Pamiętaj o domu

Transkrypt

Pamiętaj o domu
Anna Pragłowska
Anna Pragłowska
dla Evy Marceliny
Anna Pragłowska „Pamiętaj o domu”, Warszawa 2016
Copyright © Fundacja „Dla Polonii”
Wydawca: Fundacja „Dla Polonii”
Ilustracje: Roza Arutunian-Fijałkowska
Fotografię Dworku w Czarnolesie użytą na okładce udostępniło
Muzeum Jana Kochanowskiego w Czarnolesie
Korekta i redakcja: Fundacja „Dla Polonii”
Projekt graficzny i łamanie: czwartafala.pl ( Joanna Skoczkowska)
Wydawnictwo: Non Omnis, www.nonomnis.pl
Publikacja powstała podczas realizacji projektu „Podobieństwa
w różnorodności. Edukacja medialna młodzieży migranckiej pochodzącej
ze środowisk wielokulturowych”, współfinansowanego w ramach programu
Unii Europejskiej Erasmus+.
Prezentowane w książce treści wyrażają prywatne poglądy ich autorów
i nie przedstawiają stanowiska Unii Europejskiej ani Narodowej Agencji
Programu Erasmus+.
ISBN: 978-83-63139-28-5
Wstęp
W stęp
Wacław Oszajca
SŁOWO DOMEM – DOM SŁOWEM
„Pamiętaj o domu”, czyli o czym? Z czego jest ten mój dom zbudowany
i gdzie został postawiony? Banalne pytanie, powie ktoś. A może jednak
niebanalne. W przeszłości było łatwiej. Świat był bardziej stabilny, a przez
to bardziej przewidywalny. Owszem, zdarzało się, że zmuszano ludzi do
opuszczenia rodzinnych stron, ale dość często dawało się do nich powrócić.
A jeśli nie, to wygnaniec, żyjąc na obczyźnie, na mickiewiczowskim paryskim bruku, miał za kim i za czym tęsknić. Dzisiaj miliony ludzi również
wędruje pod przymusem, ale równie często, jak nie częściej, przemierza
świat dobrowolnie. Współcześni wędrowcy, migranci, przemierzają świat
z własnej woli i można ich zrównać z dawnymi nomadami poszukującymi
lepszych pastwisk dla swego dobytku. Zamiast poganiać wielbłądy i rozkładać namioty, wynajmują firmy wyspecjalizowane w przeprowadzkach,
lub kupują auta zdolne uciągnąć domek na kółkach, który można ustawić
prawie na każdym miejscu. Przez rok mieszkamy na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, by następnie zamieszkać pod Suwałkami.
Nowe mieszkanie możemy bez trudu umeblować na wzór starego, kupić
taki sam samochód, a przede wszystkim więcej zarobić. I tam i tu są też
ludzie z grubsza tacy sami. A jednak ten nowy „oswajany dom” też tylko
z grubsza jest taki sam jak ten poprzedni, „utracony”, „zapamiętany”,
w który mieszkaliśmy. Zamieszkuje się go też inaczej, nawet jeśli jest to
„dom upragniony”, wymarzony. W bagażu, z którym przywędrowaliśmy
5
Pamiętaj o domu
na nowe miejsce, nigdy nikomu nie uda się przenieść przyjaciół. Owszem,
najbliższą rodzinę dajemy radę przesiedlić, ale nikogo więcej, od sąsiadów
począwszy. Te niekończące się pożegnania, rozstania i powitania, wydomowienie i zadomowienie sprawiają, że powoli zamiera w nas zdolność do
bycia wiernym, co z kolei sprawia, że jednocześnie marzymy o przyszłości
i się jej boimy. Boimy się marzyć, gdyż nowe miejsca w których już byliśmy,
i to najnowsze również, nie spełniły naszych oczekiwań. I choć nadal
chcielibyśmy zamieszkać w upragnionym domu, to pragnienie zaczyna
nas coraz bardziej przerażać, lub przeciwnie, śmiertelnie nudzić, zaczyna
wtrącać w cynizm i zaczynamy powtarzać nihil novi sub sole.
Czasami niestety bywa i tak, że jest się migrantem również wtedy,
gdy człowiek, nawet gdyby chciał, nie może się wcale ruszyć, nie może
nigdzie wyjechać. Nie pozwala mu na to władza polityczna, bieda materialna, choroba, czy starość. Tak uziemiony człowiek traci nadzieję na
poprawę losu, co sprawia, że mieszka się w domu, który nie jest ostoją,
ale więzieniem. To dlatego papież Franciszek tak mówił do młodych
Kubańczyków: „W obiektywizm życia musi wejść zdolność do marzenia.
A młody człowiek, który nie jest w stanie marzyć, ograniczony jest do
samego siebie, zamknięty jest w sobie. Wszyscy marzą o rzeczach, które
nigdy się nie wydarzą. Ale marz o nich, pragnij ich, poszukuj perspektyw,
otwórz siebie. Otwórz się na rzeczy wielkie.
Nie wiem, czy na Kubie używane jest to słowo, ale my, Argentyńczycy
mówimy no te arrugues, nie cofaj się, otwórz się. Otwórz się i marz. Marz,
że świat może być z tobą inny. Marz, że jeśli dasz z siebie to, co najlepsze,
przyczynisz się, by ten świat był inny. Nie zapominajcie o tym, by marzyć.
Czasami dajecie się ponieść i marzycie zbytnio, a życie odcina wam drogę.
To nie ważne. Marzcie.
I mówcie o waszych marzeniach. Opowiadajcie, mówcie o wielkich
sprawach, jakich pragniecie, bo najważniejsza jest zdolność do marzeń
- a życie opuszcza cię w połowie drogi - tym większą drogę przebyłeś.
A zatem przede wszystkim marzyć”.1 Marzenie ma zatem wyrwać czło1 http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/dokumenty/homilie-papiez-franciszek/
art,75,papiez-w-zyciu-najwazniejsza-jest-zdolnosc-do-marzenia.html
6
Wstęp
wieka z marazmu, z poddania się fatum, wyprowadzić z zaklętego koła
niemożności, czyli wyprowadzić z domu niewoli.
Inaczej ma się rzecz z uchodźcami, których pozbawiono domu. Sumienie każe nam zająć się nimi, co nie jest ani proste, ani łatwe. Zaczynamy
się więc przed uchodźcami bronić. Odgradzamy się od nich na różne
sposoby. Wiedząc jednak, że „ci oni”, wciąż stoją przed naszym progiem,
popadamy w bezradność i strach, a to prowadzi do nienawiści. Usiłujemy
żyć tak, jakby nic się nie stało. Unikamy nawet samego słowa uchodźca.
Dlaczego tak się dzieje, trafnie tłumaczy prof. Jerzy Bralczyk: „Bo to jedno
z tych słów, które budują stosunek do innych. Uchodźca uchodzi skądś.
Skoro uchodzi, to widocznie ucieka przed prześladowaniami. Powinien
więc budzić nasze współczucie, powinniśmy go witać, bo gość w dom,
Bóg w dom. U nas to właściwie przychodźca. A imigrant to ktoś, kto do
nas przychodzi nie zawsze wiadomo dlaczego. To słowo nie niesie ze sobą
żadnych zobowiązań”.2 Jak ważne zatem są słowa! Właśnie z tego powodu
ta książka, „Pamiętaj o domu”, zbudowana ze słów najprawdziwszych na
jakie tylko stać człowieka, jest tak ważna. Pokazuje ona, co znaczy dom,
co znaczy mieć oswojony dom i nie mieć domu choćby tylko utraconego,
bo się go nigdy nie miało, pragnąć domu i cierpieć, kiedy o domu człowiek
nawet nie ma co marzyć. Pokazuje też jak ważne jest by kochać dom i dla
domu się poświęcać. Dom, czyli co?
Dom w pierwszym rzędzie kojarzymy z konkretnym miejscem i ludźmi.
Dom ma adres i domowników, oraz przyjaciół, ale i nieprzyjaciół, czasami
srogich wrogów. Co więc tę rzeczywistość, zwaną domem, skleja w całość,
co jest lepiszczem łączącym ludzi ze sobą i z miejscem. Papież Franciszek
twierdzi, że pamięć. W przemówieniu powitalnym wygłoszonym na Wawelu
na rozpoczęcie Światowych Dni Młodzieży powiedział: „W codziennym
życiu każdej osoby, podobnie jak każdego społeczeństwa istnieją (…) dwa
rodzaje pamięci: dobra i zła, pozytywna i negatywna. Dobrą pamięcią jest
ta, którą Biblia ukazuje nam w Magnificat, kantyku Maryi uwielbiającej
Pana i Jego zbawcze dzieło. Pamięcią negatywną, jest natomiast ta, która
spojrzenie umysłu i serca obsesyjnie koncentruje na złu, zwłaszcza popełnionym przez innych. Spoglądając na wasze najnowsze dzieje dziękuję
2 http://wyborcza.pl/1,75410,20704498,jerzy-bralczyk-pokaz-mi-jezyk-a-powiem-ci-do
-ktorego.html
7
Pamiętaj o domu
Bogu, że potrafiliście sprawić, by przeważyła dobra pamięć: na przykład,
obchodząc 50-lecie wzajemnie ofiarowanego i przyjętego przebaczenia
pomiędzy episkopatami polskim i niemieckim po drugiej wojnie światowej.”3 Książka „Pamiętaj o domu” niesie w sobie dobrą pamięć. Zadbała o to
autorka Anna Pragłowska przez przywołanie wybitnych dzieł poetyckich
i prozatorskich twórców tak licznych, że nie sposób ich wymienić, gdyż
zajęłoby to sporo miejsca. Dają oni gwarancję, że zła pamięć, przypominanie o ciemnych stronach naszej historii, nie obudzi w czytelnikach złego
ducha zemsty, zapiekłego gniewu, a przeciwnie, obudzi ducha przebaczenia
i pojednania tak koniecznego, byśmy poczuli się domownikami zarówno naszych domów, ale też domownikami-obywatelami naszego kraju
pośród innych krajów. A idąc dalej mieszkańcami Ziemi i Kosmosu. Idąc
jeszcze dalej mieszkańcami nieba, jeśli przez niebo rozumie się świat,
który doszedł do pełni rozkwitu. To z marzenia o takim świecie bierze
się sztuka, w tym literatura, Ma ona moc wyprowadzania człowieka coraz
głębiej w czasoprzestrzeń i jak w przebłysku na chwilę odsłania przed
człowiekiem ciemne jądro Wszechświata. To znaczy niemożliwe czyni
możliwym. Autorka „Pamiętaj o domu” ten przebłysk, uchwycony przez
pisarzy, skrzętnie zebrała i złożyła w całość. Trzeba więc zapytać o myśl
przewodnią, wspólny mianownik, tego dzieła.
Tak się szczęśliwie złożyło, że „Pamiętaj o domu” ukazuje się w roku
obchodów 25. rocznicy śmierci ks. Jana Zieji. Postaci mało znanej, a przecież
godnej najwyższego uznania. W cienkiej książeczce, a właściwie broszurze,
pt. „Poznajmy się”, ks. J. Zieja, parafrazując zapewne wiersz Władysława
Bełzy pt. „Katechizm polskiego dziecka” mówi:
„Ktoś ty?
— Jestem człowiekiem.
Gdzie mieszkasz?
— Na ziemi.
Ojczyzna twoja?
3 http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/dokumenty/przemowienia-papieskie/
art,148,wszystkie-wystapienia-papieza-franciszka-w-polsce,strona,2.html?utm_source=deon&utm_medium=link_artykul
8
Wstęp
— Polska.
Wiara twoja?
— Jestem uczniem Jezusa Chrystusa, to jest:
— chciałbym, żeby On mnie za takiego uznał.
A jak się nazywa ta wielka społeczność ludzi, wierzących we wszystko,
czego uczył Jezus Chrystus?
— Święty Kościół Powszechny”.4
A zatem my ludzie, co do jednego, mieszkamy we wspólnym domu,
któremu na imię Ziemia, ale Ziemia pojmowana jako Kosmos. Nasze wspólne imię brzmi - człowiek. Oczywiście w tym wspólnym domu, jeśli tak
można powiedzieć, wydzierżawiamy od ludzkości jakiś kącik, w naszym
przypadku będzie to Polska. W podobny sposób ks. J. Zieja podchodzi do
światopoglądu, do religii. Mówi, że w pierwszym rzędzie jest uczniem
Chrystusa i natychmiast, jakby w obawie przed popadnięciem w religijną
pychę, tę odpowiedź precyzuje, zastrzegając, że jedynie Chrystus wie jacy
jesteśmy naprawdę. W tym momencie jakże blisko ks. J. Zieji do papieża
Franciszka, który mówi: „wszyscy jesteśmy grzesznikami. Ale problemem
nie jest to, że się jest grzesznikiem. Problem pojawia się wtedy, gdy nie
żałujemy za grzechy, nie wstydzimy się tego, co zrobiliśmy... W tym tkwi
problem. (…) Wszyscy jesteśmy grzesznikami, to prawda, ale nie bądźmy
zdeprawowani”.5 Do ks. J. Zieji i papieża Franciszka dołącza również filozof
Leszek Kołakowski i mówi: „zdolność do poczucia winy jest warunkiem
bycia człowiekiem. Ta zdolność czyni nas istotami ludzkimi, mówi Księga
Rodzaju, i słusznie”.6 Poczucie winy i grzechu bierze się przecież z poczucia odpowiedzialności za świat, z wiary, czy przekonania, że Świat,
nasz dom, ma sens.
Ksiądz J. Zieja istnienie tego sensu tak uzasadnia. Na pytanie: „Dlaczego
Bóg stworzył ten świat?”, słyszymy odpowiedź: „Żeby się podzielić swoim
4 Ks. Jan Zieja, Najprostsze rozmowy religijne, Wydawnictwo SS. Loretanek-Benedyktynek,
Warszawa 1957 s. 3
5 http://www.fronda.pl/a/papiez-problemem-nie-jest-grzech-ale-brak-skuchy-i-deprawacja,28220.html
6 Leszek Kołakowski, Jezus ośmieszony, Esej apologetyczny i sceptyczny, Posłowie Jan Andrzej Kłoczowski OP, Przekład Dorota Zańko, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014 s. 26
9
Pamiętaj o domu
szczęściem ze wszystkimi swoimi stworzeniami”.7 Z tego wnioskujemy,
że domem człowieka jest szczęście. Domem, który nieustannie budujemy
i burzymy, cieszymy się nim i z jego powodu cierpimy, wciąż umieramy
i wciąż powstajemy z martwych, ale wciąż o nim marzymy. Książkę Anny
Pragłowskiej pt. „Pamiętaj o domu” odbieram więc jako pieśń o domu,
o domu jako spełniającym się marzeniu.
Na koniec niech mi będzie wolno do tego skarbca, jakim jest ta księga,
dołożyć również mój mały wierszyk, pierwszy jaki mi wydrukowano
i niech to będzie wystarczającym usprawiedliwieniem mojej, nie wiem,
odwagi, czy może braku krytycyzmu.
„tęsknota
chciałbym mieć wszystko na raz
grudniowy śnieg
na gałązkach kwitnącej lipy
na jednej łące jednocześnie
i trawę i siano
chciałbym mieć razem
kwiat jabłoni i owoc
lata minione
w serdecznej zgodzie
z dniami trwającymi
dom nasz drewniany
z kamienicą w mieście
i jeszcze
chciałbym mieć na raz
i grób i kolebkę”8
7 J. Zieja op.cyt. s. 9
8 Wacław Oszajca, Reszta większa od całości, Wiersze 1974-2003, Wybór, opracowanie i nota
wydawnicza Bogusław Wróblewski, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2003 s. 6
10
Rozdział pierwszy
Dom zapamiętany
„Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany”
Rozdział I
„Jak pomnim wszystko, co nas otaczało:
Od lipy, która koroną wspaniałą
Całej wsi dzieciom użyczała cienia,
Aż do każdego strumienia, kamienia,
Jak każdy kątek ziemi był znajomy
Aż po granicę, po sąsiadów domy!”
Adam Mickiewicz „Pan Tadeusz”, Epilog
„Pan Tadeusz” 9 był czytany, jest czytany, będzie czytany.
Kolejne pokolenia sięgają po arcydzieło Adama Mickiewicza, z różnych
powodów, w różnych okolicznościach życiowych. Dla emigracji polskiej
po powstaniu listopadowym „Pan Tadeusz” był radośnie w myślach powitanym „krajem lat dziecinnych”. Dla wielkiej liczby Polaków obecnie
domem jest język polski a szlachetnym kluczem do tego domu jest „Pan
Tadeusz”. Są również czytelnicy, którzy przykładem Bartka Prusaka chcąc
zmyć się z cudzoziemszczyzny, wpadają „do Soplicowa jak w centrum
polszczyzny”.
Mickiewicz kończąc poemat podkreślił: „com widział i słyszał, w księgi
umieściłem”. Widział i słyszał chodząc wraz z innymi bohaterami po
komnatach dworskich oraz po zagrodzie Soplicy a czytelnik podążając
ich śladem wkracza także do bogatego gospodarstwa polskiej mowy, do
którego należą opisy miejsc, przedmiotów, roślin, zjawisk przyrody…
To język dzieła współcześnie zaprasza, by widzieć i słyszeć – wyobrażać sobie opisywane obrazy, wsłuchiwać się w melodię słów, wczuwać
się w ich barwę uczuciową, smakować bogactwo języka narodowego.
Lektura epopei czasem może sprawić kłopot, o czym świadczy skarga
ofiary świerzopa10:
„Jest w I Księdze „Pana Tadeusza”
taki ustęp, panie doktorze:
„Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała…”
I właśnie przez ten świerzop neurastenia cała….
9 Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz czyli Ostatni zajazd na Litwie Historia szlachecka z r. 1811
i 1812 we dwunastu księgach wierszem, Warszawa 1971.
10 Konstanty Ildefons Gałczyński, Ofiara świerzopa [w:] Poezje, Warszawa 1966.
12
Dom zapamiętany
O, Boże, Boże… (…)
ryłem w encyklopediach,
w katalogach i w słownikach,
i w staropolskich trajediach,
i w herbarzach, i w zielnikach….
Idzie jesień i zima.
Ale świerzopa ni ma.(…)
Dziękuję, panie Adamie!!!
Jestem ofiara świerzopa.”
1934
Wiersz Gałczyńskiego jest jednym z przykładów świadczących, że każde
spotkanie z arcydziełem Mickiewicza owocuje wrażliwością na walory jego
języka. Już pierwszy obraz dworu w Soplicowie działa na zmysły:
„(...)nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany,
Tym bielsze, że odbite od ciemnej zieleni
Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni.
Dom mieszkalny niewielki, lecz zewsząd chędogi,
I stodołę miał wielką, i przy niej trzy stogi
Użątku, co pod strzechą zmieścić się nie może;
Widać, że okolica obfita we zboże,
I widać z liczby kopic, co wzdłuż i wszerz smugów
Świecą się jak gwiazdy, widać z liczby pługów
Orzących wcześnie łany ogromne ugoru,
Czarnoziemne, zapewne należne do dworu,
Uprawne dobrze na kształt ogrodowych grządek:
Że w tym domu dostatek mieszka i porządek.”
ks. I w. 23–38
Do gospodarstwa polskiej mowy wprowadzają również przeżycia bohaterów epopei, na przykład Hrabiego, który wjechał na teren Soplicowskiej
13
Rozdział I
posiadłości mijając bramę, ogród, płoty i nagle zatrzymał się zachwycony
malowniczym widokiem sadu:
”Drzewa owocne, zasadzone w rzędy,
Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy.
Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny,
Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;
Tam, plącząc strąki w marchwi zielonej warkoczu,
Wysmukły bób obraca na nią tysiąc oczu;
Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;
Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,
Który od swej łodygi aż w daleką stronę
Wtoczył się jak gość między buraki czerwone,
Grzędy rozcięte miedzą; na każdym przykopie
Stoją jakby na straży w szeregach konopie,
Cyprysy jarzyn; ciche, proste i zielone.
Ich liście i woń służą grzędom za obronę,
Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija,
A ich woń gąsienice i owad zabija.
Dalej maków białawe górują badyle;
Na nich, myślisz, iż rojem usiadły motyle
Trzepiecąc skrzydełkami, na których się mieni
Z rozmaitością tęczy blask drogich kamieni:
Tylą farb żywych, różnych, mak zrzenicę mami,
W środku kwiatów, jak pełnia pomiędzy gwiazdami,
Krągły słonecznik licem wielkiem, gorejącem
Od wschodu do zachodu kręci się za słońcem
Pod płotem wąskie, długie, wypukle pagórki
Bez drzew, krzewów i kwiatów: ogród na ogórki,
Pięknie wyrosły; liściem wielkim, rozłożystym,
Okryły grzędy jakby kobiercem fałdzistym.”
ks. II. w. 404–430
Soplicowo było zamożnym majątkiem, należały do niego łany
ogromne ugoru,/ Czarnoziemne, w centrum posiadłości znajdował
się dom mieszkalny z gankiem od frontu, zbudowany z drewna, ale
na podmurówce, wokół niej usypana była przyzba porośnięta trawą.
14
Dom zapamiętany
Dworek zbudowany na wzgórzu widoczny był z daleka, zieleń topoli
wzmacniała widoczność kontrastując z bielą ścian, uwagę zwracały
drewniane okiennice ozdobione otworami w kształcie serc. Mieściła
się w nim izba Sędziego, alkowa Telimeny, pokój Zosi, „kędy Tadeusz
mieszkał przed dziesięciu laty”, komnaty dla gości, sala jadalna, sień.
W jednym z pokoi znajdował się ołtarzyk domowy. Budynek był parterowy, Zosia ze swego pokoju wychodziła do ogrodu przez okno „po
desce opartej o ścianę komnaty” i tą drogą wchodziła. Także ksiądz
Robak po nocnych tajemnych rozmowach z Sędzią uchylał okiennice
i „oknem do ogrodu skakał”. W pokoju Sędziego odbywały się nie tylko
ważne narady, ale również ważne wydarzenia zapamiętane i opisane
w dziele. O alkowie Telimeny wiadomo, że w niej Zosia rozpoczynająca czternasty rok, została przygotowana pod kierunkiem ciotki do
wprowadzeniem w towarzyski krąg dorosłych. Komnaty gościnne
miały charakter prywatny.
Dworska sala jadalna nie była duża, w niej zgodnie z życzeniem Sędziego do obiadu i kolacji zasiadano wspólnie przy jednym stole, dlatego
kolacja z udziałem Podkomorzego i licznego towarzystwa, które zebrało
się w celu zakończenia sporu Sędziego z Hrabią oraz późniejsza biesiada
dla uczczenia pobytu w Soplicowie polskiego wojska na czele z generałem Dąbrowskim odbyły się w wielkiej sali zamku, który stał „O dwa
tysiące kroków (…) za domem,/ Okazały budową, poważny ogromem”.
Na śniadanie schodzono się do różnych izb i w dowolnym składzie osób:
„Była to w staropolskim domie moda nowa;/ (..) pan Sędzia, choć nierad,
pozwalał/ Na taki nieporządek, lecz go nie pochwalał.” Podczas pobytu
gości śniadanie spożywano w dwu izbach: w jednej przy stoliku zasiadała
starszyzna, w drugiej swobodnie gromadziła się młodzież.
W sieni Wojski po całodziennych obowiązkach wydobywał z kieszeni swoją trybunalską wokandę i przy świecy „czytając, z tych imion
wywabia/ Pamięć spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki,/ I stają
mu przed oczy sąd, strony i świadki (…). Marząc i kończąc pacierz
wieczorny” zasypiał.
Pewnego wieczoru w sieni tej nerwowo przechadzał się bratanek gospodarza chcąc z nim porozmawiać. Drzwi do pokoju Sędziego zamknięte
były na klucz, bo gospodarz z kimś tajnie rozmawiał. Tadeusz wiedział,
że niestosownie byłoby pukaniem zakłócić rozmowę, ale podsłuchiwał
a nawet zaglądał do pokoju przez dziurkę od klucza.
15
Rozdział I
W części gospodarczej posiadłości Sędziego znajdowała się wielka
stodoła i stojące przy niej trzy stogi, drewniana studnia z wodopojem
dla zwierząt domowych oraz zabudowania folwarczne: kuchnia, sernica,
piwnice, psiarnia, stajnia, obora, kotuch, owczarnia, kurnik. Nazwy tych
zabudowań i pomieszczeń przywołują właściwe sobie zapachy, odgłosy,
smaki i kolory. Stodoła wypełniona ciemnozielonym, świeżym, wonnym
sianem latem służyła jako sypialnia dla młodych mężczyzn goszczących
we dworze. Pełna aromatów była sernica, w której suszyły się przygotowywane w gospodarstwie sery twarogowe a także różnobarwne zioła.
„Stała w ogrodzie, prawie pod samym parkanem, (…)
W niej świeciły się białych serów mnogie kopy;
Wkoło zaś wahały się suszące się snopy
Szałwiji, Benedykty kardy, macierzanki,
Cała zielna domowa apteka Wojszczanki.”
ks. IX. w. 679–689
Piwnice dworskie mieściły smaki składowanych w nich napojów
alkoholowych wyrabianych z owoców z dworskiego sadu, zbóż i ziół:
dębniaka, siwuchy oraz piwa.
Pomieszczenia dla bydła, trzody, koni i owiec wypełniały charakterystyczne dla tych zwierząt wonie i odgłosy. W kurniku rozlegały się
głosy ptactwa domowego: gęsi, kaczek, kogutków czubatych z koralowymi
szyszakami na głowach, indyków oraz kur, wśród nich kur szurpatych,
wyróżniających się sterczącym upierzeniem. Przy drewnianej studni
z wodopojem wieczorem usłyszeć można było porykiwania krów, którym
wtórowały dzwonki, beczenie owiec, rżenie koni, nad tymi odgłosami
unosiło się skrzypienie studziennego żurawia:
„Tu owiec trzoda becząc w ulice się tłoczy
I wznosi chmurę pyłu; dalej z wolna kroczy
Stado cielic tyrolskich z mosiężnymi dzwonki;
Tam konie rżące lecą ze skoszonej łąki;
Wszystko bieży ku studni, której ramię z drzewa
Raz wraz skrzypi i napój rozlewa.”
ks. I w. 235–241
16
Dom zapamiętany
W pomieszczeniach gospodarczych miały miejsce zdarzenia po najeździe na Soplicowo, gdy szlachta dobrzyńska rozeszła się jak armija na
furażowanie, by oskomę w ustach i głód w żołądkach zaspokoić.
Domownicy i goście „Pana Tadeusza” przebywają w dworze lub w jego
bliskim otoczeniu. Pierwszą osobą, którą widzimy w Soplicowskim domu,
jest bohater tytułowy – Tadeusz, o którym narrator z czułą ironią mówi:
„Dobrze na koniu jeździł, pieszo dzielnie chodził,/ Tępy nie był, lecz mało
w naukach postąpił, (…) On wolał z flinty strzelać albo szablą robić”.
Wezwany przez stryja do powrotu do Soplicowa po dziesięcioletniej nieobecności, wracał z niemałą chętką do swawoli na wsi. Brama prowadząca
do majątku była na oścież otwarta jako znak gościnności, jednak nikt
nie witał przybysza, „ale nie myśl wcale,/ Aby w domu Sędziego służono
niedbale;/ Słudzy czekają, nim się pan Wojski ubierze,/ Który teraz za
domem urządzał wieczerzę. (…)/ Widząc gościa, na folwark dążył po kryjomu/ (Bo nie mógł wyjść spotykać w tkackim pudermanie)”. Stęskniony
podróżny to swojak, wie, że „drzwi od ganku zamknięto/ Zaszczepkami
i kołkiem zaszczepki przetknięto.” Nie przekracza dobrych obyczajów
otwierając je i wchodząc do domu. Radosne wzruszenie wywołuje w nim
widok znajomych postaci na portretach:
„Tu Kościuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma
Podniesionymi w niebo, miecz oburącz trzyma;
Takim był, gdy przysięgał na stopniach ołtarzów,
Że tym mieczem wypędzi z Polski trzech mocarzów
Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie
Siedzi Rejtan żałośny po wolności stracie,
W ręku trzyma nóż, ostrzem zwrócony do łona.
A przed nim leży Fedon i żywot Katona.
Dalej Jasiński, młodzian piękny i posępny.
Obok Korsak, towarzysz jego nieodstępny,
Stoją na szańcach Pragi, na stosach Moskali,
Siekąc wrogów, a Praga już się wkoło pali.”
ks. I w. 56–74.
Ze ścian przenosi wzrok na zegar szafkowy, zapamiętanym z dzieciństwa ruchem pociąga za sznurek by usłyszeć znajomą melodię
17
Rozdział I
Mazurka Dąbrowskiego. Chodzi po domu, wita znajome ściany, meble,
gdy wszedł do swojej „komnaty,/ Gdzie mieszkał dzieckiem będąc”
zdumiał się na widok nowego wystroju wskazującego na „mieszkanie kobiéce”. Podszedł do okna, na parapecie w donicach pachniały
kwiaty; geranium , lewkonija, astry i fijołki a za oknem zauważył rabaty
z ziołami i stokrotkami:
„W sadzie, na brzegu niegdyś zarosłym pokrzywą,
Był maleńki ogródek, ścieżkami porznięty,
Pełen bukietów trawy angielskiej i mięty.
Drewniany, drobny, w cyfrę powiązany płotek
Połyskiwał się wstążkami jaskrawych stokrotek.”
ks. I. w. 89–93
Ucieszył Tadeusza nowy widok, wzbogacał zapamiętany obrazu domu,
w którym dostatek mieszka i porządek. Bo w Soplicowie wszystko oddychało
porządkiem.
Porządek w domu i gospodarstwie był zasługą Sędziego, który dbał
o ład we wszystkich sprawach i regularnie wypełniał swoje obowiązki.
Również w dniu przyjazdu Tadeusza, gdy w Soplicowie było zacne grono
gości, Sędzia przybyłego synowca powitał krótko, kryjąc wzruszenie
i przeprosiwszy towarzystwo udał się ku studni, by przy wodopoju dokonać wieczornego przeglądu powracających z łąk i pastwisk stad owiec,
cielic tyrolskich i koni:
„Dozoru tego nigdy sługom nie poruczy,
Bo Sędzia wie, że oko pańskie konia tuczy.”
ks.1. w. 245–246
A kiedy po kolacji wszyscy już spali, Sędzia w swoim pokoju:
„Jako wódz gospodarstwa obmyśla wyprawę
W pole, i w domu przyszłą urządza zabawę.
Dał rozkaz ekonomom, wójtom, gumiennym,
Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym,
I musiał wszystkie dzienne rachunki przezierać,
Nareszcie rzekł Woźnemu, że chce się rozbierać.”
ks.1, w.843–849.
18
Dom zapamiętany
Soplica dba o atrakcyjny pobyt gości w swoim domu, nazajutrz ma
być polowanie więc wydaje dyspozycje urzędnikom i służbie, następnie
sprawdza księgi rachunkowe, dopiero po tych czynnościach może zakończyć dzień. Prosi Woźnego, który usługiwał Sędziemu przy specjalnym
wiązaniu pasa słuckiego, o zdjęcie pasa i złożenie go. Ledwie gospodarz
usnął, został obudzony przez księdza Robaka, tajnego kwestarza który
pewnie ma jakieś nowiny.
Włączenie się Sędziego do działalności patriotycznej, nierozstrzygnięty
spór o zamek z Hrabią, dziedzicem Horeszków oraz obecność w pobliżu
wojsk zaborcy rosyjskiego sprawiły, że dom w Soplicowie stał się miejscem
dramatycznych wydarzeń społecznych i politycznych.
Kiedy szlachta dobrzyńska podburzona przez Gerwazego dokonała
zajazdu, dwór stał się dla domowników więzieniem. Pierwszy zbrojnie do
Soplicowa wpadł Hrabia na czele dżokejów, speszony słowami Sędziego:
„W imię Ojca/ I Syna! tfu! Mospanie Hrabia, czy Waść zbojca?/ Przebóg! czy to
się zgadza z Pana urodzeniem/ Wychowaniem” a także zakłopotany reakcją
Zosi i Telimeny, która krzyknęła przerażona i zemdlała, chciał skończyć
zajazd bez rozlewu krwi:
„Panno Zofijo, rzecze, Pani Telimeno! (…)
Soplicowie! jesteście moimi więźniami. (…)
Więc rodzinę Sopliców w domu zamknąć każe
Jako więźniów wojennych; u drzwi stawi straże.”
ks. 8, w. 680, 682, 689–700
Do Soplicowa po zajeździe wkroczył batalion Moskali, którzy zakuli w dyby
szlachtę dobrzyńską a do dworu weszli dowódcy – major Płut i kapitan Rykow. Do nich za uwięzionymi wstawiał się Sędzia, naradziwszy się uprzednio z Asesorem „jakby rzecz zakończyć bez sądu,/ A co jeszcze ważniejsza,
bez mieszań się rządu.” Prosiła Telimena i Zosia. Wszystko bezskutecznie.
Nieoczekiwanie do dworu przybył ksiądz Robak i rozpoczął starania o uwolnienie Dobrzyńskich, zdumiewając Sędziego niezwyczajnym zachowaniem:
„Panie Sędzio, wszakże to czas podobno śniadać?
Siadam za stół i proszę wszystkich ze mną siadać;
Majorze, gdyby zrazów? Panie Poruczniku,
19
Rozdział I
Co myślisz? gdyby wazę dobrego ponczyku?
«To prawda, Ojcze, rzekli dwaj oficerowie,
Czas by już zjeść i wypić Pana Sędzi zdrowie!» (…)
Płut i Rykow tak czynnie zaczęli się zwijać,
Tak łakomie połykać i gęsto zapijać,
Że w pół godziny zjedli dwadzieścia trzy zrazy
I wychylili ponczu ogromne pół wazy.”
ks.9, w. 240–246, 250–253
Bernardyn pamiętał o żołnierzach, „Major pozwoli, niechaj piją jegry
zuchy” i Sędzia ugościł ich beczką spirytusu.
Płut w poczuciu swojej władzy, podochocony trunkiem zachowywał
się swobodnie, „damom się przymilał”, chciał tańczyć, „chwycił Telimeny rękę/ I szerokim całusem w białe ramię klasnął;/ Gdy Tadeusz,
przypadłszy z boku, w twarz mu trzasnął.” Rycerski gest Tadeusza
został przyjęty przez majora jako bunt domowników i rozpoczęła
się strzelanina, z której wywiązała się regularna bitwa. Tadeusz nie
usłuchał stryja, który rozkazał mu w domu bronić kobiet i wybiegł do
walczących, ale dworu bronił zakochany w Zosi bez wzajemności Sak,
stojąc „z szturmakiem u proga”.
Jednak i dom, i znajdujące się w nim osoby znalazły się w niebezpieczeństwie, gdy kapitan Ryków wezwał Sędziego do poddania się, grożąc
spaleniem dworu. W odpowiedzi usłyszał: «Pal, woła Sędzia, ja cię w tym
ogniu usmażę».”
Uwolniona z dybów szlachta dobrzyńska walczyła mężnie nacierając na rotę: „ Jegry w tłumie ulegli mocy przeciwników./ Dwudziestu
trzech na ziemi wala się zabitych,/ Trzydziestu kilku jęczy ranami
okrytych/ Wielu pierzchło, skryło się w sad, w chmiele, nad rzekę,/
Kilku wpadło do domu pod kobiet opiekę.” Ryków zatrzymuje pierzchającą rotę i formuje trójkąt. Widząc to Wojski i Woźny wraz kuchcikiem podeszli milczkiem do sernicy wystającej za parkan, „O który się
opierał Ryków swym trójgranem”, rozchwiali starą budowlę: „Trzasnął
słup: już sernica chwieje się i wali/ Z brzemieniem drzew i serów na
trójkąt Moskali,/ Gniecie, rani, zabija.” Już tylko ośmiu żołnierzy
moskiewskich na czele z Rykowem walczyło ze szlachtą. Wówczas
Podkomorzy zwrócił się do Rykowa: „Kapitanie! nie splamisz czci
20
Dom zapamiętany
twojej pardonem, (…) Złóż broń”, gdy dowódca oddał mu swoją szpadę
skrwawioną po rękojeść, na rozkaz Podkomorzego Woźny „pardon
powszechny ogłasza.”
Po zakończeniu bitwy rozpętała się burza. We dworze trwa równie
burzliwa narada, którą kieruje ksiądz Robak:
„W izbie Sędziego ważne toczą się narady;
Bernardyn leżał w łóżku, zmordowany, blady
I skrwawiony, lecz całkiem zdrowy na umyśle,
Daje rozkazy, Sędzia wypełnia je ściśle.”
ks. 10, w. 96–101
Zostali poproszeni Podkomorzy, Gerwazy i Ryków a po długiej rozmowie
za zamkniętymi drzwiami wezwał Robak szlachtę biorącą udział w bitwie.
Wiedziano już o zniknięciu w niewyjaśnionych okolicznościach majora
Pluta oraz o zawarciu układu z kapitanem Rykowem. Do zgromadzonych
zwrócił się Podkomorzy:
„Bracia! Bóg dziś naszemu szczęścił orężowi
Ale muszę Wać Państwu wyznać bez ogródki,
Że z tych niewczesnych bojów złe wynikną skutki;
Zbłądziliśmy i nikt tu z nas nie jest bez winy:
Ksiądz Robak, że zbyt czynnie rozszerzał nowiny,
Klucznik i szlachta, że je pojęła opacznie.
Wojna z Rosyją jeszcze nieprędko się zacznie,
Tymczasem, kto miał udział najczynniejszy w bitwie,
Ten nie może bezpieczny zostać się na Litwie;
Musicie więc do Księstwa uciekać, Panowie”
ks.10, w. 212–221
Uczestników bitwy nie trzeba było przekonywać, że nie są bezpieczni,
wiedzieli że „kto z ruskim carem raz się zwadził,/ (…) musi albo bić się,
albo gnić w Sybirze.” Zapewnieni o pomocy Soplicy i Podkomorzego
żegnają się, by jak najszybciej ruszyć w drogę.
„Sędzia zatrzymał w izbie Tadeusza
I rzekł do Księdza: «Czas już, żebym ci powiedział
21
Rozdział I
To, o czymem z pewnością wczoraj się dowiedział,
Że nasz Tadeusz szczerze zakochany w Zosi
Niechajże przed odjazdem o rękę jej prosi”
ks. 10, w. 257–262
Sędzia zna już tożsamość księdza Robaka, który mu wcześniej
wyznał, że jest Jackiem Soplicą, ojcem Tadeusza. Wie o pokucie brata
za zabójstwo Stolnika Horeszki i o planach zadośćuczynienia złego
czynu. Syn Jacka – Tadeusz jest zakochany w Zosi, wnuczce Horeszki,
stryj chciałby więc aby młodzi zaręczyli się teraz, przed opuszczeniem
Soplicowa przez Tadeusza. Ten jednak tłumaczy: „dziś te zaręczyny/
Do skutku przyjść nie mogą, są różne przyczyny…/Nie pytaj więcej.
Jeśli Zosia czekać raczy,/ Może mnie wkrótce lepszym, godniejszym
obaczy (…) prosić o wzajemność,/ Na którąm nie zasłużył, byłaby
nikczemność.” Tymczasem zaciekawiona Zosia podsłuchała rozmowę
w pokoju Sędziego:
„Słyszała, jak Tadeusz po prostu i śmiało
Opowiedział swą miłość, serce w niej zadrżało (…)
Biegła więc, gdzie stał mały domowy ołtarzyk,
Wyjęła zeń obrazek i relikwijarzyk:
Na obrazku tym była święta Genowefa,
A w relikwiji suknia świętego Józefa
Oblubieńca, patrona zaręczonej młodzi:
I z tymi świętościami do pokoju wchodzi”
ks. 10, w. 316–317, 334–339
Nie zważając na nic i na nikogo wchodzi do pokoju, daje Tadeuszowi
relikwie oraz obrazek mówiąc: »Niech Pana Bóg w zdrowiu i szczęściu
prowadzi/ I niech prędko szczęśliwie do nas odprowadzi».
Młodzieniec przyjął dar i wzruszony serdecznie pożegnał się
z dziewczyną. Następnie podszedł do stryja, którego uściskał na
pożegnanie oraz do leżącego w łóżku bernardyna, który przytulił
go i „na głowie mu na krzyż położywszy dłonie/ Spojrzał ku niebu
i rzekł: »Synu! z Panem Bogiem!» I zapłakał…”
Sędzia wie, że brat jest śmiertelnie ranny, że jest to pożegnanie na
zawsze. Dlatego zdziwił się, że nie powiedział on Tadeuszowi, kim jest:
22
Dom zapamiętany
«Jak to? zapytał Sędzia, nic mu brat nie powie?
I teraz? biedny chłopiec, jeszcze się nie dowie
O niczym! przed odjazdem?» – «Nie, rzekł Ksiądz, o niczem
(Płacząc długo z zakrytym rękami obliczem).
I po cóż by miał wiedzieć biedny, że ma ojca,
Który się skrył przed światem, jak łotr, jak zabojca?
Bóg widzi, jak pragnąłbym, ale z tej pociechy
Zrobię Bogu ofiarę za me dawne grzechy».”
ks.10,, w. 430–438
Po wyjściu Tadeusza ranny prosi, żeby Sędzia wyprawił posłańca po
księdza i aby pozostał w pokoju razem z Gerwazym. W obecności brata
i wiernego sługi Stolnika Horeszki ksiądz Robak szczerze wyznaje swoją
winę i wyjawia obraną formę pokuty.
Długą rozmowę „przerwały chorego cierpienia”, zapadło milczenie.
Po dłuższym czasie do pokoju zapukał arendarz przynosząc list, który
odczytał Sędzia. List zawierał informację ważną dla umierającego – cesarz
ogłosił wojnę z Rosją. Robak wysłuchawszy modlił się, trzymając w ręce
gromnicę: „«Teraz, rzekł, Panie, sługę Twego puść z pokojem!»”. Rozległ
się dźwięk dzwonka, jako znak że przyjechał ksiądz z Panem Bogiem.
Modlitwa przy umierającym księdzu Robaku jest ostatnim wydarzeniem w izbie Sędziego opisanym w epopei.
Soplicowo stało się wkrótce miejscem radosnych wydarzeń. „Obfita
we zdarzenia, nadzieją brzemienna!” wiosna 1812 roku zawitała do dworu
wraz z wojskiem, którymi dowodził „Nasz Książę Józef i król westfalski
Hieronim”, król wydał rozkaz trzydniowego wypoczynku dla żołnierzy:
„A w Soplicowie obóz czterdziestu tysięcy
I ze sztabami swymi jenerał Dąbrowski,
Kniaziewicz, Małachowski, Giedrojć i Grabowski.
Późno było, gdy weszli; więc każdy, gdzie może,
Zabierają kwatery w zamczysku, we dworze”.
ks.11, w. 88–92
Gdy zapadła noc w okolicy panowała cisza, w obozie czuwały patrole,
ale w dworskiej kuchni mimo późnej pory wre robota, Wojski przygo23
Rozdział I
towuje biesiadę, „Którą chce dom Sopliców na wiek wieków wsławić”,
biesiadę na cześć „miłych sercom polskich gości”.
Na życzenie generała Dąbrowskiego ma być to obiad polski, a ambicją
Wojskiego jest przygotowanie uczty na wzór „owych biesiad sławnych,/
Które dawano w domach panów starodawnych,/ Gdy Polska używała
szczęścia i potęgi!” Zgromadził więc kucharzy z dworu i sąsiedztwa,
którym wydaje polecenia na podstawie przepisów z Kucharza doskonałego,
kucharzom sprawnie usługują kuchciki a Wojski gromadzi, co potrzeba:
”(…) i z domu, i z jatek,
I z lasów, i z sąsiedztwa, z bliska i z daleka:
Rzekłbyś, ptasiego tylko niedostaje mleka.
Dwie rzeczy, których hojny pan do uczty szuka,
Łączą się w Soplicowie: dostatek i sztuka.”
ks. 11, w. 147–152
Pracowali jeszcze, gdy wschodził uroczysty dzień Najświętszej Panny
Kwietnej. Dzień wielkich uroczystości kościelnych i rodzinnych.
Dla Sędziego, domowników i okolicznej szlachty ważny także z powodu
przyznania Jackowi Soplicy, zmarłemu w Soplicowie, w swym ojczystym
gnieździe, orderu Legii Honorowej za wierną służbę ojczyźnie i czyny bohaterskie, które zniosły infamiji plamę. Po uroczystej Mszy i modlitwie
przy grobie Jacka Sędzia zaprosił zgromadzonych na biesiadę przygotowaną
w wielkiej sali zamkowej.
Czas przed ucztą Klucznik Gerwazy i Woźny Protazy spędzili na przyzbie
domu, mając u kolan pełne miodu dwa półgarce, przyglądali się przystojnemu ułanowi wpatrzonemu w dziewczynę w zielonej sukience o oczach
błękitnych jak bratki, spacerującym w ogrodzie. Młodzi chcieli na osobności upewnić się o stałości swoich uczuć, by dać sobie słowo podczas
uroczystych zaręczyn wobec domowników i dostojnych gości. Pod koniec
spaceru Tadeusz ujął Zosię „pod rękę, ścisnął i wyszli z ogrodu/ Do pokoju
damskiego”, gdzie dawniej mieszkał. Tu do zaręczyn przygotowywała się
druga para narzeczonych – Telimena i usługujący jej Rejent. Trzecią parę
stanowili Hrabia i Tekla Hreczeszanka.
Tymczasem na przyzbie „starce miód piją, tabakierką z kory/ Częstując się nawzajem, toczą rozhowory.” Harmonia zapanowała między
24
Dom zapamiętany
niedawnymi nieprzyjaciółmi, siedząc obok siebie wspominają historię
sporu między Horeszkami i Soplicami, a Woźny Protazy tak sprawę
skomentował:
„Iż proces nasz skończy się dziwnie, ja nie przeczę;
Wszakże były przykłady; pamiętam procesy,
W których się działy gorsze niż u nas ekscesy,
A intercyza cały zakończyła kłopot (…)
Dobrze, gdy strony mają panny albo wdowy
Na wydaniu: to zawsze kompromis gotowy.
Najdłuższy proces zwykle bywa z duchowieństwem
Katolickim albo też z bliskim pokrewieństwem,
Bo wtenczas sprawy skończyć nie można małżeństwem.”
ks.11, w. 302–305, 323–327
Rozmówcy zadowoleni są z pomyślnego zakończenia sporu, szczególnie
Klucznik jest uradowany, bo zamek Stolnika pozostaje w rodzie Horeszków
a on powita „dziedzica,/ Męża panny Zofiji, mej Wielmożnej Pani”. Więcej
słów nie potrzeba, zadumani o dawnych czasach w milczeniu popijają
miód, „Słychać tylko niekiedy te krótkie wyrazy: «Tak, tak, Panie Gerwazy» – «Tak, Panie Protazy». Starcy siedzieli w tej części przyzby, gdzie była
kuchnia, z której otwartych okien:
„dym jako z pożaru buchały,
Aż z kłębów dymu, niby biała gołębica,
Mignęła świecąca się kuchmistrza szlafmyca.
Wojski przez okno kuchni, ponad starców głowy
Wytknąwszy głowę, milczkiem słuchał ich rozmowy
I podał im nareszcie filiżanki spodek
Pełen biszkoktów, mówiąc: «Zakąście wasz miodek.”
ks. 11, w.401–407
Wojski słuchał w milczeniu a właściwie podsłuchiwał, pełnego
niezwykłej uprzejmości dialogu: «Tak, tak, mój Protazeńku», «Tak,
tak, mój Gerwazeńku», może śmieszyły go czułe zdrobnienia: Protazeńku, Gerwazeńku rozmówców, którzy nie tak dawno byli zaciętymi
wrogami.
25
Rozdział I
Wojski to osobliwa postać w domu Soplicy, słowem ujęty honorowym
milczał w sprawie zaginięcia majora Płuta, wymyślił fortel, który zakończył
spór Rejenta z Asesorem o sławę ich chartów: Kusego i Sokoła. „Staruszek
tak swą sztukę zrobił tajemniczo,/ Że oszukał zupełnie całe Soplicowo”.
I nie wiadomo, czy proponując Klucznikowi i Woźnemu biszkopty jako
zakąskę do pitnego miodu nie zakpił z ich miodopłynnych słów.
Zapamiętany zwyczaj zasiadania na przyzbie do rozmów lub na odpoczynek Mickiewicz przywołał również w opisie pamiętnego wieczoru:
„Po wieczerzy i Sędzia, i goście ze dworu
Wychodzą na dziedziniec używać wieczoru;
Zasiadają na przyzbach wysłanych murawą”
i wsłuchują się w muzykę wieczoru:
Zaczął ją puszczyk, jęcząc na poddaszu dworu;
Szepnęły wiotkim skrzydłem niedoperze, lecą
Pod dom, gdzie szyby okien, twarze ludzi świecą;
Bliżej zaś, niedoperzów siostrzyczki, ćmy, rojem
Wiją się, przywabione białym kobiet strojem, (…)
Na powietrzu owadów wielki krąg się zbiera,
Kręci się grając jako harmoniki sfera;
Ucho Zosi rozróżnia śród tysiąca gwarów
Akord muszek i półton fałszywy komarów.
W polu koncert wieczorny ledwie jest zaczęty;
Właśnie muzycy kończą stroić instrumenty,
Już trzykroć wrzasnął derkacz, pierwszy skrzypak łąki,
Już mu z dala wtórują z bagien basem bąki,
Już bekasy do góry porwawszy się wiją
I bekając raz po raz jak w bębenki biją.
Na finał szmerów muszych i ptaszęcej wrzawy
Odezwały się chórem podwójnym dwa stawy,
Jako zaklęte w górach kaukaskich jeziora,
Milczące przez dzień cały, grające z wieczora.
Jeden staw, co toń jasną i brzeg miał piaszczysty,
Modrą piersią jęk wydawał czysty, uroczysty;
26
Dom zapamiętany
Drugi staw, z dnem błotnistym i gardzielem mętnym,
Odpowiedział mu krzykiem żałośnie namiętnym;
W obu stawach piały żab niezliczone hordy,
Oba chóry zgodzone w dwa wielkie akordy.”
ks. 8. w. 9–11, 20–46
Dzień w świecie ludzi i natury kończy nastrojowy koncert, do którego harmonijnie włączają się kolejni muzykanci wieczorni: mieszkańcy
poddasza i przydomowej zieleni, okolicznych łąk i pobliskich stawów –
muszki, ćmy, komary, puszczyk, nietoperze, derkacz, bąki, bekasy i żab
niezliczone hordy.
Starszyzna i młódź wsłuchując się w muzykę wieczoru rozpoznają
dźwięki oraz głosy, obserwują księżyc, który „wyszedł z boru i niebo
i ziemię oświecił” oraz gwiazdy „jedna, druga/ Błysnęła; już ich tysiąc,
już milijon mruga.” Wojski opowiadał „gwiazd historyje, które z książek
zbadał/ Albo słyszał z podania, (…) na pamięć znał imię i kształt każdej
gwiazdy;/ Wskazywał palcem miejsca i drogę ich jazdy.” Szczególną jednak uwagę słuchaczy zwróciła widoczna od niedawna kometa „pierwszej
wielkości i mocy”.
Podkomorzy przerwał: „Waścine o gwiazdach gadanie/ Jest tylko echem
tego, co słyszałeś w szkole./ Ja o cudzie prostaków poradzić się wolę. (…)
lud dał imię miotły tej komecie/ I powiada, że ona milijon wymiecie.”
Wojski pamiętał takie opowieści z dzieciństwa: „kiedy na koń król Jan
Trzeci siadał (…) krzyknął: „Patrzcie, co się na niebie wyrabia!”/Spojrzą,
alić nad głowy suwał się kometa/ Drogą, jaką ciągnęły wojska Mahometa”,
świadkowie zdarzenia odczytali je jako zapowiedź zwycięstwa króla Jana
Sobieskiego nad armią Kara Mustafy.
Sędzia zakończył: „Amen, (…) oby z gwiazdą zjawił się Jan Trzeci!/
Jest na zachodzie wielki dziś bohater; może/ Kometa go przywiedzie do
nas, co daj Boże!”
Wieczory na przyzbie należały zapewne do porządku domowego,
Sędzia bowiem ubolewał: „nasi synowie i wnuki/ Mają od starych więcej książkowej nauki;/ Ale na co dzień postrzegam, jak młódź cierpi na
tem,/ Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem”. Niedostatki
wiedzy jak żyć z ludźmi i światem, wychwycił także u Tadeusza, który
powrócił po zakończeniu nauki w mieście. Dlatego w domu dyskutowano
27
Rozdział I
o sprawach narodowych, słuchano opowieści o dawnych wydarzeniach
z życia szlachty, rozmawiano o harmonii świata ludzi i świata przyrody.
Zwyczajowo miejscem do takich rozmów należała przyzba.
W Soplicowie, jak było w dawnych dworach, zachował się również
zwyczaj przyrządzania kawy, której aromat unosił się podczas śniadania.
„Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta
Lub z wicin11 bierze ziarna w najlepszym gatunku,
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana;
Na wsi nie trudno o nię: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie
Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek”
ks. 2, w. 499–510
Kawę podawano na tacach ogromnych, w kwiaty ślicznie malowanych,
w imbrykach blaszanych, goście pili ją z filiżanek z saskiej porcelany
podczas śniadania.
Przygotowywanie kawy było zgodne z dworskim ceremoniałem, lecz
śniadania przebiegały według mody nowej – nie przy wspólnym stole
– Sędzia kierując się zasadą staropolskiej gościnności, pozwalał na taki
nieporządek.
Innym powodem zgody Sędziego na nowości, były wynikające z nich
korzyści, przykładem sprawy gospodarskie. Soplicowo w okolicy było
sławne z drobiu dzięki pomysłowości ochmistrzyni, która – zapewne za
wiedzą i zgodą Sędziego osobiście nadzorującemu gospodarstwo – dbała
o różnorodność hodowanego drobiu, ale przede wszystkim zastosowała
11 [w:] Objaśnienia: wiciny są to wielkie statki na Niemnie, którymi Litwini prowadzą
handel z Prusami, spławiając zboża i biorąc w zamian za nie towary kolonialne.
28
Dom zapamiętany
swój wynalazek epokowy – ogródek dla drobiu. Dobrana roślinność ogródka
była i bogatym uzupełnieniem tradycyjnej karmy, i zapewniała kurom,
gęsiom, pawiom a nawet gołębiom bezpieczne schronienie przed atakiem
drapieżników z powietrza.
„W tej części sadu rosły tu i ówdzie wiśnie,
Śród nich zboże w gatunkach zmieszanych umyślnie:
Pszenica, kukuruza, bób, jęczmień wąsaty,
Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty.
Domowemu to ptastwu taki ochmistrzyni
Wymyśliła ogródek: sławna gospodyni,
Zwała się Kokosznicka, z domu Jendykowiczówna;
jej wynalazek epokę stanowi
W domowym gospodarstwie; dziś powszechnie znany,
Lecz w owych czasach jeszcze za nowość podany,
Przyjęty pod sekretem od niewielu osób,
Nim go wydał kalendarz, pod tytułem: Sposób
Na jastrzębie i kanie, albo nowy środek
Wychowywania drobiu – był to ów ogródek.”
ks. 3. w. 25–36
Swoistą innowację w hodowli drobiu, w tajemnicy przed ochmistrzynią, wprowadziła Zosia, karmiąc ptactwo perłową kaszą
jęczmienną:
„Tysiące oczu jak gwiazd błyskają ku Zosi.
Ona w środku wysoko nad ptactwem się wznosi (…)
Czerpie z sita i sypie na skrzydła i głowy
Ręką jak perły białą gęsty grad perłowy
Krup jęczmiennych: to ziarno, godne pańskich stołów,
Robi się do zaprawy litewskich rosołów(…)”.
ks. 5, w. 74–83
Wprawdzie nie smakowity litewski rosół a chołodziec litewski podano
na obiad, na który zaprosił uczestników grzybobrania dworski dzwon:
„Dzwon ten, w każde południe krzyczący z poddasza,
29
Rozdział I
Gości i czeladź domu na obiad zaprasza:
Tak było w dawnych licznych dworach we zwyczaju
I zostało się w domu Sędziego.”
ks. 3. w.688–691
Głos dzwonu obiadowego usłyszeli rozproszeni po lesie domownicy
i goście Sędziego:
„i zaraz śród lasu
Cichego pełno było krzyku i hałasu. (…)
Dzwon wciąż dzwonił, i echem z głębi cichych lasów
Odezwało się tysiąc krzyków i hałasów;
Odgłos to był szukania i nawoływania.”
ks. 3, w.660–661, 682–684
Z lasu bez zwłoki wychodzili amatorzy grzybów i poszukiwacze
przygód, by gromadnie, lecz w określonym porządku, udać się do
dworu na obiad.
Dźwięk dworskiego dzwonu z Soplicowa słyszą także dzisiejsi czytelnicy „Pana Tadeusza”. Współcześnie w jego tonie brzmi serdeczna
prośba, by pamiętać o języku ojczystym w codziennych kontaktach
międzyludzkich. I jest w nim gorące wezwanie do odpowiedzialności za
to nasze dobro narodowe.
Ktoś może w głosie tego dzwonu usłyszy także pytanie, czy Polskę
kocha nad wszystko, polskie obyczaje/Chowa?
30
Dom zapamiętany
„Kochasz ty dom, rodzinny dom,
Co wpośród burz, w zwątpienia dnie,
Gdy w duszę ci uderzy grom,
Wspomnieniem swym ocala cię?”
Maria Konopnicka „Pieśń o domu”
Ja się wsi nie uczyłam z książki – mówiła Maria Konopnicka, pani dworu w Bronowie i w Gusinie. Tam poznała codzienne życie mieszkańców
folwarcznych czworaków i chat. I ich widok zapamiętała. Rozumiała
chłopskie problemy i pragnienia. Poznała obyczaje wiejskie, w których
wyrażała się wierność wierze, językowi i ziemi. Wiedziała, że lud nie jest
tylko twórcą piosenek, przypowieści czy tańców. Stała się rzeczniczką
ludzkich wartości chłopa. Fascynował ją ścisły związek spraw ludzkich
z przyrodą. Swoją wrażliwość na chłopski los i na piękno przyrody wyraziła w „Pieśni o domu”.
