Violetta Nowakowska Już tak nie będzie
Transkrypt
Violetta Nowakowska Już tak nie będzie
Violetta Nowakowska Już tak nie będzie Ścieżka Ścieżka w lesie wysuszona na popiół, szyszki trzaskają pod stopami, te zeszłoroczne, bo nowe wiszą jeszcze na sosnach zwarte i zielone jak plastikowe breloczki. Łąka przed domem miejscami wyschła, a przecież pełnia lata dopiero przed nami. Upalny mamy ten początek czerwca 2015. Trawnik pożółkł tylko szczawie podniosły liście, więc, oczywiście, jak co roku, dużo mówimy o tym, że trzeba się będzie ich pozbyć. Szczawie jednak mogą się czuć bezpieczne, z góry wiadomo, że jak zwykle pożałujemy koniczyny, babki lancetowatej, jaskrów i kocanki, ręka nam zadrży i nikt nie odważy się pryskać na dwuliścienne. Niech będzie tak jak jest. W końcu to nie park przed pałacem w Łańcucie tylko kawałek trawy za starą wiejską chałupą i stodołą z XIX wieku. Nagrzana łąka pachnie upojnie. Od strony lasu słychać kukanie kukułki. Wszystko razem to jakaś obłędna fuzja dźwięków, zapachów i kolorów. Idylla. Szpaki obskubują rosnącą za moimi plecami czereśnię, a spod lasu dochodzi klangor żurawi. “Klangor”- całkiem niedawno nie znałam tego słowa, nie znałam nawet tego odgłosu, słyszałam, pewnie, że słyszałam, te pokrzykiwania - cóż z tego, kiedy nie wiedziałam, że to żurawie. Mija właśnie dwadzieścia pięć lat naszego życia w tej osadzie. Życia wcale niełatwego, ale gdyby ktokolwiek zapytał mnie, czy chciałabym przed laty zmienić tę decyzję - nigdy! Co więcej tak samo odpowiedzą też nasze dzieci i - miejmy nadzieję, za jakiś czas - dzieci ich dzieci. To jest nasze miejsce na ziemi. I już. Niedużo, bo tylko trochę ponad dwa hektary lichej ziemi pod lasem. Obok domu zasadzony naszą ręką sad, dalej łąka, niegdyś pastwisko, dziś nieużytek przecięty ukośną linią rowu. Kilka lat temu korzystając z namiastki wody wczesną wiosną razem ze starszym synem wkopaliśmy przy tej mokrej kresce parę sadzonek wierzby płaczącej. Zostały zabezpieczone przed apetytem młodych saren i różkami koziołków. Na nic. Z kilku sadzonek ocalała tylko jedna. Dziś jest młodą wierzbą, dość rosłą i silnie zakorzenioną i chyba nic już jej nie grozi. Jej długie wiotkie gałązki powiewają na wietrze, a my planujemy, że trzeba będzie uzupełnić krajobraz szpalerem wierzb, tych zwykłych rosochatych, bo właśnie te wyglądają najpiękniej. Sosny, łąka, ciemna ściana lasu, miałki piasek ścieżki to cały obraz wsi i niestety, cała wiedza o wsi, jaką miałam gdy kupowaliśmy to miejsce. “Kupowaliśmy to miejsce”, jakże to brzmi! Jakaż swoboda w tym słowie, jaki dostatek, niemal szastanie. Mój Boże! Nie była to żadna fanaberia przecież, tylko najzwyklejsza konieczność. Kiedy ktoś wspominając swoje dzieje mówi nagle: “w 1988 roku...”oboje z mężem stawiamy uszy czujnie jak zające. Bo osiemdziesiąty ósmy to dla nas początek nowej epoki. Fatalny rok - mąż stracił wynajmowany na stolarnię lokal. I zarazem rok błogosławiony postanowił bowiem, że tym razem rozpocznie działalność wyłącznie na swoim. Pamiętam ten dzień, choć wszystko było jak zwykle. Wrócił z pracy jak co dzień Moja babcia mieszkała na Podlasiu w Węgrowie w jednopokojowym domku który z racji wystroju i swych miniaturowych rozmiarów przypominał mi zawsze domek dla lalek, Jasna tapeta w róże, białe firaneczki, przedwojenna szafa z owalnym lustrem i leżące na łóżku koronkowe poduszki. Od kiedy pamiętam dom razem z babcią stanowił centrum wszechświata, ale w moim depozycie wiedzy o życiu na wsi Węgrów się nie liczył. Prawdziwej wsi było w tam tyle, co kot napłakał. Mieszkańcy chętnie eksponowali status miasta, podkreślając fakt, że w tu nawet gospodarskie zwierzęta trzyma się “na Glinkach”. Glinki - skupisko kilkudziesięciu stodół zbudowanych z łączonych na zrąb bali odsunięte na obrzeża miasta, dzieliło jego krajobraz na miejski i wiejski. W tym wiejskim pachniało słomą, sianem i obornikiem - najpiękniejszym zapachem wakacji. Nieprzerwanie beczały kozy, gdakały kury i zawsze o tej samej godzinie rozpoczynała się pora dojenia. Wtedy my “miejska” młodzież miejscowa i letniskowa przysiadaliśmy wysoko na poprzecznych żerdziach ogrodzenia i leniwie kołysząc blaszanymi bańkami czekaliśmy aż pan Ryczkowski skończy udój i ponagli nas niecierpliwie. “Ej, tam, kawalerka, to mleko chcecie mieć na kolację czy na śniadanie? Jakby na was nie huknąć to do rana byśta tak siedzieli...”. A pewnie... Siedzielibyśmy, była to - z czego nie dość jasno zdawaliśmy sobie wówczas sprawę - nasza ulubiona pora dnia, ulubiona pora życia i najulubieńsze nieróbstwo. Ledwie kilkaset metrów dalej w stojących pomiędzy szpalerem lip niskich drewnianych domach płynęło według ustalonego rytmu spokojne małomiasteczkowe życie. W przydomowych ogródkach od strony podwórka pęczniał nagrzany słońcem agrest i obsypywały się z krzaków owoce czarnej porzeczki. W tych od strony ulicy kipiały kolorami rudbekia, nasturcja i kamienne goździki. Na wąskie chodniki już w sierpniu opadały pojedyncze wyschnięte liście lip, a wieczorami ulicę wypełniał zapach floksów i maciejki. Moja babcia nie miała nawet drobiu, a jedyny żywy kogut, którego kupiła na targu na rosół, gdy przyjechałam do niej na wakacje, natychmiast został przeze mnie oswojony, Dałam mu na imię Igor i stał się moim ulubieńcem. Dekonspirował mnie wyciągając z torebki papierosy, które ukradkiem podpalałam. Nosił je ostentacyjnie, maszerując z wypiętym torsem po ścieżce podwórka, po czym siadał przy mnie na ławce, z carmenem niedbale zwisającym z dzioba. Był równie piękny jak mądry, jego rude pióra mieniły się w słońcu wszystkimi odcieniami najczystszej miedzi. Wysiadywanie rano z Igorem, a w porze udoju “z kawalerką” na Glinkach było całym moim doświadczeniem wiejskiego życia. Nikłą tę wiedzę uzupełniała leniwa lektura Chłopów Reymonta, Chaty za wsią Kraszewskiego i Nad Niemnem Orzeszkowej, słowem tego, co na chybił trafił wyciągnęłam z babcinej biblioteczki. Tyle wiedziałam o wsi. Mizeria, co tu kryć. mizeria. Doświadczenia wsi mojego męża sięgały wczesnego dzieciństwa i kończyły się wraz z osiągnięciem przez niego wieku szkolnego, kiedy to podłym postępem został zwiedziony przez rodziców (“tylko do fryzjera pojedziemy, tylko do fryzjera”) i wsadzony do pociągu relacji Kluczbork - Wrocław. Zabrano go z raju dziadków i mimo rozpaczliwego sprzeciwu wywieziono do wielkiego miasta “do szkół”. Wieś doświadczana przez kilkulatka (zwłaszcza gdy nie jest wsią, tylko samotnym domem dziadków w lesie) jest ogrodem Eden i Ziemią Obiecaną. Dwa w jednym. Rzeczywistość ta jakkolwiek intensywnie przeżywana, ze znajomością wiejskich realiów ma jednak niewiele wspólnego. Ogranicza się do porannej zupy mlecznej, biegania na bosaka bez względu na pogodę oraz bliskiego koleżeństwa z kilkoma traszkami, jedną żabą drzewną i niezliczoną ilością skorków. Oto, szczerze to powiedzmy, cała nasza znajomość wsi. Wystarczyłaby chyba jedynie do namalowania przesłodzonego landszaftu. Tymczasem minęły niepostrzeżenie dwie kolejne dekady naszego życia (z czego jedną zdążyliśmy już przeżyć razem) i oto oboje z mężem siedzimy w maluchu rozpoczynając naszą podróż do przyszłości. Zwrotne momenty życia, mają zwykle to do siebie, że dopiero z perspektywy lat możemy powiedzieć, że zmieniły bieg historii. Kiedy je akurat przeżywamy często uchodzą za incydent. Nam też wydawało się wtedy, że wybieramy się na wycieczkę. Widzę nas jak w najlepszych humorach mościmy się w samochodzie ciesząc się na niedzielę za miastem - Nie chcę wiele, niech się znajdzie jakaś nieduża ale solidna stodoła - powtarza mąż kolejny raz, a mnie przychodzi do głowy, że usiłuje zaklinać rzeczywistość, więc i ja ośmielam się głośno wypowiedzieć swoje niedorzeczne marzenie. - Niech będzie tak jak na Podlasiu. Proszę cię, szukajmy jakiegoś miejsca, żeby były sosny i piachy. Może by się udało, żeby w takim właśnie miejscu stała ta twoja stodoła. Ta twoja stodoła Na początku wcale nie było jej widać. Na początku w ogóle nie było wiadomo, że to jest jakiś początek. Może za wyjątkiem tego oczywistego faktu, że był to początek marca 1989 roku. Mieliśmy za sobą kilka wypraw do okolicznych wsi. Bez rezultatu ale i bez rozczarowań bo trudno przecież spodziewać się spektakularnych sukcesów kiedy jest się bez pieniędzy, bez planu działania, choć przecież nie bez nadziei... Tym samochód razem zostawiliśmy na skraju jakiejś miejscowości, droga asfaltowa urwała się nagle, co natchnęło nas myślą by ruszyć na spacer do lasu. Szeroki leśny trakt także miał swój nieoczekiwany koniec i oto wyszliśmy na małą wiejską osadę. Na wielkiej polanie okolonej pasmem wysokich sosen przycupnęło wśród pól kilka pojedynczych gospodarstw. Jak się okazało wieś nie była “przejezdna”, wrócić można było jedynie tą samą drogą. “Koniec świata”, powiedział mąż wpatrując się z zachwytem w klamrę lasu zamykającą się wokół przysiółka. Była niedziela, dwie dziewczynki w białych bluzkach szły drogą przez wieś. - Przepraszam, jak nazywa się ta miejscowość? - Raków - odpowiedziała jedna z nich. Miała jasne włosy i była tylko trochę starsza od naszej córki. - Ale my mówimy “Najchów”. “Najchow” z niemiecka Nowy Dwór - a więc Raków kolonia. Na szczegółowej mapie też znaleźliśmy taką nazwę. Uwagę naszą przykuł pierwszy dom, okazały pustostan o ciekawej architekturze. Od dwudziestu pięciu lat i nic się nie zmieniło, popada w dalszą ruinę i dziś także intryguje przyjezdnych. Przed wojną była tam karczma. Drugie z kolei gospodarstwo minęliśmy nie poświęcając mu najmniejszej uwagi. Dom oblepiony z kilku stron drewnianymi dobudówkami, skutecznie skrył się przed naszym wzrokiem. Kika lat później dowiedziałam się że rozliczne szopki poprzyklejane do każdego domostwa na Kaszubach nazywa się “szałerkami”. Szałerki przez długie lata ugruntowały w polskiej wsi zasadność swego istnienia. Różni je tylko regionalna nazwa. Stały się wiejskim stylem życia. Po pierwsze - metodą na ciasnotę: “Pomieścimy się, zawsze przecież można dostawić szałerek”. Sposobem na nieporządek: “Zanim się posprząta to się postawi szałerek”. Na rozrastający się inwentarz: “Jeszcze piętnaście gęsi? Zmiłuj się kobito?! Toć będę musiał postawić nowy szałerek!”. W zabudowaniach, które minęliśmy szałerki były przynajmniej ze cztery. Miejsce wskazała nam dopiero gospodyni z następnego domu, a my rozmawiając z nią nie przeczuwaliśmy nawet, że oto spotkaliśmy Czesię Robakową, która niebawem stanie się najbliższą, nieocenioną sąsiadką i przyszywaną ciocią naszych kolejnych dzieci na urodzenie których przyjedzie nam jeszcze cierpliwie poczekać. - Dom Wichułów jest na sprzedaż - powiedziała. - Ten poprzedni. A w każdym razie, stajnia mogłaby być pod wynajem. Gospodyni niedawno owdowiała i chce się stąd wyprowadzić. O stajni mąż nie chciał słyszeć, stodoły nie zauważyliśmy, na dom w ogóle nie było nas stać. - To ruina wymagająca gigantycznego nakładu środków - zawyrokował rzeczowo. - A na wynajem się nie piszę. Mimo to poprosiłam, żeby właścicielka pokazała nam obejście, a kiedy ujrzałam łąkę za domem byłam urzeczona. Cena, oczywiście, przewyższała nasze możliwości. W tamtym czasie, każda cena je przewyższała. Ta zwłaszcza. Co ja w ogóle mówię o jakichś możliwościach...Możliwości nie mieliśmy żadnych. Oferta dodatkowo jeszcze kłóciła się ze zdrowym rozsądkiem. Potrzebowaliśmy niewielkiego lokalu, a tu przestrzeni było niedorzecznie dużo. - Kup to miejsce, a urodzę ci siedmiu synów - zadeklarowałam beztrosko. Słowa choć bezmyślnie wypowiedziane wybrzmiały najwidoczniej w dobrą godzinę. Niemal rok później, gdy zawiłe formalności prawne zostały dopełnione, a niekończące się rozprawy sądowe o podział majątku zamknięte, położyliśmy przed właścicielką na stole całą sumę. Zapadł mi rozliczyć. w Wieś pamięć zwłaszcza spowijała grudniowy nieprzenikniona wieczór, ciemność. kiedy W pojechaliśmy tamtych latach się lampy oświetlające żwirową drogę najczęściej nie świeciły. Biegały za to spuszczone na noc psy. Kiedy wysiedliśmy z samochodu podniosły jazgotliwy alarm. Długo i coraz głośniej stukaliśmy do drzwi zanim nas wpuszczono. Właścicielka, jej syn i synowa, wszyscy wydali mi się jacyś spłoszeni. - Widzi pan, co ja robię? - spytała Wichulina wskazując na rozpaloną kuchenną płytę. - Widzę - odpowiedział mąż. - Przywieźliśmy pieniądze. Nie chcieliśmy państwa zaskakiwać, ale nie było jak zawiadomić. Nie chciałem, żeby pani czekała. Syn gospodyni i mój mąż układali na stole przykrytym wysłużoną ceratą starannie odliczane banknoty: ...sześćset, siedemset, osiemset, dziewięćset, tysiąc... Byli jacyś nieswoi, prawda? - zapytałam męża po wyjściu. - Pewnie im ciężko sprzedawać dom. - To nie to - uspokoił mnie. - Widziałaś co było na kuchni? - Gotowało się coś. - Oj, święta naiwności - popatrzył na mnie z politowaniem. - Nie gotowało, tylko pędzili bimber. - Jedźmy już. Muszę się położyć. Wsiadłam do samochodu i przez chwilę mocowałam się z pokrętłem usiłując odchylić fotel. Byłam w zaawansowanej ciąży. Kilka dni później w ostatnich dniach grudnia 1989 roku przyszło na świat kolejne dziecko. Nasz pierwszy syn. Nasz pierwszy syn Ma dziś dwadzieścia pięć lat i kończy medycynę. Jeździ po świecie na różnego rodzaju sympozja i przygląda się coraz to innym kawałkom Europy. Dziś korzystając z pięknej pogody siedzimy oboje na rozpalonej słońcem łące. Ja w wiklinowym fotelu on bezpośrednio na trawie, Wdycha zapach traw, wpatruje się w ścianę lasu. Kładzie się, nawet poduszki nie położył sobie pod głowę. - Najpiękniejsza jest polska wieś. Najpiękniejsza - mówi z całym przekonaniem. - I jeszcze te