Violetta Nowakowska Już tak nie będzie

Transkrypt

Violetta Nowakowska Już tak nie będzie
Violetta Nowakowska
Już tak nie będzie
Ścieżka
Ścieżka w lesie wysuszona na popiół, szyszki trzaskają pod stopami, te zeszłoroczne, bo nowe
wiszą jeszcze na sosnach zwarte i zielone jak plastikowe breloczki. Łąka przed domem
miejscami
wyschła,
a
przecież
pełnia
lata
dopiero
przed
nami.
Upalny
mamy ten początek czerwca 2015. Trawnik pożółkł tylko szczawie podniosły liście,
więc, oczywiście, jak co roku, dużo mówimy o tym, że trzeba się będzie ich pozbyć.
Szczawie jednak mogą się czuć bezpieczne, z góry wiadomo, że jak zwykle
pożałujemy koniczyny, babki lancetowatej, jaskrów i kocanki, ręka nam zadrży i nikt
nie odważy się pryskać na dwuliścienne. Niech będzie tak jak jest. W końcu to nie
park przed pałacem w Łańcucie tylko kawałek trawy za starą wiejską chałupą i stodołą z XIX wieku. Nagrzana łąka pachnie upojnie. Od strony lasu słychać kukanie
kukułki. Wszystko razem to jakaś obłędna fuzja dźwięków, zapachów i kolorów.
Idylla. Szpaki obskubują rosnącą za moimi plecami czereśnię, a spod lasu dochodzi
klangor żurawi. “Klangor”- całkiem niedawno nie znałam tego słowa, nie znałam
nawet tego odgłosu, słyszałam, pewnie, że słyszałam, te pokrzykiwania - cóż z tego,
kiedy nie wiedziałam, że to żurawie.
Mija właśnie dwadzieścia pięć lat naszego życia w tej osadzie. Życia wcale
niełatwego, ale gdyby ktokolwiek zapytał mnie, czy chciałabym przed laty zmienić tę
decyzję - nigdy! Co więcej tak samo odpowiedzą też nasze dzieci i - miejmy
nadzieję, za jakiś czas - dzieci ich dzieci. To jest nasze miejsce na ziemi. I już.
Niedużo, bo tylko trochę ponad dwa hektary lichej ziemi pod lasem. Obok
domu zasadzony naszą ręką sad, dalej łąka, niegdyś pastwisko, dziś nieużytek
przecięty ukośną linią rowu. Kilka lat temu korzystając z namiastki wody wczesną
wiosną razem ze starszym synem wkopaliśmy przy tej mokrej kresce parę sadzonek
wierzby płaczącej. Zostały zabezpieczone przed apetytem młodych saren i różkami
koziołków. Na nic. Z kilku sadzonek ocalała tylko jedna. Dziś jest młodą wierzbą,
dość rosłą i silnie zakorzenioną i chyba nic już jej nie grozi. Jej długie wiotkie
gałązki powiewają na wietrze, a my planujemy, że trzeba będzie uzupełnić krajobraz
szpalerem wierzb, tych zwykłych rosochatych, bo właśnie te wyglądają najpiękniej. Sosny,
łąka,
ciemna
ściana
lasu,
miałki
piasek
ścieżki
to
cały
obraz
wsi
i niestety, cała wiedza o wsi, jaką miałam gdy kupowaliśmy to miejsce.
“Kupowaliśmy to miejsce”, jakże to brzmi! Jakaż swoboda w tym słowie, jaki
dostatek, niemal szastanie. Mój Boże! Nie była to żadna fanaberia przecież, tylko
najzwyklejsza konieczność. Kiedy ktoś wspominając swoje dzieje mówi nagle: “w 1988
roku...”oboje z mężem stawiamy uszy czujnie jak zające. Bo osiemdziesiąty ósmy to dla nas
początek nowej epoki.
Fatalny rok - mąż stracił wynajmowany na stolarnię lokal. I zarazem rok błogosławiony postanowił bowiem, że tym razem rozpocznie działalność wyłącznie na swoim. Pamiętam ten
dzień, choć wszystko było jak zwykle. Wrócił z pracy jak co dzień
Moja babcia mieszkała na Podlasiu w Węgrowie w jednopokojowym domku który z racji
wystroju i swych miniaturowych rozmiarów przypominał mi zawsze domek dla lalek, Jasna
tapeta w róże, białe firaneczki, przedwojenna szafa z owalnym lustrem i leżące na łóżku
koronkowe poduszki. Od kiedy pamiętam dom razem z babcią stanowił centrum
wszechświata, ale w moim depozycie wiedzy o życiu na wsi Węgrów się nie liczył.
Prawdziwej wsi było w tam tyle, co kot napłakał. Mieszkańcy chętnie eksponowali status
miasta, podkreślając fakt, że w tu nawet gospodarskie zwierzęta trzyma się “na Glinkach”.
Glinki - skupisko kilkudziesięciu stodół zbudowanych z łączonych na zrąb bali odsunięte na
obrzeża miasta, dzieliło jego krajobraz na miejski i wiejski. W tym wiejskim pachniało słomą,
sianem i obornikiem - najpiękniejszym zapachem wakacji. Nieprzerwanie beczały kozy,
gdakały kury i zawsze o tej samej godzinie rozpoczynała się pora dojenia. Wtedy my
“miejska” młodzież miejscowa i letniskowa przysiadaliśmy wysoko na poprzecznych
żerdziach ogrodzenia i leniwie kołysząc blaszanymi bańkami czekaliśmy aż pan Ryczkowski
skończy udój i ponagli nas niecierpliwie. “Ej, tam, kawalerka, to mleko chcecie mieć na
kolację czy na śniadanie? Jakby na was nie huknąć to do rana byśta tak siedzieli...”.
A pewnie... Siedzielibyśmy, była to - z czego nie dość jasno zdawaliśmy sobie wówczas
sprawę - nasza ulubiona pora dnia, ulubiona pora życia i najulubieńsze nieróbstwo.
Ledwie
kilkaset
metrów
dalej
w
stojących
pomiędzy
szpalerem
lip
niskich
drewnianych domach płynęło według ustalonego rytmu spokojne małomiasteczkowe życie.
W
przydomowych
ogródkach
od
strony
podwórka
pęczniał
nagrzany
słońcem
agrest i obsypywały się z krzaków owoce czarnej porzeczki. W tych od strony ulicy kipiały
kolorami rudbekia, nasturcja i kamienne goździki. Na wąskie chodniki już w sierpniu opadały
pojedyncze wyschnięte liście lip, a wieczorami ulicę wypełniał zapach floksów i maciejki.
Moja babcia nie miała nawet drobiu, a jedyny żywy kogut, którego kupiła na targu na rosół,
gdy przyjechałam do niej na wakacje, natychmiast został przeze mnie oswojony, Dałam mu
na imię Igor i stał się moim ulubieńcem. Dekonspirował mnie wyciągając z torebki papierosy,
które ukradkiem podpalałam. Nosił je ostentacyjnie, maszerując z wypiętym torsem po
ścieżce podwórka, po czym siadał przy mnie na ławce, z carmenem niedbale zwisającym z
dzioba. Był równie piękny jak mądry, jego rude pióra mieniły się w słońcu wszystkimi
odcieniami najczystszej miedzi. Wysiadywanie rano z Igorem, a w porze udoju “z kawalerką”
na Glinkach było całym moim doświadczeniem wiejskiego życia. Nikłą tę wiedzę uzupełniała
leniwa lektura Chłopów Reymonta, Chaty za wsią Kraszewskiego i Nad Niemnem
Orzeszkowej, słowem tego, co na chybił trafił wyciągnęłam z babcinej biblioteczki. Tyle
wiedziałam o wsi. Mizeria, co tu kryć. mizeria.
Doświadczenia wsi mojego męża sięgały wczesnego dzieciństwa i kończyły się wraz z
osiągnięciem przez niego wieku szkolnego, kiedy to podłym postępem został zwiedziony
przez rodziców (“tylko do fryzjera pojedziemy, tylko do fryzjera”) i wsadzony do pociągu
relacji Kluczbork - Wrocław. Zabrano go z raju dziadków i mimo rozpaczliwego sprzeciwu
wywieziono do wielkiego miasta “do szkół”. Wieś doświadczana przez kilkulatka (zwłaszcza
gdy nie jest wsią, tylko samotnym domem dziadków w lesie) jest ogrodem Eden i Ziemią
Obiecaną. Dwa w jednym. Rzeczywistość ta jakkolwiek intensywnie przeżywana, ze
znajomością wiejskich realiów ma jednak niewiele wspólnego. Ogranicza się do porannej
zupy mlecznej, biegania na bosaka bez względu na pogodę oraz bliskiego koleżeństwa z
kilkoma traszkami, jedną żabą drzewną i niezliczoną ilością skorków.
Oto, szczerze to powiedzmy, cała nasza znajomość wsi. Wystarczyłaby chyba jedynie do
namalowania przesłodzonego landszaftu.
Tymczasem
minęły
niepostrzeżenie
dwie
kolejne
dekady
naszego
życia
(z czego jedną zdążyliśmy już przeżyć razem) i oto oboje z mężem siedzimy w maluchu
rozpoczynając naszą podróż do przyszłości. Zwrotne momenty życia, mają zwykle to do
siebie, że dopiero z perspektywy lat możemy powiedzieć, że zmieniły bieg historii. Kiedy je
akurat przeżywamy często uchodzą za incydent. Nam też wydawało się wtedy, że wybieramy
się na wycieczkę. Widzę nas jak w najlepszych humorach mościmy się w samochodzie
ciesząc się na niedzielę za miastem
- Nie chcę wiele, niech się znajdzie jakaś nieduża ale solidna stodoła - powtarza mąż
kolejny raz, a mnie przychodzi do głowy, że usiłuje zaklinać rzeczywistość, więc i ja
ośmielam się głośno wypowiedzieć swoje niedorzeczne marzenie.
- Niech będzie tak jak na Podlasiu. Proszę cię, szukajmy jakiegoś miejsca, żeby były
sosny i piachy. Może by się udało, żeby w takim właśnie miejscu stała ta twoja
stodoła.
Ta twoja stodoła
Na początku wcale nie było jej widać. Na początku w ogóle nie było wiadomo, że to
jest jakiś początek. Może za wyjątkiem tego oczywistego faktu, że był to początek
marca 1989 roku. Mieliśmy za sobą kilka wypraw do okolicznych wsi. Bez rezultatu ale i bez
rozczarowań
bo
trudno
przecież
spodziewać
się
spektakularnych
sukcesów
kiedy jest się bez pieniędzy, bez planu działania, choć przecież nie bez nadziei...
Tym
samochód
razem
zostawiliśmy
na
skraju
jakiejś
miejscowości,
droga
asfaltowa urwała się nagle, co natchnęło nas myślą by ruszyć na spacer do lasu.
Szeroki leśny trakt także miał swój nieoczekiwany koniec i oto wyszliśmy na małą
wiejską osadę. Na wielkiej polanie okolonej pasmem wysokich sosen przycupnęło
wśród
pól
kilka
pojedynczych
gospodarstw.
Jak
się
okazało
wieś
nie
była
“przejezdna”, wrócić można było jedynie tą samą drogą. “Koniec świata”, powiedział
mąż wpatrując się z zachwytem w klamrę lasu zamykającą się wokół przysiółka.
Była niedziela, dwie dziewczynki w białych bluzkach szły drogą przez wieś.
- Przepraszam, jak nazywa się ta miejscowość?
- Raków - odpowiedziała jedna z nich. Miała jasne włosy i była tylko trochę starsza
od naszej córki. - Ale my mówimy “Najchów”.
“Najchow” z niemiecka Nowy Dwór - a więc Raków kolonia. Na szczegółowej
mapie też znaleźliśmy taką nazwę.
Uwagę
naszą
przykuł
pierwszy
dom,
okazały
pustostan
o
ciekawej
architekturze. Od dwudziestu pięciu lat i nic się nie zmieniło, popada w dalszą ruinę
i dziś także intryguje przyjezdnych. Przed wojną była tam karczma. Drugie z kolei
gospodarstwo minęliśmy nie poświęcając mu najmniejszej uwagi. Dom oblepiony
z
kilku
stron
drewnianymi
dobudówkami,
skutecznie
skrył
się
przed
naszym
wzrokiem. Kika lat później dowiedziałam się że rozliczne szopki poprzyklejane do
każdego domostwa na Kaszubach nazywa się “szałerkami”. Szałerki przez długie lata
ugruntowały w polskiej wsi zasadność swego istnienia. Różni je tylko regionalna
nazwa. Stały się wiejskim stylem życia. Po pierwsze - metodą na ciasnotę:
“Pomieścimy
się,
zawsze
przecież
można
dostawić
szałerek”.
Sposobem
na
nieporządek: “Zanim się posprząta to się postawi szałerek”. Na rozrastający się
inwentarz: “Jeszcze piętnaście gęsi? Zmiłuj się kobito?! Toć będę musiał postawić
nowy szałerek!”.
W
zabudowaniach,
które
minęliśmy
szałerki
były
przynajmniej
ze
cztery.
Miejsce wskazała nam dopiero gospodyni z następnego domu, a my rozmawiając
z nią nie przeczuwaliśmy nawet, że oto spotkaliśmy Czesię Robakową, która niebawem stanie
się najbliższą, nieocenioną sąsiadką i przyszywaną ciocią naszych kolejnych dzieci na
urodzenie których przyjedzie nam jeszcze cierpliwie poczekać.
- Dom Wichułów jest na sprzedaż - powiedziała. - Ten poprzedni. A w każdym razie,
stajnia mogłaby być pod wynajem. Gospodyni niedawno owdowiała i chce się stąd
wyprowadzić. O stajni mąż nie chciał słyszeć, stodoły nie zauważyliśmy, na dom w ogóle nie
było nas stać.
- To ruina wymagająca gigantycznego nakładu środków - zawyrokował rzeczowo. - A
na wynajem się nie piszę. Mimo to poprosiłam, żeby właścicielka pokazała nam obejście, a
kiedy ujrzałam łąkę za domem byłam urzeczona. Cena, oczywiście, przewyższała nasze
możliwości.
W tamtym czasie, każda cena je przewyższała. Ta zwłaszcza. Co ja w ogóle mówię
o
jakichś
możliwościach...Możliwości
nie
mieliśmy
żadnych.
Oferta
dodatkowo
jeszcze kłóciła się ze zdrowym rozsądkiem. Potrzebowaliśmy niewielkiego lokalu, a tu
przestrzeni było niedorzecznie dużo.
- Kup to miejsce, a urodzę ci siedmiu synów - zadeklarowałam beztrosko. Słowa choć
bezmyślnie wypowiedziane wybrzmiały najwidoczniej w dobrą godzinę.
Niemal
rok
później,
gdy
zawiłe
formalności
prawne
zostały
dopełnione,
a niekończące się rozprawy sądowe o podział majątku zamknięte, położyliśmy przed
właścicielką na stole całą sumę.
Zapadł
mi
rozliczyć.
w
Wieś
pamięć
zwłaszcza
spowijała
grudniowy
nieprzenikniona
wieczór,
ciemność.
kiedy
W
pojechaliśmy
tamtych
latach
się
lampy
oświetlające żwirową drogę najczęściej nie świeciły. Biegały za to spuszczone na noc
psy. Kiedy wysiedliśmy z samochodu podniosły jazgotliwy alarm. Długo i coraz
głośniej stukaliśmy do drzwi zanim nas wpuszczono. Właścicielka, jej syn i synowa, wszyscy
wydali mi się jacyś spłoszeni.
- Widzi pan, co ja robię? - spytała Wichulina wskazując na rozpaloną kuchenną płytę.
- Widzę - odpowiedział mąż. - Przywieźliśmy pieniądze. Nie chcieliśmy państwa
zaskakiwać, ale nie było jak zawiadomić. Nie chciałem, żeby pani czekała.
Syn gospodyni i mój mąż układali na stole przykrytym wysłużoną ceratą starannie
odliczane banknoty: ...sześćset, siedemset, osiemset, dziewięćset, tysiąc...
Byli jacyś nieswoi, prawda? - zapytałam męża po wyjściu. - Pewnie im ciężko
sprzedawać dom.
- To nie to - uspokoił mnie. - Widziałaś co było na kuchni?
- Gotowało się coś.
- Oj, święta naiwności - popatrzył na mnie z politowaniem. - Nie gotowało, tylko
pędzili bimber.
- Jedźmy już. Muszę się położyć. Wsiadłam do samochodu i przez chwilę mocowałam się z
pokrętłem usiłując odchylić fotel. Byłam w zaawansowanej ciąży. Kilka dni później w
ostatnich
dniach
grudnia
1989
roku
przyszło
na
świat
kolejne dziecko. Nasz pierwszy syn.
Nasz pierwszy syn
Ma dziś dwadzieścia pięć lat i kończy medycynę. Jeździ po świecie na różnego rodzaju
sympozja i przygląda się coraz to innym kawałkom Europy. Dziś korzystając z pięknej
pogody siedzimy oboje na rozpalonej słońcem łące. Ja w wiklinowym fotelu on bezpośrednio
na trawie, Wdycha zapach traw, wpatruje się w ścianę lasu. Kładzie się, nawet poduszki nie
położył sobie pod głowę.
- Najpiękniejsza jest polska wieś. Najpiękniejsza - mówi z całym przekonaniem. - I
jeszcze te żurawie, jak one głośno śpiewają...