Kochasz ty dom, rodzinny dom,
Co w letnią noc, skróś srebrnej mgły,
Szumem swych lip wtórzy twym snom,
A ciszą swą koi twe łzy?
Kochasz ty dom, ten stary dach,
Co prawi baśń o dawnych dniach,
Omszałych wrót rodzinny próg,
Co wita cię z cierniowych dróg?
Kochasz ty dom, rzeźwiącą woń
Skoszonych traw i płowych zbóż,
Wilgotnych olch i dzikich róż,
Co głogom kwiat wplatają w skroń?
Kochasz ty dom, ten ciemny bór,
Co szumów swych potężny śpiew
I duchów jęk, i wichrów chór
Przelewa w twą kipiącą krew?
Kochasz ty dom, rodzinny dom,
31
Rozdział I
Co wpośród burz, w zwątpienia dnie,
Gdy w duszę ci uderzy grom,
Wspomnieniem swym ocala cię?
O, jeśli kochasz, jeśli chcesz
Żyć pod twym dachem, chleb jeść zbóż,
Sercem ojczystych progów strzeż,
Serce w ojczystych ścianach złóż!...
„Pieśń o domu”12 pochodzi z cyklu „Pieśni bez echa” i należy do utworów
poetyckich zebranych po raz pierwszy w trzech seriach „Poezji” (z lat
1881–1886). Wiersze powstały w czasach, kiedy nie było już pańszczyzny,
ale życie na wsi pełne było konfliktów i dramatów. Poetka w lirykach
bliskim pieśniom ludowym stawała w obronie chłopów, ukazywała głębię
ich przeżyć i bogactwo duchowe w codziennym życiu. Stefan Żeromski
podkreślił nowatorstwo Konopnickiej: „Chłopi ci mówią ich mową, ich
językiem, ich uczuciem. (…) Tej zdolności w poezji naszej nikt nie miał
i nie ma.”13
„Pieśń o domu” nawiązuje do ludowej pieśni, w której słychać człowieka
wyrażającego przemyślenia pochodzące z jego własnego doświadczenia
życiowego, z jego wiedzy o znaczeniu domu rodzinnego w losach ludzi
w nim zamieszkałych.
Tytułowy dom znajduje się w krajobrazowo pięknym miejscu: w jego
otoczeniu są lipy, nieopodal olchy i krzewy dzikich róż, w okolicy są łąki
i uprawne pola a na horyzoncie widnieje ciemny bór. Miłość do domu
rodzinnego wyraża się jego zmysłowym odczuwaniem jako miejsca przyjaznego, gdzie po dniu pracy można wypocząć, mieć spokojną noc i dobry
sen przy wtórze przydomowych lip. Rodzinny dom wiejski kojarzy się
z zapachami koszonych traw łąkowych, żniwnych pól i kwitnących ziół.
Ten obraz wręcz zachęca czytającego do zastanowienia się, co zapamiętał lub co chciałby zapamiętać ze swojego domu, ze swoich rodzinnych stron.
Jednak „Pieśń o domu” nie jest pieśnią o wiejskiej chacie oraz o miejscach zadomowionych, mocno związanych z życiem człowieka, do którego
12 Maria Konopnicka, Utwory poetyckie, Warszawa 1988.
13 Alina Brodzka, Maria Konopnicka, Warszawa 1975.
32
Dom zapamiętany
podmiot liryczny zwraca się wielokrotnie z pytaniem: „Kochasz ty dom”?
Kochasz ty dom, rodzinny dom? Kochasz ty dom, ten stary dach? Kochasz
ty dom, rzeźwiącą woń/ Skoszonych traw i płowych zbóż,/Wilgotnych olch
i dzikich róż? Kochasz ty dom, ten ciemny bór? Wymienione miejsca poszerzają znaczenie pojęcia „dom” a powtarzające się pytania nadają treści
głębszego zabarwienia emocjonalnego, gdy od miłych wiejskich plenerów
prowadzą do ojczystych progów, ojczystych ścian.
Tak podmiot liryczny prowadzi od domu rodzinnego do domu ojczystego. Kochasz ty dom? to ponadczasowe pytanie o uczuciowy stosunek
człowieka do rodzinnego domu i do Ojczyzny. To rodzinny dom jest miejscem budzenia ogólnonarodowej świadomości, pod domowym dachem –
może w jesienne lub zimowe wieczory – rozmawia się o dawnych czasach.
Opowieści te kierują pamięć do dumnej przeszłości, do zapomnianych
miejsc uświęconych bohaterską krwią, a wrośnięta w nich historia odradza się w potrzebie czynu: stary dach,/ Co prawi baśń o dawnych dniach
(…)/ ciemny bór,/ Co szumów swych potężny śpiew/ I duchów jęk, i wichrów
chór/ Przelewa w twą kipiącą krew.
Zapamiętane obrazy z domu rodzinnego budują patriotyzm – miłość do
małej i dużej Ojczyzny. Konsekwencją osobistej więzi z domem rodzinnym
oraz domem w znaczeniu Ojczyzny jest poczucie odpowiedzialności za
ich bezpieczeństwo i rozwój: O, jeśli kochasz, jeśli chcesz/ Żyć pod twym
dachem, chleb jeść zbóż,/ Sercem ojczystych progów strzeż,/ Serce w ojczystych ścianach złóż!
Symboliczne znaczenie pojęć: dom, dach, ściany, próg nadaje „Pieśni
o domu” charakter paraboliczny. To przypowieść o „domu-życiu”: o potrzebie swego miejsca, o historii i tradycji niezbędnych w kształtowaniu
tożsamości, o poznawaniu zasad działania świata natury i rozumnego
z niego korzystania. O miłości jako życiowym drogowskazie.
33
Rozdział I
„… domu mój drogi, najlepsza, najbliższa łez tęsknota moja
jest zawsze przy tobie!”
Zofia Nałkowska „Dom nad łąkami”
Dom rodzinny Zofii Nałkowskiej w Górkach Wołomińskich zapamiętany
został jako miejsce poznawania świata ludzi i przyrody oraz kształtowania się wrażliwości na drugiego człowieka. Jego rolę w swoim życiu,
w budowaniu tożsamości pisarka ukazała w autobiograficznej powieści
„Dom nad łąkami”.14
Narrator, porte-parole autorki, na wstępie przywołuje zapamiętane
wydarzenie z lata 1894 roku: „Gdy myślę, jaki był sam początek, najpierwszy początek – czas najdawniejszy, kiedy nie było jeszcze naszego domu
– to przypominam sobie taką rzecz.” Tą rzeczą było spotkanie ze starą
kobietą, która stała przed skromnym domkiem i patrząc z życzliwością
na przechodzących, spytała: „To państwo także tu szukają czegoś do
kupienia?” Pytanie zaskoczyło Annę i Wacława Nałkowskich. Rodzice
Zofii i Hanny wybierając się na ten rodzinny spacer nie mieli jeszcze
wówczas takiego zamiaru.
Powieść kończy wyznanie: „A oto jestem tu znów i jeszcze raz. (…)
Odjadę znów, ale jeszcze wrócę, zawsze wrócę. A kiedyś wreszcie wrócę
i już zostanę. Górki Wołomińskie 1924 r.”
Gdy przywoływane są wydarzenia odległe w czasie, autorka dopuszcza do głosu narratora-dziecko, które posługuje się formą liczby
mnogiej: „Miałyśmy wtedy jeszcze obie mało lat i nasz dom stał na
górze w lesie zupełnie sam. Można było długo iść w różnych kierunkach i na próżno szukać człowieka.” Tak Zosia opowiada o dziecięcych
zabawach i wiedzy życiowej zdobywanej wspólnie z młodszą siostrą
Hanią, z którą w długich rozmowach we dwie usiłowały dociec sedna
spraw ludzkich czy istoty zjawisk przyrody. Z upływem lat zdarzenia
i osoby przedstawiane są z perspektywy osoby dorosłej, na przykład
opinia o pannie Sylwii mieszkającej w domu pana Fersena: „Naprawdę,
nie myślałam nigdy dawniej, żeby w tej śmiejącej się, małej kobiecie
było tyle przywiązania i uczucia.”
14 Zofia Nałkowska, Dom nad łąkami, Warszawa 1978. Pierwsze wydanie książkowe powieści ukazało się w roku 1925, drugie, po poprawkach autorki, nastąpiło w roku 1937.
Wydanie z roku 1978 oparte jest na podstawie tekstu z roku 1937.
34
Dom zapamiętany
Opowieść o domu w Górkach Wołomińskich zaczyna się od pamiętnego
spaceru rodzinnego: „Pierwszy raz w życiu szliśmy drogą piaszczystą,
idącą ode wsi wśród łanów żółtego łubinu, w stronę najbliższego lasu
(…), wystarczyło pójść dalej drogą w ów las, aby sosny stały się wielkie
i piękne, aby łagodne pod nimi wzgórza i wysłane mchem i zaroślami
doliny zachwyciły oczy dziecięce. A dalej jeszcze, gdy się szło wciąż
głębiej w te wzgórza leśne, wznosiła się wreszcie ostatnia góra, z której
rozwierał się poprzez pnie i gałęzie osin, olszyn i dębów najcudniejszy
widok na łąki nie mające podobnych sobie, pełne słońca i kwiatów, pocięte smugami krzaków olszowych, zamknięte innym, dalekim lasem.”
Spacer ten rozpoczął nowy rozdział rodzinnej historii. Rok później,
w 1895 na górze, z której rozciągał się najcudniejszy widok, stał już ich dom.
O domu i jego wyposażeniu bohaterka mówi niewiele: dom był drewniany, z poddaszem, na którym znajdował się balkon, od frontu oszklone
drzwi prowadziły do jadalni, po ich obu stronach znajdowały się wysokie
okna, węższe od okien w pozostałych pomieszczeniach.
Wymienia skarby dzieciństwa zgromadzone w domu wspólnie z siostrą:
„Wielki, jasnozielony konik polny, który chodził po stole przy jedzeniu,
mysz chowana w pudełku od cukierków, diademy, plecione z sitowia
i poutykane piórami, do udawania Indian, naszyjniki z jarzębiny.”
Przywołuje „cudne letnie wieczory pod lampą wiszącą w tym za małym
jadalnym pokoju”.
Z tyłu domu był ogród z brzoskwiniami i czereśniami. Obok domu
rosły jesiony oraz klony piękniejące jesienią „kiedy pierwsze rdze i czerwienie plamiły ich liście”. Przed domem, w dwu równoległych ogródkach ogrodzonych patykami, kwitły lewkonie, nasturcje, słoneczniki
i rosła sałata, która się sama zasiała. Ogródkami opiekowały się siostry.
„Wodę do polewania kwiatów brało się z rowu nad łąką, gdzie żyła
masa wstrętnych wodnych stworzeń. I zawsze z sitka od polewaczki
wychodziły przez dziurki różne ogony takich nieumyślnie nabranych
z wodą zwierząt, bo głowy były większe i już się nie chciały przez te
dziurki zmieścić. Trzeba było wyjmować sitko z polewaczki i – choć
to było obrzydliwe – wytrząsać na powrót do rowu te zwierzęta, żeby
się nie męczyły. A to wcale nie było łatwe, bo one nie mogły zrozumieć,
o co chodzi, i jakby naumyślnie siedziały właśnie z całej siły w tych
dziurkach i trochę nawet zakręcały swoje ogony.”
35
Rozdział I
Dom oraz las leżący w obrębie posesji rodzinnej były miejscem zabaw
i wypraw w nieodgadniony świat przyrody, który stawał się tematem
długich rozmyślań o bardzo ważnych rzeczach. Dziewczynkom podczas
tych wypraw towarzyszył pies Burek: „O tym Burku to da się powiedzieć,
że zwykle i nawet prawie zawsze był poważny, ale kiedy już zaczął się
bawić, to zaraz wpadał w przesadę i przechodził wszelkie granice. Raz
w najlepszej myśli, kiedy nie był wcale zły, pogryzł nas do krwi, więc
trzeba było mieć się z nim na ostrożności.”
Miłości do zwierząt Zosia i Hania uczyły się w domu, lubiły wszystkie
swoje psy, także Burka, który zachowywał się czasem aby tak rzec, negatywnie, znały psy sąsiadów: Trezora Dziobaków, który był „uwiązany na
szpagacie do gwoździa na ścianie i często bity za to, że za dobry i żeby
szczekał.” Współczuły najsmutniejszemu na świecie psu w gospodarstwie Nowaka. „My się nie boimy żadnych psów” – uspokajały kobietę, której młody
wyżeł, biały w czarne łaty, wyrwał się z ręki i podbiegł do dziewczynek.
Wiosną Zosia i Hania lubiły chodzić granicznym rowem, na którego
brzegach rosły olszyny a bliżej lasu „kwitnęło tam na wiosnę mnóstwo
białych anemonów, a dalej, głębiej w łąki – złote kaczeńce, kwiat
ukochany dzieciństwa, wychodzący z wody na powietrze w chłodne,
wietrzne dni kwietniowe. Kaczeńce najpiękniejsze były właśnie wtedy, gdy w wodzie odbijały się chmury granatowe, a one razem z jasną,
młodziutką trawą wodną wyglądały tak, jakby wciąż jeszcze świeciło
słońce. I im chmurniejsze było niebo i woda, tym bardziej one były
pogodne. Najważniejsza jednak była uroczystość pierwszych sasanek,
dużych, kudłatych kwiatów fioletowych, obrosłych szarym futrem. Gdy
się zjawiły, to oznaczało, że już jest początek. (…) Czasami niedaleko
od nich leżał jeszcze śnieg. Trzeba było dosyć daleko iść wzdłuż tego
rowu po łące, żeby dojść do jednych wierzb, które tylko tam rosły. Miały
baźki wcześniej niż inne wierzby i do tamtych niepodobne, zupełnie
okrągłe, jak kulki, puchate, złote i pachnące tak przecudnie, że nosa
od nich nie można było oderwać. Pachniały zupełnie jak bez, tylko
jeszcze ładniej, daleko ładniej! Po te kotki chodziłyśmy czasem, jeszcze
jak woda była bardzo zimna – i później miałyśmy nogi okropnie czerwone i szczypiące.” Do zachwytu nad ukochanym kwiatem dzieciństwa
złociście wynurzającym się z wody, radosnego wzruszenia na widok
pierwszych sasanek oraz tajemnicy niezwykłego zapachu wierzbowych
36
Dom zapamiętany
baziek dołączyła kolejna niezwykła rzecz. Usłyszały, nie wiadomo od
kogo, że jagodami z borówki bagiennej można się upić i postanowiły to
sprawdzić. Pewnego dnia przeszły na drugą stronę granicznej drogi,
gdzie były torfowiska, „rosły tam łochinie, którymi się podobno można
upić, jak ich się zje dwie kwarty. Nieraz chciałyśmy się nimi upić, ale
zawsze gdy je zbierałyśmy, jadłyśmy jednocześnie – i nigdy nie można
było zmierzyć, ile ich było naprawdę.”
Osobliwości przyrody były częstym tematem rozmów sióstr, próbujących zrozumieć istotę zaobserwowanych zjawisk. Zosia przekonała się,
że zadziwienie światem nieobce było także dorosłym. Podczas spacerów
z rodzicami czasami zatrzymywali się dla pogawędki z sąsiadem Pergułem,
który: „Podziwiał, jak to Pan Bóg każdemu przeznaczył swój czas, bo
człowiek w nocy śpi, a w dzień pracuje, a na przykład taka sowa przez
całą noc sobie lata. – Ciekawe, ciekawe – powtarzał. – Albo taka ćma.
Po chwili dodawał: – Albo na przykład nietoperz… Często powtarzał te
słowa: „ciekawe, ciekawe”. I nawet trochę przy tym kołysał głową, bo
istotnie głęboko podziwiał cały świat Boży.”
Zofii nie udało się znaleźć odpowiedzi na wiele bardzo ważnych rzeczy
także w dorosłym życiu. Gdy przyjeżdżała do domu i zwiedzała okolicę
wierzchem na koniu, Pomidorze, wpadała w rozterkę: „Pomyśleć tylko:
żeby jedno stworzenie siedziało na drugim i jeszcze co jakiś czas poruszało mu kawałkiem żelaza wewnątrz pyska. – Co za wymyślność,
co za efronteria i bezwstyd!”
Powodem tych rozterek było to, że „z Pomidorem nie wszystko ułożyło
się tak” jak pragnęła. Zofia żaliła się, „mnie i tego konia, z którym co
dnia prawie spędzałam po kilka godzin, po prostu nic nie łączyło. (…) Ile
razy chciałam go sobie jakoś ująć i zjednać – na darmo. Kiedy dawałam
mu chleb albo cukier, prawie udawał, że nie widzi, brał niechętnie, jak
z łaski, gryzł patrząc gdzie indziej, pogardliwy. A sama słyszałam nieraz,
jak rżał, gdy Kinus szedł zasypać mu owsa, który ja przecież, nie kto
inny, odejmowałam sobie dla niego od ust. Kinusa lubił. Dla mnie był
obojętny, dla mnie był nieżyczliwy.”
Nawyki konia, jego powaga i upór wywoływały respekt właścicielki,
ale i rozgoryczenie, że zwierzę nie doceniało starań, by pozyskać jego
sympatię. Natomiast Diana, staroangielski chart, kochała swoją panią
i bardzo lubiła uczestniczyć w spacerach. Widząc, że Zofia wybiera się na
37
Rozdział I
przejażdżkę, skakała radośnie, „tańczyła, szczekała jak wściekła z niecierpliwości i uciechy”. Ale Pomidor nie znosił Diany, nieraz doświadczyła
tego, gdy „niespodziewanie wyciągał szyję i chwytał ją zębami za grzbiet”.
W początkowym okresie wokół domu rodzinnego Zofii było dziko i bezludnie, w okolicy nie było domów, nie było też dzieci, dlatego dziewczynki
chętnie nawiązywały rozmowy ze służącymi, czasem towarzyszyły im
przy wykonywaniu prac „rade w ogóle jakieś rozmaitości.”
Czworo służących w domu Nałkowskich pochodziło z jednej rodziny,
„losy nasze przeplatać się zaczęły z losami Kwietniów”, kolejno pracowali Władysław, „dla którego świat nie miał tajemnic”, po nim był Józef,
„chłopak dobry i nawet co prawda sprytny”, pracował osiem lat do czasu
ożenku z Weronką, „kiedy już Józefostwo poszli na swoje, przeniosła się
na ich miejsce Magda. Ale co innego miała w głowie i służąca z niej była
nieświetna” oraz Broneczka dziewczyna jak cud. W okresie późniejszym
pracowali niejaki Pazio oraz Kinus. Z Kwietniami stosunki były dość bliskie, po latach dawni służący zapraszali Zofię na chrzciny swoich dzieci,
ona podczas pobytu w Górkach odwiedzała ich.
Położenie domu na wzgórzu miało tę zaletę, że stanowiło punkt obserwacyjny okolicy. Z okien pokojów oraz z balkonu „był widok na dużą
łąkę w dole i zielony las na horyzoncie”. Przez kolejne lata Zofia mogła
z domu obserwować powstające zabudowania sąsiadów: Za górą, w stronie
północnej pierwszy pojawił się dom Dziobaków i przez długie lata stał
tylko jeden jedyny. Z okien od strony zachodniej tuż za lasem, zasłonięty
gęstymi młodymi sosnami i trochą brzóz stanął dom Fuśniaków. „A znów
w zupełnie drugiej stronie, w dalekiej głębinie pól pod samym lasem,
stała obszerna zagroda Nowaka, jedyna, jaką można było zobaczyć
z naszych okien.” Głębiej w polach, za Nowakami był dom sąsiada tak
ważnego, jak Mateusz Perguł. Gospodarstwo Pergułów można było zobaczyć tylko z balkonu. Obok Pergułów była zagroda Wiłów.
Widok z oddali wywoływał ciekawość dzieci i zachęcał do poznania
najbliższych sąsiadów. Podczas spacerów z rodzicami, ale głównie w trakcie zabaw Zosia i Hania nawiązywały pierwsze stosunki z sąsiadami
i zawierały bliższe znajomości – za zgodą rodziców, ale czasem także
bez ich wiedzy.
Zofia zapamiętała emocje swoje i siostry z owego pamiętnego dnia, gdy
dowiedziały się, że będą miały sąsiadów. Towarzyszyły wtedy Władysławo38
Dom zapamiętany
wi, który pogłębiał rów i poprawiał wał na granicy ich posesji. W pewnej
chwili zobaczyły w oddali na drugim brzegu drogi „białą kupę drzewa,
jakieś leżące bale i trochę cegieł.” Zaciekawione spytały Władysława
i usłyszały, że tam buduje dom ślusarz z Warszawy. Podekscytowane obie
zapytały: „ – A dzieci? – czy będą i dzieci?” Dowiedziały się, że dzieci
nie będzie, sąsiedzi mają dorosłego syna.
Od tego dnia zaczęły się zastanawiać, jakie będzie to ich pierwsze
sąsiedztwo. Niedługo potem zobaczyły zaledwie coś domowatego, chałupkę na kurzej nóżce – był to dom sąsiadów, wkrótce też poznały panią
Dziobakową.
Tego dnia bawiły się w konie, biegły piaszczystą drogą prowadzącą od
ich posesji wrzeszcząc dosyć niedyskretnie, gdy w ogródku przed domem
Dziobaków zobaczyły sąsiadkę: „Dzień dobry pani. To pani tu będzie
mieszkać?”. Kobieta przerwała pracę i wdała się z nimi w dłuższą rozmowę.
Dziewczynki wróciły do domu z niejaką tajemniczością, miały bowiem
skrupuły, że zachowały się niezgodnie z domowymi zasadami: „Należy
wyznać, że zawarłyśmy tę znajomość, nie bacząc, czy nie postępujemy
czasem lekkomyślnie.” Były jednak bardzo zadowolone, bo miały już poza
domem swoje własne znajomości. Ich rodzice też poznali panią Dziobak
i kupowali od niej jajka.
Z dalszych wizyt i rozmów z sąsiadką dziewczynki poznały dramat tej
rodziny; Dziobakowie mieli dziewięcioro dzieci, ośmioro zmarło młodo
na gruźlicę, żył syn, ostatni, dziewiąty. Pracował jako urzędnik w mieście,
po dwu latach przyjechał do rodziców chory i tu zmarł.
O jego śmierci powiedział dziewczynkom Władysław: „Ach, to było
okropne! Nie mogłyśmy się uspokoić, chociaż nawet nie znałyśmy go
wcale. To pierwszy raz w obręb tego lasu weszła śmierć.” Niedługo potem
umarł też mąż pani Dziobak.
Po pewnym czasie siostry dowiedziały się, że pani Dziobakowa dostaje
męża cieślę, aż zza Warszawy. Nie odwiedzały sąsiadki, bo nie wiedziały,
czy jej nowy mąż życzliwym „okiem będzie patrzył na przyjaźń, łączącą
nas z jego żoną”. Okazją do wizyty była domowa sprawa, Zofia poszła
się spytać, czy sąsiad nie mógłby naprawić drzwi kuchennych, „które
się rozlatują i nawet jedna deska zupełnie wypadła.” Pan Dziobak [nie
znano jego nazwiska i mówiono „ten Dziobak”] upewnił sie, czy drzwi są
filongowe i podjął się pracy. Zofia poznała bliżej nowego męża sąsiadki
i stwierdziła, że był zupełnie inny niż jej pierwszy mąż, „do wszystkie39
Rozdział I
go, o czym mówił, odnosił się sceptycznie, niedowierzająco i złośliwie.
Czy to szło o hebel, który znajdował się w naszym gospodarstwie, czy
o drzewo w filongach”.
Niedługo po Bożym Narodzeniu Józef powiedział dziewczynkom, że
pani Dziobakowa już drugi tydzień leży chora, postanowiły ją odwiedzić.
Zofia zwróciła uwagę, że „pokój nie nosił śladów nieporządku, mimo
obłożnej choroby pani domu.” Chora skarżyła się na dolegliwości i miała
złe przeczucie. Odwiedzające były oburzone zachowaniem męża sąsiadki,
który niby dla żartu powiedział, że on ma już dosyć choroby w domu,
więc niech żona albo umiera, albo niech wstaje i bierze się do roboty.
Zofia uznała, że było to bardzo niedelikatne.
Pani Dziobakowa wbrew swoim przeczuciom wyzdrowiała, zaraz zaczęła
wstawać i doglądać gospodarstwa. Jednak przed Wielkanocą położyła
się i już nie wstała. Wiadomość o śmierci pani Dziobakowej dziewczynki
przyjęły z dużym smutkiem.
Zofia po latach pamiętała to gorzkie doświadczenie życiowe: „Kto nie
rozumie, jakie miejsce w życiu naszym zajmowała ta niezwyczajna
kobieta, ten nie pojmie straty, jakąśmy poniosły. Wydawało się czymś
niemożliwym, że oto już nigdy nie zastaniemy jej tam, pracującej przed
domem w swym ogródku, że nie podzielimy się z nią naszymi radościami
i smutkami, że nie zasięgniemy jej rady w sprawach, które tak trafnie
ujmowała jej mądrość życiowa i doświadczenie. Ale stało się – i nikt
nie jest mocen odwrócić wyroków losu. Pogodziłyśmy się z tym, jak ze
wszystkim w życiu. Ale długo, długo nie mogłyśmy bez smutku patrzeć
na mały domek Dziobaków, w którym tyle z niej pozostało, na wypukłe i okrągłe klomby ogródka, na zwierzęta, które przeżyły swą panią
i nawet nie zauważyły jej braku.”
Z nikim później siostry nie nawiązały tak serdecznych stosunków
sąsiedzkich jak z panią Dziobak. Szacunkiem darzyły panią Nowak, podobnie jak pani Dziobak niezwyczajną kobietę, która codziennie przynosiła
mleko do ich domu.
Obszerną zagrodę Nowaków dziewczynki widziały ze swoich okien,
jednak z biegiem lat drzewa w ogrodzie przy ich domu wyrosły i zasłoniły zabudowania sąsiadów. Zofia z siostrą chodziły do zagrody
Nowaków, bo żal im było psa. „Przy budzie leżał najsmutniejszy na
świecie pies, którego ani dzień, ani w nocy z łańcucha nie spuszczano.
Gdy było podejść do niego, naprzód szczekał straszliwie, a później
40
Dom zapamiętany
pozwalał się nawet głaskać i z dziwnym jakimś psim łkaniem przytulał się do kolan.”
Nowak był bogaty, ale chciwy i skąpy, odpędzał od bramy żebraków
i sąsiadom nie pomagał. Pani Nowakowa była poważna i smutna, ale nigdy
się nie skarżyła. Pewnej nocy napadli na ich dom złodzieje, bili Nowaka,
do rana trzymał się twardo, potem napastnicy zaczęli bić Nowakową, która
wyśpiewała im kryjówkę. Po odejściu zbójów Nowak pobił dotkliwie żonę.
Zofia nie wiedziała, jak ma się zachować, gdy sąsiadka „tego dnia jednak przyszła z mlekiem kulejąc, posiniaczona i skatowana, ale zawsze
dumna i na nikogo się nie skarżąca.”
Mieszkańcy domu nad łąkami szacunkiem i sympatią darzyli Fuśniaków. „Z nimi to przecież – od pierwszych dni aż do ostatnich – łączyły
nas niczym nie zakłócone, najlepsze stosunki sąsiedzkie. (…) Państwo
Fuśniakowie byli ubodzy, to prawda, ale za to ludzcy, honorni, dla biedniejszych od siebie litościwi, więcej jeszcze o cudzą krzywdę umiejący
się upomnieć niż o własną. Nie było im łatwiej niż innym, a przecież
z jednej tylko swojej pracy wychowali pięcioro dzieci na ludzi. (…) Państwo
Fuśniakowie byli dobrzy i szczęśliwi. Czy można o nich dużo pisać?”
Czy można o nich dużo pisać? Słowa Zofii świadczą, że dużą uwagę
kierowała na osoby i sytuacje będące powodem krzywdy lub zła, wyrządzanego drugiemu człowiekowi w rodzinie czy po sąsiedzku oraz
na nieludzkie zachowania wobec zwierząt. Jej wrażliwość kształtowała
się od najmłodszych lat w domu, podczas zabaw z siostrą, rodzinnych
spacerów, pogawędek z sąsiadami, przechadzek po wiejskiej drodze
i przyglądaniu się domostwom sąsiadów.
Lubiła z balkonu patrzeć na dom Pergułów, do którego prowadziła
miła wiejska droga a wchodziło się do obejścia przez furtkę w płocie,
obok którego rosła grusza polna. Mieszkali tam dobrzy ludzie. Kiedy
drzewa rosnące przed balkonem rozrastały się i bujały ku górze, na
wiosnę przycinano gałęzie sosny i wierzb, by można „przez to okienko
patrzeć czasami na Pergułową zagrodę”. Tylko ten jeden sąsiad zapamiętany i wymieniony jest z imienia i nazwiska – Mateusz Perguł.
Był człowiekiem poczciwego usposobienia, kiedy wiosną i jesienią orał
na swoich polach podchodzących do granicy posesji Nałkowskich,
Zosia i Hania często z nim rozmawiały, także rodzice idąc polami
zatrzymywali się czasami, by z Pergułą pogawędzić. Zasługiwał na
szacunek, „był ludzki, żonę szanował i zapracować się jej nie dał,
41
Rozdział I
córkę hojnie wyposażył, a żebraka od progu nie odpędzał.” Jego żona
też miała dobre serce, nieswarliwa, z mężem żyła zgodnie i z sąsiadami
się nie kłóciła.
Którejś zimy Pergułów napadli złodzieje, „skatowali Mateusza
w nieludzki sposób. Pieniędzy schowanych nie wydał, ale dwie godziny po odejściu złodziei umarł.” W domu nad łąkami wydarzenie
to przyjęto z dużym smutkiem, także dziewczynki nie mogły się pogodzić, że ten dobry człowiek umarł taką śmiercią. Wszyscy sąsiedzi
bardzo żałowali Mateusza Pergułę: „Należała mu się lepsza śmierć,
ale nie nasza rzecz sądzić, co komu przeznaczone.”
Domostwo Pergułów sąsiadowało z zagrodą Wiłów. Zosia i Hania
od dzieciństwa widywały syna właścicielki gruntów, które przylegały
do ich rodzinnego lasu, Wiła pasł konie w pobliżu tej granicy.
Chłopiec był niepełnosprawny i siostry zastanawiały się, jak powinny się wobec niego zachowywać. „Nie od razu odważyłyśmy się
do niego przemówić. Jego zły los, jego niezasłużone nieszczęście
przejmowało nas obawą i szacunkiem. Widząc, że patrzy w niebo
swymi smutnymi oczami, przypuszczałyśmy, że marzy. Czułyśmy
się zawstydzone sprawnością naszych nóg. I na przykład nigdy nie
bawiłyśmy się w konie, jeżeli on nas mógł widzieć. Starałyśmy się
raczej iść powoli i nawet trochę niepewnie, aby nie być tymi szczęśliwszymi, tymi uprzywilejowanymi.”
Nie wiedziały, czy mogą z Wiłą rozmawiać, nie były pewne, czy
rodzice akceptowaliby tę ich znajomość. Czy „sprawa ta – o ile się
wyda – nie zamąci harmonii naszych bardzo dobrych rodzinnych
stosunków. Byłyśmy w tym wypadku znacznie ostrożniejsze, niż
w znajomości z domem państwa Dziobaków. Ale sympatia dla nieszczęsnego pastucha wzrastała, wzrastało nasze zainteresowanie
dla jego samotnego losu, jego marzącej duszy. Myślałyśmy sobie,
co by to było, gdyby Wiła mógł się uczyć, wykazał znaczne zdolności, zadziwił wszystkich, zyskał sławę – i mógł przez to zapomnieć
o niedostępnych radościach życia.”
Rozważania dziewczynek okazały się oderwane od rzeczywistości.
Zosia pewnego dnia zagadnęła chłopca, ale Wiła nie wykazał chęci
rozmowy. Mimo to siostry postanowiły, że ponownie spróbują. Za
drugim razem było jeszcze gorzej, „powiedział nam taki jakiś nieprzyzwoity dowcip, że musiałyśmy się zdecydować na zerwanie,
42
Dom zapamiętany
a przynajmniej znaczne ochłodzenie tych stosunków. Towarzystwo
jego naprawdę nie było dla nas dosyć odpowiednie.” Od tej pory Wiłę
widywały tylko z daleka.
Rodzice Zosi i Hani znali sąsiadów i kontrolowali kontakty córek,
tak było podczas ich rozmowy ze spotkaną na spacerze panną Sylwią.
„W tej chwili zawołano nas od strony domu. Dygnęłyśmy prędko
i puściłyśmy się przez bramę i ogród, by zdążyć w porę i nie narażać
się na zbyteczne pytania i wymówki. Skoro starsi nie pragnęli znać
bliżej pana Fersena i jego wnuczki, to i nam wypadało do tego się
zastosować.” Dociekliwa Zofia starała się jednak dowiedzieć, dlaczego
nie powinny spotykać się z mieszkanką domu pana Fersena. Okazało
się, że „dla pani Szcześniakowej nie było wcale tajemnicą, jaką rolę
grała panna Sylwia w domu pana Fersena.” A kiedyś usłyszała, jak
pani Bracka mieszkająca w bezpośrednim sąsiedztwie z siedzibą
Fersenów powiedziała: „Ja jej pokażę, tej jakiejś, co tam siedzi u tego
starego!...” Cierpkie słowa sąsiadek i niedopowiedzenia pozwoliły
Zofii zorientować się w sytuacji. Uznała jednak, że pozory gorsze
były od rzeczywistości, według niej panna Sylwia kochała dziadunia
i troskliwie opiekowała się nim do jego śmierci.
Zofia i Hanna poznawały nie tylko życie wiejskie. „Był wtedy taki
zwyczaj, że na zimę jeździło się do miasta, by pić tam ze źródeł
wiedzy i zażywać rozrywek, których tak gorąco pragniemy w czasie
niebacznej młodości. Ale zawsze z nową tęsknotą i nową radością
wracaliśmy na wiosnę do kwitnących brzoskwiń i bzów, do wyglądających nas psów i coraz starszego, coraz mniejszego domu
nad łąkami.”
Opowieść o domu obejmuje okres od roku 1895 do I wojny światowej,
o której Nałkowska mówi jako o dniach wspólnej klęski i popłochu,
kiedy ludzie jednoczyli się wobec niebezpieczeństwa, starali się
komuś pomagać lub szukali u kogoś pomocy.
W ciągu tych kilkunastu lat w domu nad łąkami a szczególnie w jego
otoczeniu zachodziły zmiany: „wszystkie małe drzewa i krzaki, posadzone naokoło naszego domu, dorosły. W sadzie gruszki i jabłonie,
którym przed laty mazało się korzenie mokrą gliną i nawozem i wsa43
Rozdział I
dzało w wielkie doły, pełne różnych, na długie lata przygotowanych
przysmaków, zrobiły się powoli takie duże, że dla zrywania owoców
trzeba było wchodzić na nie po drabinie. Bzy zaczęły już zasłaniać
widok na łąkę: ich wielkie, pachnące, ciężarem własnym w dół przygięte, fioletowe kwiaty czarownie wyglądały wiosną na tle ciemnej
zieleni dalej rosnących jałowców. A same jałowce też wyciągnęły
się w górę (…). Najgorzej było z jaśminami, których młode badyle
posadzono kiedyś w dwóch miejscach przed oknami. Zrobiły się tak
wielkie i rozrośnięte, że okna nie było można odemknąć. A gdy się je
jednak wreszcie odemknęło, to jedna gałąź, wpuszczona wewnątrz
i ustrojona białym, dusznie i upajająco pachnącym kwiatem, sięgała
poza biurko aż na środek pokoju – i zawsze trochę się naśmieciło,
kiedy ją się znów wieczorem wysuwało za okno.”
Zapamiętane kwiaty, krzewy oraz drzewa ponownie zakwitły i zapachniały w „Domu nad łąkami”, kiedy Nałkowska cieszyła się uznaniem jako autorka poczytnych powieści i opowiadań, ale nie czuła się
dobrze w kręgu afer, wielkich majątków oraz trudnych politycznych
problemów, które poznała jako żona oficera. Wtedy przywołała wartości wpajane w domu rodzinnym, postacie sąsiadów z ich życiowymi
problemami oraz uwieczniła zapamiętany widok z domu na okolicę,
który nie przestał być najpiękniejszy.
44
Dom zapamiętany
„Dom jest biały, tak niski, że dach, na którego deszczułkach
mieszka gdzieniegdzie mech i trawa, wydaje się go przygniatać.
Dzikie wino, którego jagody ściągają język, oplata okna i dwie
kolumienki na ganku. Z tyłu dobudowano skrzydło budynku –
tam wszyscy przenoszą się na zimę…”
Czesław Miłosz „Dolina Issy”
Dom, barwnie, z czułością przedstawiony w „Dolinie Issy” 15, jest
literackim obrazem dworku dziadków Czesława Miłosza – Zygmunta
i Józefy z d. Syruć Kunatów w Szetejniach. Zapamiętane przez Miłosza
pomieszczenia, ich wygląd, wyposażenie i zapachy tworzą w powieści
środowisko, w którym urodził się i dorastał Tomasz Dilbin, także sytuacje i wydarzenia, w których bohater bierze udział, są przywołane
z pamięci autora.
„Doliną Issy” powrócił Miłosz do dzieciństwa, kiedy na emigracji
dręczył go lęk człowieka, który stracił punkty orientacyjne na mapie życia.
Pamięć Miłosza jest przewodnikiem i mentorem Tomasza, prowadzi go
po domu i jego otoczeniu odsłaniając przed chłopcem krainę wiedzy
o świecie, o ludziach i o sobie.
„Tomasz urodził się w Giniu nad Issą. (…) Ginie to przede wszystkim
góra zarosła dębami.” Na górze stoi drewniany kościół, z trawnika przed
kościołem widać w dole pętlę rzeki, drogę oraz dachy domów, obok kościoła – plebania, między dębami na zboczu jest cmentarz. Z jednej strony
do cmentarza „przytykają wzniesienia nazywane Szwedzkie Wały”. Za
Wałami zaczyna się park, jego skrajem biegnie droga, przy drodze jest
kapliczka z Frasobliwym Chrystusem, od drogi aleja prowadzi w kierunku domu: „Dom jest biały, tak niski, że dach, na którego deszczułkach
mieszka gdzieniegdzie mech i trawa, wydaje się go przygniatać. Dzikie
wino, którego jagody ściągają język, oplata okna i dwie kolumienki na
ganku. Z tyłu dobudowano skrzydło budynku (…). Skrzydło składa się
z wielu pokoi, stoją w nich kołowrotki, warsztaty tkackie i prasy do
walowania sukna.”
W tym domu, który był własnością jego dziadków Michaliny i Kazimierza
Surkontów, Tomasz mieszkał prawie czternaście lat, od narodzin aż do
15 Czesław Miłosz, Dolina Issy, Kraków 1981.
45
Rozdział I
wyjazdu do gimnazjum. Wychowywał się u dziadków, gdy był zupełnie
mały pielęgnowała go Polka, o imieniu Pola, gdy podrósł opiekowała się
nim Litwinka Antonina, mówiąca mieszaniną dwóch języków: macierzystego litewskiego i nabytego polskiego.
Matka Tomasza Tekla, córka Surkontów: „Do Ginia przyjeżdżała
czasem na kilka miesięcy, ale rzadko, bo towarzyszyła mężowi, którego
nosiło po świecie poszukiwanie zarobku i później wojna. Dla Tomasza
pozostawała pięknem za dużym, żeby można było coś z nim zrobić
i patrząc na nią, przełykał ślinę z miłości. Ojca prawie nie znał.”
Ojcem chłopca był Teodor Dilbin, syn babki Bronisławy, która pewnego
dnia przyjechała do Ginia z Dorpatu w Estonii.
Tomasz poznawał dom w miarę jak dorastał, pierwszym pomieszczeniem, które zobaczył i zapamiętał, była izba w starej części domu,
w której stała jego kołyska: „pierwszym dźwiękiem, jaki go witał, były
pewnie krzyki ptaków za oknem.”
Gdy już chodził, zwiedzał salę jadalną, apteczkę, garderobę, pokój
babci Misi i pokój dziadka . „W sali jadalnej bał się zbliżać do ceratowej
kanapy – mniej z powodu portretu mężczyzny w zbroi, z rąbkiem purpurowej szaty, patrzącego surowo, bardziej z powodu dwóch okropnie
wykrzywionych twarzy z gliny na półce.” Nie bywał tu często: „Do stołu
dziadkowie i Tomasz zasiadali razem rzadko”, babcia Misia nie uznawała
regularnych posiłków, uważała to za zawracanie głowy.
Wnuk gdy podrósł, tak skomentował zachowanie babci: „Ta jej niechęć
do obrządku talerzy i półmisków – kiedy milej jest zaszyć się w kącie
i podjadać tak, żeby nikt nie widział – pochodziła z jej przekonania,
że traci się czas na ceremonie, a również ze skąpstwa. Co do gości, to
irytowali ją dlatego, że trzeba ich bawić, kiedy nie ma się tego usposobienia i dlatego, że trzeba im dać jeść.”
W domu były pomieszczenia, do których Tomasz „nigdy się nie zapuszczał”, nawet gdy był już dużym chłopcem, Miejscem takim był „salon” za
sienią, gdzie „parkiety i meble trzaskały same w ciszy i jakoś wiadomo
było, że tam przebywa czyjaś obecność.” Bojąc się duchów, o których
mówiła i babcia Misia, i Antonina, Tomasz unikał salonu. Do czasu gdy
raz zabrał go tam dziadek. Chłopiec zobaczył fortepian, „którego wieko
miało kolor kasztanów”, a dziadek usiadł i zaczął grać. Spod jego obrzękłych palców sypały się krople dźwięku, które już na zawsze odczarowały
46
Dom zapamiętany
złowróżbne odgłosy salonu. Jeszcze nieraz Tomasz był tu słuchaczem
dziadkowych koncertów.
W dzieciństwie chłopiec najbardziej lubił wchodzić do spiżarni, krainy
aromatów i niezwykłych przedmiotów. Pomieszczenie to „z dawnych
czasów nazywano co prawda „apteczką”, ale lekarstw w jej szufladkach
nie przechowywano, z wyjątkiem kwiatów arniki na stłuczenia i suszonych malin – odwar z nich brał na poty dziadek, kiedy się przeziębił.”
Zdarzało się jednak rzadko, że babka Misia otwierała kluczem drzwi
pomalowane na czerwono a asystujący jej Tomasz wciągał w nozdrza:
„zapach wędzonych kiełbas i szynek, które wisiały pod belkami pułapu,
ale mieszała się z nimi inna woń, z szufladek, wznoszących się jedna nad
drugą wzdłuż ścian. Babka wyciągała szufladki i pozwalała wąchać,
objaśniając: „to cynamon, to kawa, to goździki”. Wyżej, tam, gdzie tylko
dorośli mogli sięgnąć, błyszczały garnuszki ciemnozłotego koloru, które
budziły pożądanie, moździerze i nawet maszynka do mielenia migdałów, a także pastka na myszy: pudełko z blachy, na które mysz mogła
wbiec po mostku powycinanym w schodki, a kiedy sięgała po słoninę,
otwierała się zapadnia i wpadała w wodę. Małe okno spiżarni miało
kraty i oprócz zapachu był tu chłód i cień.”
W korytarzu obok kuchni była izba, która także nęciła chłopca swoimi
zapachami, była to „garderoba”, tak nazywano w Giniu pomieszczenie
„gdzie suszyły się sery i gdzie często bito masło. Brał w tym udział, bo
zabawne jest poruszać kijem w górę i w dół, kiedy w otworze syczy
maślanka; co prawda zniechęcał się prędko, bo długo trzeba pracować, zanim podnosząc wieko spostrzeże się, że krzyżak na końcu kija
oblepiają już żółte grudki.”
Poznając domowe pomieszczenia Tomasz zachowywał się jak poszukiwacz przygód, uwagę zwracał na niezwyczajne przedmioty: okropnie
wykrzywione twarze z gliny na półce w jadalni, w spiżarni – na garnuszki
ciemnozłotego koloru, moździerze, maszynkę do mielenia migdałów
czy łapkę na myszy, a także na charakterystyczne zapachy: wilgoć we
frontowych pomieszczeniach, zapach przędzy i sukna w warsztacie
tkackim, aromat wędlin i artykułów kolonialnych w spiżarni oraz suszących się serów. Przygodą bardziej niż pracą były też próby ubijania
masła. Rozszerza się przestrzeń domowa, którą poznał. Pewnego dnia
babka Surkontowa wzięła wnuka na strych, by pokazać mu zawartość
wypełnionej po wieko skrzyni. Wśród różnych rupieci Tomasz zobaczył
47
Rozdział I
okładki książki. „I natrafił na przygody chłopca, który zakradł się na
okręt, tam pod pokładem za pożywienie służyły mu suchary, a wielkie niebezpieczeństwo groziło ze strony szczurów. Wodę znalazł tam
w beczkach: słodką wodę. Czy to znaczy, że była z cukrem? Tak Tomasz
sobie to wyobrażał i tym wyjaśniał radość chłopca, kiedy udało mu się
wyświdrować otwór w beczce.”
Wyprawa na strych wzbudziła w Tomaszu ciekawość spraw i zjawisk,
jakich nie doświadczał w Giniu, a którą mógł zaspakajać czytając książki.
Odtąd zaczął wchodzić do biblioteki, narożnego pokoju z malowanymi
olejną farbą ścianami, którego unikał, bo nawet kiedy na dworze był upał,
tutaj się dygotało z zimna. Uprosił u dziadka klucze do oszklonych szaf
pełnych książek, w jednej z nich „znalazł czerwono oprawione książki, na okładkach złote ozdoby, a wewnątrz dużo rysunków. Podpisów
nie potrafił przeczytać, bo były po francusku, dziewczynka na tych
rysunkach miała na imię Sophie i nosiła majtki zakończone koronką.
W innej szafie, w ścianie, między pajęczyną i zwojami pożółkłych papierów, wygrzebał tom z tytułem „Tragedie Szekspira”. Bohaterami byli
ludzie w zbrojach lub skąpo ubrani, krzyżowali miecze albo przewracali
się przebici sztyletem, chłopiec uznał, że to są jakieś sprawy dorosłych
i książkę odłożył do szafy. Natomiast bardzo go zainteresowały książki
o podróżach. „Dwie z tych książek, ponieważ polskie, przeczytał (na
nich właściwie czytać się nauczył, bo go porywały).”
Lubił wyobrażać sobie, że płynie z Murzynami wśród papirusów
wyższych od człowieka do niedostępnej zatoki i tam buduje wioskę, do
której nie trafi żaden obcy. Do snucia marzeń o przeczytanych historiach
Tomasz wybrał szczególne miejsce, była to wygódka, gdzie nikt mu nie
przeszkadzał. „Drzwi zamykały się od środka na haczyk, a przez wycięte
w nich serce obserwowało się, kto do wychodka zmierza”.
W pokoju babci Misi Tomasz bywał rzadko, najczęściej witał ją rano
wychodzącą ze swojej dziupli, gdzie pachniało woskiem i mydłem. W dzieciństwie lubił chwile, gdy mu „udało się odwiedzić ją w łóżku, w niszy
zakrytej kotarą, obok klęcznika z rzeźbionym oparciem i poduszką
z czerwonego aksamitu, siadał w jej nogach i opierał się o jej kolana
pod kocem (nie znosiła watowanych kołder) a koło jej oczu zbierały się
zmarszczki, jabłka policzków wyskakiwały jeszcze bardziej niż zwykle,
co oznaczało przyjaźń i śmieszne opowieści. Czasem narażał się przez
48
Dom zapamiętany
jakąś psotę na jej burczenie, nazywała go paskudnikiem i błaznem, ale
to go nie przejmowało, bo wiedział, że go lubi.”
Zwrócił uwagę, że zimą babcia kładła przy łóżku dywanik z łosia,
gdy był na strychu widział płat grubej i miękkiej skóry, z której – gdy
zdarły mu się podeszwy w papuciach – babcia Misia wycinała nożycami
nowe. Skóra ta pochodziła z dawnych czasów, bo łosi było już mało i nie
urządzano na nie polowań.
Tomasz bardzo lubił dziadka i jego pokój. Uwagę chłopca przyciągała
wisząca nad łóżkiem rycina, widział na niej „ludzi, których przywiązywano do słupów, inni ludzie półgoli, przykładali do słupów pochodnie.”
Pierwszy raz z trudem odczytał podpis: „Pochodnie Nerona.” Pokój
dziadka Kazimierza lubił dlatego, że na stole zawsze leżało wiele książek a na obrazkach w nich można było oglądać korzenie, liście i kwiaty.
Garnął się do dziadka, bo ten opowiadał mu o azocie, który wdychają
rośliny i o tlenie, który wydychają, o tym jak wyjałowiono glebę a potem
wymyślono trójpolówkę.
Wertując książki wkraczał w królestwo roślin, dzięki dziadkowi nabrał
„niezłej znajomości botaniki”. Był dumny, bo dziadek odzywał się do niego
poważnie, z tym swoim charakterystycznym chrząkaniem, w którym
był humor i sympatia. Wiedzę książkową wzbogacał Tomasz zajęciami
praktycznymi, pomagał dziadkowi pleć, przesadzać, nosił wodę z sadzawki
i podlewał rabatki kwiatowe ciągnące się pod ścianą z obu stron ganku.
Zadowolony z siebie wdychał wieczorami pachnące mocno niebieskoszare kwiaty maciejki, którą obsadzone były brzegi grządek, podziwiał
aksamitne lewkonie – ulubione kwiaty dziadka – oraz kwitnące do późnej
jesieni astry.
Przyglądał się kwiatom również wtedy, gdy w deszczowe dni rysował
lub czytał na ganku „przy stoliku przymocowanym na głucho do podłogi”.
Latem w słoneczne dni czytał na trawniku przed domem, podziwiając
kwitnące na klombach piwonie.
Chłopiec lubił towarzyszyć dziadkowi, gdy ten chodził na narady
z ekonomem panem Szatybełko do jego stancji znajdującej się na końcu
budynku, co mieścił stajnię, wozownię i izbę czeladną. Stancja ekonoma
zieleniała od geranium, które rosło w doniczkach a nawet w blaszanych
kubkach, Tomasz wdychał jego zapach i przyglądał się postaciom świę49
Rozdział I
tych na obrazach, wiszących na ścianach, które żona ekonoma ozdabiała
kwiatami z papieru.
Sam natomiast chodził wieczorami do izby czeladnej, tam „Antonina i kobiety często rozmawiały o panach, o tym jacy byli dawniej, jak
męczyli.” Tomasz zwrócił uwagę, że Antonina, którą lubił, opowiadała
o tych sprawach „nie tylko z gniewną zadumą, ale i poczuciem wyższości
nad nim, też panem.”
Przyjemność sprawiało mu przesiadywanie w jesienne wieczory
w kuchni, gdzie wokół Antoniny zbierały się dziewczęta, żeby prząść albo
łuskać fasolę. Tomasz czekał tam na coraz to nowe opowieści a przede
wszystkim na pieśni. Były wśród nich poważne jak ta „o rycerzu, co pojechał na wojnę a potem wrócił do swojej ukochanej w nocy jako duch”,
ale on wolał weselsze, krótkie przyśpiewki.
„Panienki tancujcie
Trzewiczków nie psujcie
– Mam brata, Kondrata,
Trzewiczki podłata,
Mam psiuka, kundluka,
Trzewiczków poszuka.
Tę przyśpiewkę szczególnie polubił, może dlatego że był przyzwyczajony chodzić boso, od pory kwitnienia bzów aż do przymrozków „obijał
gołe pięty po ścieżkach, a w niedzielę trzewiki go piekły i pozbywał się
ich zaraz po kościele”.
Tomasz wchodził do różnych pomieszczeń na terenie gospodarstwa,
był ciekawy, co robią jaskółki, które ulepiły gniazda w stajni nad drabinkami do siana, a kiedy odkrył, że olbrzymi klucz do świrna chowany
jest pod drewnianym progiem, nauczył się sam otwierać drzwi nabijane
żelaznymi guzami i wchodził do wnętrza. Przyjemnie było stąpać „po
rozsypanym ziarnie i czarnych szczurzych bobkach”, w zasiekach siadał
w chłodnym zbożu i zasypywał sobie nogi. Potem przez małe okienko
oglądał widok na dole, całą dolinę Issy.
„Każdej jesieni Tomasz asystował młóćbie.” Z zainteresowaniem
obserwował pracę lokomobili. Wchodził do żółto malowanej szopy,
z dachu której sterczał komin lokomobili, siadał na ławce w kącie, tu
przychodzili ze stodoły mężczyźni, żeby chwilę odsapnąć i zakurzyć.
50
Dom zapamiętany
„Z rozgrzaną twarzą, z nosem pełnym zapachu smarów” chłopiec
przyglądał się ruchowi pasa łączącego koło lokomobili z kółkiem przy
młocarni, wchodził do stodoły, gdzie unosiły się tumany pyłu i uwijali
się dorośli, a dzieci w jego wieku wyciągały spod młocarni płachty
z pośladem, zanurzał rękę w strumieniu ziaren sypiących się z otworów
młocarni do zaczepionych o żelazne haki worków.
Zauważył, że pracujący tu ludzie, albo nie zwracali na niego uwagi,
albo niecierpliwie sarkali, żeby nie przeszkadzał: „wszystko to spychało
go jakoś na ubocze.” Może w takich chwilach przypominał sobie i ubawioną pobłażliwość mężczyzn, kiedy próbował kosić albo orać, i gniewną
zadumę Antoniny.
Myśli te nie zaprzątały go dłużej, bo w jego życiu działo się wiele
nowego wraz z przyjazdem do Ginia babki Bronisławy Dilbinowej. Od
początku zaciekawił go pokój zajęty przez babkę, szczególnie stojący tam
duży kufer. Babka nie często do niego sięgała, ale gdy do tego dochodziło,
Tomasz zawsze otrzymywał jakiś oryginalny podarunek.
Najbardziej jednak podobały mu się babcine opowieści: „Nigdy dotychczas nie dowiadywał się o świecie tak wiele, jak teraz. Babka młodość
spędziła w Rydze i opowiadała mu o wycieczkach do Majorenhofu (…),
o jej ojcu a jego pradziadku, doktorze Rittnerze (…), o teatrze i operze (…).
Tomasz przez rozmowy z babką uczył się też co nieco historii. Wyjęty
z kufra wisiał nad jej łóżkiem ryngraf z Matką Boską, a nad stolikiem
mały portret pięknej panny z gołą szyją nad rozłożonym na dwie strony
kołnierzem. Piękna panna nazywała się Emilia Plater i istniało między nią i Tomaszem odległe pokrewieństwo przez Mohlów”, z których
wywodziła się jego prababka, matka Bronisławy.
Ryngraf był cenną pamiątką rodzinną i miał swoją historię, należał
do dziadka Artura Dilbina, który w młodości brał udział w powstaniu
styczniowym, babka powtórzyła: „zapamiętaj, Tomasz: tysiąc osiemset
sześćdziesiąty trzeci”, powstańcy walczyli Za wolność naszą i waszą, co
znaczyło, że walczyli też za wolność Rosjan. Dziadek za udział w powstaniu
został przez cara zesłany na Sybir.
Tomasz dowiedział się, że teraz jego ojciec i stryj są w Polsce w wojsku
i też biją się z Rosjanami.
Przebywając w pokoju babki Dilbinowej często oglądał wyjmowane
z kufra ilustrowane pisma niemieckie, które spowodowały, że zaczął
51
Rozdział I
zawzięcie rysować to, co widział na ilustracjach: żołnierzy biegnących
do ataku, armaty, czołgi, aeroplany. Dlatego przychodził do babki czasem nawet bardzo wcześnie: „Przekonał się, że o którejkolwiek rannej
godzinie zajrzeć do jej pokoju, o szóstej czy o piątej, zastanie się ją
siedzącą w łóżku i odmawiającą modlitwy, głośno, prawie z krzykiem,
a spojrzenie obracała nieprzytomne, załzawione i dwie wilgotne strużki
żłobiły ślad na policzkach.”
Babka Dilbinowa często była smutna, wnuk dostrzegł w niej słabość
i to korciło go, by wyrządzać jej przykrości.
Babka przyjechała na początku zimy, a gdy miało się ku wiośnie doszło
do wydarzenia, które przerwało spokojne i bezpieczne dotąd dzieciństwo
Tomasza i wywołało niepokój dorosłych: „Tego ranka Tomasz obudził się
wcześnie, bo było mu jakoś zimno, przewracał się, kulił, ale nie pomagało,
dmuchało na niego mroźne powietrze.” Zdziwiony zauważył w szybie
dużą dziurę i pobiegł do babci Misi powiedzieć, że w nocy ktoś rzucił do
jego pokoju kamień. „Szukano długo, wreszcie dziadek wyszperał pod
łóżkiem Tomasza, w samym kącie, czarny przedmiot i powiedział, żeby
go nie ruszać.” Był to granat. Na szczęście nie wybuchł.
Najbardziej wydarzeniem przejął się dziadek Surkont: „Na wszystkie
opowieści o napadach na dwory, o przykład czego nie było trudno tuż
na wschód, łagodnie chrząkał i obracał te strachy w żart. (…) A któż
z okolicznych mieszkańców miałby na niego napadać? Czyż nie znano
go tu od dziecka i czyż wyrządził komuś krzywdę? (….) Ale granat został
rzucony. Przez kogo i przeciw komu? Liczono okna: jedno dziadka, dwa
babci Misi, dwa w pokoju Tomasza. Gdyby to zrobił ktoś dobrze znający
dom, nie celowałby przecie w dziecko. Więc albo ktoś z daleka, albo
orientujący się mniej więcej i pomylił się.”