żurawie, jak one głośno śpiewają... - Klangor - podpowiadam - profesor Miodek mówi, że to się nazywa “klangor”. - Brzmi jak skrzypienie ciężkich drzwi. - Raczej jak skrzypienie żurawia przy studni. - Tyko mi nie mów, że nazwa wzięła się właśnie stąd... - Myślę, że taka może być etymologia. Żuraw studzienny ma wszystko podobne do żurawia: głos, charakterystyczny ruch i to że czerpie wodę. -Faktycznie. Dobrze, że ta stodoła została wreszcie odnowiona – zmienia nieoczekiwanie temat. Stodołę z muru pruskiego wybudowano w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku. - Rok urodzenia Bułhakowa - zauważył wiele lat temu Jonatan, bo czytał akurat kolejny raz Mistrza i Małgorzatę i była to wówczas jego ulubiona książka. Chyba podczas pierwszego spędzonego w Rakowie lata odkryłam, że jeden z szałerków, przylegająca ściany do zostały stodoły przez szopka, poprzednich skrywa gospodarzy przepiękny szachulec. zatynkowane. W Pozostałe jednej chwili postanowiłam, że odbijemy tynk i przywrócimy stodole dawną świetność. Zdobycie odpowiedniego materiału do renowacji okazało się dziecinnie proste. Kiedy któryś z sąsiadów rozbierał stary budynek z szachulca mąż brał taczkę i ładował glinę do worków. W tamtych latach gospodarze woleli stawiać nowe murowane, niż odnawiać stare budynki. Gliny nazbierało się ze dwadzieścia worków. O uzupełnienie ścian poprosiliśmy sąsiada, pana Arkadka, który jako młody chłopak pomagał starym wygom budować domy w tej technologii. Przychodził wczesnym rankiem, rozrabiał glinę w stojącej na podwórzu żeliwnej wannie i przez pozostałą część dnia wodził ręką po nierównej powierzchni rozpostartej pomiędzy belkami. Wyglądało to jak taniec szamana. - Poprawić datę? - zapytał z wysokości rusztowania - czy zaciągnąć gliną? - Jaką datę? Nie widzę żadnej daty! - Niech się pani sąsiadka przypatrzy. Z drobnych kamuszków wyłożyli. Tu przy szczycie stoi 1891, chałupa też z tego samego roku. Moja stodoła dwa lata starsza, ale już się cegła sypie, będę musiał rozebrać, bo się rozpada. To jak zaciągamy? - Nie, proszę nie zaciągać. - To niech mi pani kierowniczka da z ziemi jakiś mały kamyk, albo i ze dwa, bo tu parę odpadło, do jedynki trzeba wcisnąć od dołu. Od tamtej rekonstrukcji minęło dwadzieścia lat. W maju tego roku po raz drugi odnawialiśmy stodołę. Jonatan zadbał o to by datę z kamyków uzupełnionych przed laty przez pana Arkadka zastąpiły cyfry z metalu. Glina tyle lat przechowywana z myślą o kolejnej renowacji już się kończy. Zostało zaledwie kilka worków. Niestety, większość budynków z szachulca w naszej wsi (w okolicznych podobnie),zatynkowano albo rozebrano. Te które doczekały obecnych dobrych lat, mają szansę na ocalenie - coraz więcej właścicieli docenia ich urok i podejmuje trud odbudowy. - Trzeba by wyrobić nową glinę z sieczką - radzi pan Stanisław Robak, sąsiad z za miedzy, odpowiadając na moje zmartwienie. - Skąd wziąć sieczkę? - zastanawiam się. A nie wiem, ja tam swoją sieczkarnię już z dwa lata temu na złom oddałem. Kiedyś w każdym gospodarstwie była, bo ludzi mieli konie, świnie to im sieczka, ospa, śruta, do paszy była potrzebna. Teraz nikt zwierząt nie trzyma. Nie opłaca się. Nie opłaca się Według opinii znajomych rolników nie opłaca się już: hodowla trzody chlewnej, produkcja mleka, uprawa tytoniu, buraków i większości zbóż. Ogród warzywny opłaca się mieć tylko dla siebie, podobnie kury. Pani Zosi Arkadkowej, opłaca się mieć jeszcze stadko kaczek i dwie prześlicznej urody nakrapiane perliczki. Perliczki są czujne, krzyczą głośno, gdy nad podwórkiem zaczyna krążyć jastrząb. Reszta drobiu jest więc bezpieczna. Więc perliczki trzymać warto, ostrzegają zwłaszcza siedzące na dachu stodoły gołębie. Hoduje je Rafał, syn Arkadków. “Ale tylko dla siebie”, tłumaczy, “bo gołębi teraz na handel trzymać już się nie opłaca”. Lista uprawi hodowli rzekomo nieopłacalnych jest bardzo długa. Piszę jednak “rzekomo”, bo rzecz wydaje mi się niejednoznaczna. - Dlaczego nie opłaca się siać zbóż? - pytam sąsiada przy jakiejś okazji. - Mechanizacja weszła - mówi Stanisław Robak - małe gospodarstwa nie mają już zwierząt. Tylko fermy. No i granice otwarte, a na zachodzie tańsze zboże jak u nas. To od kogo hodowca kupi? Wiadomo, że od tego, co sprzeda taniej. A oni tam mają tańsze, bo dotacje większe dostają. Stara unia ma lepiej. - “Stara unia”, czyli państwa, które weszły do unii wcześniej do nas? Sąsiad kiwa głową i dalej z niezachwianą pewnością przedstawia swój punkt widzenia. - U nas na wszystkim korzystają pośrednicy. Jeśli ktoś nie ma gdzie zboża przetrzymać, to sprzedaje za pół ceny. I dużo osób w ogóle nie sieje. Albo nowalijki: boćwina, młoda marchew, to wszystko było kiedyś drogie i wiosną rolnik na tym zarabiał. A teraz: jak nie Maroko, to Hiszpania, jak nie Hiszpania, to Włochy. Zielone przychodzi stamtąd. U nich nie ma takiej zimy. Kiedy my siejemy, to oni już mają gotowe do zbioru. Pierwsi są. I co jeszcze - nie ma już takiej różnicy w cenie między starym warzywem, a nowalijką. U nas na rynku ogrodniczym zostali tylko ci, co przykrywają fryzeliną. Im się jeszcze opłaca. Albo weźmy targ w Oleśnicy. Dawniej rano wszyscy renciści szli na targ i zaopatrywali siebie i rodziny w świeże warzywa. Teraz w każdym większym sklepie i w każdym zieleniaku takie same kupią też świeże i właściwie za tyle samo. To i na targowisko dużo mniej ludzi przychodzi. Kiedyś jak stary ziemniak kosztował złotówkę, to młody kosztował siedem. Rolnikowi się opłaciło z młodym ziemniakiem na targ jechać. A teraz stary złotówkę, a młody złoty dziewięćdziesiąt. Wiadomo, że nie nasz, ale ludzie kupują - tani. “Dlaczego nie opłaca się?”, pan Stanisław powtarza moje pytanie i żeby podkreślić jak oczywista jest odpowiedź, wzgardliwie wzrusza ramionami. - Najlepiej jak to wytłumaczę na tytoniu - mówi. - Bo na tym przykładzie dobrze widać, jak to wszystko szło. - No, ale też - włącza się z do rozmowy Czesia Robakowa - kiedyś rolnik niewiele potrzebował, wystarczyło mu przeżyć. Moi teściowie - wyjaśnia - razem z dziećmi wyruszyli z Grabownicy na Kieleczczyźnie i znaleźli się tu Ziemiach Odzyskanych. Przyjechali jakby do całkiem innego świata. Przecież tam w Kieleckiem nawet prądu nie było. - Ale pomału, pomału jak nastaliśmy tutaj - wspomina jej mąż - polepszało nam się. Aż przyszedł czas, kiedy już uprawa opłacała się. To był rok 1982. Ja żem wtedy za uprawę tytoniu kupił traktor i wpłacił całość na malucha. I jeszcze nie koniec! dopowiada - bo i teściowa moja, Jadwiga Florecka, pożyczkę spłaciła. Myśmy do spółki ten tytoń mieli. Ona razem z nami pracowała. Ja na ich polu posadziłem sobie ziemniaki, a tu na naszym, bo tu był większy kawałek, wsadziliśmy tytoń. Floreccy sobie pożyczkę na remont domu wzięli i po tym jak nam się tytoń udał co do grosza spłacili. - To może by i teraz tytoń uprawiać - zastanawiam się. - To jest całkiem nie tak - denerwuje się sąsiad na moją niewiedzę. - Tytoń wydajność ma teraz mniejszą i mniejsze zapotrzebowanie jest. Nie opłaca się. Ja wtedy miałem hektar dwadzieścia tytoniu i wziąłem milion z hakiem. Maluch kosztował dwieście tysięcy, traktor czterysta. Kupiłem jeszcze pług i kultywator. Liczmy, że z hektara wziąłem milion. Teraz za hektar weźmie się czterdzieści do pięćdziesięciu tysięcy. Dawniej było tak: spadaki, nadspadaki, środkowe liście, podwierzchołkowe i wierzchołkowe - wymienia odginając przy wyliczaniu palce - wszystko szło. Hektar tytoniu dawał cztery tony suchego surowca. A teraz: spadaki - nie idą, wierzchołkowe nie idą, dziś to jest zły towar, obrywa się i zostawia na polu. Z nadspadaków, tylko te liście, co się je szybko zerwie mogą być, a reszta też nie idzie. Bierze się środkowe, podwierzchołkowe i wierzchołkowe. Wydajność z hektara spadła. Jak wtedy było cztery tony, to się teraz zrobiło dwie. No i cena jest inna. Policzmy: ja wtedy z hektara miałem pięć maluchów. No, niech będzie, że cztery. A teraz z hektara tytoniu wezmę ile? Maluchów już nie ma, więc liczmy jakiegoś opla corsę na przykład. Jakby nie patrzeć - dużo gorzej. Chociaż wtedy opli na naszym rynku nie było. A malucha, to nie muszę nikomu tłumaczyć, brało się na zapisy. Wpłacało się i trzeba było czekać. Może się akurat wylosuje, jak się będzie miało szczęście. Robakowie mieli szczęście. Wylosowali. Ich maluch przez długie lata był jedynym samochodem we wsi. Kiedy my w 1989 kupowaliśmy tu dom także mieliśmy malucha. W naszej wsi były więc znowu dwa samochody. Znowu, bo jak wspomina pan Stanisław, “wcześniej Adaśku Bednarskich miał syrenkę i drugą Tadek Major, zięć Młynarczyka”. Ale samochód na wsi, wiadomo, wszystko musi wozić. - A jeszcze - dodaje Stanisław Robak - kiedy tu ciągnika żaden nie miał! No i woziło się, woziło się tymi syrenkami, sobie, sąsiadom. Co popadło i komu popadło. Z dalszej opowieści sąsiada wynika, że obie syrenki wreszcie całkiem się popsuły, części nie było, więc stały przed domem zdezelowane. Dzieci się w nich bawiły, czasem jakaś kura zniosła w środku jajko. Więc z Najchowa znowu wszyscy chodzili wszędzie na piechotę. Jakiś czas później, kiedy Czesia Robakowa z chorym na serce kilkumiesięcznym młodszym synkiem musiała nagle jechać do szpitala, wzięła dziecko na ręce i pobiegła do autobusu. Piotruś zmarł w 1982 roku, telefonu we wsi nie było. Telefony założyli nam dopiero szesnaście lat później, ale wtedy tutaj był już inny świat. Inna epoka. Inna epoka Siedzimy obie z Czesią przy stole i zapisujemy na kartce jak rozwijała się nasza osada. - Najpierw domy - mówi Czesia. - Od wojny było tu dziewięć numerów, osiem rodzin. - Jak to osiem? - dziwię się. - Siedem, dobrze pamiętam, że kiedy kupowaliśmy ten dom rodzin było tylko siedem. Czesia kręci głową, (kto może lepiej wiedzieć, jak nie ona) i jednym tchem wymienia: Adaśku Bednarski, Tadek Major, Arkadek Janik, mój Stasiu, Woś, Lubrecht, Sękowski i wy. Bo po Molikowej, tam gdzie przedwojenna karczma, to już był pustostan. - Ach, my - śmieję się - nie policzyłam nas samych. Teraz domów jest równo dwadzieścia. - Tylko, że te pod lasem - mówi Czesia - to właściwie nie wiem, czy liczyć...? Bo te pod lasem, to nasze i jakby trochę nie nasze. Sami lekarze, wykładowcy akademiccy z Wrocławia. To nie jest prawdziwa wieś, to są wrocławskie sypialnie. Nastąpiła niewątpliwie polaryzacja środowisk. Kiedyś wieś była jednym wielkim organizmem. Żyło się wspólnie. Dzieci własne i dzieci sąsiadów do starszych osób mówiły “babciu”. Dawało to poczucie przynależności, formowało świadomość, że wszyscy przez sam fakt bliskiego sąsiedztwa i wspólnego losu należymy do tej samej rodziny. Kiedy Zosia, siostra Czesi była małą dziewczynką zapytana w szkole ile ma babć odpowiedziała najpoważniej, że pięć i widząc zdziwienie nauczycielki zaczęła głośno wyliczać, rezolutnie przy tym tłumacząc. “Najpierw dwie babcie Antonina i Michałkowa, dwie siostry rodzone, co mają za mężów dwóch braci Strzeleckich, potem babcia Florecka - to trzy, babcia Gratkowa - cztery i babcia Mazurowa - pięć”. Babcię Mazurową Zosia wymieniła na końcu, ale kochała najbardziej. Babcia Mazurowa była najważniejsza z trzech powodów. Powód pierwszy: wynajmowali u niej. Gdyby nie Mazurowa, Floreccy nie mieliby gdzie się podziać. Powód drugi: karuzela. Babcia Mazurowa miała pięciu wnuków z których najstarszy prawie dwudziestoletni Stefek robił Zosi z ośki do wozu karuzelę. Chciała sobie Zosia pojeździć na karuzeli, to inni kazali jej nie zawracać głowy i iść precz. Ale nie Stefek. Rozbierał drabiniasty wóz na części, jakby i w ciągu tygodnia pracy miał za mało, zdejmował koło, ośkę wbijał w ziemię, przywiązywał do koła drabinę i Zosia kręciła się na karuzeli całą niedzielę. Stary Mazur się czasem na niego złościł, “że rozumu nie ma” i przykazywał, “że mimo świętej niedzieli Stefek ma wieczorem wóz montować z powrotem, bo od poniedziałku trza będzie siano zwozić, a tu wóz na karuzelę przerobiony!”