Ile waży dusza, a ile kilogram kota

Transkrypt

Ile waży dusza, a ile kilogram kota
Z profesorem Andrzejem Szczeklikiem, autorem książki „Kore. O chorych,
chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny", rozmawia Anna Bikont
Ile waży dusza, a ile kilogram kota
DUŻY FORMAT nr 41 dodatek do Gazety Wyborczej nr 253, wydanie waw z
dnia 29/10/2007 , str. 12
ANNA BIKONT
Poproszę o receptę na szczęście.
- Moja recepta to zakochać się w swoim zawodzie. Nie daje to jeszcze gwarancji
szczęścia, ale zbliża do spełnionego życia. Na inne sfery życia mamy
umiarkowany wpływ, a czasem żaden.
Żadnych ziółek pan profesor nie może mi przepisać? A podaje pan skład
napoju miłosnego, który wypili Tristan i Izolda: zioła z rodziny
psiankowatych, zwłaszcza bieluń dziędzierzawa, pokrzyk wilcza jagoda,
ślady tojadu i bukowicy. Wszystko za prestiżowym „British Medical
Journal", który przeanalizował objawy.
- Te ziółka opisuję jednak z pewnym dystansem, przekonany, że napój był tylko
sposobem uzmysłowienia sobie miłości płonącej już jasnym płomieniem.
Dystans ma pan jednak do nich mniejszy niż do prozacu, który
podsumowuje pan jednym miażdżącym zdaniem, że miliony młodych ludzi
zaczęły pożądać substancji, która pomagałaby znieść ciężar istnienia i
zachować szczupłą sylwetkę.
- Czym innym jest leczenie depresji, tu osiągnięcia farmakologii są
niepodważalne, czym innym łykanie prozacu czy nowych jego pochodnych jako
pigułek szczęścia. Byłbym z tym ostrożny. Warto się przynajmniej poradzić
znajomego lekarza. Jako podporę w trudnych chwilach zalecałbym przyjaźń, a
jeśli komuś dana jest łaska wiary, to ma ponadto religię.
Przypadek Jerzego Turowicza.
- To się zdarzyło zaraz po 1989 roku. Jerzy pierwszy raz wybrał się ze swoją
żoną Anną na wakacje za granicę, do Grecji. Wrócił specjalnym transportem
lotniczym, w ciężkim stanie, z infekcją i bardzo wysoką gorączką. W klinice
udało się nam po kilku tygodniach opanować sepsę, ale została arytmia. Serce
biło groźnym rytmem, jednym z tych, które nie cofają się same, a zwiastują
najwyższe niebezpieczeństwo. Leków na arytmię jest multum. Żaden nie
pomagał. Widziałem go, jak zwykle, na wieczornym obchodzie. On
wycieńczony, wciąż z arytmią, ja bezradny, z gorzkimi myślami, że do bani jest
ta cała medycyna i ja w szczególności jako lekarz.
Na drugi dzień rano zaglądam do Jerzego, przykładam słuchawkę i nie wierzę
własnym uszom. Arytmia znikła. Potwierdzenie przyniósł zapis EKG.
Zapytałem zdumiony: „Jerzy, czy coś się w nocy stało?". A on z tym swoim
dobrym, kochanym uśmiechem: „O północy dzwonił Papież zapytać, jak się
czuję". Nie chciałbym wprowadzać niepotrzebnego mistycyzmu, ale żadnego
wytłumaczenia lekarskiego nie mieliśmy. Wielki filozof prof. Stefan
Swieżawski, gdy ktoś twierdził, że coś stało się przypadkiem, mówił, że
przypadek jest wkroczeniem w nasze życie nieznanej nam konieczności.
Pan wierzy w siłę słowa, więc daje pacjentom złudne nadzieje.
- Nie, to nie są złudy. To pocieszenie, otwarcie przestrzeni bezpieczeństwa. Ktoś
może zapytać: „Drogi panie, po co bierze pan chorego za rękę i mówi:
>>Wszystko będzie dobrze< Zdarza się, że ktoś mnie pyta, ile mu życia zostało,
bo chce uporządkować swoje sprawy, wtedy jest moim obowiązkiem
powiedzieć mu, że przy wszystkich naszych staraniach prawdopodobnie ten
termin nie przekroczy takiej a takiej daty.
Rodzinie pan mówi?
- Bliskiej rodzinie - tak. Broń Boże przez telefon.