Babka Surkontowa wydarzeniem nie przejęła się zbytnio, uznała jednak,
że to okazja, by dziadkowi powtórzyć pretensje: „o jego litwomaństwie
i chłopomaństwie i o tym, że on taką teraz dostaje zapłatę.” Naprawdę
wystraszona była babka Dilbinowa, która poprosiła, by w jej oknach do
okiennic zamykanych od zewnątrz wstawić kłódkę. Ale przede wszystkim wyrażała wdzięczność za cudowne ocalenie wnuka, którego teraz
rozpieszczała bardziej niż kiedykolwiek. Zaprosiła chłopca do swojego
pokoju, otworzyła przepastny kufer i dała mu „podłużne pudełeczko
z prawdziwymi farbami i pędzelkiem. Pierwszym jego malowidłem
52
Dom zapamiętany
był gil; bo gil (…) to duża masa czerwieni, do niej dodaje się niebieski
zmieszany trochę z szarym, trochę z czarnym.” Gile łuskające ziarenka
obserwował Tomasz zimą w krzakach koło domu.
Granat rzucony nocą do pokoju dziecka nie dawał spokoju nauczycielowi Tomasza – Józefowi Czarnemu. Domyślił się, kto jest sprawcą,
ale chciał wiedzieć, czy celem ataku był chłopiec, udał się więc do sąsiedniej wioski Pogiry. Jego rozmówca powiedział: „ – Każdy Polak to
nasz wróg. – Surkonty to Litwini od wieku wieków. Tamten zaśmiał
się. – Jaki on Litwin, jeżeli pan?” Nauczyciel spytał : „ – Ty – w niego
chciałeś? Chłopak miał minę obojętną. – Nnnie, mnie było wszystko
jedno.” A po chwili dodał : „Wszyscy wiedzą, gdzie jego ojciec. Jaka
jabłoń, takie jabłka”.
Wydarzenie z granatem nie zakończyło podróżniczych i wojennych
zainteresowań Tomasza, jednak zrodziło w nim podejrzliwość i lęk,
kiedy spotykał młodych mężczyzn, „od których niosło czymś groźnym,
nabytym w wojsku”.
Wojna dla Ginia miała dotąd tylko ten skutek, że nie jeżdżono do miasta, bo tam nie można było nic kupić. Tomasz z ciekawością obserwował
nowe czynności domowe jak gotowanie mydła, przyrządzanie świec z łoju,
nęcił go zapach i kształt lamp karbidowych, pił herbatę z ususzonych
liści poziomek, słodził miodem zamiast sacharyny. Teraz gdy wojna
wygasała, mógł w dole na drodze zobaczyć czasem ludzi wędrujących
z daleka, którzy uciekali stamtąd przed głodem.
Może pod wpływem tych wydarzeń zaczął malować wodnymi farbami
otrzymanymi od babki Dilbinowej mapę swojego państwa. „Państwo
Tomasza było absolutnie niedostępne, zewsząd otoczone bagnami (…).
Wszyscy mieszkańcy – niewielu, kraj miał służyć przede wszystkim do
wygody zwierzętom, takim jak żubry, łosie, niedźwiedzie – będą żyć
wyłącznie z polowania.” Siadał z mapą przy stoliczku w pokoju babki,
mógł tu spokojnie malować, nie przeszkadzała mu, bo najczęściej leżała
w łóżku, chora. Wprawdzie musiał wysłuchiwać jej żalów, że siedzi u obcych i nigdy nie zobaczy swoich synów. „Pomstowała też na Litwinów
za ich czarną niewdzięczność. Gdyby Konstanty i Teodor, i całe polskie
wojsko nie biło się z bolszewikami, zobaczyliby, co by zostało z ich Litwy.
I za to ojca Tomasza i stryja spotykała nagroda: nie mogą nawet przyjechać w rodzinne strony choć na kilka dni, zupełnie kryminaliści. (…)
53
Rozdział I
Słuchał uważnie, tylko kiedy przedstawiała, jak to będzie wspaniale,
kiedy nareszcie przyjedzie jego mama i zabierze i ją i jego”.
Żeby trochę ulżyć jej żałości, ciął domową tabakę w drobne paski
i robił dla babki papierosy. Kiedyś powiedziała mu, że nauczyła się palić
ze zmartwień, a papierosy trochę na to pomagały.
Po namalowaniu mapy swego państwa Tomasz „pracował nad specjalnym zeszytem, który wyglądał jak książka. Przycinał równo ćwiartki
papieru i brzegi sklejał, dodał także okładkę z tektury, a na niej wypisał:
„Ptaki”.” Przynosił z biblioteki dziadka książki z dziedziny ornitologii
i starannie przepisywał nazwy łacińskie: „Przezwyciężyć skłonność
do brzydkich kulfonów przychodziło mu z trudnością, prowadził piórem powoli i pomagał sobie wystawiając język.” Książkę czasem pisał
w pokoju babki, która podupadła na zdrowiu i Tomasz częściej wolał
pisać przy stole w jadalni.
Do babki Dilbinowej nadal przychodził, rano gdy pomagał Antoninie
palić w piecu, odwiedzał ją także w ciągu dnia i widział, że na nocnym
stoliczku obok grubego modlitewnika pojawiły się buteleczki z lekarstwami a w pokoju unosiły się mdlące go zapachy.
Od jesieni babka leżała w łóżku i często płakała, Tomasz nie mógł
słuchać jej jęków, używał więc różnych wymówek, żeby wyjść z pokoju,
choć miał poczucie winy.
Nastała wiosna, pewnego dnia siedział na krześle przy łóżku babki
Bronisławy a przez otwarte okno słychać było śpiewające słowiki. W pewnej
chwili babka poprosiła, by zamknął okno, bo zimno i podał jej list leżący
na stoliku z lekarstwami: „– Mamusia pisze, że przyjedzie teraz już na
pewno (…). Wszystko już przygotowała. Wiesz, że granica zamknięta,
więc legalnie nie może. Pisze, że zna miasteczko, gdzie łatwo przejść. –
Czy tamtędy my z nią pojedziemy, czy przez Rygę? Babka szukała koło
siebie różańca. Schylił się i podniósł go z podłogi. – Ty pojedziesz. Mnie
już nic nie potrzeba. (…)
– Słowików dużo w tym roku – stwierdziła. – Tak, babciu, dużo. Zaczęła
przebierać ziarnka różańca i nie wiedział, czy zostać czy odejść.” Przebywanie w pokoju chorej babki zwróciło uwagę Tomasza na niedostrzegane
dotąd ludzkie sprawy: chorobę i śmierć. Wiosną ubiegłego roku beztroskie
dzieciństwo zakończyło wrzucenie granatu do jego pokoju. Tej wiosny
przy łóżku babki Dilbinowej Tomasz uświadomił sobie, że uczestniczy
54
Dom zapamiętany
„w najbardziej dorosłej rzeczy, jaka może być”. Zwrócił uwagę na zmianę
zachowania dorosłych w pokoju babki Bronisławy, babka Misia szeptem
rozmawiała z dziadkiem i Antoniną a on zaczął chodzić na palcach.
Stan zdrowia chorej pogorszył się, wezwano kolejny raz lekarza, po jego
wyjściu babka Dilbinowa poprosiła o księdza: „Umieram. Księdza. (…) –
Droga pani nas wszystkich jeszcze przetrzyma – pośpieszyła zapewnić
babcia Misia. Ale że ksiądz nie zaszkodzi, to nie zaszkodzi. Tylu ludzi to
uleczyło. Dawno już warto było sprowadzić, toby już pewnie pani sobie
spacerowała po ogrodzie”. Obecny w pokoju Tomasz bardzo zdziwił się
słodyczą głosu babci Misi. To on miał sprowadzić księdza. Jako najbliższy
krewny, jedyny wnuk babki Dilbinowej przyjmuje na siebie obowiązki,
których uczą go dziadkowie Surkontowie.
Dziadek Kazimierz pomógł mu tylko zaprząc konia i Tomasz sam pojechał na plebanię. Stanął przed księdzem świadomy swojego zadania:
„– Babka Dilbinowa, proszę księdza, bardzo słaba. Przyjeżdżał doktór
i powiedział, że nie przeżyje. (…) Ja bryczkę mam. Tam koń na dole stoi
przywiązany”. Po przyjeździe proboszcza domownicy wyszli z pokoju,
babka wyspowiadała się i przyjęła Komunię świętą, kiedy ksiądz wychodził
od chorej, „jej pierś poruszała się w miarowym oddechu”.
Odtąd babcia Misia i Antonina zmieniały się przy łóżku babci Dilbinowej, a Tomasz miał nakazane, by nie oddalać się od domu.
Trzeciego dnia po sprowadzeniu do babki księdza, chłopiec siedział na
trawniku przed domem, kiedy zawołała go Antonina. Wszedł do pokoju
i zobaczył, że babka Surkontowa wyjmowała z kufra gromnicę: „Jak będę
umierać, to pamiętajcie, że tam jest”. Antonina uklękła i odmawiała
litanię, babka u wezgłowia trzymała gromnicę. Tomasz stał w pobliżu
okna przełykając łzy, starał się zapamiętać każdy ruch i każde drgnienie
umierającej. „Bo jej pierś walczyła o jeszcze jeden oddech, zobaczył ją
małą, bezbronną, wobec straszliwości, która zgniatała ją obojętnie,
i przypadł do łóżka wołając: „Babciu! babciu”, żałując za wszystkie winy
wobec niej. (…) Trzasnęła zapałka i knot świecy zajął się małym płomykiem. Zaczynała się agonia. – Jezu! – powiedziała jeszcze wyraźnie. (…)
Nieprędko, może upłynęło z pół godziny (choć według innej miary może
to było tyle co całe życie), usta zakrzepły w połowie wdechu, otwarte. –
A światłość wiekuista niech jej świeci, amen – szeptała babka i palcem
delikatnie spuszczała w dół powieki umarłej. Dziadek przeżegnał się
wolno, uroczyście.”
55
Rozdział I
Tomasz był świadkiem umierania babki Bronisławy, widząc jak z trudem
oddychała, poczuł wyrzuty sumienia, bo czasem jej dokuczał, albo robił
niemiłe figle, podbiegł do łóżka w poczuciu żalu za popełnione wobec
niej winy, wołając: „Babciu! babciu!”.
Obraz umierającej babki wywołał w nim świadomość własnej śmierci
i pomyślał: „Boże spraw, żebym nie umierał powoli, jak babka”.
Tomasz został włączony do wszystkich czynności przedpogrzebowych,
pomagał przy wniesieniu do pokoju babki stołu-katafalku, na którym
ułożono ciało zmarłej i zapalono świece w dwóch wysokich lichtarzach,
później przyprowadził stolarza i asystował przy braniu miary na trumnę. Warsztat stolarski znajdował się w podwórzu i nazajutrz chłopiec
obserwował pracę stolarza, który z dębowych desek robił trumnę oraz
uzgadniał z nim kształt krzyża na grób.
Podczas pogrzebu także zaznaczona była ważna rola Tomasza: „Ty rzuć
pierwszy”, powiedziała mu babcia Surkontowa, wnuk, jedyny krewny
zmarłej obecny na uroczystości pogrzebowej, pierwszy rzuca grudkę
ziemi po złożeniu trumny w grobie.
Na mogile umocowany został krzyż, dziadek powiedział, że trzeba
koniecznie zamówić tabliczkę a Tomasz dodał, żeby napisać na niej:
„wdowa po powstańcu 1863 roku”, bo babka Bronisława była z tego dumna, Antonina obiecała, że z Tomaszem zasadzą na grobie kwiaty. Babka
Dilbinowa spoczęła na cmentarzu w Giniu obok grobu rodziny Surkontów.
Pod koniec lata w pokoju babki Dilbinowej zamieszkała mama Tomasza,
która – długo oczekiwana – przyjechała do stęsknionego syna. „Tomasz
miał skończonych trzynaście lat i dokonał odkrycia: że po prawdziwej
rozpaczy przychodzi zwykle prawdziwa radość i wtedy zapomina się
o tym, jak wyglądał świat, kiedy tej radości nie było”.
Matka postanowiła, że zostaną w Giniu przez zimę, bo wyprawa
w mrozy przez granicę była ryzykowna. Innym powodem odłożenia
wyjazdu na późniejszy termin, były sprawy finansowe, matka Tomasza
dostawała od rodziców pieniężną równowartość swojej części majątku.
Trzeba więc było poczekać, aż zboże zostanie wymłócone i sprzedane
w odpowiednim czasie, po jak najlepszej cenie.
W tym czasie Tekla Dilbin powzięła ryzykowny zamiar przeszmuglowania przez granicę pary koni, „dlatego że tej rasy niskich szerokich
koników takich jak na Litwie nigdzie nie ma, więc w podarunku mę56
Dom zapamiętany
żowi.” Wybrane zostały dwa czterolatki o imionach: Smilga i Birnik, na
pamiątkę swoich właścicieli. Matka Tomasza liczyła na swoje szczęście
i na to, „że strażnicy, jeżeli nie ma w pobliżu oficerów, dają się zmiękczyć, jeżeli już nie można tak, żeby nie widzieli.”
Odjazd z domu nastąpił po pośpiesznie zjedzonym śniadaniu, po
którym nastąpiło pożegnanie na ganku z babcią, dziadkiem i Antoniną,
„błogosławieństwa i w powietrzu kreślone znaki krzyża. „No, Tomasz!”
– powiedziała poważnie matka. Przeżegnali się.”
Chłopiec ujął lejce, machnął biczem i ruszyli w drogę, minęli kapliczkę
z zatroskanym Chrystusem oraz cmentarz. Gdy Birnik i Smilga pięły
się pod górę, Tomasz spojrzał raz jeszcze na Issę płynącą zakolami po
łąkach, bo „Chciał pamiętać.”
W zakończeniu „Doliny Issy” Miłosz odsłonił tożsamość przeżyć Tomasza
w Giniu z przeżyciami ze swojego dzieciństwa, spędzonego w Szetejniach:
„Pozostaje ci życzyć szczęścia, Tomasz. Twoje dalsze losy pozostaną
na zawsze domysłem, nikt nie odgadnie, co z ciebie zrobi świat, ku
któremu dążysz. (…) Teraz uważaj na Birnika. Znów zasypia, obojętny
na wszystko, nie wiedząc, że dzięki tobie zostanie kiedyś wspomniany.
Podnosisz bicz – i tutaj urywa się opowieść.”
Ojczyste strony szczęśliwego dzieciństwa, zapamiętane z całym bogactwem świata ludzi, świata przyrody i historii a utrwalone po latach
w powieści, pomogą autorowi pokonać zwątpienie w siebie, na co zwrócił uwagę biograf Czesława Miłosza: „Gdy w latach bolesnej paryskiej
samotności walczyć będzie o odzyskanie sił twórczych, niczym dla
poetyckiego Anteusza autoterapią stanie się dlań sięgnięcie do dzieciństwa Doliną Issy.” 16
16 Andrzej Franaszek, Miłosz Biografia, Kraków 2000.
57
Rozdział drugi
Dom zamieszkany
„Jedzie z swoją drużyną panic urodziwy,
Panic z dalekiej strony; koń pod nim chodziwy,
Koń łysy, białonogi, rząd na nim ze złota.
Panno, gotuj się witać!”
Rozdział II
„Wszystko się podworze
Rozśmiało jako niebo od wesołej zorze.”
Szymon Szymonowic „Kołacze”
Radosne ożywienie zapanowało tego dnia w szlacheckim domu, w którym gościom rado, gdy usłyszano głos sroczki:
„Sroczka krzekce na płocie, pannie się raduje
Serduszko, bo miłego przyjaciela czuje.”
Szczególny powód do radości ma stateczna panna, bo zapowiedzianym
przez sroczkę gościem jest urodziwy panicz, jej ukochany. Cieszy się, że
pełne tęsknoty oczekiwanie już się zakończyło. Młodzieniec przyjechał
z swoją drużyną, dla matki panny jego przybycie z asystą jest znakiem,
że czas przygotowywać kołacze17: Bez kołaczy jakoby nie było wesele.
Staropolski dwór napełnia radosna krzątanina, której towarzyszy
wesoły nastrój. Cieszą się domownicy i sąsiedzi, bo wzajemna miłość
okazała się trwała mimo rozłąki młodych, wkrótce ich ślub i wesele.
O dawnych obyczajach i ceremoniach związanych z zawarciem związku
małżeńskiego w sielance „Kołacze”18 Szymona Szymonowica opowiada
Pań sześć par. Wydarzenia następują po sobie zgodnie z wielowiekową
tradycją pielęgnowaną w dworze zamieszkanym przez matkę i córkę. Orszak młodego, który zajechał przed dwór, jest wystawny, stroje jeźdźców
oraz ozdobna uprząż końska zwracają uwagę:
„Panic z dalekiej strony; koń pod nim chodziwy,19
Koń łysy20, białonogi, rząd na nim ze złota.
Panno, gotuj się witać! Już wjeżdża we wrota,
Już z koni pozsiadali. Wszystko się podworze
Rozśmiało jako niebo od wesołej zorze.”
W tym środowisku nie bogactwo jest najwyżej cenione a dobre obyczaje,
kiedy na powitanie gościa i jego towarzyszy wychodzą obie uradowane
kobiety, Panny przypominają główną zasadę szlacheckiego savoir-vivre’u
– szacunek dla osób starszych i kobiet:
„Już i matka, i panna witać cię wychodzi.
17 kołacz – tradycyjny placek weselny w kształcie koła
18 Szymon Szymonowic, Kołacze [w:] Sielanki i pozostałe wiersze polskie, Wrocław 2000.
19 chodziwy – szybki, rączy
20 łysy – z białym czołem
60
Dom zamieszkany
Poprzedź ich ręką, tobie poprzedzić się godzi.
I czołem nisko uderz, jest dla czego czołem
Uderzyć”.
Tu od dawnych czasów wszyscy wiedzą, że przestrzeganie zasad buduje
przyjazną atmosferę i życzliwość wobec drugiego. Pozytywne jest również
odczytywanie zjawisk świata przyrody: głos sroczki ogłasza przybycie
gości, na których czekają otwarte serca gospodarzy i drzwi ich domów:
„Sroczka krzekce na płocie, będą goście nowi.”
Choć wiadomo, że:
„Sroczka czasem omyli, czasem prawdę powi.”,
Parskanie konia, na którym wjeżdża panicz, jest znakiem przychylności dla gości:
„Nie darmo cię tu przyniósł twój koń białonogi.
Pryskał21 we wrota wchodząc; znać, żeśmy-ć tu radzi”
Przybyły nie jest zwykłym gościem, z panną zamieszkałą w tym domu
wiąże go obietnica małżeńska:
„Witamy cię, panicze, dawno pożądany!
Czeka cię upominek tobie obiecany,
Obiecany od Boga i od domu tego.”
Wprawdzie przyjazd kawalera zbytnio przedłużył się, ale ani matka,
ani córka o tym nie napomkną. Uczynią to Panny w swej pieśni:
„Po obietnicą trzeba wsiadać na rączego,
A ty się gdzieś zabawiasz! Już nam nie zstawało
Oczu wyglądając cię. Winieneś niemało
Sam sobie, a pogonić trudno i godziny.
Co byś rzekł, gdyby to był otrzymał kto iny?
Barzoś się ubezpieczył! Czyli tak urodzie
Dufasz swojej?”
Przestrogi dawane młodzieńcowi ujęte są w formę sentencji i przysłów.
„Kto dufa nawiętszej pogodzie,
Deszcz go zlewa”.
„Nie trzeba spać i w pewnej rzeczy”.
„I Bóg nie dźwignie,
kto się sam nie ma na pieczy.”
21 pryskać – prychać, parskać
61
Rozdział II
Szymonowic sięga do pokładów ludowej mądrości tworząc obraz życia
ludzi szlachetnych w swojej prostocie. Świadectwo godności mieszkanek
dworku głoszą Panny:
„Często zazdrość o tobie złe powieści siała,
Ale cnota zazdrości wiary nie dawała.
Trudno stateczność ruszyć; niechaj zły wiatr wieje,
Jako chce, przedsię ona nie traci nadzieje.”
Panna i jej matka to osoby nie poddające się zwątpieniu, ani nie ulegające złym językom, dlatego oszczercze pogłoski nie zmieniły ich opinii
o młodzieńcu. Teraz cieszą się z jego przyjazdu, ale matka wie, że żadna
rzecz się nie kończy, gdzie rozmysłów siła, dlatego postanawia sprawę
doprowadzić do szczęśliwego finału. Rozpoczynają się przygotowania
do ślubu, jak nakazuje obyczaj:
„Panno, czas już rozpuścić warkocze rozwite,
Czas oblec szaty takiej sprawie przyzwoite!
Storzcie22 pannę do ślubu, sąsiady życzliwe,
Ślub święty jest i wasze prace świętobliwe.
Wszak też wam tę posługę przedtym oddawano.
Toż i za matek waszych obyczaju miano.”
Poproszono księdza, by pobłogosławił święte stadło, zaproszono sąsiadów oraz muzyków.
Zbliżająca się uroczystość wywołuje u obojga narzeczonych głębokie
wzruszenie:
„Zbladłeś nam, panicze.
Ba, i pannie łza za łzą płynie przez oblicze.
Przeląkłeś się panicze, bojaźń to od Boga:
Szczęście tam bywa, kędy bywa taka trwoga.
Nie płacz, panno, bo rzeką, że płaczesz z radości,
Pomyśli ktoś i gorzej, bo siła zazdrości.
Nie pierwsza ty od matki wychodzisz z opieki.
Toś chciała na łonie jej mieszkać na wieki”.
Emocje kawalera i łzy panny świadczą, że młodzi mają świadomość
konsekwencji wyboru jakiego dokonują – odpowiedzialności wobec
drugiej osoby oraz Boga.
22 Storzcie – strójcie, ubierajcie z przepychem, sąsiady – sąsiadki
62
Dom zamieszkany
Taka trwoga jest wyrazem pragnienia wspólnego szczęśliwego życia,
którego podstawą będzie miłość i przestrzeganie prawa Bożego.
Drogą prowadzącą do spełnienia tego pragnienia jest rozpoznanie
głosu Bożej Opatrzności we własnym życiu:
„Młodość przestrono patrzy i daleko strzela
Z myślami, aż Bóg na wet każdego oddziela
Własną cząstką. Kto na niej przestawa spokojnie,
Wszystkiego ma dostatek, wszystkiego ma hojnie.”
Mądrość pieśni wyciszyła niepokój młodych, którzy w obecności
kapłana złożyli przysięgę małżeńską. Przyszedł czas na życzenia
dla Nowożeńców:
„Na szczęście i miłego życia winszujemy:
Bodajeście długi wiek z sobą pomieszkali,
Bodajeście wszelakich pociech doczekali!”
Po życzeniach goście zaproszeni zostali na weselną biesiadę, której
głównymi uczestnikami są państwo młodzi:
„W pośrodku mieśce pannie z panem młodym dajcie.
Im-ci z sobą być: tak więc dwa szczepy zielone
Stoją w nadobnym sadzie pospołu sadzone.”
Wesele odbywa się w bogatym domu, świadczą o tym podane do
stołu potrawy dziwnie wymyślone przez kucharzy i wina rozmaite hojnie
nalewane do pucharów. Uczta trwa, ale goście już czekają na kołacze:
„Kołacze grunt wszystkiemu, a może rzec śmiele:
Bez kołaczy jakoby nie było wesele.
Laską w próg uderzono; już kołacze dają”.
Podanie kołaczy jest znakiem rozpoczęcia zabawy weselnej, sześć
par panien śpiewa zwracając się kolejno do pana młodego i do panny
młodej. Pieśni te przypominają żartobliwe, czasem obraźliwe ludowe
przyśpiewki weselne, kiedy goście występują przed muzykantów
i przyśpiewują Młodej Parze lub innym gościom. Pieśni śpiewane
przez panny są pełne zmysłowej radości związanej z życiem małżeńskim, jego przyjemnościami i obowiązkami. To jedna z pieśni do
pana młodego:
„Nie dumaj nam, panicze, już kołacz na stole,
Teraz jest twoje żniwo, teraz twoje pole.
Dzieciom kołacz, dla ciebie będzie coś lepszego.
63
Rozdział II
A ty pamiętaj zażyć fortelu swojego.
Morzem ma być młodzieniec, morza żeglarz prosi,
Morze nie słucha, ale gdzie chce, żagiel nosi.”
Do panny młodej adresowana była pieśń:
„Jako się mocno trzyma chmiel gęsty przy tyce,
Tak i panna się trzyma przy swoim panice.”
Występ panien kończy pieśń-pouczenie:
„Lepsza zgoda niż zwada, zgoda wszystko mnoży,
Niezgoda wszystko kazi i domy uboży.”
Kończy się uczta, służba podaje gościom wodę do umycia rąk, panny ponaglają pannę młodą, by rozpoczęła tańce. Młodzi chcą tańczyć:
A muzycy niechaj co rzeskiego grają.
Są panny, są druhowie pana młodego, tańce to okazja wspólnej
zabawy i nawiązania znajomości, która może rozwinąć się w miłość.
Takie pragnienie wyraża pieśń kończąca „Kołacze”:
„Sroczko, z dobrąś nowiną do nas przyleciała,
Bodajeś i u sąsiadów także zaskrzeczała”.
W pieśni panien obrazy przyrody współtworzą klimat uroczystości,
pogłębiają psychologicznie przedstawiane wydarzenia: panic urodziwy
długo bawił w świecie, ale nie zapomniał o pannie:
„Sokół wysoko buja, a bujawszy siła,
Jedno mu drzewko, jedna mu gałązka miła.”
Małżonkowie mają wspólnie dbać o szczęście swojej nowo powstałej rodziny:
”Im-ci z sobą być: tak więc dwa szczepy zielone
Stoją w nadobnym sadzie pospołu sadzone.”
Dom przedstawiony w „Kołaczach” jest miejscem dobrych relacji
rodzinnych i sąsiedzkich. Życie toczy się w nim według odwiecznych
praw Bożych i zasad życiowych z nich wynikających. Wartością jest
małżeństwo, miłość wzajemna i rodzina stąd radość, bo panna wychodzi za mąż za mężczyznę, którego kocha i jest kochana.
Wartością jest ludzka życzliwość, kobiety mają przyjaciół oraz
dobrych sąsiadów. Ich dom jest otwarty dla gości.
64
Dom zamieszkany
W tym staropolskim środowisku pielęgnowane są dawne obyczaje,
za ich żywotność odpowiadają kobiety – matki przekazują je swoim
córkom. Obyczaje oraz pieśni panien dają świadectwo zbiorowej
mądrości płynącej z respektowania zasad moralnych i praw natury.
W „Kołaczach” podkreślają uroczysty charakter rozgrywających się
wydarzeń i są formą dialogu międzypokoleniowego. Życie w tym środowisku charakteryzuje się zgodnym współżyciem między światem
ludzi i światem przyrody.
Szymon Szymonowic opisał to szczęśliwe miejsce, by wiadomo było,
że człowiek żyjący według wartości utwierdzonych przez tradycję:
Wszystkiego ma dostatek, wszystkiego ma hojnie.
65
Rozdział II
„Piękniej ułudzą złą sprawę drudzy
niż kto swoją cnotę. Przecież fortel
i obłuda obłudą, a cnota cnotą…”
Aleksander Fredro „Wychowanka”, fr. motta
Mieszkańców dworu w Złotogórach 23 poznajemy podczas uroczystości rodzinnej z okazji zaręczyn. Biorą w niej udział domownicy, bliscy
krewni oraz sąsiedzi. Życie bohaterów tej komedii Aleksandra Fredry
różni się od życia ziemiańskiej szlachty przedstawionej w innych
sztukach tego autora.
„Wychowankę” napisał Fredro około roku 1856, niedługo po uwłaszczeniu chłopów, które w zaborze austriackim nastąpiło w roku 1848.
To wydarzenie historyczne wpłynęło na zmianę stosunków między
dworem a wsią oraz między panem a chłopem. Zmianie uległy również
tradycyjne wartości szlacheckie, czego niechlubnym przykładem jest
dziedzic majętności w Złotogórach.
Kasper Morderski mieszka w dworze z żoną Reginą oraz wychowanką
Zosią. Do domowników należą rezydenci Hilary i Zefiryn, stary sługa
Szymon oraz lokaje Michał i Jan. Goszczą tu krewni gospodarza – synowiec
Piotr, syn zmarłego brata Morderskiego i jego matka oraz siostrzenica
pani Reginy, Paulina. Zapraszani są pani Szczekalska i pan Wacław,
sąsiedzi Morderskich. Do dworu wkrada się niekiedy Hryńko Bajduła,
kiedy ma sprawę do Zosi.
Tytułowa wychowanka – Zosia – od szesnastu lat mieszka u Morderskich, wie, że jest dzieckiem Bajdułów, a do dworu została oddana
na wychowanie po śmierci matki. Prawdę o jej pochodzeniu Hryńko
ukrywa. List, zawierający informacje dotyczące Zosi i jej rodziny, jest
w posiadaniu Bajduły. Posłuży się nim, by szantażować dziedzica.
Dziecko wychowywało się w chacie Bajdułów do śmierci żony
Hryńka. Potem leśniczy oddał dziewczynkę do dworu okłamując
Morderskiego, że jest jej ojcem. To zemsta Hryńki na jaśniepanu za
uwiedzenie żony. Prawdy nikt nie zna, ale krążą pogłoski, że Zosia
jest córką dziedzica:
23 Aleksander Fredro, Wychowanka [w:] Komedie, seria druga, Warszawa 1958.
66
Dom zamieszkany
Jan: Każdy wie przecie…
Michał: Co? – Nic. Co zasłyszy, baje,
Jeden Hryńko wie więcej, jak się wiedzieć zdaje…
Jan: Lecz Marta, jego żona, piękną Martą zwana,
Była w łaskach u pana, wszakże to rzecz znana…”
Zosia w dworze Morderskich żyje w dostatku, ale to zimny dom,
brakuje w nim miłości, opiekunowie oczekują od niej wdzięczności, dla
służby jest obiektem kpin i obelg, czuje się tu obco. Ze smutku swego
serca Zosia zwierza się Wacławowi:
„Podrzucone, gardzone, zabłąkane dziecię!...
Zawsze – celem zawiści dla ojca, dla matki,
Często nawet przekleństwa za owe dostatki,
Których podziału ciągle żądali ode mnie.
Ileż od nich cierpienia nie zniosłam tajemnie;
Ileż nikczemnej złości od każdego sługi,
Co mścił cichą obelgą jawne swe usługi.
A ci, którzy kazali zwać się rodzicami,
Nie pytali o serce, nie mając go sami;
Byłam cackiem, nic więcej. – W jej pańskim objęciu
Zimno mi zawsze było, obcemu dziecięciu;
Jego zaś przywiązanie, szum i blask szczodroty,
Coś jak słowo zagadki groziło z ciemnoty…
Owe łaski bez jutra cierpkim były darem;
Wdzięczność, co dzień żądana, stała się ciężarem.”
Do Wacława ma zaufanie, wie, że jest jej życzliwy, nikomu innemu
nie odważyłaby się tego powiedzieć. Otoczona zawiścią i nikczemną
złością Zosia nie wie, kto i dlaczego chce ją skrzywdzić.
Dumna i świadoma swojej sytuacji życiowej ukrywa przed światem
osobisty dramat lalki bez woli i mocy. Otoczenie zna ją jako dobrze wychowaną pannę, wdzięczną swym rodzicom przybranym za wszystko, co
od nich otrzymuje. Z wdzięczności dla nich przyjęła także oświadczyny
synowca swego opiekuna.
Na uroczystość zaręczyn zostali zaproszeni krewni, przyjaciele
domu i sąsiedzi. Podczas tego spotkania doszło do zdemaskowania
osób, które oplotły Zosię siecią intryg, mających na celu poniżenie jej,
skompromitowanie i wykluczenie z familijnego kręgu Morderskich.
67
Rozdział II
Szymon: „Pan Piotr zatem przyjeżdża – dziś bal, zrękowiny…”
Zosia: „A tak, tak, zrękowiny…”
Szymon: „Cieszę się niezmiernie;
Panuńcia tu zostanie, ja dosłużę wiernie.
Ale gdyby, broń Boże, zaszła zmiana jaka,
Pójdę z panią w kraj świata, bodaj za kozaka.”
Zosia: „Dziękuję ci, Szymonie, wierzę twej przyjaźni.”
Zosia nie kocha Piotra – Piotr nie kocha Zosi. Zaręczyny, później ślub,
to warunek postawiony Piotrowi przez stryja: Morderscy są małżeństwem bezdzietnym, zgodnie z wolą Morderskiego nowym dziedzicem
Złotogór będzie mąż Zosi. Piotr chcąc przejąć majątek stryja musi się
ożenić z Zosią, a Zosia ma zaślubić przyszłego dziedzica tych włości.
Decyzja Morderskiego budzi domysły i kolejne złośliwości. Paulina
do Wacława:
„Pułkownika do niej przywiązanie
Różnie różni tłomaczą, i nie bez przyczyny;
Bo mimo ciągłych uwag ze strony rodziny,
Mimo wahań synowca, oporu bratowej,
Co by chciała posagu, a nie chce synowej,
Mimo licznych scen w domu, przy swoim obstaje
I z nią tylko majątek synowcowi daje.”
Zosia nie cieszy się perspektywą małżeństwa z Piotrem, brak w nim
będzie szczerego uczucia obojga. Niekochana w tym domu, nie umie kochać, jest posłuszna i wdzięczna. Snującej domysły siostrzenicy Reginy
Morderskiej tłumaczy swoje postępowanie, mimo wstrętu oddając mu
rękę,/Ofiarę dobroczyńcom niosłam za podziękę.
W systemie wartości złotogórskiego środowiska miłość nie jest ceniona
ani poważana, podobnie jak szczera wdzięczność, stąd niedowierzanie
Pauliny.
Wacław, ukrywający swą miłość do Zosi, rozumie jej niełatwą decyzję,
dlatego korzystając z zaproszenia na uroczystość decyduje się na rozmowę z panem Kasprem. Cyniczne opinie gospodarza uświadamiają mu
własną bezradność, którą wyraża gorzka ironia.
Morderski o synowcu:
„Głupi jak cholewa!
Bo nie żeniąc się z Zosią – czegóż się spodziewa?
68
Dom zamieszkany
Matka mało dać może, bo sama nic nie ma.
A ode mnie bez Zosi grosza nie otrzyma.”
Wacław: „Zosia go kocha?”
Morderski: „Nie wiem.”
Wacław: „Lecz chce iść za niego?”
Morderski: „To moja wychowanka, nic nie ma swojego.”
Wacław ironicznie: „Tak – przez tyle lat tyle sukienek dostała,
Przez tyle lat jadła, pod dachem mieszkała.
Tak, prawda, wychowanka woli mieć nie może,
Musi słodkie czy gorzkie przyjmować w pokorze.”
W toku rozmowy Morderski zwierza się sąsiadowi, że ma piramidalny kłopot :
„A tu ten hultaj Hryńko bruździ w swoję stronę,
Bo gdy raz zapowiedzi były ogłoszone:
„Zofija, wychowanka jaśnie wielmożnego
Pułkownika Hektora Morderskiego,
Niewiadomych rodziców…(….)
Ten hultaj (…) protest do kościoła,
Że małżonków Bajdułów Zosia córka prawa…”
Wacław: „A nim nie jest?”
Morderski: „No, to, ten, ale rzecz nie na tem.”
Piramidalny kłopot pana Kaspra i brak jego odpowiedzi na pytanie, czy
Zosia nie jest córką Hryńka, budzą czujność Wacława. Uważnie zaczyna
obserwować towarzystwo zgromadzone w salonie oraz wydarzenia
zaręczynowego wieczoru.
Drugą osobą dyskretnie towarzyszącą Zosi jest Szymon. Stary sługa
orientuje się w konszachtach rodzinnych, wie, że żona Morderskiego
chciałaby, aby to jej siostrzenica została żoną Piotra i dziedziczką Złotogór, bo byłaby spokojna o swoją przyszłość. Szymon zna od lat familię
Morderskich i wie, że jego pan jest w podwójnym kłopocie: nie chce
ujawnić, że Zosia jest córką Bajduły, bo z chłopką Piotr nie chciałby się
ożenić, a z drugiej strony musi podtrzymywać pogłoskę o ojcostwie
Hryńka. Wie też, że Hryńko szantażuje pana Kaspra i domyśla się, że
kolejny raz będzie usiłował nie dopuścić do zaręczyn Zosi.
Tymczasem w salonie goście grają w karty i plotkują o Morderskich,
lokaj Michał ma okazję do złośliwych komentarzy:
69
Rozdział II
„Jaka mi księżna pani – Zośka Bajdulicha! (…)
Pamiętam jakby dzisiaj – pan wrócił do domu.
Z kim? Z nią? Skąd? Z lasu. Więcej nie mówił nikomu.”
Zosia źle znosi zakłamaną atmosferę spotkania, wchodzi na chwilę do
swego pokoju, do którego z parku wkradł się nagle Hryńko domagając się
od zaskoczonej dziewczyny pieniędzy: „ Dużo trza pieniędzy… Jak duch
opiekuńczy pojawia się Szymon i dodaje jej otuchy:
„Nie lękaj się, panuńciu, drwij z tego włóczęgi!...
zasłaniając ją sobą
Nie bój się – ja tu jestem!”
Zosia: „Szymonie, to mój ojciec przecie.”
Hryńko: „Dużo trza pieniędzy…(…)
Abym miał dzisiaj czym prędzej na drogę,
Bo tu coraz mi duszniej, pozostać nie mogę…
O hultajów nietrudno, gotów jeszcze który
Schwycić mnie i na lata wsadzić gdzie do dziury. (…)
Dajcie pieniędzy, a dziś pójdę w obce kraje,
I raz na zawsze, słowo honoru wam daję.(…)
Dobrze, dwadzieścia bitych, w lasku, jutro rano…”
Zosia wierzy zapewnieniom Bajduły, gwałtownie myśli, jak zdobyć
podaną sumę:
„On słowa dotrzyma…
Prawda?....
On niezły człowiek, prawda?...
Tylko głowa
Szalona…. Lecz ja ręczę, on dotrzyma słowa….
tylko pieniędzy!....”
Szymon: „Skąd?”
Zosia: „Zegarek zastawisz…
A im spieszniej, tym prędzej mnie i jego zbawisz.”
Wyjęła z szuflady zegarek i podała Szymonowi, który stoi w bolesnym
zamyśleniu. Rozumie dramat, który się rozgrywa się i w sercu Zosi, i w
dworze Morderskiego. W salonie trwa wystawne przyjęcie a obok w pokoju czai się zagrożenie, jakie wnosi Hryńko swoją obecnością i prośbą.
Szymon pomaga panuńci, ale sytuacja się komplikuje, Hryńko został
aresztowany i oddany pod dozór służalczego Narcyza. Do aresztowania
70
Dom zamieszkany
doszło w wyniku intrygi Pauliny uknutej wspólnie z panią Reginą. Zosia
postanowiła uwolnić Hryńkę, idzie w nocy do domku Narcyza, którego przekupiła, by umożliwił uwięzionemu ucieczkę. Nie wiedziała, że
obserwuje ją wspólnik intrygantek – lokaj Michał. Została oskarżona
o niewierność wobec Piotra i nocną schadzkę z Narcyzem.
Piotr, któremu przedstawiono „dowód zdrady”, zerwał zaręczyny:
„Gardząc już po tym balu, com przyjął przed balem,
Oto pierścionek pani. – (ironicznie)
Oddaję go z żalem. (rzuca na stół)
Z mego – jej kochankowi podarunek robię,
Niech buty na wesele każe podkuć sobie.”
Wacław jest świadkiem tej wyreżyserowanej sceny i ironicznie komentuje całą sytuację:
„Co za śliczny egzemplarz głupstwa i podłości”.
Usiłuje pomóc Zosi, wie, że padła ofiarą intrygi, zwraca się z prośbą
do rezydenta Hilarego, który – jak on – nie wierzy tym oszczerstwom.
Hilary: „Intryga niegodna,
Jako przyjaciel domu widzę rzeczy do dna.”
Wacław: „Wystąpisz zatem pewnie do dzielnej obrony.”
Niestety, w odpowiedzi słyszy: „Ot, jak przyjaciel domu – najlepiej odjadę.”
Podobnie zachował się Zefiryn.
Zrozpaczona i upokorzona Zosia szuka ratunku u Pauliny, która
namawia ją, by zdecydowała się zostać żoną Narcyza. Zosia stanowczo
odrzuca tę radę, mówi, że opuści dom i pójdzie szukać pracy.
„Znajdę miejsce przecie
Gdzie przy jakich panienkach…”
Paulina: „O szalone dziecię!
Gdzie, jaka matka przy córkach zostawi
tę, którą, jak wygnankę, świat wprzódy osławi?”
Zosia: wstrzymuje się od płaczu
„To służyć będę!”
Paulina: „Służyć? – Cóż ty robić umiesz?”
Zosia spuszcza głowę i milczy. Po wyjściu Pauliny sama, z wolna
uklęka .
„U Ciebie, Boże, prośba niech mi sił wyjedna!
Bo upadam, bom biedna…. bardzo, bardzo biedna!”
71
Rozdział II
Zosia rozumie swoją beznadziejną sytuację. Słowa jej modlitwy są
rozpaczliwym błaganiem Boga o ratunek. Wisząc nad otchłanią – własnej
nie ufa sile. Ufa Bogu.
Tymczasem Wacław zauważył wychodzącą Paulinę i zaniepokojony
postanowił wejść do pokoju Zosi. Zobaczył ją klęczącą. Stał czas jakiś
w milczeniu patrząc na nią, jakby do siebie:
„Nie, nie, to być nie może.”
Zosia spokojnie
„Prawda, że nie może?
wstając
A jednak hańbę taką znieść muszę w pokorze.”
Wacław jest starszy od Zosi, zna zakłamane życie tego środowiska
oraz sytuację w jakiej się znalazła, wie, że w opinii świata – wyrok twego
losu. Morderski może ulec plotkom i w atmosferze skandalu kazać Zosi
opuścić jego dom. Dlatego radzi jej:
„Nie, nie, panno Zofijo, znośmy tylko tyle,
Ile potrzeba, zbyt własnej nie ufając sile.
Wzgarda milczy, to prawda, lecz milczy i wina,
Dlatego w otwartości ochrona jedyna.”
Zosia nie widzi możliwości swojej obrony:
„(…) Całą moją nadzieją, że nim dna dopadnę,
Już mnie boleści życia nie zabolą żadne.”
Wacław: „To są godność wrodzoną hańbiące nadzieje.”
Zosia tłumaczy Wacławowi, że znalazła się w sytuacji beznadziejnej:
Na łasce, jak na nitce, wisi nad otchłanią. Jest bezsilna i w środowisku
rodzinnym osamotniona, Bóg tylko jeden łzy moje policzy.
Szymon, który pomagał panuńci w zdobyciu pieniędzy dla Hryńka,
dowiedział się o intrydze, której skutkiem była próba zniesławienia
Zosi i zerwanie zaręczyn przez Piotra, podjął decyzję, że opuści dwór
Morderskiego.
To nie jest rejterada jak w przypadku Hilarego, czy Zefiryna. To veto
na krzywdę. Kiedy składa wymówienie, Morderski jeszcze nie wie o intrydze i dlatego nie rozumie, z jakiego powodu stary sługa porzuca pracę.
Morderski: „Ty? stary? – staremu?....”
Szymon: „Dziesięcioletni chłopak, sześćdziesiąt lat temu,
Wstąpiłem pod te stropy, niech je Pan Bóg strzeże…
Wyjąłem cię z kolebki… służyłem ci szczerze…
72
Dom zamieszkany
I ty, łaskawy panie, nie szczędziłeś chleba …
Bóg zapłać, Bóg ci zapłać!”
Morderski: „Lecz cóż za potrzeba
Wygania? – Z tego domu znajdziesz-że ty drogę?”
Szymon: „Muszę… Mówić nie wolno, a milczeć nie mogę. (…)”
Morderski: „Ale mówże wyraźnie!(…)”
Szymon: „Wyraźniej – albo nie chcę, albo też nie umiem.
Niebawem zrozumiesz pan te moje wyrazy,
Ale nim raz uwierzysz, pytaj się trzy razy…
Bo pamiętaj, że wyżej, wyżej tam nad nami
Ciężko będzie odetchnąć pod sieroty łzami.” (odchodzi)
Morderski: „Sieroty? Co? Jak? Której? Ten stary szaleje
Albo się w moim domu coś dziwnego dzieje…(…).”
Rada Szymona o roztropną powściągliwość wobec nowin, jakie wkrótce
usłyszy, wywołuje gwałtowną reakcję Morderskiego. Niedowierza, że
w jego domu rozgrywają się dramatyczne wydarzenia, o których nie
wie. Jego myśli przerywa Zosia, która z listem w ręce wbiegła do salonu
mówiąc: „Matka moja nie nazywała się Marta.”
Morderski: „Co? – nie twoją matką???– Marta?...”
Morderski, jakby uderzony tą wiadomością, siada i słucha.
Zosia bardzo wzruszona czyta list, z którego wynika, że jest córką
Marii i Jana Barskich. Rodzice ukrywali się w lasach złotogórskich.
Urodziła się w chacie leśnego Hryńka Bajduły, matka zmarła nazajutrz
po jej urodzeniu. Ojciec musiał iść na wojenną wyprawę, poprosił więc
Bajdułę, by dziecko odniósł do pierwszego dworu – pod polską strzechą jest
zawsze dość miejsca na kolebkę sieroty. List kończyły słowa skierowane
do córki: Ty, Zosiu moja, biedne moje dziecię, jeżeli kiedy czytać będziesz
to pismo, weź przez nie błogosławieństwo twoich rodziców: Niech Bóg,
Ojciec nas wszystkich, osłania cię nieprzebraną dobrocią Swoją. Do listu
dołączone były dokumenty potwierdzające szlacheckie pochodzenie
dziecka.
Zosia: „Z żalu, z żalu i szczęścia serce moje pęka.”
Morderski: „Dobrze, dobrze, cieszę się… kochać nie przestanę…”
Zosia: „O rodzice moi!
Wy to, wy uprosiliście u Boskiej szczodroty
Tę kropelkę pociechy dla waszej sieroty!”
73
Rozdział II
Morderski: „Idź, idź, proszę cię Zosiu… Zostaw mnie na chwilę.
Idź.”
Chce zostać sam, by dać upust ogarniającej go złości:
„A więc? … A więc… A więc lat tyle, lat tyle,
Zdradzony, uwodzony, byłem tylko dudkiem.
Piramidalnym dudkiem – wyznaję ze smutkiem (…)
Zosia? Cóż ona winna? Nie winna nic wcale (…).”
Morderski zrozumiał, że Hryńko Bajduła zemścił się na nim. Szantażował go przez szesnaście lat. Jego – szlachcica. Dziedzica Złotogór.
Myśli nad odwetem. Dowiaduje się jednak od Wacława, który wspólnie
z Szymonem ustalił przebieg wydarzeń od aresztowania Hryńka do jego
ucieczki, że udał się on w pościg za uciekinierem, dogonił go i dowiedział się
więcej niż oczekiwał: nie tylko o pomocy, jakiej aresztowanemu udzieliła
Zosia, ale także o oddaniu dokumentów dotyczących jej szlacheckiego
pochodzenia, które Hryńko ukrywał tyle lat:
Wacław: „Wyspowiadał mi się… okazał żal szczery….
I w końcu powiedział, że oddał papiery
Pannie Zofiji Barskiej…(…)
Ułatwiłem mu podróż, bo któż nie przebaczy…”
Niezwykła wiadomość gromadzi w salonie pozostałe osoby a Wacław
w ich obecności oświadcza się Zosi i zostaje przyjęty:
„Podjąłeś mnie współczuciem, wzmocniłeś obroną,
Jak bluszcz chwytam się ciebie – szczerze cię obwinę,
Z twego serca żyć będę albo przy nim zginę.”
Zapraszają Szymona:
Zosia: „Bądź świadkiem szczęścia…
Wacław: „Które będę winien żonie.”
Morderski: „Żołnierskim prawym sercem szczęście wasze dzielę;
Jakem jenerał, huczne sprawię wam wesele.”
Zaręczynami i zapowiedzią hucznego wesela kończy się rodzinne
spotkanie w dworze Reginy i Kaspra Morderskich w Złotogórach.
Trudno jednak uznać, że to bardzo radosne zakończenie „Wychowanki”.
Zaręczyny Zosi i Wacława nie są zwycięstwem miłości zakochanych
nad przeciwnościami. Zosia przyjmując oświadczyny nie mówi, że ko74
Dom zamieszkany
cha Wacława. Jest mu wdzięczna – bo był wyrozumiałym słuchaczem,
pomagał serdeczną radą, bronił jej dobrego imienia, służył pomocą.
Czy Zosia wychowana w „zimnym domu” potrafi kochać?
Czy cierpliwa miłość Wacława – którą od dawna w tajemnicy darzył
Zosię – zostanie odwzajemniona?
Trudno też przyjąć zakończenie sztuki jako zwycięstwo dobra nad
złem ponieważ w domu Morderskich pojęcia te mają charakter względny.
Gospodarze i ich krewni są osobami o zdeformowanej duszy, w swoich
działaniach manipulują faktami tak, że przybierają one pozory dobra.
Biegle posługuje się tymi pozorami Morderski – uwiódł żonę Bajduły,
przyjmuje na wychowanie Zosię, kiedy leśnik mówi mu, że jest jej ojcem, ale w swoim środowisku utrzymuje, że ojcem jest Hryńko Bajduła.
Dziewczynką opiekuje się dobrze, jej pozycja w dworze z upływem lat
jest coraz lepsza: od gęsiarki, pomocnicy w piekarni, garderobianej pani
Reginy, jej towarzyszki podczas spacerów awansuje do osoby mającej
swoje miejsce w salonie.
Ale to wszystko za cenę bezwzględnego podporządkowania się woli
opiekuna, bo wychowanka woli mieć nie może i traktowana jest jak lalka
bez woli i mocy. Opiekun dba o Zosi przyszłość, ale ma być poślubiona
z majątkiem dziedzica, to warunek postawiony synowcowi. Wszystko
dobre, w rozumieniu Kaspra Morderskiego. Jak zdeformowane jest jego
pojęcie dobra, świadczą słowa powiedziane podczas czytania listu,
z którego dowiedział się o pochodzeniu Zosi, zapewnił ją wówczas:
kochać nie przestanę. Uważa więc że to, co do tej pory robił dla niej, było
dobre. Uzurpował sobie prawo instancji stanowiącej o losie wychowanki.
Dlatego tak bardzo wzburzyły go słowa Szymona, by pamiętał, że wyżej,
wyżej tam nad nami, jest Boże prawo.
Regina Morderska również zachowuje pozory dobrej opiekunki, oficjalnie zaakceptowała wychowankę, pozwoliła na jej wejście nie tylko
do dworu, ale i do rodziny. Ale wobec dwu wersji: mężowskiej – Zosia
jest córką Hryńka i drugiej szeptanej we dworze – to córka dziedzica,
podjęła działania, by na starość nie być zależną od Zosi jako dziedziczki Złotogór. Krańcowym przykładem dwulicowości Reginy jest jej
zachowanie w dniu zaręczyn, bierze udział w intrydze, ale wobec Zosi
jest serdeczna, chociaż wie, że perfidna gra na uczuciach dziewczyny
doprowadzi do posądzenia jej o zdradę, zniesławienie a w konsekwencji
do wydziedziczenia.
75
Rozdział II
Wśród domowników złotogórskich tylko wychowanka i sługa postępują
moralnie, są wrażliwi na krzywdę, udzielają pomocy potrzebującemu.
Zosia nie żałuje, że pomogła Hryńkowi Bajdule w ucieczce: Lecz jakkolwiek
pozory zgubne mi być mogą,/I raz drugi w potrzebie poszłabym tą drogą.
Siedemdziesięcioletni Szymon wymawia pracę w proteście wobec zła wyrządzonemu Zosi, choć wie, że tą decyzją może siebie skazać na tułactwo,
o czym też wie Morderski pytając: Z tego domu znajdziesz–że ty drogę?
Siła moralna tych obojga ma podstawy w ich wierze. Zosia na nikim
nie szuka odwetu, okazuje szacunek opiekunom, znosi złośliwość lokajów,
ufając: Bóg tylko jeden łzy moje policzy. W sytuacjach trudnych i dramatycznych odwołuje się do Boga, oddaje swoją słabość i prosi o pomoc. Kiedy
czytała błogosławieństwo rodziców: Niech Bóg, Ojciec nas wszystkich,
osłania cię nieprzebraną dobrocią swoją, była przekonana, że uprosili
u Boskiej szczodroty dla niej opiekę i pomoc w każdej sytuacji życiowej.
Niezdeformowaną duszę ma też Szymon, składając wymówienie wie, że
w tym domu doszło do niekorzystnych zmian podczas jego długoletniej
służby, ale nadal jest tu dobro, którego on doświadczył i za które dziękuje
staropolskim: Bóg zapłać, Bóg ci zapłać!” i życzy niech Pan Bóg strzeże.
W domu i w rodzinie Morderskich rola Zosi i Szymona jest mniejsza
niż pozostałych osób, także ich status społeczny jest niższy, ale to ich
postawa przyczyniła się do zdemaskowania obłudników: Przecież fortel/i
obłuda obłudą, a cnota cnotą…
Kluczową sceną było odczytanie listu, który Hryńko Bajduła oddał
Pannie Zofiji Barskiej. Nazwisko adresatki i treść pisma piorunująco
zadziały na domowników. W niedowierzającym pytaniu pani Reginy:
Barskiej? słychać było całą skalę jej emocji. Kaspra Morderskiego bardzo
zabolało, że został upokorzony przez Bajdułę. Uwodziciel i intrygant
stał się ofiarą chłopa, na dodatek lekceważonego w okolicy z powodu
pijaństwa i awanturnictwa.
Jenerał Morderski może stać się bohaterem nowych ironicznych komentarzy. Chyba że zdemaskowanie intrygantów i zawistników stanie
się punktem zwrotnym w życiu rodzinnym i do szlacheckiego dworu
w Złotogórach powróci staropolska cnota…
76
Dom zamieszkany
„Wszyscy domownicy mieli dar zauważania
karykaturalnego wymiaru życia,
skłonność do szyderstw i wykpiwania bliźnich…”
Jerzy Pilch „Drugi dziennik”
Zadecydowała ciekawość, czy w „spowiedzi ekstremalnej” 24 przed
czytelnikami jeden „z najwybitniejszych i najbardziej poczytnych współczesnych polskich pisarzy” opowiedział o swoim domu rodzinnym i jego
mieszkańcach. Okazało się że tak, „niekłamany w niczym jeden rok mojego
życia” zawiera wiele wspomnień z wiślańskiego domu, w których obecni
są najbliżsi krewni autora: babka, dziadek, matka i ojciec.
„Nasz dom w centrum Wisły to nie było siedlisko posępnych lutrów,
lutrów tak posępnych – nie; Wielki Piątek nie trwał u nas na okrągło,
owszem, powaga rządziła, ale i śmiechu było niemało, nieraz – zdaniem
babki – za wiele; nieraz z pewnością za wiele, ale zasadą naszej egzystencji śmiech nigdy nie był. (…) Wszyscy domownicy mieli dar zauważania
karykaturalnego wymiaru życia, skłonność do szyderstw i wykpiwania
bliźnich, nie było dnia, żeby coś śmiesznego się nie zdarzyło, a zwłaszcza
żeby ktoś czegoś śmiesznego, prawdziwie śmiesznego nie opowiedział,
śmialiśmy się do rozpuku, babka, ma się rozumieć, najpowściągliwsza,
śmiała się mniej więcej z co setnej opowieści czy perypetii, wychodziło
trzy razy do roku, rzadziej niż częściej (…).”
Wszyscy, ale zdaniem babki, ale babka, ma się rozumieć – już w tym
ogólnym obrazie domu wyraźnie podkreślona jest rola babki, jako osoby
najważniejszej. Babka – „strażniczka domowej powagi, osoba, którą żałoba
po pierwszym mężu o wiele silniej ukształtowała niż miłość do drugiego,
pesymistka, przy której Schopenhauer był po prostu śmieszny”. Babka
Maria z Chmielów, po pierwszym mężu Chlebkowa, po drugim Czyżowa
była mamą matki Pilcha. Autor „Drugiego dziennika” w sposób żartobliwy
określa obszary jej rodzinnej władzy: królowa małżonka, królowa matka,
królowa babka. Wnuk był pod jej opieką w Wiśle do dziesiątego roku
życia. „Trzy pierwsze lata podstawówki zaliczyłem w górach – Ia, IIa,
IIIa. IVa już w Krakowie.” Ale dom w Wiśle na trwale pozostał w życiu
i w pamięci autora. W toku codziennych wydarzeń często wyłaniają się
24 Jerzy Pilch, Drugi dziennik 21 czerwca 2012–20 czerwca 2013, Kraków 2014.
77
Rozdział II
dawne – jak ten – obrazy 25: „W naszej starej chałupie święta Łucja była
świętą, a bardziej wróżką od pogody, i to od pogody całorocznej. Jak
łatwo wyliczyć, od Łucji do Wigilii jest równo, równiutko dwanaście
dni i pogoda w te dni panująca jest dokładnym odbiciem, wróżbą,
przepowiednią pogody, jaka, w kolejnych miesiącach nadchodzącego
roku panować będzie. Jeśli na przykład w pierwszy dzień po Łucji mróz
panuje, znaczy to, że w styczniu też będzie zimno, jeśli w szóstym dniu
po Łucji śnieg sypie – w czerwcu deszcze luną itd., itp. Zapisywało się
pogodę kolejnych grudniowych dni w specjalnym zeszycie i nadchodząca
przyszłość w tym jednym, ale dla gospodarstwa podstawowym paśmie
była wiadoma. Skąd ten obyczaj pochodził, nie mam zielonego pojęcia.