. Powód trzeci - kluski. Babka Mazurowa codziennie rano siadała na progu i jadła z Zosią kluski. Zanim wypracowały sobie obie ten dobry obyczaj, dzień w dzień toczyła się taka oto rozmowa. - Babciu, a co wy jecie? - Kluski. - A dobre te kluski? - Dobre - odpowiada babka i po chwili widząc wpatrzone w kubek oczy dziecka pyta. - A chcesz tych klusek? - No! - odpowiada Zosia skwapliwie. - A polecisz do domu po łyżkę? - No! - przytakuje Zosia ochoczo i biegnie po łyżkę aż się za nią kurzy. Znika w sieni klaskając bosymi stopami po ceglanej podłodze. Biegnie na górkę. Jej małe pięty bębnią teraz na schodach. Przynosi łyżkę, siada na progu z babką Mazurową i już jedzą razem. - A co, dobre kluski? - dopytuje babcia Mazurowa, odczekawszy chwilę żeby Zosia zdążyła połknąć przynajmniej ze trzy łyżki. - No! - szybko odpowiada Zosia, bo szkoda czasu na gadanie, kiedy klusek z garnuszka tak prędko ubywa. Sytuacja ta powtarzała się regularnie, w tamtych latach bowiem dzień był podobny do dnia, a kluczowe jego punkty stawały się rytuałem. Kiedy więc babka Mazurowa zasiadała rano na progu z blaszanym kubkiem pełnym makaronu z mlekiem, mała Zosia biegła na dół gotowa podjąć rozmowę, która zawsze w raz ustalonym porządku. Któregoś razu po kwestii: “A polecisz do domu po łyżkę?”, Zosia wypowiedziała sakramentalne “No!”, ale po łyżkę nie poleciała, już ją miała schowaną za sobą. Babcia Mazurowa bez zmrużenia powieki odczekała właściwą chwilę (trzy łyżki) i zapytała: “A co, dobre kluski?”, “No!” przytaknęła Zosia i wszystko zostało po staremu. Czesia opowiedziała mi tę historię kolejny raz, nie dając się długo prosić, choć nie lubi się powtarzać. Wie bowiem, że jestem tych opowieści tak samo żądna jak Zosia klusek. Mówiąc wprost - nigdy nie mam dość. Przy tej okazji uściśliła, że blaszany kubek babki Mazurowej był litrowy i czerwony, emalia odprysnęła tylko z jednej strony, ale lekko, nie był jeszcze dziurawy. Zresztą nawet gdyby był, w tamtych latach malutką dziurkę łatało się zatykając szmatką. Nowy garnek kupowało się tylko wtedy, gdy stary mimo zabiegów lutownika nie nadawał się już do użytku. Szczęściarze dostawali nowy garnek w prezencie ślubnym. Babce Mazurowej należy się pomnik. Żyła w warunkach jak na dzisiejsze czasy zupełnie niewyobrażalnych, choć pewnie nie przychodziło jej do głowy, że można żyć inaczej. Dom Mazurów miał piętro. Dół (kuchnię i dwie izby) zajmowali gospodarze: babka, jej syn, synowa i ich pięciu synów. Piętro zwane “górką” (pokój z kuchnią)wynajęli Floreckim. Floreccy mieli pięć córek. - Oni - Czesia kiwa z uznaniem głową - przyjęli nas na to piętro na sublokatorkę za czerwoną stówkę. - Czerwona stówka to było dużo pieniędzy? - Dla nas dużo, ale za wynajem “górki” dla takiej rodziny jak nasza - niewiele. Dużo dzieciaków to wielki bałagan, a babcia Mazurowa lubiła porządek. To nie taka znowu częsta rzecz w tamtych latach. Na co innego się wtedy zwracało uwagę, nie na to, żeby było ładnie. Ludzie co osiedlili w tych okolicznych wsiach, to wszyscy nasi - pochodzą Kielc. Każdy wie, że tam wielka bieda była. Tu ziemia lepsza, więc cieszyli się, że głodu już nie będzie. Że głodu już nie będzie W czterdziestym szóstym przyjechaliśmy tu z Grabownicy tuż przed Wielkanocą - mówi Stanisław Robak. - Za późno na sianie, więc żniw w tym samym roku już nie mieliśmy. W Grabownicy na przednówku, o tak jak teraz, maj, początek czerwca na ziemniakach i grzybach trzeba było przeżyć. Przywykliśmy. Ten pierwszy rok i tutaj ciężko nam było. Matka zaraz rozejrzała się i widzi, że na tym polu, na górce, co już nam dali jako nasze, wyrosły tak z rzadka pojedyncze kłoski. “Kuski”, mówiło się. Mama nam kazała pójść, i ile się da tych “kusków” nazbierać. To co z braćmi zebraliśmy położyła w stodole, wrota były porozwierane na przestrzał żeby przewiew był, aby tylko prędzej schło. I już zaraz następnego dnia na żarna matka wzięła, na mąkę zemleć. Więc coś tam na chleb było. Ci co przyjechali rok wcześniej, to już prawdziwe żniwa mieli. Ale i nam się jakoś udało przeżyć. Każdy w rodzinie, co mógł zaraz do innych gospodarzy na odrobek szedł i za tę robotę mogli my też coś od sąsiadów kupić. A nasze pierwsze żniwa, to były w czterdziestym siódmym dopiero. Cały sąsiek snopków ojciec z braćmi naskładali. Bonifacy i Tadek wtedy z ojcem pracowali bo starsi. Pamiętam ojciec wziął nas, wszystkie swoje dzieci do stodoły, pokazał snopki w sąsieku złożone przed młócką, a napakowane było aż pod sam dach i mówi: “patrzajta dziecioki, już nam teroz głód nie stroszny”. Na przednówku zawsze w chacie głodno było. Ale mały głód... O, tam, wielkie mecyje! Nikt sobie z lekkiego głodu nic nie robił. Matka chleb zawijała w szmatkę i kładła wysoko bo inaczej dzieci by zaraz cały zjadły. Matka wszystkim rozporządzała, całym jedzeniem, tak musiała gospodarzyć, żeby dla wszystkich starczyło. - W niektórych domach - dopowiada Czesia - chleb zamykało się w szufladzie na klucz i wydzielało się kromki. Jajka na przykład też tylko mama wydawała, dzieciaki, ot, tak dla siebie, nie mogły z kurnika brać. Mój Stasiu mówił zawsze i wszystkie dzieci Robaków to potwierdzały, że jak już tu przyjechali, to mleka im mama nigdy nie żałowała, ale jajka to były pieniądze. - Nasza matka wszystko co mogła na targ nosiła - potwierdza Stanisław - jajka, ser, masło, śmietanę, za to były buty, coś do ubrania, światło zapłacić, jakiś garnek czasem kupić. To my z Tadkiem, starszym bratem tak robili: mama do Oleśnicy na targ, tobół na plecy związała, popatrzyliśmy że już daleko ledwie ją widać, to my hyc, hyc po pudełko od pasty do butów, trzy gwoździki w podłogę wbijamy, denaturat lejemy do pudełka, trzask zapałką i już ogień jest. Na gwoździki patelnia i zaraz, tak ze dwa, trzy jajka na głowę i smażymy. Nieraz mama wraca, nosem pociągła, coś poczuła, że się smażyło i do płyty biegnie, ręką blachy dotyka czy zimna. “Wyśta co tu piekli?”, pyta. A my z bratem, że nie. Że nic. “No jak piekli?”, gadam z głupia frant. “O! Już tam, matka, piekli!”, dołącza się Tadek. “Jak mogli piec, kiedy blacha zimna?”. Coś tam burknęła pod nosem, “nie kombinujta” niby, że ona tam zna nasze sztuczki, ale nigdy nas nie wykryła. Ale też przez ten głód ludzie nauczeni byli sobie pomagać. Bo tak: najpierw u tego gospodarza zbierają, potem u tego i zaraz wszyscy lecą do tego, co teraz siano zbiera, a później wszyscy do następnego. Maszyn nie było, to się samo przez się rozumiało, że tak trzeba. Teraz każdy tylko na swoje patrzy. No i dzieci całkiem inaczej się chowa. Nie pozwalają żeby dzieciak był głodny. Nie będzie głodny nawet gdyby chciał. Dzisiaj to tak śmieje się naśladując młodą sąsiadkę biegającą za swoim synkiem z łyżeczką. “Aduś, chcesz serka?”, “Chcesz jajeczka?”, “Aduś, patrz, co ci mama daje...”. I latają za dzieciakiem i wymyślają bo lodówka zawsze pełna. Mimowolnie spoglądam na lodówkę, bo tę Robakowie mają największą i najlepszą w całej wsi. Dużą, srebrną z barkiem i kostkarką do lodów. - Side by side - pokiwałam z uznaniem głową, kiedy zostałam zaproszona po raz pierwszy by obejrzeć ich dom po remoncie. - O, i ekspres do zabudowy. No, to macie teraz najnowocześniejszą kuchnię we wsi. Wspaniała! - Nie wiem jak tam się ona nazywa - odpowiada pan Stanisław - mnie te wszystkie wymysły nie są do niczego potrzebne. Lodu nie używam. Ale ekspres do kawy, owszem, przydaje się. Guzik się naciska i leci. Kuchnia jest rzeczywiście piękna. Marcin, jedyny syn państwa Robaków, urządził ją ze smakiem. Rodzice przepisali mu gospodarstwo otrzymując w zamian od państwa rentę strukturalną. Marcin zaczął swoje gospodarzenie od generalnego remontu. Wiadomo, że wszystkiego od razu skończyć się nie da. Ale to, co zostało zrobione wygląda imponująco. “O, ja nie wiedziałem, że tu są takie pałace”, zdziwił się w tym roku ksiądz proboszcz chodząc po kolędzie. Zapadam się w miękki fotel, piję doskonałą herbatę, mrużę oczy od słońca bo jedna ze ścian jest przeszklona, więc od ogromnych kremowych kafli podłogi i od stołu ze stali nierdzewnej odbija się światło. Mimo olśniewającej jasności tego wnętrza, a może właśnie dzięki niej, trudno mi przegonić duchy przeszłości. Gdzieś tutaj pod tą lśniącą powierzchnią jest miejsce, gdzie mały Staś Robak razem ze swoim bratem Tadeuszem wbijali trzy gwoździe w glinianą polepę. Widzę ich jak wprawnym ruchem ustawiają na nich wieczko od pasty do butów. Tadek pewną ręką nalewa denaturat... “Lećta po jajka”, nakazuje bratu. I Stanisław leci, jak nikt z sześciorga rodzeństwa zna wszystkie tajemne miejsca, gdzie się kury niosą poza kurnikiem. Specjalnie zbiera jajka tak, żeby matka nie widziała. Bo skąd później mieli by je wziąć z Tadkiem na tajną jajecznicę? Najwcześniej rodzinny dom Robaków opuści najstarszy Tadek. Później Bonifacy, następnie Jadwiga, starsza z sióstr, wreszcie w odstępie paru miesięcy po sobie bliźniaki: Elka i Jasiek. Ich matka Helena Robakowa, odejdzie po ciężkiej chorobie niecały rok później. Gdy minie okres żałoby Stanisław ożeni się i z sąsiedniej wsi wprowadzi do swojej pustej chałupy Czesię z Floreckich z Brzeziej Łąki. Babki Mazurowej na ślub nie zaproszą. Nie będzie jej już wśród żywych. Nigdy jej nie poznam. Nigdy jej nie poznam ... tej wsi, która tu była przede mną. Tych otwartych cały dzień wrót stodoły i huku młockarni, i błota wykopków. Tego rejwachu, przekrzykiwania się, rżenia koni, pohukiwania na dzieci żeby się wynosiły na podwórko i drzwi do izby zamykały bo muchy lecą. No, lepy wiszące nad stołem aż czarne od much, to jeszcze widziałam. Były w każdym domu, kiedy się tu wprowadziliśmy. I do autobusu nie mogłam suchą nogą przejść. I to pamiętam, że wiaty na przystanku nie było, więc długo mokłam, chowając dziecko pod płaszczem, a autobus kilkakrotnie mi się to zdarzyło – nie przyjechał na czas, tylko się czekało bez końca. Ale nawlekanie tytoniu na długie druty i darcie pierza już mnie ominęło. A przecież każdy tu miał gęsi i na poduszkę zawsze się w każdym domu naskubało. - Nie widziałaś skubania? - dziwi się Czesia - jak wy tu mieszkaliście, to myśmy przecież jeszcze pierze darli. A sypióra - dodaje - też zostawiało się na poduszki. - Sypióra? Nie wiem o czym mówisz. -To są te długie dudki częściowo oskubane, na których tylko końcówki pierza przy czubku zostały. Robiło się z nich gorsze poduszki, ale jak było dużo dzieci to i te się przydawały. Trochę drapały i kłuły, ale kto by tam na to zwracał uwagę. Szmat też się nie wyrzucało. Zimą darło się nie tylko pierze ale i szmaty na paski, co się je potem oddawało do tkalni. Po wojnie, jak tu przyjechaliśmy tylko kilka osób przywiozło tkalnie ze sobą. Inne czasy, no i tutaj lżej nam się żyło, na Kieleczcyźnie tkalnia była w każdym domu. Ze szmat kobiety tkały chodniki. Drążę temat i - proszę bardzo - dowiaduję się ważnych rzeczy. Ten sam mężczyzna, który w moim dzieciństwie regularnie pojawiał się we Wrocławiu przy Nowowiejskiej krzycząc donośnie “Szyy-maty, but-telki skupuję, szyy-maty...”, pojawiał się także w Najchowie. A może nie ten sam, tylko całkiem inny, o podobnym zaśpiewie wykrzykiwał na cały Najchów: “Szyy-maty, but-telki...”. Może się tego w ogóle nie da wykrzyczeć inaczej? Tu i tam dzieciaki nazywały go szmaciarzem. “Mamo, szmaciarz przyjechał! Szmaciarz!”. Te kobiety co nie miały szmat wcześniej naszykowanych, to aż z pola leciały, jakiś gałgan sprzedać i popatrzeć, co też tam ten szmaciarz dzisiaj ma. Bo zdarzało się, że nie tylko same garnki miał, czasem chodniki, a czasem kilimy na ścianę lub malowane makatki. Na makatkach sztywnych od farby olejnej jelenie srebrne od księżycowej poświaty albo dwa łabędzie białe szyje do siebie gną, że aż się wyraźny rysunek serca od ciemnoszafirowej wody odcina. O, takie tematy dobrze szły. A jeszcze bardziej te swojskie, jak gęsiarka. Któregoś dnia we wsi pojawił się artysta, który za zieloną pięćdziesiątkę malował portret gospodarza. Teściowie Czesi zaraz za małą dopłatą zamówili u niego dubeltowy-ślubny ze zdjęcia. Wisiał długie lata, dopiero niedawno “młodzi” Robakowie zdjęli go ze ściany i na strychu schowali. - No i jaki ten portret? - dopytuję bo jakoś za nic nie mogę go sobie przypomnieć. - No... - mówi Czesia - byli na nim nawet trochę podobni. Portret na którym portretowany jest “nawet trochę podobny” bardzo nas cieszy i śmiejemy się dobrą chwilę. Ciągnę sąsiadkę za język bo chcę poznać jak największą ilość szczegółów. Czesia opowiada chętnie, ale Stanisław Robak musi mieć na wspominki nastrój. Dzisiaj akurat ma, więc dowiaduję się kilku istotnych rzeczy. Po pierwsze, że “sąsiek” to inaczej “zapole”. - Tyle i ja wiedziałam - wzrusza lekko ramionami Czesia - a “klepisko”, to inaczej “bojowie” - dodaje, ale wzrokiem proszę ją, żeby nie przeszkadzała, bo teraz jej Staś będzie wspominał. Przebiega akurat synek sąsiadów, więc Stanisław Robak zaczyna o dzieciach. - Do szkoły prowadzają, trzęsą się nad tymi dzieciakami jak nie wiem co. Ja jak ze cztery lata miałem, to już z chłopakami starszymi z Najchowa na duży Raków się wypuszczałem. A jak miałem sześć, to na tuję na sam wierzch się wspinałem, żeby gałązek nałamać, do domu przynieść. - Na tę dużą tuję z parku przy pałacu? A gałązki po co? - Żeby na pierwszego maja krzyż przystroić. Każdy krzyż na pierwszego maja musiał mieć koronę, kółko i serce. Cały zielony był, kobiety to z tui wyrabiały. Na to dopiero kwiaty z bibuły szły. - To na święto pracy krzyże się też przystrajało?! - nie posiadam się ze zdumienia. Stanisław Robak patrzy na mnie z politowaniem, nie mówi nic, tylko przygląda mi się tak jakoś, że mam ochotę schować się pod stół. - No bo to jednak dość dziwne, że komunistyczna władza krzyże na Święto Pracy nakazywała przystrajać... - usprawiedliwiam się niepewnie, ale okazuje się, że tylko się pogrążam. - Jaka władza, jaka władza?! Władza nic nie kazała. Ani władza, ani ksiądz. Kobiety same przystrajały bo od pierwszego do ostatniego maja cała wieś przychodziła pod krzyż i śpiewała majówkę. Prawda majówka! Na początku jeszcze, kiedy się tu wprowadziliśmy był taki zwyczaj, że co kilka dni, wieczorem spotykaliśmy się pod krzyżem. - “Chwalcie łąki umajone, góry doliny zielone, chwalcie cieniste gaiki, źródła i kręte strumyki... - intonuję, żeby się jakoś zrehabilitować. - No! - chwali zdawkowo sąsiad i dodaje, że na majówkę wtedy cała wieś przychodziła, a do dzieci należało gałązek tui naznosić. - Ledwie kto od ziemi odrósł, to z całą gromadą po zielone szedł. I znów mi żal: artysty domokrążcy, którego nigdy nie spotkałam i makatki z wysrebrzonym jelonkiem, jakby wykutym z blachy i trzydziestu jeden majówek uczciwie zaśpiewanych pod krzyżem, zamiast tych naszych “dorywczych” kilku spotkań sprzed lat. Bo przecież teraz w naszej osadzie już się wcale pod krzyżem nie śpiewa. - Ale mnie się wydaje - mówi Czesia, której się zwierzam z mojej nostalgii - że właściwie, to nie ma tak bardzo czego żałować. - Jak to? - No, tak, bo ty jakoś na to patrzysz inaczej. A nam ta dawna wieś nieźle dała do wiwatu. Zwłaszcza na tym naszym “końcu świata”. Drogi nie było, do autobusu do sąsiedniej wsi. Na początku nawet rowerów nie mieliśmy. Wszędzie pieszo, babcia Młynarczykowa i moja teściowa uważały to za normalne. ”My zwyczajne”, mówiły i