- Klangor - podpowiadam - profesor Miodek mówi, że to się nazywa “klangor”.
- Brzmi jak skrzypienie ciężkich drzwi.
- Raczej jak skrzypienie żurawia przy studni.
- Tyko mi nie mów, że nazwa wzięła się właśnie stąd...
- Myślę, że taka może być etymologia. Żuraw studzienny ma wszystko podobne do żurawia:
głos, charakterystyczny ruch i to że czerpie wodę.
-Faktycznie. Dobrze, że ta stodoła została wreszcie odnowiona – zmienia nieoczekiwanie
temat. Stodołę z muru pruskiego wybudowano w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym
pierwszym roku.
- Rok urodzenia Bułhakowa - zauważył wiele lat temu Jonatan, bo czytał akurat kolejny raz
Mistrza i Małgorzatę i była to wówczas jego ulubiona książka.
Chyba podczas pierwszego spędzonego w Rakowie lata odkryłam, że jeden z szałerków,
przylegająca
ściany
do
zostały
stodoły
przez
szopka,
poprzednich
skrywa
gospodarzy
przepiękny
szachulec.
zatynkowane.
W
Pozostałe
jednej
chwili
postanowiłam, że odbijemy tynk i przywrócimy stodole dawną świetność. Zdobycie
odpowiedniego materiału do renowacji okazało się dziecinnie proste. Kiedy któryś
z sąsiadów rozbierał stary budynek z szachulca mąż brał taczkę i ładował glinę do
worków. W tamtych latach gospodarze woleli stawiać nowe murowane, niż odnawiać
stare budynki. Gliny nazbierało się ze dwadzieścia worków. O uzupełnienie ścian
poprosiliśmy sąsiada, pana Arkadka, który jako młody chłopak pomagał starym
wygom budować domy w tej technologii. Przychodził wczesnym rankiem, rozrabiał
glinę w stojącej na podwórzu żeliwnej wannie i przez pozostałą część dnia wodził
ręką po nierównej powierzchni rozpostartej pomiędzy belkami. Wyglądało to jak
taniec szamana.
- Poprawić datę? - zapytał z wysokości rusztowania - czy zaciągnąć gliną?
- Jaką datę? Nie widzę żadnej daty!
- Niech się pani sąsiadka przypatrzy. Z drobnych kamuszków wyłożyli. Tu przy
szczycie stoi 1891, chałupa też z tego samego roku. Moja stodoła dwa lata starsza, ale już się
cegła sypie, będę musiał rozebrać, bo się rozpada. To jak zaciągamy?
- Nie, proszę nie zaciągać.
- To niech mi pani kierowniczka da z ziemi jakiś mały kamyk, albo i ze dwa, bo tu
parę odpadło, do jedynki trzeba wcisnąć od dołu.
Od tamtej rekonstrukcji minęło dwadzieścia lat. W maju tego roku po raz drugi
odnawialiśmy stodołę. Jonatan zadbał o to by datę z kamyków uzupełnionych przed
laty przez pana Arkadka zastąpiły cyfry z metalu. Glina tyle lat przechowywana
z myślą o kolejnej renowacji już się kończy. Zostało zaledwie kilka worków.
Niestety,
większość
budynków
z
szachulca
w
naszej
wsi
(w
okolicznych
podobnie),zatynkowano albo rozebrano. Te które doczekały obecnych dobrych lat, mają
szansę na ocalenie - coraz więcej właścicieli docenia ich urok i podejmuje trud odbudowy.
- Trzeba by wyrobić nową glinę z sieczką - radzi pan Stanisław Robak, sąsiad z za miedzy,
odpowiadając na moje zmartwienie.
- Skąd wziąć sieczkę? - zastanawiam się.
A nie wiem, ja tam swoją sieczkarnię już z dwa lata temu na złom oddałem. Kiedyś w
każdym gospodarstwie była, bo ludzi mieli konie, świnie to im sieczka, ospa, śruta, do paszy
była potrzebna. Teraz nikt zwierząt nie trzyma. Nie opłaca się.
Nie opłaca się
Według opinii znajomych rolników nie opłaca się już: hodowla trzody chlewnej, produkcja
mleka, uprawa tytoniu, buraków i większości zbóż. Ogród warzywny opłaca się mieć tylko
dla siebie, podobnie kury. Pani Zosi Arkadkowej, opłaca się mieć jeszcze stadko kaczek i
dwie prześlicznej urody nakrapiane perliczki. Perliczki są czujne, krzyczą głośno, gdy nad
podwórkiem zaczyna krążyć jastrząb. Reszta drobiu jest więc bezpieczna. Więc perliczki
trzymać warto, ostrzegają zwłaszcza siedzące na dachu stodoły gołębie. Hoduje je Rafał, syn
Arkadków. “Ale tylko dla siebie”, tłumaczy, “bo gołębi teraz na handel trzymać już się nie
opłaca”. Lista uprawi hodowli rzekomo nieopłacalnych jest bardzo długa. Piszę jednak
“rzekomo”, bo rzecz wydaje mi się niejednoznaczna.
- Dlaczego nie opłaca się siać zbóż? - pytam sąsiada przy jakiejś okazji.
- Mechanizacja weszła - mówi Stanisław Robak - małe gospodarstwa nie mają już
zwierząt. Tylko fermy. No i granice otwarte, a na zachodzie tańsze zboże jak u nas.
To od kogo hodowca kupi? Wiadomo, że od tego, co sprzeda taniej. A oni tam mają
tańsze, bo dotacje większe dostają. Stara unia ma lepiej.
- “Stara unia”, czyli państwa, które weszły do unii wcześniej do nas?
Sąsiad kiwa głową i dalej z niezachwianą pewnością przedstawia swój punkt
widzenia.
- U nas na wszystkim korzystają pośrednicy. Jeśli ktoś nie ma gdzie zboża przetrzymać, to
sprzedaje za pół ceny. I dużo osób w ogóle nie sieje. Albo nowalijki: boćwina, młoda
marchew, to wszystko było kiedyś drogie i wiosną rolnik na tym zarabiał. A teraz: jak nie
Maroko, to Hiszpania, jak nie Hiszpania, to Włochy. Zielone przychodzi stamtąd. U nich nie
ma takiej zimy. Kiedy my siejemy, to oni już mają gotowe do zbioru. Pierwsi są. I co jeszcze
- nie ma już takiej różnicy w cenie między starym warzywem, a nowalijką. U nas na rynku
ogrodniczym zostali tylko ci, co przykrywają fryzeliną. Im się jeszcze opłaca. Albo weźmy
targ w Oleśnicy. Dawniej rano wszyscy renciści szli na targ i zaopatrywali siebie i rodziny w
świeże warzywa. Teraz w każdym większym sklepie i w każdym zieleniaku takie same kupią
też świeże i właściwie za tyle samo. To i na targowisko dużo mniej ludzi przychodzi. Kiedyś
jak stary ziemniak kosztował złotówkę, to młody kosztował siedem. Rolnikowi się opłaciło z
młodym ziemniakiem na targ jechać. A teraz stary złotówkę, a młody złoty dziewięćdziesiąt.
Wiadomo, że nie nasz, ale ludzie kupują - tani.
“Dlaczego nie opłaca się?”, pan Stanisław powtarza moje pytanie i żeby podkreślić
jak oczywista jest odpowiedź, wzgardliwie wzrusza ramionami. - Najlepiej jak to
wytłumaczę na tytoniu - mówi. - Bo na tym przykładzie dobrze widać, jak to
wszystko szło.
- No, ale też - włącza się z do rozmowy Czesia Robakowa - kiedyś rolnik niewiele
potrzebował, wystarczyło mu przeżyć. Moi teściowie - wyjaśnia - razem z dziećmi wyruszyli
z Grabownicy na Kieleczczyźnie i znaleźli się tu Ziemiach Odzyskanych. Przyjechali jakby
do całkiem innego świata. Przecież tam w Kieleckiem nawet prądu nie było.
- Ale pomału, pomału jak nastaliśmy tutaj - wspomina jej mąż - polepszało nam się.
Aż przyszedł czas, kiedy już uprawa opłacała się. To był rok 1982. Ja żem wtedy za
uprawę tytoniu kupił traktor i wpłacił całość na malucha. I jeszcze nie koniec! dopowiada - bo i teściowa moja, Jadwiga Florecka, pożyczkę spłaciła. Myśmy do
spółki ten tytoń mieli. Ona razem z nami pracowała. Ja na ich polu posadziłem sobie
ziemniaki, a tu na naszym, bo tu był większy kawałek, wsadziliśmy tytoń. Floreccy
sobie pożyczkę na remont domu wzięli i po tym jak nam się tytoń udał co do grosza
spłacili.
- To może by i teraz tytoń uprawiać - zastanawiam się.
- To jest całkiem nie tak - denerwuje się sąsiad na moją niewiedzę. - Tytoń wydajność ma
teraz mniejszą i mniejsze zapotrzebowanie jest. Nie opłaca się. Ja wtedy miałem
hektar dwadzieścia tytoniu i wziąłem milion z hakiem. Maluch kosztował dwieście tysięcy,
traktor czterysta. Kupiłem jeszcze pług i kultywator. Liczmy, że z hektara wziąłem milion.
Teraz za hektar weźmie się czterdzieści do pięćdziesięciu tysięcy. Dawniej było tak: spadaki,
nadspadaki, środkowe liście, podwierzchołkowe i wierzchołkowe - wymienia odginając przy
wyliczaniu palce - wszystko szło. Hektar tytoniu dawał cztery tony suchego surowca. A teraz:
spadaki - nie idą, wierzchołkowe nie idą, dziś to jest zły towar, obrywa się i zostawia na polu.
Z nadspadaków, tylko te liście, co się je szybko zerwie mogą być, a reszta też nie idzie.
Bierze się środkowe, podwierzchołkowe i wierzchołkowe. Wydajność z hektara spadła. Jak
wtedy było cztery tony, to się teraz zrobiło dwie. No i cena jest inna. Policzmy: ja
wtedy z hektara miałem pięć maluchów. No, niech będzie, że cztery. A teraz z hektara
tytoniu wezmę ile? Maluchów już nie ma, więc liczmy jakiegoś opla corsę na
przykład. Jakby nie patrzeć - dużo gorzej. Chociaż wtedy opli na naszym rynku nie
było. A malucha, to nie muszę nikomu tłumaczyć, brało się na zapisy. Wpłacało się i trzeba
było czekać. Może się akurat wylosuje, jak się będzie miało szczęście.
Robakowie mieli szczęście. Wylosowali. Ich maluch przez długie lata był jedynym
samochodem we wsi. Kiedy my w 1989 kupowaliśmy tu dom także mieliśmy malucha. W
naszej
wsi
były
więc
znowu
dwa
samochody.
Znowu,
bo
jak
wspomina pan Stanisław, “wcześniej Adaśku Bednarskich miał syrenkę i drugą Tadek Major,
zięć Młynarczyka”. Ale samochód na wsi, wiadomo, wszystko musi wozić.
- A jeszcze - dodaje Stanisław Robak - kiedy tu ciągnika żaden nie miał! No i woziło
się, woziło się tymi syrenkami, sobie, sąsiadom. Co popadło i komu popadło.
Z
dalszej
opowieści
sąsiada
wynika,
że
obie
syrenki
wreszcie
całkiem
się
popsuły, części nie było, więc stały przed domem zdezelowane. Dzieci się w nich bawiły,
czasem jakaś kura zniosła w środku jajko. Więc z Najchowa znowu wszyscy chodzili
wszędzie na piechotę.
Jakiś czas później, kiedy Czesia Robakowa z chorym na serce kilkumiesięcznym młodszym
synkiem musiała nagle jechać do szpitala, wzięła dziecko na ręce i pobiegła do autobusu.
Piotruś zmarł w 1982 roku, telefonu we wsi nie było. Telefony założyli nam dopiero
szesnaście lat później, ale wtedy tutaj był już inny świat. Inna epoka.
Inna epoka
Siedzimy obie z Czesią przy stole i zapisujemy na kartce jak rozwijała się nasza
osada.
- Najpierw domy - mówi Czesia. - Od wojny było tu dziewięć numerów, osiem
rodzin.
- Jak to osiem? - dziwię się. - Siedem, dobrze pamiętam, że kiedy kupowaliśmy ten
dom rodzin było tylko siedem.
Czesia kręci głową, (kto może lepiej wiedzieć, jak nie ona) i jednym tchem
wymienia: Adaśku Bednarski, Tadek Major, Arkadek Janik, mój Stasiu, Woś,
Lubrecht, Sękowski i wy. Bo po Molikowej, tam gdzie przedwojenna karczma, to już
był pustostan.
- Ach, my - śmieję się - nie policzyłam nas samych. Teraz domów jest równo dwadzieścia.
- Tylko, że te pod lasem - mówi Czesia - to właściwie nie wiem, czy liczyć...?
Bo te pod lasem, to nasze i jakby trochę nie nasze. Sami lekarze, wykładowcy
akademiccy z Wrocławia. To nie jest prawdziwa wieś, to są wrocławskie sypialnie. Nastąpiła
niewątpliwie polaryzacja środowisk. Kiedyś wieś była jednym wielkim organizmem. Żyło się
wspólnie. Dzieci własne i dzieci sąsiadów do starszych osób mówiły “babciu”. Dawało to
poczucie przynależności, formowało świadomość, że wszyscy przez sam fakt bliskiego
sąsiedztwa i wspólnego losu należymy do tej samej rodziny. Kiedy Zosia, siostra Czesi była
małą dziewczynką zapytana w szkole ile ma babć odpowiedziała najpoważniej, że pięć i
widząc zdziwienie nauczycielki zaczęła głośno wyliczać, rezolutnie przy tym tłumacząc.
“Najpierw dwie babcie Antonina i Michałkowa, dwie siostry rodzone, co mają za mężów
dwóch braci Strzeleckich, potem babcia Florecka - to trzy, babcia Gratkowa - cztery i babcia
Mazurowa - pięć”. Babcię Mazurową Zosia wymieniła na końcu, ale kochała najbardziej.
Babcia Mazurowa była najważniejsza z trzech powodów.
Powód pierwszy: wynajmowali u niej. Gdyby nie Mazurowa, Floreccy nie mieliby gdzie się
podziać.
Powód drugi: karuzela. Babcia Mazurowa miała pięciu wnuków z których najstarszy prawie
dwudziestoletni Stefek robił Zosi z ośki do wozu karuzelę. Chciała sobie Zosia pojeździć na
karuzeli, to inni kazali jej nie zawracać głowy i iść precz. Ale nie Stefek. Rozbierał
drabiniasty wóz na części, jakby i w ciągu tygodnia pracy miał za mało, zdejmował koło, ośkę
wbijał w ziemię, przywiązywał do koła drabinę i Zosia kręciła się na karuzeli całą niedzielę.
Stary Mazur się czasem na niego złościł, “że rozumu nie ma” i przykazywał, “że mimo
świętej niedzieli Stefek ma wieczorem wóz montować z powrotem, bo od poniedziałku trza
będzie siano zwozić, a tu wóz na karuzelę przerobiony!”.
Powód trzeci - kluski. Babka Mazurowa codziennie rano siadała na progu i jadła z Zosią
kluski.
Zanim wypracowały sobie obie ten dobry obyczaj, dzień w dzień toczyła się taka oto
rozmowa.
- Babciu, a co wy jecie?
- Kluski.
- A dobre te kluski?
- Dobre - odpowiada babka i po chwili widząc wpatrzone w kubek oczy dziecka pyta.
- A chcesz tych klusek?
- No! - odpowiada Zosia skwapliwie.
- A polecisz do domu po łyżkę?
- No! - przytakuje Zosia ochoczo i biegnie po łyżkę aż się za nią kurzy. Znika w sieni
klaskając bosymi stopami po ceglanej podłodze. Biegnie na górkę. Jej małe pięty
bębnią teraz na schodach. Przynosi łyżkę, siada na progu z babką Mazurową i już
jedzą razem.
- A co, dobre kluski? - dopytuje babcia Mazurowa, odczekawszy chwilę żeby Zosia
zdążyła połknąć przynajmniej ze trzy łyżki.
- No! - szybko odpowiada Zosia, bo szkoda czasu na gadanie, kiedy klusek
z garnuszka tak prędko ubywa.
Sytuacja ta powtarzała się regularnie, w tamtych latach bowiem dzień był podobny do dnia, a
kluczowe jego punkty stawały się rytuałem. Kiedy więc babka Mazurowa zasiadała rano na
progu z blaszanym kubkiem pełnym makaronu z mlekiem, mała Zosia biegła na dół gotowa
podjąć rozmowę, która zawsze w raz ustalonym porządku. Któregoś razu po kwestii: “A
polecisz do domu po łyżkę?”, Zosia wypowiedziała sakramentalne “No!”, ale po łyżkę nie
poleciała, już ją miała schowaną za sobą. Babcia Mazurowa bez zmrużenia powieki odczekała
właściwą chwilę (trzy łyżki) i zapytała: “A co, dobre kluski?”, “No!” przytaknęła Zosia i
wszystko zostało po staremu.