Na to, że pochodził z Biblii albo z pism Marcina Lutra, nie wygląda.”
Zapisywało się, chyba robiła to babka troszcząca się, by gospodarstwo
domowe prowadzone było według tradycyjnie określonego rytmu pogody
wyznaczającego kolejność prac gospodarskich oraz innych zajęć domowych.
Przestrzeganie kalendarza przyrody gwarantowało ład w domowym
gospodarstwie. Spojrzenie na dom wiślański i jego otoczenie potwierdzało
mądrość takiego postępowania. Duży dom w centrum miejscowości,
obejście zadbane, podwórze wyłożone polnymi kamieniami, obok domu
budynki gospodarcze: stajnia, w której koń Fuks popisywał się fatalnymi
narowami, w pobliżu szopa z sianem, ogród.
Dom zamożny i zwrócony ku drugim: „Milionerami nie byliśmy, ale
w domu zawsze było wszystko. Obojętne, czy na zewnątrz panowała
stalinowska zima, noc stanu wojennego. A już sytuacja, żeby czynić
jakieś ograniczenia na jedzeniu? Święta skromniejsze? Obiady chudsze? Więcej warzyw, mniej mięsa? Nie do pomyślenia. Było jak zawsze,
a zawsze był nadmiar, sporo się potrzebującym pomagało. Jak nie czym
innym, to konserwami. Poza tym wybitne to były konserwy.”
Ważnym miejscem w domu była kuchnia, wielka kuchnia, w której
był ogromny stół oraz piec, pod najdalszą ścianą stała otomana w kącie
tak odległym, jakby to był osobny pokój (…) nawet w dzień bardzo mało
docierało tam światła. To w kuchni gawędziła babka ze służącą sąsiadów,
tu lekarz badał chorych domowników i wypisywał recepty, z kuchnią
25 Jerzy Pilch, Dziennik, Warszawa 2012.
78
Dom zamieszkany
autorowi łączy się wspomnienie śmiechu życia, którego tajemniczą grozę
wyolbrzymiała gorączka:
”dlaczego leżałem w kuchni na otomanie, a nie w łóżku w sypialni?
Piec znów tam dymił, szło się udusić, a ja od paru dni kaszlałem niczym
stary Pacura. Stary Pacura zaś kaszlał jak nikt na świecie. Doktor
Granada (…) miał lada chwila przybyć i zawczasu przeniesiono mnie
do kuchni, tam zawsze badał, recepty wypisywał. (…) za ogromnym
stołem siedziały babka Czyżowa i Hania od Kociełłów i z minuty na
minutę pogrążały się w nieodwracalnym obłędzie – twarze czarne, dech
przerywany, ręce i ramiona w drgawkach – kto wyrażenie „umierać
ze śmiechu” ma za niewinną retorykę, pod koniec lat pięćdziesiątych
dwudziestego wieku nie był w naszej kuchni. (…) Wyły. Wyły i nie było
wiadomo, czy jeszcze wyją ze śmiechu, czy już wyją z bólu. (…) Skąd ten
śmiech przerażający, chyba agonalny? Gorączka wzmagała tajemnice,
od niepojętych wydarzeń ciarki łaziły po plecach (…). Na nic ani na nikogo uwagi nie zwracały. (…) matka przyprowadziła doktora Granadę,
nawet na niego nie spojrzały, (…) ale jednak się ocknęły i na dobre śmiać
przestały, i do swych pierwszych wcieleń wróciły, o tym, co się z nimi
działo (…) ani be, ani me, ani kukuryku. (…) wydobrzałem, błyskawicznie podniosłem się z otomany, ale ponieważ tamten, wytłumaczalny
jedynie spojrzeniem w absolut śmiech nigdy nie wylazł mi z głowy, na
dobre nie wyzdrowiałem do dziś.”
Filozoficzno-egzystencjalny problem, jaki zrodził się tamtego dnia,
trwa a jego przejawem jest gorzka refleksja pisarza: Ten świat bez tamtego świata coraz częściej i coraz bardziej rozleglej się obywa i efekty widać.
W domu wiślańskim te dwa światy się przenikały dzięki babce – ortodoksyjnej ewangeliczce.
Babka miała obsesję tłumaczenia snów, w czym uczestniczyła również jej córka. „Dobry sen. Matka prawie w euforii, czysta woda to
jest najlepsza rzecz, jaka może śnić się człowiekowi. Bóg znów o nas
pamięta. Babka Maria miała w tej sprawie, w sprawie przejrzystości
wód onirycznych, taką samą, wręcz większą obsesję. – Ale woda jaka?
– dopytywała się gorączkowo. – Jaka woda? – dopytywała się, gdy ktoś
sen opowiadał, a sen jak życie: bez wody nie da rady, więc jaka woda?
Jaka w śnionej studni, w śnionym potoku, w śnionym wiadrze, w śnionej miednicy? Jaka? Czysta? Nie, mętna, brudna, błota i piachu pełna.
79
Rozdział II
Babka, gdy słyszała ten zapowiadający wszelkie plagi opis, kuliła się
w sobie, machała ręką i przyspieszała kroku, jakby nieomylnie przez
brudną wodę zapowiedziane tragedie gdzieś w pobliżu, może nawet
w naszym domu, miały się zacząć.”
Wnuk słyszał wiele domowych opowieści o znakach z tamtego świata:
stukach, szmerach, brzękach i zapamiętał, co babka Czyżowa mawiała:
„takich znaków człowiek, choćby chciał, nie poradzi się bać”.
Babka Czyżowa przypominana jest z dużym respektem, podobnie jak
dziadek Kubica: „Matka mojej matki i ojciec mojego ojca byli do siebie
wstrząsająco podobni. „Na pozór jakże różni”, „na oko biegunowo odmienni”, „przy wszystkich nie podlegających najmniejszym wątpliwościom różnicach” – byli jednacy. Szereg klasycznych aspektów ich łączył
(despotyczność, wszechwiedza, upór), wszystkie brały się z bliźniaczej,
a w obu przypadkach chorobliwej siły charakteru.” Ta despotyczna para
uzgodniła między sobą, że ich dzieci się pobiorą: „Decyzja o wydaniu
Wandzi od Chlebka za Władka od Kubice zapadała na najwyższym
szczeblu – Stary Kubica dogadał się w tej sprawie z Babką Czyżową.
Poza nimi nikt nic do gadania nie miał, Wanda i Władek najmniej.”
Na szczęście młodym „pasowało to wiesieli. Pasowało im, bo pasowali
do siebie.”
Syn Wandy i Władysława babkę Czyżową oraz dziadka Kubicę określa
mianem pary gigantów rodzinnych. O dziadku Kubicy wspomnień jest
mniej, umarł wcześnie, wnuk mało go pamiętał, znał dziadka z opowieści
swego ojca Władysława i z fotografii: „na ścianie z pięć portretów, umarł,
jak miałem siedem lat, był domeną opowieści ojca. Zdjęcia i opowieści.”
Babka Maria zmarła, gdy miał ponad czterdzieści lat, o tym jaką rolę
odegrała w jego życiu, świadczy szczerość wyznania: „do dziś mam
wrażenie (nie wrażenie, ale pewność), że jej (zawsze niesłychanie
dygresyjnych) opowiadań nie słuchałem – jak trzeba było – uważnie.”
Do babki Czyżowej mogłaby odnosić się myśl: „Generalnie ludzie
umierają w ten sposób, że są, a potem ich nie ma. Jednych się wspomina krócej, innych dłużej, za jednymi się tęskni, za drugimi wcale (…),
świat istnieje dalej. (…). Z wyjątkiem tych przypadków, kiedy powstają
w nim wyrwy jak po katastrofie, leje jak po bombardowaniu….” Babka
należy do tych wyjątków. Miał niedawno sen, widział rodzinną okolicę
i dom; „Wisła pusta jak po bombie neutronowej, szaro i zielono, góry
80
Dom zamieszkany
nieruchome, stary dom tak wypucowany, że niepodobna nie pomyśleć
o traumie. Babka Mara otwiera drzwi, ale nie przekraczam progu...”.
Wszystko znajome – góry, miejscowość, dom, a nigdzie ludzi. W śnionym domu drzwi otwiera Mara, dawni mieszkańcy są tam, w tamtym
świecie. Ale jeszcze nie pora na spotkanie...
Przekonanie o współistnieniu dwu światów, wpajane od dzieciństwa
coraz bardziej jest doświadczane i oswajane, wprowadza rodzaj spokoju
wewnętrznego. „Gdyby nie ta wiara, gdyby nie ta wiara, człowiek by się
przebił.” – zapamiętał frazę powtarzaną przez babkę, gdy dochodziło do
spiętrzenia domowych problemów. Dramatyczne „człowiek by się przebił”,
budziło dreszcz grozy, ale gdy sytuacje się powtarzały, zauważył, że babka
po prostu znikała: „na parę godzin w jakichś zakamarkach przepadała
bez wieści, i tyle. Ręki, by „się przebić” w sensie ścisłym, nie podniosła
nigdy.” Sytuacje takie zastanawiały, czy siła charakteru babki wspomagała jej wiarę, czy raczej wiara dawała babce Marii siłę charakteru.
Zadumie tej towarzyszy pisarskie marzenie, jakim jest napisanie książki
o kościelności swoich przodków. Pobożnością na pewno wyróżniała się
babka Czyżowa, wierzyła, modliła się często, ale mocno, bardzo mocno
stąpała po ziemi. Dziadek Kubica „do kościoła chodził nie za rzadko,
nie za często (…). W kościele ojciec mojego ojca siadywał dwa rzędy
przed nami i prawie zawsze zasypiał. I matka mojej matki budziła
go – powiedzmy- bezceremonialnie.” Babka podnosiła więc rękę – na
starego Kubicę. Bezceremonialność tego gestu w tych okolicznościach
była usprawiedliwiona, podwójnie.
Mocna osobowość babki Marii chyba sprawiła, że wnuk mało uwagi
poświęcał mężowi babki, dziadkowi Jerzemu Czyżowi, który był naczelnikiem poczty w Wiśle. W środowisku był szanowany, o czym świadczyło
uroczyste świętowanie jego imienin, co w tych stronach nie było tradycją,
tu obchodziło się urodziny. Wyjątek stanowiły imieniny pana naczelnika
poczty – Jerzego.
We wspomnieniach wnuka dzień ten zaczynało gwałtowane zrywanie
się na nogi zaspanych domowników, paniczne tupoty w zimnej sieni, by
nie przegapić imieninowego koncertu, bo „o bladym świcie pod dom
podchodziła orkiestra starego Nogowczyka i zaczynała z okazji imienin
pana naczelnika wygrywać jego ulubione kąski. Kolinie, Kolinie, Alte
81
Rozdział II
Kameraden, W poniedziałek rano kosił ojciec siano, Muzyki, muzyki. Absolutnie nie do ominięcia, a też ze specjalnym uskrzydleniem
grany Radetzky, potem bezbożne arcydzieło rzewności „Wczoraj była
niedzieliczka, dzisiaj smutny dzień rozbolała mnie głowiczka na cały
tydzień”, i na koniec niefrasobliwej antologii jeden utwór religijny,
ale zwodniczy, nikt nie był w stanie odgadnąć, iż pod nużącą nawet
Najwyższego melodią Kiedy ranne pan naczelnik nuci wersję mniej
znaną, choć w kancjonale, w dziale „Pieśni stołowe”, czarno na białym
zapisaną: „Bo ten zwyczaj Jezus miewał – po jedzeniu pieśni śpiewał”.
(…) rok w rok o wczesnym, a nawet najwcześniejszym poranku każdego
23 kwietnia (…) Matka budziła mnie i brała na ręce – do dziś tak właśnie mi się zdaje: brała mnie na ręce i niosła do okna w Lodowni, przy
którym stali muzykanci. (…) Za oknami Lodowni był ogródek, dopiero za
nim (…) świeciło kruche, czarnozłote światło trąb, waltorni i puzonów.”
Tego koncertu nie można był przegapić z uwagi na solenizanta, ale też
dlatego że muzyka była częścią życia domowego, świadczą o tym choćby
wymienione tu po latach ulubione kąski dziadka, kojarzone z pewnymi
sytuacjami domowymi oraz towarzyskimi. Tylko domownicy i osoby
zaufane wiedziały – nikt nie był w stanie odgadnąć – że solenizant nuci
inną wersję znanej pieśni religijnej „Kiedy ranne”.
Dziadek Jerzy, z czułą ironią tytułowany: Pan Naczelnik – król zręcznego uniku, we wspomnieniach jest obecny także w tamten wrześniowy
zmierzch, gdy na ich podwórze weszli młodzi ludzie z pytaniem o nocleg.
Przybysze tacy wywoływali w domownikach reakcje osobliwe i prawie
zawsze graniczące z agresją. Autor stara się dotrzeć do sedna takich
rodzinnych zachowań; czy była to forma obrony prywatności, czy u ich
podstawy kryło się co innego.
W rozważaniach sytuacja nabiera znamion konfrontacji dwu przestrzeni – domowej, oswojonej i światowej, obcej. „W sensie ścisłym żyliśmy
jak w raju: pan Naczelnik powoli ślepł na jedno oko, ale udawał, że
tego nie widzi; babce Marii żylaki dokuczały, ale do białości jeszcze jej
nie wykrwawiały; ojciec ataki furii miewał sporadyczne, matka była
łakomą komplementów małolatą…”.
Mieszkańcy „swego raju” zostają postawieni w sytuacji nieplanowanej,
nieprzewidzianej w porządku domowym. Nieoczekiwani przybysze są
intruzami. „Zwyczaj szydzenia z pytających o kwaterę letników miał
w sobie coś prawdziwie złowróżbnego, bo, na Boga! – cóż było dziwne82
Dom zamieszkany
go, że do wielkiego domu w centrum Wisły w samym środku wakacji,
ferii czy innego sezonu kołaczą najczęściej młodzi ludzie i pytają, czy
mogliby wynająć pokój na dzień, dwa, a może na dłużej? Skąd w odpowiedzi złośliwe grymasy, wystudiowane obrazy zdumienia? Skąd
teatralne śmiechy? Skąd wzgarda i wyczuwalnie rosnąca brutalność?
Niemile widziani goście, a prawdę powiedziawszy, intruzi, byli jeśli
nie w przeważającej mierze, to w stu procentach katolikami? Jest to
jakaś odpowiedź. (…) Wojna religijna, nawet bezobjawowa, czyli finezyjnie wszechogarniająca, nie wyczerpuje ćwierci, a może i dziesiętnej problemu. Byli ze świata, a ci ze świata z automatu są kosmiczni
i dziwaczni? Ciepło, coraz cieplej. Myślałem długo i chyba wiem. Otóż
pytający o pokoje letnicy budzili w nas tak osobliwe i prawie zawsze
graniczące z agresją reakcje, ponieważ robili coś, czego my byśmy nigdy
nie zrobili, coś, co nie mieściło się w głowach i coś, co w gruncie rzeczy
zasługiwało jeśli nie na wymierną karę, to na zdecydowane potępienie.
(…) W południe, po południu, a nieraz pod wieczór nie wiedzieć, gdzie
się będzie leżeć? Po obcych domach łazić? Wolnego łóżka w ostatniej
chwili szukać? Takie akcje tylko wojna usprawiedliwia! Światowa. A tu
nie tylko żadnej wojny, ale nawet mozołu codzienności! Wakacje! Lato!
Odpoczynek! Odpoczynek polega na tym, że się nie wie, gdzie się będzie
spało? Przecież normalny człowiek, jak nie wie, gdzie będzie spał, jest
chory, a nie wypoczęty! Normalny człowiek! No właśnie! W normalności,
w normie pies jest pogrzebany! Normalnie – tak jest – wynajmowaliśmy pokoje. Może odrobinę normalniej niż normalnie, ale przecież
nie nienormalnie. (…) Wszystko ustalone, wiadome, wysprzątane, dopięte na ostatni guzik. Żadnej improwizacji, żadnych nagłych decyzji,
żadnego – niech fraza ta ma nośność szyderczej metafory – szukania
noclegu w ostatniej chwili.”
Tym razem jednak pytającymi o nocleg byli muzycy, bracia Potulnicy.
To zasadniczo zmieniało sytuację. Domownicy to ludzie muzykalni,
znający się na muzyce i wrażliwi na jej piękno. Babka Maria nie skąpiła grosza na lekcje fortepianu, na które uczęszczała córka do Jerzego
Hadyny – ojca Stanisława. Jako szesnastolatka, Wanda udzielała lekcji.
Słowem, zapowiadała się najmniej na organistkę albo na dyrygentkę
wiślańskiego chóru.
Dla muzyki i muzyków dom Pilchów był zawsze otwarty. Dlatego „czterej szukający noclegu rowerzyści nie tylko nie zostali precz przegnani,
83
Rozdział II
wyszydzeni, wyśmiani, ale z szeroko otwartymi ramionami powitani,
mlekiem napojeni, na wysłuchanie „kołchoźnikowych” wiadomości do
kuchni zaproszeni, plackami ziemniaczanymi ugoszczeni, na szopę
zaprowadzeni i niemalże z czułością sianem otuleni? (…) Ale czemu
spośród niezliczonych rzesz oni akurat zostali przyjęci? (…) Niektórzy
słyszeli, jak bracia Potulnicy ćwiczyli tego wieczoru jakiś kompletnie
nieznany i zupełnie niesamowity kawałek. Muzyka niczego nie wyjaśnia? Dokładnie na odwrót: mówi wszystko.”
Muzyka kluczem do tego domu i do serc jego mieszkańców. Lecz nie
tylko muzyka, w domu także czytało się dużo. Czytanie książek a potem
rozmowy o nich zrodziły mocną więź Pilcha z kolegą szkolnym Jurkiem
Cieślarem. „Jak się w odpowiednim czasie – mówił do mnie Jurek – nie
przeczyta Karola Maya, Aleksandra Dumasa, czy Edmunda Niziurskiego, nigdy się należycie nie zrozumie Szekspira, Tołstoja, czy nawet
Monteskiusza.” W pośmiertnym portrecie Cieślara napisał autor, że była
to jego „wielka, może największa przyjaźń – epoki najintensywniejszej z najintensywniejszych – mocna przyjaźń późnego dzieciństwa,
wczesnej młodości.” Miłość do wartościowych książek rozwijał ojciec,
posiadacz bogatego księgozbioru, zafascynowany Tomaszem Mannem.
To dzięki ojcu syn sięgnął po arcydzieła literatury światowej.
W literackich wypominkach ojciec, Władysław Pilch, przywołany
został w rocznicę urodzin: „A dziś, dokładnie dziś, w czwartek 7 lutego
2013 roku, ojciec, jakby żył, kończyłby dziewięćdziesiąt lat. (…) Nigdy
nie zestarzał się na tyle, aby przestać czytać. Pod koniec nieszczęsnego
Faustusa, ale czytał.”
W ich rozmowach o książkach dochodziło do nieporozumień, tak
było z nowelą Maupassanta, o której opowiadał ojciec, a zaciekawiony
bohaterem syn usiłował dotrzeć do lektury, „ale w żadnym zbiorze
Maupassanta nie znalazłem takiej fabuły. Mogłem przegapić, ale i ojciec mógł coś przekręcić, a już nazwisko na pewno, właściwie nie było
nazwiska, którego Stary by nie przekręcił, niby śmiechy, niby żarty,
figle – w istocie głębokie upośledzenie. Słynny brak pamięci do nazwisk.
Powiedzieć, że świętej pamięci ojciec „nie miał pamięci do nazwisk”,
to nic nie powiedzieć.”
Wpływ na relacje syna z ojcem miała zarówno naturalna różnica pokoleniowa jak i synowska skłonność do szyderstw: „Wywodził się z cywilizacji
84
Dom zamieszkany
szarego mydła i lodowatej wody czerpanej z potoku. Do wynalazku szamponu, dezodorantu, kremu łagodzącego, nie wspominając o elektrycznej
szczoteczce do zębów, miał stosunek – delikatnie mówiąc – sceptyczny
(…) ale zarazem uwielbiał wykwintną muchę do śnieżnobiałej koszuli,
ale przecież, bywało, nakładał sobie na twarz dwudziestominutową
maseczkę jajeczną, i jedno i drugie nie tylko przy specjalnych okazjach
– chcecie powiedzieć, że człowiek składa się ze sprzeczności? Doskonale.
Kiedyś nałożył sobie tę maseczkę i legł na otomanie, by zaznać dwudziestominutowego odprężenia psychologicznego, wk… go jak zwykle
jakimś szyderczym pytaniem, zerwał się i ruszył w pogoń, uciekałem
jak oparzony, uciekałem z wprawą oparzonego, początek był decydujący, jakby złapał w pierwszych dwu-trzech minutach biegu, mógł zabić,
tym razem ledwo, ledwo uszedłem z życiem; zawsze było ledwo, ledwo,
ale tym razem zapach cmentarza dławił. Ryzykując utratę być może
rozstrzygających o wszystkim ułamków sekundy, obejrzałem się, jego
powleczona kurzym białkiem twarz była całkowicie nieruchoma, jakby
dalej leżał na otomanie. Nagle zrozumiałem, że ja zostanę zlikwidowany,
ale maseczki szkoda, niewymierne straty duchowe plus całe dwa jajka;
nigdy własna śmierć nie wyglądała tak prawdopodobnie i nigdy moje
przyspieszenie nie było tak nieprawdopodobne.”
Zdanie: zawsze było ledwo, ledwo świadczy, że nie był to incydent
jednorazowy. Komizm sytuacji wzmocniony złośliwym komentarzem:
niewymierne straty duchowe plus całe dwa jajka prowadzi w sferę absurdu.
Jaki był rzeczywisty przebieg tej pogoni ojca za synem, nie wiadomo i nie
jest to ważne, bo – jak napisał cytowany przez Pilcha Izaak Babel – Nie
ma powodu, aby dobrze opowiedziana historia przypominała rzeczywistość.
Spośród domowników jedynie matka wspominana jest bez ironii, czasem z pewną pobłażliwością: wieczna nastolatka, czy dziwaczne pomysły
miewała zawsze, ostatnimi czasy jakby częściej. Obecne ich spotkania:
sześćdziesięcioletniego syna i matki zbliżającej się do osiemdziesiątki
iskrzą nadal od emocji i sardonicznego humoru, ale zwroty: „Matula”,
„synek” odsłaniają czułość ich trwałej więzi.
Pobyt autora w Wiśle jest okazją do wspólnego słuchania muzyki,
kiedyś z rozrzewnieniem zauważył: Matula, którą tyle razy za gust muzyczny karciłem, też zachwycona „Czarodziejskim fletem” w wykonaniu
filharmoników berlińskich pod dyrekcją Simona Rattle’a.
85
Rozdział II
Poza tematem muzycznym inne sprawy prowadzą – jak dawniej – do
potyczek słownych, ciętych i kłujących, ale do granicy zranienia którejś ze
stron. Było tak, gdy zaniepokojona kolejnym samobójstwem miejscowego
ewangelika matka powiedziała synowi, że zadzwoni do księdza Longina,
aby coś z tym zrobił:
„– Ludzie jeden za drugim się wieszają, a księża na zadkach siedzą…
Dlatego właśnie Pan plagę zesłał! Trzeba dzwonić i budzić!
– Jak najwyższe kierownictwo zaczęło działać, to nam pozostaje tylko
czekać w pokorze…
– Jezusie Nazareński, oświeć tę ciemną pałę. (…)
– W sumie co ma ksiądz do samobójstwa? Bo niby ma wiele, niby
wszyscy przeświadczeni, że ma niesłychanie wiele, a może nic nie ma?
– Jak to nic nie ma? Wszystko ma!
– Księża to są specjaliści od samobójstw?
Księża to są specjaliści od wszystkiego, co się na granicy tego i tamtego
świata dzieje…
- Wopiści transcendencji?
- Nie kpij, gdyby nie te kpiny, gdyby nie te wieczne kpiny ze wszystkiego, dalej byś zaszedł!
- Dalej! Dalej! Dalej bym zaszedł, jakbym codziennie nie słyszał, że
powinienem zajść dalej… Poza tym żadnych kpin tu nie widzę, nie słyszę.
Czyli co? Księża pogranicznicy co powinni?
– Ratować…(…)
– Za wszelką cenę ?/
– Tak!
– Ksiądz rękę na samego siebie podniesioną ma odrąbać?
- Jak na samego siebie? Księża nie popełniają samobójstw. W każdym
razie nie nasi.
– Nasi w ogóle niczego nie popełniają.
– W kościele byłeś?
– Nie.
– No to nie gadaj. Do kościoła bezbożnik nie chodzi, a gada.
– Tylko praktykujący mogą gadać?
– Lepiej by było. Wiara rzekomo wierzących, a niepraktykujących to
dopiero gadanie. (…)
- Przy okazji …
- Tak, słucham…
86
Dom zamieszkany
- Najlepsze życzenia urodzinowe…
- Ach, synku, za bardzo mnie twoja starość przeraża, żebym swoją
świętowała. Ale za życzenia dzięki…”
Wrodzony dar zauważania karykaturalnego wymiaru życia pozwala
ująć bezradność lub absurd w językową formę, która nie deformuje istoty
problemu, ani nie komplikuje relacji rodzinnych.
Stylem się to załatwia! Stylem! … Sytuacja, w jakiej syn składa matce życzenia urodzinowe – Przy okazji – jest co najmniej niekonwencjonalna, by
nie powiedzieć groteskowa, bezsprzecznie jednak świadczy, że rozmowa
na temat śmierci, wiary, spraw transcendentnych uświadamia wartość
posiadania przy sobie osoby, dla której jest się kimś ważnym, najbliższym.
Gdy w rozmowie oddzieli się styl od myśli – słychać dwie osoby, które
łączy mocna więź. On w kontrze do matki podczas rozmowy pamięta o jej
urodzinach dając do zrozumienia, że w każdej sytuacji matkę kocha. A ona
nieustająca w macierzyństwie matka sześćdziesięciolatka zatroskana jest nie
swoim jubileuszem, co „starością syna”, dla niej trudniejszą do przyjęcia
niż starość własna.
Syn podejmie pytanie, którego nie cierpi, jak się czujesz?, matka może
go pytać, bo w jej pytaniu jest autentyczna miłość: „Matula pytanie: jak
się czujesz? jest w stanie zadać kilkadziesiąt razy dziennie. (…) Każde
jej „jak się czujesz?” poprawia samopoczucie, powinno leczyć. Ilekroć
matula pyta, jak się czuję – powinienem czuć się lepiej, ponieważ jej
pytanie nie jest pytaniem, tylko uzdrawiającym zaklęciem, zaklęciem
o charakterze chrześcijańskim.”
Stylem załatwia matczyną ufność Bogu: „Matka dogadała się z Bogiem
w sprawie mego uzdrowienia”. Ale przyznaje „Bez wiary ani kroku. (…)
Odkrywcze to nie jest, ale pominąć się nie da.”
W domu rodzinnym autor nie bywa tak często, jak chciałby, choć prawdę
powiedziawszy w tym domu cały czas mieszka. W jego pamięci trwa dom
rodzinny; ten stary i nowy, są w nim najbliżsi, z którymi na zawsze został
połączony więzami krwi, wiarą, rodzinnymi przeżyciami i domowymi
wydarzeniami.
Stąd pragnienie powrotu wyrażone w „Dzienniku”: zaszyć się w Wiśle,
przepaść w głębi fotela, w pokoju kominkowym, siedzieć nieruchomo (…).
Gapić się na góry...
87
Rozdział II
„Chciałem od razu coś z tym domem zrobić, kiedy ją
zabierałem, sprzedać, choćby za bezcen, lub oddać (…) lecz
matka nie chciała słyszeć. Wróci, zapewniała mnie. Podleczy
się i wróci. A chociażby umrzeć, to wróci, mam ją zawieźć,
bo chciałaby umrzeć we własnym domu. (…)
I ty się w nim urodziłeś, a byłeś jedyną moją ostoją,
jedynym celem w życiu. Nie.”
Wiesław Myśliwski „Ostatnie rozdanie”
Starszy mężczyzna o nieznanym imieniu próbuje ogarnąć życie.
W swoim monologu bohater „Ostatniego rozdania” 26 często powraca
do domu rodzinnego, pamięcią i w snach przywołuje sytuacje domowe
poszukując wartości, które pomogłyby mu uporządkować życiowy chaos
i wyjść ze stanu tymczasowości.
Ten tok myśli rozpoczyna wspomnienie przyjazdu do domu matki po
rzuceniu studiów na wydziale malarskim:
„Przyjechałem niespodziewanie, a nie powiedziałem jej od razu,
że rzuciłem studia. Spostrzegłem jednak, że poprzez radość z mojego
przyjazdu przeziera w jej oczach niepokój. Ale nie pytając o nic, sięgnęła
od razu po patelnię.
- Musisz głodny być.
- Nie.
- Jak, nie widzę, żeś głodny? Idź, przynieś jajka, usmażę ci jajecznicy.”
Przyjechał do domu, w którym się urodził, mieszkał z matką, później tutaj odwiedzał ją a kiedy starość i postępująca choroba sprawiły,
że matka wymagała stałej opieki zabrał ją do siebie. Domu rodzinnego
nie sprzedał, mimo że namawiał go do tego krawiec Radzikowski. Nie
sprzedał, bo matka nie chciała słyszeć. Tyle włożyła w niego pracy, starań
i teraz sprzedać, oddać, nie.
Tego dnia gdy przyjechał, matka nie wypytywała go, wiedząc że się
nie przyzna, najpierw zakrzątała się, by go nakarmić a potem zaczęła
narzekać: „Od początku nie podobały mi się te twoje studia. Bo co taki
26 Wiesław Myśliwski, Ostatnie rozdanie, Kraków 2013.
88
Dom zamieszkany
malarz? Pokojowy przynajmniej zarobi. A taki od obrazów, to kto ci tu
obraz kupi. Chciałby kupić to za półdarmo. (…) Wykształciłbyś się na
inżyniera czy lepiej aptekarza, mielibyśmy tańsze lekarstwa, gdy przyjdą choroby, bo przyjść muszą. Na każdego przychodzą. Sam aptekarz
mówił, że mógłbyś po nim przyjść. (…) Niejedne studia możesz skończyć.
Zdolny byłeś. Ze wszystkich przedmiotów zdolny byłeś. Posiedzisz trochę,
odpoczniesz i jeszcze gdzieś pójdziesz.
– Nigdzie nie pójdę.
– Jak to? Nie skończyłbyś studiów? Nie dobijaj mnie. Najgorsze
głąby, a studiują. Państwo ich pcha i studiują. Przecież nie będziesz
siedział i w karty grał z tym diabłem Mateją. (…) Na kartach jeszcze nikt
nie zbudował życia. (…) A któregoś dnia jakby już pogodzona zaczęła
mnie pocieszać:
– Damy sobie jakoś radę. Pomożesz mi w domu, bo już sama nie
nadążam. Ciągle sprzątaj, pierz, prześcielaj. Nie narzekam, bo to
przecież nasze utrzymanie ten dom. Tylko tych papierzysków, pism,
zaświadczeń, sprawozdań, podań już ścierpieć nie mogę. Byłbyś mi
dużo odciążył, jakbyś się tym zajął.”
Matka postarała się o zezwolenie na wynajmowanie pokoi przyjezdnym,
w miasteczku nie było hotelu, inne domy były niewielkie i zajmowane przez
wieloosobowe rodziny a kilka kilometrów od miasteczka była cementownia
i dużo osób przyjeżdżało w delegację, czasem na dwa, trzy dni i musiało
gdzieś się zatrzymać. Poza tym po wojnie kto mógł uciekał stąd, a z okazji
Święta Zmarłych przyjeżdżano na groby.
Władze miejscowe robiły trudności, matka odwoływała się bezskutecznie, ale
pewnego razu z gazety dowiedziała się, że znajomy sprzed wojny został posłem,
napisała do niego na adres sejmu, pamiętał ją. „I pomógł. Nie zapomnę mu tego.”
Wynajmowanie pokoi stało się źródłem ich utrzymania, matka była gościnna, niemal każdy dziękował jej za pobyt i domową atmosferę. W okresie
Święta Zmarłych gości było dużo, we wszystkich pokojach dostawiano więc
polowe łóżka, a nawet sienniki, także w tych jednoosobowych na piętrze. Syn
pamięta, że odstępowali gościom także swój pokój i przenosili się do kuchni,
ja na kozetkę, matka rozkładała sobie siennik.
Takie sytuacje spowodowały, że zaczął się czuć, jakby był jednym z tych
gości, który przyjechał na dwa, trzy dni i zaraz wyjedzie. Zaczął wszystko
odczuwać jako tymczasowe.
89
Rozdział II
W przyszłości to poczucie tymczasowości stanie się jego udręką,
sprawi, że będzie często zmieniał mieszkania: „Nie, nie ze względu na
zmieniające się obowiązki czy zajęcia. Czasem kilka miesięcy, a czasem
rok, dwa najdłużej, a każde mieszkanie zamiast się ze mną oswajać,
zaczynało mnie uwierać jak ciasny kołnierzyk u koszuli, gdy się przybiera na wadze. Tak że bałem się później zajrzeć do takiego mieszkania”.
Po przerwaniu studiów syn mieszka z matką w domu, gdzie zna każde
miejsce. Dom piętrowy, obszerny, ogrodzony żelaznym parkanem, przed
domem ogródek z różami, główne wejście jest od ulicy przez ogródek,
do środka wchodzi się po ośmiu schodkach przez drzwi z jasnego dębu
zrobione przez Zamojskiego, sławę stolarską w okolicy, w drzwiach wejściowych mosiężna klamka, nad drzwiami półokrągłe okienko z kryształowymi szybkami, gdy wchodziło się tymi drzwiami dzwonił zawieszony
w górze u futryny dzwonek zamówiony u ślusarza Mygi.
Drzwiami od ulicy wchodzili obcy oraz goście wynajmujący u matki
pokoje. Drugie wejście, od podwórka, było dla domowników, drzwi te
„składały się z dwóch skrzydeł. To w którym była klamka, służyło do
wejść, wyjść, drugie skrzydło otwierało się tylko w razie potrzeby, gdy się
coś większego wnosiło do domu.” Tymi drzwiami wychodzono nakarmić
kury, które matka hodowała, żeby mieć swoje jajka lub do ogrodu, który
rozciągał się od podwórka aż po strumyk, w ogrodzie były jarzyny, rosły
cztery jabłonki, kilka śliw i grusz.
Przez te drzwi wychodziło się także do szopy po węgiel albo drewno. Szopa była nie tylko składem opału, także magazynem rupieci
a w dzieciństwie – miejscem zabaw chłopca: „służyła mi za fortecę,
zamek, statek i co tylko sobie wymyśliłem, a najczęściej za kryjówkę.
Stał tu stary fotel, z którego powyłaziły sprężyny, mój królewski tron,
na którym siadałem i wydawałem podwładnym rozkazy, było jakieś
stare, zjedzone przez korniki łóżko, w którym płynąłem przez morza
i oceany, wśród wichrów i burz, jakieś pęknięte lustro, przed którym
uczyłem się wojskowej musztry lub stroiłem miny, szafa bez drzwi,
żelazny piecyk, balia, tarka, kocioł do gotowania bielizny, rozeschnięta
beczka – wszystko po dawnym właścicielu.”
Z szopą łączyła również szrama po ranie w prawej dłoni, którą chłopiec
sam sobie zadał. Niedługo po wojnie, do ich domu na wakacje przyjechał
syn koleżanki matki sprzed wojny, „czułem coś w rodzaju dumy, że
90
Dom zamieszkany
będzie u nas na wakacjach ktoś, kto walczył w powstaniu.(…) Był dużo
starszy ode mnie, miał na imię Czarek i walczył w powstaniu. Kiedy
go pytałem, czy był ranny, zaprzeczał. Ale nie wierzyłem mu. (…) Nie
pamiętałem wojny, urodziłem się w czasie jej trwania, ale wszyscy
mieli po niej jakieś rany. Zabliźnione, gojące się, albo takie, które nie
chciały się goić. (…) Miałem wówczas wrażenie, że wszyscy mają rany,
cały świat jest w ranach, nie tylko nasze miasteczko. (…) Wydawało mi
się, że rany wywyższają człowieka, bo to jakby medale, a któżby nie
chciał mieć medalu?”
Zapragnął rany – w piwnicy znalazł butelkę po oranżadzie i poszedł
do szopy, wziął łopatę i tą łopatą utłukł butelkę w połowie, tak że przy dnie
został spory szpic. Ale nie miał odwagi zranić się. „Próbowałem się modlić,
lecz nagle zapomniałem pacierza. I oto wyobraziłem sobie, że idę pod
kule i, jakby z wściekłości na wroga, walnąłem dnem butelki w belkę,
wbijając ten szpic w środek dłoni”. Wybiegł krzycząc:
„- Mama, ranny jestem! Mama, ranny jestem!’
Matka wybiegła z domu, chwyciła tą moją krwawiącą dłoń, rozwarła
ją i wybuchnęła:
- Matko Święta! a gdzież to ci się stało?!
- Na wojnie, mama.
- Na jakiej wojnie, co ty pleciesz?! Szybko do domu!
Rozgorączkowana, płacząc, wyciągnęła z szafki wodę utlenioną,
pobiegła za szopę, przyniosła kilka liści babki, wypłukała, przyłożyła mi
do rany i obandażowała, wciąż się dopytując, gdzie? jak? Nieopatrznie
powiedziałem, że w okopie, a wtedy rozpacz zastępując złością, krzyknęła:
-Mówiłam ci sto razy, nie chodź się bawić do tych przeklętych okopów! Bo jeszcze nieszczęście będzie! I wykrakałam! Tak to jest bez ojca!
Późniejsze wydarzenia pozwoliły synowi zorientować się, że szopa
kryje nie tylko jego tajemnicę, ale także rodziców. Gdy w miarę upływu lat budynek niszczał i groził zawaleniem, namawiał matkę, aby się
zgodziła szopę rozebrać, lecz nie chciała o tym słyszeć: „Co ci szopa
zawadza?”
Wiele lat później schorowaną matkę zabrał do siebie. Pewnej nocy,
kiedy pielęgniarka usnęła, matka uciekła przez okno i błąkała się do
rana w ciemnościach, gdy rano znaleziono ją zziębniętą i przemoczoną,
zaczęła błagać syna, „aby pokazał jej, gdzie furtka, bo nie może znaleźć,
91
Rozdział II
a musi wrócić do swojego domu, ponieważ ojciec będzie na nią w szopie
czekać, tak się umówili, gdy się wojna skończy.
- Co ty wygadujesz? Wojna się dawno skończyła.
- Dla jednych się skończyła, dla innych nie – odpowiedziała mi niemal
z wściekłością, co było znakiem, że naszedł ją jeden z tych powtarzających się coraz częściej ataków agresji. (…) Niejednokrotnie zdradzała
nieoczekiwane błyski świadomości, że aż ciarki przechodziły. Raz w toku
jakieś opowieści ni stąd ni zowąd powiedziała:
-Chciałabym tak jeszcze z dziesięć lat pożyć. Ale wiem, że to już koniec.
Toteż korzystając kiedyś z takiego jej wyciszenia, spytałem ją o ojca,
co się z nim stało.
- Co ci będę mówić,. Wróci, to ci sam powie – odrzekła burkliwie,
jakby już była na progu agresji.
Mimo to jeszcze ją spytałem:
- A dlaczegoście się w szopie umówili?
- Bo musi najpierw się dowiedzieć, co na świecie się dzieje. Dopiero
zdecyduje, żyć czy nie żyć.
- Nie rozumiem.
- A co ty rozumiesz.”
Mężczyzna słów matki nie rozumiał, bo niewiele wiedział o jej życiu
małżeńskim, a ojca nie znał. Czasem nachodziły go wątpliwości, czy na
pewno jest jego synem, prosił matkę o fotografię ojca, odpowiedziała,
że miała, ale gdzieś się jej zawieruszyła.
W dzieciństwie braku ojca szczególnie nie odczuwał, ale kiedy przepoczwarzał się w młodzieńca, następnie w mężczyznę pragnął go poznać
przynajmniej z fotografii. Matki już nie śmiał pytać. Czekał, aż sama mu
kiedyś powie. Matka wspominała go rzadko, na przykład ojciec na pewno
byłby niezadowolony, że grasz w karty, albo kobietę bez męża byle kto oszuka.
A gdy już mówiła o nim, bardzo się pilnowała, żeby nie powiedzieć za dużo.
Więcej o ojcu i historii domu rodzinnego powiedział mu szewc Mateja,
kiedy po śmierci matki chciał dowiedzieć się czegoś więcej. Stary Mateja
znał ojca z widzenia i pamiętał, że to on kupił dom przed wojną: „Przyjechał i kupił dla matki ten dom od Samuela Zyskina. Zyskin wyjeżdżał do
Palestyny. (…) Miał tartak, prócz tego robił meble i gdzieś wysyłał. (…) Ale
i Zyskin coś przeczuwał. Sprzedał tartak i fabrykę mebli. Kupił dziedzic
Sobczyński, a dom pański ojciec. (…) Chaim Mucha naraił pańskiemu
92
Dom zamieszkany
ojcu ten Zyskina dom. Nie wiem, skąd się znali, ale chyba dobrze się
znali, mówili sobie po imieniu. Tadeusz pańskiemu ojcu było. Skądś
wiedzieli, że będzie wojna, i ojciec chciał zabezpieczyć matkę, wywieźć
ją w spokojne miejsce. Z jakiego miasta wywieźć, nazwy nie mówili, ale
domyśliłem się, że z wielkiego. (...) No i nikt tu pańskiego ojca już więcej
nie widział. Matka przyjechała gdzieś tak z wiosny, a jesienią wybuchła
wojna.” W listopadzie do miasteczka przywieziono wysiedleńców z jakiegoś miasta na zachodzie kraju, gdy weszli tam Niemcy, zaraz na początku
wojny. Matka przyjęła do domu rodzinę Radzikowskich, oddała im duży
pokój, podzieliła się z nimi wszystkim, co tylko miała, także butami, bo
mieli letnie obuwie. Radzikowskiemu wygrzebała zimowe buty męża,
które schowała w szopie pod węglem, na wypadek gdyby była rewizja.
Na te buty powołała się raz w złości, gdy spytałem o ojca, jako na dowód, że
miałem ojca. Radzikowscy mieszkali w ich domu do końca wojny.
Po wojnie matka wyremontowała dom, który podobnie jak wszystkie
okoliczne budynki nosił ślady kul, a przed domem założyła ogródek z różami. Róże zwracały uwagę, bo tutaj w ogródkach uprawiano jarzyny,
kwiatki gdzieniegdzie i byle co, chyba, że gdzieś bez czy jaśmin.
Rzadko wychodziła z domu, chyba że do kościoła, widywano ją najczęściej, gdy siedziała na schodkach w ogródku, jakby na kogoś czekała.
Syn pamięta, że gdy chodził do klasy piątej, matka zdecydowała się
uporządkować sprawy majątkowe i złożyła wniosek do sądu o przyznanie jej praw spadkowych. Miała oświadczenie męża, że dom i działka
z ogrodem należą w połowie do niej, a po jego śmierci, w całości. „Trzymała to oświadczenie w szafie pod bielizną. Kiedy tylko wyjmowała
lub wkładała bieliznę, trafiała na nie, złożone w czworo i pożółkłe już
od czekania. I za każdym razem obiecywała sobie, że musi to załatwić
i musi załatwić, bo ciąży jej jak zmora. I tak od wojny. A może miała
nadzieję, że ojciec żyje i któregoś dnia wróci”.
Syn mieszkał z matką do czasu ukończenia liceum plastycznego, potem
przez pewien czas po przerwaniu studiów malarskich a gdy porzucił
praktykę u krawca i wyjechał z miasteczka pisał do matki listy, rzadziej
odwiedzał, co wyrzucał mu Mateja: „Musi pan częściej mamusię odwiedzać. Każda matka warta tego. A pańską to powinien pan i raz na
miesiąc. Też nie byłoby za często”.
93
Rozdział II
Gdy zabrał matkę do siebie, do domu rodzinnego nie jeździł, mimo
że wciąż go prosiła: „Jedź, synu, jedź, zobacz, co się tam dzieje. Chciałem od razu coś z tym domem zrobić, kiedy ją zabierałem, sprzedać,
choćby za bezcen, lub oddać na przedszkole, na dom opieki, władze
by chętnie wzięły. Mógłbym nawet dołożyć do remontu, lecz matka
nie chciała słyszeć. Wróci, zapewniała mnie. Podleczy się i wróci.
A chociażby umrzeć, to wróci, mam ją zawieźć, bo chciałaby umrzeć
we własnym domu.”
Dopiero w pewien czas po śmierci matki, postanowił się wywiązać
z danej obietnicy, bo wobec śmierci nie tak łatwo przychodzi odkładanie
zobowiązań, jak łatwo wobec życia. Chciał też sprawdzić, na ile odnajdzie
w opuszczonym domu bliskie ślady siebie, był przekonany, że w każdym
miejscu człowiek coś zostawia po sobie, że żadne miejsce nie jest bezludne,
jeśli kiedykolwiek ktoś w nim mieszkał.
Był jeden jeszcze powód tych odwiedzin, od pewnego czasu nosił się
z myślą o wybudowaniu własnego domu. Miał to być sposób na ogarnięcie się, bo nie ułożył sobie dotąd życia, żył kawałkami, fragmentami,
strzępkami, częstokroć chwilami, można by rzec, na wyrywki, od przypadku
do przypadku. Nie potrafił zbudować trwałych relacji z Marią, która go
kochała i którą kochał, ani z żadną inną kobietą.
Zmieniał miejsca pracy, adresy zamieszkania. „Nachodziła mnie
czasem myśl, czyby nie kupić domu, a może bym się przywiązał.
Ktoś mi ze znajomych doradzał, że lepiej wybudować, ściślejszy ma
się wtedy związek, lepiej się taki dom trzyma. Osadza cię, wkopuje
niemal w ziemię i to bywa, na głębokość paru pokoleń. Taki dom
ciągnie, nawet gdy się znajdziesz na drugim końcu świata. Nie
ludzie, nie kraj, dom.”
Kierowany tymi myślami wyruszył w drogę. Po przyjeździe do miasteczka odwiedził krawca Radzikowskiego, który uprzedził go, że dom
jest zrujnowany i jego obecny widok może zaboleć. Mężczyzna żachnął
się, nie przypuszczał, aby mogło go coś jeszcze zaboleć.
Stanął przed domem i zobaczył, że nie było ani jednej szyby w oknach,
zarówno na górze, jak i na parterze, a z balkonu wystawały tylko
podpiłowane szyny. Drzwi wejściowe zamknięte były na klucz, tak jak
je zamknął, gdy zabierał matkę do siebie. Drzwi od podwórka nie było,
94
Dom zamieszkany
tylko cztery deski przybite u góry oraz u dołu futryny i zostawione
wąskie przejście, tędy wszedł do środka. W sieni nie było schodów na
strych, nigdzie żadnych sprzętów, w pokojach podłogi były zerwane.
Chodząc po opustoszałych pomieszczeniach mężczyzna z trudem
przywołuje obraz domu zamieszkanego i wyposażonego: w obszernej
sieni etażerka, wieszak na okrycia, szafka na buty, drzwi do kuchni,
schody wiodące do piwnicy, wejście do niej nakryte drewnianą pokrywą.
Z kuchni jedne drzwi do przyległego pokoju, z oknem na ulicę, a drugie
do szerokiego jasnego przedpokoju, do którego światło pada z okienka
nad drzwiami wejściowymi, tu schody prowadzące do trzech małych
pokoików na piętrze, stąd na strych, z przedpokoju także wejście do
dużego pokoju.
W dużym pokoju stół, przy którym jadali niedzielne obiady, kredens,
w nim talerze, filiżanki, szklanki, kieliszki, matka do kredensu wkładała
także kartki i listy. Korespondencji było sporo także w szafie na ubrania:
na półce z kapeluszami, chustkami, szalikami, rękawiczkami. Najwięcej
listów jeszcze przedwojennych, z młodości, pisanych do niej przez adoratorów, matka chowała na strychu w kufrze.
Z dużego pokoju wszedł do kuchni, tu: „jak pewnie w każdym domu,
spędzaliśmy najwięcej czasu. Kuchnia ma to do siebie, że zwalnia człowieka z wszelkich pozorów, przymusów, konieczności. W kuchni najlepiej się jadło, najlepiej się rozmawiało, najlepiej milczało. (…) Kuchnia
to jakby serce domu, niezależnie ile się ma pokojów. W każdym razie
tak było w mojej młodości. Można by powiedzieć, jaka kuchnia, taki
dom, w tym znaczeniu, jacy mieszkają w nim ludzie, czy nie mogą żyć
bez siebie, czy ledwie się znoszą. Na wsiach, ale i naszym miasteczku,
panny młode wnoszono od ślubu do domu przez kuchnię. Mówiło się,
że w kuchni mieszka pamięć.”
Widok zdewastowanego przez przygodnych użytkowników tego pomieszczenia poraził go. Miał wrażenie, że znalazł się w jaskini: „jakieś
drzwi w kawałki porąbane leżały tuż obok wypalonego ogniska. Na
środku, na płacie blachy, co i tak nie zapobiegło temu, że podłoga była
wokół wypalona, pogasłe węgle, a w jednym z rogów góra popiołu.
Nie mogłem tego zrozumieć, bo ostała się jeszcze kaflowa kuchnia (…)
bezpieczniej byłoby w niej palić. (…) Całą kuchnię, poza tym kręgiem
wokół ogniska, zaścielały barłogi. Stłamszone, zmierzwione, zarzucone
95
Rozdział II
brudnymi, śmierdzącymi łachami (…) a między nimi butelki po wódce,
winie, piwie, denaturacie, do tego prezerwatywy.”
Barbarzyńskie zbezczeszczenie serca domu-kuchni starło w jednej
chwili wszelką pamięć. Patrząc na dobrze znane sobie miejsce nie miał
poczucia, że wydobywa z pamięci jego wyposażenie, lecz jedynie odgaduje, co powinno tu być: stół, krzesła, kozetka, na ścianie krzyżyk, obraz
święty i obraz namalowany przez siebie, makatki, a przy drzwiach do
przedpokoju kalendarz.
To, co zobaczył, nie zabolało, gorzej – poraziło go. Jego pamięć została
sparaliżowana.
Odczuł, że został pozbawiony więzi z domem rodzinnym.
Związany desperacką prośbą-nakazem matki, by domu nie sprzedawać
ani nie oddawać, nie zapobiegł jego upadkowi. Dopuścił, aby rodzinny
dom popadł w ruinę.
Opuszczony dom niszczał, ulegał działaniom natury, ale przede
wszystkim narażony był na niszczycielskie działania ludzi. Obecny stan
budynku był smutnym obrazem zamieszkanego dawniej domu.
96
Rozdział trzeci
Dom upragniony
Kuncewiczówka, okaz kamienno-drewnianej architektury kazimierskiej
Rozdział III
„... Panie, niechaj mieszkam w tym gniaździe ojczystym,
A Ty mię zdrowiem opatrz i sumnieniem czystym,
Pożywieniem ućciwym, ludzką życzliwością,
Obyczajmi znośnymi, nieprzykrą starością.”
Jan Kochanowski „Na dom w Czarnolesie” 27
W Sycynie miał rodzinny dom, w Czarnolesie swój dom upragniony.
Do gniazda ojczystego prowadziła Jana Kochanowskiego długa trasa wiodąca przez miasta uniwersyteckie, kraje europejskie, małopolskie dwory
magnackie, dwór Jego Królewskiej Mości Zygmunta Augusta.
Kochanowski urodził się w roku 1530 w Sycynie, jego ojciec Piotr
Kochanowski miał wtedy 45 lat, matka Anna z Białaczowskich herbu
Odrowąż – 23 lata. Kochanowscy byli właścicielami kilku wsi w ziemi
radomskiej, w tym Sycyny i połowy Czarnolasu. Jan miał liczne rodzeństwo: cztery siostry i sześciu braci; najstarszy z braci był Kasper,
młodsi od Jana byli Piotr, Mikołaj, Andrzej, Jakub i Stanisław.
Jako czternastolatek Jan opuścił rodzinny dom w Sycynie, by uczyć
się na Wydziale Sztuk Akademii Krakowskiej, gdzie uzyskał wykształcenie średnie dające mu możliwość podjęcia studiów uniwersyteckich.
Sytuacja rodziny uległa zmianie, gdy zmarł ojciec (1547). Obowiązki
związane z wychowaniem dzieci i ich wykształceniem przejęła matka
a wraz z najstarszym synem zarządzała gospodarstwem. Warunki
materialne rodziny pozwoliły, by Jan w roku 1551 rozpoczął studia na
uniwersytecie w Królewcu. Była to nowoczesna uczelnia protestancka
o profilu humanistycznym założona przez księcia pruskiego Albrechta
Hohenzollerna. Studiując w środowisku innowierczym Jan pozostał
katolikiem, na co wpływ miał miało domowe wychowanie religijne
i postawa matki. Podczas nauki w Królewcu Kochanowski zaczął pisać
wiersze.
Kolejnym ośrodkiem akademickim, w którym Kochanowski studiował
była Padwa, gdzie przebywał z przerwami pięć lat. W latach 1552-1555
studiował z Janem Krzysztofem Tarnowskim, jego ojciec hetman wielki
koronny Jan Amor Tarnowski otoczył opieką Kochanowskiego, którego
27 Jan Kochanowski, Fraszki, Warszawa 1982.
98
Dom upragniony
był powinowatym, żona hetmana i matka Jana były Odrowążówny. Gdy
skończyła się podróż edukacyjna Jana Krzysztofa Tarnowskiego wraz
z nim do kraju wrócił Kochanowski 28. Nie mając funduszy na dalsze
kształcenie, na czym mu bardzo zależało, zwrócił się o pomoc do
księcia Hohenzollerna, który przyznał mu stypendium w wysokości
50 marek srebra.
W 1556 roku mógł Kochanowski wyjechać na studia na dłuższy
okres, ale w 1557 otrzymał wiadomość o śmierci matki i zdecydował
się pojechać do Sycyny. Trzeci raz wyruszył do Padwy w roku 1558,
rok później wracał już do Polski podróżując przez Francję, do kraju
przyjechał w roku 1559.
Przed kilku laty Jan Kochanowski wyjeżdżał na studia jako nieznany
młody szlachcic, po okresie studiów na sławnym uniwersytecie w Padwie,
przyjechał do Polski jako znany poeta łaciński ceniony w środowisku
twórców.
Pisał wówczas głównie po łacinie, ale miał już w swym dorobku ważny
polski utwór napisany na ten czas w Paryżu na nauce będąc, hymn „Czego
chcesz od nas, Panie”. 29
Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?
Czego za dobrodziejstwa, którym nie masz miary?
Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie:
I w otchłaniach, i w morzu, na ziemi, na niebie.
Złota też, wiem, nie pragniesz, bo to wszytko Twoje,
Cokolwiek na tym świecie człowiek mieni swoje.
Wdzięcznym Cię tedy sercem, Panie, wyznawamy,
Bo nad to przystojniejszej ofiary nie mamy.
Tyś Pan wszytkiego świata. Tyś niebo zbudował
I złotymi gwiazdami ślicznieś uhaftował.
Tyś fundament założył nieobeszłej ziemi
I przykryłeś jej nagość zioły rozlicznemi.
Za Twoim rozkazaniem w brzegach morze stoi
A zamierzonych granic przeskoczyć się boi.
28 Jan Amor Tarnowski zmarł w roku 1561, Kochanowski pożegnał wielkiego patriotę
i mecenasa kultury poematem funeralnym O śmierci Jana Tarnowskiego.
29 Jan Kochanowski, Pieśni, Warszawa 1972.
99
Rozdział III
Rzeki wód nieprzebranych wielką hojność mają,
Biały dzień a noc ciemna swoje czasy znają,
Tobie k woli rozliczne kwiatki Wiosna rodzi,
Tobie k woli w kłosianym wieńcu Lato chodzi,
Wino Jesień i jabłka rozmaite dawa,
Potym do gotowego gnuśna Zima wstawa.
Z Twej łaski nocna rosa na mdłe zioła padnie,
A zagorzałe zboża deszcz ożywia snadnie.
Z Twoich rąk wszelkie źwierzę patrza swej żywności,
A Ty każdego żywisz z Twej szczodrobliwości.
Bądź na wieki pochwalon, nieśmiertelny Panie!
Twoja łaska, Twa dobroć nigdy nie ustanie.
Chowaj nas, póki raczysz, na tej niskiej ziemi,
Jedno zawżdy niech będziem pod skrzydłami Twemi.
Kochanowski podczas studiów na uniwersytecie padewskim oraz
w trakcie europejskich podróży miał okazję pełniejszego poznania
bogactwa kultury renesansu. Zdobyta wiedza i doświadczenie życiowe umocniły w nim humanizm chrześcijański, zagadnienia religijne
ujmował w swoich utworach ukazując zasadnicze znaczenie wiary dla
człowieka. „Czego chcesz od nas, Panie” jest manifestem światopoglądu
religijnego poety.
Po przyjeździe do kraju Kochanowski spotyka się z rodziną, dokonują
podziału rodowego majątku, zostaje dziedzicem części Czarnolasu. Majątek nie jest duży, dlatego poeta musi szukać innych źródeł dochodów,
bo pisanie nie przynosi korzyści materialnych.
Renesansowy humanizm wyznaczał twórczości poetyckiej rolę służebną, bywała to służba możnemu mecenasowi, bywała to też służba społeczeństwu, narodowi, wierze – była spełnianiem powinności. Jan Kochanowski
jako niezamożny szlachcic służył możnym mecenasom: rodom magnackim
Tęczyńskich, Tarnowskich, Myszkowskich. Jan Kochanowski – poeta
i renesansowy humanista służył narodowi.
Sytuację materialną Kochanowskiego poprawiła znacząco opieka
podkanclerza koronnego i biskupa Piotra Myszkowskiego, dzięki jego
wstawiennictwu Kochanowski został dworzaninem królewskim i uzyskał godność sekretarza Jego Królewskiej Mości Zygmunta Augusta.