Zostaje pan poproszony o zbadanie wybitnego historyka literatury, którego
zachowanie zaczęło zastanawiać rodzinę. Rozmawiacie o czasie utraconym
u Prousta i prosi go pan o narysowanie zegarka. On rysuje oddzielnie
tarczę zegarową i wskazówki. Jego pamięć rozpada się na części. To
alzheimer. Czy powiedział mu pan o diagnozie?
- Spotkałem się później parę razy z nim i z jego synem, i to słowo w jakimś
momencie padło. Wątpię, czy to coś zmieniło. Należy przekazywać diagnozę,
także po to, by nie zamykać innych możliwości leczenia. Może choremu uda się
dostać na eksperymentalny program leczenia na Harvardzie, a może będzie
chciał skorzystać z pomocy uzdrowiciela. Nierzadko przychodzili do mnie
pacjenci z prośbą: "Mógłbym skoczyć w niedzielę na Harrisa?". Jeśli tylko nie
było stuprocentowych przeciwwskazań lekarskich, zgadzałem się na wydanie
przepustki.
W 1990 roku wybrali mnie na rektora Akademii Medycznej i musiałem jeździć
często do Warszawy, do Ministerstwa Zdrowia, na jakieś arcyważne narady,
które niewiele dawały. Pewnego razu kierowca zapytał mnie, czy możemy
zabrać jego żonę. Dojechaliśmy za Kielce, ona wysiadła i poszła w las.
Zabraliśmy ją w drodze powrotnej. Okazało się, że tam przyjmował głośny
znachor.
Pomogło?
- Mam nadzieję. Ja w każdym razie pomogłem mojemu kierowcy, który
zrezygnował ze mnie, otworzył prywatny gabinet radiestetyczny. Leczył
przyłożeniem ręki i powoływał się na to, że sześć lat pracowaliśmy razem.
Skąd tytuł "Kore"?
- Dawno temu przeczytałem u Jana Parandowskiego, jak Grecy wyobrażali
sobie, że duszę można zobaczyć w człowieku przez źrenicę. Później, już jako
lekarz, zdumiałem się ich genialnością. Skąd mogli wiedzieć, że źrenica to
jedyne okienko z widokiem na mózg, na jego wypustki, jakimi są nerwy
wzrokowe?
Grecy widzieli tam dziewczynkę, laleczkę, po grecku kore, i tak sobie
wyobrażali duszę, jako małą dziewczynkę, która wszystko obserwuje.
Zastanawiające jest, jak dziś w medycynie nie mówimy nigdy o duszy, nawet w
rozmowach z kolegami z psychiatrii to słowo nie pada. António Damasio, jeden
z najbardziej uznanych neurofizjologów, badacz świadomości, twierdzi, że w
naszym mózgu jest ośrodek, którego zadaniem nie jest odbieranie sygnałów ze
świata zewnętrznego, tylko z naszego wnętrza, i ten ośrodek kreśli mapę ciała.
Mapa jest ruchoma, cały czas się zmienia, a ten ośrodek w mózgu na nią patrzy,
przepuszczając ją przez filtry swojej pamięci. Jest jak widz, który siedzi w
teatrze. Czy to nie jest uczenie napisana opowieść o greckiej laleczce?
Dusza wyzwala się z ciała z chwilą śmierci i odlatuje w zaświaty. Opisuje
pan lekarza, który ją zważył przed odlotem.
- To działo się w 1901 roku. Duncan MacDougall, lekarz amerykański ze
szpitala w miasteczku w stanie Massachusetts, umieszczał łóżko z konającym na
olbrzymiej wadze dźwigowej i prowadził drobiazgowe pomiary. Gdy chory
wydawał ostatnie tchnienie, ciało traciło na wadze. Utkwiły mi jego słowa, że
dusza waży 20 gramów, tyle co kromka chleba. Analogiczne doświadczenia
powtórzono na myszkach. Nieszczęsne myszki, konając, nie traciły na wadze.
No, ale to były myszki, nie ludzie.
Ma pan słabość do szaleńców i wiarę, że bez nich nie byłby możliwy tak
szybki rozwój medycyny. Pana profesora chyba też można zaliczyć do tego
szacownego grona?