Czesia opowiedziała mi tę historię kolejny raz, nie dając się długo prosić, choć
nie lubi się powtarzać. Wie bowiem, że jestem tych opowieści tak samo żądna jak
Zosia klusek. Mówiąc wprost - nigdy nie mam dość. Przy tej okazji uściśliła, że
blaszany kubek babki Mazurowej był litrowy i czerwony, emalia odprysnęła tylko
z jednej strony, ale lekko, nie był jeszcze dziurawy. Zresztą nawet gdyby był,
w tamtych latach malutką dziurkę łatało się zatykając szmatką. Nowy garnek
kupowało się tylko wtedy, gdy stary mimo zabiegów lutownika nie nadawał się już
do użytku. Szczęściarze dostawali nowy garnek w prezencie ślubnym.
Babce Mazurowej należy się pomnik. Żyła w warunkach jak na dzisiejsze czasy zupełnie
niewyobrażalnych, choć pewnie nie przychodziło jej do głowy, że można żyć inaczej.
Dom Mazurów miał piętro. Dół (kuchnię i dwie izby) zajmowali gospodarze: babka, jej syn,
synowa i ich pięciu synów. Piętro zwane “górką” (pokój z kuchnią)wynajęli Floreckim.
Floreccy mieli pięć córek.
- Oni - Czesia kiwa z uznaniem głową - przyjęli nas na to piętro na sublokatorkę za
czerwoną stówkę.
- Czerwona stówka to było dużo pieniędzy?
- Dla nas dużo, ale za wynajem “górki” dla takiej rodziny jak nasza - niewiele. Dużo
dzieciaków to wielki bałagan, a babcia Mazurowa lubiła porządek. To nie taka znowu
częsta rzecz w tamtych latach. Na co innego się wtedy zwracało uwagę, nie na
to, żeby było ładnie. Ludzie co osiedlili w tych okolicznych wsiach, to wszyscy nasi -
pochodzą Kielc. Każdy wie, że tam wielka bieda była. Tu ziemia lepsza, więc
cieszyli się, że głodu już nie będzie.
Że głodu już nie będzie
W czterdziestym szóstym przyjechaliśmy tu z Grabownicy tuż przed Wielkanocą - mówi
Stanisław Robak. - Za późno na sianie, więc żniw w tym samym roku już nie mieliśmy. W
Grabownicy na przednówku, o tak jak teraz, maj, początek czerwca na ziemniakach i
grzybach trzeba było przeżyć. Przywykliśmy. Ten pierwszy rok i tutaj ciężko nam było.
Matka zaraz rozejrzała się i widzi, że na tym polu, na górce, co już nam dali jako nasze,
wyrosły tak z rzadka pojedyncze kłoski. “Kuski”, mówiło się. Mama nam kazała pójść, i ile
się da tych “kusków” nazbierać. To co z braćmi zebraliśmy położyła w stodole, wrota były
porozwierane na przestrzał żeby przewiew był, aby tylko prędzej schło. I już zaraz następnego
dnia na żarna matka wzięła, na mąkę zemleć. Więc coś tam na chleb było. Ci co przyjechali
rok wcześniej, to już prawdziwe żniwa mieli. Ale i nam się jakoś udało przeżyć. Każdy w
rodzinie, co mógł zaraz do innych gospodarzy na odrobek szedł i za tę robotę mogli my też
coś od sąsiadów kupić.
A nasze pierwsze żniwa, to były w czterdziestym siódmym dopiero. Cały sąsiek snopków
ojciec z braćmi naskładali. Bonifacy i Tadek wtedy z ojcem pracowali bo starsi. Pamiętam
ojciec wziął nas, wszystkie swoje dzieci do stodoły, pokazał snopki w sąsieku złożone przed
młócką, a napakowane było aż pod sam dach i mówi: “patrzajta dziecioki, już nam teroz głód
nie stroszny”. Na przednówku zawsze w chacie głodno było. Ale mały głód... O, tam, wielkie
mecyje! Nikt sobie z lekkiego głodu nic nie robił. Matka chleb zawijała w szmatkę i kładła
wysoko bo inaczej dzieci by zaraz cały zjadły. Matka wszystkim rozporządzała, całym
jedzeniem, tak musiała gospodarzyć, żeby dla wszystkich starczyło.
- W niektórych domach - dopowiada Czesia - chleb zamykało się w szufladzie na klucz i
wydzielało się kromki. Jajka na przykład też tylko mama wydawała, dzieciaki, ot, tak dla
siebie, nie mogły z kurnika brać. Mój Stasiu mówił zawsze i wszystkie dzieci Robaków to
potwierdzały, że jak już tu przyjechali, to mleka im mama nigdy nie żałowała, ale jajka to
były pieniądze.
- Nasza matka wszystko co mogła na targ nosiła - potwierdza Stanisław - jajka, ser, masło,
śmietanę, za to były buty, coś do ubrania, światło zapłacić, jakiś garnek czasem kupić. To my
z Tadkiem, starszym bratem tak robili: mama do Oleśnicy na targ, tobół na plecy związała,
popatrzyliśmy że już daleko ledwie ją widać, to my hyc, hyc po pudełko od pasty do butów,
trzy gwoździki w podłogę wbijamy, denaturat lejemy do pudełka, trzask zapałką i już ogień
jest. Na gwoździki patelnia i zaraz, tak ze dwa, trzy jajka na głowę i smażymy. Nieraz mama
wraca, nosem pociągła, coś poczuła, że się smażyło i do płyty biegnie, ręką blachy dotyka czy
zimna. “Wyśta co tu piekli?”, pyta. A my z bratem, że nie. Że nic. “No jak piekli?”, gadam z
głupia frant. “O! Już tam, matka, piekli!”, dołącza się Tadek. “Jak mogli piec, kiedy blacha
zimna?”. Coś tam burknęła pod nosem, “nie kombinujta” niby, że ona tam zna nasze sztuczki,
ale nigdy nas nie wykryła. Ale też przez ten głód ludzie nauczeni byli sobie pomagać. Bo tak:
najpierw u tego gospodarza zbierają, potem u tego i zaraz wszyscy lecą do tego, co teraz siano
zbiera, a później wszyscy do następnego. Maszyn nie było, to się samo przez się rozumiało,
że tak trzeba. Teraz każdy tylko na swoje patrzy. No i dzieci całkiem inaczej się chowa. Nie
pozwalają żeby dzieciak był głodny. Nie będzie głodny nawet gdyby chciał. Dzisiaj to tak śmieje się naśladując młodą sąsiadkę biegającą za swoim synkiem z łyżeczką. “Aduś, chcesz
serka?”, “Chcesz jajeczka?”, “Aduś, patrz, co ci mama daje...”. I latają za dzieciakiem i
wymyślają bo lodówka zawsze pełna.
Mimowolnie
spoglądam
na
lodówkę,
bo
tę
Robakowie
mają
największą
i najlepszą w całej wsi. Dużą, srebrną z barkiem i kostkarką do lodów.
- Side by side - pokiwałam z uznaniem głową, kiedy zostałam zaproszona po raz pierwszy by
obejrzeć ich dom po remoncie. - O, i ekspres do zabudowy. No, to macie teraz
najnowocześniejszą kuchnię we wsi. Wspaniała!
- Nie wiem jak tam się ona nazywa - odpowiada pan Stanisław - mnie te wszystkie wymysły
nie są do niczego potrzebne. Lodu nie używam. Ale ekspres do kawy, owszem, przydaje się.
Guzik się naciska i leci.
Kuchnia jest rzeczywiście piękna. Marcin, jedyny syn państwa Robaków, urządził ją ze
smakiem. Rodzice przepisali mu gospodarstwo otrzymując w zamian od państwa rentę
strukturalną. Marcin zaczął swoje gospodarzenie od generalnego remontu. Wiadomo, że
wszystkiego od razu skończyć się nie da. Ale to, co zostało zrobione wygląda imponująco.
“O, ja nie wiedziałem, że tu są takie pałace”, zdziwił się w tym roku ksiądz proboszcz
chodząc po kolędzie.
Zapadam się w miękki fotel, piję doskonałą herbatę, mrużę oczy od słońca bo jedna ze ścian
jest przeszklona, więc od ogromnych kremowych kafli podłogi i od stołu ze stali nierdzewnej
odbija się światło. Mimo olśniewającej jasności tego wnętrza, a może właśnie dzięki niej,
trudno mi przegonić duchy przeszłości. Gdzieś tutaj pod tą lśniącą powierzchnią jest miejsce,
gdzie mały Staś Robak razem ze swoim bratem Tadeuszem wbijali trzy gwoździe w glinianą
polepę. Widzę ich jak wprawnym ruchem ustawiają na nich wieczko od pasty do butów.
Tadek pewną ręką nalewa denaturat... “Lećta po jajka”, nakazuje bratu. I Stanisław leci, jak
nikt z sześciorga rodzeństwa zna wszystkie tajemne miejsca, gdzie się kury niosą poza
kurnikiem. Specjalnie zbiera jajka tak, żeby matka nie widziała. Bo skąd później mieli by je
wziąć z Tadkiem na tajną jajecznicę?
Najwcześniej rodzinny dom Robaków opuści najstarszy Tadek. Później Bonifacy, następnie
Jadwiga, starsza z sióstr, wreszcie w odstępie paru miesięcy po sobie bliźniaki: Elka i Jasiek.
Ich matka Helena Robakowa, odejdzie po ciężkiej chorobie niecały rok później. Gdy minie
okres żałoby Stanisław ożeni się i z sąsiedniej wsi wprowadzi do swojej pustej chałupy
Czesię z Floreckich z Brzeziej Łąki. Babki Mazurowej na ślub nie zaproszą. Nie będzie jej już
wśród żywych.
Nigdy jej nie poznam.
Nigdy jej nie poznam
... tej wsi, która tu była przede mną. Tych otwartych cały dzień wrót stodoły i huku
młockarni, i błota wykopków. Tego rejwachu, przekrzykiwania się, rżenia koni, pohukiwania
na dzieci żeby się wynosiły na podwórko i drzwi do izby zamykały bo muchy lecą. No, lepy
wiszące nad stołem aż czarne od much, to jeszcze widziałam. Były w każdym domu, kiedy się
tu wprowadziliśmy. I do autobusu nie mogłam suchą nogą przejść. I to pamiętam, że wiaty na
przystanku nie było, więc długo mokłam, chowając dziecko pod płaszczem, a autobus kilkakrotnie mi się to zdarzyło – nie przyjechał na czas, tylko się czekało bez końca. Ale
nawlekanie tytoniu na długie druty i darcie pierza już mnie ominęło. A przecież każdy tu miał
gęsi i na poduszkę zawsze się w każdym domu naskubało.
- Nie widziałaś skubania? - dziwi się Czesia - jak wy tu mieszkaliście, to myśmy przecież
jeszcze pierze darli. A sypióra - dodaje - też zostawiało się na poduszki.
- Sypióra? Nie wiem o czym mówisz.
-To są te długie dudki częściowo oskubane, na których tylko końcówki pierza przy czubku
zostały. Robiło się z nich gorsze poduszki, ale jak było dużo dzieci to i te się przydawały.
Trochę drapały i kłuły, ale kto by tam na to zwracał uwagę.
Szmat też się nie wyrzucało. Zimą darło się nie tylko pierze ale i szmaty na paski, co się je
potem oddawało do tkalni. Po wojnie, jak tu przyjechaliśmy tylko kilka osób przywiozło
tkalnie ze sobą. Inne czasy, no i tutaj lżej nam się żyło, na Kieleczcyźnie tkalnia była w
każdym domu. Ze szmat kobiety tkały chodniki.
Drążę temat i - proszę bardzo - dowiaduję się ważnych rzeczy. Ten sam mężczyzna, który w
moim dzieciństwie regularnie pojawiał się we Wrocławiu przy Nowowiejskiej krzycząc
donośnie “Szyy-maty, but-telki skupuję, szyy-maty...”, pojawiał się także w Najchowie. A
może nie ten sam, tylko całkiem inny, o podobnym zaśpiewie wykrzykiwał na cały Najchów:
“Szyy-maty, but-telki...”. Może się tego w ogóle nie da wykrzyczeć inaczej? Tu i tam
dzieciaki nazywały go szmaciarzem. “Mamo, szmaciarz przyjechał! Szmaciarz!”. Te kobiety
co nie miały szmat wcześniej naszykowanych, to aż z pola leciały, jakiś gałgan sprzedać i
popatrzeć, co też tam ten szmaciarz dzisiaj ma. Bo zdarzało się, że nie tylko same garnki miał,
czasem chodniki, a czasem kilimy na ścianę lub malowane makatki. Na makatkach sztywnych
od farby olejnej jelenie srebrne od księżycowej poświaty albo dwa łabędzie białe szyje do
siebie gną, że aż się wyraźny rysunek serca od ciemnoszafirowej wody odcina. O, takie
tematy dobrze szły. A jeszcze bardziej te swojskie, jak gęsiarka.
Któregoś dnia we wsi pojawił się artysta, który za zieloną pięćdziesiątkę malował portret
gospodarza. Teściowie Czesi zaraz za małą dopłatą zamówili u niego dubeltowy-ślubny ze
zdjęcia. Wisiał długie lata, dopiero niedawno “młodzi” Robakowie zdjęli go ze ściany i na
strychu schowali.
- No i jaki ten portret? - dopytuję bo jakoś za nic nie mogę go sobie przypomnieć.
- No... - mówi Czesia - byli na nim nawet trochę podobni.
Portret na którym portretowany jest “nawet trochę podobny” bardzo nas cieszy i śmiejemy się
dobrą chwilę. Ciągnę sąsiadkę za język bo chcę poznać jak największą ilość szczegółów.
Czesia opowiada chętnie, ale Stanisław Robak musi mieć na wspominki nastrój. Dzisiaj
akurat ma, więc dowiaduję się kilku istotnych rzeczy. Po pierwsze, że “sąsiek” to inaczej
“zapole”.
- Tyle i ja wiedziałam - wzrusza lekko ramionami Czesia - a “klepisko”, to inaczej “bojowie”
- dodaje, ale wzrokiem proszę ją, żeby nie przeszkadzała, bo teraz jej Staś
będzie wspominał. Przebiega akurat synek sąsiadów, więc Stanisław Robak zaczyna
o dzieciach.
- Do szkoły prowadzają, trzęsą się nad tymi dzieciakami jak nie wiem co. Ja jak ze cztery lata
miałem, to już z chłopakami starszymi z Najchowa na duży Raków się wypuszczałem. A jak
miałem sześć, to na tuję na sam wierzch się wspinałem, żeby gałązek nałamać, do domu
przynieść.
- Na tę dużą tuję z parku przy pałacu? A gałązki po co?
- Żeby na pierwszego maja krzyż przystroić. Każdy krzyż na pierwszego maja musiał mieć
koronę, kółko i serce. Cały zielony był, kobiety to z tui wyrabiały. Na to dopiero kwiaty z
bibuły szły.
- To na święto pracy krzyże się też przystrajało?! - nie posiadam się ze zdumienia. Stanisław
Robak patrzy na mnie z politowaniem, nie mówi nic, tylko przygląda mi się tak jakoś, że
mam ochotę schować się pod stół.
- No bo to jednak dość dziwne, że komunistyczna władza krzyże na Święto Pracy nakazywała
przystrajać... - usprawiedliwiam się niepewnie, ale okazuje się, że tylko się pogrążam.
- Jaka władza, jaka władza?! Władza nic nie kazała. Ani władza, ani ksiądz. Kobiety same
przystrajały bo od pierwszego do ostatniego maja cała wieś przychodziła pod krzyż i śpiewała
majówkę.
Prawda majówka! Na początku jeszcze, kiedy się tu wprowadziliśmy był taki
zwyczaj, że co kilka dni, wieczorem spotykaliśmy się pod krzyżem.
- “Chwalcie łąki umajone, góry doliny zielone, chwalcie cieniste gaiki, źródła
i kręte strumyki... - intonuję, żeby się jakoś zrehabilitować.
- No! - chwali zdawkowo sąsiad i dodaje, że na majówkę wtedy cała wieś przychodziła, a do
dzieci należało gałązek tui naznosić. - Ledwie kto od ziemi odrósł, to z całą gromadą po
zielone szedł.
I znów mi żal: artysty domokrążcy, którego nigdy nie spotkałam i makatki z wysrebrzonym
jelonkiem, jakby wykutym z blachy i trzydziestu jeden majówek uczciwie zaśpiewanych pod
krzyżem, zamiast tych naszych “dorywczych” kilku spotkań sprzed lat. Bo przecież teraz w
naszej osadzie już się wcale pod krzyżem nie śpiewa.
- Ale mnie się wydaje - mówi Czesia, której się zwierzam z mojej nostalgii - że
właściwie, to nie ma tak bardzo czego żałować.
- Jak to?
- No, tak, bo ty jakoś na to patrzysz inaczej. A nam ta dawna wieś nieźle dała do wiwatu.
Zwłaszcza na tym naszym “końcu świata”. Drogi nie było, do autobusu do sąsiedniej wsi. Na
początku nawet rowerów nie mieliśmy. Wszędzie pieszo, babcia Młynarczykowa i moja
teściowa uważały to za normalne. ”My zwyczajne”, mówiły i maszerowały z tobołem na
plecach na targ do Oleśnicy lub w niedzielę do kościoła do Brzeziej Łąki. Ile tam będzie
kilometrów? Osiem? Dziesięć? Gdzieś tyle. One stare, spracowane maszerowały bez względu
na pogodę, ale nam młodym było z tym chodzeniem niewygodnie. I nie tylko to. W ogóle
ciężko było. Meble, jak się wreszcie naskładało pieniędzy, na zapisy były. Wystałyśmy z
Janeczką Bednarską od Adaśka takie same kuchnie. Boże, jakie szczęście to było! Moim
zdaniem dużo zmieniło się na lepsze. Kiedyś wszystko w ogóle inne było. I mowa, i obejście,
i stosunek do zwierząt domowych. Nie masz pojęcia jak niektórzy te konie, krowy traktowali.