100
Dom upragniony
Myszkowski zrzekł się także jednego ze swoich beneficjów i polecił na
nie Kochanowskiego, była to prebenda 30 złożona z kilku wsi.
Jan Kochanowski, zgodnie z ówczesnym obyczajem, po przyjęciu
niższych święceń duchownych mógł zostać proboszczem. Obowiązków
duszpasterskich nie pełnił osobiście, majątkiem zarządzał przez prawnego
zastępcę i pełnomocnika.
Pozycja poety dworskiego nie odpowiadała ambicjom Kochanowskiego
poety miary europejskiej, który w ojczyźnie za „Pieśni” z hasłem Służmy
poczciwej sławie i „Fraszki” afirmujące postawę humanisty szczególnie
ceniącego przyjaźń, zdobył szacunek, podziw i tytuł „Kochanie wieku tego”.
Jako poeta dworski służył swoim piórem mecenasom i występował w ich
imieniu, w zachowanych aktach sądowych figuruje jako służebnik jegomości
pana wojewody lubelskiego Jana Firleja, pisał teksty publicystyczne pod
ich wpływem, reprezentował ich w sprawach państwowych nie zawsze
zgodnie z własnymi poglądami, jak 26 listopada 1575 roku, kiedy zabrał
głos na polu elekcyjnym, gdzie szlachta zebrała się, by dokonać wyboru
króla po ucieczce Henryka Walezego. „Pamiętnikarz Świętosław Orzelski
zanotował; Mowa Kochanowskiego, człeka niegłupiego, zdawała się nie
odpowiadać jego wziętości, jednak przez uszanowanie dla osoby poety
wysłuchano ją powolnym uchem.” 31
Kochanowski chciał być niezależny, by osiągnąć ten cel musiał najpierw
zgromadzić majątek a chcąc zgromadzić majątek popadał w zależność.
Dręczący problem wyboru między różnymi drogami życia wywołuje
jednocześnie gorycz i dumę, poeta daje im wyraz w utworach. W wierszu „Marszałek” bohater wypowiada krytyczną opinię o środowisku
dworskim, deklarując jednocześnie, ja z inszej gliny ulepiony. (…) Ani ja
dbam o pompę, ani o infuły,/Uczciwe wychowanie – to moje tytuły. Słowa
te uznać można za osobistą wypowiedź Jana Kochanowskiego, który
w środowisku dworskim nie czuł się dobrze, był samotny.
Talentem wyrastał ponad dworskie otoczenie a życiowymi zasadami
drażnił, niejeden będzie mojej radzie wielce się dziwował. On nie chce się
zmienić, ani dostosować.
30 prebenda – część dochodów kościelnych przypadająca określonym osobom duchownym
31 [w:] Jerzy Ziomek, Literatura Odrodzenia, Warszawa 1989.
101
Rozdział III
„A mnie więc, który k`stołu nie umiem błaznować
Ani, wydąwszy, coraz gęby nadstawować,
Potrzeba kłosy zbierać, nie chcę li nauki
Uczyć się trudnej dla obrocznej sztuki.[…]
Przeto, jakom powiedział, mądrze to Bóg sprawił,
Kiedy ludzi róznemi sprawami zabawił.
Ten, stworzywszy część ludzi chciwych na pieniądze,
Mnie, za co Mu dziękuję, stworzył bez tej żądze.
Ani ja dbam o pompę, ani o infuły,
Uczciwe wychowanie – to moje tytuły.
Więc kto będzie chciw na grosz i złoto miłował,
Ten będzie mojej radzie wielce się dziwował,
Nie wiedząc, żem ja z inszej gliny ulepiony;
Ja miernością, a on snadź żądzą przesadzony. […]
To tylko krótko powiem, dochody szczuplejsze,
Ale myśl bezpieczniejsza i serce wolniejsze.”
Rozterki etyczne, świadomość rangi artystycznej swojej twórczości,
niezgoda na dalsze kompromisy życiowe, może niespełnione nadzieje, czy
nieznośna atmosfera intryg dworskich – każdy z tych powodów lub ich
splot – mógł mieć wpływ na decyzję o zakończeniu okresu dworskiego.
Kochanowski potrzebuje stabilnej sytuacji życiowej, pragnie mieć
dom, rodzinę, jako poeta chciałby uwolnić się od obrocznej sztuki. Często
jeździ do Czarnolasu, na ojcowiznę, z tym miejscem łączy dalsze życie.
Pragnienie swojego przyszłego domu wyraził we fraszce „Na dom
w Czarnolesie”.
Panie, to moja praca, a zdarzenie Twoje;
Raczyż błogosławieństwo dać do końca swoje!
Inszy niechaj pałace marmórowe32 mają
I szczerym złotogłowem ściany obijają,
Ja, Panie, niechaj mieszkam w tym gniaździe ojczystym,
A Ty mię zdrowiem opatrz i sumnieniem czystym,
Pożywieniem ućciwym, ludzką życzliwością,
Obyczajmi znośnymi, nieprzykrą starością.
32 Archaiczna forma „marmór”, marmórowe. Współczesna pisownia; marmurowe
102
Dom upragniony
Dworski etap drogi życiowej zamyka Kochanowski zwrotem prebendy
w roku 1574, zrzeka się prepozytury poznańskiej i odstępuje probostwo
zwoleńskie. Korzystanie z prebendy wykluczało założenie rodziny,
decyzja jej zwrotu oznaczała, że Jan Kochanowski ma serce wolniejsze
od zobowiązań, ale chyba już zajęte osobą Doroty Podlodowskiej, która
rok później została jego żoną.
Znaczące jest z czego rezygnuje poeta, a co wybiera. Ma czterdzieści
cztery lata, poznał europejskie środowiska intelektualne, życie szlacheckie, dworskie. Był studentem, dworzaninem, duchownym. Poznał
osoby oddane sprawom ojczyzny lub dbające wyłącznie o własne korzyści.
Zaznał sławy poetyckiej i doznał upokorzeń.
Bogaty o te doświadczenia wybiera, co w życiu najwyżej ceni – „gniazdo
ojczyste”, dom, rodzinę, wartości utożsamiane z rodzinnym szlacheckim
domem.
Wartości te wymienia we fraszce „Na dom w Czarnolesie”. Utwór znajduje
się w księdze trzeciej „Fraszek”, którą rozpoczyna „Do gór i lasów” zawierająca motywy autobiograficzne. Także we fraszce „Na dom w Czarnolesie”
poeta nawiązuje do osobistych przeżyć. Na wstępie podmiot liryczny
zwraca się do Boga z podziękowaniem za dotychczasowe osiągnięcia
życiowe, które stały się jego udziałem dzięki Bożej opiece: Panie, to moja
praca, a zdarzenie Twoje. Wie, że wszystko co dotąd osiągnął, stało się za
przyczyną Boga, z Jego woli. Dokonując wyboru nowej drogi życiowej Kochanowski zwraca się z prośbą: raczyż błogosławieństwo dać do końca swoje!
Prosi Pana o dom, w którym panowałyby cenione przez niego wartości:
zdrowie, czyste sumienie, dostatek, szacunek u ludzi, stosowne do stanu
postępowanie a na końcu drogi życiowej – spokojna starość.
Kompozycja fraszki „Na dom w Czarnolesie” nawiązuje do modlitwy
„Ojcze nasz”. Kochanowski niejednokrotnie prowadzi wzruszające i dramatyczne rozmowy z Bogiem o sprawach ważnych nie tylko dla niego, ale
dla każdego człowieka. Utwory te otwierały drogę do Boga, przykładem
dwie fraszki zatytułowane „Do Pana”33 towarzyszące fraszce „Na dom
w Czarnolesie”.
Poeta przekonany że Bóg prowadzi w dobrych sprawach, prosi, by złe
oddalał, wszystko co niezgodne z Jego wolą doprowadzał do zguby. Aby
za Jego przyczyną człowiek czynił dobro.
33 Jan Kochanowski, Fraszki, Warszawa 1982.
103
Rozdział III
Do Pana
Panie, co dobre, raczy dać ze swej strony,
Lubo proszony, lubo nie proszony;
A złe oddalaj od człowieka wszędzie,
Choć go kto prosić nieobacznie będzie.
(ks. III nr 37)
Do Pana
Bóg tylko ludzkie myśli wiedzieć może
I ku dobremu samże dopomoże;
Ale cokolwiek przeciwnego Jemu,
Dobrze nie padnie, by więc najmędrszemu.
Wszystko wiesz, Panie: zgub, co przeciw Tobie,
A zdarz, jako Pan, coś ulubił sobie.
(ks. III nr 2)
Fraszka „Na dom w Czarnolesie” w wątku dziękczynno-błagalnym
nawiązuje do hymnu „Czego chcesz od nas, Panie”, w którym poeta
określił religijną formę wdzięczności człowieka za dobrodziejstwa
i hojne Boże dary: Wdzięcznym Cię tedy sercem, Panie, wyznawamy,/Bo
nad to przystojniejszej ofiary nie mamy. Człowiek wzajemnie ofiarowuje
się Bogu, składa w darze swoje serce, życie, talent.
We fraszce „Na dom w Czarnolesie” nie ma opisu domu w sensie
fizycznym, jest obraz domu jako wartości. Wpływ na jego kształt miał
zapewne dom rodzinny w Sycynie i rada brata Mikołaja, aby świata tego
w dom swój nie wpuszczał, ale przed nim zamykał.
Ojcowizna Jana Kochanowskiego w połączeniu z postawą poety wdzięcznym sercem wyznającego Pana nabiera znaczenia Bożej ojcowizny.34
Około roku 1575 Kochanowski rozpoczął etap życia czarnoleskiego.
Ożenił się z Dorotą Podlodowską, której przymioty osobiste trzykroć
34 „Ojczyzna w swoim pierwotnym sensie oznacza to, co odziedziczyliśmy po ziemskich
ojcach i matkach. Ojcowizna, którą zawdzięczamy Chrystusowi, skierowuje to, co należy
do dziedzictwa ludzkich ojczyzn i ludzkich kultur, w stronę wiecznej ojczyzny. Chrystus
mówi: „Wyszedłem od Ojca i przyszedłem na świat; znowu opuszczam świat i idę do
Ojca” ( J 16, 28). (…) Ojczyzna jako ojcowizna jest z Boga, ale równocześnie jest w jakimś
znaczeniu również ze świata.” Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005.
104
Dom upragniony
szczęśliwy uwiecznił w tekstach poetyckich wychwalając urodę żony, jej
stateczność jako pani domu oraz dobrej towarzyszki życia:
„Żona uczciwa ozdoba mężowi
I najpewniejsza podpora domowi,
Na niej rząd wszytek, swego męża
Głowy korona (…) Trzykroć szczęśliwy, któremu Ty zdarzysz
Ten związek, Panie…”
Księgi wtóre. Pieśń 10.
Zamieszkał w upragnionym własnym domu, na wsi spokojnej, wsi wesołej. Mógł tu ulegać swojej fascynacji przyrodą i odkrywać jej wielkość
w zwyczajności, jak w lipie ocieniającej dworek czarnoleski, którą uczynił
bohaterką trzech fraszek pod jednakowo brzmiącym tytułem „Na lipę”.
W jednej (ks. II 6) lipa zaprasza: Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni
sobie! usatysfakcjonowana, że pan ceni ją Jako szczep napłodniejszy w hesperyskim sadzie. W drugiej (ks. III 6) lipa napomina poetę, by w podzięce
za cień w upalne dni, obdarował ją rymem pochwalonym,/Co by zazdrość
uczynić mógł nie tylko płonym, 35/ ale i płodnym drzewom. A w trzeciej (ks. III 7)
bohaterka fraszki żartobliwie skarży się: Przypatrz się, gościu, jako on list
mój zielony/Prędko uwiądł (…[bo]…) mię złego poety wirsze zaleciały.
Przyroda czarnoleska i ludowe obrzędy sobótkowe, w których uczestniczył z domownikami, zainspirowały Kochanowskiego do napisania „Pieśni
świętojańskiej o Sobótce”. Dwanaście Panien śpiewa piosenki o zaletach
życia na wsi, pracach wyznaczanych przez pory roku, o świętowaniu,
odpoczynku, zabawach i biesiadowaniu, o miłości, zdradzie i zazdrości.
Jedna z nich wysławia urodę Doroty Kochanowskiej. Zakochany mąż dumny
ze swej pięknej żony wyrazy swojego zachwytu ujął w pieśni Panny XI:
„Nieprzepłacona Doroto,
co między pieniędzmi złoto,
co miesiąc między gwiazdami,
Toś ty jest między dziewkami”
35 płonym – nieowocującym
105
Rozdział III
Dorota, zdaniem Kochanowskiego, wyróżnia się urodą spośród wszystkich panien:
„brwi wyniosłe i czarnawe,
a oczy dwa węgla prawe.
Usta twoje koralowe,
a zęby szczere perłowe;
szyja pełna, okazała,
piersi jawne, ręka biała.”
Szczęśliwy czarnoleski czas! Pan Bóg obdarował go dobrą, mądrą
i piękną żona, i tą radością dzieli się poeta ze wszystkimi.
Dom wypełnią wkrótce głosy dzieci. Dorota i Jan Kochanowscy
byli rodzicami czterech córek i syna pogrobowca.
Do domu w Czarnolesie docierają także smutne wiadomości
rodzinne: o śmierci starszego brata poety, Kaspra, kilka lat później – młodszego brata Mikołaja, którego dziećmi Kochanowski się
zaopiekował. W roku 1579 dom czarnoleski pogrążył się w żałobie.
Zmarły dwie córki, niespełna trzyletnia Urszula a za siostrą prędko
pospieszyła Hanna.
Kochanowski w swoim upragnionym domu przeżywa dramat jako
ojciec i myśliciel. Szczególnie dotknęła go śmierć Urszuli, obserwując córeczkę widział w niej dziedziczkę talentu poetyckiego, na nią
lutnia dziedzicznym prawem spaść miała. Swój ojcowski ból i refleksje
wywołane śmiercią najmilsze cory uwiecznił w „Trenach”.
Ubolewając nad stratą, jaką ponieśli oboje rodzice, poeta zawarł
w „Trenach” również opisy życia rodzinnego i zwyczajów panujących
w czarnoleskim domu.
„Nigdy ona po ranu karmie nie wspomniała,
Aż pierwej Bogu swoje modlitwy oddała.
Nie poszła spać, aż pierwej matkę pozdrowiła
I zdrowie rodziców swych Bogu poruczyła.
Zawżdy się uradować i przywitać z drogi,
Każdej roboty pomóc, dla każdej posługi
Uprzedzić było wszytki rodziców swych sługi”
(Tren XII)
106
Dom upragniony
„(…) po paciorek do mnie przychodziła,
Skoro z swego posłania rano się ruszyła.
Giezłeczko białe na niej, włoski pokręcone,
Twarz rumiana, a oczy ku śmiechu skłonione.”
(Tren XIX)
Dzieci wychowywane były w wierze i szacunku dla rodziców: dzień
zaczynał się od porannej modlitwy z ojcem, przed pójściem spać
serdeczne uściski z matką i modlitwa w intencji rodziców. Panował
zwyczaj radosnego witania przez dzieci ojca wracającego do domu,
przyzwyczajano je także do pomagania rodzicom. Między rodzicami
i dzieckiem była bliska więź. Panowała miła atmosfera wywołana
radosnym usposobieniem Urszulki, jej śpiewem i zabawami, w które
włączali się dorośli.
„Nowe piosnki sobie tworząc, nie zamykając
Ustek nigdy, ale cały dzień prześpiewając,”
(Tren VI)
„Rzuć się ojcu do szyje ręczynkami swemi!”
(Tren III)
„Tyś za wszytki mówiła, za wszytki śpiewała,
Wszytkiś w domu kąciki zawżdy pobiegała.
Nie dopuściłaś nigdy matce się frasować
Ani ojcu myśleniem zbytnim głowy pasować,
To tego, to owego wdzięcznie obłapiając
I onym swym uciesznym śmiechem zabawiając.”
(Tren VIII)
Jan Kochanowski w „Trenach” swoje prywatne przeżycia przekształcił w ponadczasowe zmagania się człowieka z cierpieniem, klęską
życiową, przeciwnościami losu.
Jak inne jego utwory otwierały drogę do Boga, „Treny” dawały religijną pociechę: Skryte są Pańskie sądy, należy o tym pamiętać i ludzkie
sprawy znosić po ludzku. Słowa te zamykają cały poemat.
107
Rozdział III
„Ledwie mię na godzinę przed świtaniem swymi
Sen leniwy obłapił skrzydły czarnawymi.
Natenczas mi się matka właśnie ukazała,
A na ręku Orszulę moję wdzięczną miała, (…)
Patrzę, co dalej będzie, aż matka tak rzecze: (…)
Skryte są Pańskie sądy; co się Jemu zdało,
Najlepiej, żeby się też nam podobało. (…)
Tego się, synu, trzymaj, a ludzkie przygody
Ludzkie noś; jeden jest Pan smutku i nagrody.”
(Tren XIX – albo sen)
W Czarnolesie powstały trzy arcydzieła: „Odprawa posłów greckich”, „Psałterz Dawidowy”, „Treny”. Rodowa posiadłość okazała się
miejscem sprzyjającym twórczości poetyckiej Jana Kochanowskiego,
pragnącego ukazać w swych utworach piękno otaczającego świata
oraz panujący w nim porządek moralny, któremu poddany jest każdy
człowiek, w każdym czasie.
W czarnoleskim domu poeta mieszkał dziewięć lat – do swojej śmierci
w 1584 roku.
108
Dom upragniony
„Wszyscy możemy uczyć się od niej,
jak z Chrystusem budować...”
św. Jan Paweł II
Święta Kościoła katolickiego. Wzór patriotki. Polka wszech czasów.
Czym zasłużyła się Julia, córka Antoniego hr. Ledóchowskiego i Józefiny
hr. Salis-Zizers, urodzona w Loosdorf (Austria), w wieku osiemnastu lat
zamieszkała w rodzinnej posiadłości w Lipnicy Murowanej, od dwudziestego drugiego roku życia w krakowskim klasztorze urszulanek jako s.
Maria Urszula od Jezusa, od 1907 roku działająca w Rosji, po wybuchu
pierwszej wojny światowej w krajach skandynawskich?
Odpowiedzią są słowa św. Jana Pawła II: „Wszyscy możemy uczyć
się od niej, jak z Chrystusem budować świat bardziej ludzki – świat,
w którym coraz pełniej będą realizowane takie wartości, jak sprawiedliwość, wolność, solidarność, pokój. Od niej możemy uczyć się, jak na
co dzień realizować „nowe przykazanie miłości” 36.
Świat bardziej ludzki budowała s. Urszula w wymiarze duchowym
i materialnym. Organizowała środowiska osób potrzebujących warunków do rozwoju osobistego, opieki lub pomocy materialnej, pragnących
domowych warunków do godnego życia. Zakładała, otwierała i prowadziła szkoły, internaty, dom opieki oraz domy zakonne. Każdy z tych
domów był w aktualnych warunkach historycznych i społecznych formą
wypełniania nowego przykazania miłości.
Gdziekolwiek by Pan Bóg pokierował jej drogę życia, tam służyła
potrzebującym wiernie wypełniając wybrane dla siebie hasło ślubów
zakonnych: „Palić, spalać się miłością”. W klasztorze urszulanek w Krakowie pracowała dwadzieścia jeden lat, najpierw jako wychowawczyni
w internacie, potem jako przełożona domu kierowała internatem,
w tym czasie założyła pierwszy w Polsce akademik dla studentek Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wyróżniała się talentem pedagogicznym
i organizatorskim.
Z błogosławieństwem papieża Piusa X w roku 1907 wyjechała z dwiema siostrami prowadzić działalność ewangelizacyjną w nieprzyjaznej
Kościołowi katolickiemu Rosji . Jestem zakonnicą, ale tu pracuję jako
36 Jan Paweł II podczas uroczystości kanonizacji św. Urszuli Ledóchowskiej (2003).
109
Rozdział III
świecka: chodziła w czarnych świeckich sukniach i występowała jako
hrabina Ledóchowska, bo działalność zakonów katolickich była zakazana
w Imperium Rosyjskim. W Petersburgu prowadziła zajęcia dydaktyczno
-wychowawcze w kierowanym przez siebie internacie oraz w gimnazjum
parafialnym dla córek rosyjskiej polonii.
Po roku działały już dwie placówki: w Petersburgu i nowo utworzona
nad Zatoką Fińską w Merentähti, gdzie s. Urszula uzyskała zgodę na
otwarcie prywatnej szkoły żeńskiej z internatem, pod warunkiem że
nie będzie mogła mieć klasztoru. Kupiła dom dla wspólnoty i nadała mu
nazwę „Gwiazda Morza”. Sprawy układały się pomyślnie: „Dobrze się
obydwa domy: i w Petersburgu, i w Merentähti, sprawowały.” Sytuacja
wkrótce się zmienia, wskutek narastających represji wobec kościoła
katolickiego s. Ledóchowska wyjechała z Petersburga.
Po wybuchu I wojny światowej, jako osoba legitymująca się paszportem
austriackim, dostała nakaz opuszczenia Rosji na zawsze: „Dają mi trzy
dni na uregulowanie swoich spraw.” Przeniosła się do Szwecji, chcąc
być jak najbliżej wspólnoty i wkrótce w Djurholmie pod Sztokholmem
otworzyła szkołę dla dziewcząt. Z Petersburga do Szwecji przenoszą się
pozostałe siostry, kilka miesięcy później przyjedzie tu z Rosji uwolniony
abp Andrzej Szeptycki.
Siostra Ledóchowska mimo wielu zajęć związanych z prowadzeniem
szkół i kierowaniem internatu przyjęła zaproszenie Henryka Sienkiewicza do pracy na rzecz Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny, organizowała pomoc materialną, prowadziła wykłady, pisała artykuły i odezwy
apelując o pomoc dla Polaków37. Działalność oświatowo-wychowawczą
oraz narodowo-społeczną w różnych krajach prowadziła dzięki znajomości języków.
Urodzona w polskim domu w Austrii, absolwentka Instytutu NMP
w Sankt Polte, następnie zamieszkała w w Lipnicy Murowanej – biegle
posługiwała się językiem polskim i niemieckim. Prowadząc szkoły,
ucząc i głosząc wykłady nauczyła się języka rosyjskiego, norweskiego
i szwedzkiego. Powiedziała o sobie: byłam tylko pionkiem na szachownicy,
którym wyższa ręka kierowała, rządziła, przerzucając z miejsca na miejsce, z kraju do kraju. Po Krakowie, Petersburgu i Djurholmie miejscem
spełniania zamiarów Bożych przez s. Ledóchowską okazał się Alborg.
37 Za zaangażowanie w tej działalności s. Urszula Ledóchowska otrzymała tytuł Honorowy Członek Komitetu Pomocy Polsce w Vevey
110
Dom upragniony
Miała wieloletnie doświadczenie w nauczaniu, organizowaniu oraz
zarządzaniu, gdy ojciec Sassen, kamilianin pracujący w środowisku
polskich emigrantów w Danii, zwrócił się do niej z prośbą, by zbudowała
w Alborgu domu dla osieroconych dzieci polskich robotników sezonowych. To zadanie, według niej, przekraczało własne możliwości i siły.
Rozumiała wielką potrzebę powstania domu dla sierot, rozumiała o.
Sassena, który coraz bardziej nalegał, ale jak wyznała; „Ta praca w Danii
strachem mnie przejmowała (…). Od dwóch lat już odmawiałam. (…)
Powstanie nowego domu to zawsze poważne troski, ale szczególnie ich
wiele, gdy jest to dom rozpoczynający pracę w obcym kraju, w nieznanych warunkach, i co najwięcej przysparza kłopotów – bez żadnego
kapitału oprócz własnych rąk.” 38
Zwlekała z ostateczną odpowiedzią. Rozeznawała, czego Bóg od
niej oczekuje. Prosiła o radę swego brata Włodzimierza, 39 radził, by
spróbowała: „Jego rada – to dla mnie światło Boże”. Przygotowała się
duchowo do nowych obowiązków. Odprawiła rekolekcje z dala od zgiełku
świata, wyciszenie duchowe i modlitwy były jej bardzo potrzebne, bo
zbudowanie katolickiego domu opieki dla polskich sierot w Danii było
zadaniem trudnym. „Po skończonych rekolekcjach wyruszyłam więc,
pełna odwagi, do Alborga”.
Kolejny raz pozwoliła Bogu posłużyć się sobą w Jego dziele. Ojciec Sassen
powitał s. Urszulę z radością, jej przybycie dawało nadzieję, że osierocone
dzieci będą miały dom. Budowanie domu nie oznaczało zaczynania od
fundamentów – w Alborgu były wystawione na sprzedaż wille, które
można było przystosować do potrzeb dzieci. Siostra Urszula z pomocą
ojca Sassena przejrzała oferty sprzedaży i wspólnie wybrali do kupna
dom: „ładny, choć skromny – z ogródkiem, odpowiedni na ochronkę.
Naprzeciwko był też duży ogród należący do willi „Skraenten”, więc
powietrze będzie dobre.” Dom położony w dobrym sąsiedztwie z możliwością poszerzenia terenu, dzieci czekają, ksiądz pełen dobrych chęci.
Potrzebne są pieniądze, których nie miał ani o. Sassen, ani s. Urszula.
Zaczyna więc działać: Z dobrą wolą, ufnie, wytrwale naprzód, ku niebu.
Przygotowała cykl wykładów o sytuacji w Polsce i losach Polaków:
38 Święta Urszula Ledóchowska, Byłam tylko pionkiem na szachownicy. Wspomnienia z lat
1886 -1924, Częstochowa 2007.
39 młodszy brat s. Urszuli Włodzimierz był w latach 1915-1942 generałem zakonu jezuitów
111
Rozdział III
„na tournée de conférences po Szwecji i Danii, by coś uzbierać na opłacenie nowego domu. Chciałam przede wszystkim w Danii, gdzie polski
robotnik kapitałem jest dla ziemian, urządzić rodzaj składki na rzecz
dzieci z ochronki. Najprzód przyrzekli panowie poprzeć tę inicjatywę,
jednak potem ze wszystkiego się wycofali. Mimo to paru z nich przysłało
znaczniejszą sumkę na ten cel.”
Dom został kupiony, s. Ledóchowska nazwała go „Domem Świętego
Antoniego”. Budynek należało przygotować na przyjęcie dzieci, teraz
musiała podjąć decyzję, jak gromadkę sióstr podzielić na Szwecję i Danię.
Ze Sztokholmu do Alborga przyjechały cztery siostry, jedną z nich
była s. Zaborska odpowiedzialna za urządzenie domu: „O ile pamiętam,
wyjechały 9 grudnia 1917 roku. Strasznie mi było puścić tę gromadkę
w zimie na pewną biedę i niewygodę, ale wiedziałam, że siostra Zaborska da sobie radę. Pamiętam, jak na pożegnanie siostra Zaborska, która
zazwyczaj nie była skłonna do okazywania uczuć, nagle się rozpłakała,
a mnie aż serce się krajało. (…) W Alborgu czekał na nie ojciec Sassen.
Było strasznie zimno. Nakarmił w klasztorze, potem zaprowadził do
„Świętego Antoniego” – tak nazwałam dom ochronki. Twierdził, że
było tam ciepło. Tymczasem wygasł ogień, bo jeszcze torfem palono –
węgla z powodu wojny nie było – więc zimno panowało straszne, istna
psiarnia! Pokój z czterema łóżkami – żadnych innych mebli!”
Siostry zabrały się do porządkowania i wyposażania domu, zdobyły
meble do kuchni, dom stawał się przytulniejszy z każdym dniem.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, w Wigilię ojciec Sassen podarował im choinkę. Były to pierwsze święta w Danii, ale bez s. Ledóchowskiej,
która kontynuowała tournée de conférences po Szwecji. Miała tam wiele
znajomych rodzin, których córki kształciły się w założonej i kierowanej
przez nią szkole języków w Djursholmie. Rodzice wdzięczni za matczyną opiekę nad dziećmi pomagali w prowadzeniu zbiórki. Zgromadzone
pieniądze starczyły na spłatę najpilniejszych zobowiązań. „Dobrze się
udał objazd i dość dużo zebrałam na Dom św. Antoniego, ale nie była
to jeszcze suma wystarczająca.”
Trzeba było szukać innego źródła na zdobycie potrzebnych funduszy,
s. Urszula pisze sztukę o biednych dzieciach polskich w Danii i przygotowuje scenariusz programu artystycznego z udziałem dzieci, bo w lutym
1918 roku w „Domu św. Antoniego” mieszkała już pierwsza grupa sierot,
112
Dom upragniony
zaczątek ochronki. Z wielką energią i pomysłowością przystąpiła do tego
zadania, poszukuje sojuszników i darczyńców, załatwia salę na występ,
prowadzi próby z dziećmi. Program uroczystości jest bogaty: „przeźrocza
z Ochronki św. Antoniego, (…) śpiewy, tańce, bal. W urządzaniu tej imprezy pomagali mi księstwo Albertowie Radziwiłłowie i jakaś rosyjska
hrabina, nazwiskiem Orłowska. Ona to z wielkim zapałem do tomboli40
się zabrała, a książę Albert zajął się sprzedażą biletów. Dostałam parę
wspaniałych fantów. Całość udała się doskonale. Był i książę Karol,
i księżniczka Ingeborga i – co najważniejsze – zarobiłam netto 10 tysięcy
koron szwedzkich na Dom św. Antoniego. Ta suma łącznie z dochodem
z konferencji umożliwiła w dużej części spłacenie nabytych wilii.”
Kilka miesięcy od przyjazdu s. Ledóchowskiej do Alborga był już dom dla
dzieci oraz szkoła, bo siostra kupiła drugą willę sąsiadującą z ochronką,
do pomocy w pracy z dziećmi przyjechały jeszcze dwie siostry.
W marcu 1918 roku na dobre rozpoczęła się Ochronka św. Antoniego,
wprowadzone zostały rozmaite porządki zakonne. Toczy się codzienne
życie domowe, czterdzieścioro dzieci w wieku od roku do dziesięciu lat ma tu
swój upragniony dom, dom polski. Wkrótce do radości z funkcjonowania
domu dołączyła radosna wiadomość: „Aż wreszcie – wojna skończona,
Ententa wygrała. Nastąpiło zawieszenie broni. 11 listopada 1918 roku
Polska odzyskała niepodległość i znów zajęła należne jej miejsce wśród
państw Europy.”
W radosnym nastroju trwały przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia, podczas których w podziemnym refektarzu wspólnie śpiewano
polskie kolędy. Proza życia kazała jednak myśleć o pieniądzach dla ochronki.
Siostra Urszula sięga do sprawdzonej metody, programu artystycznego
w wykonaniu dzieci: „Nie należały te imprezy do przyjemności życia
mojego, ale były zajęciem intratnym. Zaczęły się próby: komedyjka
francuska, angielska, niemiecka, tańce – kozak, krakowiak, lezginka,
Opferntanz. (…) Przedstawienie odbyło się w lutym 1919 roku w alborskim teatrze. Teatr pełniusieńki. Ślicznie wszystko się udało. Ludzie
byli rozentuzjazmowani, dochód okazał się dobry. Postanowiłam więc
powtórzyć przedstawienie w Kopenhadze.(…) Było to – o ile dobrze
pamiętam – 9 marca. Robota szalona: wynajęcie sali, jej urządzenie,
zaangażowanie orkiestry itp., a potem sprowadzenie biorących udział
40 tombola – loteria
113
Rozdział III
w przedstawieniu dzieci i sióstr do pomocy. (…) Ale co najważniejsze,
wielka sala była pełna, a przedstawienie ogromnie się podobało. (…)
-- A gdy na ostatku orkiestra zaczęła grać mazura Moniuszki i cztery
pary w polskich strojach wpadły na scenę, to cała sala aplauzowała, że
aż rosły polskie serca. Chyba żaden naród nie ma tak ślicznego tańca
jak my! (…) Urządziłyśmy jeszcze w ślicznym naszym ogrodzie „a garden party” w końcu maja czy na początku czerwca 1919 roku. Czas był
śliczny, ludzi pełno. Były tańce na trawniku, była orkiestra dziecięca
z dziewięcioletnim kapelmistrzem, Antosiem, który w arcyzabawny
sposób dyrygował.”
Czasem tylko westchnie: robota szalona, robota wielka, nie należały te
imprezy do przyjemności życia mojego – i zabiera się do pracy. Z dobrą wolą,
ufnie, wytrwale…. Pozwala Bogu się prowadzić „Palić, spalać się miłością”.
Robi to także z miłości do swoich dzieci i dla tej chwili, gdy rosły polskie serca.
Swoją działalnością łączyła środowiska polonijne i budowała wspólnotę zakonną w obcym kraju. „Dom św. Antoniego” był katolickim
domem opieki, jego prowadzenie wymagało talentu organizatorskiego
i otwartości na środowisko, budowania więzi i atmosfery zrozumienia
dla prowadzonego dzieła.
Świadectwem nowego przykazania miłości i formą otwarcia na środowisko były także kontakty dzieci z ochronki z mieszkańcami domu
starców. „Niedaleko nas był dom dla starców i staruszek i nasze dzieci,
przechodząc często tamtędy, zawarły z nimi przyjaźń.” Dużym przeżyciem
dla dzieci był występ przed seniorami, którzy byli uradowani dowodem
serdeczności a dla sióstr była to najmilsza feta, choć nic nie dała, a nawet
trochę kosztowała. W środowisku działania takie dużo sympatii zjednywały.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości pragnieniem s. Urszuli jest
powrót do ojczyzny wraz z dziećmi z „Domu św. Antoniego” i siostrami.
Ponownie rusza więc w trasę z odczytami o sytuacji w Polsce, głosi
konferencje, zbiera na ten cel fundusze. Konsul norweski w Danii Stolt
Nielsen przekazał 20 tysięcy koron na kupno potrzebnego domu w Polsce.
W lutym 1920 roku s. Urszula kupiła dom w Pniewach. Z wdzięczności za
dar dom zostaje nazwany „Domem św. Olafa” na cześć głównego patrona
Norwegii.
Rozpoczynają się przygotowania do wyjazdu, s. Urszula konsultuje
z księdzem, który termin będzie odpowiedni na podróż z dziećmi: „coraz
114
Dom upragniony
częściej piszą o tym, że bolszewicy idą naprzód, że ku Warszawie się
posuwają, Ojciec Tuszowski: „Jechać” w odpowiedzi na radę, jechać czy
nie jechać. (…) Więc drugiego sierpnia, w dzień Matki Boskiej Anielskiej,
po wysłuchaniu rano Mszy Świętej część naszej gromadki i dwadzieścioro dzieci opuściło Alborg pociągiem o siódmej rano.” W „Domu
św. Antoniego” pozostały siostry, którym s. Urszula powierzyła opiekę
nad grupą około dwadzieściorga małych dzieci.
Siostra Ledóchowska uradowana. „Pierwsza noc pod naszym pniewskim dachem. (…) Czas piękny. Pniewy tym razem dobrze się zaprezentowały: przed domem łąka, nieco dalej jezioro okolone lasami, w ogrodzie
piękna aleja lipowa i kasztanowa. Dzieci z zaciekawieniem oglądają
każdy zakamarek, bawią się w ogrodzie. My tymczasem urządzamy
dom, porządkujemy, co się da, ale właściwie nic jeszcze nie ma – cztery kąty i piec piąty! – ledwo parę łóżek i stołów, bo wagon z rzeczami
jeszcze nie przyjechał.”
Dla dzieci koniec sieroctwa na obczyźnie. Dla sióstr koniec tułaczki
bez stałego domu. Siostra Urszula założy w Pniewach upragniony dom
zakonny dla nowej wspólnoty: Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca
Jezusa Konającego. Sacrum i profanum to dwie sfery życia, w których
s. Urszula z Chrystusem budowała świat bardziej ludzki.
Prezydent Ignacy Mościcki w kwietniu 1927 roku przyznał siostrze
Urszuli Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta za
zasługi w dziedzinie narodowo-społecznej.
W roku 1930 s. Urszula została odznaczona Orderem Krzyża Niepodległości.
W siedemdziesiątą rocznicę śmierci (2009) Święta Urszula – Julia
Maria hr. Ledóchowska za dzieła swego życia poświęconego Bogu, ojczyźnie i człowiekowi została uchwałą Senatu Rzeczypospolitej Polskiej
uznana za Wzór Patriotki. Święta Urszula Ledóchowska w 2011 roku
zajęła czwarte miejsce w gronie piętnastu kobiet w plebiscycie „Polka
wszech czasów”41.
Współczesne formy uznania dla św. Urszuli Ledóchowskiej świadczą,
że aktualne jest przesłanie: Z dobrą wolą, ufnie, wytrwale naprzód, ku
niebu.
41 Plebiscyt na „Polkę wszech czasów” zorganizowany został przez Muzeum Historii
Polski i Magazyn Historyczny „Mówią wieki”.
115
Rozdział III
„Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.”
Leopold Staff „Pierwsza przechadzka”
Żonie
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu,
Lecz wiatr już o tym szepcze po ogrodach.
Nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska.
Nie płacz. Co prawda, łzy to rzecz niewieścia.
Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska.
Wyjdźmy z tych pustych ulic na przedmieścia.
Mińmy bezludne tramwajów przystanki...
Nędzna kobieta u bramy wyłomu
Sprzedaje chude, blade obwarzanki...
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu.
Wystawy puste i zamknięte sklepy.
Życie się skryło chyba w antypodach.
Z pudłem grzebyków stoi biedak ślepy...
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
Ty drżysz, od chłodu. Więc otul się szalem.
Bez nóg, bez ramion, w brunatnej opończy
Młodzi kalecy siedzą przed szpitalem.
Widzisz: już pole. Tu miasto się kończy.
Zwalone leżą dokoła parkany,
Dziecko się bawi gruzem na chodniku,
Kobieta pierze w podwórku łachmany
I kogut zapiał krzykliwie w kurniku.
Kot się pod murem przeciąga leniwo,
Na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem...
116
Dom upragniony
Znowu w sklepiku zjawi się pieczywo
I znów zabrzęczą rano bańki z mlekiem.
Przejdą dni ciężkie klęski i rozgromu
I zapomnimy o ranach i szkodach...
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
Leopold Staff „Pierwsza przechadzka”
Jest rok 1939, trwa druga wojna światowa, w Warszawie toczą się walki.
Obraz miasta w „Pierwszej przechadzce” jest pełen grozy wojennej: zwaliska ruin, bezludne przystanki tramwajowe, wystawy puste, zamknięte
sklepy, obok zniszczonej bramy uboga kobieta sprzedaje obwarzanki,
niewidomy biedak stoi z pudłem grzebyków, młodzi kalecy siedzą przed
szpitalem, dziecko bawi się gruzem na chodniku, dokoła leżą zwalone
parkany, ludzi mało…
Jakiej siły wewnętrznej potrzeba, by widząc zniszczenie miasta i dramat
ludzi, nie dawać przystępu rozpaczy, nieść ulgę w cierpieniu: Nie patrz
na smutnych tych ruin zwaliska./Nie płacz. (…) Będziemy znowu mieszkać w swoim domu. Dla Leopolda Staffa tą siłą była religijność w duchu
świętego Franciszka.
Poeta był zafascynowany postawą asyskiego Biedaczyny: franciszkańska
afirmacja życia to droga akceptacji świata, która pozwala przezwyciężyć
nastroje pesymizmu napisał we wstępie do „Kwiatków świętego Franciszka
z Asyżu”, które przetłumaczył w roku 1910. Franciszkanizm w poezji
Staffa łączył się z antyczną tradycją stoicką nakazującą z godnością znosić
cierpienia a sensu życia szukać w ich przezwyciężaniu.
„Pierwsza przechadzka” powstała, gdy Leopold Staff miał 61 lat,
przeszedł przez gorzkie doświadczenia losu, a jako twórca miał bogaty
dorobek poetycki i cieszył się uznaniem w środowisku artystów.
Absolwent trzech kierunków na Uniwersytecie Lwowskim: prawa,
filozofii, romanistyki, ukształtowany w lwowskim środowisku literackim
debiutował w okresie Młodej Polski. Młodzi artyści grupy Skamander
przyjęli Leopolda Staffa za patrona duchowego. W dwudziestoleciu międzywojennym Staff utrwalił swoją pozycję wśród poetyckich autorytetów.
Był również tłumaczem pism filozofów starożytnych, łacińskich wierszy
Jana Kochanowskiego oraz dzieł twórców renesansu europejskiego.
117
Rozdział III
W pamięci zachował wspomnienia z rodzinnego Lwowa, lata studenckie, lwowską młodość przeżytą w towarzystwie przyjaciół czcicieli
radości jak Kornel Makuszyński i Jan Kasprowicz. Pamiętał okoliczności
wyjazdu z Lwowa podczas pierwszej wojny światowej a potem czteroletni
pobyt w Charkowie. Kiedy to miasto w marcu 1918 roku zajęli Niemcy,
zdecydował się wracać do kraju. Pragnął wrócić w rodzinne strony, ale
dom w Brzuchowicach pod Lwowem, gdzie pozostawił swój księgozbiór
i archiwum, spłonął podczas pożaru wywołanego zaprószeniem ognia
przez biwakujących w nim żołnierzy rosyjskich. Brat Albert przywoził
złe wiadomości z Lwowa. W tej sytuacji Staff zdecydował, że pojedzie
do Warszawy.
Stolicę zobaczył po raz pierwszy w lipcu 1918 roku, zrobiła na nim
wrażenie „miasta żyjącego w przyśpieszonym tempie wielkich historycznych wydarzeń: odzyskania niepodległości i kształtowania się oblicza
przyszłego państwa.”42 Po rodzinnym Lwowie Warszawa stała się dla poety
miastem domowym. Przybyszów życzliwie przyjął brat Staffa, Franciszek,
następnie zamieszkali w pensjonacie przy ulicy Brackiej, kolejnym lokum warszawskim było mieszkanie przy ulicy Koszykowej 25. Większość
letnich miesięcy spędzał poeta z żoną w Pławowicach, majątku poety
Ludwika Hieronima Morstina, z którym był serdecznie zaprzyjaźniony.
Podobnie było latem 1939 roku, ale wybuch wojny zastał Staffa już
w Warszawie. „We wrześniu 1939 r. razem ze wszystkimi mieszkańcami
miasta oklejał papierem szyby, gasił pożary na dachu domu, w którym
mieszkał. Jak wszyscy słuchał huku samolotów i bomb, patrzył na pożary
trawiące miasto, na uporczywie bezchmurne niebo, na którym w łunach pożarów dopalały się ostatnie nadzieje. […] jak wszyscy wytrąceni
z codziennego trudu swoich codziennych pisarskich zajęć – zaczął
„schodzić w życie”, w jego zwyczajność i pospolitość.”43
Młodzi walczyli z bronią w ręku, starszy poeta – walczył słowem.
Wraz z żoną włączył się w działalność konspiracyjną, prowadził wykłady w mieszkaniu przy ulicy Kruczej. Udział Leopolda Staffa w tej
formie walki z terrorem i barbarzyństwem okupanta był tym bardziej
znaczący, że poeta przed wojną nie brał udziału w żadnego rodzaju
prelekcjach czy wykładach. Podczas wojny za swój moralny obowiązek
przyjął krzepienie serc Polaków i podnoszenie na duchu słowem poetyckim.
42 [w:] Irena Maciejewska, Leopold Staff Warszawski okres twórczości, Warszawa 1973.
43 tamże
118
Dom upragniony
„Pierwsza przechadzka” jest tego przykładem. Trudną sytuację bytową
i życie w okupacyjnych warunkach znosił ze spokojem, Karol Irzykowski
w swoim dzienniku zapisał, że ktoś: widział Staffa niosącego kalafior.
Musiał zgolić brodę, aby go Niemcy nie brali za Żyda. Dla osób, które znały
Staffa- wybitnego poetę, intelektualistę – ten widok był przykry.
Staffowie dzielą los wojenny los z innymi mieszkańcami Warszawy,
żyją na granicy nędzy, w trzypokojowym mieszkaniu, które wynajmują
ogrzewają tylko jeden pokój. Wyrazem ofiarnej przyjaźni jest obdarowywanie żywnością lub opałem. Było tak, gdy Leopolda Staffa w jego
mieszkaniu odwiedził Julian Krzyżanowski i przyniósł w prezencie wiązkę
szczap sosnowych osobiście przez siebie narąbanych. Staff rewizytując
profesora wręczył mu swój tomik wierszy „Wysokie drzewa” z żartobliwą
dedykacją, która dowodziła, że mimo niekomfortowej sytuacji zachował
optymizm i ducha przekory:
„Chwaliłeś się, Profesorze,
Że w tej ciężkiej zimy porze
Rąbiesz, że aż cię pot zlewa,
Racz więc przyjąć ten sąg44 drzewa.”
Luty 1940
Wiersze z lat wojny i okupacji, mające za zadanie podnoszenie na duchu,
nie pozbawione były smutku i ludzkiej goryczy, zawierały obrazy grozy
wojennej, ale zawsze kończyły się przywołaniem nadziei. Część z nich
weszła do zbioru „Martwa pogoda” wydanego w 1946 roku45. Część – razem
z innymi pracami i całym mieszkaniem – spłonęła w sierpniu 1944 roku.
Poeta pisał o tym w liście do Juliana Tuwima z 15 X 1945: „Wyszliśmy
z żoną z Warszawy z niczym. Dom nasz zrabowany, spalony i wysadzony
w powietrze przez Niemców.”
Spłonęła ogromna biblioteka poety, z jego rękopisami z dwudziestolecia
oraz korespondencją z tych lat. „Już 3 sierpnia 1944 roku Niemcy zaczęli
systematycznie podpalać kamienicę przy kamienicy przy ul. Koszykowej,
począwszy od Alei Ujazdowskich. […] Kiedy sąsiednia kamienica już
płonęła, Staffowie zdecydowali się opuścić swoje mieszkanie. O wyjściu
44 sąg – stos zawierający cztery metry przestrzenne drewna
45 Staff wiedział, że jego wojenna pogoda ducha była pogodą martwą, wiersze z tego okresu
nie oddawały prawdy o życiu ludzi w okresie wojny i okupacji. Miały krzepić serca.
119
Rozdział III
przez bramę nie było mowy. Ogromna barykada przecinająca Koszykową przy Mokotowskiej dom Staffów zostawiała po stronie niemieckiej.
Trzeba było wydostać się z zagrożonego domu piwnicami.”46 Staff z ranną
żoną znaleźli się wśród uchodźców opuszczających Warszawę po upadku
powstania, od roku 1944 do 1949 poniewierali się po różnych miejscach.
Poeta, który przeżył dwie wojny światowe, powstanie warszawskie,
tułaczkę popowstaniową pragnął wrócić do miasta domowego: „Warszawy
nie możemy przeboleć, tęsknimy do niej bardzo i zdaje się uspokoimy się
dopiero, gdy znajdziemy się w niej znowu, choćby wśród jej gruzów”.
Wrócili do Warszawy w 1949 roku. Schorowany i bezradny wobec
codziennych kłopotów nie narzekał, znosił je z pogodą ducha. Julian
Tuwim, który z dumą mówił o sobie jako o uczniu Staffa, we wspomnieniu „O »moim« Staffie” opisał dramatyczną wędrówkę poety; „Staffowie
bowiem opuścili Warszawę po upadku powstania z dobytkiem niewielkim. Okradzeni po drodze, przeszli obóz w Pruszkowie, mieszkali
przez miesiąc na plebanii w Skarżysku-Kamiennej, potem ponad rok
w Pławowicach, gdzie znów ich obrabowano, a w końcu osiedli w Krakowie – kątem u siostry pani Staffowej, nie bardzo mając z czego żyć.”47
W czerwcu 1946 roku Tuwim wrócił do kraju i rozpoczął starania,
by pomóc Mistrzowi. W wyniku jego działań w styczniu 1949 roku uhonorowano Leopolda Staffa uroczystym jubileuszem 70-lecia urodzin
i 50-lecia pracy twórczej. Szczególnym darem jubileuszowym dla poety
było mieszkanie przy Nowym Świecie 60 wraz z umeblowaniem gabinetu.
Leopold Staff pragnieniem swojego domu, swych własnych schodów żył
przez lata, ale mówił o nim rzadko. Wyraził je w „Pierwszej przechadzce”,
było to również pragnienie wszystkich, którzy w wyniku wojny utracili
swoje domy, wszystkich, z którymi poeta dzielił los tułaczy. Do nich
kieruje słowa otuchy: Przejdą dni ciężkie klęski i rozgromu /I zapomnimy
o ranach i szkodach. Człowiek, który wypowiada te słowa w zrujnowanej
Warszawie wierzy, że istnieje dobro i wszystko ostatecznie kończy się
dobrze. Nie ma w nim nienawiści. Budzi się nadzieja, że znowu w sklepiku
zjawi się pieczywo/ I znów zabrzęczą rano bańki z mlekiem. Będzie chleb,
mleko – symbole życia. Rośnie w nim pragnienie: znowu mieszkać w swo46 Jadwiga Bandrowska, Leopold Staff w dniach wojny i powstania, „Stolica” 1963, nr 24.
47 Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, Warszawa 1979.
120
Dom upragniony
im domu,/ stąpać po swych własnych schodach. W jego postawie wyraża
się franciszkańska afirmacja życia człowieka znającego rolę cierpienia
i pogodnie przyjmującego, co niesie los.
„Pierwszą przechadzkę” dedykował Staff ukochanej żonie Helenie.
Powierzał jej, jak największy sekret: Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu,/
Lecz wiatr już o tym szepcze po ogrodach, wypowiadane z głęboką wiarą
pragnienie: Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,/ Będziemy stąpać
po swych własnych schodach. Słowa wypowiedziane w roku 1939 kształt
realny przybrały w 1949 roku. Małżonkowie zamieszkali w swoim własnym domu, razem chodzili po swych własnych schodach.48
Leopold Staff w tym domu żył twórczo do późnych lat. Pracował nad
nowymi wierszami, rzecz naprawdę rzadka u poetów, tłumaczył, zbierał
książki i kompletował spaloną w czasie wojny bibliotekę. Ale miał czas
dla zaprzyjaźnionych osób, do których należał autor „Kwiatów polskich”.
O spotkaniach Staffa z Tuwimem w „Buncie wspomnień” Hanna Mortkowicz-Olczakowa napisała: Obydwóch nie opuszczała do końca życia
młodzieńcza, często lekkomyślna, beztroska, aura wiecznej poezji i wiecznej
młodości. „Młodość nabywa się z wiekiem” – to zdanie było ulubionym
aforyzmem Staffa.
48 Helena Staffowa zmarła w 1957 roku, dwa i pół miesiąca później zmarł Leopold Staff.
121
Rozdział III
„Fantomy zostały zamierzone jako opis
rozlicznych mieszkań-namiotów,
po drodze do miejsca, gdzie się umrze u s i e b i e,
we własnych ścianach, na własnej ziemi.”
Maria Kuncewiczowa „Fantomy”
Do domu w Kazimierzu Dolnym numer 19 przy „ulicy” Małachowskiego
Maria Kuncewiczowa49 przez lata podążała myślami, pragnąc znaleźć się
znowu w jego ścianach. Na schyłku życia spełniło się jej usilne życzenie.50
Kazimierski dom wybudowany został przed wojną, była to decyzja
Jerzego, męża Marii, która przyznała: „Wizja domu w tak zwanej nieruchomości własnej nie unosiła się w powietrzu mieszkań moich rodziców, (…) „u nas w domu” zawsze znaczyło „w mieszkaniu”. Miałam więc
duszę z gruntu lokatorską, uwarunkowaną komornem i przenosinami.”
Jej dusza lubiła Kazimierz, do którego po raz pierwszy przyjechała
zachęcona przez męża w roku 1927, życie tu wydawało się jej teatrem,
a przyroda dekoracją. Przyczyniała się do tego atmosfera wakacyjnej
banialuki w towarzystwie znajomych pisarzy, malarzy, aktorów. Kuncewiczowie mieli tu swoje sześć morgów z chatką, w której mieszkali
podczas rodzinnych wakacji, ale letniego domku Maria nie traktowała
na serio. „Kiedy Jerzy zaczął sprowadzać drzewo z tartaku na grunt
dokupiony do sadu, z kamieniołomu zaczęto zwozić żółtawy wapień
i układać w pryzmy, kiedy (…) zapach trocin, zgrzyt pił, kucie młotów
uniosły się w macierzankowym powietrzu – chwycił mnie strach. (…)
Ratowałam się nieufnością. Ten zapał, te zabiegi nagle przecież ustaną,
jak tyle innych projektów”.
Wartość „bycia na swoim”, chęć posiadania własnego domu zrodziła
się w Marii pod wpływem niani ich synka. „Pierwszy raz dom własny, dom-kotwica pokoleń, dom-stały adres, związany z określonym
kawałkiem gruntu, pojawił się w mojej świadomości z powodu Usi.”
Dziewczyna opiekująca się Witoldem była sierotą, jej marzeniem było
49 Maria Kuncewiczowa, Fantomy, Warszawa 1975.
50 Kuncewiczowa z rodziną podczas drugiej wojny mieszkała w Paryżu i Londynie, potem wyjechała do syna do Stanów Zjednoczonych. Do domu w Kazimierzu przyjeżdżała w latach 60. Na stałe wróciła do Polski z mężem w roku 1968. Wkrótce po powrocie
do kazimierskiego domu zaczęła pisać Fantomy.
122
Dom upragniony
posiadanie dokumentu, „gdzie czarno na białym byłoby wypisane,
w jakim domu, w jakiej wiosce spłodził ją ojciec i urodziła matka –
gospodarze „na swoim”.
Mąż Marii pomógł dziewczynie odszukać potrzebne informacje. Usia
wkrótce wyszła za mąż, pieniądze zarobione podczas długich lat niańczenia
przeznaczyła na budowę domu na działce, którą posiadał mąż. Znowu była
na swoim. Niania obudziła w Marii pragnienie posiadania domu, które
okazało się mocniejsze niż strach i nieufność wywołane decyzją męża.
W roku 1934 pod progiem powstającego domu zakopali z Jerzym słój
uszczelniony woskiem, do którego włożyli książki: Maria Kuncewiczowa
„Dwa księżyce”, Jerzy Kuncewicz „Przebudowa, Rzecz o życiu i ustroju
Polski”. Gdy dom stanął, nie kryła radości: „Siciński51 przy pomocy pana
Steckiego od toporka, Trojanowskiego od wody, Skoczka od gontów, Sobki
od ślusarstwa i wielu innych miejscowych mistrzów, zbudował go jak
pudełko samowystarczalne w ramach swojej architektury (…). Wszechstronnie oszklony, wewnątrz złoty i kremowy, pachnący bierwionami.”
Urządzając dom polubiła rzeczy, starannie dobierała przedmioty traktując je w sposób artystyczny: to stanie tu. A tutaj potrzebne jest tamto.
Przywiozła z warszawskiego mieszkania kilka rodzinnych pamiątek, do
nich dołączyły inne przedmioty, które jej zdaniem mogły stać kiedyś
w taganrogskim domu babci albo w żmudzkim dworku prababci Kozakiewiczówny. Jerzy także wniósł parę rzeczy kojarzących się mu z lubelskim
mieszkaniem rodziców. Estetyczny wystrój pomieszczeń podkreślały
bukiety świeżych kwiatów, które w kazimierskim domu stanowiły nie tyle
jego ozdobę, co treść. Maria tworzyła oryginalne kompozycje: na przykład
fioletowe mieczyki łączyła z liśćmi kapusty i ustawiała na tle mosiężnej
tacy opartej o piec z kafli huculskich.
W domu spotykali się przyjaciele Kuncewiczów goszczący dawniej
w chatce, słuchało się chórów gregoriańskich z Sofii i tańczyło tango
Milonga. Maria wtedy jeszcze nie wzięła rozwodu ze śpiewem i często
przez okna w ogród płynęły Schuberty, Griegi i Schumany, Czajkowskie
żale i Szymanowskie wytworności, w okresie Bożego Narodzenia w domu
rozbrzmiewały kolędy.
51 Karol Siciński wybitny architekt, znawca architektury regionalnej projektował dom
Kuncewiczów. Siciński wywarł duży wpływ na wygląd przedwojenny i powojenny
Kazimierza Dolnego.
123
Rozdział III
Kazimierski dom był otwarty, śpiewny, z bukietami. Obowiązywała
w nim zasada: „Czyń każdy w swoim kółku, co każe duch Boży, a całość
sama się złoży”
W ogrodzie, który zaprojektował wybitny przyrodnik Jan Dybowski, rosły jabłonie, spacerowały pawie, było też kilka dębów i dużo lip,
a przede wszystkim był piękny widok na Wisłę. Maria cieszyła się swoim
przejściem od lokatorstwa do własności: „Dom okazał się istotą. (…)
Budził się razem ze mną, razem ze mną zasypiał, (…) pochłaniał mnie.”
Cieszyła się życiem rodzinnym umocniona zapleczem z własnych belek.
Radość spokojnego życia we własnym domu nie trwała długo, niespełna trzy lata. 1 września 1939 roku wybuchła druga wojna światowa. Po
zbombardowaniu Warszawy do domu Kuncewiczów przyjechały „dwie
rodziny braci Strzetelskich i jedna Urbanowiczów, z dziećmi i babciami. Za nimi zjawiły się pary: Słonimscy, Wierzyńscy, Tuwimowie,
i pojedyncze osoby: Grydzewski, Baliński, Millerowa, córka Warchałowskiego (…). Nastąpiło bicie drobiu, na podłogach zaległy sienniki.
(… ) ktoś ciął z papieru czarne zasłony, radio z polskiego przeszło na
język symboliczny”.
Kuncewiczowa w tych dramatycznych okolicznościach mocniej doceniła wartość własnego domu jako miejsca stabilnego i bezpiecznego.