maszerowały z tobołem na plecach na targ do Oleśnicy lub w niedzielę do kościoła do Brzeziej Łąki. Ile tam będzie kilometrów? Osiem? Dziesięć? Gdzieś tyle. One stare, spracowane maszerowały bez względu na pogodę, ale nam młodym było z tym chodzeniem niewygodnie. I nie tylko to. W ogóle ciężko było. Meble, jak się wreszcie naskładało pieniędzy, na zapisy były. Wystałyśmy z Janeczką Bednarską od Adaśka takie same kuchnie. Boże, jakie szczęście to było! Moim zdaniem dużo zmieniło się na lepsze. Kiedyś wszystko w ogóle inne było. I mowa, i obejście, i stosunek do zwierząt domowych. Nie masz pojęcia jak niektórzy te konie, krowy traktowali. Zgroza! O wychowaniu dzieci, to już nie wspomnę... - No toteż ja się nadziwić nie mogę, że się teraz tak nad dzieciakami trzęsą – włącza się znowu Stanisław Robak. - Prowadzają, zaprowadzają, za niektórymi jeszcze tornistry noszą. A moim zdaniem nic dobrego z tego nie będzie - wyrokuje. - Aj, Stasiu, nie pleć - mityguje żona. - Kiedyś tylko Janeczka sołtysowa swoje dwie dziewczynki na rowerze odwoziła do przystanku. Cała wieś się z niej śmiała, że jeździ w tę i z powrotem jak głupia, bo to się nikomu w głowie nie mieściło. Ludzi to jakoś w oczy kłuło więc gadali. “Adaśku sobie młodą żonę wziął i na wszystko jej pozwala”. “Patrzcie jak to za tymi dzieciakami lata w tę i nazad, jakby nic do roboty nie miała”, cały czas krytyka. A to wcale nie tak było. Janeczka wszystko miała na czas zrobione, a na córki uważała, bo nie chciała żeby dwie małe dziewczynki same kilka kilometrów przez las na rowerze jeździły. No i teraz nikt się z niej nie śmieje. Bo na jej wyszło. Dziewczyny studia pokończyły, jedna nauczycielką w szkole, druga, nie wiem, gdzie pracuje, ale na pewno dobrze jej się powodzi. Chociaż możliwe, że Janeczka była inna bo ona tu za swoim Adaśkiem przyszła z Wrocławia, a w dużym mieście bardziej się chyba dzieci pilnuje. My się od tych, co tu z miasta przyszli dużo nauczyliśmy. O, choćby i to jak dzieci chować... - A my od tych, co od lat tu mieszkali i wiedzieli jak tu się żyje, także niemało - rewanżuję się natychmiast. - Przecież ja pszenicy od żyta nie odróżniałam. I całkiem niedawno dowiedziałam się, że perliczka nie jest żoną indyka. Wszystkiego się musiałam nauczyć: jak ogród uprawiać, jak drzewa sadzić, jak ziemię kopać, jak plewić... Boże! - wzdycham mając ciągle w pamięci te moje nędzne początki pracy na wsi. - Nie wiedziałam nawet jak taczki z gruzem wozić, żeby się nie wysypało. I, że obiad trzeba nastawiać Czesiu, tak jak twoja mama -odstawić na płytę z boku, wtedy nie wykipi, tylko się powolutku gotuje. “Nie ma czasu przy garach stać, bo przecież tyle jest wokół do zrobienia”. To jest mądrość życiowa tych kobiet wiejskich niemożliwie zapracowanych, które rodzinę musiały nakarmić, pole własne i cudze obrobić i jeszcze krzyż zdążyły umaić. A z rzeczy najważniejszych nauczyłam się od was, żeby cały czas mieć ręce czymś zajęte. Ach, i jeszcze to mi się niezwykle mi się tutaj podobało, że w tym totalnym zapracowaniu, w tej rzeczywistości twardej, która was nie rozpieszczała wszyscy dorośli się tak tu pięknie do siebie zwracają: Janeczka, Anulka, Adaśku, Miruś, Staś, Arkadek... Arkadek Arkadek powinien być właściwie panem Arkadkiem, ale nawet ci z sąsiednich wsi, którzy mniej go znali wołali Arkadek. “Arkadek” i już. Ciężko mu było od dziecka. Mama zmarła, kiedy miał dwa lata. W tamtych latach gospodarz szybko się powtórnie żenił, bo ręce do roboty w polu były potrzebne. Macocha chłopca popychała i tylko to jedno powtarzane po zmarłej matce zdrobnienie imienia musiało mu starczyć za całą czułość dzieciństwa. Jak posiusiał majtki to go za karę do miski z zimną wodą stawiała i tak biedaczyna stał i płakał na całe podwórko. Dziś by zaraz któryś z sąsiadów na niebieską linię zadzwonił wtedy takiej i gorszej biedy, samotności i przemocy wszędzie było pełno. Chłopak jak tylko od ziemi odrósł pojechał do Wielunia na gospodarstwie u wuja służyć. Rozpił się tam biedaczyna, bo się wtedy za każdą posługę w polu bimbrem płaciło, to była pierwsza waluta w powszechnym obiegu. Trochę pracował tu, trochę tam, gdzie mógł tam się zaczepił, wrócił wreszcie do domu do chałupy ojca i po pewnym czasie sprowadził tu swoją żonę. Bałam się go. Kiedyś tuż przed kupnem domu spytałam sąsiadkę, czy to spokojna wieś. - Spokojna, bardzo spokojna. Jak u Pana Boga za piecem. Czasem Arkadek jakąś burdę urządzi, ale zawsze później, przeprasza. Głupio mu. Kiedyś tu do mnie z siekierą wpadł groził, że zabije bo mu się coś w pijanym widzie pokręciło. Ale następnego dnia zaraz z rana przyszedł i już od progu się tłumaczy. “Czesia”, mówi, “całkiem mnie zamroczyło, ty wiesz, że ja do ciebie nic nie mam, tylko po pijaku mi się uwidziało, że to moja żona”. Jak można tę małą jasną Zośkę pomylić ze mną? - śmieje się Czesia, która jest wysoka i ciemnowłosa. No, ale od wódki - wiadomo - “rozum krótki”. Stare porzekadło ma wytłumaczyć zachowanie sąsiada i być może także trochę mnie uspokoić, ale działa wprost przeciwnie. Od czasu tej rozmowy, co tu kryć, zwyczajnie bałam się pana Arkadka. Jestem mała i jasna całkiem jak pani Zosia Arkadkowa i na samą myśl o ewentualnych pomyłkach jej męża na karku cierpła mi skóra. Tymczasem jednak, dom z zabudowaniami został przez nas kupiony, mąż wyjechał zarabiać na spłatę długu, na remonty już nie starczyło, więc sprzątałam, i robiłam co mogłam, żeby powolutku popychać prace do przodu. Któregoś dnia wieczorem położyłam kilkumiesięcznego synka spać, córka ze swoją przyjaciółką z klasy i jej rodzicami wyjechała na wakacje nad morze. Drugą część wakacji dziewczynki miały spędzać u nas. Weszłam na drabinę i w jednym z pomieszczeń, które służyło gospodarzom za parnik obskrobywałam ze ścian odłażącą wielkimi płatami farbę. Spadała z cichym stukotem na rozłożone na podłodze gazety. Ściana odkrywała przede mną swoją historię. Najmłodszy z kolorów groszkowo zielony miał szlaczek typu “srebrny wałek”, skrywał nieco wcześniejszy wściekły róż z jasnym wałkiem, spod niego wyjrzał farbkowy niebieski - to już musiały być lata pięćdziesiąte. Mocne kolory były wtedy powszechne w użyciu. Kiedy dotarłam wreszcie do warstwy pierwszej wyłoniły się pastelowe żółcienie i ciemniejsza o ton piaskowa lamperia. Ładne, naprawdę ładne. Zadumałam się jakąś chwilę nad przemijającą modą i trendami przedwojennej i powojennej estetyki użytkowej. Co pewien czas robiąc krótką przerwę nadsłuchiwałam, czy Jonatan śpi spokojnie, czy czasem jakiś głośniejsze stuknięcie szpachelki nie obudziło mi dziecka. Sama w wielkim domu z przyjemnością chłonęłam dochodzące z zewnątrz ciche odgłosy wiejskiego wieczoru, przerywane od czasu do czasu szczekaniem psów. Nagle drzwi sieni otworzyły się i do pomieszczenia w którym stałam wszedł pan Arkadek. Cofnęłam się machinalnie o kilka kroków, sąsiad za to zdecydowanie postąpił naprzód. Pełna obaw przesunęłam się jakiś metr do tyłu i znów jego duży krok... Serce biło mi jak szalone. Za plecami miałam ścianę. – - Somsiadko - powiedział uroczyście i na chwilę zawiesił głos jakby chciał podkreślić, że sprawa jest poważna. - Somsiadko - powtórzył - ja sąsiadkę kocham zimą latem, zawsze z kwiatem”. “Jezus, Maria...”, pomyślałam w kompletnej panice, “grę wstępną mamy już za sobą. Teraz będzie tylko gorzej,”. Stałam jak sparaliżowana, twarz miałam pewnie białą jak kreda. Pan Arkadek całkiem zadowolony z piorunującego wrażenia jakie wywarł na mnie za sprawą samej tylko poezji, odwrócił się na pięcie i wyszedł głośno zamykając za sobą drzwi. Drzwi Drzwi w naszej wsi podobnie jak zapachy, są najoczywistszym symbolem zmian. Nowe modele wypierają stare. Każde kolejne wyposażane są w coraz większą ilość zamków i włącznie. obłędny Całość skomplikowany sięgnęłaby system wreszcie zabezpieczeń, absurdu, gdyby nie z monitoringiem to, że kolejne zabezpieczenia wyparły naklejki firm ochroniarskich. Co do drzwi (i nie tylko drzwi) wiele z tych rzeczy, które poprzednim pokoleniom służyły dziesiątkami lat, teraz wymienia się czasami kilka razy w ciągu jednej dekady. Stosunek do gremialnej wymiany wszystkich i wszystkiego na nowe i lepsze mam, jakby się kto pytał, ambiwalentny. Nie wydaje mi się zasadne by chodzić jak pokolenie naszych dziadków pół wielu w jednej pelisie, tylko dlatego, że została uszyta przed wojną przez znakomitego krawca ze stuprocentowej wełny. Zamiast tego wolę choćby “jednorazowy” polar z “second handu”. Po kilku sezonach pracy w ogrodzie bez żalu wyrzucam nabywanych go do przedmiotów śmieci. A jednak codziennego zalewający użytku, całe nas ocean hałdy bezmyślnie plastikowych dziecięcych zabawek, butów, doniczek, torebek, bibelotów i fidrygałków, których przeznaczenia nie sposób zgadnąć, jest jednocześnie oceanem bezsensu i w moim odczuciu wielką winą cywilizacji wobec świata. Zmiany zapachów są nie mniej spektakularne, choć w związku z nieuchwytną materią, trudniej je sobie uświadomić. Obecnie dominującym zapachem mojej wsi, zwłaszcza w czasie weekendu jest zapach pieczonej kiełbaski. Nie jest to bynajmniej woń przykra, nawet dla kogoś, kto tak jak ja od lat nie je mięsa. Przykre natomiast jest to, że grillowanie stało się nową religią polskiej wsi. Całego zresztą społeczeństwa. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni jest pierwszą (i o zgrozo czasami jedyną!) rozrywką mieszkańców naszej osady. Teraz kiedy nad lasem zapada “wieczorne niebo migdałowe” nikt nie woła już “hop, szklankę piwa”. Grillowanie z obowiązkowym sześciopakiem odbija się echem także w biesiadnej muzyce. Szlagiery z Opola (Grechuta; 1977) zastępuje disco polo, za którą to twórczość, moim zdaniem, powinno się skazywać na przymusowe sprzątanie lasu. Disco polo na szczęście staje się passe, jest więc nadzieja, że muzyka (?) ta zostanie skutecznie wyparta przez pop, bo o tym, że w krótkim czasie reaktywuje się na wsiach folk, raczej nie ma co marzyć. Dawne dobre zwyczaje odchodzą do przeszłości, choć narzekać, że kiedyś było lepiej to jakby pytać “dlaczego teraz nie ma już takich poetów jak Mickiewicz”. Odkrywcze to pytanie postawione z bolesną prostotą, jest tak zabawne i obnażające bezsens bezkrytycznego opłakiwania lat minionych, że muszę oddać należną cześć jego autorowi. Otóż zadał je wuj znanego rysownika Henryka Sawki, czym wyżej wymieniony podzielił się niedawno na antenie jednej ze znanych rozgłośni radiowych. Obu panom jestem bezgranicznie wdzięczna, bo cytatem z wuja satyryk zapalił w moim umyśle lampkę, że opłakiwać (nawet rzeczy święte) należy roztropnie i z umiarem, jeśli chce się uniknąć śmieszności. Czego jednak żal? niezapowiedzianych Prócz chodzenia wieczornych “na odwiedzin, kominki”, które od czyli pokoleń wzajemnych należały do zwyczajów polskiej wsi (stąd termin “powsinoga”), najbardziej żal mi właśnie minionych zapachów. Ćwierć wieku temu wieś pachniała o każdej porze roku inaczej. Wiosną rozmokłą ziemią, świeżą zielenią młodych liści i skąpanych deszczem traw. Nieco później dominował zapach kwitnącego rzepaku, który pod koniec czerwca wypierał wszechobecny zapach siana. Podczas żniw powietrze ciężkie i duszne od zbóż dawało się we znaki rolnikom utrudzonym do gamie wytrzymałości. Kiedy jesienią dochodził do głosu dojrzewający sad był to komunikat tak świeży i ponętny, że nikt nie umiał mu się oprzeć. Sady przywoływały wonią jabłek, aromatem gruszek i leżących na trawie nabrzmiałych złotym miąższem śliw. Pracowite wiejskie gospodynie wzmacniały te zapachy przez wyrabianie nalewek. W tamtych latach na parapetach okiennych królowały pękate słoje przykryte od góry bandażem składanym na dwoje i ciasno obwiązanym tasiemką. Nagrzane słońcem i przysypane cukrem maliny, wiśnie i czerwone porzeczki ściekały na dno krwistym sokiem. W listopadzie zapach mokrych leżących na drodze liści przecinała smuga dymu z palonych na kartofliskach łętów. Do dziś jest to dla mnie najczytelniejsza ze wszystkich informacji, że nieuchronnie nadchodzi zima. Kto choć raz w życiu w styczniu lub lutym zdjął ze sznura zmrożoną na blachę sztukę prania i niosąc do domu chłonął pełną piersią jej zapach, ten na zawsze zapamięta czysty oddech mrozu. Choć dziś wiele z tych zapachów odeszło do przeszłości, a inne w znacznym stopniu tłumi cywilizacja, nasza osada ciągle jeszcze pachnie upojnie. W maju rzepakiem, w czerwcu różami, a w sierpniu gorzką, miodową wonią żarnowca. Przepadły za to, niestety, suszące się u powały zioła, które gospodynie wieszały na sznurku. Odeszły do wspomnień płachty rozłożonego na ceracie płótna makaronem pokrojonym w cieniutkie paski, który po obsuszeniu moje sąsiadki chowały do papierowych wysłużonych toreb, żeby w niedzielę oszczędzić sobie pracy i mieć już do rosołu gotowy makaron. Dziś z wiele z zakamarków tych pamięci czynności i przynależnych gospodarstwa im agroturystyczne, zapachów gdzie na wydobywają szczęście dla zabieganej reszty świata, ludzie zajmują się tym, co naprawdę ważne - afirmacją życia w miejscu które kochają. Powie ktoś, że nie zdaję sobie sprawy z ich tytanicznej pracy i determinacji. Wiem o tym wiele, chcę jednak przez analogię do naszych własnych wyborów i wyrzeczeń, zauważyć, że mają szczęście żyć treściwie. Nie oczekiwali bynajmniej, że będzie im wyłącznie przyjemnie, a jednak jako skutek uboczny pracy dostali życie sensowne i uważne. Wchodzi się do nich jak do raju czasów minionych. Wystarczy otworzyć drzwi. A, prawda, drzwi! Miało być o drzwiach. Te wejściowe do naszego domu, stare z ciemnej mocno żywicznej sosny, ozdobnie frezowane są ciężkie i masywne. To co przedwojenne