kierunku media w edukacji. Komputery, wideo, telewizja, telekonferencje i wykłady na odległość. Był jeszcze prof. Staszek Dylak.
I osiem studentek i jeden student. Ale myśmy byli nie tylko jako opiekunowie,
mieliśmy też wykłady o naszych doświadczeniach w dziedzinie pedagogiki
medialnej. Rok później studenci amerykańscy przyjechali do nas.
70
Krysia | Asia
My mieszkaliśmy w pokojach gościnnych w akademikach, a nasi studenci
mieszkali albo w akademiku, albo w domach amerykańskich studentów. Właściwie niczego nowego się nie nauczyłam, choć sprzęt mieli lepszy. My byliśmy
lepszymi teoretykami, a oni praktykami. Pamiętam, że tematem mojego wykładu
było rozwijanie wyobraźni u dzieci przy pomocy komputerów.
Dużo dała mi obserwacja szkół. Zastosowanie komputerów do pracy z dziećmi w pedagogice integracyjnej. Np. szkoły życia – u nich takich nie ma, jak u nas.
Jeśli jest szkoła w małej miejscowości, to upośledzeni nawet w największym
stopniu, mają swoich indywidualnych opiekunów, którzy też planują im rozkład
dnia. A nauczyciel w klasie prowadzi zwyczajne lekcje. Taka osoba upośledzona
trafia na zajęcia do różnych klas, więc właściwie wszyscy uczniowie w szkole
mają z nią kontakt, oswajają się, a przede wszystkim nauczyciel, prowadzący
lekcję z całą klasą, nie musi tym „specjalnym gościom” poświęcać szczególnej
uwagi. Tym wszystkim zajmuje się opiekun.
Raz podczas lekcji geografii był taki chłopiec, bardzo mocno upośledzony,
z porażeniem mózgowym. Jadł w czasie lekcji, brudził się. Ale był. Nie wiem,
czy z tej lekcji geografii w ogóle coś wyniósł, ale czuł obecność innych, śmiał
się, inne dzieci podchodziły, rozmawiały z nim. Mieli dwanaście lat.
Była też osobna lekcja z dziećmi głuchoniemymi, ośmiolatkami w pracowni
komputerowej – ucząca pojęć, wykorzystująca specjalne programy obrazkowe, i to
mnie uderzyło, że pod tym względem jesteśmy z tyłu. Bo jeśli chodzi o postęp
techniczny i zastosowanie komputerów, to mamy już pełną świadomość, ale nie
mamy takiej codzienności z komputerami i z pedagogiką specjalną.
Mówi się, że jest tyle pedagogów, psychologów bez pracy, a tworzy się szkoły
specjalne, gdzie znów te dzieci są jak w getcie. A w Stanach, w zależności od
stopnia upośledzenia dziecka, opiekun może pomagać bardziej lub mniej, ale
zawsze jest tą osłoną wobec innych dzieci, które czasem potrafią być okrutne. I to
dało mi dużo do myślenia. Jacy jesteśmy siermiężni i zacofani w tych ludzkich
sprawach, tych socjalnych.
Praca zawodowa
Asia: W 1998 roku, domyślam się, że było już trochę materiałów, ale kiedy
otwierała Pani Pracownię na Wydziale Studiów Edukacyjnych, skąd czerpała
Pani wiedzę, informacje, kiedy nauka o komputerach raczkowała?
Krysia: Ja zajmuję się komputerami zawodowo od 1969 roku. Pierwszy kontakt
z nimi miałam, kiedy podjęłam pracę w Wyższej Szkole Ekonomicznej, zaraz
71
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
po studiach. Na WSE były EMC – elektroniczne maszyny cyfrowe, bo wtedy
to się jeszcze nie nazywało komputerami, i EPD – elektroniczne przetwarzanie
danych. A ja weszłam w kontakt (jeszcze na studiach) z panem Stefanem Abtem,
który się tym zajmował w ekonomii i zostałam przyjęta na staż do kierowanej
przez niego Pracowni EMC na WSE.
Od razu, w pierwszym roku pracy, wysłano mnie na kurs do ELWRO, słynnej
fabryki komputerów ODRA 1003, 1013 itd. Spędziłam wtedy we Wrocławiu
cały miesiąc. Mieszkałam na kwaterze prywatnej i czułam się jak studentka,
która podjęła daleko od domu studia w zakresie programowania komputerów,
tychże „Ódr”. Tam poznałam pierwsze języki programowania. Później jeszcze
odbyłam szkolenia w Poznaniu, w zakresie programowania kolejnych komputerów (Odra 1204, 1305 oraz Mińsk 22), w które były wyposażone ZETO
(Zakłady Elektronicznej Techniki Obliczeniowej).
O, znasz to? [w radiu Somebody that I used to know Gotye]
Asia: Tak. Lubi Pani?
Krysia: Tak, tak, widziałaś teledysk? Kilka teledysków jest…
Asia: Farby, kolorowe tło…
Krysia: Tak, a widziałaś ten teledysk, gdzie sześć osób gra na jednej gitarze?
Asia: Nie widziałam.
Krysia: No fantastyczne, jak skończymy, to ci pokażę. Albo mogę ci przesłać
link do całej tej serii utworów z You Tube, bardzo fajne. Gotye to jest Belg
i Australijczyk równocześnie.