Poznała sytuację uchodźców, docierały tu informacje o walkach, ewakuacji
mieszkańców oraz urzędów, ale nie odczuwała zagrożenia. Jej dom stał,
ona w nim się osiedliła i na wojnę patrzyła z perspektywy własnego domu
jak na wylew Wisły, obserwowany z domowego wzgórza. „Nie drżałam
nawet, wsiadając w kilka dni później do cudzego samochodu, stwierdziwszy, że nie tylko Tadzia, ale i Witolda też nie ma. Nie drżałam, bo
dom nie drżał. Józef Wójcik wsparty na łopacie, odbierał od Jerzego
klucze, Józefowa kreśliła krzyże w powietrzu nad naszymi głowami.
(…) Byłam spokojna, miałam wkrótce wrócić. Popłynęły lata francuskie,
angielskie i amerykańskie.”
Podczas tych lat w snach pojawiało się widmo kazimierskiego domu,
widziała sęki w podłodze, słyszała skrzypienie drzwi, czuła dotyk stołowego blatu. W snach meblowała dom, płakała.
Próbowała rozmawiać o „najwspanialszym miejscu na ziemi” z Brytyjczykami, u których podczas wojny mieszkała. Pewnego razu pokazała
panu W. fotografię kuncewiczówki: „No tak, to jest szwajcarski szalet –
orzekł dumnie zadowolony ze swojej geografii – drewniany, bo w krajach
124
Dom upragniony
północnych cegły pękają od mrozu.” Innym razem, gdy dyskutowano
o kuchni polskiej, Maria wspomniała kaszę tatarczaną. „Pan W. skłonił
głowę: „Tak, wiem, to daje się bażantom”, gdy pochwaliła zdrowotną
wartość kaszy tatarczanej dla ludzi, „pan W. znowu przytaknął: „Tak,
wiem, to daje się bażantom.”
Nie podejmowała już rozmów o domu, do którego tęskniła, bez którego
nie mogła być sobą. A dom był obecny w jej niespokojnych snach – uciekał od niej, meble rozpływały się, dom się rozpadał. Wiosną 1944 roku
napisała nowelę Dom, zawarła w niej swoje marzenie pobytu w domu
i ocaliła dom jako zabytek wygasłej epoki, kiedy śmierć nie spadła jeszcze
z nieba. Jej zegar zatrzymał się 10 września 1939 roku, gdy opuszała Polskę,
„wszystko, co przychodziło później, działo się we śnie i nie obowiązywało świadomości. Świadomość miała powrócić w domu. Po wojnie.”
Proces powracania świadomości domu rozpoczął się po wojnie w Anglii
w dniu, kiedy spotkała kolegę brata. Wzmogło się pragnienie przebywania w swoim domu, namiastką tego było zasadzenie na trawniku przed
domem na przedmieściach Londynu ostróżek jak w domu kazimierskim.
Pracując nad Fantomami Kuncewiczowa potwierdzi: „w tamtym powojennym dniu w Londynie rozpoczął się proces wynurzania się mojej
Atlantydy, który obecnie dobiega końca, wyrzucając na powierzchnię
dobrze zakonserwowane słowa, sceny, widoki.”
Dom w Kazimierzu był szczęśliwą wyspą, której świadomość powracała
po wojnie, w nim pragnęła zamieszkać z mężem i synem, który podczas
wojny pływał na okrętach podwodnych oraz jego kobietą. Życie korygowało pragnienia, syn z rodziną osiadł w Virginii, dom w Kazimierzu
początkowo tylko odwiedzała, na stałe mogła powrócić wiele lat później.
Upragniony powrót do Kazimierza sprawił jej wielką radość. Dom
przywitał ją znanymi barwami i zapachami klematisów, róż, floksów.
Przetrwał nieuszkodzony trudne wydarzenia wojenne i sytuację powojenną. Podczas wojny był miejscem pobytu „niemieckich generałów
i rosyjskich marszałków, gestapowców i partyzantów, zdziczałych
w obcości sołdatów i opiekłe żołnierki, wysiedleńców z nieznajomych
wsi, byłych posesjonatów i przyszłych dygnitarzy. Wystarczyłoby jedno
słowo, jeden ruch i dom zatrząsłby się i poszedł w niebo iskrami i dymem.”
Domem opiekował się Józef Wójcik porządny człowiek, jego uczciwość
i roztropność w postępowaniu, stały się jednym z gwarantów bezpieczeń125
Rozdział III
stwa domu. Kuncewiczowa zachowała wdzięczną pamięć o tym skromnym
człowieku, który opiekował się ich domem jak własnym. „W roku 1958
przywitał mnie bez uniesień, jak gdyby te dziewiętnaście lat nie zmieniło nic między nami, chociaż ogród i dom były jeszcze zajęte przez
Urząd Bezpieczeństwa. Za moim drugim powrotem ze Stanów, w 1962,
wrażenie było jeszcze większe, bo przyjechał także Jerzy – gospodarz.
Józef siedział w swojej kuchni, pod oknem, na pół sparaliżowany, ale
jeszcze ruchliwy. Długą chwilę milczał, potem sięgnął na parapet za
siebie i ze starego brulionu córki wyciągnął żółtą kartkę: rachunki za
prąd, magistrackie kwity sprzed wielu lat – wszystko uregulowane.
I znowu, jak gdyby żadnej przerwy w powszednich czynnościach nie
było, rozliczyli się z Jerzym i zagadali o truskawkach.”
Gdy wrócili na stałe Maria, jak gdyby żadnej przerwy nie było, z pasją
gospodarską sadzi klematisy, piele rabaty, ścina okwity. Widzi to Józefowa i dziwi się: „A od cego je Kozierowski? Cy to pani robota?” – Lubi
zajęcia przy kwiatach, szczególnie układanie bukietów, przemyślnie
dobiera kwiaty kierując się oryginalnym kształtem, kolorem i zapachem – gwiazdy, pyszczki, kłębki, kielichy, wstęgi, koronki roślinne:
„patrzę na coś, co zrobiłam z wielu odcieni różu i złota, przetkanego
oksydowanym srebrem i zielenią. To coś składa się z gwiazd, pyszczków, jagód i koronek ogrodowych i polnych, jest jedwabne i puszyste,
całkowicie poetyczne. Pachnie jak suma świeżości. Różowe gwiazdy
mają po osiem płatków, w centrum grudkę złota, złożoną z ćwieczków
płasko wbitych w dno. W miarę upływu godzin te ćwieczki będą się
wysuwały w górę, staną się pręcikami, zrzucą złoty pył i sczernieją.
Potem nastąpi agonia gwiazd. Pyszczki zwiotczeją. Przez kilka jeszcze
dni będę obmywała łodygi z cuchnącego szlamu, wstrzymując oddech,
jak pielęgniarka przy gangrenie.”
Kocha kwiaty za ich piękno, które jest nietrwałe. Kocha je, bo są tragiczne w swej szybkiej przemianie soczystego piękna w koniec doskonałości.
Codziennie je pielęgnuje, obserwuje utratę ich świeżości, więdniecie, zaabsorbowana jest patosem ich przemijania. Inne myśli wywołują jesienne
kompozycje: „suche bukiety – nieśmiertelniki, osty, głogi – mają inny
cel: pomagają mi widzieć życie trwalsze niż to moje, wilgotne, gnijące.”
Jest świadoma upływu czasu, czuje się stara: „30 października 1969 roku
wczesnym ranem wszedł do mego pokoju w Kazimierzu malarz zajęty
126
Dom upragniony
przy odnawianiu sufitów w sąsiednim Domu Prasy. W ręku trzymał garść
zziębniętych róż z poczerniałymi listkami, przewiązanych wstążeczką.
Wręczył mi je. W radio dzisiaj taki szum, że pani skończyła siedemdziesiąt lat i tyle książek pani napisała! No to jak pani tu jest i ja też jestem,
to sobie pomyślałem: pójdę i powinszuję. Powiedział to burkliwie, jak
gdyby niepewien, czy słusznie winszuje kobiecie, że jest taka stara. Po
jego odejściu zostało na stole trochę tych późnych róż i pomyślałam
sobie: oto plon mego życia.”
Powrót na stałe po trzydziestu latach do wytęsknionego kazimierskiego domu wyzwolił w niej nowe pokłady energii. Kuncewiczowa
jest bardzo aktywna, dużo pisze, dorosła wnuczka Józefowej kiedyś
spytała: „Dlaczego pani tak ciągle pisze? Czy pani nie może przejść
na rentę?” Maria wie, komu? I na co? pisze. Pragnie utrwalić w powieści
niezniszczalną istotę domu. Wierzy, że dom przetrwa, zmieniać się
będzie jego forma, ale istota nie przeminie, ani nie zniszczy jej nonsens
hipercywilizacji.
Źródłem refleksji nad istotą domu były osobiste doświadczenia: miejsce urodzenia Samara, przyjazd do Polski, zmiana miejsc zamieszkania,
pobyt w różnych krajach oraz dzieje rodziny ze strony matki i ze strony
ojca: „Przodkowie moi – do czwartego pokolenia wstecz, o dawniejszych nie wiem, – byli zesłańcami, emigrantami, żołnierzami Polski
na cudzych ziemiach (…). Bo my nie urodziliśmy się w Warszawie ani
w polskim dworze, ani w chałupie, ani w suterenie, myśmy „przyjechali”,
myśmy „wrócili do kraju”. Dziadków nie znałam, babkę miałam jedną,
tę różańcową, i ona, córka zesłańców, urodziwszy się na Kaukazie,
także „wróciła” z nami po latach pięćdziesięciu. Moja matka urodziła
się w Taganrogu jako córka oficera wojsk rosyjskich, wykształconego
na kazionnyj szczot dlatego, że pradziad, oficer legionów napoleońskich, osierocił go wcześnie i car ulitował się nad dzieckiem cudzego
weterana i oddał w sołdaty. Mój ojciec, potomek drobnoszlacheckiej
rodziny mazurskiej, przeflancowanej w wieku XVII na Dziki Wschód
Rzeczypospolitej, ujrzał świat w Czernawczycach na Białej Rusi, syn
pół-urzędnika, pół-powstańca i Zofii Szczepańskiej z domu Eichler,
polskiej Saksonki, matrony i poetki.”
Książka, którą zaczęła pisać po przyjeździe do kuncewiczówki, miała
być opisem drogi na własną ziemię, gdzie się jest u siebie. Maria przywołuje w niej duchy przodków, rodziców, wielu poznanych ludzi, fantomy
127
Rozdział III
miejsc, które odwiedziła. Szuka w sobie odpowiedzi, czy jej upragniony
dom ma wymiar realny, czy jest widmem domu, który kiedyś miała.
Tytuł „Fantomy” pojawił się, gdy przeczytała wiadomość o dramacie
w Valenciennes, w wypadku samochodowym zginęła dwudziestosiedmioletnia Tatiana Kremin. Jej narzeczony Pierre Dubois powiedział
dziennikarzowi: Dziewięć dni temu Tatiana zginęła w wypadku samochodowym na oblodzonej szosie w przeddzień naszego ślubu (…) Ona jest ze
mną. Klucz od mieszkania włożyłem jej do trumny.
Kuncewiczowa zastanawia się: „dlaczego fakt, że Pierre Dubois włożył
klucz od mieszkania do trumny swojej narzeczonej, dotykał mnie osobiście. Czyżby miało to znaczyć, że instytucję »domu«, czyli »home`u«,
czyli »ogniska domowego«, trzeba przekazać umarłym? Że należy ona
do niepowrotnej przeszłości? Czy może fakt ten potwierdza niezniszczalność mieszkań-fantomów i lokatorów-upiorów, które to zjawisko
nabrało dla mnie wymowy szczególnej w ciągu wojennych podróży?”
W „Fantomach” przyznała, że mieszkań miała wiele, ale dom tylko jeden
– w Kazimierzu. Jego istotę zilustrowała historią swego życia.
Znamienne jest pragnienie wyrażone przez Kuncewiczową w „Listach do
Jerzego” napisanych po śmierci męża: „Chcemy, żeby dom, okaz kamienno-drewnianej architektury kazimierskiej, napełniony przedmiotami
znaczącymi ślad długich wędrówek ciała i ducha, służył ludziom po
naszym stąd zniknięciu, jako dokument pewnej epoki, pewnego stylu
życia... Dokument wspólnej przeszłości tych, co jeszcze są przeszłości
ciekawi. Ciekawi tego co zmienia formę, ale nie przemija…”.
Obecnie w kuncewiczówce mieści się Muzeum Nadwiślańskie. Dawny
dom Marii i Jerzego Kuncewiczów służy tym, którzy są ciekawi.
128
Rozdział czwarty
Dom oswajany
Jakże godnie głosić będę Kasprowiczów i Harendę…
Rozdział IV
„27 grudnia 1923 „Wersal” harendziarski był już gotowy.
Przyszli gazdowie ograć dom. Gutowie, Gabałowie. Zaśpiewali.
Zatańczyli. Nasycili Harendę ruchem i ogniem.”
Barbara Wachowicz „Czas nasturcji”
Spełniło się marzenie Jana Kasprowicza 52 – ma własny dom!
Przed kilkoma laty dom ten wybudował, z przeznaczeniem na pensjonat, Jan Kluś-Harendzki w przysiółku Harenda w połowie drogi
między Zakopanem a Poroninem, na ostrym stoku nad szumiącym
górskim potokiem. Domem zachwyciła się Winifred Cooper, oryginalna artystka angielska, która tak mocno związała się z Polską
i kulturą polską, że zapragnęła mieć w Polsce swoje gniazdo i kupiła
dom od Klusia.
Ten dom upodobał sobie Jan Kasprowicz i czynił starania, by kupić
go od dziwacznej Angielki. „Były komeraże, depesze, nerwy. A przede
wszystkim zdobywanie pieniędzy.” Przyjaciel Kasprowicza Leopold
Staff przestrzegał go: „Tylko nie kupuj chałupy, bój się Boga”, ale kiedy
jesienią 1911 roku Kasprowicz przyjechał w Tatry w podróż poślubną
z Marusią 53, zawiadomił córki: „Myślimy o zakupie jakiejś chałupy
w Poroninie i może nam się to uda”.
Od zamiaru do realizacji minęło kilkanaście lat, Angielka długo
zwlekała ze sprzedażą, a Kasprowicz nie miał funduszy na kupno
wymarzonego domu. Pomógł przyjaciel – Władysław Kościelski właściciel Instytutu Wydawniczego Biblioteka Polska – który wypłacił
Kasprowiczowi zaliczkę za tłumaczenie Szekspira. „Baca zażartuje, że
ten wymarzony dom, kupi mu od Angielki pewien jej rodak, z którym
od lat jest zaprzyjaźniony – niejaki William Szekspir.”
Kupił Kasprowicz dom i zabrał się do jego przebudowy i rozbudowy
według swojego pomysłu. W tym czasie panowała inflacja, dzienna
stawka pracy cieśli wynosiła półtora miliona, „a dnia jednego gazda
z Harendy chwycił się obiema rękami za genialną głowę, bo usłyszał
52 Barbara Wachowicz, Czas nasturcji. Ścieżkami Kasprowicza, Warszawa 1989.
53 Jan Kasprowicz i Marusia Bunin wzięli w Dreźnie ślub cywilny we wrześniu 1911 roku,
kościelny w maju 1912.
130
Dom oswajany
przeraźliwe słowo: dwa miliardy! Wtedy z pomocą przyszedł Lwów.
Zamiast parceli – ofiarował jego magnificencji 54 brakującą sumę.”
Kornel Makuszyński zaprzyjaźniony z Bacą, w sposób humorystyczny
opisał rozrastające się projekty prac budowlanych: „Kasprowicz urządza
dom. Dom na »Harendzie«, bo tak się to nazywa »to« nad potokiem;
ażeby tam trafić, trzeba się kierować wedle wszystkich gwiazd i wedle
jednego mostku. (…) skąpiec złota tak nie kocha, jak Kasprowicz tę swoją
»Harendę«. Kupił ściany i dach, a teraz ho! ho! – pałac, zamek, kasztel,
wspaniałość, Wersal, Eskurial, Alhambra. (…)
Teraz Kasprowicz zwozi deski, kupione za tom przekładów poetów
staroangielskich, o czym zresztą sprzedający góral chyba nie wiedział.
– Bo to uważasz – powiada – nie koniec, słodki panie. Będę budował
hall.
I patrzy podejrzliwie, jakie wrażenie robi »hall«.(…)
Potem bierze latarnię i wiedzie cię po drabinie na strych; (…) za
każdym krokiem uderzasz głową o belkę, albo o komin, co zaraz zapala
starym zwyczajem świeczki w oczach.
– Ach, jak tu wygodnie!
Tak powiadasz.
A On na to:
– Tu będą gościnne pokoje. Dwa!
To «dwa» brzmi jak fanfara, kiedy król wkracza do swojej stolicy. (…)
Potem cię wiedzie na »podwórze«. Stoją tam dwa drzewka, które
wiatr posiał.
– To moje! – powiada Kasprowicz.
Posiada on komandorski krzyż Polonii, oficerski krzyż Legii Honorowej, ale gdyby za to mógł mieć trzecie drzewko – sprzedałby ordery.”
Harenda jest spełnieniem ostatniego marzenia Jana Kasprowicza. Poeta
ma sześćdziesiąt trzy lata, od debiutu minęło trzydzieści cztery. W życiu
zaznał biedy, głodu, więzienia. Przeżył tragedie osobiste. Pogrążał się
w rozpaczy. Dotknęła go samotność. Zdobył sławę poetycką. Otrzymał
najwyższe zaszczyty naukowe. Gdy miał pięćdziesiąt lat poślubił młodszą dwadzieścia siedem lat Marię Bunin, Marusię. Teraz u schyłku dnia
będzie miał własny dom.
54 Kasprowicz w roku akademickim 1921/1922 był rektorem Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie
131
Rozdział IV
Spieszy się z pracami, by jak najszybciej zamieszkać u siebie. „Trzeba murować piece, wybijać ściany, dobudowywać górę, wykańczać.”
Pracy dużo, kłopotów i trudności niemało, ale Kasprowicz wierzy, że
pomaga mu tajemna siła: „ręka mojej matki – wierzę, że czuwa nade
mną.” Portret ukochanej matki Józefy umieści poeta w reprezentacyjnym
wnętrzu Harendy.
Żona Kasprowicza w swoim „Dzienniku” pod datą 6 października
1923 roku zapisała: Za parę dni przenosimy się do naszego domu (…) Janek
nie może doczekać się chwili, kiedy już tam będziemy. Stało się to jednak
dopiero na imieniny Jana, 27 grudnia 1923. „Wersal” harendziarski był już
gotowy. Przyszli gazdowie ograć dom. Gutowie, Gabałowie. Zaśpiewali.
Zatańczyli. Nasycili Harendę ruchem i ogniem.”
Kasprowicz nie ukrywał swojej radości: „Jaki jestem szczęśliwy, że
będę mógł już do końca życia siedzieć we własnym kącie z tobą tylko
i pracować, cudownie pracować.” Posiadanie własnego domu było
spełnieniem także innego marzenia Kasprowicza, zapalonego bibliofila,
we własnym domu mógł zgromadzić całą swoją rozproszoną bibliotekę.
W Harendzie biblioteka była najważniejszym miejscem i największą
ozdobą domu: „przypominała „pracownię Fausta”. Stanęły tu meble
jesionowe Brzęgi55, na podłodze legły skóry niedźwiedzie i rysie. U sufitu zawisła lampa na kowanych, góralskich wzorowana, ze światłem
przytłumionym, ciepłym. Ściany obiegły półki. Dźwigały pierwodruki
romantyków polskich, XVIII-wieczne edycje Owidiusza, klasyków we
wszystkich znanych gospodarzowi językach – francuskim, angielskim,
włoskim, niemieckim, greckim, łacińskim, bezcenny zbiór edycji Pisma
Świętego z onąż upragnioną Biblią Radziwiłłowską 56 na czele.”.
Księgozbiór Kasprowicza liczył pięć tysięcy woluminów, w suficie
biblioteki był rzeźbiony sosrąb57 z inicjałami J. i M. – Jan i Maria- oraz
data – 1923, rok zamieszkania na Harendzie, stała tu fisharmonia, na
której córka Hanka grywała ojcu chorał „Z dymem pożarów” lub nuciła
psalmy Gomółki do słów Jana Kochanowskiego.
Na parterze domu były trzy pokoje od frontu: „Jadalnia z meblami
góralskimi projektu Jarockiego, malowankami na szkle, zegarem bijącym
55 Wojciech Brzęga wykonał meble według projektu Stanisława Witkiewicza
56 Zdzisław Dębicki: „Rujnował się na książki. Kiedy zobaczył raz w Warszawie na
Świętokrzyskiej egzemplarz Biblii Radziwiłłowskiej, nie spoczął dopóki nie zebrał
koniecznej na zakup sumy!”
57 sosrąb – gruba, zdobiona belka stropowa podtrzymująca pułap
132
Dom oswajany
kuranty, łyżnikami i szałaśnymi czerpakami. Srebrny samowar (…) dar
dla Jana wigilijny z 1898 od przyjaciół takich jak Wasilewski, Żeromski,
Or-Ot… Po prawej – sypialnia, tu Marusi meble jeszcze z Petersburga,
portret matki, portret Mickiewicza z zasuszonym listkiem z francuskiego
grobu, zerwanym przed przewiezieniem poety do Polski.”
Obok w saloniku na ścianach wisiały obrazy, wśród nich pejzaż Sichulskiego ilustrujący wiersz Kasprowicza „Chaty rzędem na piaszczystych
wzgórzach”, portret Jana Kasprowicza pędzla Felicjana Krakowskiego,
dom Mardułów-Gałów namalowany przez Władysława Jarockiego, kilim
„Słoneczniki” według projektu Kazimierza Brzozowskiego.
Góra Harendy należała do córek poety: Janiny z Kasprowiczów Małaczyńskiej58 i Anny z Kasprowiczów Jarockiej,59 w hallu mieszkania córek
znajdowała się galeria morskich obrazów Władysława Jarockiego. Dom
zbudowany był z jedlowych płazów, miał werandę, którą zdobiły nasturcje
rosnące w korytkach smrekowych. Tymon Niesiołowski projektant części
wnętrz Harendy, mówił, „że wszyscy odchodzili z tego domu bogatsi
o jakąś siłę, czuli się, jak gdyby naświetleni osobowością gospodarza.”
Jest cudownie, czuję się dobrze i pracuję, pisał Kasprowicz uszczęśliwiony
posiadaniem swojego domu i możliwością twórczej pracy. Natchnienie
dawała mu zadomowiona Harenda i jej tatrzańskie otoczenie. Marusia
w „Dzienniku” napisała, że Janek odmłodniał o dziesięć lat, radość życia
wyrażał od porannego ceremoniału: „O świcie fanfara: – Wody! Śniadanie! Gazetę! Okulary! Pluska się, chlapie, goli, gimnastykuje. Powiada,
że jest „najczystszym człowiekiem w Polsce”. Jest pedantem – a przy
tym – okropnym bałaganiarzem. W sypialni po porannej toalecie wygląda jak po bitwie.”
Góralski dom Kasprowicza był pełen rozgwaru, wołań, śmiechu. Gospodarz troszczył się o przyjazną atmosferę domu, był otwarty na gości,
dbał, by wszyscy czuli się u niego swojsko.
Sposobem oswajania Harendy był ludowy wystrój wnętrz, ale przede
wszystkim życie domowe zgodnie z polską tradycją. Święta Bożego
58 Janina z Kasprowiczów Małaczyńska starsza córka poety, została wywieziona z Lwowa
do Kazachstanu, jej mąż zginął w Katyniu, ona z dwojgiem dzieci przeszła tułaczkę
przez Persję i Afrykę, wróciła na Harendę z córką Ewą, syn Jan walczył w RAF-ie,
pozostał w Londynie.
59 Po śmierci Janiny Małaczyńskiej siostra Anna Jarocka ofiarowała górę Harendy Stowarzyszeniu Przyjaciół Twórczości Kasprowicza.
133
Rozdział IV
Narodzenia i Wielkanocy gromadziły na Harendzie liczne grono gości,
Marusia dbała, by stoły świąteczne przystrojone były po góralsku: bożonarodzeniowy – jedliną i kwiatami z bibuły, a wielkanocny – pękami
świeżych baziek i bukiecikami krokusów. Podczas świątecznych spotkań
śpiewano Pana-Kasprowiczową nutę „od Witowa, Chochołowa, Czarnego
Dunajca”.
Na Harendzie odbywały się rodzinne spotkania z córkami Kasprowicza, przyjeżdżała starsza córka Janka z mężem i dwojgiem dzieci
– Ewą i Jankiem, chrześniakiem dziadka Jana, Hanka i jej mąż malarz
Władysław Jarocki. Do rodziny harendziarskiej należały rodziny górali Gutów Mostowych i Mardułów. Przyjacielskie kontakty łączyły
Kasprowicza z miejscowym proboszczem, ks. kanonikiem Franciszkiem Nyczem. Serdecznymi stałymi gośćmi na Harendzie byli artyści,
z którymi łączyła Kasprowicza przyjaźń, twórczość i miłość do gór.
„Żartował Makuszyński, że ilekroć nadciągają na Harendę tłumy
przyjaciół – „baca Kasprowicz u progu stoi, ręce rozkłada i uśmiechem się z każdym przełamie, jak chlebem. Tłumno, gwarno, wesoło;
słodka niewiasta, pani Kasprowiczowa, jakieś biblijne sztuki robi,
aby z pół metra kiełbasy zrobić kilometr, bo towarzystwo zwykle
jest żarłoczne. (…) Są wszystkie poety, wszystkie malarze, wszystkie
muzykanty. I jest dobrze.”
Goście oswajali dom Kasprowiczów śpiewem, muzyką, serdecznym
słowem. Leopold Staff goszcząc na Harendzie narzekał, że mu się –
w obecności Gazdy – talent kanysi podziuł, ale podziękował gospodarzom
„hymnem”:
„Jakże godnie głosić będę
Kasprowiczów i Harendę,
Bo każdy to wyznać musi,
Że nie ma oprócz Marusi
I oprócz Janka – gospodarzy.
Niechaj im się szczęście darzy!”
Wśród muzykantów odwiedzających Harendę był Karol Szymanowski,
którego Kasprowicz nazywał Karolem dźwiękosłynnym. Szymanowski
wyznał po latach, że był pod wielkim wrażeniem Kasprowicza-poety
– szczególnie cenił jego „Hymny”, napisał muzykę do hymnu „Święty
Boże” – i Kasprowicza-człowieka, w jego obecności czuł się zawsze tro134
Dom oswajany
chę onieśmielony. Biesiadowali u Gazdy także górale, grali na gęślach
krzesane i Sabałowe nuty, śpiewali pieśni góralskie, włączał się do ich
śpiewu, ukrywając wzruszenie pod przymkniętymi powiekami. Bywali
na Harendzie przewodnicy, z którymi wędrował po górach.
Tak Jan Kasprowicz oswajał Harendę a Harenda oswajała Kasprowicza,
stawała się jego światem także w wymiarze poetyckim. To na Harendzie
powstał „Mój świat”60, piękne wiersze o życiu domowym wśród gór, pisane
od roku 1923. Bohaterami „Mojego świata” są postacie z obrazów na szkle
malowanych wiszących w jadalni – apostołowie podczas ostatniej wieczerzy, święta Weronika, święty Jerzy – przyjaciele, towarzysze wspólnych
wypraw tatrzańskich a także harendziarskie nasturcje.
Wieczerza pańska
(Malowanka na szkle)
„Ledwie się położyłeś,
A już się zrywasz”, tak powie,
„Czy nie widzicie, matulu?
Przyszli apostołowie!
Zapewne zgłodzeni z drogi
Pukają do naszych drzwierzy,
Pójdę im usługiwać
Przy apostolskiej wieczerzy.”
Weszli do izby i z ramion
Jęli zdejmować toboły
Ci święci, brodaci ludzie,
Te Boże apostoły.
Jeden z nich z płachty wyjmuje
Świeże girlandy różane
I piękne kwiaty przybija
Drobnemi gwoździami na ścianę.
60 Jan Kasprowicz, Mój świat. Pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle, Warszawa 1926.
135
Rozdział IV
A inny znowu z swej torby
Wydobył rybę suszoną.
Widać, jak głód ich rozpala,
Bo strasznie im oczy płoną.
Znów inny kawałek „moskala”61
Na zgrzebnym położył obrusie:
„Masz, najedz się dzisiaj do syta,
Kochany Panie Jezusie!”
Skromna to bardzo wieczerza,
Radość nie będzie zbyt wielka,
Bo wina stoi na stole
Zaledwie jedna butelka.
„Skąd oni ten drobiazg wzięli? Gromadziciele to marni Człek mądry daleko więcej
Z każdej by uniósł śpiżarni”.
Rozsiedli się, jako mogli,
Włochaci pielgrzymowie,
Jan Święty umieścił się zaraz
Przy Jezusowej głowie.
Pan Jezus się k’niemu przechylił
I, błogosławiąc wino,
Szepce mu cicho do ucha:
„A ino, mój druhu, a ino!”.
„O ty, szczęśliwa godzino!
W tem towarzystwie dobranem,
Chciałbym przy Tobie, o Jezu,
Być także świętym Janem”.
Tuż obok z wielkimi kluczami
Piotr święty się usadowił
61 „moskal” – placek owsiany
136
Dom oswajany
I z wędką w drugiej ręce,
Jakby gdzieś ryby łowił.
A tu, na samym rogu, –
„O, temu połamię żebra!”
Przykucnął niewierny Judasz
Z workiem marnego srebra.
„Przyjmijcie mnie k’sobie, ojcowie,
Sprawować się będę przykładnie,
I liczba się wasza nie zmieni,
Bo, juści, ten Judasz odpadnie.
Będę wam służył, jak mogę,
Do lasu biegł po jagody
I niejednego łososia
Z cudzej wyciągnę wody.”
Bo przecież, mędrkuję dalej,
Różę ściągając z obrusa,„Warto być nawet złodziejem,
Gdy idzie o Pana Jezusa.”
A zresztą świat się odmieni, I k’nam się wieść taka niesie,Iż żadnem nie będzie złodziejstwem
To, co jest w wodzie i w lesie.
Zabraknie tylko wina, Jest, ponoć, niezłe u Graja62,
Jeno na każdym kroku
Spotkać tam policja.
A zresztą, o Panie miły,
O, przenajsłodszy Panie,
Ty sam się na nie zdobędziesz,
Jak w Galilejskiej Kanie!
62 Winiarnia w Nowym Targu
137
Rozdział IV
Chusta świętej Weroniki
(Malowanka na szkle)
Dom mamy bogaty:
U jodłowej ściany
Obraz świętej Weroniki,
Na szkle malowany.
Podniesione oczy,
Wpółotwarte usta,
A zaś w rękach rozwinięta
Weroniki chusta.
Chusta, niby fartuch
W kwiatki i kropki,
Jakiem widział na odpuściech
U niejednej chłopki
(…)
Raz mi się zdarzyło –
Kto chce, niechaj wzdycha, –
Że mnie ogarnęła
Taka ludzka pycha:
Z rękami pod głową
Leżę wyciągnięty
I rozmyślam, w jakiej nędzy
Człowiek jest poczęty.
Jaka wszystkich trapi
Niedola i troska
I że na świat dziś nie zejdzie
Żadna litość Boska
Pot i pot – to los jest
Wszelkiego człowieka:
Każdy gnie się pod swym krzyżem,
Golgota go czeka.
138
Dom oswajany
Jeno, że w tej drodze,
Co na śmierć go woła,
Nie ma chusty Weroniki
Dla otarcia czoła.
Ledwiem to pomyślał,
A z jodłowej ściany
Schodzi obraz Weroniki,
Na szkle malowany.
Zbliżyła się ku mnie
Litościwa pani
I swą chustą ściera troskę,
Która mnie tak rani.
Chłodzi mi policzki,
Pot zmywa ze skroni
I w tej drodze ku Golgocie
Od rozpaczy chroni.
Święty Jerzy
(Malowanka na szkle)
W naszym górskim domu
U jodłowej ściany
Wisi święty Jerzy,
Na szkle malowany.
Kto nie wierzy – niech nie wierzy:
Ale święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.
Hucznie i buńczucznie
Podniósł swoją włócznię,
139
Rozdział IV
Ażeby z wysoka
Uderzyć na smoka,
Który pod nim leży:
Święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.
Bez lęku i strachu,
A pełen rozmachu(…)
W naszym górskim domu
Na szklanym obrazie
Z wichrami w zawody
Pędzi rycerz młody,
Pędzi na kształt gromu
I włócznią z wysoka
Żywo bije smoka.
Komu trudno wierzyć, komu,
Niech nie wierzy!
Ale święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.
Nasturcje
Kwiaty nasturcji, gęste,
Nieugaszone rany,
Krwawym wieńcem opasują
Nasz domek drewniany.
Świecą, jak złote słońca,
Płoną, jak purpury,
To spadają ku dołowi,
To się pną do góry.
140
Dom oswajany
Naokół naszego balkonu
Smrekowe korytka,
A z nich główki swe wychyla
Kwiatów gawiedź wszytka.
Niektóre z nich swe dzióbki
Wznoszą szczebiotliwie,
Z gniazd drewnianych, niby ptactwo,
Pierzące się na niwie.
Lecz po co szukać niwy?
Szczebiocą by jaskółki,
Co się tak do nich lubią mizdrzeć
Z balkonowej półki.
Dola kwiatów, ludzi, ptaków
Ze sobą jest sprzęgnięta:
Jednaką spójnią los je spina,
O losie Bóg pamięta.(…)
Palcie się, kwiaty drogie!
Palcie się do syta!
I niech z was się o swe losy
Żaden już nie pyta.
Palcie się, kwiaty wrzące!
Chłońcie własne ognie!
Bez troski o to, co was jutro
Zwarzy, skruszy, pognie.
Proste słowa wierszy, czytanych uważnie, poruszają liryzmem i filozoficzną głębią. W najbliższym otoczeniu i w codzienności Kasprowicz
dostrzega metafizyczny wymiar życia. W „Wieczerzy pańskiej” poeta
przywołuje postać matki, może malowanka na szkle wywołała wspomnienie wigilii w domu rodzinnym, której – zgodnie z tradycją – przewodziła matka, ściany izby ozdobione girlandami kwiatów z bibuły, na
stole obrus. Staropolski obyczaj nakazuje ugościć zgłodzonych z drogi,
141
Rozdział IV
którymi okazują się być apostołowie z Kochanym Panem Jezusem.
Bohater wiersza prosi o zaszczyt usługiwania przy stole oraz o przyjęcie do grona apostołów: O ty, szczęśliwa godzino!/W tem towarzystwie
dobranem,/Chciałbym przy Tobie, o Jezu,/Być także świętym Janem(…).
Przyjmijcie mnie k’sobie, ojcowie,/Sprawować się będę przykładnie.. Pragnę Ci służyć Boże, dziękować za życie, dom, miłość, przyjaciół… To
wiersz-modlitwa, nie pozbawiony mędrkowania i góralskiego humoru.
Modlitewnie, z wdzięcznością za dom bogaty, z prośbą o pomoc w godnym znoszeniu cierpienia opisuje poeta malowankę na szkle przedstawiającą świętą Weronikę. Dom mamy bogaty:/U jodłowej ściany/Obraz
świętej Weroniki,/Na szkle malowany. W swoim domu jest czas i miejsce
na rozmyślania o ludzkim losie: Z rękami pod głową/Leżę wyciągnięty/I
rozmyślam, w jakiej nędzy/Człowiek jest poczęty.
Ledwie po kilku miesiącach pełnego szczęścia Gazdę na Harendzie
dotknęła choroba63 i związane z nią cierpienie. Wiara pomaga przyjąć
cierpienie, patronująca domowi święta Weronika: swą chustą ściera troskę,/Która mnie tak rani./Chłodzi mi policzki,/Pot zmywa ze skroni/I w tej
drodze ku Golgocie/Od rozpaczy chroni. Natomiast święty Jerzy, pogromca
smoka-śmierci, pomaga pokonać lęk ukazując triumf nad śmiercią:
święty Jerzy,/Na szkle malowany/(…)Pędzi rycerz młody,/(…)I włócznią
z wysoka/Żywo bije smoka/.(…) Bez lęku i strachu,/A pełen rozmachu.
Pozbawiony przez chorobę możliwości odbywania długich spacerów
Kasprowicz, patrząc na kwitnące na werandzie nasturcje, odczuwa więź
ze światem przyrody, z jej życiem i przemijaniem. Zachwyt nad obfitością kwiatów – Nasturcje aż nazbyt natarczywie – /Tyle ich w roku tym
mamy! – /Cały nam ganek obległy,/Pchają się w okien ramy./(…)Świecą,
jak złote słońca,/Płoną, jak purpury(…) – rodzi myśli o symbiozie: Dola
kwiatów, ludzi, ptaków/Ze sobą jest sprzęgnięta:/Jednaką spójnią los je
spina. Ale o losie każdego stworzenia w świecie ludzkim i w świecie
przyrody – Bóg pamięta.
Wiersz kończy pogodnie, bez troski o to, co (…) jutro, ufny w Bożą
opiekę. Harendziarskie nasturcje oswajają poetę ze zbliżająca się
śmiercią.
63 We wrześniu 1924 roku Kasprowicz zachorował, wieloletnia, nierozpoznana cukrzyca
spowodowała częściowy paraliż. Leczony był w Klinice Lwowskiej. Przed Wielkanocą
1925 roku powrócił na Harendę.
142
Dom oswajany
O śmierci gwarzy także ze zmarłą matką, która z czułą wyrozumiałością
przypomina synowi, że życie składa się z cierpienia i chwil radosnych.
Każdy musi tego doświadczyć.
Matka
Blady księżyc świeci,
Godzina dwunasta,
Przed mem oknem, widzę, staje
Starucha, niewiasta. (…)
„Słyszę, jesteś chory,
Masz już swoje latka,
Chciałam jeszcze cię odwiedzić,
Jestem twoja matka.”
„Rozumiem, rozumiem:
Czas ci było po mnie
Przyjść i zabrać mnie ze sobą,
Dziękuję ogromnie!”
„Jeszcze ja cię z sobą
Dzisiaj nie zabiorę;
Człek jest na to, aby cierpiał,
Cierp, me dziecko chore.
Zresztą masz i tutaj
Swe chwile radosne:
Księżyc, słońce, las, szum rzeki,
Masz zieloną wiosnę.” (…)
Tak dzisiaj z północka
Pogwarzyłem sobie
Z matką, prawie zapomnianą,
– Tak dawno jest w grobie.
143
Rozdział IV
Jan Kasprowicz zmarł na Harendzie w niedzielę 1 sierpnia 1926 roku.
Górale włożyli mu w dłonie chłopski, żelazny krzyż, Marusia otoczyła
kwiatami nasturcji.
Trzy dni później odbył się pogrzeb mocarza słowa polskiego na
zakopiańskim cmentarzu Pęksów Brzysku.
Siedem lat później – 1 sierpnia 1933 roku przeniesiono Jana Kasprowicza do harendziarskiego grobowca z tatrzańskiego granitu
wzniesionego nad szumiącym potokiem. Górale zagrali mu Sabałową
nutę i powiedzieli: Serdecznie ci dziękujemy, że cię nie uwiodły ani
kujawskie rodzinne strony, ani lwowskie katedry, ale zostałeś z nami,
gazdami, na ulubionej drodze przy ulubionych nasturcjach… Będziesz
gazdował dalej…
144
Dom oswajany
„…nie nauczyła się jeszcze Chamowa moja podświadomość.”
Miron Białoszewski „Chamowo”
Noc z 13 na 14 czerwca 1975 roku dla Mirona Białoszewskiego była
ostatnią spędzoną w mieszkaniu, w którym przeżył siedemnaście lat.
Mało snu, rozmyślanie, nadmiar emocji.
Kolejny raz zmieniał warszawski adres: była ulica Poznańska, plac
Dąbrowskiego teraz przeprowadzał się na ulicę Lizbońską na Saskiej
Kępie. Był po zawale serca, rzucił palenie, zmieniał mieszkanie.
Z nowym miejscem stara się oswoić, swoje codzienne obserwacje
i spostrzeżenia notuje, posługuje się językiem mówionym nacechowanym
emocjonalnie, używa obrazowych określeń, skrótów, zdarzają się przejęzyczenia, czasem błędy językowe. Zapisuje, co myślał i co czuł w określonych sytuacjach, jak zareagował pod wpływem jakiegoś wydarzenia.
Z tych zapisów, prowadzonych od 14 czerwca 1975 do 27 czerwca
1976 roku, powstało „Chamowo”, książka bogata, wielowarstwowa.64
Nowe otoczenie widziane po raz pierwszy wywołało niemiłe wrażenia
estetyczne: „Dom ogromny, na dziesięć pięter wysoki, na ćwierć kilometra długi, stał szary i pusty. Na podwórzu skorupy. Między domem
a trasą Łazienkowską ni to skwer, ni to łączka”. Betonowy blok szary
i pusty, panujący wokół nieład i nieznana okolica rodzą obawy, jak w obcym kawałku miasta zaczynać od nowa. Jednak własne mieszkanie w tym
ogromnym domu sprawia dobre wrażenie: „Mieszkanie nie wydało mi
się takie małe. Pokój z wnęką, kucheneczka, przedpokój i łazienka.
Można spacerować od przedpokoju przez pokój do kuchni, bo kuchnia
ma wejście z pokoju, ma i okno.”
Nowy dom oswaja Białoszewski „starymi” rzeczami, przedmiotami
z poprzedniego mieszkania : „Ze świątkami od razu ściany nabrały
rysów. (…) Teraz najwięcej świątków i aniołków na podłodze, tkaniny
zwisają z kaloryferów. (…) Żydowski świecznik i prawosławny złocony
krzyż nad złotawą dalmatynką oblepiły składany stolik, jego wysokie
połyski zmiodowaciały. Na szafce z płytami i do siedzenia perskie
dywaniki. Inni dwaj malowani, ale na szkle, rudo-niebieskawo-nie64 Miron Białoszewski, Chamowo, Warszawa 2009.
145
Rozdział IV
biescy, z mitrami na głowie, z palcami wysoko.(…) Wszystko rośnie
od podłogi. dalej ściany puste, białe. Tylko Nepomucen w kuchni
stanął na liczniku pod sufitem.” Odetchnie z ulgą: Więc jednak byłem
na starych śmieciach.
Nadanie nowemu miejscu dawnego wyglądu rodzi refleksję, że
w oswajaniu pomaga podobieństwo: „Więc tak na to się leci? Pewnie,
co innego pobyt jakiś gdzieś z perspektywą powrotu do gniazda, a co
innego gniazdo zmienić. Więc im więcej stałego, tym lepiej fruwamy.
Tamto mieszkanie zrodziło to mieszkanie. A tamto mieszkanie zrodziło
się z Poznańskiej. To my te mieszkania rodzimy. To już nie estetyka,
a fizjologia ciągłości.” To my mieszkania rodzimy, przenosimy się,
zmieniamy adresy i my je oswajamy, potrzebne jest więc osobiste angażowanie się, planowanie form i etapów oswajania domu i jego otoczenia.
Mirona sposobem oswajania gniazda jest drobiazgowa jego obserwacja
z różnych punktów, siedząc lub spacerując. Wieczorem lubi patrzeć na
pokój: „wydał mi się dobry do skupienia, i do patrzenia. Z szafy płytowej widać obydwie przestrzenie dodatkowe: kuchenną i przedpokój.
A to ważne. Spacerowałem sobie od końca kuchni przez pokój do końca
przedpokoju.”
Swój dom Białoszewski akceptuje, ale wie, że znajduje się w wielokondygnacyjnym budynku o dużej kubaturze, stąd obawy dotyczące
funkcjonowania bloku oraz skutków życia sąsiedzkiego, tego bliższego
i dalszego. „Niepokoją mnie nowe układy akustyczne. Winda, góra
obok, autobusy skręcające z Saskiej w jakąś, telewizje i towarzystwa
z sąsiedniego dziesięciopiętrowca. Skrzeczą drzwi sąsiadów. Dlaczego tak skrzeczą? Jestem wdany w nagłą hecę. O różnych nalotach
niesympatyczności.”
Wrażliwość i osobna natura Białoszewskiego, jego swoisty rytm dnia,
potrzeba kontemplowania zjawisk przyrody, zwyczajnych przedmiotów
i pospolitych roślin w nowym miejscu zamieszkania napotykają liczne
utrudnienia, narażony jest na różne naloty niesympatyczności, tym bardziej
że nie chciałby niczego zmieniać w swoim sposobie życia. A tego dom
w mrówkowcu mu nie zapewni: „Jednak to akustyczny dom. Słychać
nie tylko górę. Ale i innych ludzi. Z boku czy pod podłogą. Przez cztery
tygodnie nie było słychać, a teraz pewnie wrócili z letnisk. Gadania
146
Dom oswajany
od dwóch dni. Szczególnie słychać jedną rodzinę: baby i dzieci. Rano
opowiadają sobie, po południu opowiadają. Radio czy telewizję słychać
niedużo. Wczoraj było trochę piosenek, sporo stukań gdzieś tam i na
schodach. Imieniny ze śpiewaniem Sto lat.”
Pomocne w oswajaniu nowego miejsca zamieszkania są nocne wycieczki
po okolicy a przede wszystkim wieczorne poznawanie sekretów bloku,
szukanie w jego architekturze swojej prywatnej przestrzeni, dzięki
którym odkrył widokową intrygę. „Już czuję się wygodnie w tym widoku na Siekierki ze skrzydłami bocznymi, z Grochowem i Mokotowem.
Grochów ma pole, Mokotów góry. To, że podział jak w tryptyku, dobrze.
Właśnie doszedłem do okna na nowo: te dwa dziesięciopiętrowce dzielą
panoramę na trzy, przeszkadzają; ale gdyby ich tu nie było, nie byłoby
widokowej intrygi.”
O tym, że trudno będzie Mironowi przystosować się do nowego
środowiska, wiedzą jego przyjaciele odwiedzający go w nowym domu.
„Nadeszła Malina i Berbera w kapeluszu, z butelką wina. (…)
No, kurortu to tu nie masz i nie będziesz miał.
- To dobrze.
- Pytałam o tę ulicę. Na Saskiej Kępie. Odpowiedzieli „my takiej ulicy
nie znamy. To jest za trasą, Chamowo”.
Le. powiedział
- Masz wszystkie szanse.
Berbera mówi:
- Kiedyś komuś zginął rower na Berezyńskiej, to najstarsza część
Saskiej Kępy. Powiedzieli: Na pewno znajdzie się na Chamowie. I się
znalazł.
(…)„Na ten mój dom Berbera powiedziała:
– Mrówkowiec, co?”
Teresa amerykańska i Tadzio przyjmują na siebie rolę pośredników
w oswajaniu sąsiadów z poetą-Mironem: „Wyleciałem specjalnie po
kwiatek polubowności. Bo Teresa amerykańska z Saskiej Kępy podjęła się delegacji do sąsiadów na suficie, żeby nie piłowali cały dzień
i nie stukali od siódmej rano. Ma wziąć ze sobą Tadzia. Kazała jeszcze
posprawdzać ostatecznie godziny stukań i rżnięć. Stukania teraz są,
ale boczne. Poleciałem na górę. Podsłuchiwałem tych nade mną, to nie
u nich. Za trzecim wyleceniem okazało się, że to sąsiedzi z mojego pię147
Rozdział IV
tra. Jedni i drudzy. Znowu mnie to nieco uspokoiło. Skoro tyle hałasów
z tylu stron, to może jednak i ci na górze tylko urządzają się. Czyli że
to nie na stałe. Nie wiadomo, czy delegację z kwiatkiem wstrzymać?
chyba tak.” Białoszewski z wyczuciem, by nie sprawić innym przykrości,
reaguje na odgłosy mrówkowca, choć obawia się, żeby sąsiedztwo nie
zburzyło jego dotychczasowego rytmu życia.
Jest dużo dobrej woli Mirona, by oswoić się z nowym miejscem i czuć się
w nim dobrze. Swoje mieszkanie już od wejścia polubił – przedpokój, pokój
z wnęką, dobry do skupienia i do patrzenia, jasna kuchnia, można spacerować.
Na podłodze w pokoju ustawił kompozycje z trzcin i liści chrzanu
ożywiając przestrzeń i przeistaczając ją. Jego poetycki dar dostrzegania
w pospolitych roślinach niepospolitej struktury oraz tajemniczej energii
sprawił, że pokój zrobił się duży, ciepły i zarośnięty żywym byciem. „Poprzynosiłem trzciny. Odkryłem, że rosną obok mojego podwórka na dzikim
terenie pobudowanym. Olgierd, u którego byłem ostatnio, powiedział,
- Ale to niedługo będzie tego, nie ciesz się.
- Co, rozorają?
- Po prostu wyschnie teren. Wydrenują, żeby nie dostawała się woda
do piwnic.
Więc póki są, to przynoszę. Szkoda mi rwać, ale nie mogę się nieraz
powstrzymać. Więc są w pokoju trzciny z kitami, koronkowe brabanckie byliny, kolor też koronek – fioletowy brąz. Liście chrzanowe
długie, podobne do strusich piór. Ten sam układ wygięć, przewieszeń.
Niby unikam nastrojowości, ale zapalam świece do gregoriańskich
śpiewów i na suficie stoją, a czasem się chwieją cienie roślin. Zarośla.
Chodzę między tym a tym, świece oczywiście na podłodze, właściwie
też od podłogi w górę, do sufitu. Chodzę od wieszaka w przedpokoju do
Nepomucenów na tyle kuchni. Zatrzymuję się na jednym końcu albo na
drugim. Patrzę na swój pokój z daleka. Robi się duży, ciepły i zarośnięty
żywym byciem. Wchodzę w środek.”
Uroczysty, tajemny spacer Mirona po przestrzeni domowej staje się
wędrówką w głąb siebie.
Do pogrążania się w rozmyślaniach skłaniają go szczególnie światła
wieczoru: „Wyjrzałem teraz wieczorem. Niepełny księżyc za klatką.
Zachodzi. Jesteśmy jak w ażurowym futerale. O rury odbijają się światła
. Dom oświetlony sam sobą.” Rozświetlony widok domu, przypomina148
Dom oswajany
jącego świecący ażurowy futerał, działa na wyobraźnię i zaprasza do
kontemplacji słodkiego wieczoru.
Jednak życie w dwu przestrzeniach: domowej i blokowej prowadzi do
zakłóceń: hałasy z dołu, z boków, z góry, wrzaski, radia, stukoty, pocierania
glaspapierem, szorowania, gadania na bębnie uniemożliwiają rozmyślania:
„Nerwy napięte, sufit coraz rżnie, przestaje stukać, z pogłosem aż dzwoni.
Jęczę. Wydaje mi się, że to trochę pomaga. Krótkie głośne jęki. Przykro
się robi na Chamowie zaraz ze wszystkimi. Było parę dni spokoju i pękło.
Przez dwie godziny krążył warczący samolot. Nawet ładnie to wygląda.
Sunie światło za rurami, pod księżyc i w bok, księżyc jasny i nie sunie,
ziemia. Chamowo, domy, światła w ciemnym zapyleniu. Życie, życie
wszędzie. To nie taka rozkosz znosić nadmiary życia, ciasnoty życia.”
Uciążliwe odgłosy nie wywołują w Białoszewskim złości czy niechęci
wobec sprawców hałasów, lecz prowadzą do egzystencjalnej refleksji: To
nie taka rozkosz znosić nadmiary życia, ciasnoty życia. Nie ludzka bezmyślność czy sąsiedzka nieżyczliwość przeszkadzają w przystosowaniu się
do nowych warunków życiowych, tylko zagęszczona przestrzeń życiowa.
Wie, że musi się z nią oswoić i z nadzieją liczy na przyzwyczajenie.
Analizuje swoje reakcje, drobiazgowo obserwuje zachodzące w sobie
zmiany, jesienią zapisuje: „Nauczyłem się już mieszkania na Chamowie.
To znaczy – prawie nauczyłem. Zima dopiero doklepie powagi życiowej.
Ale nie nauczyła się jeszcze Chamowa moja podświadomość.” Wbrew
obawom, wiosną stwierdza, że z tym miejscem, z jego zakamarkami już
wiążą go osobiste przeżycia i obserwacje, dostrzega pozytywne zmiany
w otoczeniu: uporządkowane, zakończone, z polotami, z atrakcjami. Prace
budowlane zakończono, teren został uporządkowany i zagospodarowany.
Podczas codziennych spacerów obserwował postępujące prace, był
świadkiem zachodzących zmian i obeznał się z okolicą: „Widok na Chamowo. Znany. Wiadome garaże, parkingi. Te na początku wybrzydzane,
a potem urządzające mi dodatkowe uliczki. Pawilon z tyloma sklepami.
Pół roku temu pusty, tajemniczy. Pole za pawilonem przeorane, dalsze
bloki, wloty, Wał Miedzeszyński z przelatującymi okienkami autobusów.
Co tu dużo mówić, to wszystko swoiste, już rozszyfrowane po horyzont,
bo i pola za Wisłą, drzewa, domki, i Siekierki z elektrownią, z kominami.
Mam już tu wspomnienia, wspólne przeżycia z tymi zakamarkami,
zmiany, świadkowanie. Już nie mogę się tego Chamowa wyprzeć. Cie149
Rozdział IV
kawe, czy tak naprawdę byłoby mi szkoda go, czy jednym machnięciem
skwitowałbym cały żal. (…) Nazwa „Chamowo” na dobrą sprawę to tu nie
tak znów pasuje. Malutko tego Chamowa, uporządkowane, zakończone,
z polotami, z atrakcjami. Trasa, lotnisko, step, Wisła, dżungla, most,
mostki, Saska Kępa. I wszystko w kupie. Kto ma tyle naraz?”
Zadowolony jest z funkcjonalnie i estetycznie zorganizowanego otoczenia, swój dom nie tylko oswoił, ale polubił – czuje się dobrze ze świątkami, aniołkami, dywanikami i innymi przedmiotami przeniesionymi
z dawnego mieszkania, przyjmuje tu swoich „starych” przyjaciół, przyjemność sprawiają mu spacery i kontemplacja w nastrojowym domowym
wnętrzu oraz obserwowanie nieba o poranku i nocą. Kto ma tyle naraz?
Radosna satysfakcja z tego dobrodziejstwa nie jest jednak trwałym
stanem. Chwilami ogarnia Mirona poczucie obcości w domu, pojawia się
chęć powrotu do palenia a przede wszystkim tęsknota za mieszkaniem
na Pradze. Zastanawia go ten stan rzeczy i dochodzi do wniosku, że to
ma poparcie w innych obcościach.
Zaabsorbowany oswajaniem domu i otoczenia, zabiegając by w nowym
miejscu nie zmieniać swego dotychczasowego trybu życia, nie dostrzegł,
że zmieniającej się przestrzeni życiowej towarzyszy zmieniający się czas.
Oswoił dom, oswoił się z otoczeniem, ale nie dostrzegł nieprzewidzianej
obcości w sobie. Obcością nie do przyjęcia jest jego obecny wygląd, który
zmienił się wraz z upływem czasu. Miron przyznaje, że nie przyzwyczaił
się do swojego podstarzałego, brzydkiego wyglądu. Ta obcość utrudnia mu
pełne oswojenie się z nowym gniazdem.
Rozeznał problem – zmiany zewnętrzne są nie do odwrócenia, zmienić
może swoją sferę emocjonalną i duchową – zdecydował: Postanowiłem
wygonić z siebie niedobroć bycia sobie.
Pod datą 19 czerwca zanotował:
„Minął rok mieszkania tu. Przyzwyczaiłem się całkowicie. Tyle że
nagle trzy dni temu stanąłem w oknie.
- Co ja tu robię na Pradze? To już naprawdę nie wrócę na plac Dąbrowskiego? Do Śródmieścia?
Zgasiłem zaraz w sobie tę chętkę, jak i chętkę papierosową. Nie marzę
o papierosie, ale w każdej chwili bym zapalił.
To niepalenie i mieszkanie na Pradze ma poparcie w innych obcościach.
Spoglądam na faceta w szybie sklepowych drzwi. Gruby, stary, brzydki,
150
Dom oswajany
obcy. A przecież takiego mnie widzą. Wciąż nie przyzwyczaiłem się do
swojego podstarzałego, brzydkiego wyglądu. Nie chcę go uznać. To ja na
niby tylko. Od niedawna i na niedługo. Taki nieprzewidziany, dodatkowy.
Ostatnio brak sił.
Trzeba się bronić przed pogorszeniem. Skoro wierzch przepadł, to
od środka.
wieczorem
Postanowiłem wygonić z siebie niedobroć bycia sobie.”
Decyzja przemyślana, lecz trudna do urzeczywistnienia, o czym
świadczy melancholijny zapis w notatniku pod datą 27 czerwca: „Chce
mi się stąd wyprowadzić. Z tych mrówek.”
Tak kończy się opowieść Białoszewskiego o sposobach oswajania
nowego domu i przystosowania się do nowego otoczenia podczas
pierwszego roku mieszkania przy ulicy Lizbońskiej. Jest to także zakończenie „Chamowa”.
Miron Białoszewski miał przed sobą jeszcze siedem lat życia i siedem
lat mieszkania w tym domu. Czy udało mu się w tym czasie wygonić
z siebie niedobroć bycia sobie? Przyjmować różne przejawy swojego życia
z czułością równą uczuciom towarzyszącym oglądanym wschodom
słońca, księżycowi nocą, czy misternej budowie roślin?
151
Rozdział IV
„ – Przyzwyczaiłem się do tego miejsca
leciutko zmitologizowanego….”
Ksiądz Janusz Stanisław Pasierb „Obrót rzeczy”
W zbiorze esejów „Obrót rzeczy”65 pod datą 11 września 1991 roku
ksiądz Janusz Stanisław Pasierb zapisał: „Mieszkanie na Dobrej. Z okien
widać tylko jedno drzewo: topolę i trochę nieba. Zabudowa tu gęsta,
przedwojenna. I sprzed Corbusiera. (…) Nazwa ulicy jest też ironiczna:
powstała wtedy, kiedy mieszkała tutaj „mala gente”, Dobra znaczyło
tyle, co i dziś znaczy np. „dobry numer”. Niewiele pozostało z dawnego, przedwojennego folkloru. Gdzieś w pobliżu była melina, z którą
niemrawo walczyła milicja, a którą próbował zlikwidować przez nawrócenie właścicieli miły i gorliwy następca księdza Piórkowskiego,
ks. Mieczysław Nowak.