- Zapewne myśli pani o doświadczeniach, jakie robiłem na sobie, zwłaszcza z
wstrzyknięciem prostacykliny. Ten ważny hormon lokalny produkowany przez
tętnice odkrył Ryszard Gryglewski w angielskim laboratorium sir Johna Vane'a,
gdzie obaj pracowaliśmy. Wkrótce potem uzyskaliśmy pierwszą małą próbkę
prostacykliny - kilka gramów białego proszku. Zdawaliśmy sobie sprawę z jej
przypuszczalnych potężnych właściwości biologicznych i byliśmy zdecydowani
jak najszybciej sprawdzić jej działanie na sobie. W Krakowie wykonaliśmy
błyskawiczne doświadczenia na kotach, by sprawdzić dawkę, jaką kot toleruje.
Przeliczyliśmy wagę kota na naszą i położyliśmy się jeden po drugim na
oddziale reanimacyjnym mojej kliniki. Ryszard Gryglewski już po pierwszych
minutach dożylnej kroplówki z prostacykliną stracił przytomność (spadek
ciśnienia na skutek rozszerzenia tętnic). Po dłuższej chwili udało nam się
przywrócić go do zmysłów. Mną z kolei podczas kroplówki zaczęły trząść
dreszcze, a temperatura przekroczyła 40 st. C. Powód był prosty - w trakcie
naszych przygotowań prostacykliny do wlewu uległa ona zakażeniu bakteriami,
które - wraz z nią - wlewałem sobie do żył. Kiedy trawiony gorączką dotarłem
do domu, w drzwiach zastałem moją żonę z naszym synkiem na ręku
zdecydowaną porzucić mnie na zawsze za to, że nie dotrzymałem słowa i wciąż
robiłem na sobie doświadczenia. Wydawało mi się, iż minęła wieczność, nim
dygocząc w gorączce przekonałem ją, by została.
Śmialiśmy się potem, iż naprawdę odkrywczy wniosek z naszych
eksperymentów brzmiał: kilogram kota to nie to samo co kilogram człowieka!
Ale po nas, już bez powikłań, przeszli wlewy prostacykliny moi dzielni koledzy
z kliniki. Poznaliśmy działanie na organizm ludzki nowego, potężnego hormonu
i zastosowaliśmy go w leczeniu krytycznego zwężenia tętnic nóg. Dziś trwałe
związki prostacykliny są lekiem stosowanym na świecie w terapii nadciśnienia
płucnego i zwężenia tętnic obwodowych.
Jak bardzo przez te wszystkie lata, przez które pan leczy, zmieniają się
choroby?
- Niektóre się wykruszają. Gdy kończyłem medycynę, w Krakowie działała
Klinika Wad Serca. Jest takie powiedzenie: reumatyzm liże stawy, a kąsa serce.
Ale od kiedy przyszła penicylina i inne antybiotyki, zaczęto wcześnie leczyć
chorobę reumatyczną. Dziś nie atakuje ona już serca i nie ma już tej kliniki.
Niektóre choroby musiały istnieć wcześniej, ale nierozpoznane. Jakieś ćwierć
wieku temu zorientowano się, że kleszcze mogą przenosić choroby. Na
boreliozę, o której się tyle słyszy, ludzie chorowali, tylko rozpoznawano ja np.
jako chorobę reumatyczną, bo jednym z objawów są bóle w stawach.
A jak zmieniło się leczenie?
- Całkowicie. Gdy byłem młodym lekarzem i dyżurowałem w szpitalu, ciszę
nocną przerywały długie krzyki bólu. Te głosy dziś cichną. Ból daje się
uśmierzyć. Jak kończyłem medycynę, kładliśmy bidaka czy bidaczkę ze
świeżym zawałem serca do łóżka na minimum trzy-cztery tygodnie z zakazem
ruchu. Salowe pilnowały, aby nie przewracał się nawet na drugi bok. Dzisiaj z
nieodmiennym zdziwieniem słucham w naszej klinice raportów porannych
składanych przez moich dużo młodszych kolegów: "Panie profesorze, w nocy
przyjęliśmy zawał. Zrobiliśmy plastykę, założyliśmy stenty do tętnic
wieńcowych, w ciągu trzech dni chory powinien wyjść do domu".
Pan profesor uważa, że lekarze nie powinni strajkować?