ma zazwyczaj istotny ciężar. Wszystko od przedmiotów codziennego użytku począwszy a na samym życiu skończywszy, w miarę postępu cywilizacji, staje się coraz lżejsze. Gdyby ktokolwiek zechciał pytać mnie w tej kwestii o zdanie powiedziałabym, że życie oczywiście należy w miarę możliwości czynić łatwiejszym do udźwignięcia, ale przedwojenne komody, szały, krzesła, stoły, żeliwne garnki, żelazka ważą akurat tyle ile powinny. Szkoda, że nie może tak zostać. Choćby klamka. Ta przy drzwiach wejściowych to nie klamka właściwie, ale antaba z wielkim skrzynkowym zamkiem zewnętrznym jakich teraz już się nie spotyka. Słowo wypadło niedawno i sięgnęłam do smakowitym niemal za z obiegu, podpowiedzią Słownika cytatem ja w mądrego Języka ze razie przewodnika Polskiego zaczerpniętym każdym z XVII spisu poznałam po dawnej wieku. inwentarza A je całkiem polszczyźnie tam takim szlacheckiego oto powiatu kaliskiego ilustrują to hasło. “Z tej sieni przychodząc ku izbie, drzwi na zawiasach żelaznych i hakach dobrych, u tych drzwi antaba żelazna do przywierania “U nas takoż” chciałoby się powiedzieć bo i te nasze dawny rzemieślnik wyposażył w wielką anatabę “do przywierania” o żelaznych zawiasach już nawet nie wspominając. Nasza antaba ma zapadkę, która pozwala zamknąć drzwi od wewnątrz. Niemiecki kowal, który wykuł zamek, lub ślusarz, który go montował, nie mogli przewidzieć, że w latach siedemdziesiątych następnego stulecia polski gospodarz zamontuje górny zamek typu yale, lecz mimo to odda należny hołd ich rzemieślniczej robocie niezmiennie korzystając z dawnego klucza, który solidnością i rozmiarami przewyższa wszystkie patentowe zamki świata. Wichułowie zamykali drzwi wejściowe i kładli klucz na okienku obok, a kiedy już koniecznie w wyjątkowych wypadkach trzeba było go głębiej schować, to zawsze w to samo miejsce, wysoko na belkę w stodole. W naszej osadzie o schowkach tych wiedzieli wszyscy swoi. U Wichułów klucz za belką, u Wosiów pod żeliwnym garnkiem przy kurniku, u Robaków po prawej stronie na okienku za cegłą. U nas drzwi nie zamyka się wcale, a kiedy już się zamyka, klucz chowa się pod kubek, który specjalnie w tym Celu wystawia się na zewnętrzny parapet - “na widoku”. O tym też wszyscy wiedzą, nawet przyjezdni (zwłaszcza oni), by mogli wejść i napić się herbaty kiedy akurat zastaną zamknięte drzwi. Gdzieś w okolicach św. Jana, co okaże się symboliczne wpadłam na to, żeby futrynę i wejście odnowić. Kiedyś pomalowano je na niebiesko, wcześniej na zielono, jeszcze wyrabianych przed wcześniej wojną na mocny butelek na szafirowy, wodę w kolońską. odcieniu typowym Zdzierałam tę dla kolejne warstwy farby, z niemałą pasją, tak jak wcześniej odsłaniałam historię ścian, a pan Arkadek którego się już wówczas w najmniejszym stopniu nie bałam miał w ich odnawianiu swój udział. Wtedy akurat pracował na ranną zmianę, szedł więc do autobusu o wpół do szóstej, czyli o takiej godzinie o której są już na nogach wszystkie na świecie karmiące matki niemowląt. (Ja przynajmniej innych niemowląt w życiu nie miałam). Dzień więc zaczynał się nam o tej samej godzinie. - Panie Areczku - zagadnęłam go kiedyś - czy mogę prosić o zdjęcie drzwi z zawiasów, chcę zedrzeć te wszystkie warstwy farby aż do drewna. Trochę opalarką, trochę jakimś środkiem chemicznym. Będzie to trwało. O, widzi pan! Tu w rogu próbowałam i ciężko idzie. Ta farba ma chyba z tysiąc lat... - Ta część domu w której mieszkacie jest tak samo stara jak stodoła. Ale stajnię to już dobudował Niemiec, syn gospodarza w trzydziestym trzecim, ojciec mi mówił, ale nie wiem skąd wiedział. - Zdejmie mi pan te drzwi z futryny? - A pewnie, somsiadka prosi, odmówić nie wypada. - A jak pan będzie wracał z pracy to mi je pan założy? - A pewnie. I tak właściwie było. A ściśle rzecz biorąc bywało na początku. Dwa dni z rzędu pracowałam po kawałku obdzierając farbę najpierw z jednej potem drugiej strony. Któregoś razu pan Arkadek nie wrócił z pracy o zwykłej godzinie. Nie raz, nie dwa, zdarzało się, że wracał całkiem późno. Było mi to nawet na rękę, bo wieczór nadszedł, położyłam synka spać i mogłam popracować dłużej. Noc zapadła, a pan Arkadek nie wracał. U wszystkich pogasły światła, był to jeszcze ten czas, kiedy uczciwie pracujący gospodarze szli spać z kurami. Wstydziłam się niepokoić kogokolwiek, alarmować po nocy by wstawał i zakładał mi drzwi. Czekałam na spóźnionego sąsiada do północy pracując przy lampie, wreszcie poszłam spać. Spałam całkiem spokojnie, zmęczona całodzienną pracą, zapach lasu wdzierał się do domu, nic wreszcie nie stało mu na przeszkodzie, po głowie kołatała mi się jak mantra któraś ze strof Kochanowskiego: “Wsi spokojna, wsi wesoła /Który głos twej chwałę zdoła? /Kto twe wczasy; kto pożytki /Może wspomnieć zaraz wszytki? Pieśń Świętojańska Wyśpiewana pod - jeden niebiosa z najpiękniejszych pochwała wiejskiego zabytków życia. literatury Niósł się ten polskiej. śpiew rokrocznie w dzień św. Jana, tymi samymi słowy jak dziś u mnie. Nie mogłam sobie jednak za nic przypomnieć która Panna śpiewa tę pieśń. Dziewiąta? Jedenasta? Dwunasta? Wreszcie usnęłam. Następnego dnia rankiem przed szóstą pan Arkadek w najlepszym humorze widząc mnie kręcącą się po podwórku na widok nieosadzonych drzwi zdziwił się pogodnie i przystanął. Opierając nonszalancko rękę o płot zagaił rozmowę. Między palcem wskazującym a kciukiem trzymał dopalającego się papierosa. Zaciągnął się jakimś cudem nie parząc sobie warg. - Drzwi szanowna pani somsiadka nie założyła? To i lepiej bo ich dziś zdejmować nie muszę. - Nie założyłam, panie Areczku, i tak już zostanie. Dopóki całkiem nie skończę tego zdzierania farby, nie będę pana fatygować. Przyjemnie się spało, świerszcze tak głośno cykały... - A nie boi się somsiadka? -. Nie. Przecież jestem u siebie. -. No, to, już somsiadka swoja. Pan Arkadek rzucił krótki niedopałek na żwirową drogę i roztarł podeszwą. - Trzeba iść. Stałam jeszcze chwilę przy płocie patrząc za nim i myślałam, że jestem “swoja”. No pewnie, przecież od razu wiedziałam, że to moja ziemia. Drzwi wejściowe stały oparte o ścianę stodoły jeszcze jakiś czas. Dłużej niż sądziłam. Sąsiedzi widząc je wyjęte z futryny żartowali, że chałupę przerabiamy na stodołę. “Wrota rozwarte dzień i noc już są”. Znajomi, którzy wpadali na chwilę z Wrocławia, że dosłownie i w przenośni prowadzimy dom otwarty. Odbudowa szła pełną parą. Szał remontów w naszej wsi zaczął się u schyłku lat 90. U każdego tyle na ile było go stać. Pierwsze przeróbki były z konieczności, nakazała je gmina. Następne dla wygody. Na estetykę przyszedł czas jakąś dekadę później. Zanim więc wieś polska przystąpiła do malowania elewacji najpierw z dachów szopek zaczął spadać z hukiem wszechobecny eternit, później wszyscy jak na komendę kopali szamba, dziurawe, bo dziurawe, ale przecież zawsze to lepiej iż wyprowadzona pod dom i wygodniej niż stojący za stodołą wychodek. rura z umywalki Wychodek Wychodki w moim życiu były dwa. Ten pierwszy stał w Węgrowie, można by więc rzec, że był to wychodek powiatowy - cały z szerokich pięknych desek, przestronny i bardzo wygodny, Po prawej i lewej stronie siedziska miejsca było dużo i dziś pewnie wpadłabym na pomysł, że można ustawić tam książki. Wtedy nie przychodziło mi to do głowy, choć czytałam tam czasami, leżącą w zupełnie innym celu, gazetę. Deski wychodka ciocia Zdzinia szorowała do białości wodą z szarym mydłem przynajmniej raz na dwa tygodnie, i tego dnia papier z równo pociętych gazet układało się w równy stosik. O ołowiu w farbie drukarskiej nikt nie myślał, papier w rolkach był towarem deficytowym. Wychodek stał na szarym końcu niewielkiej posesji ukryty przed ludzkim wzrokiem. Słowem tam, gdzie jest miejsce każdego przyzwoitego wychodka: za domem, za ogródkiem, za letnią kuchnią, za sionkami i za szopką na narzędzia pani Ajchlowej. Wspominam go ze wzruszeniem należnym miejscu odosobnienia w którym spędzało się tak wiele czasu i w którym bez względu na wiek miało się tak wiele przemyśleń. Łza się w oku kręci, ot co! Drugi wychodek, ten rakowski, kupiony razem z domem, stodołą, stajnią oraz małym domeczkiem służącym poprzednim gospodarzom za chlewik i kurnik także małym domeczkiem służącym poprzednim gospodarzom za chlewik i kurnik także był drewniany, ale nikt go nie szorował, nie odświeżał, nie przygotowywał pociętego papieru. Być może również dlatego, że w domu, który kupiliśmy była przecież ubikacja. W dzieciństwie uczono mnie: “pamiętaj, należy mówić “toaleta” “ubikacja” brzmi nieelegancko” lecz to miejsce było tak siermiężne, że nie zasługiwało na to by nazywać je inaczej. No, chyba, że “ustępem”. Tak “ustęp” to najodpowiedniejsze słowo. Cementowa nierówno zatarta posadzka i lamperie pociągnięte warstwą olejnej w najbrzydszym i najpowszechniej stosowanym odcieniu. Peerelowski orzech jasny - nic nie może się z nim równać. Słaba żarówka dyndająca na drucie, wąskie koślawo osadzone drzwi z szybką rżniętą w róże. Siermiężna estetyka epoki wczesnego socjalizmu. Ohyda. Przez porównanie drewniany wychodek którego mimowolnymi właścicielami staliśmy się nabywając dom z zabudowaniami, powinien wydać mi się uroczy. Powinien, ale się nie wydał. O ile chlewik mnie rozczulał, stajnia zachwycała a stara pompa na podwórku natychmiast awansowała do rangi pomnika i zastanawiałam się jak ją skutecznie wyeksponować, o tyle do wychodka nie miałam żadnego stosunku emocjonalnego. A właściwie miałam... Nie lubiłam go. Przeznaczyłam do natychmiastowej rozbiórki. Nie podobał mi się, zagracał, nie uznawałam jego uroku, stał “na widoku” psując rysunek podwórka, przyklejony jak strup do cudnego małego domeczku, który zamierzałam odnowić i uczynić z niego etnograficzne cacko. Co innego wychodek państwa Robaków, sąsiadów zza miedzy. Usadowiony pod wielką starą brzozą z widokiem na las, stał sobie na uboczu i mógł uchodzić za swojską świątynię dumania. Miał spadzisty daszek i wycięte w drzwiach dwie stojące pionowo elipsy niby dwie zerówki, co można było dowolnie interpretować, choćby tak, że pretenduje do zabytku klasy zerowej, a nawet dwuzerowej. Sąsiadka chciała ze swoim wychodkiem postąpić podobnie jak ja z naszym - natychmiast go rozebrać. Pan Stanisław dał jednak stanowczy opór żonie. Uprał się całą mocą swojego chłopskiego uporu, że go nie zlikwiduje, bo to jest według niego jedyne słuszne miejsce, przeznaczone do wiadomego celu. Podpowiedziałam Czesi Robakowej, że powinna się z mężem zgodzić, a wygódkę obsadzić wysokimi ostróżkami, lnem, szałwią i przetacznikiem, to jest utrzymać otoczenie konsekwentnie w tonacji niebieskiej. A gdy wszystko zakwitnie sfotografować obiekt, bo moim zdaniem nadaje się w sam raz na sielską pocztówkę z napisem “Pozdrowienia z polskiej wsi”. A był to właśnie czas wysiewania ostróżek. Maj. Maj “Maj i znów zaczną się nasze codzienne spacery”, tak powiedział pan Miruś Lubrecht, ojciec tej samej Agnieszki w białej bluzce, którą w pięć lat wcześniej spytaliśmy o nazwę wsi. Staliśmy we troje pan Miruś, pan Stanisław i ja na naszej wiejskiej drodze, na samym środku bo był to początek lat dziewięćdziesiątych i ruch był szczątkowy. Ściśle mówiąc, wcale nie było ruchu. Jeden, dwa samochody na dzień, a jeśli w niedzielne popołudnie przejechało pięć, wszyscy narzekali, że to nie do wytrzymania, bo się zrobiło jak na Marszałkowskiej. Jeszcze ze dwie takie niedziele i trzeba będzie szukać jakiegoś spokojniejszego miejsca. Stoimy więc z sąsiadami na środku drogi i żartujemy. “Maj i znów zaczną się nasze codzienne spacery”, mówi pan Miruś. Stanisław Robak roześmiał się, ja nie bo żartu nie zrozumiałam. Był to gospodarski żart, przeznaczony dla tych, którzy od początku maja do końca października wyprowadzają na pastwisko krowy. Minie kolejne pięć lat i nasza córka, Michalina, przed egzaminami na Akademię Sztuk Pięknych, rozstawi na łące sztalugi, przypnie do nich blejtram i będzie malować ostatnią krowę we wsi. Gwiazda, krowa Robaków, przeżuwając ze stoickim spokojem trawę będzie jej cierpliwie pozować. Za jakiś czas, Gwiazda dokona żywota i obraz na ścianie wiszący w naszej sieni, opatrzymy komentarzem: “oto jedyna krowa w naszej wsi”, co najpierw wyda nam się zabawne, potem groteskowe, a na końcu ogarnie nas z tego powodu bezbrzeżny smutek. Razem z krowami wieś pozbawiona zostanie swojskiego zapachu, ciepłego mleka z wieczornego udoju, czerwonej emaliowanej bańki w naszej kuchni i przyjaznych niskich tonów muczenia z pastwiska. Zaczniemy myśleć gorączkowo, co można zrobić, aby przywrócić miniony porządek, kiedy matka Gwiazdy nawoływała swojego cielaka z łąki przed domem, a nad oborą krążyły niezliczone ilości jaskółek. Dojrzewam razem z jaskółkami. Pewnego razu zobaczyłam je poszukujące miejsca na gniazdo pod naszym dachem, a kiedy odleciały uznając, że nie ma po co się tu osiedlać, poczułam przejmujący smutek, niemal fizyczny ból. Już wiem, co czuł Bułat Okudżawa śpiewając, że po Moskwie nie suną już sanie, albo Ursyn Niemcewicz gdy wspominał tkliwie gruszę sapieżankę z dni dzieciństwa (“był to dla nas dzień godowy, kiedy ją otrząsano ”). Tak boli przemijanie. Wszystkich i zawsze tak samo, bez względu na epokę w której żyjemy. Któregoś razu idąc nieznaną ścieżką obok cudzej łąki w dalekiej wsi, gdzieś w okolicach Kielc targnęło mną bolesne odczucie, że ta wieś jest lepsza, prawdziwsza od mojej. I zaraz w chwilę potem natrafiam na jedną z wielu przyczyn tego stanu rzeczy - kilkanaście wysuszonych na wiór krowich placków pokrytych szarym pyłem piaszczystej ścieżki. Na ten widok serce kurczy mi się z żalu, że