Ulica Dobra jest w historii literatury dzięki temu, że w domu
naprzeciwko odnajmował „wspólny pokój” Uniłowski, a za rogiem,
na Smulikowskiego, dziś Spasowskiego, mieszkał znakomity poeta
Czechowicz. Swoiście spopularyzowała naszą ulicę audycja-rzeka
o Matysiakach, których autorzy ulokowali przy Dobrej właśnie.”
Nieciekawy pejzaż, tylko jedno drzewo i trochę nieba, miejsce mało
przyjazne dla nowego mieszkańca. Te niedostatki w pewien sposób
rekompensowała przestrzeń literacka: w domu naprzeciwko odnajmował „wspólny pokój” Uniłowski, nieopodal mieszkał znakomity poeta
Józef Czechowicz. O ulicy Dobrej słyszeli nie tylko warszawiacy dzięki
popularnej audycji radiowej „Matysiakowie”. Informacje te oswajały
trochę z okolicą.
Pasierb nie mógł wówczas wiedzieć, że będzie chlubną kartą historii
ulicy Dobrej, do poznania której zachęca współczesnych mieszkańców
i turystów tablica pamiątkowa:
W tym domu
mieszkał w latach 1977–1993
Janusz St. Pasierb
kapłan, uczony, poeta
65 Janusz Pasierb, Obrót rzeczy. Rok 1991, Pelplin 2002.
152
Dom oswajany
Dom przy ulicy Dobrej był kolejnym warszawskim adresem księdza
Pasierba. Wcześniej podczas studiów w Akademii Teologii Katolickiej
Uniwersytetu Warszawskiego był rezydentem w parafii p.w. Dzieciątka
Jezus a w sąsiedniej parafii pw. św. Stanisława Kostki rezydował ks. Jan
Twardowski, obaj księża-poeci spotykali się, chodzili razem na obiady
do ss. zmartwychwstanek.
Ksiądz Pasierb był dla księdza Twardowskiego wyjątkowym rozmówcą:
„Bardzo wiele korzystałem z żywego kontaktu z księdzem Pasierbem,
z naszych spotkań i rozmów. Wciąż powtarzam, że nie ma spotkań
przypadkowych. Bóg zbliżył nas do siebie. O wiele starszy od niego,
słuchałem go jak swojego nauczyciela, zwłaszcza kiedy mówił o sztuce,
o kolorach, witrażach średniowiecznych. (…) Po raz ostatni spotkaliśmy
się przed wspólnym wyjazdem do Częstochowy w końcu czerwca 1993
roku. Z domu, gdzie mieszkał, przy ulicy Dobrej w Warszawie, wyszedł
pogodny i uśmiechnięty. W pamięci mojej pozostanie takim, jakim go
wtedy widziałem.”66
Pogodny i uśmiechnięty Janusz Pasierb – kapłan, uczony, poeta – był
niezwyczajnym człowiekiem, którego osobowość wyznaczyła także formy
oswajania nowego miejsca zamieszkania. Już pierwsze wejście do domu
było znamienne: Pasierb jako członek Komisji Konserwacji Cudownego
Obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej uczestniczył w pracach badawczych,
po zakończeniu których ojcowie paulini podarowali mu kopię obrazu
Czarnej Madonny.
Z Matką Bożą w kopii obrazu jasnogórskiego po raz pierwszy wszedł do
swojego mieszkania na Dobrej. „Pierwszą noc, bezsenną, pełną hałasów
z ulicy, spędziłem tu przyjechawszy z Jasnej Góry, ojcowie podarowali
mi wtedy kopię obrazu i z nią wkroczyłem pod ten nowy adres. Mieszkanie poświęcił protonotariusz apostolski z tych dawnych, co mogą nosić
mitrę, ksiądz Antoni Liedtke. Był tu nawet infułat Jank67, a dla historii
Kościoła odnotujmy, że w kuchni w pobliżu lodówki zastała nas pewnego
dnia z obecnym arcybiskupem metropolitą gnieźnieńskim68 godzina
dwunasta, godzina zdjęcia embarga na wiadomość o jego nominacji na
sufragana chełmińskiego. W pobliżu tejże radzieckiej lodówki nawrócił
66 ks. Jan Twardowski, Autobiografia, Kraków 2007.
67 ks. infułat Franciszek Jank
68 arcybiskup metropolita gnieźnieński Henryk Muszyński
153
Rozdział IV
się, nie za moją sprawą -- podczas jakiegoś przyjęcia – wielki polski
humanista. Przyzwyczaiłem się do tego miejsca leciutko zmitologizowanego przez Piotrusia Orawskiego w III programie Polskiego Radia,
stąd mówiłem pierwsze w Telewizji Polskiej Słowa na niedzielę etc.
Przyzwyczaiłem się do tej trzeciej skóry, ale tym, co cenię najbardziej
jest, że przywiązali się do tego miejsca moi bliscy, że wracają tutaj z daleka całkiem dorosłe już „dzieci”, że ono coś znaczy nawet dla Heleny69,
która jest lekarką i kierowniczką ośrodka dla trędowatych w Indiach.
Nie mogę właściwie pojąć, jak ktoś taki jak ona, z takim cudownym
i prawdziwym życiorysem, może pisać, że chciałaby móc przyjść na
Dobrą i posiedzieć w ciszy.”
Znakiem chrześcijańskiego oswajania było poświęcenie mieszkania,
oddanie go pod opiekę Pana Boga. Każdy kto przekraczał próg tego domu
obdarowany był hojnie przez ks. Pasierba zgodnie z jego zawołaniem
kapłańskim: „Najważniejsza jest dobroć”. Gospodarza radowało, że jego
dom coś znaczy: jest miejscem spotkań znakomitości z kręgu duchowieństwa i świata naukowego70, przyjacielskich rozmów i nawrócenia
się, jakiś przyjęć i cichej medytacji, że przywiązali się do tego miejsca
jego bliscy i wracają tutaj z daleka, nawet doktor Helena chciałaby móc
przyjść na Dobrą i posiedzieć w ciszy. Cichej medytacji sprzyjała postawa
księdza-poety – nieznośnego brata.
W roku 1978, rok po zamieszkaniu na Dobrej, ks. Janusz Pasierb, zachęcany do twórczości poetyckiej przez Witolda Gombrowicza, wydał
zbiór wierszy „Kategoria przestrzeni”. Domową przestrzeń wypełniło
słowo poetyckie, którego źródłem było Słowo Boże. Według Pasierba
zadaniem poety we współczesnym świecie jest ukazywać drogi osobistego
spotkania człowieka z Bogiem i jak anioł świętego Piotra wyprowadzać
brata z różnych form uwięzienia, wybawiać go z opresji. Ostatni wers
wiersza „Poeta jest twoim bratem”: jesteś wolny nie bój się idź, współbrzmi
z wezwaniem św. Jana Pawła II, który na Mszy świętej inaugurującej
69 dr Helena Pyz – polska lekarka, misjonarka świecka w Indiach, w maju 2015 uhonorowana statuetką „Serce bez granic”, w październiku 2015 „katolickim noblem” TOTUS,
nagrodę pieniężną laureatka przekazała młodym z Jeevodaya, by mogli wziąć udział
w ŚDM 2016
70 Janusz Stanisław Pasierb – wybitny historyk sztuki europejskiej był wykładowcą
wielu uczelni krajowych i zagranicznych a także członkiem stowarzyszeń naukowych
w Polsce i za granicą.
154
Dom oswajany
Jego pontyfikat, 22 października 1978 roku, zwrócił się z wezwaniem do
chrześcijan: „Nie lękajcie się!”
Poeta jest twoim bratem
poeta jest twoim nieznośnym bratem
który – kiedy biegniesz – mówi
zatrzymaj się obejrzyj
obejrzyj się
obejrzyj siebie
zobacz kwitnący biało oleander
powąchaj liść orzecha
dotknij jakie chłodne uszy ma jamnik
spojrzyj światu w oczy
dokonaj koniecznych doświadczeń
nie wystarczy o nich przeczytać
kiedy stoisz w miejscu
poeta każe ci biegnąć
gdy milczysz każe ci krzyczeć
z radości czy bólu
nazywa co jest w tobie
przywraca niezbędne złudzenia
bierze cię za rękę
jak anioł świętego Piotra
i wyprowadza z więzienia
czujesz jak drży mu ręka
kiedy ci szepce do ucha
jesteś wolny nie bój się idź
W domu przy ulicy Dobrej powstały utwory będące zapisem kontemplacji wyrażającej głębokie doświadczenie wiary. Należy do nich
wiersz „nocą, kiedy oglądam obraz”71 – szczególny dialog kapłana,
naukowca, konesera i poety w jednej osobie z Matką Boską w kopii
71 Efektem udziału ks. Pasierba w pracy Komisji Konserwacji Cudownego Obrazu Matki
Boskiej Jasnogórskiej – poza serią artykułów – był wydany w kilku wersjach językowych album „Skarby Jasnej Góry”, w którym umieszczony został wiersz nocą, kiedy
oglądam obraz.
155
Rozdział IV
obrazu Czarnej Madonny, która towarzyszyła Pasierbowi od pierwszych godzin w mieszkaniu:
nocą, kiedy oglądam obraz
iedy patrzę na Ciebie w błękitnych blaskach zimno płonących
k
brylantów
– jaka ciepła jest Twoja brunatna twarz i dłonie
– jesteś ciemna i piękna
Twarz Twoja ziemia pszeniczna i skórka wiejskiego chleba
nie pachniesz kadzidłami lecz woskiem i miodem
po wyjęciu z ołtarza widać w bocznym świetle wgłębienia i bruzdy
– jesteś ziemią kaleczoną przez wojny poznaczoną przez czas
tarczą, która wzięła na siebie ciosy
– oglądana z góry i z bliska przypominasz zarys ojczyzny
w ultrafiolecie świecisz zielono jak ozimina
jak łąka w kwietniu
tajemnico radosna bolesna chwalebna
teraźniejszości nasza przeszłości
bizantyjska andegaweńska opolska jagiellońska polska
w pokoju i w wojnach
między wschodem a zachodem jak słońce
pociemniałaś od naszych modlitw
nieruchoma
słuchasz uważnie
przez kraj i rozproszenia nasze idziesz wytrwale
przyczyno naszej wierności
gwiazdo zaranna
światło ostatnie
ziemio która rodzi niebo
owoc
Twojego żywota
nasze Życie
Jezus
Intymna, czuła rozmowa „ja” z „Ty”: patrzę na Ciebie,/ jesteś ciemna
i piękna,/ teraźniejszości nasza przeszłości/ słuchasz uważnie,/ ziemio która
156
Dom oswajany
rodzi niebo – użycie metafor, symboli i paradoksów było niezbędne, by
sprostać próbie wyrażenia słowem poznanej i doświadczanej obecności
Matki Bożej Częstochowskiej w historii narodu polskiego i w życiu osobistym. Kontemplacja twarzy i rąk Matki Bożej prowadzi do Jezusa:/ owoc/
Twojego żywota/ nasze Życie/ Jezus. Matka Boża jest Drogą do Bramy.
Dzielenie się radosną Prawdą w publikacjach naukowych, esejach i poezji
rozszerzył ks. Pasierb o nową formę – to w domu mówił pierwsze w Telewizji Polskiej „Słowa na niedzielę” oraz brał udział w audycjach radiowych
Piotra Orawskiego poświęconych sacrum i profanum w historii muzyki.
W swoim domu przy ulicy Dobrej oswajał się ks. Janusz Pasierb z osobistym cierpieniem: zarówno po śmierci matki, która była dla niego
wielkim przeżyciem, jak i związanego ze swoją ciężką chorobą:
prywatnie
nie ma się gdzie schować
po otrzymaniu takiej wiadomości
w naszych mieszkaniach nie ma prywatnych kaplic
można tylko na chwilę zamknąć się w łazience
usiąść na brzegu wanny i powtarzać
Jezusie Nazareński Jezusie
to przecież nie może być prawda
(„Czarna skrzynka”)
Człowiek wierzący wie, że cierpienie może stać się środkiem doskonalenia duchowego, drogą do świętości. Pasierb w wierszu wstępując na
wzgórze wyznał, że połączenie drogi życia pełnego cierpienia z drogą ku
świętości jest trudne, ale możliwe:
wstępując na wzgórze
a jednak nie musimy pełzać
nasz lęk
stopniowo oczyszcza się z tchórzostwa
cierpienie przyobleka godność
smutek staje się bramą mądrości
157
Rozdział IV
groza nabiera patosu
osiąga rodzaj blasku
tylko to
co mogło pozostać po prostu piękne
staje się ciężarem
gdy wstępujemy na wzgórze
(„Wiersze z domu i drogi”)
Cały okres odchodzenia ks. Pasierba, jego ostatnie chwile były uwiarygodnieniem wszystkich wygłoszonych, napisanych słów (…). Rzucił przeciw
śmierci piękno ostatniego dzieła, jakim było własne umieranie. Odchodził,
oddalał się, była w nim udręka, ale wyczuwało się też i tę szczególną tęsknotę, (…) – tęsknotę za doświadczeniem Boga już poza barierą materii.
To świadectwo niesie nadzieję i na nasze godne umieranie, które może być
też „skokiem wzwyż”, jeśli poprzedzi je takie jak jego, uparte na tej ziemi,
dążenie ku Miastu na Górze.72
Ksiądz Janusz Stanisław Pasierb – wielka osobowość polskiego kapłaństwa, polskiej historii sztuki, polskiej literatury – 15 grudnia 1993
roku odszedł do Domu Ojca.
72 Maria Wilczek, Świadek trudnej nadziei [w:] Kwartalnik Naukowy 1(1) 2010.
158
Rozdział piąty
Dom utracony
Lwów, ulica Łyczakowska. Tu mieszkał Jerzy Janicki.
Rozdział V
„Jeszcze jeden znak krzyża, jedno spojrzenie, obejmujące
miłośnie to wszystko, co pozostawało, przekazujące duszy
wierny jego obraz… Już zginęło za zakrętem ...
już się nie powróci...”
Zofia Kossak-Szczucka „Pożoga”
”Idziemy więc przez las i wkrótce, z bijącym sercem, jesteśmy
na polanie… Jak drzewa podrosły przez te sześć lat! Widać już
tylko mały skrawek wsi… nieco dalej dwa wysokie, osmalone
kominy sterczą tam, gdzie był dom!... Runął świat….”
Anna Szatkowska „Był dom”
Utracone domy rodzinne w Nowosielicy oraz w Górkach Wielkich
utrwaliły w literackich obrazach matka – Zofia Kossak-Szczucka-Szatkowska i córka – Anna Szatkowska.
Matka dom w Nowosielicy na Wołyniu opisała w powieści „Pożoga”.73
Utraciła go w czasach, kiedy „przewalały się wojska rosyjskie, niemieckie i austriackie, pułki bolszewickie i watahy petlurowców, oddziały
galicyjskich siczowników i bandy zrewolucjonizowanego chłopstwa.
Padał w gruzy dawny porządek, oparty na rządach dynastii carskiej,
ale zarazem starano się także doszczętnie zburzyć wszelkie ślady dominującej tam kulturalnie polskości.” 74
Córka pisarki utraciła dom w Górkach Wielkich na Śląsku Cieszyńskim. Przywołała go w książce „Był dom” 75, gdzie dała „pasjonujący
w swej szczerości i jasności obraz, świadectwo życia Zofii Kossak i jej
najbliższych w dobie wielkiej próby serc i sumień, w Polsce ciemiężonej i walczącej, wśród wielu ludzi, których już nie ma między nami.” 76
73 Zofia Kossak-Szczucka, Pożoga. Wspomnienia z Wołynia 1917 – 1919, Katowice 1990.
74 Stanisław Estreicher, z przedmowy do wydania przedwojennego Pożogi.
75 Anna Szatkowska, Był dom. Wspomnienia, Kraków 2008.
76 O książce Był dom: Władysław Bartoszewski, bliski współpracownik Zofii Kossak
-Szczuckiej w tajnej organizacji katolickiej Front Odrodzenia Polski i przy organizowaniu pomocy prześladowanym Żydom.
160
Dom utracony
Zofia Kossak-Szczucka córka Tadeusza i Anny z Kisielnickich Kossaków, wnuczka Juliusza Kossaka i bratanica Wojciecha Kossaka, przechowała w serdecznej pamięci obraz domu w Nowosielicy, w którym
mieszkała z mężem Stefanem Szczuckim i gdzie przyszli na świat ich
synowie – Julian i Tadeusz.
Opis domu i jego najbliższego otoczenia rozpoczyna „Pożogę” „Dom,
w którym ubiegły najpiękniejsze nasze lata, tak żywo mi stoi zawsze
przed oczyma, że nie potrzebuję przymykać ich, aby go przed sobą
widzieć jak na jawie. Był to mały dom i niski. Tak zabawnie mały,
i niski i niepretensjonalny, ze swoimi dwoma naiwnymi ganeczkami
i ławkami popod oknem, że można go było nazwać śmiało chatą. Tym
bardziej, że, acz przyzwoicie pokryty czerwoną blachą, nie był on
ani drewniany, ani murowany, ale lepiony z gliny czyli „walcowany”.
Zupełnie jak zwykłe chaty. Mieściło się w nim pięć słonecznych, widnych pokoi i kuchnia z przyległościami – oto i wszystko. Urządzenie
wewnątrz było pogodne, proste i nam odpowiadające. (…) W pokojach
było dużo kilimów, słońca i kwiatów. Obfitość kilimów stanowiła
jedyny nasz zbytek. Kochałam się zawsze i kocham w kilimach, w ich
głębokiej mądrej mowie. Jak każda rzecz powstająca sama przez się,
z nieświadomych głębin pierwotnej duszy ludowej, kilimy prawdziwe mają swoją mowę, którą się łatwo pojmuje. Są weselne i żałosne,
witające i obojętne, skupione i chętnie treść swą wypowiadające,
przyjazne i obojętne. Dzięki kilimom mieszkanie unika jednobarwności
lub przewagi kilku tonów, równie nużącej dla duszy jak jednostronny umysł w dłuższym obcowaniu. Spłowiałe barwy, w których grają
wszystkie tony, dają tło piękne jak stary dywdyk turecki. Rozkosznie
wypoczywa w nim myśl i oko. Wokoło domu spoczywała cisza, błogość
i zaufanie zupełne do świata. Żadne okiennice nie broniły niskich
okien, zamkniętych na zwykłą zaszczepkę. Nie było rygli przy wejściu,
a drzwi kuchenne na noc stale bywały otwarte, aby stary Józef, stróż,
miał się gdzie schronić w razie deszczu. (…) Dom nasz nie posiadał
rygli ni okiennic, a olbrzymi park nie był niczym ogrodzony. Płytki
rowek, spłukany przez wiosny i deszcze, stanowił jedyną granicę
między ugorami a nietykalnym wnętrzem parku-lasu.”
We wspomnieniowym obrazie domu Kossak-Szczucka podkreśla
brak jakiegokolwiek systemu zabezpieczeń, domu i jego mieszkańców
strzegło „zaufanie zupełne do świata.”
161
Rozdział V
Dom nie wyróżniał się w środowisku ani architekturą, ani budulcem,
pięć pokoi służyło domownikom oraz gościom, szczególnie zimą, gdy
przyjeżdżano na polowania. „Integralną i niezmienną część rodziny”
obyczajem kresowym stanowił „długi szereg polsko-ruskiej służby nowosielickiej (…) seniorami i najpoważniejszymi przedstawicielami tej
gromady byli: służący Józef Sawicki i furman Jan Kobierski. Pierwszy
służył w Nowosielicy od 47 lat, drugi (…) krócej stosunkowo, bo dwadzieścia pięć.”
Z sentymentem wspomina autorka wyposażenie domu: dwa fotele
i kanapę, miękkie i głębokie, które – jako miejsce osobistych rozmyślań
oraz małżeńskich rozmów – znały domowników myśli, zwierzenia, radości
i smutki, a także muślinowe staroświeckie firanki w oknach, przez które
latem do pokoju zaglądały rozkwitnięte róże. Szczególną rolę w wystroju
pokojów pełniły liczne kilimy, ich głęboka mądra mowa wprowadzała
do skromnego wnętrza aurę tajemnej wiedzy życiowej, oprócz kilimów
w pokojach było dużo kwiatów.
Przed gankiem drzwi wejściowych warowały foksteriery: Fony, Dolly,
Piccolo, zajadłe, szczekliwe, a wiedzące jak trawa rośnie.
Dom otaczał „olbrzymi, trzysta morgów liczący park”, który z „pierwszymi pękami na drzewach zaczynał śpiewać, po raz setny w życiu (…)
aż do ostatniego szelestu ostatniego z padających liści”. Starodrzew
parkowy wokół domu sprawiał, że był on jakby zanurzony w otchłani
zielonej, która nad nim górowała „swobodnie dumna”.
Od domu prowadziła ocieniona drzewami droga, przez wybieloną
bramę przechodziła w szeroką aleję, ta przecinając park prowadziła do
pałacu, który należał do hr. Józefa Potockiego właściciela nieodległych
Antonin. Pałac kupiony na krótko przed wybuchem I wojny światowej
nie był zamieszkały, majątkiem zarządzał Stefan Szczucki z żoną.
Rodzinny dom Szczuckich w Nowosielicy sąsiadował z siedzibami
polskiego ziemiaństwa „dźwigającymi na sobie po parę wieków tradycji
i dziejów”: za parkiem „o dwie wiorsty ledwo” były Łaszki, za nimi Semerynki, Derkacze, Beregiele, Eljaszówka, Samczyńce. „Na prawo, naprzód
i w tył, leżały ziemie do nowosielickiego klucza należące”: Pohoryła,
Żerebki, Starostowo, Nowy Tok, Skowródki, za nimi widniały Werchniaki.
Serdeczne sąsiedztwo łączyło Szczuckich ze Skowródkami, gdzie
„w cienistym dworze, położonym na spadku wysokiego wzgórza”
162
Dom utracony
mieszkali rodzice Zofii: Tadeusz i Anna Kossakowie, „trzymając wówczas w dzierżawie parę nowosielickich folwarków.” Niedaleko mieli
także Szczuccy do rodziców Stefana, którzy mieszkali w Antoninach.
Zofia z estymą wypowiada się o teściu był, „ogólnie znany i poważany,
nie tylko jako doktor i człowiek, lecz także jako niestrudzony i nie
zrażający się niczym działacz społeczny”.
To w Antoninach Szczuccy otrzymają pomoc w obronie domu, ich
synowie u dziadków znajdą bezpieczne miejsce, a po utracie domu będą
okresowo tu mieszkać.
Zofia i Stefan nie prowadzili życia towarzyskiego w swoim środowisku,
byli młodym małżeństwem, mieli dwójkę małych dzieci, ich wizyty i spotkania miały charakter rodzinny. Pracy i czasu wymagało zarządzanie
gospodarstwem, którego podstawą była hodowla koni, dumą stadniny
w Nowosielicy były folbluty, konie pełnej krwi angielskiej: „Konie, jak
te drzewa, były piękne, wolne i beztroskie. Z nikim też nie żyliśmy tak
blisko, jak z nimi.”
Po latach wspominanie utraconego domu będzie nieodłącznie przywoływać nastrój ulubionej pory dnia: „Codziennie wieczorem, po skończonej pracy, szliśmy nacieszyć się końmi w stadnicy. Była to najmilsza
nam obojgu chwila, ozłocona zachodzącym za lasami słońcem. Widzę
ją jeszcze przed sobą. Wielkie brzozy, rozrzucone z rzadka na polanie,
gorzą w słońcu jak pochodnie. Starszy stajenny, Jewdokim, gwiżdże
przeraźliwie, i na znak ten, w głębi parku, porywa się tętent. (…) Pierwsze, jak zwykle, jaskółki-folbluty. Niby dzieci rozbawione, obiegą wprzód
dziedziniec, zanim się skupią przy korycie pełnym wody. Wtłoczyła się
reszta, obległa koryta szańcem wesołym, ruchliwym. Radosne przyśmiechy, żartobliwe chwyty za kolano sąsiada, za jedwabną grzywę…
(…) Gromadki nasycone już podchodzą ku nam. Delikatnie, ostrożnie
obwąchują twarz i ręce. Długie wąskie głowy wpatrują się mądrze
i badawczo w oczy. Dreszcz rozkoszy, prawie że zmysłowej, pod lekkim
drżącym dotknięciem aksamitnych chrap. (…) Po klatkach słychać już
chrupanie owsa, w powietrzu ostra woń potu i suchego siana. Przegląd
już skończony.”
Codzienne spacery do stadniny w blaskach zachodzącego słońca charakteryzuje pogodny nastrój płynący z harmonii miedzy rytmem życia
ludzi a rytmem przyrody: całodzienna praca kończy się wraz z zachodem
163
Rozdział V
słońca. W drodze powrotnej o zmierzchu do domu prowadzi światło
lampy widoczne w oknie.
Zachwyt Zofii nad pięknem przyrody pełen jest radości: z życia, wykonywanej pracy i domu, do którego wraca z mężem „przez nagrzane
gaje, przez gąszcze pełne szmerów tajemniczych. Z okna złoty blask
lampy wita, niby bliski człowiek. Żaby grają. Psy znużone układły
się w ciepłym piasku przed gankiem. Gdzieś na stawie, huczy bąk
chwilami…” W domu z rodziną zakończy się dobry wypełniony pożyteczną pracą dzień.
Pasmo dni cichych i słodkich w życiu nowosielickich gospodarzy zostało
przerwane, gdy do gminy skowródeckiej w pierwszych dniach maja 1917
roku dotarła fala rewolucji rosyjskiej. W lipcu i w sierpniu nasiliły się napady
i rabunki dworów, ich ofiarą padli rodzice Zofii w pobliskich Skowródkach,
gospodarze i służba zostali sterroryzowani przez grupę żołnierzy, którzy
ograbili dom z cennych rzeczy. Obrabowano także sąsiednie dwory.
W trosce o bezpieczeństwo rodziny Szczucki wystarał się o sześciu
kozaków dońskich z pułku stojącego w pobliżu, którzy stanowili ochronę
domu. Jeden z kozaków polubił starszego synka Szczuckich, Juliana, chciał
go usynowić i zabrać nad Don, bezskutecznie przekonywał rodziców:
„Zdzieś, u was, budiet’ płocho, oczeń płocho… (…) Co mu tu w niewoli żyć…”.
Kiedy we wrześniu straż domowa dońska wyszła z pułkiem, Zofia
z mężem postanowili przenieść się do niezamieszkałego pałacu, jego
potężne mury większe dawały gwarancje bezpieczeństwa rodzinie
z dwójką małych dzieci, niż ich niski domek bez okiennic.
W spokojnym i szczęśliwym dotąd życiu rodzinnym nastąpił pierwszy
etap utraty domu: „Przenosiny te były dla nas prawdziwą przykrością.
Miałam wrażenie, że razem z naszym domkiem zostają za nami najpiękniejsze nasze lata. To przekonanie mi pozostało, bo wątpię, czy
kiedykolwiek po tych przewrotach danym nam będzie zakosztować tyle
jasnego pokoju i radości, ile ich było w dwu pierwszych latach naszego
pożycia w pięciu słonecznych, niskich pokoikach.” Zamieszkali w pałacu
hr. Potockiego w ogromnych pustych pokojach, z wysokimi gotyckimi
oknami. Bezpieczeństwo miały im zapewnić ciężkie kraty w oknach na
parterze oraz kute żelazne drugie drzwi, w każdym z czterech wejść do
pałacu, zamykane przed zmrokiem i zasuwane sztabą.
164
Dom utracony
Zofia starała się oswoić z przestrzenią pomieszczeń, próbowała
stworzyć „swoje własne home, zaciszne i miłe...”, nocą lubiła wchodzić do dziecinnego pokoju o starannie opuszczonych roletach, gdzie
w białych łóżeczkach spali ich synkowie, niespełna dwuletni Julian
i czteromiesięczny Tadeusz. Czasem wchodziła też, by w panującym tu
spokoju uciszyć lęk.
Napady na dwory często odbywały się nocą, Zofia z mężem wychodzili
na taras i nasłuchiwali. Nawet gdy wokół panowała cisza, to wyczuwało
się w niej niepokojąco groźne oczekiwanie, czasem napięcie było tak
mocne, że uciekała do dziecinnego pokoju.
Jakiś czas po przeprowadzce w pałacu została zakwaterowana sotnia
gwardyjskiego pułku kozaków, Szczucki miał nadzieję, że ochronią ich
przed napadami grup dezerterskich, ale kozacy życzliwsi byli chłopom
niż gospodarzom. W najbliższej okolicy doszło do pierwszych pogromów,
ofiarą były Łaszki.
W tym czasie do komitetu kozackiego ktoś złożył donos, że w pałacu
w Nowosielicy są zamurowane beczki wina i wódki a także znajduje się
dużo broni przygotowanej dla Niemców: Szczucki zażądał, by komitet
zrewidował pałac, dokonali tego kozacy z przedstawicielami wsi. „Zrewidowawszy dom od strychu do piwnic, kozacy przeprosili nas za kłopot
i wrócili całe swoje zaufanie”. Niepokój pozostał, bo goniec z folwarcznej
służby w Łaszkach przyniósł Szczuckim ostrzeżenie, że organizatorzy
pogromu w łaszeckim dworze planują w nocy ruszyć na Nowosielicę. Na
tę wiadomość Zofia z trwogą pomyślała o bezpieczeństwie dzieci, szybko
je ubrano do podróży i pod opieką niańki zostały zawiezione do dziadków w Skowródkach. Służbę zwolniono do domów, w pałacu pozostali
Szczuccy i dowódca sotni Michajłow. Cała noc minęła na nasłuchiwaniu
„czy jeszcze nie idą”.
Tej nocy nie przyszli. Ale w miarę jak przybliżała się fala pogromowa
w pałacowym parku chłopi łamali gałęzie i rąbali mniejsze drzewa,
podchodząc coraz bardziej do pałacu, równocześnie zaczęli pasienie
koni na polanach parkowych a wkrótce na wielkim trawniku przed
pałacem. „W październiku już cała wieś brała drzewo z parku i pasła
w nim swą chudobę (…) Konie i krowy zaglądały przez szyby wielkich
parapetowych okien do wnętrza pokoju. (…) Ten stan rzeczy męczył
niewypowiedzianie.” Tym bardziej, że do nowosielickiego pałacu do165
Rozdział V
cierały wiadomości, że „nieuchronnie i nieubłaganie dwór za dworem,
folwark za folwarkiem padały w zgliszcza i gruzy.”
Kossak-Szczucka wymienia: Samczyńce, Beregiele, Eliaszówka, Semerynki, Werborodyńce, Derkacze, Wyższa Pohoryła, Ładyhy, Werchniaki,
Małaszycha, Swinna, Dmitrówka, Łahodyńce. „Na pobliskim Podolu były
już w tym czasie jeno pogorzeliska. (…) nie ostał się już ani jeden folwark,
ani jeden dom mieszkalny, ani jedno gospodarstwo”. Spalono Korytnę,
Skazińce, Malinicze, Bujwołowce, Knyszyńce, Skibniewo, Andrejkowce,
Rajkowce, Ohremowce i szereg innych...
Po latach pisząc „Pożogę” wykaz ten opatrzy refleksją: „Te klęski i na pozór
ślepe w bezmyślnej furii niszczycielskiej ciosy niesłusznie wydawały się
i wydawać się nam będą potwornymi. Były one jednym z ogniw z całego
łańcucha przyczyn i skutków, którego krótkowidzące nasze oczy nie mogą
rozróżnić. Snadź na każdy z tych domów rzucono kiedyś kamienie słusznego gniewu lub żalu. Przyszedł dzień, że kamienie te ożyły, a ożywszy,
spadły deszczem na bezpieczne dachy, choć ręce, co je miotały, dawno
w proch się rozsypały.”
Wówczas, w listopadzie 1917 roku, informacje przekazywane ustnie
oraz „fakty przejmujące mrozem” – zamieszczane w rubryce Nasze klęski
w Dzienniku Kijowskim – wywoływały rozpacz połączoną z niedowierzaniem: „Dlaczego tak się stało, skoro nikt nie zawinił? Nienawiść, równie
mocna jak ta, co nas otaczała, ogarniała duszę dla sprawców tej zmiany,
dla tych, co przyszli w nasz cichy zakątek i zmienili pokój w walkę, a wspólną przyjaźń w przekleństwo. Bo nie było się co łudzić. Nie błąkał się już
żaden cień dawnego stosunku! A przecież tak niedawno jeszcze byliśmy
tak szczerze lubiani!”
Szczególne wrażenie, nie tylko na Szczuckich, ale na całym społeczeństwie
kresowym wywarła tragedia sławucka. Sławuta i jej właściciel byli na Wołyniu
otoczeni powszechnym szacunkiem, dlatego zamordowanie „bez powodu
przez tysiączny tłum” osiemdziesięcioletniego ordynata sławuckiego ks.
Romana Sanguszkę i zdobycie jego potężnego zamku urągającego wiekom
a teraz obróconego w perzynę i popiół spowodowało, że „Każdy z nas jasno
zdawał sobie sprawę z całej grozy faktu i możliwych jego następstw.”
Rosną obawy domowników nowosielickiego pałacu o swoje bezpieczeństwo, tym bardziej, że sztab, cofającej się z frontu dywizji kozaków
166
Dom utracony
zabajkalskich, który miał od ostatnich dni października kwaterę w pałacu,
miał opuścić Nowosielicę 28 listopada, a dowódcy radzili Szczuckim,
by wyjechali z nimi, póki jeszcze spokojnie. Takiej ewentualności gospodarze nie brali pod uwagę, tym bardziej, że dotarła do nich budząca
nadzieję informacja, że do niedalekiego Płoskirowa przybył polski oddział
partyzancki dowodzony przez por. Feliksa Jaworskiego, który „na mocy
osobistej umowy młodego dowódcy z właścicielem Antonin, hr. Józefem
Potockim” ma stacjonować w Antoninach, dokąd został już wysłany jeden
pluton dowodzony przez por. Żórawskiego.
Na tę wiadomość Stefan Szczucki zwrócił się z prośbą do porucznika
o oddelegowanie kilku żołnierzy do ochrony Nowosielicy. Być może fakt,
że pałac w Nowosielicy był własnością Potockiego zdecydował, że otrzymał do ochrony pałacu czterech szeregowców i podoficera. Partyzantów
poproszono, by nie zwracali na siebie uwagi Zabajkalców i unikali z nimi
wszelkiego zatargu. Szczucki powiadomił sztab zabajkalski o przybyciu
pięciu jaworczyków do pałacu, co spotkało się z ostrą krytyką, „cyfra
pięciu ludzi wydawała im się dziecinnie śmieszną”, pomysł uznano za
szaleństwo, które prędzej czy później gospodarze przypłacą śmiercią.
Szczuccy nie zmienili swojej decyzji, po wymarszu kozaków wieczorem
w pałacu – a jak się później okazało także na wsi – odbyła się narada:
„Na „schodzie” wiejskim zapadła uchwała, że trzeba z panem już raz
skończyć”. Szczuccy – nie wiedząc o tym – postanowili nazajutrz rano
odwieźć dzieci do domu rodziców Stefana, do Antonin: „Wtedy było tam
spokojnie i bezpiecznie ponieważ ruch chłopski szedł od Kijowszczyzny
i Podola.”
Po nocnej wichurze nastąpiła zmiana pogody: „Rankiem błysnęła bielą
nagła zima. Niespodziewany mróz ścisnął rozpłakaną ziemię, śnieg
leciał mieciony oszalałą zawieruchą, wiatr gwizdał wśród obgryzionych przez kozackie konie drzew.” Zofia nie słuchała furmana, który
mówił, że w tych warunkach nie ręczy, że szczęśliwie dojadą i prosił
o odłożenie podróży. Powtarzała „z zaciętym uporem”, że cokolwiek by
zaszło, tego dnia wyjadą. Mąż nie mógł z nią jechać, wiedzieli, że chłopi
skorzystają z jego nieobecności, by rozgromić stado. W podróży z dwójką
dzieci pomagały dwie nianie. „Mrok gęsty, biały, leżał już nad światem,
gdy dobiliśmy się do domu rodziców Stefana. Jan zdjął czapkę przed
gankiem i przeżegnał się: „A to już łaska Boska, proszę pani, że my taki
dojechali, można było dzieci ze szczętem zatracić.” Zofia udała, że nie
167
Rozdział V
słyszy w tych słowach krytyki pod swoim adresem, czuła się szczęśliwa, że
dzieci będą u teściów „pod najlepszą i najtroskliwszą opieką, bezpieczne
w zacisznym i spokojnym miejscu”.
Nazajutrz, gdy przygotowywała się już do powrotu, do Antonin dotarł
stajenny nowosielicki z listem, którego treść potwierdziła, że miała rację
wczoraj upierając się, by wywieźć dzieci z Nowosielicy. Stefan pisał, że
około czterdziestu ludzi zaatakowało pałac o godzinie pierwszej w nocy,
dzięki obecności partyzantów napastnicy zostali wkrótce odparci, po
napadzie zostały jedynie pobite okna, „zwłaszcza w dziecinnym pokoju, na który naprzód uderzono i gdzie nie tylko szyby, ale nawet ramy
okienne były potrzaskane kulami i kamieniami”.
W liście była prośba o przysłanie, jeśli to możliwe, jeszcze paru partyzantów, bo miał wiadomość, że chłopi następnym razem mają uderzyć
ze skowródeckimi „strełkami”. Zofia natychmiast udała się z teściem do
por. Żórawskiego, ten nie dał wprawdzie żołnierzy ze swojego oddziału,
ale porozumiał się dowódcą artylerzystów stojących w Kremieńczukach
i Szczuccy dostali wsparcie – dwudziestu żołnierzy.
Na drugi dzień, drugiego grudnia rano w pałacu stawił się wiejski komitet, by aresztować Stefana Szczuckiego, za to że sprowadził żołnierzy.
Dzięki pismu polecającemu od komisarza powiatu do Rewolucyjnego
Komitetu Zofia uzyskała zwolnienie męża. O tym co zaszło w Nowosielicy,
napisała do Antonin i wysłała przez posłańca.
Następnego dnia przed południem dotarła do nich wiadomość o rozpoczęciu pogromu folwarku w Skowródkach. Od rana do wieczora rabowano, plądrowano dwór, a potem spalono, Kossakom udało się wydostać
z domu bocznym wyjściem.
Dla Zofii był to drugi etap utraty domu: „Tego dnia śmierdzące buty
żołnierzy i chłopów przeszły boleśnie po moim sercu, depcząc wszystko, co wiązało drogą nitkę wspomnień między mną a odległym dniem
mego dzieciństwa. Porąbano w kawałki stare gdańskie, ciężkie meble,
wśród których wzrosłam, których niezliczone kanty były wygładzone
dziecinnymi rękami moich braci i moimi.”
Do przygnębienia wywołanego wiadomością o zniszczeniu domu rodziców dołączył niepokój o własne bezpieczeństwo, od osób, do których
mieli Szczuccy zaufanie, dowiedzieli się, że po zakończeniu pogromu
w Skowródkach, „wolne strełki”, chłopi skowródeccy, kruheleccy i miej168
Dom utracony
scowi mają ruszyć na Nowosielicę”. Zofia z mężem wyprawili służbę do
domu, tylko Sawicki postanowił pozostać z gospodarzami aż do końca.
Autorka tak wspomina te chwile grozy: „W planie naszego działania leżała obrona do ostateczności; w razie gdyby wysadzono żelazne
wrota bombami, mieliśmy skorzystać z pierwszej chwili oszołomienia,
przebić się przez tłum i z bronią w ręku cofać się ku stajniom. (…) Należało być przygotowanym na wszystko, więc siedzieliśmy ubrani jak
do wyjścia – w futra i filcowe buty, z bronią przygotowaną tuż koło
siebie, czekając w milczeniu. Stary zegar głośno tykał. Słuchałam go,
myśląc: jeszcze jedna chwila…. jeszcze jedna chwila… ach, żeby choć
jeszcze jedna…. (…) za minutę, może za sekundę, trzeba będzie porwać
się rzutem stalowym, pójść w bój na oślep, potem być może, w ciemną,
mroźną noc, gdzie wola Boża poniesie…” Do tych myśli dołączył smutny
obraz zdewastowanego domu: „…do rana z otaczającego piękna prawdopodobnie nie zostanie śladu (…) będą puste ziejące czernią oczodoły
drzwi i okien, na posadzce gruz i strzępy…”
Dramatyczną ciszę przerwało echo końskich kopyt. Po chwili któryś
z partyzantów krzyknął: „to nasi! panie, to nasi!” List Zofii dotarł do
Antonin i „zastał tam świeżo przybyły pluton jaworczyków pod wodzą
chorążego Tańskiego”, którzy pospieszyli z pomocą. Wieś miała swoich
informatorów, którzy przekazali, że do pałacu przybyli nowi żołnierze,
dlatego odwołano napad, ale noc była niespokojna, trwała wymiana
strzałów: „Napastnicy nie mieli widocznie zamiaru atakować, chcieli
tylko zaniepokoić, może spodziewali sprowokować wypad. Coś złowrogie
i dalekie mówiło: „Myślimy o was i nie zapomnimy”. „Pamiętam również
i czuwam” – odpowiadał biały i surowy dom”.
Szczuccy mieli świadomość, że pałac w którym się zadomowili, chroni
przed pogromem tylko obecność polskich żołnierzy. Wiedzieli też, że zbliża
się ostatni etap obrony przed utratą domu ponieważ decyzją dowództwa
pluton Tańskiego mógł pozostać z nimi jeszcze tydzień. Znaczyło to,
że z Nowosielicy muszą wyjechać. Sami się nie obronią. Zofia z trudem
wyprosiła dwa dni zwłoki. Z głębokim żalem oswajała się z myślą, że
„tak niezadługo dom miał już nie być naszym domem”. Pocieszeniem
żadnym nie był dla niej fakt, że „wśród ogólnego zniszczenia, otoczony
powszechną ruiną, pałac nowosielicki ze stajniami i chroniącym się
w nich stadem, najcenniejszą rzeczą, jaką majątek posiadał, stał jeszcze,
169
Rozdział V
odosobniony, nieuległy i groźny. (…) Że był „jedynym i ostatnim dworem,
dotychczas nierozbitym, na cały nasz powiat.”
Teraz wiadomo już: 15 grudnia muszą wyjechać. Z dowództwem formującego się w Antoninach 2. pułku ułanów ustalono, że w przeddzień
przyjedzie dwudziestu żołnierzy, którzy pomogą przeprowadzić stado
koni najcenniejszą rzecz, jaką majątek posiadał. Folbluty z Nowosielicy
podobnie jak araby z Antonin przeznaczone były dla polskich partyzantów.
Zofia bardzo przeżywała konieczność wyjazdu, Nowosielica była dla
nich nie tylko domem, była polską placówką, której chcieli bronić do
końca. Smutne i pełne bezradnej goryczy myśli towarzyszyły ostatnim
godzinom w domu: „mieliśmy wyjechać z Nowosielicy, opuścić placówkę, kapitulować przed ostateczną rozprawą, pozostawić na zagładę
wszystko, co było tak bliskie i drogie; ratując samych siebie, porzucić
na niepewne losy wierną i oddaną służbę. (…) „Co z nami, panie?… Co
nam robić…?” To co mogli zrobić, to tylko wypłacić z wyprzedzeniem
pensję, ordynarię, zaopatrzyć w drewno i słomę.
Dzień ostatni w domu Zofia tak zapamiętała: „Piętnastego, z rana,
gdy wszystko było już gotowe, dwór po raz pierwszy posłał na wieś po
„komitet”. Zjawił się spiesznie, w asystencji całej prawie wsi. W pałacu
pokazano im rzeczy pozostające na miejscu i zażądano podpisania spisu
tychże. Wykonali to, chociaż z najwyższą niechęcią, patrząc spode łba.
Wtedy to dopiero Stefan rzucił karty na stół, oznajmiając otwarcie, że
oprócz spakowanych rzeczy zabiera do Antonin stado, wszystkie powozy,
uprzęże i kuźnię. Chłopi osłupieli (…) zuchwały projekt wyprowadzenia
koni nie powstał im w głowie. Stali jak wkopani, dławiący się skrytym
gniewem. (…) Wszystko zostało wcześniej tak przygotowane i zorganizowane, że na znak dany, ku zdumieniu chłopów, (…) ze stajni głównej
wyjechali długim szeregiem ułani, prowadząc na ręku dwie matki. Za
nimi barwną falą sypnęła się młodzież. (…) Tański dał sygnał odjazdu”.
Na ten sygnał Zofii „przed oczyma stanęła prawda gorzka i bolesna”
tracą swój dom. „Dopóki trwała walka, dopóki było jakieś działanie
i niebezpieczeństwo, nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy”. Nowosielica,
nie należała wprawdzie do nich, lecz była im bliska jak swoja: „Człowieka własnością prawdziwą jest tylko to, co ukochał (…) Im więcej
170
Dom utracony
w nią włożył dobrej woli i energii tym bliższą i tym więcej swoją. Tym
boleśniejsze rozstanie...” Z oczyma pełnymi łez starała się zapamiętać
ostatnie obrazy: park okryty białym szronem, stojący w drzwiach domu
Sawicki „jak uosobienie tępej, bezdennej rozpaczy”, stary gracjalista
Szepelski szlochający w głos, prezes komitetu wiejskiego biorący z rąk
męża klucze od domu, skomlące żałośnie psy, niepewne, czy cieszyć się
z podróży, „czy wyć nad przeczuwanym smutkiem tego dnia…” w tym
pytaniu zawarła również swoją żałość.
„Zatrąbiono po raz drugi. (…) Jeszcze jeden znak krzyża, jedno spojrzenie, obejmujące miłośnie to wszystko, co pozostawało, przekazujące
duszy wierny jego obraz... Już zginęło za zakrętem... już się nie powróci…”.
„Niełatwo wydobyć z głębi pamięci wspomnienia tak odległe, a ciągle
tak bardzo żywe i jasne, pełne dramatyzmu i dla mnie tak cenne. Niech
pozwolą Wam lepiej poznać i pokochać polską część rodzinnej historii!” Anna Szatkowska książkę „Był dom” dedykowała swoim wnukom
i opowieść o góreckim domu rozpoczęła od przedstawienia rodzinnej
historii: „Jakie okoliczności sprawiły, że urodziłam się na Śląsku,
choć cała rodzina pochodziła z odległych stron Polski – Kossakowie
ze wschodniej Małopolski, Kisielniccy z Łomżyńskiego, a Szatkowscy
z okolic Grójca? W końcu XIX wieku moi Dziadkowie osiedlili się w majątku Kośmin, nad rzeką Wieprz, w Lubelskiem. Od rozbiorów ta część
kraju znajdowała się w granicach Rosji. Dziadek Tadeusz Kossak brał
udział w ruchach wolnościowych i był więziony przez carską policję.
Dlatego po wyjściu z więzienia zaczął poważnie myśleć o przeniesieniu
się gdzieś na Kresy, by uniknąć stałej kontroli i zejść z oczu znającej
go już żandarmerii. (…) Babcia nie przeciwstawiła się planom przeprowadzki na Wołyń, w okolice Starokonstantynowa, do Skowródek,
majątku należącego do dóbr hrabiego Józefa Potockiego z Antonin. W 1914
roku wybuchła pierwsza wojna światowa, a w ciągu lat 1917 – 1919
zamęt rewolucji bolszewickiej przewalił się przez Kresy, niosąc śmierć
i zniszczenie. Dziadkowie ledwo uszli z życiem, straciwszy wszystko,
co mieli. Pozostali bez środków do życia i bez dachu nad głową, gdy
Dziadek dowiedział się, że na drugim krańcu Polski, na Śląsku, rząd
polski sprzedaje lub wynajmuje na korzystnych warunkach byłe dobra
171
Rozdział V
Habsburgów. Zainteresowany tą ofertą, przybył do Górek Wielkich
koło Cieszyna, obejrzał okolicę i w 1922 roku zdecydowali się z Babcią
tam osiąść. Dziadek wziął najpierw majątek w dzierżawę, a po kilku
latach kupił go, korzystając z ułatwień kredytowych w tym okresie.”
W Górkach od 1922 roku mieszkała Zofia Kossak-Szczucka, po śmierci
męża Stefana przeprowadziła się z dwoma synami77 do rodziców. Anna
przywołuje romantyczną historię rodzinną: Zofia „wyszła za mąż po raz
drugi, w 1925 roku, za Zygmunta Szatkowskiego. Znali się już od dawna,
bo Zygmunt przyjaźnił się z najmłodszym bratem Zofii i przyjeżdżał na
wakacje do domu moich Dziadków. Mając lat dwanaście, zakochał się
w Zofii i przyrzekł, że nie poślubi żadnej innej… Ale starsza od niego
o siedem lat Zofia była już panną na wydaniu i traktowała żartobliwie
„oświadczyny” Zygmunta. Lata minęły i życie samo ułożyło ich losy:
pobrali się i mieli dwoje dzieci – Witolda i mnie.”
Stałymi domownikami góreckiego domu, wśród których wzrastała
Anna, byli jej dziadkowie Anna z Kisielnickich i Tadeusz Kossakowie78,
rodzice: Zofia i Zygmunt Szatkowscy, brat Witold, przyrodni brat Tadeusz i opiekunka Hela. Duszą rodziny była Zofia – według córki – „nie
da się opisać jej wyjątkowej osobowości, jej rozlicznych talentów”.
Dom rodziny Kossaków „był obszerny, bardzo stary, bez przesadnych wygód, urządzony z nobliwą prostotą.” Anna zapamiętała grube
mury i długą sień, biegnąca od drzwi frontowych do wyjścia na ogród:
„Zamykały ją z obu stron potężne i ciężkie dębowe wierzeje nabite
gwoździami, zasuwane na noc od wewnątrz grubą, ciosaną w kwadrat belką. W dzień była ona wpuszczona w ścianę, za to wieczorem,
silnie pociągnięta, wyjeżdżała dudniąc ze swego schowka, skutecznie
tarasując drzwi. Grube kamienne mury, bielone ściany, jasne tapety
w salonie, podłogi z heblowanych desek i piece kaflowe w pokojach –
taki był górecki dom, lodowaty w zimie, przyjemnie chłodny w upalne
lato. Dywany, barwne kilimy i cenne obrazy zdobiły jego wnętrze,
stwarzając ciepłą, bezpośrednią atmosferę, w której nam , dzieciom,
było dobrze.”
77 Julian zmarł w wieku dziesięciu lat w Górkach, Tadeusz – w Oświęcimiu w roku 1943
78 Anna Kossak zmarła we wrześniu 1944 roku w Warszawie, Tadeusz Kossak – w lipcu
1935 roku w Górkach
172
Dom utracony
Dwór w Górkach, w odróżnieniu od dworu Kossaków na Wołyniu,
był na noc zamykany, ale podobnie jak skowródzki urządzony z nobliwą
prostotą: ściany zdobiły kilimy, na fotelach leżały barwne poduszki, obicie kanapy był samodziałowe z czarnej surowej wełny. Tkaniny te były
dziełem pani domu – Anny Kossak, którą w świat tkactwa wprowadziła
przyjaciółka Zofii, artystka Wanda Kossecka.
Babcia Anny zarządzała domem z pomocą Heli, w kuchni rządziła
„stara Kasia” – kucharka, która służyła u Kossaków pięćdziesiąt sześć
lat – miała do pomocy dziewczynę, oprócz tego były dwie służące: jedna
w kuchni, druga „na pokojach”, które sprzątały, podawały do stołu, zimą
paliły w piecach.
Dziadek Tadeusz zarządzał gospodarstwem, wieczorami lubił grać
w brydża albo w szachy. Zimą jeździł na polowania z sąsiadami. Wtedy spiżarnia i kuchnia zapełniały się upolowaną zwierzyną, z której
przygotowywano wymyślne dania na świąteczny stół. „Najbardziej
smakował mi pasztet z zająca – takiego już nigdy później nie jadłam”.
Wspomina Anna.
Obraz rodzinnego domu w Górkach autorka dopełnia opisem ogrodu
z kwietnymi rabatami i różanymi klombami, parku, gdzie był basen
z kwitnącymi nenufarami oraz sadu. Ogrodem i sadem zajmował się
ogrodnik Wąsowski, który mieszkał z rodziną w małym domku niedaleko parku.
Obszerne wnętrza domu latem i w okresie świąt były wypełnione
gośćmi: „Na Boże Narodzenie i na Wielkanoc (…) dom był pełen gości.
Najczęściej przyjeżdżali wujostwo Szustrowie (ciocia Marysia była
siostrą Ojca) z dziećmi: Basią i Andrzejem. Często bywały też kuzynki
Mamy z mężami i dziećmi. W dużej jadalni mogło wygodnie zasiąść
do stołu kilkanaście osób.”
Szczególnie lubianymi i niecierpliwie oczekiwanymi przez dzieci gośćmi była bratowa matki i młodszy brat ojca. „Ciocia Marychna uczyła
nas nowych gier, zabawnych piosenek i humorystycznych wierszyków.
(…) Bardzo też lubiła z nami grać w karty, podobnie zresztą jak wuj
Fredzio. (…) Fredzio opowiadał nam fantastyczne przygody i bawił się
z nami w dalekie wyprawy w roli surowego i drobiazgowego celnika.
Wykonywał wymyślne kapelusze z papieru, dostosowane do danej
zabawy, uczył nas zagadek i magicznych sztuczek.”
173
Rozdział V
Ojciec Anny, Zygmunt Szatkowski był zawodowym oficerem, pasjonował się historią, córce imponował „ogromną wiedzą w różnych
dziedzinach”. Na początku lat trzydziestych był kapitanem w Pułku
Strzelców Podhalańskich w Bielsku-Białej, w 1932 roku został przydzielony do sztabu dywizji w Katowicach, w roku 1935 awansował na
stopień majora i został wezwany do Sztabu Głównego w Warszawie.
Służba wymagała zmiany miejsca zamieszkania: „Gdy Ojciec został
przeniesiony do sztabu dywizji w Katowicach, rodzice, z Witoldem i ze
mną zamieszkali tam przy ulicy Francuskiej, naprzeciw cmentarza.”
Czteroletnia Ania ciężko zachorowała, lekarze obawiali się zapalenia opon mózgowych, zrozpaczonej matce poradzono „Niech
pani odwiezie ją do Górek, bo tutejsze powietrze jest niedobre.” Gdy
dziewczynka wyzdrowiała oboje z bratem wrócili na wieś. Rodzice
mieszkali w Katowicach a potem w Warszawie. Zofia starała się jak
najczęściej odwiedzać dzieci. Każdy jej przyjazd był dla nich świętem,
matka przywoziła książki, słodycze, wieczorami „opowiadała o swoich podróżach związanych z pracą literacką, o krajach, o ludziach
i o tamtejszej przyrodzie. A wszystko to z humorem i z wyjątkowym
darem obserwacji. Wpajała w nas poczucie odpowiedzialności za
siebie i za otoczenie, wytrzymałość na wysiłek, konieczny do osiągnięcia celu, znoszenie drobnych przeciwności pogodnie i cierpliwie.
Nie tolerowała braku szacunku dla przyrody, dokuczania zwierzętom
i nieuprzejmości wobec ludzi.”
Kossak-Szatkowska była znaną pisarką więc gdy przyjeżdżała do
Górek, przybywali do niej działacze omawiać tematy społeczne lub
dotyczące spraw kultury, była zapraszana na spotkania z harcerzami,
wiele też osób przychodziło prosić o radę lub o pomoc. Dzieci były niezadowolone, że matka poświęca czas innym ludziom, ale jednocześnie
czuły wielką dumę.
Pod nieobecność rodziców wychowaniem dzieci zajmowała się Anna
Kossak, wpajała wnukom zasady, poczucie obowiązku, uczyła etykiety,
troszczyła się o zdrowie: „rano „na dzień dobry”, przynosiła nam po
jabłku – był to sygnał, że możemy już wstać. W zimie przed śniadaniem chwila tortury: Babcia stanowczo wmuszała w nas dużą łyżkę
obrzydliwego tranu i podawała trochę gorącej herbaty „na zapicie”…
Wstrętne to było! Babcia pilnowała dyskretnie naszego zdrowia,
174
Dom utracony
naszych manier przy stole i poprawnego języka (…). Codziennie po
obiedzie wyjmowała z kieszeni kluczyk do swego biurka i otwierała
„słodką szufladę”. Wtedy mieliśmy prawo wejść do jej pokoju i wybrać
po trzy cukierki z zapasów szuflady. Niezapomniany rytuał!... (…)
Wieczory spędzaliśmy najczęściej z Babcią w salonie przy dużej lampie naftowej, która czasem „filowała” i kopciła, później elektrycznej.
Odrabialiśmy nasze zadania, czytaliśmy, a Babcia szydełkowała lub
studiowała katalogi ogrodnicze.”
Annę Kossak w wychowaniu wnucząt wspomagała opiekunka dzieci:
„Hela nauczyła nas czytać, pisać i rachować. Wymagała porządku
i punktualności: codziennie musieliśmy słać nasze łóżka, zamiatać
pokój (ja) i ścierać kurze (Witold). Rano i wieczór Hela odmawiała
z nami pacierz, śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze…” i „Wszystkie
nasze dzienne sprawy…”
Anna i Witold – w odróżnieniu od swoich starszych braci przyrodnich
– nie uczęszczali do szkoły w Górkach. Uczyli się w domu pod kierunkiem
Floriana Berka, który przez trzy lata był ich nauczycielem, studiując
jednocześnie zaocznie w Krakowie. „Choć uczyliśmy się z „Mistrzem
Florianem” w domu, na lekcje religii jeździliśmy do wiejskiej szkoły
w Górkach. Z dziećmi w naszym wieku przystąpiliśmy do Pierwszej
Komunii; graliśmy też z nimi co roku w jasełkach. Co niedziela odbywała się wyprawa do kościoła z Babcią i z ewentualnymi gośćmi.”