Zgroza! O wychowaniu dzieci, to już nie wspomnę...
- No toteż ja się nadziwić nie mogę, że się teraz tak nad dzieciakami trzęsą – włącza się
znowu Stanisław Robak. - Prowadzają, zaprowadzają, za niektórymi jeszcze tornistry noszą.
A moim zdaniem nic dobrego z tego nie będzie - wyrokuje.
- Aj, Stasiu, nie pleć - mityguje żona. - Kiedyś tylko Janeczka sołtysowa swoje dwie
dziewczynki na rowerze odwoziła do przystanku. Cała wieś się z niej śmiała, że jeździ w tę i z
powrotem jak głupia, bo to się nikomu w głowie nie mieściło. Ludzi to jakoś w oczy kłuło
więc gadali. “Adaśku sobie młodą żonę wziął i na wszystko jej pozwala”. “Patrzcie jak to za
tymi dzieciakami lata w tę i nazad, jakby nic do roboty nie miała”, cały czas krytyka. A to
wcale nie tak było. Janeczka wszystko miała na czas zrobione, a na córki uważała, bo nie
chciała żeby dwie małe dziewczynki same kilka kilometrów przez las na rowerze jeździły. No
i teraz nikt się z niej nie śmieje. Bo na jej wyszło. Dziewczyny studia pokończyły, jedna
nauczycielką w szkole, druga, nie wiem, gdzie pracuje, ale na pewno dobrze jej się powodzi.
Chociaż możliwe, że Janeczka była inna bo ona tu za swoim Adaśkiem przyszła z Wrocławia,
a w dużym mieście bardziej się chyba dzieci pilnuje. My się od tych, co tu z miasta przyszli
dużo nauczyliśmy. O, choćby i to jak dzieci chować...
- A my od tych, co od lat tu mieszkali i wiedzieli jak tu się żyje, także niemało - rewanżuję się
natychmiast. - Przecież ja pszenicy od żyta nie odróżniałam.
I całkiem niedawno dowiedziałam się, że perliczka nie jest żoną indyka. Wszystkiego się
musiałam nauczyć: jak ogród uprawiać, jak drzewa sadzić, jak ziemię kopać, jak plewić...
Boże! - wzdycham mając ciągle w pamięci te moje nędzne początki pracy na wsi. - Nie
wiedziałam nawet jak taczki z gruzem wozić, żeby się nie wysypało. I, że obiad trzeba
nastawiać Czesiu, tak jak twoja mama -odstawić na płytę z boku, wtedy nie wykipi, tylko się
powolutku gotuje. “Nie ma czasu przy garach stać, bo przecież tyle jest wokół do zrobienia”.
To jest mądrość życiowa tych kobiet wiejskich niemożliwie zapracowanych, które rodzinę
musiały nakarmić, pole własne i cudze obrobić i jeszcze krzyż zdążyły umaić. A z rzeczy
najważniejszych nauczyłam się od was, żeby cały czas mieć ręce czymś zajęte. Ach, i jeszcze
to mi się niezwykle mi się tutaj podobało, że w tym totalnym zapracowaniu, w tej
rzeczywistości twardej, która was nie rozpieszczała wszyscy dorośli się tak tu pięknie do
siebie zwracają: Janeczka, Anulka, Adaśku, Miruś, Staś, Arkadek...
Arkadek
Arkadek powinien być właściwie panem Arkadkiem, ale nawet ci z sąsiednich wsi, którzy
mniej go znali wołali Arkadek. “Arkadek” i już. Ciężko mu było od dziecka. Mama zmarła,
kiedy miał dwa lata. W tamtych latach gospodarz szybko się powtórnie żenił, bo ręce do
roboty w polu były potrzebne. Macocha chłopca popychała i tylko to jedno powtarzane po
zmarłej matce zdrobnienie imienia musiało mu starczyć za całą czułość dzieciństwa. Jak
posiusiał majtki to go za karę do miski z zimną wodą stawiała i tak biedaczyna stał i płakał na
całe podwórko. Dziś by zaraz któryś z sąsiadów na niebieską linię zadzwonił wtedy takiej i
gorszej biedy, samotności i przemocy wszędzie było pełno. Chłopak jak tylko od ziemi odrósł
pojechał do Wielunia na gospodarstwie u wuja służyć. Rozpił się tam biedaczyna, bo się
wtedy za każdą posługę w polu bimbrem płaciło, to była pierwsza waluta w powszechnym
obiegu. Trochę pracował tu, trochę tam, gdzie mógł tam się zaczepił, wrócił wreszcie do
domu do chałupy ojca i po pewnym czasie sprowadził tu swoją żonę.
Bałam się go. Kiedyś tuż przed kupnem domu spytałam sąsiadkę, czy to spokojna wieś.
- Spokojna, bardzo spokojna. Jak u Pana Boga za piecem. Czasem Arkadek jakąś burdę
urządzi, ale zawsze później, przeprasza. Głupio mu. Kiedyś tu do mnie z siekierą wpadł
groził, że zabije bo mu się coś w pijanym widzie pokręciło. Ale następnego dnia zaraz z rana
przyszedł i już od progu się tłumaczy. “Czesia”, mówi, “całkiem mnie zamroczyło, ty wiesz,
że ja do ciebie nic nie mam, tylko po pijaku mi się uwidziało, że to moja żona”. Jak można tę
małą jasną Zośkę pomylić ze mną? - śmieje się Czesia, która jest wysoka i ciemnowłosa. No, ale od wódki - wiadomo - “rozum krótki”. Stare porzekadło ma wytłumaczyć zachowanie
sąsiada i być może także trochę mnie uspokoić, ale działa wprost przeciwnie.
Od czasu tej rozmowy, co tu kryć, zwyczajnie bałam się pana Arkadka. Jestem mała i jasna
całkiem jak pani Zosia Arkadkowa i na samą myśl o ewentualnych pomyłkach jej męża na
karku cierpła mi skóra.
Tymczasem jednak, dom z zabudowaniami został przez nas kupiony, mąż wyjechał zarabiać
na spłatę długu, na remonty już nie starczyło, więc sprzątałam, i robiłam co mogłam, żeby
powolutku
popychać
prace
do
przodu.
Któregoś
dnia
wieczorem
położyłam
kilkumiesięcznego synka spać, córka ze swoją przyjaciółką z klasy i jej rodzicami wyjechała
na wakacje nad morze. Drugą część wakacji dziewczynki miały spędzać u nas. Weszłam na
drabinę i w jednym z pomieszczeń, które służyło gospodarzom za parnik obskrobywałam ze
ścian odłażącą wielkimi płatami farbę. Spadała z cichym stukotem na rozłożone na podłodze
gazety. Ściana odkrywała przede mną swoją historię. Najmłodszy z kolorów groszkowo
zielony miał szlaczek typu “srebrny wałek”, skrywał nieco wcześniejszy wściekły róż z
jasnym wałkiem, spod niego wyjrzał farbkowy niebieski - to już musiały być lata
pięćdziesiąte. Mocne kolory były wtedy powszechne w użyciu. Kiedy dotarłam
wreszcie do warstwy pierwszej wyłoniły się pastelowe żółcienie i ciemniejsza o ton piaskowa
lamperia. Ładne, naprawdę ładne. Zadumałam się jakąś chwilę nad przemijającą modą i
trendami przedwojennej i powojennej estetyki użytkowej. Co pewien czas robiąc krótką
przerwę nadsłuchiwałam, czy Jonatan śpi spokojnie, czy czasem jakiś głośniejsze stuknięcie
szpachelki nie obudziło mi dziecka. Sama w wielkim domu z przyjemnością chłonęłam
dochodzące z zewnątrz ciche odgłosy wiejskiego wieczoru, przerywane od czasu do czasu
szczekaniem psów.
Nagle drzwi sieni otworzyły się i do pomieszczenia w którym stałam wszedł pan Arkadek.
Cofnęłam się machinalnie o kilka kroków, sąsiad za to zdecydowanie postąpił naprzód. Pełna
obaw przesunęłam się jakiś metr do tyłu i znów jego duży krok... Serce biło mi jak szalone.
Za plecami miałam ścianę. –
- Somsiadko - powiedział uroczyście i na chwilę zawiesił głos jakby chciał podkreślić, że
sprawa jest poważna. - Somsiadko - powtórzył - ja sąsiadkę kocham zimą latem, zawsze z
kwiatem”.
“Jezus, Maria...”, pomyślałam w kompletnej panice, “grę wstępną mamy już za sobą. Teraz
będzie tylko gorzej,”. Stałam jak sparaliżowana, twarz miałam pewnie białą jak kreda.
Pan
Arkadek
całkiem
zadowolony z
piorunującego
wrażenia
jakie
wywarł
na
mnie za sprawą samej tylko poezji, odwrócił się na pięcie i wyszedł głośno zamykając za sobą
drzwi.
Drzwi
Drzwi w naszej wsi podobnie jak zapachy, są najoczywistszym symbolem zmian.
Nowe modele wypierają stare. Każde kolejne wyposażane są w coraz większą ilość
zamków
i
włącznie.
obłędny
Całość
skomplikowany
sięgnęłaby
system
wreszcie
zabezpieczeń,
absurdu,
gdyby
nie
z
monitoringiem
to,
że
kolejne
zabezpieczenia wyparły naklejki firm ochroniarskich. Co do drzwi (i nie tylko
drzwi) wiele z tych rzeczy, które poprzednim pokoleniom służyły dziesiątkami lat,
teraz wymienia się czasami kilka razy w ciągu jednej dekady. Stosunek do
gremialnej wymiany wszystkich i wszystkiego na nowe i lepsze mam, jakby się kto
pytał, ambiwalentny. Nie wydaje mi się zasadne by chodzić jak pokolenie naszych
dziadków pół wielu w jednej pelisie, tylko dlatego, że została uszyta przed wojną
przez znakomitego krawca ze stuprocentowej wełny. Zamiast tego wolę choćby
“jednorazowy” polar z “second handu”. Po kilku sezonach pracy w ogrodzie bez
żalu
wyrzucam
nabywanych
go
do
przedmiotów
śmieci.
A
jednak
codziennego
zalewający
użytku,
całe
nas
ocean
hałdy
bezmyślnie
plastikowych
dziecięcych zabawek, butów, doniczek, torebek, bibelotów i fidrygałków, których
przeznaczenia nie sposób zgadnąć, jest jednocześnie oceanem bezsensu i w moim
odczuciu wielką winą cywilizacji wobec świata.
Zmiany zapachów są nie mniej spektakularne, choć w związku z nieuchwytną
materią, trudniej je sobie uświadomić. Obecnie dominującym zapachem mojej wsi,
zwłaszcza
w
czasie
weekendu
jest
zapach
pieczonej
kiełbaski.
Nie
jest
to
bynajmniej woń przykra, nawet dla kogoś, kto tak jak ja od lat nie je mięsa. Przykre natomiast
jest to, że grillowanie stało się nową religią polskiej wsi. Całego zresztą społeczeństwa. Od
wczesnej
wiosny
do
późnej
jesieni
jest
pierwszą
(i
o
zgrozo
czasami jedyną!) rozrywką mieszkańców naszej osady. Teraz kiedy nad lasem
zapada “wieczorne niebo migdałowe” nikt nie woła już “hop, szklankę piwa”.
Grillowanie z obowiązkowym sześciopakiem odbija się echem także w biesiadnej
muzyce. Szlagiery z Opola (Grechuta; 1977) zastępuje disco polo, za którą to
twórczość, moim zdaniem, powinno się skazywać na przymusowe sprzątanie lasu.
Disco polo na szczęście staje się passe, jest więc nadzieja, że muzyka (?) ta zostanie
skutecznie wyparta przez pop, bo o tym, że w krótkim czasie reaktywuje się na
wsiach folk, raczej nie ma co marzyć.
Dawne dobre zwyczaje odchodzą do przeszłości, choć narzekać, że kiedyś było
lepiej to jakby pytać “dlaczego teraz nie ma już takich poetów jak Mickiewicz”.
Odkrywcze to pytanie postawione z bolesną prostotą, jest tak zabawne i obnażające
bezsens bezkrytycznego opłakiwania lat minionych, że muszę oddać należną cześć
jego autorowi. Otóż zadał je wuj znanego rysownika Henryka Sawki, czym wyżej
wymieniony
podzielił
się
niedawno
na
antenie
jednej
ze
znanych
rozgłośni
radiowych. Obu panom jestem bezgranicznie wdzięczna, bo cytatem z wuja satyryk
zapalił
w
moim
umyśle
lampkę,
że
opłakiwać
(nawet
rzeczy
święte)
należy
roztropnie i z umiarem, jeśli chce się uniknąć śmieszności.
Czego
jednak
żal?
niezapowiedzianych
Prócz
chodzenia
wieczornych
“na
odwiedzin,
kominki”,
które
od
czyli
pokoleń
wzajemnych
należały
do
zwyczajów polskiej wsi (stąd termin “powsinoga”), najbardziej żal mi właśnie
minionych zapachów.
Ćwierć wieku temu wieś pachniała o każdej porze roku inaczej. Wiosną rozmokłą
ziemią, świeżą zielenią młodych liści i skąpanych deszczem traw. Nieco później
dominował
zapach
kwitnącego
rzepaku,
który
pod
koniec
czerwca
wypierał
wszechobecny zapach siana. Podczas żniw powietrze ciężkie i duszne od zbóż
dawało się we znaki rolnikom utrudzonym do gamie wytrzymałości. Kiedy jesienią
dochodził do głosu dojrzewający sad był to komunikat tak świeży i ponętny, że nikt
nie umiał mu się oprzeć. Sady przywoływały wonią jabłek, aromatem gruszek i leżących na
trawie
nabrzmiałych
złotym
miąższem
śliw.
Pracowite
wiejskie
gospodynie wzmacniały te zapachy przez wyrabianie nalewek. W tamtych latach
na
parapetach
okiennych
królowały pękate
słoje
przykryte
od
góry bandażem
składanym na dwoje i ciasno obwiązanym tasiemką. Nagrzane słońcem i przysypane cukrem maliny, wiśnie i czerwone porzeczki ściekały na dno krwistym
sokiem. W listopadzie zapach mokrych leżących na drodze liści przecinała smuga
dymu z palonych na kartofliskach łętów. Do dziś jest to dla mnie najczytelniejsza ze
wszystkich informacji, że nieuchronnie nadchodzi zima. Kto choć raz w życiu
w styczniu lub lutym zdjął ze sznura zmrożoną na blachę sztukę prania i niosąc do
domu chłonął pełną piersią jej zapach, ten na zawsze zapamięta czysty oddech
mrozu.
Choć dziś wiele z tych zapachów odeszło do przeszłości, a inne w znacznym
stopniu tłumi cywilizacja, nasza osada ciągle jeszcze pachnie upojnie. W maju
rzepakiem, w czerwcu różami, a w sierpniu gorzką, miodową wonią żarnowca.
Przepadły za to, niestety, suszące się u powały zioła, które gospodynie wieszały na
sznurku. Odeszły do wspomnień płachty rozłożonego na ceracie płótna makaronem
pokrojonym
w
cieniutkie
paski,
który
po
obsuszeniu
moje
sąsiadki
chowały do papierowych wysłużonych toreb, żeby w niedzielę oszczędzić sobie
pracy i mieć już do rosołu gotowy makaron.
Dziś
z
wiele
z
zakamarków
tych
pamięci
czynności
i
przynależnych
gospodarstwa
im
agroturystyczne,
zapachów
gdzie
na
wydobywają
szczęście
dla
zabieganej reszty świata, ludzie zajmują się tym, co naprawdę ważne - afirmacją
życia w miejscu które kochają. Powie ktoś, że nie zdaję sobie sprawy z ich
tytanicznej pracy i determinacji. Wiem o tym wiele, chcę jednak przez analogię do
naszych
własnych
wyborów
i
wyrzeczeń,
zauważyć,
że
mają
szczęście
żyć
treściwie. Nie oczekiwali bynajmniej, że będzie im wyłącznie przyjemnie, a jednak
jako skutek uboczny pracy dostali życie sensowne i uważne. Wchodzi się do nich
jak do raju czasów minionych. Wystarczy otworzyć drzwi.
A, prawda, drzwi! Miało być o drzwiach.
Te
wejściowe
do
naszego
domu,
stare
z
ciemnej
mocno
żywicznej
sosny,
ozdobnie frezowane są ciężkie i masywne. To co przedwojenne ma zazwyczaj
istotny ciężar. Wszystko od przedmiotów codziennego użytku począwszy a na
samym życiu skończywszy, w miarę postępu cywilizacji, staje się coraz lżejsze.
Gdyby ktokolwiek zechciał pytać mnie w tej kwestii o zdanie powiedziałabym, że
życie oczywiście należy w miarę możliwości czynić łatwiejszym do udźwignięcia,
ale przedwojenne komody, szały, krzesła, stoły, żeliwne garnki, żelazka ważą akurat
tyle ile powinny. Szkoda, że nie może tak zostać. Choćby klamka. Ta przy drzwiach
wejściowych to nie klamka właściwie, ale antaba z wielkim skrzynkowym zamkiem
zewnętrznym jakich teraz już się nie spotyka.