u mnie... u nas... w naszej osadzie już tak nie będzie. Już tak nie będzie Już tak nie będzie i trzeba się z tym pogodzić. Nie będzie metalowych półek pod słupem (po jednej na każdym końcu wsi) na wielkie kanwie z mlekiem. Nie będzie codziennego wstawania przed piątą bo krowy trzeba wydoić, mleko przecedzić, schłodzić, przelać do kanek odstawić na półkę. Nie będzie muczenia i powietrza obory ciepłego od krowich oddechów. Szelestu słomy i zapachu obornika, który na zawsze pozostanie dla mnie zapachem wakacji. Nie będzie blaszanej bańki na mleko na naszym stole. I “Kociej Knajpy” też już nie będzie. Weszłam kiedyś do świeżo odnowionej obory państwa Robaków. “Kocia knajpa” powiedziałam przypatrując się jak pan Stanisław nalewa mleko do kamionkowej pokrywki, a koty - jego własne i ich kolesie z sąsiedztwa - ustawiają się zgodnie wokół w odstępach tak równych jakby odmierzonych cyrklem. Na ten czas (nic podobno tak nie integruje jak wspólne picie) zapominały na chwilę o darciu kotów, a atmosfera między nimi stawała się niemal serdeczna. Kiedy wybijała godzina dojenia, biegły zgodnie ze wszystkich zagród “na połamanie nóg” z ogonami wyprężonymi wysoko w górę. Przez uchylone drzwi, wślizgiwały się chyłkiem do obory siadając w raz ustalonym porządku jak stałych na bywalców przystało. Cztery po jednej i pięć po drugiej stronie. Tylko ten największy rudy zbój z boku sam jeden. Rudy był znanym we wsi zabijaką, miał o sobie wysokie mniemanie, nie uciekał na “a psik!” tylko odchodził godnie na sztywno wyprostowanych łapach. To jasne, że nikt nie ośmielił się koło niego usiąść. Dwie kocie loże i Rudy oraz ja z młodszym synem Nikodemem w ostatnim rzędzie przy drzwiach. Każdy z nas znał swoje spokojnie, w miejsce, wszyscy samym centrum czekaliśmy estrady cierpliwie. jak gwiazda, Gwiazda stała zwykle w każdym majestatyczna szczególe, właściwą nogą w kierunku wiadra. Z gospodarzem stanowili tandem, jak dwa elementy tej samej sprawnie działającej machiny. Jego dwie guzowate, spracowane ręce i jej pełne wymiona na czas dojenia stanowiły jeden organizm. Jeśli zmieniała coś w stałym układzie gospodarz napominał krótko: “No, Gwiazda, nastąp się”. Gwiazda “następowała się” i w oborze znowu zapadała cisza, przerywana rytmicznymi strzyknięciami mleka do skopka. Stanisław Robak (dla Nikodema wujek Staś) wstawał wreszcie z zydla, unosił w górę ciężkie wiadro i lał mleko do stojącej na podłodze kamionkowej pokrywki. Lał pewną ręką, cienkim strumieniem z dość wysoka, dając słuszne pierwszeństwo zwierzętom. Razem z Nikodemem jak zaczarowani wpatrywaliśmy się w koty, a one w takim samym napięciu wpatrywały się w kamionkową pokrywkę. To musiał być rok 1996. Ostatnia taka Gwiazda we wsi. Inwentarza nigdy nie było tu dużo. Osada niewielka to i krów niewiele. Na początku u Wosia dwie, u Robaków trzy, u Wichuliny jedna, u Sękowskiego trzy i u Młynarczyka dwie. Najwięcej - po pięć mieli Lubrechtowie i ten od Bednarskich Adaśku. - Zmieniło się - wzdycham. - Przez te lata, to co się najwięcej zmieniło, to praca na roli - przekonuje Stanisław Robak i po kolei na palcach lewej ręki wylicza. - Lata 40., to ludzie wszystko sami robili. Lata 50., żadnych maszyn, tylko kosy były w ruchu, lata 60., te zboża co sztywną słomę miały, to snopowiązałki kosiły i wiązały od razu. Jedynie żyto jak się wyłożyło trzeba było kosą skosić. Lata 70., wprowadzili nową odmianę, że żyto nie miało takiej wysokiej słomy, ładniejsze kłosy, ale wtedy, to jeszcze wszędzie mieliśmy młockarnie i trzeba było samemu skosić, zwieźć i na młocarni wymłócić. W latach 80. kombajnów dużo nie było. Czasem, co któremuś jeszcze młockarnia przydawała się. Jak zboże było zanieczyszczone chwastem, to się na młockarnie wrzuciło i młocarnia to wyczyściła. No i na kombajn dłużej się czekało. Kolejki były. No, a lata 90. i teraz po dwutysięcznym to już wszędzie mamy kombajny. Młocarni, choćby się chciało, to się już chyba nie znajdzie. A mnie przychodzi do głowy, że nie tylko o młockarnię, ale o takich ludzi, twardych, upartych, co to na polu nie zmęczą się byle upałem, zboże zwiozą, a potem huk przez dobrych kilkanaście godzin wytrzymają. No i ten kurz nieziemski, gdy snopy na górę wrzucają, ziarno łapią, do sąsieku niestrudzenie sypią. Wreszcie obmywszy się “ino trochę” w blaszanej misce, albo bezpośrednio pod pompą przed domem, spoceni i umęczeni wspólnie usiądą do kolacji. O takich ludzi też byłoby teraz trudno. I cóż by tam dziś musiało stanąć na tym stole, żeby do posiłku tak bardzo wyrywało się serce? Wtedy wystarczały: chleb, salceson, kiełbasa, ogórki kiszone, grzybki marynowane i wódka. Zwłaszcza wódki nie mogło zabraknąć. I galaretki z nóżek, zimnej wyjętej z piwnicy bo w lodówce wszystko dla takiej ilości pomocników nie mieściło się. Galareta stała sobie na stole w salaterce obficie polana octem, z uwięzionymi na dnie krążkami marchewki, przybrana obowiązkowym listkiem zielonej pietruszki. - Jedzenie - mówi Czesia Robakowa - musiało być proste. Na odrobku, wszyscy pracowali i jedli podobnie. Na wymysły nikt nie miał czasu. Zresztą, wtedy, chociaż już głodu dawno nie było, to jednak żyło się skromnie. Chyba, że ktoś chory. Choremu należało dogodzić. O! Opowiem ci coś o moje chrzestnej od bierzmowania, bo to była wspaniała kobieta - mówi Czesia, tak ciepło i czule, że od razu nastawiam się na wyjątkową opowieść. - Władysława Bielecka z Kiełczowa. - Lubiły się z moją mamą. Obie były z Kielecczyzny. Chrzestna siebie z leżały. Makoszyna, Pamiętam, moja mówiły mama do siebie z Cisowa, “kumosiu”, te albo wsie blisko jeszcze bardziej zdrobniale: “co tam słychoć u wos kumosiczku...?”. Zawsze serdecznie. Dzieciom, oczywiście, nie wolno było mówić do dorosłych “kumo”. Ona gospodyni, a my siusiumajtki... Jaka to kuma dla nas?! Kiedyś zwróciłam się do niej, “wy, Bielecko”, wydawało mi się z największym szacunkiem - tata zaraz mnie poprawił. “Mosz nie mówić “wy” tylko “krzesno”, na tyczki się razem nie chodziło!”. Mówiłam więc “chrzestno”, albo “kochana chrzestno”, bo ona naprawdę była dla mnie bardzo kochana. Uczyłam się wtedy w zasadniczej budowlanej i miałam praktyki zawodowe we Wrocławiu, często na drugą zmianę. Autobus do Wrocławia nie jeździł z Brzeziej Łąki tylko dopiero z Kiełczowa, trzeba więc było dojść. Nawet jak przyjechał, to i tak nie wiadomo było, czy zabierze, bo ludzi się pchało co niemiara. Do domu wracałam pieszo, jeden rower był na pięcioro dzieci. Chyba po to żeby uniknąć niesnasek rower brał zwykle ojciec. Do autobusu było pięć kilometrów, co to jest dla dzieciaka przejść pięć kilometrów? Niewiele. Ledwie godzina drogi, chociaż zimą, przyznaję czasem trudno się szło. Ilekroć moja chrzestna zobaczyła mnie tak późno wracającą do domu, zabierała do siebie żeby mnie przenocować, a przynajmniej po to aby mnie nakarmić. Częstowała czym tam miała, najczęściej było to mleko z pajdą chleba. Ale zawsze “od serca”, Zanim mi tego mleka nalała, najpierw zdejmowała z bańki pokrywkę, zbierała śmietanę pływającą grubą warstwą po wierzchu i dokładała mi do kubka. “Mosz, co tam będziesz, takom siwiznę piło...”. Nie cierpiałam tłustego, ale wypijałam wszystko do dna nie chcąc jej robić przykrości. Byłam wysoka, bardzo szczupła i blada, więc jej się pewnie wydawało, że wyglądam niezdrowo, chciała mnie trochę “odchuchać”. Wiesz, u przelewało, ale tak się robiło bo... - Czesia urywa, oczy ma pełne łez. niej też się nie Milczymy obie jakiś czas i wreszcie kończę za nią. - ...bo tacy to byli ludzie. Tacy to byli ludzie Ludzie - mówi Czesia Robakowa, mimo wzruszenia stawiając rzeczowy opór mojemu sentymentalizmowi - byli tacy i tacy, jak zawsze. Teraz wiele na lepsze się zmieniło. Kiedyś pamiętam, jeszcze u nas na wsi, i tutaj w Najchowie, różnie z ludźmi bywało. Jak tylko po ślubie ze Stasiem mieszkać tu przyszłam, to kłóciły się te baby, okropnie. Gacie sobie pokazywały, spódnicę do góry zadzierały i jedna do drugiej darły się na całą wieś: “A pocałujta mnie tuuuu!” i wypinały się jedna na drugą. A teraz “proszę”, “dziękuję”, no, nie do poznania po prostu. Te same przecież kobiety, a taka zmiana. Jedna z sąsiedzkich awantur przeszła do historii rodziny Floreckich. Ich kogut, nieznośne ptaszysko, uparcie przeskakiwał przez płot do kur sąsiadów. Najwyraźniej te cudze podobały mu się bardziej niż własne stadko. Nie wiem jak kury, ale Antonina Strzelecka, ich właścicielka, nie poczytywała tego sobie za komplement. Sąsiedzkiego koguta odganiała wygrażała właścicielowi pięścią zza płotu, nakazywała stanowczo pilnować, żeby “u koguś nie żarł”. “Co on taki Nie wyguniony?!” Wykrzykiwała, że pewnie głodny skoro się do niej przychodzi najadać. “Nie karmita koguta! Nie godojta, że karmita! Źri i źri bez pamięci. Nienaziarty taki. Ja mu sypjii, a on dziubiii i dziubiii...” “A sioo!”, klaszcze. “Ty nienaziarty taki! Nie wyguniony, nie wyguniony... Co za gadzina nieusłuchana! Sioo!”. Kogut drze się wniebogłosy, jak uczyniłby każdy zdrowy samiec, któremu ktoś nakazałby z nagła opuścić harem. - A coście się, Strzelecko, tak na mojego koguta uwzięli? - nie wytrzymał Stanisław Florecki, w którym najwyraźniej obudziła się męska solidarność. - Skoro on taki nie wyguniony, to co wam szkodzi, że wasze kury będą weselsze? Usłyszawszy tę zuchwałość Strzelecka niemal pękła ze złości. - Kury weselsze?! Widzidzieliśta go?! A z czego niby?! Że on ich ziarno źrii? Że on się z ich własnym kogutom bije aż pióra leco?! Ty głupi Fabianie....!”, wrzeszczy na całą wieś rozeźlona nie na żarty. - Moim kurom wincej wesołości nie trza! Swojom własnom majom! A żebiśta widzioł, że i przez twojego koguta dość majom! Zabirajto gada... Zabirajto! W tej chwili zabirajto!” - nakręcała się własną złością. Antonina Strzelecka była kobietą temperamentną. Kiedy ją poniosło rzucała czasem czym popadło w obiekt swojej złości, należało więc umieć w porę się wycofać. Nie tak dawno Strzelecka rzuciła kijem we własną kurę. Przetrąciła biedną kwokę porządnie, bo ta jeszcze następnego dnia zataczała się idąc po podwórku. - Strzelecko! - zagaił sąsiad - zabijta te kurę, ona jest jakaś chora. - Una nie jest choro. - Nie? A jaka? - Una jest palnięto - stwierdza rzeczowo właścicielka kury. Do sąsiedzkich sprzeczek dochodziło regularnie i ojciec Czesi, żeby nie zostać “palniętym” jak kura Strzeleckiej szybko chował się do domu. - Mama nie wdawała się w dyskusje - wspomina Czesia - ale ojciec zawsze czymś się sąsiadce naraził. Kiedyś nazwała go “uryniokiem”, kiedy była szczególnie zła “głupim Fabianem”. Ten Fabian nie wiedzieć czemu okropnie nas rozbawił wspomina Czesia. I dodaje, że jeszcze wiele lat potem, kiedy ojcu coś nie wyszło, mama kiwała głową i mówiła, “oj mój ty głupi Fabianie” śmiejąc się na wspomnienie jurnego koguta, którego ojciec wziął w obronę. “Mój ty głupi Fabianie. Oj, oj.... ”. Jeśli akurat po kuchni kręciło się pięć jego córek wszystkie podśmiewały się z tego “Fabiana” ukradkiem. - Bo z ojca nie można było żartować, ani śmiać się broń Boże, nawet najżyczliwiej. Inny wtedy panował porządek. Inny wtedy panował porządek Porządek nie jest rzeczą łatwą. Jedni go mają we krwi drugim potrzeba czyjegoś przykładu żeby zechcieli zmienić coś we własnym obejściu. Na początku w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia wielu rolników pozbywało się śmieci według utartego zwyczaju, którego nie chcieli naruszać. Obornik - na gnojownik pod dom, zielone - na kompost, a gruz, szkło i niepotrzebne manele - do lasu. Któregoś dnia zauważyłam, że pan Arkadek idzie drogą i ciągnie cały wózek różnych odpadów z podwórka: jakieś resztki cegieł, tynku, jakieś kawałki metalu... - Panie Areczku, czy pan czasem nie wiezie tych śmieci do lasu? - A Boże uchowaj, pani somsiadko kochana, ja mam swój własny dołek... - A to przepraszam, bo wie pan... - Wiem, wiem. Las to las - dokończył sentencjonalnie, czym, muszę przyznać, całkiem mnie uspokoił. Ucieszyłam się. Skoro ktoś z taką powagą wypowiada aksjomatyczną prawdę, to tak jakbyśmy byli uczniami tej samej szkoły filozoficznej. Z tak jednoznaczną mądrością trudno się nie zgodzić. “Las to las”. Pewnie. Szkoła jednak musiała być inna, więc i radość okazała się przedwczesna. Już nazajutrz przy okazji porannego spaceru z psami zauważyłam, że dołek pana Arkadka to, ni mniej ni więcej, niewielkie zagłębienie w terenie na skraju lasu, tuż przy wjeździe do naszej wsi, gdzie rozrósł się imponujących rozmiarów lilak zwany swojsko bzem. W wygniecionej wysokiej trawie odkryłam całą zawartość wózka sąsiada. Cóż było robić, kawałki metalu wyciągnęłam i przywiozłam do siebie taczką składając je tam, gdzie przechowywaliśmy złom, a na starannie rozparcelowany gruz wysypaliśmy z mężem kilka taczek ziemi i posialiśmy trawę. Lilak przez te lata rozrósł się pięknie, wypuścił nowe pędy, kwitnie bez opamiętania. Skoro nie jest to opowieść z morałem powiem wprost - na zdrowie mu wyszło. Widać lubi przepuszczalne podłoże nie mniej niż my pana Arkadka. - Miałam ci jeszcze opowiedzieć o porządkach - przypomina sobie Czesia. I znów z jej historii wyłania się moja ulubiona bohaterka, ta od klusek i pięciu wnuków, babcia Mazurowa. - Zanim urodziła się najmłodsza Ala, chłopaków było pięciu - przypomina raz jeszcze Czesia i skrupulatnie wymienia wszystkich według starszeństwa. - Stefek, Mietek, Tadek, Czesiek, Gienek. Dzieci wtedy chodziły jak w zegarku - zaczyna. Kiedy któryś z chłopaków szedł przez podwórko, a na ziemi leżało choćby źbło słomy... No! Niechby się jemu nie chciało podnieść! Babcia Mazurowa wychylała się z okna i krzyczała za nim donośnie: “Przewrócita się i nogi połamieta, a nie podniesieta...!”