- Jest fundamentalna sprzeczność między powołaniem lekarza a odmową
niesienia przez niego pomocy choremu. Rozumiem uwarunkowania: żałośnie
niskie pensje lekarskie, wadliwy system opieki zdrowotnej, któremu przed
pięciu laty przetrącono kręgosłup, wprowadzając wbrew powszechnej opinii
Narodowy Fundusz Zdrowia, permanentne odkładanie oczywistych reform,
żenująco niskie nakłady na opiekę zdrowotną. Tak, to wszystko prawda. Ale
porzucenia chorych to nie usprawiedliwia. I nie wierzę, by odbyło się to bez
niczyjego uszczerbku na zdrowiu. Nie mam wątpliwości, iż zarobki lekarzy,
podobnie jak innych grup społecznych, będą dalej rosły i w ciągu kilku czy
kilkunastu lat zrównają się z zarobkami w krajach jeszcze do niedawna ubogich,
jak Irlandia, która dziś tak chętnie nas przyjmuje.
Śledzi pan losy swoich pacjentów? Co się działo dalej z opisaną przez pana
w "Katharis" osiemnastolatką z syndromem Muenchhausena?
- Znikła z naszego pola widzenia, kiedy zdała sobie sprawę, że my wiemy, na
czym polega jej choroba. To była dziewczyna z opolskiej wsi, urocze
stworzenie. Trafiła do nas z nawracającą infekcją nogi, gorączkowała do 40
stopni, noga jej puchła do gigantycznych rozmiarów, bardzo cierpiała.
Posyłaliśmy ją do najlepszych klinik specjalistycznych w całej Polsce, byli
bezradni. Aż ktoś zasugerował, żebyśmy sprawdzili, czy to nie syndrom
Muenchhausena [celowe wywoływanie u siebie objawów chorób, by wzbudzić
zainteresowanie lekarzy i współczucie otoczenia]. Niedługo potem odkryliśmy
ślady nakłucia igłą na nodze. Ona się sama okaleczała.
Podejrzewam, że biedna gdzieś dalej krąży. Skłonność do konfabulacji ma u
tych chorych coś z impulsywnego działania, niezależnego od woli, to
imperatyw, który w niej siedzi, nad którym ona nie jest w stanie zapanować. Po
przetrząśnięciu całego czasopiśmiennictwa zrozumieliśmy, iż prawie nie zdarza
się, aby lekarz czy psychiatra poradził sobie z tą chorobą. Zostajemy sami ze
swoją bezradnością. Bo jak dotrzeć do kogoś, kto wybrał zadawanie sobie
cierpienia jako ostateczne rozwiązanie trudności życia?
Leczy pan przyjaciół. Trudno mi sobie wyobrazić, jak pan sobie radzi, gdy
na pana rękach umierają.
- Każdemu ktoś bliski umiera, w moim przypadku dochodzi tylko cichy wyrzut
wewnętrzny, że nie potrafiłem tego odmienić. Ciężko przeżyliśmy śmierć
Piotrusia Skrzyneckiego. Klinika była z nim związana, od 25 lat zapraszam na
andrzejki cały personel do Piwnicy pod Baranami, przychodzi ok. 350 osób,
Piwnica przygotowuje specjalny spektakl, a potem jest zabawa do białego rana.
Piotruś pod koniec życia spędzał u nas długie okresy, nazywając klinikę swoim
hotelem snów. Gdy zmarł, akurat dostałem nagrodę Fundacji na rzecz Nauki
Polskiej i mogłem ufundować mu pomnik. Projekt zrodził się w rozmowach z
młodym zakopiańskim rzeźbiarzem Karolem Gąsienicą-Szostakiem, który go
zrealizował i odlał w brązie. Zaprowadzę panią przed szpital. W ogródku, przy
niskiej fontannie, widzi pani rzeźbę. Przedstawia akrobatów - mężczyznę i
kobietę - balansujących wbrew sile ciężkości. On stoi na chwiejących się
klockach, ona stoi na nim, z ramionami uniesionymi ku górze. Mężczyzna
podtrzymuje ją jedną ręką, a drugą wyciągnął w bok, próbując utrzymać
równowagę. W ręku trzyma dzwoneczek, jedyne bezpośrednie nawiązanie do
Piotrusia, który zawsze dzwonił takim dzwoneczkiem w Piwnicy. To, czego on
dokonywał jako mag i czarodziej, podobne jest do tego, co my robimy,
balansując między życiem i śmiercią. A dzwoneczek skradziono już dwukrotnie
i znów go nie ma.
ANNA BIKONT

Podobne dokumenty