Słowo
wypadło
niedawno
i
sięgnęłam
do
smakowitym
niemal
za
z
obiegu,
podpowiedzią
Słownika
cytatem
ja
w
mądrego
Języka
ze
razie
przewodnika
Polskiego
zaczerpniętym
każdym
z
XVII
spisu
poznałam
po
dawnej
wieku.
inwentarza
A
je
całkiem
polszczyźnie
tam
takim
szlacheckiego
oto
powiatu
kaliskiego ilustrują to hasło. “Z tej sieni przychodząc ku izbie, drzwi na zawiasach
żelaznych i hakach dobrych, u tych drzwi antaba żelazna do przywierania “U nas
takoż” chciałoby się powiedzieć bo i te nasze dawny rzemieślnik wyposażył w
wielką
anatabę
“do
przywierania”
o
żelaznych
zawiasach
już
nawet
nie
wspominając. Nasza antaba ma zapadkę, która pozwala zamknąć drzwi od wewnątrz.
Niemiecki
kowal,
który
wykuł
zamek,
lub
ślusarz,
który
go
montował,
nie mogli przewidzieć, że w latach siedemdziesiątych następnego stulecia polski
gospodarz zamontuje górny zamek typu yale, lecz mimo to odda należny hołd ich
rzemieślniczej robocie niezmiennie korzystając z dawnego klucza, który solidnością
i rozmiarami przewyższa wszystkie patentowe zamki świata.
Wichułowie zamykali drzwi wejściowe i kładli klucz na okienku obok, a kiedy
już koniecznie w wyjątkowych wypadkach trzeba było go głębiej schować, to
zawsze w to samo miejsce, wysoko na belkę w stodole. W naszej osadzie o schowkach tych
wiedzieli wszyscy swoi.
U Wichułów klucz za belką, u Wosiów pod żeliwnym garnkiem przy kurniku,
u Robaków po prawej stronie na okienku za cegłą. U nas drzwi nie zamyka się
wcale, a kiedy już się zamyka, klucz chowa się pod kubek, który specjalnie w tym
Celu wystawia się na zewnętrzny parapet - “na widoku”. O tym też wszyscy wiedzą, nawet
przyjezdni (zwłaszcza oni), by mogli wejść i napić się herbaty kiedy akurat zastaną zamknięte
drzwi.
Gdzieś w okolicach św. Jana, co okaże się symboliczne wpadłam na to, żeby
futrynę i wejście odnowić. Kiedyś pomalowano je na niebiesko, wcześniej na
zielono,
jeszcze
wyrabianych
przed
wcześniej
wojną
na
mocny
butelek
na
szafirowy,
wodę
w
kolońską.
odcieniu
typowym
Zdzierałam
tę
dla
kolejne
warstwy farby, z niemałą pasją, tak jak wcześniej odsłaniałam historię ścian, a pan
Arkadek którego się już wówczas w najmniejszym stopniu nie bałam miał w ich
odnawianiu swój udział. Wtedy akurat pracował na ranną zmianę, szedł więc do
autobusu o wpół do szóstej, czyli o takiej godzinie o której są już na nogach
wszystkie
na
świecie
karmiące
matki
niemowląt.
(Ja
przynajmniej
innych
niemowląt w życiu nie miałam). Dzień więc zaczynał się nam o tej samej godzinie.
- Panie Areczku - zagadnęłam go kiedyś - czy mogę prosić o zdjęcie drzwi z zawiasów, chcę
zedrzeć te wszystkie warstwy farby aż do drewna. Trochę opalarką, trochę jakimś środkiem
chemicznym. Będzie to trwało. O, widzi pan! Tu w rogu próbowałam i ciężko idzie. Ta farba
ma chyba z tysiąc lat...
- Ta część domu w której mieszkacie jest tak samo stara jak stodoła. Ale stajnię to już
dobudował Niemiec, syn gospodarza w trzydziestym trzecim, ojciec mi mówił,
ale nie wiem skąd wiedział.
- Zdejmie mi pan te drzwi z futryny?
- A pewnie, somsiadka prosi, odmówić nie wypada.
- A jak pan będzie wracał z pracy to mi je pan założy?
- A pewnie.
I tak właściwie było. A ściśle rzecz biorąc bywało na początku. Dwa dni z rzędu
pracowałam po kawałku obdzierając farbę najpierw z jednej potem drugiej strony.
Któregoś razu pan Arkadek nie wrócił z pracy o zwykłej godzinie. Nie raz, nie dwa,
zdarzało się, że wracał całkiem późno. Było mi to nawet na rękę, bo wieczór
nadszedł, położyłam synka spać i mogłam popracować dłużej. Noc zapadła, a pan
Arkadek nie wracał. U wszystkich pogasły światła, był to jeszcze ten czas, kiedy
uczciwie
pracujący
gospodarze
szli
spać
z
kurami.
Wstydziłam
się
niepokoić
kogokolwiek, alarmować po nocy by wstawał i zakładał mi drzwi. Czekałam na
spóźnionego sąsiada do północy pracując przy lampie, wreszcie poszłam spać.
Spałam całkiem spokojnie, zmęczona całodzienną pracą, zapach lasu wdzierał się
do domu, nic wreszcie nie stało mu na przeszkodzie, po głowie kołatała mi się jak
mantra któraś ze strof Kochanowskiego: “Wsi spokojna, wsi wesoła /Który głos twej
chwałę zdoła? /Kto twe wczasy; kto pożytki /Może wspomnieć zaraz wszytki?
Pieśń
Świętojańska
Wyśpiewana
pod
-
jeden
niebiosa
z
najpiękniejszych
pochwała
wiejskiego
zabytków
życia.
literatury
Niósł
się
ten
polskiej.
śpiew
rokrocznie w dzień św. Jana, tymi samymi słowy jak dziś u mnie. Nie mogłam sobie
jednak za nic przypomnieć która Panna śpiewa tę pieśń. Dziewiąta? Jedenasta?
Dwunasta? Wreszcie usnęłam.
Następnego
dnia
rankiem
przed
szóstą
pan
Arkadek
w
najlepszym
humorze
widząc mnie kręcącą się po podwórku na widok nieosadzonych drzwi zdziwił się
pogodnie i przystanął. Opierając nonszalancko rękę o płot zagaił rozmowę. Między
palcem wskazującym a kciukiem trzymał dopalającego się papierosa. Zaciągnął się jakimś
cudem nie parząc sobie warg.
- Drzwi szanowna pani somsiadka nie założyła? To i lepiej bo ich dziś zdejmować
nie muszę.
- Nie założyłam, panie Areczku, i tak już zostanie. Dopóki całkiem nie skończę tego
zdzierania farby, nie będę pana fatygować. Przyjemnie się spało, świerszcze tak
głośno cykały...
- A nie boi się somsiadka?
-. Nie. Przecież jestem u siebie.
-. No, to, już somsiadka swoja.
Pan Arkadek rzucił krótki niedopałek na żwirową drogę i roztarł podeszwą.
- Trzeba iść.
Stałam jeszcze chwilę przy płocie patrząc za nim i myślałam, że jestem “swoja”. No pewnie,
przecież od razu wiedziałam, że to moja ziemia.
Drzwi wejściowe stały oparte o ścianę stodoły jeszcze jakiś czas. Dłużej niż
sądziłam. Sąsiedzi widząc je wyjęte z futryny żartowali, że chałupę przerabiamy na
stodołę. “Wrota rozwarte dzień i noc już są”. Znajomi, którzy wpadali na chwilę
z Wrocławia, że dosłownie i w przenośni prowadzimy dom otwarty. Odbudowa szła
pełną parą.
Szał remontów w naszej wsi zaczął się u schyłku lat 90. U każdego tyle na ile było
go stać. Pierwsze przeróbki były z konieczności, nakazała je gmina. Następne dla
wygody. Na estetykę przyszedł czas jakąś dekadę później. Zanim więc wieś polska
przystąpiła
do
malowania
elewacji
najpierw
z
dachów
szopek
zaczął
spadać
z hukiem wszechobecny eternit, później wszyscy jak na komendę kopali szamba,
dziurawe,
bo
dziurawe,
ale
przecież
zawsze
to
lepiej
iż
wyprowadzona pod dom i wygodniej niż stojący za stodołą wychodek.
rura
z
umywalki
Wychodek
Wychodki w moim życiu były dwa. Ten pierwszy stał w Węgrowie, można by więc
rzec, że był to wychodek powiatowy - cały z szerokich pięknych desek, przestronny
i bardzo wygodny, Po prawej i lewej stronie siedziska miejsca było dużo i dziś
pewnie
wpadłabym
na
pomysł,
że
można
ustawić
tam
książki.
Wtedy
nie
przychodziło mi to do głowy, choć czytałam tam czasami, leżącą w zupełnie innym
celu, gazetę. Deski wychodka ciocia Zdzinia szorowała do białości wodą z szarym
mydłem przynajmniej raz na dwa tygodnie, i tego dnia papier z równo pociętych
gazet układało się w równy stosik. O ołowiu w farbie drukarskiej nikt nie myślał,
papier w rolkach był towarem deficytowym. Wychodek stał na szarym końcu
niewielkiej posesji ukryty przed ludzkim wzrokiem. Słowem tam, gdzie jest miejsce
każdego przyzwoitego wychodka: za domem, za ogródkiem, za letnią kuchnią, za
sionkami i za szopką na narzędzia pani Ajchlowej. Wspominam go ze wzruszeniem
należnym miejscu odosobnienia w którym spędzało się tak wiele czasu i w którym
bez względu na wiek miało się tak wiele przemyśleń. Łza się w oku kręci, ot co!
Drugi wychodek, ten rakowski, kupiony razem z domem, stodołą, stajnią oraz małym
domeczkiem służącym poprzednim gospodarzom za chlewik i kurnik także małym
domeczkiem służącym poprzednim gospodarzom za chlewik i kurnik także
był drewniany, ale nikt go nie szorował, nie odświeżał, nie przygotowywał pociętego papieru.
Być może również dlatego, że w domu, który kupiliśmy była przecież ubikacja. W
dzieciństwie uczono mnie: “pamiętaj, należy mówić “toaleta” “ubikacja” brzmi nieelegancko”
lecz to miejsce było tak siermiężne, że nie zasługiwało na to by nazywać je inaczej. No,
chyba, że “ustępem”. Tak “ustęp” to najodpowiedniejsze słowo. Cementowa nierówno zatarta
posadzka i lamperie pociągnięte warstwą olejnej w najbrzydszym i najpowszechniej
stosowanym odcieniu. Peerelowski orzech jasny - nic nie może się z nim równać. Słaba
żarówka dyndająca na drucie, wąskie koślawo osadzone drzwi z szybką rżniętą w róże.
Siermiężna
estetyka
epoki
wczesnego
socjalizmu.
Ohyda.
Przez
porównanie
drewniany wychodek którego mimowolnymi właścicielami staliśmy się nabywając
dom z zabudowaniami, powinien wydać mi się uroczy. Powinien, ale się nie wydał.
O ile chlewik mnie rozczulał, stajnia zachwycała a stara pompa na podwórku
natychmiast awansowała do rangi pomnika i zastanawiałam się jak ją skutecznie
wyeksponować, o tyle do wychodka nie miałam żadnego stosunku emocjonalnego.
A
właściwie
miałam...
Nie
lubiłam
go.
Przeznaczyłam
do
natychmiastowej
rozbiórki. Nie podobał mi się, zagracał, nie uznawałam jego uroku, stał “na
widoku”
psując
rysunek
podwórka,
przyklejony jak
strup
do
cudnego
małego
domeczku, który zamierzałam odnowić i uczynić z niego etnograficzne cacko.
Co
innego
wychodek
państwa
Robaków,
sąsiadów
zza
miedzy.
Usadowiony
pod wielką starą brzozą z widokiem na las, stał sobie na uboczu i mógł uchodzić za
swojską świątynię dumania. Miał spadzisty daszek i wycięte w drzwiach dwie
stojące pionowo elipsy niby dwie zerówki, co można było dowolnie interpretować,
choćby tak, że pretenduje do zabytku klasy zerowej, a nawet dwuzerowej. Sąsiadka
chciała ze swoim wychodkiem postąpić podobnie jak ja z naszym - natychmiast go
rozebrać. Pan Stanisław dał jednak stanowczy opór żonie. Uprał się całą mocą
swojego chłopskiego uporu, że go nie zlikwiduje, bo to jest według niego jedyne
słuszne miejsce, przeznaczone do wiadomego celu.
Podpowiedziałam
Czesi
Robakowej,
że
powinna
się
z
mężem
zgodzić,
a wygódkę obsadzić wysokimi ostróżkami, lnem, szałwią i przetacznikiem, to jest
utrzymać otoczenie konsekwentnie w tonacji niebieskiej. A gdy wszystko zakwitnie
sfotografować
obiekt,
bo
moim
zdaniem
nadaje
się
w
sam
raz
na
sielską
pocztówkę z napisem “Pozdrowienia z polskiej wsi”. A był to właśnie czas
wysiewania ostróżek. Maj.
Maj
“Maj i znów zaczną się nasze codzienne spacery”, tak powiedział pan Miruś
Lubrecht, ojciec tej samej Agnieszki w białej bluzce, którą w pięć lat wcześniej
spytaliśmy o nazwę wsi. Staliśmy we troje pan Miruś, pan Stanisław i ja na naszej
wiejskiej drodze, na samym środku bo był to początek lat dziewięćdziesiątych
i ruch był szczątkowy. Ściśle mówiąc, wcale nie było ruchu. Jeden, dwa samochody
na dzień, a jeśli w niedzielne popołudnie przejechało pięć, wszyscy narzekali, że to
nie do wytrzymania, bo się zrobiło jak na Marszałkowskiej. Jeszcze ze dwie takie niedziele i
trzeba
będzie
szukać
jakiegoś
spokojniejszego
miejsca.
Stoimy
więc
z sąsiadami na środku drogi i żartujemy. “Maj i znów zaczną się nasze codzienne
spacery”, mówi pan Miruś. Stanisław Robak roześmiał się, ja nie bo żartu nie
zrozumiałam. Był to gospodarski żart, przeznaczony dla tych, którzy od początku
maja do końca października wyprowadzają na pastwisko krowy. Minie kolejne pięć
lat i nasza córka, Michalina, przed egzaminami na Akademię Sztuk Pięknych,
rozstawi na łące sztalugi, przypnie do nich blejtram i będzie malować ostatnią
krowę we wsi. Gwiazda, krowa Robaków, przeżuwając ze stoickim spokojem trawę
będzie jej cierpliwie pozować. Za jakiś czas, Gwiazda dokona żywota i obraz na
ścianie
wiszący
w
naszej
sieni,
opatrzymy
komentarzem:
“oto
jedyna
krowa
w naszej wsi”, co najpierw wyda nam się zabawne, potem groteskowe, a na końcu
ogarnie nas z tego powodu bezbrzeżny smutek. Razem z krowami wieś pozbawiona
zostanie
swojskiego
zapachu,
ciepłego
mleka
z
wieczornego
udoju,
czerwonej
emaliowanej bańki w naszej kuchni i przyjaznych niskich tonów muczenia z pastwiska.
Zaczniemy
myśleć
gorączkowo,
co
można
zrobić,
aby
przywrócić
miniony
porządek, kiedy matka Gwiazdy nawoływała swojego cielaka z łąki przed domem,
a nad oborą krążyły niezliczone ilości jaskółek.
Dojrzewam
razem
z
jaskółkami.
Pewnego
razu
zobaczyłam
je
poszukujące
miejsca na gniazdo pod naszym dachem, a kiedy odleciały uznając, że nie ma po
co się tu osiedlać, poczułam przejmujący smutek, niemal fizyczny ból. Już wiem, co
czuł Bułat Okudżawa śpiewając, że po Moskwie nie suną już sanie, albo Ursyn
Niemcewicz gdy wspominał tkliwie gruszę sapieżankę z dni dzieciństwa (“był to
dla nas dzień godowy, kiedy ją otrząsano ”). Tak boli przemijanie. Wszystkich
i zawsze tak samo, bez względu na epokę w której żyjemy.
Któregoś razu idąc nieznaną ścieżką obok cudzej łąki w dalekiej wsi, gdzieś
w
okolicach
Kielc
targnęło
mną
bolesne
odczucie,
że
ta
wieś
jest
lepsza,
prawdziwsza od mojej. I zaraz w chwilę potem natrafiam na jedną z wielu przyczyn
tego stanu rzeczy - kilkanaście wysuszonych na wiór krowich placków pokrytych
szarym pyłem piaszczystej ścieżki. Na ten widok serce kurczy mi się z żalu, że
u mnie... u nas... w naszej osadzie już tak nie będzie.
Już tak nie będzie
Już tak nie będzie i trzeba się z tym pogodzić. Nie będzie metalowych półek pod
słupem (po jednej na każdym końcu wsi) na wielkie kanwie z mlekiem. Nie będzie
codziennego wstawania przed piątą bo krowy trzeba wydoić, mleko przecedzić,
schłodzić, przelać do kanek odstawić na półkę. Nie będzie muczenia i powietrza obory
ciepłego od krowich oddechów. Szelestu słomy i zapachu obornika, który na zawsze
pozostanie dla mnie zapachem wakacji. Nie będzie blaszanej bańki na mleko na naszym stole.