. Więc każdy z nich, co do jednego, wiedział, że jak się idzie, to trzeba pod nogi patrzeć i co się zobaczy sprzątnąć. Tyle razy już to słyszeli i czujni byli. Dzieciak z domu, a babcia Mazurowa do okna... I już lufcik otwiera. To w ogóle byli bardzo pracowici ludzie. Cała rodzina. Codziennie rano synowa babci Mazurowej stawała przy stole i żeby nakarmić całą rodzinę zagniatała makaron. Miednicę makaronu. - Miskę? - Nie miskę, tylko sporą miednicę. Makaron był mięciutki, bo trzeba było oszczędzać na jajkach. Według przepisu do odpowiedniej ilości mąki dodaje się tyle jajek ile jest osób. No to żona Mazura, nie licząc już nawet naszej Zosi musiałaby codziennie dodawać do mąki osiem jajek. O takiej rozrzutności nawet nie było co marzyć. Wyrabiała więc wielkie ilości makaronu na dwóch jajkach dolewając wody. I to musiało wszystkim wystarczyć. W tym samym czasie nasza mama na górce dla swojej rodziny gotowała zalewajkę. To był rodzaj żuru na zakwasie, a zakwas, rzecz jasna, każdy wiedział jak zrobić. Żytnia mąka, skórka chleba, ząbek czosnku i gotowe. Potem parę jarzyn, łyżka smalcu ze skwarkami i była pyszna zalewajka. Chłopcy od Mazurów mieli już czasami dość makaronu i zamieniali się z nami na żur, na co przystawałyśmy chętnie, bo przecież nie mieliśmy krowy i mleko było rarytasem. Jedliśmy więc razem, broiliśmy razem ile wlezie, jedenaścioro dzieci bo Mazurom na koniec urodziła się wreszcie Alicja. Piętnaście osób na jednym malutkim podwóreczku, to był młyn. No, po prostu młyn! Inaczej nie da się tego nazwać. Ciągle się coś działo i babcia Mazurowa miała z nami krzyż pański. Zwłaszcza, że lubiła porządek. Opowieść Czesi jest tak sugestywna, że niemal widzę, jak codziennie rano, po rytualnym posiłku z jednego kubka z Zosią babcia Mazurowa zamiata podwórko. Żeby się szybko zamiatało i wiatr słomy nie roznosił, wkłada w drobną rączkę Zosi koszyczek i obie idą sprzątać obejście. Babcia szur, szur, miotłą, a Zosia schyla się, małymi paluszkami chwyta pojedyncze źdźbła słomy i wkłada do koszyczka. Wreszcie babcia odstawia miotłę, zawartość koszyczka wyrzuca do taczki i już jest po porządkach. W gospodarstwie i przy tylu dzieciach ten stan rzeczy nie utrzymywał się zbyt długo. Więc pohukiwania przez lufcik na wnuki przynosiły rezultat. - Tak jak na naszym podwórku nigdzie nie było wysprzątane - wspomina Czesia. Ach, jak babcia dbała, żeby wszędzie było pięknie. Podobnie pani Molikowa. Ty już jej nie pamiętasz, zmarła parę lat wcześniej zanim kupiliście dom po Wichułach, ale ona też tak dbała o ten swój budynek, o obejście. Wyobrażasz sobie, że zgięta we dwoje, naprawdę poruszała się pochylona niemal pod kątem prostym, wędrowała siedem kilometrów do Borowej do sklepu, bo ktoś przyniósł wiadomość, że jutro w tekstylnym “rzucą” materiał na firanki. Wokół jej domu wszystko kwitło... Dziś by się cieszyła, że tak nasza wieś wygląda. Pamiętam jak w Niemczech byłam, i zobaczyłam, że tam też tyle kwiatów mają wokół budynków, to zaraz o pani Molikowej pomyślałam. A ona na te ziemie odzyskane przecież też z Wielunia przyjechała, tam ziemia trochę lepsza, niż w kieleckiem ale takich ogrodów jak dziś na pewno nie było - podsumowuje na koniec Czesia. Fakt. Doczekaliśmy się. Przed każdym domem mamy teraz ogród botaniczny. Krzewy ozdobne, pachnące, egzotyczne, strzyżone. Teraz przed każdą niemal chałupą ogród jak przed pałacem. Magnolia kiedyś była jedna - przed dworem rosła. A teraz, na każdym podwórku ze dwa gatunki, biała i różowa. W ubiegłym roku nasza gmina rozpoczęła akcję ukwiecania wsi. Każdy znak informacyjny z nazwą miejscowości dostał swój własny kwietnik z kompozycją pelargonii, surfinii i obficie zwisającej komornicy. Ukwiecono barierki mostków i teren przy przystankach autobusowych. Posadzono kwiaty przed przydrożnym krzyżem. Zwykle - pięknie - choć czasami tu i ówdzie wynurza się jak potwór z fontanny straszak minionej epoki. Oto bajecznie kolorową kompozycje czerwonej szałwi, aksamitki i lobelii zasadzono w starych oponach pomalowanych farbą olejną lub w koślawo ustawionych wątpliwej urody betonowych kręgach. Ot, i cały botaniczny urok diabli wzięli! Jakiś czas temu wpadła mi w oko informacja, że w Austrii już w roku 1920 wprowadzono kary za brak kwiatów przed domem. Ustawowo nakazano, że od strony drogi należy posadzić rośliny kwitnące lub zdecydować się na starannie utrzymany trawnik, ale na nim musi się znaleźć chociaż jeden kwitnący krzew. Kary za nieprzestrzeganie przepisu, ściągano rygorystycznie, a zebraną sumę przeznaczano na poniesienie stanu lokalnej estetyki. Można więc powtórzyć za Benedyktem Chmielowskim: “koń jaki jest, każdy widzi”. Efekty tego stanu rzeczy - także. Gdyby jednak ktoś miałby poczuć rozgoryczenie, że mu porównanie wsi polskiej i austriackiej tak jednoznacznie wypada na korzyć tej drugiej, niech policzy ile to lat edukacji i dyscypliny ma za sobą tamto społeczeństwo. Cóż, wszyscy potrzebujemy czasu. Wszyscy potrzebujemy czasu Świadomość buduje się powoli, a życie na wsi uczy cierpliwości. Okrzepliśmy w latach. Codzienność zmienia nasze myślenie o miejscu i ludziach. Pełnymi garściami czerpiemy z treści zdarzeń. Z mieszkańcami, którzy są tu od pokoleń nie mieliśmy szczęśliwie żadnego zatargu, przez całe to nasze wspólne przeżyte ćwierćwiecze. Nawet żadnej kłótni nie było. Nie nosimy więc zadawnionych złości, nie chowamy urazy, choć wiele musieliśmy się od siebie wzajemnie nauczyć. Od dwudziestu pięciu lat przyjaźnie współistniejemy wspierani życzliwością sąsiadów ich dobrą radą i doświadczeniem. Mam nadzieję, że i my jesteśmy przydatni. Jak wszystkie ludzkie relacje tak i te, nie pozbawione były jednak najróżniejszych uciążliwości. cierpliwie, Niektóre a jeszcze przemiany inne zaskoczyły usiłujemy nas przyśpieszać mile, na starając inne się czekaliśmy jednak unikać namolnego dydaktyzmu. Prawie, prawie, odeszły do przeszłości: głośna muzyka (miarowe łup!, łup! łup!), dobiegająca z domu sąsiada, wypalanie traw, i zwyczaj trzymania psów na łańcuchu. Już, już miałam się ucieszyć z tych zmian, gdy przyszła na nas, mieszkańców, rzecz grubszego kalibru. Palenie śmieci. Któryś z sąsiadów za niewielką opłatą przyjął na swoje podwórko hałdę papy. Ten kto się pozbywał kłopotu zapłacił wywożącemu akurat tyle ile wynosiła należność za przyjęcia tych odpadów na wysypisko. Sąsiad jednak, człowiek skądinąd uczynny lecz niezamożny postanowił zachować tę kwotę dla siebie, składając papę na swoim podwórku. Czy od razu zmierzał ją spalić, czy też powziął ten zamiar kiedy mu żona zaczęła suszyć głowę, że śmieci mają zniknąć z obejścia - nie wiem. Dość, że jakiś czas temu całej wsi dawał się we znaki czarny dym i ohydny zapach dobywający się z komina. Ileż ja się naprosiłam! - Proszę pana, przepraszam, że podnoszę ten temat, ale wiem, że tą papą, którą tu przywieźli na podwórko pan w piecu pali. Proszę mi wierzyć, że to jest zabójcze dla nas wszystkich. Pan ma wnuki, jeśli będą oddychać tym powietrzem, to się naprawdę na ich zdrowiu odbije. Jeśli pan zechce, to ja gotowa jestem tę papę na własny koszt wywieźć na wysypisko. Na takie dictum sąsiad uniósł się honorem. “Nie, pani, tak nie będzie. Ale powiem krótko, że ja ją pomału wywiozę i więcej do pieca nie wsadzę”. Podziękowałam i wróciłam do domu całkiem uspokojona. Tydzień i drugi minęły bez niespodzianek, aż tu nagle przez otwarte okna znów wstrętny zapach wdziera się do środka i wypełnia całe mieszkanie. Wybiegam z domu... Oczywiście! Z wiadomego komina szuflują kłęby czarnego dymu. “No, tym razem, to już chyba jakiś mord popełnię”, myślę rozeźlona, rzucam wszystkie domowe zajęcia, wiejskim zwyczajem wycieram ręce w siebie i biegnę do sąsiada. - Niech się pan nad nami zmiłuje, jeśli własne życie panu niemiłe. Znów pan tym świństwem pali! - A skąd, pani! Powiedziałem, że nie będę i nie palę. - Przecież widzę, co z komina leci! Wiadomo, że to papa! - To nie papa! - upiera się sąsiad trochę nawet podnosząc głos. Wydaje się szczerze oburzony moim niedowiarstwem. - Co pan mi tu opowiada, co to ja oczu nie mam?! - Mówię pani, że to nie papa! To opony! Tę rozmowę najprawdziwszą z prawdziwych, przytaczam przy różnych okazjach, żeby zilustrować fenomen ludzkiej różnorodności oraz tę aksj ornatyczną prawdę, że ludzka świadomość na by się obudzić potrzebuje czasem długich lat. Czesia Robakowa zgadza się ze mną, że najtrudniej zmienić w człowieku myślenie. - Weźmy taki przykład - mówi. - Bimber. - O! To jest, ciociu, naprawdę ciekawy temat - żartuje Nikodem, nasz młodszy syn, który akurat wszedł do kuchni Miałem iść się uczyć, ale zostanę z wami. czuję, że to będzie niezły wykład. Czesia uśmiecha się, ale tak jakoś ledwo, ledwo... Widać, że niespecjalnie ją to śmieszy. Wszyscy wiedzą, że sama rozmowa o alkoholu wpędza ją w zły nastrój. Napatrzyła się już na ludzkie tragedie. - Najgorsze jest to, że w tamtych czasach - nie umie ukryć przygnębienia - ja myślałam, że tak musi być. Tak się wokół żyło. Na co dzień i od święta. Kokardka na wyborowej i już był prezent. Tutaj w prawie w każdym domu bimbrownia była. “Księżycówka”, mawiał mój ojciec, “gorzołka pędzona nocą”. “Dziwna rzecz”, myślę, “w języku angielskim samogon to “moonshine”, co można przetłumaczyć tak samo”. Za komuny - ciągnie Czesia - za każdą rzecz na wsi płaciło się alkoholem. Wódkę stawiało się do wszystkiego. Młocka - wódka, sianokosy - wódka, wykopki wódka. Rzeka tej ohydnej gorzałki płynęła przez wieś. Pracy dużo, ludzi dużo i wódki dużo. Do młocki musiało być dziesięć osób. Do wrzucania snopków, do wiązania pasów... Stąd też wiele osób pędziło bimber, żeby się jakoś wypłacić. - Z czego pędzili? - chcę wiedzieć. - A ze wszystkiego: z jabłek, z cukru, z winogron, ale też ze śruty, z ospy, ze zboża, z ziemniaków, z ryżu... Z sieczki nawet, tylko trzeba było najpierw poczekać aż sfermentuje. A sieczka, to wiesz, tylko sama słoma. Więc, no, naprawdę ze wszystkiego. Z cukru był najlepszy. - Najlepszy w smaku? - dopytuję. - Nie, chyba dlatego mówili, że najlepszy, bo najmniej tej trucizny miał. Dlatego też wszystko na wsi, każdy surowiec, który można było przerobić na alkohol był bezcenny. Jak się od kogoś wzięło koszyk jabłek, to trzeba było odpracować. Nawet spady były w cenie, też przecież na bimber szły. - Mój Boże, a ja tyle razy brałam od sąsiadów jabłka na szarlotkę i nigdy nie odpracowałam - przypominam sobie - nawet mi to nie przyszło do głowy. - Bo jak wy tu nastaliście, to już się wtedy aż tyle nie pędziło. - A właśnie, ciociu - zainteresował się Nikodem - dlaczego ludzie przestali pędzić? - Walka się toczyła. - Z policją? - Z milicją, synku - poprawiam - pilnuj historii. - Z milicją też - przytakuje Czesia - ale najbardziej to my, kobiety, tu walczyłyśmy, bo już wtedy rozumiałyśmy, że źle się dzieje i że jak nad tym nie zapanujemy, to nasze rodziny ta wódka wykończy. I zresztą w wielu domach tak się stało. I Czesia wylicza tych mieszkańców wsi, których do grobu “wódka zabrała”. Lista jest przygnębiająco długa. Postanawiam z programu zmienić temat popularnej stacji i nieco radiowej poprawić usiłuję nastrój. przypomnieć Metodą sobie jakąś wziętą dobrą informację. I mam! - Trzeba jednak przyznać - zaczynam tytułem wstępu - że walka, którą tu na wszystkich frontach od lat podejmuje się na wsi o słuszne sprawy, przynosi zaskakująco dobre rezultaty. Dwa lata temu udało mi się namówić dalszych sąsiadów do wy sterylizowania ich suczki. Biedaczka rodziła regularnie dwa razy w roku, a mnie doszły słuchy, że właściciel te szczenięta topi. Przekonałam go więc, że zabieg będzie najlepszym rozwiązaniem. Widać, zaufał mi bo “za jednym zamachem” dorzucił do zabiegu także kota. I oto, dziś właśnie, zaczepił mnie w sklepie i pyta. - Gdzie pani robiła naszej suce i kotu taką operację żeby więcej dzieci nie mieli? - U znajomego doktora. A co, ma pan jakieś nowe zwierzęta do zabiegu? - No, koty mam. Dwa. Małe. - A bardzo młode? Bo muszą mieć przynajmniej pół roku. No to, gdzieś takie będą. - Dobrze spróbuję tę sterylizację załatwić. - A ile to będzie kosztować? - Załatwimy tak jak ostatnio, żeby nic pan nie płacił. - Aaa... to można jeszcze wziąć te brata? Bo brat też ma dwa... - Dobrze, spróbuję załatwić dla czterech kotów. A brat gdzie mieszka? - My razem z bratem i z matką mieszkamy. - Mama też ma jakieś małe koty? - Jakieś ma. W wyniku tej rozmowy mam więc teraz znaczną ilość kotów do zabiegu (sama nie wiem ile) uważam jednak, że jest to w gruncie rzeczy bardzo dobra informacja. Po powrocie do domu załatwiam z Tomkiem Grabińskim, weterynarzem z najbliższej wsi, “krechę na kota” - ustalam mianowicie ile kotów może nam zoperować na kredyt oraz stawkę “od sztuki”. Samce - tyle, samiczki - tyle. Nie mam złudzeń, że wykonuje nam tę usługę “po kosztach”. O termin spłaty nawet nie pytam, wiem, że będzie czekał aż uzbieram całą sumę, ale koty czekać nie mogą. - Pośpiesz się - rzuca Tomek na pożegnanie, potwierdzając moje przypuszczenia żeby nie było za późno, one teraz się marcują na okrągło. Przywieź mi najpierw kotki. Faceci się nie śpieszą. Faceci się nie śpieszą Nie śpieszą się i taka jest kolej rzeczy, bo słowo “krzątać” od zarania dziejów związane jest z kobietą. Potwierdza to Polskiego, ten znaczeniowe ostatni słowa podając “krzątać”: w zarówno życie, jak i Słowik Języka pierwszym “biegać”, rzędzie “dreptać”, następujące “uwijać”, synonimy “frygać”. Moim zdaniem żaden z nich nie kojarzy się z mężczyzną. Ktoś powie, że wymyślam. Może. Znam przecież kobiety, które