A wracając do tych maszyn. Uczyłam studentów ekonomii matematyki,
a sama się uczyłam programowania komputerów i mogłam też prowadzić zajęcia dla studentów z zastosowania maszyn liczących w ekonomii. Chodziło
o powiązania nauki z przemysłem. Uczelnie wyższe współpracowały z przedsiębiorstwami, dla których opracowały projekty automatyzacji, np. gospodarki
magazynowej, zarządzania zapasami, płac itd. I to wszystko uczelnie robiły
na zlecenie. Ja też brałam udział w takich pracach, pisałam programy, np. dla
Zarządu Aptek w Poznaniu.
Pamiętam, jakie były problemy z przełamywaniem w ludziach obaw przed
wprowadzaniem nowości. Ludzie bali się, że komputery ich wyprą. Tam w biurze
siedziało 30 kobiet, wszystko robiąc „na piechotę” i sprawdzając, czy komputery
liczą dobrze. Raz po raz udowadniały, jakie to komputery są głupie, bo czegoś
nie podały zgodnie z normami i zdrowym rozsądkiem. A błędy wynikały nie
z błędów programistów czy komputerów, ale np. z nieprzystosowania katalogu
72
Krysia | Asia
artykułów do języka maszyn, tylko do głów księgowych. Maszyny działały bezmyślnie i automatycznie, a często ludzie nie byli świadomi, co i dlaczego trzeba
uwzględnić w programie, bo dla nich to było oczywiste. Chodziło o przepaść
między myśleniem człowieka i myśleniem maszyny.
Nauczyłam się tego, że, chcąc wykorzystywać komputery w danej dziedzinie,
trzeba najpierw doskonale znać tę dziedzinę.
Asia: Jest Pani technologiczną optymistką? Zwłaszcza jeśli chodzi o tempo,
w jakim to się rozwija. Są osoby widzące technologię jako kolejną cegiełkę
naszej ewolucji, którą sami sobie wybudowaliśmy.
Krysia: A czy osoby, które uczą informatyki studentów psychologii są po
politechnice?
Asia: Nie, po studiach humanistycznych.
Krysia: To dobrze, bo najgorzej jak humanistów uczą ludzie po politechnice.
Od samego początku przekonałam się, że w ludziach trzeba przede wszystkim
przełamać opór. Często humaniści, ludzie „atechniczni”, boją się, że coś zepsują,
że maszyna nimi zawładnie. To nieprawda! Zawsze maszyna będzie głupsza
od człowieka. Ale kiedy człowiek będzie głupi i będzie wrzucał do tej maszyny
głupoty, to maszyna potrafi wymnożyć do entej potęgi tę głupotę. I to będzie
nieszczęście. To nie wina maszyny, tylko zawsze ludzi!
Asia: Dopóki nie wymyślą sztucznej inteligencji…
Krysia To byłoby bardzo niebezpieczne. Ja wierzę, że jednak jest coś więcej.
Już nawet zwierzęta są bardziej skomplikowane niż maszyna. Jest coś więcej.
Instynkt na przykład, zmysły. Oczywiście można wyposażyć komputer w różne
czujniki, pozwalające rozróżnić np. zapach róży od palonego węgla, ale i tak nie
będzie rozróżniał tych wszystkich niuansów, które dostrzega swymi zmysłami
człowiek. Ba! Nawet dwóch ludzi może zupełnie inaczej odbierać zapachy,
smaki, kolory, tego nie wiemy. Czy czujesz zapach tej sałatki tak samo jak ja?
Nie wiemy też, czy tak samo widzimy kolory.
Asia: Ja też mam nadzieję, że to nie zacznie żyć własnym życiem, mimo że
„Terminator” jest jednym z moich ukochanych filmów.
Krysia: Ja dlatego chętnie uciekam od rzeczywistości technicznej. Zawsze mówiłam, że ta technika musi nam służyć. Musi być podporządkowana człowiekowi.
I zawsze pytałam, co jeszcze można z tą maszyną zrobić. Nie mogłam się dogadać np. z inżynierami. Słyszałam wciąż, że coś jest niemożliwe, np. podłączenie
telewizora do komputera. Teraz to już jest zupełnie normalna sprawa, ale ja
z moim ZX Spectrum chciałam spróbować, no i dopięłam swego. Mogłam na
73
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
ekranie telewizora widzieć wszystko z komputera. Panowie inżynierowie zrobili
mi taką przystawkę. Ale musiałam to na nich wymóc.
A tak w ogóle nie jestem z wykształcenia informatykiem, tylko świadomym
i wymagającym użytkownikiem! I tego starałam się całe moje zawodowe życie
uczyć innych. Pokazywałam i opowiadałam, a oni słuchali i potem wykorzystywali do swoich celów.
Na zakończenie
Nie było łatwo mówić o sobie, a przynajmniej nie przychodziło nam to z jednakową łatwością. Na pewno jednak obie się słuchałyśmy. Jako zapalone podróżniczki
z przyjemnością popłynęłyśmy w ten rejs, fascynujący rejs odkrywania zupełnie
nieznajomej osoby. Udało nam się znaleźć wiele wspólnych cech i porozumieć
się bez przeszkód. Oprócz tego, co już zostało powiedziane, obie na wiosnę
reagujemy sennością. U mężczyzn zwracamy uwagę na dłonie. No i jeszcze
dobrze, żeby potrafili tańczyć. Kochamy i posiadamy koty. Lubimy przystrojone
sałatki. Mogłybyśmy tak chyba jeszcze długo…
Rozmawiały, spisały, dopisały słów parę i zredagowały: Krysia i Asia

Podobne dokumenty