I “Kociej Knajpy” też już nie będzie.
Weszłam kiedyś do świeżo odnowionej obory państwa Robaków. “Kocia knajpa”
powiedziałam przypatrując się jak pan Stanisław nalewa mleko do kamionkowej
pokrywki, a koty - jego własne i ich kolesie z sąsiedztwa - ustawiają się zgodnie
wokół w odstępach tak równych jakby odmierzonych cyrklem. Na ten czas (nic
podobno tak nie integruje jak wspólne picie) zapominały na chwilę o darciu kotów,
a atmosfera między nimi stawała się niemal serdeczna. Kiedy wybijała godzina
dojenia, biegły zgodnie ze wszystkich zagród “na połamanie nóg” z ogonami
wyprężonymi wysoko w górę. Przez uchylone drzwi, wślizgiwały się chyłkiem do
obory siadając w raz ustalonym porządku jak stałych na bywalców przystało.
Cztery po jednej i pięć po drugiej stronie. Tylko ten największy rudy zbój z boku sam jeden. Rudy był znanym we wsi zabijaką, miał o sobie wysokie mniemanie, nie
uciekał na “a psik!” tylko odchodził godnie na sztywno wyprostowanych łapach. To
jasne, że nikt nie ośmielił się koło niego usiąść. Dwie kocie loże i Rudy oraz ja
z młodszym synem Nikodemem w ostatnim rzędzie przy drzwiach. Każdy z nas
znał
swoje
spokojnie,
w
miejsce,
wszyscy
samym
centrum
czekaliśmy
estrady
cierpliwie.
jak
gwiazda,
Gwiazda
stała
zwykle
w
każdym
majestatyczna
szczególe, właściwą nogą w kierunku wiadra. Z gospodarzem stanowili tandem, jak
dwa
elementy
tej
samej
sprawnie
działającej
machiny.
Jego
dwie
guzowate,
spracowane ręce i jej pełne wymiona na czas dojenia stanowiły jeden organizm.
Jeśli zmieniała coś w stałym układzie gospodarz napominał krótko: “No, Gwiazda,
nastąp
się”.
Gwiazda
“następowała
się”
i
w
oborze
znowu
zapadała
cisza,
przerywana rytmicznymi strzyknięciami mleka do skopka. Stanisław Robak (dla
Nikodema wujek Staś) wstawał wreszcie z zydla, unosił w górę ciężkie wiadro i lał
mleko do stojącej na podłodze kamionkowej pokrywki. Lał pewną ręką, cienkim
strumieniem
z
dość
wysoka,
dając
słuszne
pierwszeństwo
zwierzętom.
Razem
z Nikodemem jak zaczarowani wpatrywaliśmy się w koty, a one w takim samym
napięciu wpatrywały się w kamionkową pokrywkę.
To musiał być rok 1996. Ostatnia taka Gwiazda we wsi. Inwentarza nigdy nie
było tu dużo. Osada niewielka to i krów niewiele. Na początku u Wosia dwie,
u Robaków trzy, u Wichuliny jedna, u Sękowskiego trzy i u Młynarczyka dwie.
Najwięcej - po pięć mieli Lubrechtowie i ten od Bednarskich Adaśku.
- Zmieniło się - wzdycham.
- Przez te lata, to co się najwięcej zmieniło, to praca na roli - przekonuje Stanisław
Robak i po kolei na palcach lewej ręki wylicza. - Lata 40., to ludzie wszystko sami
robili. Lata 50., żadnych maszyn, tylko kosy były w ruchu, lata 60., te zboża co
sztywną słomę miały, to snopowiązałki kosiły i wiązały od razu. Jedynie żyto jak
się wyłożyło trzeba było kosą skosić. Lata 70., wprowadzili nową odmianę, że żyto
nie miało takiej wysokiej słomy, ładniejsze kłosy, ale wtedy, to jeszcze wszędzie
mieliśmy młockarnie i trzeba było samemu skosić, zwieźć i na młocarni wymłócić.
W latach 80. kombajnów dużo nie było. Czasem, co któremuś jeszcze młockarnia
przydawała się. Jak zboże było zanieczyszczone chwastem, to się na młockarnie
wrzuciło i młocarnia to wyczyściła. No i na kombajn dłużej się czekało. Kolejki
były. No, a lata 90. i teraz po dwutysięcznym to już wszędzie mamy kombajny.
Młocarni, choćby się chciało, to się już chyba nie znajdzie.
A mnie przychodzi do głowy, że nie tylko o młockarnię, ale o takich ludzi,
twardych, upartych, co to na polu nie zmęczą się byle upałem, zboże zwiozą,
a
potem
huk
przez
dobrych
kilkanaście
godzin
wytrzymają.
No
i
ten
kurz
nieziemski, gdy snopy na górę wrzucają, ziarno łapią, do sąsieku niestrudzenie sypią.
Wreszcie
obmywszy
się
“ino
trochę”
w
blaszanej
misce,
albo
bezpośrednio
pod pompą przed domem, spoceni i umęczeni wspólnie usiądą do kolacji. O takich
ludzi też byłoby teraz trudno.
I cóż by tam dziś musiało stanąć na tym stole, żeby do posiłku tak bardzo
wyrywało się serce? Wtedy wystarczały: chleb, salceson, kiełbasa, ogórki kiszone,
grzybki marynowane i wódka. Zwłaszcza wódki nie mogło zabraknąć.
I galaretki z nóżek, zimnej wyjętej z piwnicy bo w lodówce wszystko dla takiej
ilości pomocników nie mieściło się. Galareta stała sobie na stole w salaterce obficie
polana
octem,
z
uwięzionymi
na
dnie
krążkami
marchewki,
przybrana
obowiązkowym listkiem zielonej pietruszki.
- Jedzenie - mówi Czesia Robakowa - musiało być proste. Na odrobku, wszyscy
pracowali i jedli podobnie. Na wymysły nikt nie miał czasu. Zresztą, wtedy, chociaż
już głodu dawno nie było, to jednak żyło się skromnie. Chyba, że ktoś chory.
Choremu
należało
dogodzić.
O!
Opowiem
ci
coś
o
moje
chrzestnej
od
bierzmowania, bo to była wspaniała kobieta - mówi Czesia, tak ciepło i czule, że od
razu nastawiam się na wyjątkową opowieść.
- Władysława Bielecka z Kiełczowa. - Lubiły się z moją mamą. Obie były z Kielecczyzny.
Chrzestna
siebie
z
leżały.
Makoszyna,
Pamiętam,
moja
mówiły
mama
do
siebie
z
Cisowa,
“kumosiu”,
te
albo
wsie
blisko
jeszcze
bardziej
zdrobniale: “co tam słychoć u wos kumosiczku...?”. Zawsze serdecznie. Dzieciom,
oczywiście, nie wolno było mówić do dorosłych “kumo”. Ona gospodyni, a my
siusiumajtki... Jaka to kuma dla nas?! Kiedyś zwróciłam się do niej, “wy, Bielecko”,
wydawało mi się z największym szacunkiem - tata zaraz mnie poprawił. “Mosz nie
mówić “wy” tylko “krzesno”, na tyczki się razem nie chodziło!”.
Mówiłam więc “chrzestno”, albo “kochana chrzestno”, bo ona naprawdę była dla
mnie bardzo kochana. Uczyłam się wtedy w zasadniczej budowlanej i miałam
praktyki zawodowe we Wrocławiu, często na drugą zmianę. Autobus do Wrocławia
nie jeździł z Brzeziej Łąki tylko dopiero z Kiełczowa, trzeba więc było dojść.
Nawet jak przyjechał, to i tak nie wiadomo było, czy zabierze, bo ludzi się pchało
co niemiara. Do domu wracałam pieszo, jeden rower był na pięcioro dzieci. Chyba
po to żeby uniknąć niesnasek rower brał zwykle ojciec. Do autobusu było pięć
kilometrów, co to jest dla dzieciaka przejść pięć kilometrów? Niewiele. Ledwie
godzina drogi, chociaż zimą, przyznaję czasem trudno się szło.
Ilekroć moja chrzestna zobaczyła mnie tak późno wracającą do domu, zabierała do
siebie
żeby
mnie
przenocować,
a
przynajmniej
po
to
aby
mnie
nakarmić.
Częstowała czym tam miała, najczęściej było to mleko z pajdą chleba. Ale zawsze
“od serca”, Zanim mi tego mleka nalała, najpierw zdejmowała z bańki pokrywkę, zbierała
śmietanę
pływającą
grubą
warstwą
po
wierzchu
i
dokładała
mi
do
kubka. “Mosz, co tam będziesz, takom siwiznę piło...”. Nie cierpiałam tłustego, ale
wypijałam wszystko do dna nie chcąc jej robić przykrości.
Byłam wysoka, bardzo szczupła i blada, więc jej się pewnie wydawało, że wyglądam
niezdrowo,
chciała
mnie
trochę
“odchuchać”.
Wiesz,
u
przelewało, ale tak się robiło bo... - Czesia urywa, oczy ma pełne łez.
niej
też
się
nie
Milczymy obie jakiś czas i wreszcie kończę za nią.
- ...bo tacy to byli ludzie.
Tacy to byli ludzie
Ludzie - mówi
Czesia Robakowa, mimo
wzruszenia stawiając
rzeczowy opór
mojemu sentymentalizmowi - byli tacy i tacy, jak zawsze. Teraz wiele na lepsze się
zmieniło. Kiedyś pamiętam, jeszcze u nas na wsi, i tutaj w Najchowie, różnie z ludźmi
bywało. Jak tylko po ślubie ze Stasiem mieszkać tu przyszłam, to kłóciły się
te baby, okropnie. Gacie sobie pokazywały, spódnicę do góry zadzierały i jedna do
drugiej darły się na całą wieś: “A pocałujta mnie tuuuu!” i wypinały się jedna na
drugą. A teraz “proszę”, “dziękuję”, no, nie do poznania po prostu. Te same przecież
kobiety, a taka zmiana.
Jedna z sąsiedzkich awantur przeszła do historii rodziny Floreckich. Ich kogut,
nieznośne ptaszysko, uparcie przeskakiwał przez płot do kur sąsiadów. Najwyraźniej
te cudze podobały mu się bardziej niż własne stadko. Nie wiem jak kury, ale
Antonina Strzelecka, ich właścicielka, nie poczytywała tego sobie za komplement.
Sąsiedzkiego
koguta
odganiała
wygrażała
właścicielowi
pięścią
zza
płotu,
nakazywała stanowczo pilnować, żeby “u koguś nie żarł”. “Co on taki Nie
wyguniony?!”
Wykrzykiwała,
że
pewnie
głodny skoro
się
do
niej
przychodzi
najadać. “Nie karmita koguta! Nie godojta, że karmita! Źri i źri bez pamięci.
Nienaziarty taki. Ja mu sypjii, a on dziubiii i dziubiii...” “A sioo!”, klaszcze. “Ty
nienaziarty taki! Nie wyguniony, nie wyguniony... Co za gadzina nieusłuchana!
Sioo!”. Kogut drze się wniebogłosy, jak uczyniłby każdy zdrowy samiec, któremu
ktoś nakazałby z nagła opuścić harem.
- A coście się, Strzelecko, tak na mojego koguta uwzięli? - nie wytrzymał Stanisław
Florecki, w którym najwyraźniej obudziła się męska solidarność. - Skoro on taki nie
wyguniony, to co wam szkodzi, że wasze kury będą weselsze?
Usłyszawszy tę zuchwałość Strzelecka niemal pękła ze złości.
- Kury weselsze?! Widzidzieliśta go?! A z czego niby?! Że on ich ziarno źrii? Że on
się z ich własnym kogutom bije aż pióra leco?! Ty głupi Fabianie....!”, wrzeszczy na
całą wieś rozeźlona nie na żarty. - Moim kurom wincej wesołości nie trza! Swojom
własnom majom! A żebiśta widzioł, że i przez twojego koguta dość majom! Zabirajto
gada... Zabirajto! W tej chwili zabirajto!” - nakręcała się własną złością.
Antonina Strzelecka była kobietą temperamentną. Kiedy ją poniosło rzucała czasem
czym popadło w obiekt swojej złości, należało więc umieć w porę się wycofać. Nie
tak dawno Strzelecka rzuciła kijem we własną kurę. Przetrąciła biedną kwokę
porządnie, bo ta jeszcze następnego dnia zataczała się idąc po podwórku.
- Strzelecko! - zagaił sąsiad - zabijta te kurę, ona jest jakaś chora.
- Una nie jest choro.
- Nie? A jaka?
- Una jest palnięto - stwierdza rzeczowo właścicielka kury.
Do sąsiedzkich sprzeczek dochodziło regularnie i ojciec Czesi, żeby nie zostać
“palniętym” jak kura Strzeleckiej szybko chował się do domu.
- Mama nie wdawała się w dyskusje - wspomina Czesia - ale ojciec zawsze czymś się
sąsiadce naraził. Kiedyś nazwała go “uryniokiem”, kiedy była szczególnie zła “głupim
Fabianem”. Ten Fabian nie wiedzieć czemu okropnie nas rozbawił wspomina Czesia. I dodaje, że jeszcze wiele lat potem, kiedy ojcu coś nie wyszło, mama
kiwała głową i mówiła, “oj mój ty głupi Fabianie” śmiejąc się na wspomnienie jurnego
koguta, którego ojciec wziął w obronę. “Mój ty głupi Fabianie. Oj, oj.... ”. Jeśli akurat po
kuchni kręciło się pięć jego córek wszystkie podśmiewały się z tego “Fabiana” ukradkiem.
- Bo z ojca nie można było żartować, ani śmiać się broń Boże, nawet najżyczliwiej.
Inny wtedy panował porządek.
Inny wtedy panował porządek
Porządek nie jest rzeczą łatwą. Jedni go mają we krwi drugim potrzeba czyjegoś
przykładu żeby zechcieli zmienić coś we własnym obejściu.
Na
początku
w
latach
dziewięćdziesiątych
ubiegłego
stulecia
wielu
rolników
pozbywało się śmieci według utartego zwyczaju, którego nie chcieli naruszać.
Obornik - na gnojownik pod dom, zielone - na kompost, a gruz, szkło i niepotrzebne
manele - do lasu. Któregoś dnia zauważyłam, że pan Arkadek idzie drogą i ciągnie
cały wózek różnych odpadów z podwórka: jakieś resztki cegieł, tynku, jakieś kawałki
metalu...
- Panie Areczku, czy pan czasem nie wiezie tych śmieci do lasu?
- A Boże uchowaj, pani somsiadko kochana, ja mam swój własny dołek...
- A to przepraszam, bo wie pan...
- Wiem, wiem. Las to las - dokończył sentencjonalnie, czym, muszę przyznać,
całkiem mnie uspokoił. Ucieszyłam się. Skoro ktoś z taką powagą wypowiada
aksjomatyczną
prawdę,
to
tak
jakbyśmy
byli
uczniami
tej
samej
szkoły
filozoficznej. Z tak jednoznaczną mądrością trudno się nie zgodzić. “Las to las”.
Pewnie.
Szkoła jednak musiała być inna, więc i radość okazała się przedwczesna. Już
nazajutrz przy okazji porannego spaceru z psami zauważyłam, że dołek pana
Arkadka to, ni mniej ni więcej, niewielkie zagłębienie w terenie na skraju lasu, tuż
przy wjeździe do naszej wsi, gdzie rozrósł się imponujących rozmiarów lilak zwany
swojsko bzem. W wygniecionej wysokiej trawie odkryłam całą zawartość wózka
sąsiada. Cóż było robić, kawałki metalu wyciągnęłam i przywiozłam do siebie
taczką
składając
je
tam,
gdzie
przechowywaliśmy
złom,
a
na
starannie
rozparcelowany gruz wysypaliśmy z mężem kilka taczek ziemi i posialiśmy trawę.
Lilak
przez
te
lata
rozrósł
się
pięknie,
wypuścił
nowe
pędy,
kwitnie
bez
opamiętania. Skoro nie jest to opowieść z morałem powiem wprost - na zdrowie mu
wyszło. Widać lubi przepuszczalne podłoże nie mniej niż my pana Arkadka.
- Miałam ci jeszcze opowiedzieć o porządkach - przypomina sobie Czesia.
I znów z jej historii wyłania się moja ulubiona bohaterka, ta od klusek i pięciu
wnuków, babcia Mazurowa.
- Zanim urodziła się najmłodsza Ala, chłopaków było pięciu - przypomina raz
jeszcze Czesia i skrupulatnie wymienia wszystkich według starszeństwa. - Stefek,
Mietek, Tadek, Czesiek, Gienek. Dzieci wtedy chodziły jak w zegarku - zaczyna. Kiedy któryś z chłopaków szedł przez podwórko, a na ziemi leżało choćby źbło
słomy... No! Niechby się jemu nie chciało podnieść! Babcia Mazurowa wychylała
się z okna i krzyczała za nim donośnie: “Przewrócita się i nogi połamieta, a nie
podniesieta...!”. Więc każdy z nich, co do jednego, wiedział, że jak się idzie, to
trzeba pod nogi patrzeć i co się zobaczy sprzątnąć. Tyle razy już to słyszeli i czujni
byli. Dzieciak z domu, a babcia Mazurowa do okna... I już lufcik otwiera. To
w ogóle byli bardzo pracowici ludzie. Cała rodzina. Codziennie rano synowa babci
Mazurowej stawała przy stole i żeby nakarmić całą rodzinę zagniatała makaron.