żyją nieśpiesznie i znam kilku mężczyzn, którzy są pracoholikami. Słyszałam nawet o jednym takim chłopinie, opowiadał mi o nim dawny sołtys, o którym nikt tu inaczej nie powie jak tylko “Adaśku od Bednarskich”. Bohater tej opowieści, Franciszek, kuzyn stryjeczny Stanisława Floreckiego, a więc ojca Czesi, chłop chudy lecz wysoki, był rolnikiem z kieleckiej wsi Widełki. Sława jego poszła w świat, w okolicznych wsiach bowiem wszyscy o pracowitości Franciszka Floreckiego gadali. Nie o pracowitości, ale należałoby raczej rzec pracoholiźmie. Tak, właśnie pracoholiźmie, bo powiedzieć, o nim “robotny”, to nic nie powiedzieć. Pracował od świtu do nocy bez dłuższych przerw, śpiąc tak krótko, jak to tylko było możliwe. Jadł słabo, najedzenie szkoda mu było czasu. Któregoś razu, ktoś podejrzał go, że gdy szedł w ziemniaki za potrzebą, kucając całkiem spory kawałek pola odchwaścił, żeby czas kucany do szczętu wykorzystać. Co więcej kucał metodycznie, każdego dnia kawałek dalej. I nie dość tego jeszcze bo kucał planowo! Nawet jak szedł do kogoś na odrobek, to i tak za potrzebą na swoje własne pole pędził, by kucając odchwaszczać tam, gdzie wczoraj skończył. Dziś bez wątpienia wysłaliby go do psychoterapeuty lub zdiagnozowali u niego nerwicę natręctw i przepisali psychotropy. Za wyjątkiem więc chorobliwie pracowitego Franciszka, który może się kojarzyć z krzątaniem, a nawet z fryganiem reszta rolników z Najchowa nie fryga. Owszem, harują jak woły, wypruwają sobie żyły, tyrają w pocie czoła, jak to chłopi, ale nawet urobieni po pachy żyją sobie niespiesznie. Doskonałym Stanisław przykładem Florecki, nieśpiesznego ojciec Czesi acz niezwykle Robakowej z którym pracowitego nasz życia jest najmłodszy syn, kilkuletni wówczas Nikodem siłował się na rękę. Potężny ten mężczyzna - prawie dwa metry wzrostu, ręce jak szufle, rumiane policzki i jasne, czyste spojrzenie intensywnie niebieskich oczu - swoją aparycją Wyrwidęba robił wrażenie na dorosłych, cóż dopiero mówić o czterolatku sięgającym mu nieco powyżej kolan. Toteż nikt nie zdziwił się, gdy nasz syn zabrany przez swoją ukochaną ciocię do jej rodzinnego domu popatrzył z nabożnym zdumieniem na Człowieka Górę i zapytał Czesię scenicznym szeptem, czy jej tata jest wielkoludem. Stanisław Florecki usłyszał, kiwnięciem głowy potwierdził i zaraz potem zaproponował dzieciakowi siłowanie się z nim “na rękę”. Nikodem przystał na to skwapliwie, choć nie bez pewnej obawy. Ostatecznie po krótkiej walce wygrał, czym słusznie się szczycił, bo jest niemałym osiągnięciem w tak młodym wieku pokonać “na rękę” wielkoluda. “Mój Boże, jakiesik dobrzy ludzie majom takiego fajnego chłoposzka” - skomentował pan Florecki. W tym czasie, kiedy nasz czteroletni syn siedząc przy stole nakrytym ceratą siłował się z wielkoludem, Jadwiga Florecka, żona wielkoluda, krzątała się. Miała na głowie dom, ogród, posiłki, pranie, wszystkie kłopoty swoich dorosłych pięciu córek oraz kłopoty ich dzieci i drepcząc obsługiwała gości. Biegała tak już od pięćdziesięciu paru lat i nigdy nie przyszło jej do głowy, że może być inaczej. Taka płeć. Kobiety wstawały pierwsze i kładły się spać ostatnie, dźwigały wiadra, opierały rodzinę, najpierw w balii, później w blaszanej wannie, następnie w pralce Frani, wreszcie brudną bieliznę wrzucały do automatu. “Dobrze mają teraz, pralka sama pierze”, mówili ich mężowie, a one wznosiły oczy do nieba, ale nie miały czasu wdawać się w jałowe dyskusje, bo już zamiatały podwórze, sień, strych, stodołę, zagniatały makaron, leciały na odrobek, do kur, do kościoła, do autobusu, po wodę albo zmywały podłogi. Dzieci rodziły i wychowywały “po drodze”. Po drodze też (a często z drogi) zbierały swych mężów, którzy utrudzeni codziennością znajdowali jednak chwilę na to by postać przed sklepem, przysnąć pod gruszą, przysiąść na miedzy, czy zdrzemnąć się w stogu siana. Gdyby w tamtych latach ktoś w samo południe napotkał śpiącą pod drzewem gospodynię, z pewnością uznałby, że umarła. Rankiem następnego dnia zapraszam Czesię na krótki spacer z psami. Nie wchodzimy do lasu, idziemy tym razem w przeciwną stronę, przez pola tą samą drogą która ona przemierzała tyle lat do autobusu i którą kiedyś strwożona, z sercem wyrywającym się z piersi, biegła trzymając w ramionach kilku- miesięcznego Piotrusia, by jak najszybciej znaleźć się z chorym synkiem w szpitalu. - Tutaj - mówi Czesia - wszędzie wokół ktoś pracował. Szło się i trzeba było na prawo i lewo mówić wszystkim “Szczęść Boże”. Patrz! - pokazuje ręką kawałek zarośniętego pola - nieużytek. To po lewej jest nasze, wydzierżawiliśmy je w ubiegłym roku za darmo, żeby tylko ziemia nie leżała odłogiem. To po prawej miał Adaśku od Bednarskich. Zawsze jak przerwę robiliśmy, żeby coś zjeść, to Janeczka, Adaśku, mój Stasiu i ja siadaliśmy tu razem na miedzy. Pogadało się i dalej do roboty się szło. No i Adaśku razem z moim Stasiem jabłonkom i śliwkom przydrożnym gałęzie przycinali, żeby prześwietlić ścieżkę. Łatwiej było na rowerze do autobusu dojechać z tego naszego “końca świata”. Bo w latach 90., to już w każdej chałupie był rower. Dziś pola są jak wymarłe. Nic się nie opłaca, chyba tylko rzepak i kukurydza. Kiedyś mieliśmy ziemniaki, buraki, pszenicę, żyto, owies. Inni też. Teraz wszyscy albo się zrzekli albo dali w dzierżawę. Najdłużej my się tej ziemi trzymamy. W tym roku jeszcze mój Stasiu tyle ziemniaków wsadził, że cały tydzień plewiłam. Tamto co było nie wróci. Skupów już nie ma. Na kontraktowanie taki rolnik, co ma parę hektarów też raczej nie może liczyć. Jednego roku Soter z Piszkawy uprzejmość nam zrobił i sprzedał nam nasze zboże na swój kontrakt. Ale to było raz. Jak jest gorszy urodzaj, to kłopotu ze skupem nie ma. Ale jak rok jest dobry i wszędzie zboża pełno, to i sprzedać trudno. Nawet z tymi nadwyżkami co w ogrodzie wyrosną nie wiadomo co zrobić. Teraz każdy się zastanawia co siać. Monolog Czesi jest długi i nie pozbawiony emocji, choć nie tak kategoryczny w swojej wymowie jak ostatni wywód jej męża. Wczuwam się. Gorączkowo szukam w Internecie czym przed laty zasiewano te ziemie i pewnie klikam na coś nieuważnie, bo otwiera mi się strona siedemnastowiecznego Słownika Języka Polskiego w którym jakiś czas temu znalazłam “antabę”. Teraz wyświetliło mi się następujące po niej hasło - “anyż”. “O!”, myślę lustrując tekst, “może to jest jakaś podpowiedź co zasiać? Znam przecież anyż biedrzeniec, pachnie tak pięknie i w ogrodzie wygląda okazale...”. Podobnie jak w poprzednim haśle, poniżej umieszczono ilustrujący je cytat. Kolejny wyimek ze spisu inwentarza kaliskiego. “Ogród przed tą stodołą zasiany połowicą hanyżem, zagonów 6, ostatek konopiami”. Hmm... Anyż, to może niegłupi pomysł, co do “ostatka”, to jeszcze się zastanowię. Jedno jest pewne, należy mieć na względzie współczesne realia, gdy chce się zadbać o kontinuum. Kontinuum Zmywarka Robaków jest z XXI wieku, bo wszystko w ich kuchni jest najnowszej generacji. Marcin, jeździł trochę po świecie, pracował w Norwegii budując domy i odnawiając mieszkania, wie jak należy wyposażyć kuchnię. Pytaniem, czy kupić zmywarkę, czy też nie, nawet nie zaprzątał sobie głowy. Zmywarka, jego zdaniem, należy do standardu, tak jak zlewozmywak i lodówka. “Ty się, mamo”, mówi Marcin, “już swoje przy zmywaniu naczyń wystałaś. Teraz będziesz mogła odpocząć”. Intencje syn Czesi majak najlepsze, ale to, że jego mama nie odpocznie jest całkiem pewne. Taką ma bowiem naturę, że ciągle jest czymś zajęta. Jej pracowite życie nie znosi próżni. Jeśli czasu istotnie będzie więcej, natychmiast powiększy przydomowy ogród o dwa zagony marchewki, jedną grządkę bobu, albo obsadzi dynią, którą, jak to już bywało, w razie urodzaju obdzieli wszystkie domy we wsi. A przy myciu naczyń, zdaniem Czesi, to się nawet odpoczywa. Zawsze to lubiła. Najpierw talerze myła w misce, później w zlewie, następnie w emaliowanym zlewozmywaku, który jej syn jakieś dwanaście lat temu wymienił na stalowy. Dziś w tej kuchni ze szkła i stali jest zlewozmywak z fragranitu, a jakże, ale nikt w nim naczyń nie myje. Chcąc nie chcąc Czesia zapakowuje zmywarkę metodycznie układając naczynia dokładnie według instrukcji. Przedtem jednak spłukuje garnki i talerze “z pierwszego”, żeby w kuchni nie unosił się zapach niezmytych statków. Obok talerzy wkłada też swoją ulubioną miseczkę, w której je owsiankę na śniadanie. Podobnie jak babka Mazurowa Czesia na śniadanie je zawsze to samo i nie ma ochoty na zmiany. Podobieństwo do Mazurowej jest również i takie, że miseczkę ma Czesia blaszaną, emaliowaną. Z tą jedną różnicą, że miseczka Czesi jest odrobinkę, ale naprawdę tylko troszeczkę dziurawa. Dziurkę Czesia zatkała szmatką. Po posiłku miseczkę płucze i wkłada do zmywarki. Marcin kiedy ją tam zauważy wyjmuje, myje starannie pod bieżącą wodą, wyciera i odstawia na miejsce. Pierwszy raz zostawił miseczkę w zmywarce, ale wcześniej szmatkę wydłubał drucikiem, bo bał się, że szmatka wypadnie i wkręci się... No, sama nie wiem w co, przecież nie w turbinę, tylko w to, co tam mają w swoich bebechach nowoczesne zmywarki. Wyobrażam sobie, że taka machina cała ze stali nierdzewnej i kosmicznej elektroniki, która za pomocą kolorowych świetlnych literek i cyferek informuje użytkownika, jaką właśnie wykonuje czynność i ile czasu pozostaje do końca programu w zetknięciu z reliktem przeszłości jakim jest kawałek gałganka, mogłaby się rzeczywiście zatkać ze zdumienia, a rozumiem też nawet odmówić dalszej niezadowolenie Czesi współpracy. Więc choć rozumiem zmywarkę, z wydłubywania szmatki i ustawicznego odtykania dziurki. Po krótkich ustaleniach Czesia z synem osiągnęli konsensus. Miseczka myta jest ręcznie i zmywarce teraz szmatka nie grozi. Czesia opowiada mi to beznamiętnie, napomyka o tym, ot tak, przy okazji, jak mówi czasami, że cały dzień pieliła w ogrodzie, albo, że tej nowej kwoce, co siedziała na jajkach wylęgły się tylko dwa kurczaki. Ale ta opowieść, choć w żaden sposób przez nią nie eksponowana, głęboko zapada mi w pamięć. Już drugi dzień chodzę i myślę o starej szmatce w zmywarce jak o zetknięciu dwóch światów. O zetknięciu dwóch światów Są w moim życiu dwie wsie. Jedna sprzed dwudziestu pięciu lat ciągnąca za sobą ogon wspomnień. Ta wieś ma chłodną pachnącą ziemniakami sień, piwnicę z beczką kiszonej kapusty, kuchnię z fajerkami na której odstawiony na bok blachy już od rana gotował się obiad. Z tamtej wsi nie było czym dostać się do miasta, żeby kupić sobie nowe meble “na zapisy” i wystać je później w kilkudniowym ogonku. Drogę do tamtej wsi wysypano czarną szlaką, którą mieszkańcy w “czynie społecznym” rozparcelowali zasypując większe dziury. W moje pierwszej wsi jest, powiedzmy... O! Maj roku 1995 i nasze podwórko porasta wysoka trawa. Jadę więc do Brzeziej Łąki, gdzie Jurek Gratka, szwagier Czesi, zrobił ze spacerowego wózka kosiarkę samoróbkę i pożycza ją wszystkim wokół. Wiem, że pożyczy i mnie. Mamy więc, a jakże, w tej naszej wsi lat 90. strzyżone trawniki z obowiązkowym “iglakiem” pośrodku. Coś już przecież wiedzieliśmy o tym jak ludzie mieszkają gdzie indziej. Na pastwiskach pod lasem pasą się krowy. Kury, gęsi, kaczki i dzieci chodzą po drodze bez dozoru, a po wielkiej ulewie wszystkie taplają się w tej samej kałuży. Dzieciaki z całej osady, krzyczą do Stasia Robaka “wujku!”, bo chcą by zabrał je na przyczepę i przewiózł kawałek, kiedy wraca z pola traktorem. Dziś nasza osada niby ta sama, a całkiem inna. I to jest moja druga wieś. Liczne domy, które wyrosły tu jak grzyby po deszczu mają zadbane podwórka, a w wielu przedwojennych budynkach odnowiono elewacje. W mojej drugiej wsi dzieci i drób nie wychodzą na drogę bez opieki, więc gdy pani Zosi Arkadkowej, wymyka się poza ogrodzenie stadko kaczuszek, zaraz nakazuje wnuczce: “Dorotka, lećta po kaczki! O, bez taką małą dziurę wylazły!”, dziwi się i poprawia siatkę ogrodzenia po staremu - zastawiając ją deską. W mojej drugiej, nowej wsi przed każdym prawie domem stoją dwa samochody, a u niektórych sąsiadów firmy ogrodnicze projektują architekturę zieleni. Koni nikt by już tu batem nie smagał, ale też nie ma już koni. Zwierzętom z sąsiedztwa dobrze się powodzi, a koniom z pobliskiej stadniny zwłaszcza. Mają własnego weterynarza, zbilansowaną karmę i dobrze utrzymany padok. Dzieci z okolicznych wsi uprawiają jeździectwo. Rolnicy jak za dawnych lat narzekają, że nic się już teraz nie opłaca i jak zawsze pracują niestrudzenie by sprostać swoim potrzebom, tyle tylko, że potrzeby ich są już teraz zupełnie inne. W tej nowej wsi, w najnowocześniejszej kuchni o wysmakowanym designie stoi w szafce emaliowana miseczka Czesi Robakowej z dziurką zatkaną szmatką. Stoi sobie jak symbol zetknięcia dwóch różnych epok, w których życie stało się moim udziałem. Obie dobre i bliskie niczym kochani przyjaciele, wiemy, że nie są bez wad, ale zdążyliśmy już dobrze ich poznać i przyjmujemy z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dwa bieguny ludzkiej świadomości z przełomu wieków. Dwie rzeczywistości niczym dwa różne uniwersa. Z żadnym nie chcę się rozstać, bo bez żadnego z nich nie umiem się obejść. Dwa światy. Do którego z nich bardziej przynależę? Nie wiem. PS Stanisław Florecki “Wielkolud” zmarł w roku 2000, jego żona, Jadwiga Florecka, siedem lat później. Arkadek Janik zmarł w roku 2012. Adaśku od Bednarskich razem z żoną Janeczką wyprowadzili się do sąsiedniej wsi, wybudowali dom blisko drogi, nie chcieli mieszkać na “końcu świata”. Czesia i Stanisław Robakowie, dobrze się mają, pracują niestrudzenie, spokojnie im się żyje.