Miednicę makaronu.
- Miskę?
-
Nie
miskę,
tylko
sporą
miednicę.
Makaron
był
mięciutki,
bo
trzeba
było
oszczędzać na jajkach. Według przepisu do odpowiedniej ilości mąki dodaje się tyle
jajek ile jest osób. No to żona Mazura, nie licząc już nawet naszej Zosi musiałaby
codziennie dodawać do mąki osiem jajek. O takiej rozrzutności nawet nie było co
marzyć. Wyrabiała więc wielkie ilości makaronu na dwóch jajkach dolewając wody.
I to musiało wszystkim wystarczyć. W tym samym czasie nasza mama na górce dla
swojej rodziny gotowała zalewajkę. To był rodzaj żuru na zakwasie, a zakwas, rzecz
jasna, każdy wiedział jak zrobić. Żytnia mąka, skórka chleba, ząbek czosnku i gotowe. Potem
parę
jarzyn,
łyżka
smalcu
ze
skwarkami
i
była
pyszna
zalewajka.
Chłopcy od Mazurów mieli już czasami dość makaronu i zamieniali się z nami na
żur, na co przystawałyśmy chętnie, bo przecież nie mieliśmy krowy i mleko było
rarytasem. Jedliśmy więc razem, broiliśmy razem ile wlezie, jedenaścioro dzieci bo
Mazurom na koniec urodziła się wreszcie Alicja. Piętnaście osób na jednym
malutkim podwóreczku, to był młyn. No, po prostu młyn! Inaczej nie da się tego
nazwać. Ciągle się coś działo i babcia Mazurowa miała z nami krzyż pański.
Zwłaszcza, że lubiła porządek.
Opowieść Czesi jest tak sugestywna, że niemal widzę, jak codziennie rano, po
rytualnym posiłku z jednego kubka z Zosią babcia Mazurowa zamiata podwórko.
Żeby się szybko zamiatało i wiatr słomy nie roznosił, wkłada w drobną rączkę Zosi
koszyczek i obie idą sprzątać obejście. Babcia szur, szur, miotłą, a Zosia schyla się,
małymi
paluszkami
chwyta
pojedyncze
źdźbła
słomy i
wkłada
do
koszyczka.
Wreszcie babcia odstawia miotłę, zawartość koszyczka wyrzuca do taczki i już jest
po
porządkach.
W
gospodarstwie
i
przy tylu
dzieciach
ten
stan
rzeczy nie
utrzymywał się zbyt długo. Więc pohukiwania przez lufcik na wnuki przynosiły
rezultat.
- Tak jak na naszym podwórku nigdzie nie było wysprzątane - wspomina Czesia. Ach, jak babcia dbała, żeby wszędzie było pięknie. Podobnie pani Molikowa. Ty już
jej nie pamiętasz, zmarła parę lat wcześniej zanim kupiliście dom po Wichułach, ale
ona też tak dbała o ten swój budynek, o obejście. Wyobrażasz sobie, że zgięta we
dwoje, naprawdę poruszała się pochylona niemal pod kątem prostym, wędrowała
siedem kilometrów do Borowej do sklepu, bo ktoś przyniósł wiadomość, że jutro w
tekstylnym “rzucą” materiał na firanki. Wokół jej domu wszystko kwitło... Dziś by
się cieszyła, że tak nasza wieś wygląda. Pamiętam jak w Niemczech byłam, i zobaczyłam, że
tam
też
tyle
kwiatów
mają
wokół
budynków,
to
zaraz
o
pani
Molikowej pomyślałam. A ona na te ziemie odzyskane przecież też z Wielunia
przyjechała, tam ziemia trochę lepsza, niż w kieleckiem ale takich ogrodów jak dziś
na pewno nie było - podsumowuje na koniec Czesia.
Fakt. Doczekaliśmy się. Przed każdym domem mamy teraz ogród botaniczny.
Krzewy
ozdobne,
pachnące,
egzotyczne,
strzyżone.
Teraz
przed
każdą
niemal
chałupą ogród jak przed pałacem. Magnolia kiedyś była jedna - przed dworem
rosła. A teraz, na każdym podwórku ze dwa gatunki, biała i różowa.
W ubiegłym roku nasza gmina rozpoczęła akcję ukwiecania wsi. Każdy znak
informacyjny z nazwą miejscowości dostał swój własny kwietnik z kompozycją
pelargonii, surfinii i obficie zwisającej komornicy. Ukwiecono barierki mostków
i teren przy przystankach autobusowych. Posadzono kwiaty przed przydrożnym
krzyżem. Zwykle - pięknie - choć czasami tu i ówdzie wynurza się jak potwór
z fontanny straszak minionej epoki. Oto bajecznie kolorową kompozycje czerwonej
szałwi, aksamitki i lobelii zasadzono w starych oponach pomalowanych farbą olejną
lub w koślawo ustawionych wątpliwej urody betonowych kręgach. Ot, i cały
botaniczny urok diabli wzięli!
Jakiś czas temu wpadła mi w oko informacja, że w Austrii już w roku 1920
wprowadzono kary za brak kwiatów przed domem. Ustawowo nakazano, że od
strony drogi należy posadzić rośliny kwitnące lub zdecydować się na starannie
utrzymany trawnik, ale na nim musi się znaleźć chociaż jeden kwitnący krzew. Kary
za
nieprzestrzeganie
przepisu,
ściągano
rygorystycznie,
a
zebraną
sumę
przeznaczano na poniesienie stanu lokalnej estetyki. Można więc powtórzyć za
Benedyktem Chmielowskim: “koń jaki jest, każdy widzi”. Efekty tego stanu rzeczy
- także. Gdyby jednak ktoś miałby poczuć rozgoryczenie, że mu porównanie wsi
polskiej i austriackiej tak jednoznacznie wypada na korzyć tej drugiej, niech policzy
ile to lat edukacji i dyscypliny ma za sobą tamto społeczeństwo.
Cóż, wszyscy potrzebujemy czasu.
Wszyscy potrzebujemy czasu
Świadomość buduje się powoli, a życie na wsi uczy cierpliwości. Okrzepliśmy
w latach. Codzienność zmienia nasze myślenie o miejscu i ludziach. Pełnymi
garściami czerpiemy z treści zdarzeń. Z mieszkańcami, którzy są tu od pokoleń nie
mieliśmy
szczęśliwie
żadnego
zatargu,
przez
całe
to
nasze
wspólne
przeżyte
ćwierćwiecze. Nawet żadnej kłótni nie było. Nie nosimy więc zadawnionych złości,
nie chowamy urazy, choć wiele musieliśmy się od siebie wzajemnie nauczyć. Od
dwudziestu pięciu lat przyjaźnie współistniejemy wspierani życzliwością sąsiadów
ich dobrą radą i doświadczeniem. Mam nadzieję, że i my jesteśmy przydatni. Jak
wszystkie ludzkie relacje tak i te, nie pozbawione były jednak najróżniejszych
uciążliwości.
cierpliwie,
Niektóre
a
jeszcze
przemiany
inne
zaskoczyły
usiłujemy
nas
przyśpieszać
mile,
na
starając
inne
się
czekaliśmy
jednak
unikać
namolnego dydaktyzmu. Prawie, prawie, odeszły do przeszłości: głośna muzyka
(miarowe łup!, łup! łup!), dobiegająca z domu sąsiada, wypalanie traw, i zwyczaj
trzymania psów na łańcuchu. Już, już miałam się ucieszyć z tych zmian, gdy
przyszła na nas, mieszkańców, rzecz grubszego kalibru. Palenie śmieci. Któryś z sąsiadów za
niewielką
opłatą
przyjął
na
swoje
podwórko
hałdę
papy.
Ten
kto
się
pozbywał kłopotu zapłacił wywożącemu akurat tyle ile wynosiła należność za
przyjęcia tych odpadów na wysypisko. Sąsiad jednak, człowiek skądinąd uczynny
lecz niezamożny postanowił zachować tę kwotę dla siebie, składając papę na swoim
podwórku. Czy od razu zmierzał ją spalić, czy też powziął ten zamiar kiedy mu
żona zaczęła suszyć głowę, że śmieci mają zniknąć z obejścia - nie wiem. Dość, że
jakiś czas temu całej wsi dawał się we znaki czarny dym i ohydny zapach
dobywający się z komina. Ileż ja się naprosiłam!
- Proszę pana, przepraszam, że podnoszę ten temat, ale wiem, że tą papą, którą tu
przywieźli na podwórko pan w piecu pali. Proszę mi wierzyć, że to jest zabójcze dla
nas wszystkich. Pan ma wnuki, jeśli będą oddychać tym powietrzem, to się
naprawdę na ich zdrowiu odbije. Jeśli pan zechce, to ja gotowa jestem tę papę na
własny koszt wywieźć na wysypisko.
Na takie dictum sąsiad uniósł się honorem. “Nie, pani, tak nie będzie. Ale powiem
krótko, że ja ją pomału wywiozę i więcej do pieca nie wsadzę”. Podziękowałam
i
wróciłam
do
domu
całkiem
uspokojona.
Tydzień
i
drugi
minęły
bez
niespodzianek, aż tu nagle przez otwarte okna znów wstrętny zapach wdziera się do
środka i wypełnia całe mieszkanie. Wybiegam z domu... Oczywiście! Z wiadomego
komina szuflują kłęby czarnego dymu. “No, tym razem, to już chyba jakiś mord
popełnię”,
myślę
rozeźlona,
rzucam
wszystkie
domowe
zajęcia,
wiejskim
zwyczajem wycieram ręce w siebie i biegnę do sąsiada.
- Niech się pan nad nami zmiłuje, jeśli własne życie panu niemiłe. Znów pan tym
świństwem pali!
- A skąd, pani! Powiedziałem, że nie będę i nie palę.
- Przecież widzę, co z komina leci! Wiadomo, że to papa!
- To nie papa! - upiera się sąsiad trochę nawet podnosząc głos.
Wydaje się szczerze oburzony moim niedowiarstwem.
- Co pan mi tu opowiada, co to ja oczu nie mam?!
- Mówię pani, że to nie papa! To opony!
Tę rozmowę najprawdziwszą z prawdziwych, przytaczam przy różnych okazjach,
żeby zilustrować fenomen ludzkiej różnorodności oraz tę aksj ornatyczną prawdę, że
ludzka świadomość na by się obudzić potrzebuje czasem długich lat.
Czesia
Robakowa
zgadza
się
ze
mną,
że
najtrudniej
zmienić
w
człowieku
myślenie.
- Weźmy taki przykład - mówi. - Bimber.
- O! To jest, ciociu, naprawdę ciekawy temat - żartuje Nikodem, nasz młodszy syn,
który akurat wszedł do kuchni Miałem iść się uczyć, ale zostanę z wami. czuję, że
to będzie niezły wykład.
Czesia uśmiecha się, ale tak jakoś ledwo, ledwo... Widać, że niespecjalnie ją to
śmieszy. Wszyscy wiedzą, że sama rozmowa o alkoholu wpędza ją w zły nastrój.
Napatrzyła się już na ludzkie tragedie.
- Najgorsze jest to, że w tamtych czasach - nie umie ukryć przygnębienia - ja
myślałam, że tak musi być. Tak się wokół żyło. Na co dzień i od święta. Kokardka
na wyborowej i już był prezent. Tutaj w prawie w każdym domu bimbrownia była.
“Księżycówka”, mawiał mój ojciec, “gorzołka pędzona nocą”.
“Dziwna rzecz”, myślę, “w języku angielskim samogon to “moonshine”, co można
przetłumaczyć tak samo”.
Za komuny - ciągnie Czesia - za każdą rzecz na wsi płaciło się alkoholem. Wódkę
stawiało się do wszystkiego. Młocka - wódka, sianokosy - wódka, wykopki wódka. Rzeka tej ohydnej gorzałki płynęła przez wieś. Pracy dużo, ludzi dużo i wódki dużo.
Do
młocki
musiało
być
dziesięć
osób.
Do
wrzucania
snopków,
do
wiązania pasów... Stąd też wiele osób pędziło bimber, żeby się jakoś wypłacić.
- Z czego pędzili? - chcę wiedzieć.
- A ze wszystkiego: z jabłek, z cukru, z winogron, ale też ze śruty, z ospy, ze zboża,
z ziemniaków, z ryżu... Z sieczki nawet, tylko trzeba było najpierw poczekać aż
sfermentuje. A sieczka, to wiesz, tylko sama słoma. Więc, no, naprawdę ze
wszystkiego. Z cukru był najlepszy.
- Najlepszy w smaku? - dopytuję.
- Nie, chyba dlatego mówili, że najlepszy, bo najmniej tej trucizny miał. Dlatego też
wszystko na wsi, każdy surowiec, który można było przerobić na alkohol był
bezcenny. Jak się od kogoś wzięło koszyk jabłek, to trzeba było odpracować. Nawet
spady były w cenie, też przecież na bimber szły.
- Mój Boże, a ja tyle razy brałam od sąsiadów jabłka na szarlotkę i nigdy nie
odpracowałam - przypominam sobie - nawet mi to nie przyszło do głowy.
- Bo jak wy tu nastaliście, to już się wtedy aż tyle nie pędziło.
- A właśnie, ciociu - zainteresował się Nikodem - dlaczego ludzie przestali pędzić?
- Walka się toczyła.
- Z policją?
- Z milicją, synku - poprawiam - pilnuj historii.
- Z milicją też - przytakuje Czesia - ale najbardziej to my, kobiety, tu walczyłyśmy,
bo już wtedy rozumiałyśmy, że źle się dzieje i że jak nad tym nie zapanujemy, to
nasze rodziny ta wódka wykończy. I zresztą w wielu domach tak się stało.
I Czesia wylicza tych mieszkańców wsi, których do grobu “wódka zabrała”. Lista
jest przygnębiająco długa.
Postanawiam
z
programu
zmienić
temat
popularnej
stacji
i
nieco
radiowej
poprawić
usiłuję
nastrój.
przypomnieć
Metodą
sobie
jakąś
wziętą
dobrą
informację. I mam!
- Trzeba jednak przyznać - zaczynam tytułem wstępu - że walka, którą tu na
wszystkich frontach od lat podejmuje się na wsi o słuszne sprawy, przynosi
zaskakująco dobre
rezultaty. Dwa lata
temu
udało
mi
się namówić dalszych
sąsiadów do wy sterylizowania ich suczki. Biedaczka rodziła regularnie dwa razy w roku, a
mnie
doszły
słuchy,
że
właściciel
te
szczenięta
topi.
Przekonałam
go
więc,
że zabieg będzie najlepszym rozwiązaniem. Widać, zaufał mi bo “za jednym
zamachem” dorzucił do zabiegu także kota. I oto, dziś właśnie, zaczepił mnie
w sklepie i pyta.
- Gdzie pani robiła naszej suce i kotu taką operację żeby więcej dzieci nie mieli?
- U znajomego doktora. A co, ma pan jakieś nowe zwierzęta do zabiegu?
- No, koty mam. Dwa. Małe.
- A bardzo młode? Bo muszą mieć przynajmniej pół roku.
No to, gdzieś takie będą.
- Dobrze spróbuję tę sterylizację załatwić.
- A ile to będzie kosztować?
- Załatwimy tak jak ostatnio, żeby nic pan nie płacił.
- Aaa... to można jeszcze wziąć te brata? Bo brat też ma dwa...
- Dobrze, spróbuję załatwić dla czterech kotów. A brat gdzie mieszka?
- My razem z bratem i z matką mieszkamy.
- Mama też ma jakieś małe koty?
- Jakieś ma.
W wyniku tej rozmowy mam więc teraz znaczną ilość kotów do zabiegu (sama nie
wiem ile) uważam jednak, że jest to w gruncie rzeczy bardzo dobra informacja. Po
powrocie do domu załatwiam z Tomkiem Grabińskim, weterynarzem z najbliższej
wsi, “krechę na kota” - ustalam mianowicie ile kotów może nam zoperować na
kredyt oraz stawkę “od sztuki”. Samce - tyle, samiczki - tyle. Nie mam złudzeń, że
wykonuje nam tę usługę “po kosztach”. O termin spłaty nawet nie pytam, wiem, że
będzie czekał aż uzbieram całą sumę, ale koty czekać nie mogą.
- Pośpiesz się - rzuca Tomek na pożegnanie, potwierdzając moje przypuszczenia żeby nie było za późno, one teraz się marcują na okrągło. Przywieź mi najpierw
kotki. Faceci się nie śpieszą.
Faceci się nie śpieszą
Nie śpieszą się i taka jest kolej rzeczy, bo słowo “krzątać” od zarania dziejów
związane jest z kobietą. Potwierdza to
Polskiego,
ten
znaczeniowe
ostatni
słowa
podając
“krzątać”:
w
zarówno życie, jak i Słowik Języka
pierwszym
“biegać”,
rzędzie
“dreptać”,
następujące
“uwijać”,
synonimy
“frygać”.
Moim
zdaniem żaden z nich nie kojarzy się z mężczyzną. Ktoś powie, że wymyślam.
Może. Znam przecież kobiety, które żyją nieśpiesznie i znam kilku mężczyzn,
którzy są pracoholikami. Słyszałam nawet o jednym takim chłopinie, opowiadał mi
o nim dawny sołtys, o którym nikt tu inaczej nie powie jak tylko “Adaśku od
Bednarskich”.
Bohater
tej
opowieści,
Franciszek,
kuzyn
stryjeczny
Stanisława
Floreckiego, a więc ojca Czesi, chłop chudy lecz wysoki, był rolnikiem z kieleckiej
wsi Widełki. Sława jego poszła w świat, w okolicznych wsiach bowiem wszyscy
o pracowitości Franciszka Floreckiego gadali. Nie o pracowitości, ale należałoby
raczej
rzec
pracoholiźmie.
Tak,
właśnie
pracoholiźmie,
bo
powiedzieć,
o
nim
“robotny”, to nic nie powiedzieć. Pracował od świtu do nocy bez dłuższych przerw,
śpiąc tak krótko, jak to tylko było możliwe. Jadł słabo, najedzenie szkoda mu było
czasu. Któregoś razu, ktoś podejrzał go, że gdy szedł w ziemniaki za potrzebą,
kucając całkiem spory kawałek pola odchwaścił, żeby czas kucany do szczętu
wykorzystać. Co więcej kucał metodycznie, każdego dnia kawałek dalej. I nie dość
tego jeszcze bo kucał planowo! Nawet jak szedł do kogoś na odrobek, to i tak za
potrzebą na swoje własne pole pędził, by kucając odchwaszczać tam, gdzie wczoraj
skończył. Dziś bez wątpienia wysłaliby go do psychoterapeuty lub zdiagnozowali
u niego nerwicę natręctw i przepisali psychotropy. Za wyjątkiem więc chorobliwie
pracowitego Franciszka, który może się kojarzyć z krzątaniem, a nawet z fryganiem
reszta rolników z Najchowa nie fryga. Owszem, harują jak woły, wypruwają sobie
żyły, tyrają w pocie czoła, jak to chłopi, ale nawet urobieni po pachy żyją sobie
niespiesznie.
Doskonałym
Stanisław
przykładem
Florecki,
nieśpiesznego
ojciec
Czesi
acz
niezwykle
Robakowej
z
którym
pracowitego
nasz
życia
jest
najmłodszy
syn,
kilkuletni wówczas Nikodem siłował się na rękę. Potężny ten mężczyzna - prawie
dwa metry wzrostu, ręce jak szufle, rumiane policzki i jasne, czyste spojrzenie
intensywnie
niebieskich
oczu
-
swoją
aparycją
Wyrwidęba
robił
wrażenie
na
dorosłych, cóż dopiero mówić o czterolatku sięgającym mu nieco powyżej kolan.
Toteż nikt nie zdziwił się, gdy nasz syn zabrany przez swoją ukochaną ciocię do jej
rodzinnego domu popatrzył z nabożnym zdumieniem na Człowieka Górę i zapytał
Czesię scenicznym
szeptem, czy jej tata
jest
wielkoludem. Stanisław Florecki
usłyszał, kiwnięciem głowy potwierdził i zaraz potem zaproponował dzieciakowi
siłowanie się z nim “na rękę”. Nikodem przystał na to skwapliwie, choć nie bez
pewnej obawy. Ostatecznie po krótkiej walce wygrał, czym słusznie się szczycił, bo
jest niemałym osiągnięciem w tak młodym wieku pokonać “na rękę” wielkoluda.
“Mój
Boże,
jakiesik
dobrzy
ludzie
majom
takiego
fajnego
chłoposzka”
-
skomentował pan Florecki.
W tym czasie, kiedy nasz czteroletni syn siedząc przy stole nakrytym ceratą
siłował się z wielkoludem, Jadwiga Florecka, żona wielkoluda, krzątała się. Miała
na głowie dom, ogród, posiłki, pranie, wszystkie kłopoty swoich dorosłych pięciu
córek oraz kłopoty ich dzieci i drepcząc obsługiwała gości. Biegała tak już od
pięćdziesięciu paru lat i nigdy nie przyszło jej do głowy, że może być inaczej. Taka
płeć.
Kobiety wstawały pierwsze i kładły się spać ostatnie, dźwigały wiadra, opierały
rodzinę, najpierw w balii, później w blaszanej wannie, następnie w pralce Frani,
wreszcie brudną bieliznę wrzucały do automatu. “Dobrze mają teraz, pralka sama
pierze”, mówili ich mężowie, a one wznosiły oczy do nieba, ale nie miały czasu
wdawać się w jałowe dyskusje, bo już zamiatały podwórze, sień, strych, stodołę,
zagniatały makaron, leciały na odrobek, do kur, do kościoła, do autobusu, po wodę
albo zmywały podłogi. Dzieci rodziły i wychowywały “po drodze”. Po drodze też
(a
często
z
drogi)
zbierały
swych
mężów,
którzy
utrudzeni
codziennością
znajdowali jednak chwilę na to by postać przed sklepem, przysnąć pod gruszą,
przysiąść na miedzy, czy zdrzemnąć się w stogu siana. Gdyby w tamtych latach ktoś
w samo południe napotkał śpiącą pod drzewem gospodynię, z pewnością uznałby,
że umarła.
Rankiem
następnego
dnia
zapraszam
Czesię
na
krótki
spacer
z
psami.
Nie
wchodzimy do lasu, idziemy tym razem w przeciwną stronę, przez pola tą samą
drogą która ona przemierzała tyle lat do autobusu i którą kiedyś strwożona,
z
sercem
wyrywającym
się
z
piersi,
biegła
trzymając
w
ramionach
kilku-
miesięcznego Piotrusia, by jak najszybciej znaleźć się z chorym synkiem w szpitalu.
- Tutaj - mówi Czesia - wszędzie wokół ktoś pracował. Szło się i trzeba było na
prawo i lewo mówić wszystkim “Szczęść Boże”. Patrz! - pokazuje ręką kawałek
zarośniętego pola - nieużytek. To po lewej jest nasze, wydzierżawiliśmy je w ubiegłym roku
za
darmo,
żeby
tylko
ziemia
nie
leżała
odłogiem.
To
po
prawej
miał Adaśku od Bednarskich. Zawsze jak przerwę robiliśmy, żeby coś zjeść, to
Janeczka, Adaśku, mój Stasiu i ja siadaliśmy tu razem na miedzy. Pogadało się
i dalej do roboty się szło. No i Adaśku razem z moim Stasiem jabłonkom i śliwkom
przydrożnym gałęzie przycinali, żeby prześwietlić ścieżkę. Łatwiej było na rowerze
do autobusu dojechać z tego naszego “końca świata”. Bo w latach 90., to już
w każdej chałupie był rower. Dziś pola są jak wymarłe. Nic się nie opłaca, chyba
tylko rzepak i kukurydza. Kiedyś mieliśmy ziemniaki, buraki, pszenicę, żyto, owies.
Inni też. Teraz wszyscy albo się zrzekli albo dali w dzierżawę. Najdłużej my się tej
ziemi trzymamy. W tym roku jeszcze mój Stasiu tyle ziemniaków wsadził, że cały
tydzień plewiłam. Tamto co było nie wróci. Skupów już nie ma. Na kontraktowanie
taki rolnik, co ma parę hektarów też raczej nie może liczyć. Jednego roku Soter
z Piszkawy uprzejmość nam zrobił i sprzedał nam nasze zboże na swój kontrakt.
Ale to było raz. Jak jest gorszy urodzaj, to kłopotu ze skupem nie ma. Ale jak rok
jest dobry i wszędzie zboża pełno, to i sprzedać trudno. Nawet z tymi nadwyżkami
co w ogrodzie wyrosną nie wiadomo co zrobić. Teraz każdy się zastanawia co siać.
Monolog Czesi jest długi i nie pozbawiony emocji, choć nie tak kategoryczny
w swojej wymowie jak ostatni wywód jej męża. Wczuwam się. Gorączkowo
szukam w Internecie czym przed laty zasiewano te ziemie i pewnie klikam na coś
nieuważnie,
bo
otwiera
mi
się
strona
siedemnastowiecznego
Słownika
Języka
Polskiego w którym jakiś czas temu znalazłam “antabę”. Teraz wyświetliło mi się
następujące po niej hasło - “anyż”. “O!”, myślę lustrując tekst, “może to jest jakaś
podpowiedź
co
zasiać?
Znam
przecież
anyż
biedrzeniec,
pachnie
tak
pięknie
i w ogrodzie wygląda okazale...”. Podobnie jak w poprzednim haśle, poniżej
umieszczono ilustrujący je cytat. Kolejny wyimek ze spisu inwentarza kaliskiego.
“Ogród
przed
tą
stodołą
zasiany
połowicą
hanyżem,
zagonów
6,
ostatek
konopiami”.
Hmm... Anyż, to może niegłupi pomysł, co do “ostatka”, to jeszcze się zastanowię. Jedno jest
pewne,
należy
mieć
na
względzie
współczesne
realia,
gdy
chce
się
zadbać o kontinuum.
Kontinuum
Zmywarka Robaków jest z XXI wieku, bo wszystko w ich kuchni jest najnowszej
generacji. Marcin, jeździł trochę po świecie, pracował w Norwegii budując domy
i odnawiając mieszkania, wie jak należy wyposażyć kuchnię. Pytaniem, czy kupić
zmywarkę, czy też nie, nawet nie zaprzątał sobie głowy. Zmywarka, jego zdaniem,
należy do standardu, tak jak zlewozmywak i lodówka. “Ty się, mamo”, mówi
Marcin,
“już
swoje
przy
zmywaniu
naczyń
wystałaś.
Teraz
będziesz
mogła
odpocząć”. Intencje syn Czesi majak najlepsze, ale to, że jego mama nie odpocznie
jest całkiem pewne. Taką ma bowiem naturę, że ciągle jest czymś zajęta. Jej
pracowite życie nie znosi próżni. Jeśli czasu istotnie będzie więcej, natychmiast
powiększy przydomowy ogród o dwa zagony marchewki, jedną grządkę bobu, albo
obsadzi dynią, którą, jak to już bywało, w razie urodzaju obdzieli wszystkie domy we wsi. A
przy
myciu
naczyń,
zdaniem
Czesi,
to
się
nawet
odpoczywa.
Zawsze
to
lubiła. Najpierw talerze myła w misce, później w zlewie, następnie w emaliowanym
zlewozmywaku, który jej syn jakieś dwanaście lat temu wymienił na stalowy. Dziś
w tej kuchni ze szkła i stali jest zlewozmywak z fragranitu, a jakże, ale nikt w nim
naczyń nie myje. Chcąc nie chcąc Czesia zapakowuje zmywarkę metodycznie
układając naczynia dokładnie według instrukcji. Przedtem jednak spłukuje garnki
i talerze “z pierwszego”, żeby w kuchni nie unosił się zapach niezmytych statków.
Obok talerzy wkłada też swoją ulubioną miseczkę, w której je owsiankę na
śniadanie. Podobnie jak babka Mazurowa Czesia na śniadanie je zawsze to samo
i nie ma ochoty na zmiany. Podobieństwo do Mazurowej jest również i takie, że
miseczkę ma Czesia blaszaną, emaliowaną. Z tą jedną różnicą, że miseczka Czesi
jest odrobinkę, ale naprawdę tylko troszeczkę dziurawa. Dziurkę Czesia zatkała
szmatką.
Po posiłku miseczkę płucze i wkłada do zmywarki. Marcin kiedy ją tam zauważy
wyjmuje,
myje
starannie
pod
bieżącą
wodą,
wyciera
i
odstawia
na
miejsce.
Pierwszy raz zostawił miseczkę w zmywarce, ale wcześniej szmatkę wydłubał
drucikiem, bo bał się, że szmatka wypadnie i wkręci się... No, sama nie wiem w co,
przecież nie w turbinę, tylko w to, co tam mają w swoich bebechach nowoczesne
zmywarki. Wyobrażam sobie, że taka machina cała ze stali nierdzewnej i kosmicznej
elektroniki,
która
za
pomocą
kolorowych
świetlnych
literek
i
cyferek
informuje użytkownika, jaką właśnie wykonuje czynność i ile czasu pozostaje do
końca programu w zetknięciu z reliktem przeszłości jakim jest kawałek gałganka,
mogłaby
się
rzeczywiście
zatkać
ze
zdumienia,
a
rozumiem
też
nawet
odmówić
dalszej
niezadowolenie
Czesi
współpracy.
Więc
choć
rozumiem
zmywarkę,
z wydłubywania szmatki i ustawicznego odtykania dziurki. Po krótkich ustaleniach
Czesia z synem osiągnęli konsensus. Miseczka myta jest ręcznie i zmywarce teraz
szmatka nie grozi.
Czesia opowiada mi to beznamiętnie, napomyka o tym, ot tak, przy okazji, jak
mówi czasami, że cały dzień pieliła w ogrodzie, albo, że tej nowej kwoce, co
siedziała na jajkach wylęgły się tylko dwa kurczaki. Ale ta opowieść, choć w żaden
sposób przez nią nie eksponowana, głęboko zapada mi w pamięć. Już drugi dzień
chodzę i myślę o starej szmatce w zmywarce jak o zetknięciu dwóch światów.
O zetknięciu dwóch światów
Są w moim życiu dwie wsie. Jedna sprzed dwudziestu pięciu lat ciągnąca za sobą
ogon
wspomnień.
Ta
wieś
ma
chłodną
pachnącą
ziemniakami
sień,
piwnicę
z beczką kiszonej kapusty, kuchnię z fajerkami na której odstawiony na bok blachy
już od rana gotował się obiad. Z tamtej wsi nie było czym dostać się do miasta,
żeby kupić sobie nowe meble “na zapisy” i wystać je później w kilkudniowym
ogonku. Drogę do tamtej wsi wysypano czarną szlaką, którą mieszkańcy w “czynie
społecznym” rozparcelowali zasypując większe dziury. W moje pierwszej wsi jest,
powiedzmy... O! Maj roku 1995 i nasze podwórko porasta wysoka trawa. Jadę więc do
Brzeziej Łąki, gdzie Jurek Gratka, szwagier Czesi, zrobił ze spacerowego wózka
kosiarkę samoróbkę i pożycza ją wszystkim wokół. Wiem, że pożyczy i mnie.
Mamy więc, a jakże, w tej naszej wsi lat 90. strzyżone trawniki z obowiązkowym
“iglakiem” pośrodku. Coś już przecież wiedzieliśmy o tym jak ludzie mieszkają
gdzie indziej. Na pastwiskach pod lasem pasą się krowy. Kury, gęsi, kaczki i dzieci
chodzą po drodze bez dozoru, a po wielkiej ulewie wszystkie taplają się w tej samej
kałuży. Dzieciaki z całej osady, krzyczą do Stasia Robaka “wujku!”, bo chcą by
zabrał je na przyczepę i przewiózł kawałek, kiedy wraca z pola traktorem.
Dziś nasza osada niby ta sama, a całkiem inna. I to jest moja druga wieś. Liczne
domy, które wyrosły tu jak grzyby po deszczu mają zadbane podwórka, a w wielu
przedwojennych budynkach odnowiono elewacje. W mojej drugiej wsi dzieci i drób
nie wychodzą na drogę bez opieki, więc gdy pani Zosi Arkadkowej, wymyka się
poza ogrodzenie stadko kaczuszek, zaraz nakazuje wnuczce: “Dorotka, lećta po
kaczki! O, bez taką małą dziurę wylazły!”, dziwi się i poprawia siatkę ogrodzenia
po staremu - zastawiając ją deską. W mojej drugiej, nowej wsi przed każdym prawie
domem stoją dwa samochody, a u niektórych sąsiadów firmy ogrodnicze projektują
architekturę zieleni. Koni nikt by już tu batem nie smagał, ale też nie ma już koni.
Zwierzętom z sąsiedztwa dobrze się powodzi, a koniom z pobliskiej stadniny zwłaszcza. Mają własnego weterynarza, zbilansowaną karmę i dobrze utrzymany
padok. Dzieci z okolicznych wsi uprawiają jeździectwo. Rolnicy jak za dawnych lat
narzekają, że nic się już teraz nie opłaca i jak zawsze pracują niestrudzenie by
sprostać swoim potrzebom, tyle tylko, że potrzeby ich są już teraz zupełnie inne.
W tej nowej wsi, w najnowocześniejszej kuchni o wysmakowanym designie stoi
w szafce emaliowana miseczka Czesi Robakowej z dziurką zatkaną szmatką. Stoi
sobie jak symbol zetknięcia dwóch różnych epok, w których życie stało się moim
udziałem. Obie dobre i bliskie niczym kochani przyjaciele, wiemy, że nie są bez
wad, ale zdążyliśmy już dobrze ich poznać i przyjmujemy z całym dobrodziejstwem
inwentarza.
Dwa
bieguny
ludzkiej
świadomości
z
przełomu
wieków.
Dwie
rzeczywistości niczym dwa różne uniwersa. Z żadnym nie chcę się rozstać, bo bez
żadnego z nich nie umiem się obejść.
Dwa światy. Do którego z nich bardziej przynależę? Nie wiem.
PS
Stanisław Florecki “Wielkolud” zmarł w roku 2000, jego żona, Jadwiga Florecka,
siedem lat później.
Arkadek Janik zmarł w roku 2012.
Adaśku od Bednarskich razem z żoną Janeczką wyprowadzili się do sąsiedniej wsi,
wybudowali dom blisko drogi, nie chcieli mieszkać na “końcu świata”.
Czesia i Stanisław Robakowie, dobrze się mają, pracują niestrudzenie, spokojnie im się
żyje.

Podobne dokumenty