Anna szczególnie zapamiętała pierwsze wyjście z rodzicami i gośćmi
na Pasterkę: „Dopiero w dwa ostatnie przedwojenne święta poszliśmy
i my do kościoła. Noc była bardzo mroźna, śnieg chrupał za każdym
krokiem, a gwiazdy błyszczały jak nigdy – magicznie… Ojciec pokazywał mi konstelacje i uczył ich nazw, więc maszerowałam z głową
zadartą ku iskrzącym się światom. Z samej Pasterki nie pamiętam
nic oprócz kolęd…”
Dzieci wychowywały się w symbiozie z przyrodą, w domu było dużo
zwierząt: „przede wszystkim psy, myszy, kot, a czasem małe zajączki
uratowane spod kosiarki. (…) Mieliśmy też kanarki i złote rybki.”
Niespodziewanych okazji do spotkań ze światem fauny były kąpiele.
„Latem opiekunka kąpała nas w rzece, zimą grzała wodę w piecu
w łazience (…). Woda pochodziła z stawów i czasem z zimnego kranu
wpadały do wanny pijawka lub dżdżownica…” Porządku i zgodnego
175
Rozdział V
współżycia stworzeń mieszkających w zakamarkach domu pilnował dobrotliwy skrzat Kacperek, którego wymyśliła dla dzieci mama-pisarka:
„Postać Kacperka uwieczniła Mamy piękną baśń Kłopoty Kacperka
góreckiego skrzata.” Kacperkowi dzieci czasem przypisywały różne
psoty lub „niewytłumaczalne wydarzenia”.
Do takich zachowań dochodziło również w parku, gdzie był obóz
indiański, do którego wstęp mieli tylko współtowarzysze zabaw Ani
i Witolda – Staś, syn zaprzyjaźnionej rodziny lekarzy z Bielska i kuzyn
Andrzej: „Z zamiłowaniem łaziliśmy po drzewach (…) w obozie kurzyliśmy fajki z dzikiego bzu, napchane suchą trawą”. W deszczowe
dni terenem zabaw i niewytłumaczalnych wydarzeń był ogromny
strych pełen nieznanych, ciekawych przedmiotów, pudeł ze starą
korespondencją i kufrów z odzieżą, nad którą unosił się zapach
naftaliny”. Witolda pasjonowała chemia i z pomocą siostry robił różne
doświadczenia, których skutki bywały nieoczekiwane.
Cennych umiejętności rodzeństwo nabywało w kontaktach z synami
Dańców, rodziny mieszkającej za sadem Kossaków, bracia Józek i Henryk
po szkole paśli krowy: „Bardzo lubiliśmy towarzyszyć im w tym zajęciu
i uczyć się od nich różnych ciekawych rzeczy: jak budować i puszczać
latawce, strugać laski, robić fajki z dzikiego bzu, palić ognisko i piec
ziemniaki znalezione na kartoflisku”. Innych ciekawych spostrzeżeń
dostarczało im obserwowanie pracy kowali: „Naszymi najbliższymi
sąsiadami, zaraz za ogrodzeniem sadu, była rodzina Sojków. Mieli
oni kuźnię, dokąd bardzo lubiliśmy zachodzić i przyglądać się podkuwaniu koni. Józek, najmłodszy z Sojków, dmuchał wielkim miechem
na żar, podczas gdy jego brat Janek, długimi szczypcami kształtował
rozżarzone podkowy albo inne większe kawałki żelaza.”
Niedaleko dworu Kossaków stał bliźniaczo podobny dwór państwa
Stojanowskich: „Byli pochodzenia niemieckiego i w domu mówili po
niemiecku”. Z tymi sąsiadami nie utrzymywano bliższych kontaktów:
„Nasze stosunki ograniczały się do uprzejmego powitania, gdy spotykaliśmy się na spacerze.”
Długie spacery często prowadziły Anię i Witolda aż za rzekę do domu
zaprzyjaźnionego z rodziną pisarza Gustawa Morcinka: „Spacerując,
zachodziliśmy do niego kładką przez Brennicę i mostkiem przez Wisłę. Jego siostra częstowała nas pysznymi, domowymi ciasteczkami,
a on opowiadał różne ciekawe historie o kopalniach i górnikach,
176
Dom utracony
czasem nas fotografował. Dostaliśmy od niego parę książek jego pióra,
między innymi ofiarował mi »Serce za tamą«.” Dzieci miały w domu
dużo książek, do dworu dostarczane też były gazety, Ania prowadziła
specjalny zeszyt, w którym wklejała wycinki z gazet dotyczące wydarzeń kulturalnych oraz recenzje wydawnicze, wśród nich dotyczące
książek mamy.
Do ulubionych zajęć jakim było czytanie książek, dołączyło nowe
zainteresowanie, w domu góreckim „około roku 1936 pojawiła się
elektryczność i domownicy otrzymali radioodbiornik”. Dzięki niemu
dzieci odkryły przyjemność słuchania muzyki a wkrótce zapragnęły
mieć własne płyty. Zaczęły więc zarabiać na zakup, za „gracowanie
i grabienie ścieżek w parku” dostawały drobne pieniądze, a ośmioletnia Ania hodowała króliki, które babcia kupowała od niej do kuchni:
„w końcu stać nas było (z pomocą Mamy) na gramofon i płyty”.
Zainteresowanie muzyką rozwijał w dzieciach ojciec „amator opery”,
kiedy latem 1937 roku rodzice zorganizowali wyjazd do Warszawy, by
pokazać dzieciom stolicę, ojciec wziął rodzinę do Teatru Wielkiego na
„Fausta” Gounoda: „Co za fascynacja!” – wspomina Anna – „do dziś dnia
mogłabym opisać dekoracje do niektórych scen.” Dzieci pełne wrażeń
wróciły do Górek, ale temat warszawskich atrakcji wciąż pojawiał się
w rozmowach i w zabawach rodzeństwa.
Anna i Witold byli nierozłączni do czasu, we wrześniu 1938 roku Witold rozpoczął naukę w Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie.
Rozstanie z bratem okazało się bardzo trudne, Ania tęskniła, płakała
albo nudziła się sama. Po naradzie rodzinnej Zofia poprosiła kierownika
szkoły w Górkach, by jego córka przez tydzień mieszkała we dworze,
a do domu wracała na niedzielę. Rodzice dziewczynki wyrazili zgodę,
Emka z Anią uczyły się i bawiły aż do wiosny, kiedy „przyszła kolej na
rozpoczęcie nauki w gimnazjum” jedenastoletniej Anny.
W czerwcu 1939 roku pojechała z mamą do Warszawy, by zdawać egzamin do państwowego Gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Na ogłoszeniu
wyników była z rodzicami. Odczytała swoje nazwisko, figurowało na
liście „na dobrym nawet miejscu”. Była uszczęśliwiona! Marzyła o prawdziwej szkole, wesołej klasie i koleżankach. Spełniło się jej marzenie
– we wrześniu przyjedzie do Warszawy, aby się uczyć. W radosnych
177
Rozdział V
nastrojach wybrali się do Teatru na Wyspie w Łazienkach na „Halkę”,
zwiedzili także wystawę w Muzeum Narodowym.
Anna pełna radosnych przeżyć wróciła do góreckiego domu na wakacje: „Jak zwykle, byli rodzinni goście, przychodzili też różni ludzie
na rozmowy z Mamą – krótko mówiąc, normalne lato.” Po latach
wspominając tamten czas doda – „Ostatnie.”
Tadzio, przyrodni brat, student Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, wyrzeźbił jej głowę, z Witoldem organizowali wyprawy rowerowe
i chodzili na wycieczki do licznych w okolicy obozów harcerskich.
W połowie sierpnia dzieci pod opieką matki pojechały do Zakopanego, na Annie góry zrobiły wielkie wrażenie: „Widok Tatr z bliska był
dla mnie czymś niebywałym; widzieliśmy je kiedyś z bardzo daleka,
z naszych beskidzkich tras narciarskich. A teraz ukazywały się majestatyczne, imponujące.”
Jednego dnia wybrali się na Świnicę, „dumni i szczęśliwi z pokonania trudności trasy, dochodzimy na szczyt, gdzie góral przy ognisku
częstuje turystów mlekiem, herbatą i serem. Posileni, napatrzywszy
się widoków, zaczynamy schodzić wąską ścieżką ku dolinie. Jesteśmy
już w połowie drogi, kiedy mija nas, biegnąc pod górę, młoda góralka
cała zapłakana, zadyszana i spocona. Szlochając, woła do Mamy, że
ogłoszono powszechną mobilizację wojska! – Biegnę po męża!”
Zaniepokojeni turyści pośpiesznie wracają do pensjonatu, pakują
plecaki i wracają do domu. „W Górkach Mama organizuje pakowanie
najcenniejszych rzeczy, które mają być wysłane do Warszawy. Wprawdzie wojna jeszcze nie wybuchła, ale Ojciec, wyjeżdżając z misją do
Francji, uzgodnił z Mamą, że jeśli sytuacja polityczna się pogorszy,
trzeba natychmiast opuścić Górki. Istotnie, odkąd Hitler rok wcześniej zaanektował Sudety, granica z Rzeszą Niemiecką przybliżyła
się znacznie do Cieszyna. A ponieważ Mama poświęciła wiele stron
swych książek i artykułów przymusowej germanizacji Polaków mieszkających na terenach dolnego Śląska – mocą traktatu wersalskiego
przyłączonych do Rzeszy – byłoby dla niej zbyt ryzykowne wpaść
w ręce Niemców.”
Ostatnim dniom sierpnia towarzyszyły wielkie emocje i poważne
rozmowy dorosłych mieszkańców góreckiego domu oraz niepokój dzieci
178
Dom utracony
o bezpieczeństwo mamy. Życie domowe uległo gwałtownej zmianie,
dom wypełniły „skrzynie, pudła, słoma, walizki, stukanie młotka,
w pospieszne kroki, smutek, niepokój i nerwowe działania.”
Anna stara się nie przeszkadzać dorosłym, prosi tylko, by zabrano
także jej ulubione książki. Trzyma się z dala od pospiesznego nerwowego
pakowania. Jeszcze nie wie, że zamyka się szczęśliwy rozdział jej życia
w góreckim domu, który wyznacza czas od jej narodzin do radosnego
wyjazdu rodzinnego w Tatry: od marca 1928 do sierpnia 1939 roku.
Wkrótce w domu ucichło, zakończono pakowanie, kufry i duży bagaż
zostały wysłane pociągiem towarowym.
Dziewczynka zapamiętała smutny nastrój panujący w domu w dniu
wyjazdu, łzy przy pożegnaniu z przyjaciółmi i ulubionymi miejscami
zabaw. Najtrudniejsza była chwila pożegnania z domem, oazą jej szczęśliwego dzieciństwa.
Anna wychodzi z domu rodzinnego w Górkach 30 sierpnia z babcią,
mamą i Witoldem. Nocnym pociągiem jadą do Warszawy.79 „Nazajutrz
rano, 1 września, samoloty niemieckie ukazały się nad Warszawą.”
„Wojna się skończyła (…) chciałabym zrealizować projekt, na którym
mi zależy: wybrać się do Górek i zobaczyć, co się stało ze światem
naszego dzieciństwa… (…) Anna w drogę wybiera się w towarzystwie
starszej od siebie Gieni, znajomej łączniczki z „Harcerskiej”. To dzięki
niej uzyskała zgodę matki na tę wyprawę „wraz z mnóstwem przestróg
i rad.” Ma być ostrożna i nie pokazywać się we wsi, z wyjątkiem Sojków,
ich najbliższych sąsiadów. Do Bielska dotarły „przesiadając się z pociągu
na pociąg”, dalej do Jasienicy, stąd piętnaście kilometrów pieszo. Idąc
były zdziwione, że nie spotkały nikogo, nie wiedziały, że „Bucze, wały,
drogi i przejścia były zaminowane i nikt jeszcze nie śmie tam chodzić!”
Anna skręciła na dobrze znaną jej drogę przez las, wychodzącą na
polanę blisko szczytu wzgórza Bucze, skąd był rozległy widok na okolicę.
79 Anna Szatkowska podczas wojny przebywała w Warszawie i w Zielonce. Od lutego 1941
roku pod nazwiskiem „Anna Sokołowska” była uczennicą Gimnazjum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie. Jako szesnastolatka została sanitariuszką ps „Anka”, członkiem
patrolu „Ewa Maria” przy kompanii „Harcerskiej” w batalionie „Gustaw”. Brała udział
w Powstaniu Warszawskim.
179
Rozdział V
„Idziemy więc przez las i wkrótce z bijącym sercem, jesteśmy na polanie… Jak drzewa podrosły przez te sześć lat! Widać już tylko mały
skrawek wsi… nieco dalej dwa wysokie, osmalone kominy sterczą tam,
gdzie był dom!...Runął świat… (…) Przechodzimy przez sad, prawie
nietknięty wojną i w pełnym kwiecie, przez park nieco podobny do
parków warszawskich z czasów powstania. Wszędzie pozostałości
pożaru, pełno w trawie kawałów blachy, nadwęglonych belek i desek,
brył rozbitego cementu, gruzu, żelastwa i osmalonych cegieł…. dobrze
znajomy widok, niestety! Ogień musiał być gwałtowny, bo drzewa
są przypalone i zrudziałe aż do połowy parku. (…) Z domu pozostały
tylko mury i kominy (jednemu brak górnej części), nieproporcjonalnie
wysokie, odkąd dachu nie ma. Wewnętrzne ściany nieźle wytrzymały,
natomiast wszystko, co było drewniane, spłonęło bez śladu: ciesielka,
podłogi, przepierzenia i meble. Gdzieniegdzie leżą połamane kafle
dużych pieców pokojowych i kuchni, kamienne płytki podłogowe…
Smutny obraz…”.
180
Dom utracony
„Straszny to był dzień tych pożegnań, ledwie zdążyłem
na Łyczaków przed godziną policyjną. Czy ja wiem zresztą, czy
straszny był ten dzień, rozstanie jak rozstanie, jednak wszak
nie na wieki, nikt jeszcze wtedy tak do końca nie wierzył, że
już chyboczemy się na tym lwowskim Titanicu, skazanym na
zatonięcie, jeszcze ten jad jałtański nie wszystkich zdążył
zatruć, jeszcze na jakiś absurd zakrawał widok mapy Polski
bez Lwowa.”
Jerzy Janicki „Cały Lwów na mój głów”
Nazywany piewcą ukochanego Lwowa Jerzy Janicki w trylogii „Alfabet
lwowski”: „Cały Lwów na mój głów”, „Towarzystwo weteranów”, „A do
Lwowa daleko aż strach”, umieścił wspomnienia osób urodzonych w mieście siedmiu pagórków fiesolskich, które utraciły swoje domy. Lwowiacy
bez Lwowa rozproszeni po świecie pisali do autora listy, wspomnienia,
przesyłali z rodzinnych archiwów fotografie, druki, oryginały ulotek.
W „Towarzystwie weteranów” przytoczone zastały dwie ulotki skierowane do Polaków: „polskie wojska mają się poddać 21. 9. 1939 o godz. 10”,
głosił punkt trzeci ulotki w języku niemieckim z dnia 20 września 1939
roku. Jeszcze tylko dwa dni od tej daty Lwów był miastem Rzeczypospolitej – zajęty został przez wojska niemieckie 22. 09. 1939.
Druga ulotka, innego okupanta, przybita została do drzwi mieszkania
dnia 4 września 1944 roku (tekst przetłumaczony na język polski): „Polacy!
Rozkazuje się wam niezwłocznie opuścić ukraińskie ziemie zachodnie
za San. Kto nie opuści w ciągu 48 godzin, podlega likwidacji. Ukraińska
Powstańcza Armia.”
Lwowiaków na tułaczkę wygnał los i Jałta, ale pielęgnowali pamięć
o utraconych domach w mieście nad rzeką Pełtwią, przechowywali rodzinne fotografie, pocztówki z widokami miasta, pisali wspomnienia,
przekazywali wiedzę dzieciom. Dzięki temu wszyscy bohaterowie „Alfabetu”
dużo pamiętają, nawet gdy wyjechali z Lwowa w dzieciństwie, jak Adam
Zagajewski. „Ten lwowiak żył w swym rodzinnym mieście tylko cztery
miesiące. Ale to tylko też wystarczyło, by (…) nie zapomniał o mieście”.80
80 Jerzy Janicki, Alfabet lwowski t.2 Towarzystwo weteranów, rozdz. Lwów jest wszędzie,
Warszawa 1994.
181
Rozdział V
Poeta poznał dobrze Lwów z rodzinnej legendy, w której został wychowany:
„W październiku 1945 roku nasza czwórka, to jest rodzice, siostra i ja, odbyła
trwającą dwa tygodnie podróż ze Lwowa do Gliwic. (…) deportowani ze
Wschodu tracili pamięć…(…) tracąc pamięć wracali do utraconego miasta:
paradoksalnie; tracąc pamięć, odzyskiwali ją, ponieważ, jak wiadomo,
osłabienie pamięci w starości oznacza utratę kontroli nad najświeższymi
warstwami wspomnień i powrót do wspomnień dawnych, których nikt nie
potrafi wymazać. Wracali do Lwowa.”81 Do swoich wspomnień Zagajewski
dołączył wiersz „Jechać do Lwowa”, dedykowany Rodzicom.
Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać
do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się
ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do
Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu
lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod
pokrowcami granic i nie tylko w moim
nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew
jesiony i topole wciąż oddychają głośno
jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim
ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki
znak w języku rosyjskim znikają wśród
traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie
bez pożegnań, w południe, zniknąć
tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona
armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami
weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają
o wieczności. Lecz katedra wznosi się,
pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo
jak niedziela i serwetki białe i wiadro
pełne malin stojące na podłodze i moje
pragnienie, którego jeszcze nie było,
tylko ogrody chwasty i bursztyn
czereśni i Fredro nieprzyzwoity.
Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał
81 Adam Zagajewski, Dwa miasta, Paryż 1992.
182
Dom utracony
zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć
szeptu każdego kamienia, spalonego przez
słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie
inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili
rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,
rosły bez pamięci, a radość kryła się
wszędzie, w korytarzach i młynkach do
kawy, które obracały się same, w niebieskich
imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym
formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach
róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.
Dzwony biły i drżało powietrze, kornety
zakonnic jak szkunery płynęły pod
teatrem, świata było tak wiele, że musiał
bisować nieskończoną ilość razy,
publiczność szalała i nie chciała
opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze
nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę
i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,
służące biegły po świeżą śmietanę,
czyste i wyprasowane, w domach trochę
złości i wielka nadzieja. Brzozowski
przyjechał na wykłady jeden z moich
wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,
ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo
Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,
rozsadzał szklanki, wylewał się ze
stawów, jezior, dymił ze wszystkich
kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,
śmiał się błyskawicami, pokorniał,
wracał do domu, czytał Nowy Testament,
spał na tapczanie pod huculskim kilimem,
było za dużo Lwowa a teraz nie ma
go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce
cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze
w maju bez litości bez miłości
ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły
183
Rozdział V
czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne
pole lata czyli rzeczywistości.
Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez
włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy
cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie
pracowały, jak w dziecinnej wycinance
gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę.
Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały
cięły i skracały pulchne sukienki
prałatów i placów i kamienic, drzewa
padały bezgłośnie jak w dżungli
i katedra drżała i żegnano się o poranku
bez chustek i bez łez, takie suche
wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci
czeka na ciebie, dlaczego każde miasto
musi stać się Jerozolimą i każdy
człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu
pakować się, zawsze, codziennie
i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież
istnieje, spokojny i czysty jak
brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.
Do tego odrealnionego miasta, które istnieje pod pokrowcami granic, jechać
można we śnie, o świcie, w środku nocy, w dzień, we wrześniu lub w marcu.
Można pakować się, zawsze, codziennie i jechać bez tchu. Zagajewski w charakterystycznych dla swojej poezji figurach językowych odtwarza niepowtarzalny klimat Lwowa, przypomina szczególne miejsca i zabytki architektury,
wskrzesza swoje ciotki i wujów oraz innych mieszkańców, z którymi żegnano
się o poranku bez chustek i bez łez. Przywołuje niezwykłą historię miasta
„Semper fidelis”, które było miejscem wielkich i dramatycznych wydarzeń.
Wiersz powstał w 1985 roku, gdy czterdziestoletni poeta mieszkał we
Francji, tam dało o sobie znać pragnienie, którego jeszcze nie było, zatęsknił
do rodzinnego miasta, które było w jego nowym paszporcie.
W żywej pamięci o Lwowie i utraconych domach rodzinnych wzrastała
Iwa Młodnicka prawnuczka Wandy Monee.82 „Niewiele brakowało, a byłaby
82 Jerzy Janicki, Towarzystwo weteranów, Warszawa 1994.
184
Dom utracony
pewnie i prawnuczką Artura Grottgera. Po śmierci narzeczonego Wanda
Monee wyszła za mąż za jego przyjaciela malarza – Karola Młodnickiego.” Janicki przedstawił rodzinę bohaterki: pradziadek Iwy, Karol artysta-malarz był ojcem poetki Maryli Wolskiej, która była cioteczną babką
Iwy, ciotecznymi babkami były też Beata z Wolskich Obertyńska poetka
i powieściopisarka a także Aniela z Wolskich Pawlikowska – portrecistka,
miniaturzystka. Babką Iwy była Kazimiera Młodnicka – diva lwowskiej
opery, matka aktora Artura Młodnickiego, ojca Iwy.
Iwa wraz z młodszą siostrą Małgorzatą wiele lat po wojnie „wyruszyły
na poszukiwanie tych swoich lwowskich korzeni”. Zaopatrzone w stare
rodzinne fotografie przyjechały do Lwowa, aby odszukać dom, gdzie urodził
się ich ojciec, oraz dom w którym mieszkały z rodziną. Wiedziały że ten
pierwszy to „gdzieś” na Lenartowicza, a drugi „gdzieś” na dawnej Senatorskiej. „Gdzieś”, ale który numer? Do dziś nie mogą pojąć, co im kazało
wejść akurat w bramę numeru 11.” Na klatce schodowej spotkały kobietę,
którą zagadnęły: „Jesteśmy wnuczkami pani Młodnickiej. Czy przypadkiem
gdzieś tu nie mieszkała?” Kobieta zdumiona spytała: „Wnuczki pani Kazi?
Artystki?” Wychyliła się przez okno i zawołała w kierunku drugiego piętra:
„Pani Zosiu, wnuczki pani Kazi przyjechały!”
Przyjezdne zostały zaproszone przez gospodynię do pokoju i wzruszone
zobaczyły, że wnętrze wiernie odpowiada przewiezionej z Polski fotografii:
„A u pani Zosi piec kaflowy, z oliwkowej glazury, w różyczki, wypisz wymaluj ten sam, przed którym babcia siedzi na fotografii. I kredens babciny
ten sam. I karnisze, i szaragi83 w przedpokoju.”
Bez większego trudu odnalazły także drugi adres: „Tym razem jest to
Senatorska 4 mieszkanie 1. I tam, podobnie jak na starej fotografii, z sufitu
zwisać będzie różowy abażur kolistej lampy. Więc znów pstryk, pstryk
„Kodakiem” i znów, jak poprzednio, oba zdjęcia wklejone do nowego albumu można ze sobą porównać: i tu, i tam ta sama lampa, tyle że świeci
już nie Młodnickiemu Arturowi, a niejakim Szprajserom, którzy jak się
tam sprowadzili nazajutrz po wyjeździe Młodnickich, tak tkwią do dzisiaj
i mówią do Iwy, że pewnie tego domu nie może chyba pamiętać, bo ile mogła mieć lat? Trzy? Cztery?” Czy uwierzyli jej zapewnieniom, że pamięta?
Iwa po powrocie napisała wiersz, który zamieściła w rodzinnym albumie pod przyklejonymi obok siebie fotografiami sprzed pięćdziesięciu
lat i zrobionymi podczas tej wizyty we Lwowie:
83 szaragi – wieszak
185
Rozdział V
Ja pamiętam. Ja pamiętam daję słowo
Stryjski Park pachnący słońcem i muzyką
W domu dziadków galeryjkę ażurową
I ten dom na Senatorskiej lśniący miką.
Ja pamiętam, chociaż tak niewiele tego
Ileż mogłam lat mieć wtedy? Trzy, nie więcej
A pamiętam te powroty ze Stryjskiego
I jak biegnę w wyciągnięte Mamy ręce.
Mroczną kuchnię, krzywą blachę pod oknami
W gabinecie kryty skórą fotel wielki
Targ z trembulką, wielkie kosze z gogodzami
A na obiad – nie mielone, lecz sznycelki.
Więc pamiętam, tą pamięcią słodko-rzewną,
Już nie spytam, już mi Mama nie opowie
Pędzą lata, nie mijają, ani biegną…
Ja pamiętam… Senatorska, gdzieś we Lwowie…”
Słodko-rzewna pamięć na zawsze utrwaliła zapamiętane przez dziecko
obrazy z rodzinnego domu i radosnych powrotów ze spacerów w Stryjskim Parku, gdy biegła w wyciągnięte Mamy ręce. Zdaniem Janickiego
zapewnienie: Ja pamiętam, jest wiarygodne: „choćby ta trembulka, a nie
jakiś tam szczypiorek, już choćby te gogodze, a nie jakieś tam borówki,
zaświadczają skąd rodem autorka poematu.”
Wspominanie, podróżowanie śladami bliskich krewnych, odwiedzanie
dawnych domów stawało się okazją do przywoływania osób i rodzinnych
wydarzeń, melancholijnych przeżyć i łez wzruszenia. Niejednokrotnie
budziło głębokie refleksje.
Doświadczył tego również Jerzy Janicki, kiedy po czterdziestu latach od
wyjazdu ze Lwowa stanął przed drzwiami „na Łyczakowskiej 84 A”.84 Gdy
podnosił dłoń do góry, nasunęło się pytanie: „Zapukać czy zadzwonić?”
Był niezdecydowany. „Bieda w tym, że dylemat ten prosty w gruncie rzeczy dla każdego, kto wybrał się z wizytą i stanął pod obcymi drzwiami,
dla mnie wcale banalny taki nie był. Anim ja przybysz, ani te drzwi nie
obce, bo moje własne.”
84 Jerzy Janicki, Kluczyk yale, Warszawa 2002.
186
Dom utracony
Drzwi są te same, ich niezmieniony wygląd sprawia, że mężczyzna
odnosi wrażenie, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał. Jednak gdyby te drzwi
otworzyły się teraz, on przekraczając próg znalazłby się nie w znajomym
przedpokoju tylko w innym wymiarze czasu. Przekroczyłby okres czterdziestu lat dzielący go od dnia wyjazdu. Wzrok jego zatrzymał się nagle
na obwódkach dwu zamków na drzwiach. Jeden rozpoznał – to zamek
firmy Yale, natomiast producenta drugiego zamka nie był pewien. Widok
zamków z kliszy pamięci bohatera wywołał postać dziadziusia, który znał
powody, żeby uciekać ze Lwowa, jednak uważał, że jeszcze wróci do swego
domu. „Co do jednego pewien byłem, że był firmy Yale, a pochodzenia
drugiego już nie pamiętałem, bo go dziadziuś niemal w ostatniej już
chwili zamontować kazał naszemu dozorcy, panu Stasiowi Wojciechowskiemu, co srodze zadziwiło wtedy pana Kwasika. „A po cholerę panu,
panie gospodarzu, dubeltowy cuhalt?” (…) A dziadziuś, rzecz jasna, nie
mówił wtedy prawdy, bo nie chciał, żeby się wśród lokatorów rozniosło, że właśnie postanowił ze Lwowa uciekać, bo drugi raz, pańdziu85,
już by bolszewików nie przeżył. (…) Więc wtedy właśnie wszystko się
wydało (…) „Pan nas zostawia, panie gospodarzu?!” Przykro się zrobiło
dziadkowi, chyba nawet łyso, tym bardziej że był jeden lokator wtajemniczony w plany ucieczki, pan Hawryluk mianowicie, z drugiego
piętra. (…) A był stary Hawryluk dlatego dziadziusiowi niezbędny, że
te drzwi, już z dwoma zamkami, zamyślił jeszcze dziadek wzmocnić
przeciwwłamaniowymi sztabami. I właśnie pan Hawryluk, bądź co
bądź kowal fachowiec, cztery takie solidne, żelazne winkle uformował
w kuźni na Kadeckiej i potem je osobiście wstawił tak chytrze, że jeden
koniec wbity był w futrynę, a drugi w felce drzwi skrzydłowych. Poza
tymi dwoma lokatorami naprawdę nikt więcej nie wiedział, że nazajutrz mieliśmy wyjechać.”
W dniu wyjazdu „nikt jeszcze wtedy tak do końca nie wierzył, że już
chyboczemy się na tym lwowskim Titanicu, skazanym na zatonięcie,
jeszcze ten jad jałtański nie wszystkich zdążył zatruć, jeszcze na jakiś
absurd zakrawał widok mapy Polski bez Lwowa.”
Jak długo tak stał z ręką uniesioną do góry „minutę czy cały kwadrans,
a może w ogóle wahanie to nie trwało dłużej niż kilka zaledwie sekund”
– nie pamięta. Wtem pojawiła się inna, zaskakująca myśl, a właściwie
85 pańdziu – skrócona wersja „panie dobrodzieju”
187
Rozdział V
pytanie: „jakim to oni sposobem drzwi te zdołali pomimo tych zamków
i tych sztab otworzyć. Oni, to znaczy obecny za tymi drzwiami lokator,
bo przecież w końcu w jakiś czas potem, po miesiącu czy dwóch, kiedy
już było na pewno wiadomo, że Polska zaczyna się dopiero od Sanu, ten
jakiś Wasyl Iwanowicz czy inny Michajło Siemonowicz, wręczywszy
uprzednio łapówkę w kwaterunku innemu Wasylowi Iwanowiczowi,
musiał ten „ordien na kwartiru” na Łyczakowskiej 84A otrzymać.
A przecież nie wraz z kluczami, bo oba te klucze wciąż jeszcze do dzisiaj, i ten yale, i ten drugi, mam u siebie w Warszawie razem z innymi
pamiątkami po dziadku. Jak oni wszyscy wchodzili do tych mieszkań
pozostawionych przez Hollanków, Szolginiów, Hiolskich?
Odpowiedzi udzielił sobie sam, przywołując fakt z rodzinnego życia,
gdy ojciec po wyjściu z oflagu otrzymał we Wrocławiu przydział na
mieszkanie przy ulicy Grabiszyńskiej. „Że też nigdy nie przyszło mi do
głowy, żeby zapytać ojca, jakim sposobem dostał się do lokalu, który
był własnością jakiegoś Schultza, Schmidta czy Millera.”
Przywołane z pamięci osoby i wydarzenia rozwiały wątpliwość, pukać,
czy zadzwonić? Powinien był najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie,
kogo chciał odwiedzić? Do kogo przyszedł? „Do cieni? One i tak snują
się za mną dzień w dzień, wciąż powracają i powtarzają bezustannie,
że nie należy sobie wyznaczać randki z czasem przeszłym, bo to już
nawet nie czas perfektum, lecz plusquamperfektum – czas zaprzeszły.
Już go nikt nie zawróci; choćby nie wiem, jak mocno zaciskać w dłoni
kluczyk yale, on już do tego zamka czasu zupełnie nie pasuje… On już
służy tylko do otwierania pamięci…”
Obrazy utraconego domu rodzinnego w polskim Lwowie Jerzy Janicki
umieścił w szkatułce „Alfabetu” i zamknął ją kluczykiem serdecznej pamięci.
188
Dom utracony
„W chałupę Babki uderzył piorun. (…) W czarnym powietrzu
burzy błysnął płomyk, a potem wiatr rozwinął go jak skręconą
w rulon kartkę. Babka pobiegła w tamtą stronę, lecz żar wpuścił
ją ledwo na podwórko. O zmierzchu niebo się wypogodziło
i przestało wiać. Płomienie sklęsły. Pełzały przy samej ziemi
i miały barwę nieba na zachodzie.”
Andrzej Stasiuk „Babka”
Dom Babki, jednej z bohaterek „Opowieści galicyjskich86, w Żłobiskach,
wsi Beskidu Niskiego, w rejonie Przełęczy Dukielskiej, narażony był na
wiejące tu często wiatry zwane fenami, które powodowały liczne szkody
w zabudowaniach i na polach uprawnych. „Przez niską przełęcz powietrze
pędziło bez ustanku. Chałupę Babki te świsty przeszywały na wylot,
zmiatały kurz z podłogi, z komina wywlekały siwe powrósła i ciskały je
w niebo, które na zachodzie, w pogodny zmierzch, miało barwę seledynu”.
Z przełęczy widać jak na dłoni całą wieś: „Wieś jak wieś. Trzykilometrowy wąż budynków rozsypuje się, pęka, potem scala na powrót
w zwartą zabudowę. Beton, drewno, zapadnięte dachy, resztki płotów
i żelazne balustrady balkonów tworzą zakalec biedy i tęsknoty za telewizyjnym światem. Na górze wznoszącej się łagodnie „po widnokrąg
zamknięty grzebieniem lasu” widnieją zabudowaniami byłego PGR-u:
dziś to kilka budynków mieszkalnych „ciężkich barek, liszajowatych
i nędznych, uwięzionych w podróży donikąd”, obok nich komórki na
drewno i szopy na siano. Cały widok stanowi pejzaż odchodzącego świata,
na który składają się obrazy mniejszego lub większego ubóstwa. Starsi
mieszkańcy pamiętają czasy raju pegeerowskiego: możliwość pracy sezonowej lub dorywczej oraz innych korzyści.
Obecne życie mieszkańców Żłobisk to hibernacja w stanie nędzy.
W środku wsi kwadratowy plac z ruinami dwustuletniego ratusza,
którego historii nikt już nie pamięta. „Teraz to tylko kupa gruzu, okna
zabite deskami, absurdalne wspomnienie miasta porzucone w środku
wiejskiego majdanu”. W pobliżu placu jest kościół, knajpa, sklep i przystanek autobusowy.
86 Andrzej Stasiuk, Babka [w:] Opowieści galicyjskie, Wołowiec 2001.
189
Rozdział V
Chałupa Babki od najbliższych zabudowań sąsiedzkich oddalona była
ponad kilometr, rozciągał się od niej widok na „dziczejące łąki i biały wąż
drogi, którą nie chodzi prawie nikt” oraz na kapliczkę stojącą na górce za
wsią. Jeden z mieszkańców obejście określił dosadnie; „zadupie, chałupa
podparta kołkami, wrony biorą zakręt i lecą z powrotem”.
Na podwórzu obok domu rośnie drzewo, pod którym Babka odpoczywa
po codziennych zajęciach, lubi wtedy patrzeć na obłoki, czasem morzy
ją sen. Dawniej w domu Babki87 mieszkała liczna rodzina: ona z mężem
Pietrem i siedmioma córkami. Męża straciła dawno: „To już piętnaście lat.
(…) utopił się zaraz potem, jak się urodziła najmłodsza. Mówili, że wracał
do domu i w potoku mu się zasnęło. Nie było go komu obudzić.” Pamięta
tamten wieczór, gdy go przywieźli. „Nad ciemnym, ciężkim, pełnym wody
ciałem unosił się studzienny chłód. Młodsze córki stały w drzwiach alkierza i szeptały do siebie „cii, bo tatuś śpi” i wystraszyły się dopiero, gdy
w końcu po jakiejś nieskończenie długiej chwili wydobył się z niej krzyk.”
Pochowała męża, sama wychowała gromadkę dzieci i gospodarstwem zajmowała się sama. Tutejsza ziemia „najchętniej rodziła kamienie”, których
stosy leżały na miedzach, Babka sadziła kartofle, gromadziła siano dla
krów na zimę, zboża nie siała, bo zboże na tych górach „to raczej sztuka
dla sztuki”, którą zajmowali się tylko niektórzy gospodarze.
Mijał rok za rokiem, córki dorosły i wyjechały w świat w poszukiwaniu
pracy oraz swego miejsca w życiu. Jedna z nich zamieszkała w Krośnie,
inna w Rymanowie, straciła z nimi kontakt, nie odwiedzają jej, a ona
nie wyjeżdża ze wsi. Córkę Maryśkę pożegnała na zawsze, po jej śmierci
w niewyjaśnionych okolicznościach.
Teraz Babka mieszka z najstarszą córką, zięciem Cześkiem i wnukami.
Kobiety niewiele ze sobą rozmawiają: „Za mało na świecie jest słów, by
mówić przez czterdzieści lat.” Porozumiewają się bez słów, także wtedy
gdy czekają na Cześka „aż zjawi się albo nie zjawi.” O zięciu Babka mówi:
„Chłop to chłop”, pracuje, pije, bije, śpi.
Zięć jeździ do Dukli w poszukiwaniu pracy, najczęściej udaje mu się
zatrudnić na budowie. Często wraca pijany, wszczyna awantury i niszczy
skromne wyposażenie domu: „Sprzęty połamane, stół podziurawiony
siekierą, skorupy trzeszczą pod stopami.” Babka wie, że od wiejących fenów
87 Krótkie informacje o Babce pojawiają się również w opowiadaniach Miejsce, Spowiedź,
Noc druga, Koniec.
190
Dom utracony
ludzie tu są bardzo nerwowi, gwałtowni i robią różne złe rzeczy. Wie też,
że gdy zięć wraca pijany, to z domu trzeba uciekać. „Najgorzej jest w zimie, gdy trzeba się chronić u sąsiadów. Najpierw kilometr przez zaspy,
a poza tym tutaj wszyscy wcześnie chodzą spać, więc stukanie, walenie
do drzwi, ale sąsiedzi już przywykli i otwierają właściwie przez sen.”
Babkę dobrze znają, mieszka tu ponad siedemdziesiąt lat, nigdy ze wsi
nie wyjeżdżała, tu spędziła swoje młode lata a teraz przeżywa starość.
Jeszcze niektórzy pamiętają, jak w barwnej chustce przetykanej złotą
nicią i z białą torebką szła do kościoła. A teraz: „Czarna wełniana chustka
ujmuje jej twarz w twardy, wyraźny kontur – blade oblicze, płaski obraz
półświadomej udręki”. Lata ciężkiej pracy zostawiły także ślad w jej zgiętej
postaci, gdy staje w drzwiach chałupy sięga niewiele wyżej niż klamka.
W codziennym życiu Babki nic się nie zmieniło, nadal pracuje sama,
córka w domu opiekuje się dziećmi a zięć na poddukielskich budowach.
Babka pasie „cztery chude bydlęta” wśród parowów, późnym latem i jesienią
po wieczornym posiłku wychodzi ze starym półślepym i prawie głuchym
psem pilnować zagonika kartofli, położonego na łagodnym grzbiecie
górskim, przed dzikami które przychodzą na pole nocą.
Niezmienny rytm życia został nagle zakłócony: „Pod koniec sierpnia
Babka wciąż zbierała siano (…) grabiła to siano sama, układała w kopy,
które rozrzucał ciągnący od przełęczy wiatr. Brała w płachtę tyle, ile
można wziąć, i z tobołem większym dwakroć od niej samej schodziła
w dół.” Pewnego popołudnia, gdy pracowała przy sianie, w jej chałupę
uderzył piorun: „Babka widziała wszystko ze swoich wysokich łąk.
W czarnym powietrzu burzy błysnął płomyk, a potem wiatr rozwinął
go jak skręconą w rulon kartkę. Babka pobiegła w tamtą stronę, lecz
żar wpuścił ją ledwo na podwórko. O zmierzchu niebo się wypogodziło
i przestało wiać. Płomienie sklęsły. Pełzały przy samej ziemi i miały
barwę nieba na zachodzie.” Chałupa spłonęła. Na szczęście nie było
w niej domowników, bo córka wyszła z dziećmi do sklepu. Babka zeszła
z wysokich łąk jak mogła najszybciej, lecz ogień zatrzymał ją na granicy
podwórza. Patrzyła „ledwo żywa”, jak traci swój dom. Gdy zgliszcza
ostygły „dzień albo dwa później, Babka, brodząc po kostki w grząskim
i chrzęszczącym pogorzelisku, rozgrzebywała kijem węgle. Nie przetrwało nic, nie miała przecież srebra ani złota. Nawet żelazne garnki
zyskały kruchą strukturę minerałów.”
191
Rozdział V
Babka przywykła do szkód wyrządzanych przez wichry, burze, czy padające wciąż deszcze w okresie sianokosów, z tego powodu nie rozpaczała.
Tylko raz usłyszano jej lament, gdy przywieziono do domu nieżyjącego
męża. Teraz chodzi po zgliszczach „czarna, wątła, postrzępiona jakby
ją także dosięgnął ogień, nie lamentuje, nie złorzeczy, jedynie gniewnie
mruczy „Pan Bóg jest chłopem, Pan Bóg jest chłopem” i – grzebiąc w pogorzelisku – usiłuje znaleźć cokolwiek, co byłoby związane z jej domem,
którego już nie ma. Nie znalazła nic.
Na nic bunt, czy złorzeczenia, trzeba szukać innego dachu nad głową.
Z pomocą przyszli sąsiedzi, córka z rodziną dostała miejsce w izbie,
Babka łóżko na poddaszu. Noc w obcym domu jest bezsenna. Nic nie widać. I nagle w mroku, nie wiadomo skąd, nadciągają do niej myśli pełne
minionych obrazów ludzi, wydarzeń. Przeszłość „rozwija się w jej głowie
jak bibułkowe kwiaty (…) wybucha jak fajerwerki na festynie”. Jest zdziwiona, „głowa w dzień ledwo wiąże myśl z myślą w jaką taką zależność,
w porządek, który pozwala wykonywać proste ruchy: zmywanie, pranie,
gotowanie” a w mroku przypominane obrazy są szybkie, wyraziste, niektóre barwne. Jej dom utracony trwa w pamięci.
Po raz ostatni Babkę widzimy w opowiadaniu „Koniec” zamykającym
„Opowieści galicyjskie”. Jest w kościele w małej grupie starszych kobiet:
„Ciemne ławy, chorągwie, figura świętego Józefa, obraz świętej Anny,
jaskółcze gniazdo ambony (…) ubogie witraże”. Ksiądz w zakrystii
przygotowuje się do Mszy świętej o spokój duszy Kościejnego, Babka
klęczy w ławce blisko ołtarza, ozdobionego bladymi liliami w wysokich
szklanych wazonach.
Do świątyni po chwili wchodzą licznie mieszkańcy Żłobisk. Jest późne
sobotnie popołudnie, „słońce wisiało już na wysokości okien. (…) Obłoki
pękały i światło o barwie miodu i krwi wypełniło zręby kościoła jak
woda, jak fala potopu”, w tym świetle płynącym przez witraże zgromadzeni w świątyni „na mgnienie stali się tak przejrzyści jak aniołowie
albo jak własne najskrytsze sny”.
Blask wieczornej zorzy otaczał Babkę wpatrzoną w ołtarz.
192
Rozdział szósty
Dom powrotów
„Od pierwszej chwili poczuliśmy się w Drwęcku zakorzenieni”
Rozdział VI
„…jeszcze ma czas zacząć życie na nowo,
(…) wszystko może się jeszcze odmienić
i zmarnowaną młodość powrócić wbrew
piosnkom i przysłowiom
w odmiennej, konkretniejszej postaci.”
Jarosław Iwaszkiewicz „Panny z Wilka” 88
Wiktor Ruben nie tęsknił do Wilka i nie planował wyjazdu do dworku
wilkowskiego, „nie, nie myślał nigdy o tamtych czasach”. Od trzech lat
zarządzał folwarkiem Stokroć pod Warszawą należącym do Towarzystwa
Niewidomych a „w kieracie codziennej pracy (…) zapomniał o czasach
przed wojną, o czasach ubogiej młodości, orki, uniwersytetu, któremu poświęcił tyle czasu, a którego nie mógł skończyć, gdyż z orbity
normalnej wytrąciły go wypadki historyczne. (…) zajmowały go tylko
sprawy powszednie, bardzo jednak absorbujące”. Teraz ma wyrzuty, że
z powodu absorbujących spraw folwarcznych nie odwiedził w szpitalu
przyjaciela, który zmarł. A był to „jedyny jego dotychczasowy przyjaciel,
kleryk, siostrzeniec siostry przełożonej. (…) Śmierć Jurka naruszyła jego
równowagę, nie mógł się z nią oswoić i poczuł się tak źle, że zwrócił
się o poradę do lekarza.” Skarżył się, że źle się czuje, nie może spać, jest
wypalony i pusty duchowo, życie upływa mu na „mrówczych, nikomu
niepotrzebnych zajęciach.” Lekarz wysłuchawszy go zdecydował: „Wyjeżdża pan na trzy tygodnie”. Wiktor przyjął zalecenie i postanowił, że
wyjedzie do wujostwa mieszkających w skromnym domu w Rożkach,
gdzie wuj był niegdyś ekonomem: „Bywał tu rzadko, matka nie lubiła
wujenki, ale tym bardziej pamiętał.”
Innym powodem, dla którego tu dawniej przyjeżdżał, były panny
z pobliskiego dworku wilkowskiego. Pamiętne dla Wiktora były wakacje
1913 roku, gdy zamieszkał w Wilku jako korepetytor Zosi. Wyjechał stąd
na wieść o wojnie w lipcu 1914 roku.
Teraz powracał w te strony po piętnastu latach, by odpocząć, wyciszyć
się wewnętrznie i wzmocnić. Gdy wysiadł na znajomej stacji, rozejrzał
się ciekawie: „Oczywiście, wszystko po drodze było takie samo. Przy
stacji tylko, która dawniej gwarzyła samotnie przez drogę z opusz88 Jarosław Iwaszkiewicz, Panny z Wilka i inne opowiadania, Wrocław 1998.
194
Dom powrotów
czonym żydowskim zajazdem, wyrosło teraz z dziesięć domów, gdzie
roiły się kolejowe interesy. Dalej był płot, zamykający skład węgla
i drzewa, i dopiero potem, na prawo, zaczynała się ta szosa, która – ta
już oczywiście – nic się nie zmieniła. Świeżo wówczas wybudowany
dwór-willa z czerwonej cegły postarzał się, ogródek naokoło niego
podrósł. Ale dalej przy szosie stały tak olbrzymie białodrzewy, że czas
już nie mógł ich powiększyć, mógł tylko je obalić. Było ich może o parę
mniej niż dawniej”.
Widzi wszystko niby takie samo, ale nie to samo; przy budynku stacji
pojawiły się nowe domy, dwór-willa już nie przyciąga wzroku barwą swoich ścian, za to w ogródku obok zwracają uwagę wysokie rośliny, kiedyś
mało widoczne, przy szosie jak dawniej rosną białodrzewy, choć jest ich
mniej niż dawniej. Wiktor dostrzega zmiany w znanym mu pejzażu, ale
szczególnie nic go nie zastanawia.
Odtwarza w pamięci trasę do dworku w Rożku, o Wilku nie myśli.
Jeszcze nie.
Trasę ze stacji do wujostwa pamięta dobrze, schodzi w kierunku szosy,
dalej drogą w dół, do parowu gdzie rosły wierzby. Wszystko tu znajome.
Idzie prowadzony pamięcią krajobrazu w stronę, gdzie rósł zagajnik,
przechodził tamtędy, kiedy wyjeżdżał z Wilka. Wspominając wyszedł
na górę i zobaczył – las!
Ten widok wstrząsnął Wiktorem: „Ani wspomnienia wojny, ani obozu
w Murmanie, ani ostatnich walk we Francji, ani atak na Kijów i tamten
znowu odwrót, ani wspomnienia lat garnizonowych, ani prac samorządowych – nic, całe życie upłynnione w mrówczych, nikomu niepotrzebnych zajęciach, nie dało Wiktorowi takiego poczucia minionego
czasu, co widok tego lasu na miejscu dawnego zagajnika. Było to coś
tak nieoczekiwanie odmiennego, zamiast srebrnych małych roślinek
i żółtych króliczych dołów między nimi zobaczył duże czarne drzewa”.
Pierwsze chwile powrotu doświadczanego wzrokowo dostarczyły
Rubenowi takiego poczucia minionego czasu, jakiego nigdy dotąd nie
doznał, co sprawiło, że zaczął uważnie obserwować mijane miejsca:
„Pochylił się ku dołowi i zobaczył mały czarny słupek, znak graniczny
wetknięty w kopiec na rogu. Ten się nie zmienił” – pomyślał.
Gdy wyszedł z lasu spostrzegł figurę świętego Nepomucena i znany mu
słup graniczny. Ten znak pamiętał dobrze, do tego miejsca odprowadziła
195
Rozdział VI
go Jola, kiedy wyjeżdżał na wojnę. „Spojrzał w tamtym kierunku. Ileż
to razy, zawsze przecie idąc czy jadąc do wujostwa, zbaczał, nakładał
dwa kilometry, aby zajść do tego dworu. Nazywał się zabawnie – Wilko;
tak się nazywał folwark z dworem, wsi żadnej nie było. Zachodził tam,
a nawet jedne wakacje spędził całkiem jako korepetytor Zosi. To było
na rok przed wojną. (…) Stał i patrzył. W niedużej kotlince, daleko, ale
jak na dłoni, stały dwie wielkie stodoły, na krzyż do siebie zwrócone.
Między nimi wielkie, niepotrzebnie wielkie, zielone podwórze, topole
dwie stare, dalej dwór, dawniej kryty blachą, która stąd błyszczała, teraz
czerwoną dachówką. To ładniej, pomyślał Wiktor i ucieszył się, jakby to
kto jego dwór nakrył nowym dachem. Za dworem gąszcz drzew, to sad,
a potem znowu parę sosen bardzo wysokich, bo na wzgórzu stoją, a dalej
lasek i łączka, i znowu biała szosa, tamtędy idzie się do wujostwa, a na
przeciwnej stronie kotlinki, na horyzoncie powinien być las. Ale nie
ma, wycięli. Tylko jedno wielkie drzewo stoi, tamtędy teraz przejdzie,
minąwszy drogę do Wilka. Ale nie wytrzymał, machinalnie prawie, jak
dawniej, jak gdyby to było umówione, skręcił w prawo, w stronę tego
domu, o którym nie pamiętał tyle lat.”
Graniczna figura świętego skierowała wzrok Wiktora w stronę zabudowań Wilka, patrzył na znajome, tradycyjnie zagospodarowane obejście:
stodoły, duże porośnięte trawą podwórze, topole, dwór, za nim sad, sosny
na wzgórzu, dalej lasek, łączka, szosa prowadząca do sąsiedniego folwarku.
Po drugiej stronie kotlinki miał być las, ale lasu nie zobaczył. Na horyzoncie widoczne było tylko jedno wielkie drzewo. Obserwując znane
miejsce dostrzega zmiany, które tu nastąpiły. Niektóre sprawiają mu
przykrość, inne akceptuje jak tę, że na dachu zamiast blachy była teraz
czerwona dachówka. Domyślił się, że dwór „dostał się w ostre ognie
walk” podczas wojny i został zniszczony, dlatego zmieniono pokrycie
dachu: „To ładniej, pomyślał Wiktor, i ucieszył się.”
Nie miał jednak zamiaru spędzić tam swego „przymusowego” urlopu,
ani nie planował odwiedzin podczas pobytu w Rożkach.
Do Wilka pokierowały go znaki: kopiec graniczny, słup graniczny i tradycyjnie stawiana na granicy miejscowości figura świętego Nepomucena,
jak dawniej, jak gdyby to było umówione, skręcił w prawo, w stronę tego
domu: „Znowu była wyboista droga, poznawał prawie pod stopą nierówności gruntu i ten deseń w małych zaroślach zielonego perzyku, który
językami właził na ścieżkę, nie dbając na stale przydeptywanie. Potem
196
Dom powrotów
przyszło ogrodzenie, czworaki. Nikt go nie zauważył. Okrągłym łukiem
podjazdu Wiktor Ruben wszedł przed ganek, przez ganek przeszedł:
w przedpokoju owionął go zapach tego domu. Było tak, jakby się weszło
do bufetu w stołowym pokoju: pachniało suchą herbatą, metalem – jak
z puszki – trochę, sosnowym drzewem, trochę, ale odrobinę, grzybami.
Stanął i machinalnie powiesił na prawo na haku teczkę, palto i kapelusz.
Zobaczył tylko, że meble w przedpokoju były inne.”
Dom w Wilku wita Wiktora znajomymi zapachami oraz pełnym radosnego zdumienia okrzykiem Tuni: „Jezus Maria! Pan Wiktor przyjechał! Poznała niespodziewanego gościa po uśmiechu i poprowadziła
„do sąsiedniego pokoju, gdzie paliła się już lampa, mimo że na dworze
było jasno”, w którym siedziały starsze siostry.
Wiktor rozpoznaje: to Julcia, gruba, ciepła, dobrze ubrana, „niski,
piękny głos, pamiętany przez długie lata, ale osoba była czymś innym.”
To Jola, prześliczna, najładniejsza z sióstr. To jest „poważna, chuda,
najbrzydsza Kazia, zawsze gospodarna”. Pyta o Felę, nie wiedział, że
umarła „przeszło 10 lat na hiszpankę”. Podczas kolacji poznaje sytuację
rodzinną sióstr: „Ja zamężna, dzieci dwoje – powiedziała Julcia. – Kazia rozwiedziona, jeden syn; Jola zamężna bezdzietna; Zosia zamężna,
jeden syn. (…) Tunia, panna do wzięcia”. Od Joli dowiaduje się, że siostry
z rodzinami spotykają się w domu rodzinnym podczas wakacji. „Często się
mijamy, ale dziś jesteśmy wszystkie”. I wszystkie są ciekawe, co u niego.
„A ty, Wiktorze? – spytała się Jola.
Wiktor znów się uśmiechnął, inaczej. Czy tam warto o nim mówić?
– Teraz pracuję, zarządzam folwarkiem fundacyjnym pod Warszawą,
byłem w wojsku, byłem kapitanem, teraz jestem w stanie spoczynku.
No, to wszystko…
I nagle popłynął przed nim, ponad twarzami tych białych kobiet,
karawan obrazów, zdarzeń, mąk, walk i bezcelowych »czynów«. Pomyślał o życiu swoim pogmatwanym i połamanym w samym zaraniu
i wstrząsnął się.
Nie, nie, naprawdę, ja nic ważnego nie robię – powiedział. – Nie
warto o mnie mówić, żyję, jak i wszyscy.
I poczuł: to dopiero jest straszne, że on żyje, jak i wszyscy, wszyscy
tak żyją, jak on.
Pamiętał te czasy, kiedy tu bywał. Zawsze mu się wydawało, że
życie będzie miał inne, obfitsze, bogatsze, niezwyklejsze niż wszyscy.
197
Rozdział VI
Rozmawiał o tym tylko z Kazią. (…) przestrzegała go, aby nie myślał,
że to tak łatwo, że mu się życie tak ułoży….. (…) W ogóle był przerażony
przepaściami swej owoczesnej nieświadomości, ale i teraz widział,
że nie pojmował wielu rzeczy jak inni, że stał się osobniejszy, niż był,
że stał się odludkiem i pracując dla społeczeństwa stanął jakoby na
boku, poza nim.”
Pierwsza rozmowa z pannami z Wilka po latach jest dla Wiktora
trudna. Pytanie o jego życiową sytuację uruchomiło ciąg myśli prowadzących go od marzeń sprzed piętnastu lat do obecnego stanu. Wynik
tego porównania okazał się bolesny.
Pamiętał swoje marzenia o życiu bogatszym duchowo, ciekawszym,
niezwykłym. Pamiętał dobrze rozmowę z Kazią – z którą prowadził
rozmowy naprawdę ważne – zaraz po jego maturze rozmawiali o jego
możliwościach na przyszłość, o jego życiu, które miało daleko wykraczać
swoim poziomem ponad to, czym żyli ludzie w środowisku Wilka czy Rożka.
Tymczasem teraz widzi, że „żyje, jak i wszyscy, wszyscy tak żyją, jak
on.” Myśli z goryczą o swoim „okropnym, strasznym życiu, które nie
miało w sobie nic ze szlachetnego materiału.” Myśl ta ma posmak życiowej przegranej, tym bardziej że dawniej czuł się osobny i nie pojmował
wielu rzeczy jak inni. Pokrewieństwo dusz łączyło go jedynie z dwoma
siostrami: Kazią i Felą.
To nad grobem Feli będzie rozmyślał o swoim niespodziewanym
powrocie tutaj: dlaczego wrócił, przecież wcale nie myślał o Wilku. Nie
dowierzał, że intuicja skierowała go do miejsca, które dobrze znał, po to
by nie tkwił w czasach młodości odebranej przez wojnę.
Podczas trzytygodniowego wypoczynku Wiktor mieszka w Rożkach
u wujostwa, do Wilka bywa często zapraszany przez siostry na spotkania
towarzyskie, podwieczorki, kolacje, jest także wraz z ciotką i wujkiem
gościem na uroczystym obiedzie z okazji imienin matki kobiet. Podczas
tych wizyt prowadzi rozmowy, przywołuje wspomnienia, wchodzi do
pomieszczeń, w których dawniej bywał: „Jakoś i teraz, i w ogóle w ciągu
ostatnich dni nie bardzo mógł się odnaleźć. (…) Bawiło go przyglądanie
się swojej osobie, jak gdyby komu obcemu.”
Powrót do Wilka uświadomił mu, co bezpowrotnie minęło i co stracił: „Nie mógł wykreślić linii swego życia i czuł w niej luki, których
niepodobna było uzupełnić logicznie. Przecięcie pionowe w momencie
198
Dom powrotów
wyjazdu jego z Wilka w roku 1914 zmieniło zasadniczo symetrię tej linii.
Nawet zabawił się wykreśleniem tego, ale mu się nie udało, gdyż nie
wiedział, jak prowadzić „krzywą życia” po czternastym, a zwłaszcza
po dwudziestym roku; w górę czy w dół. Ostatecznie zrobił taki wykres:
od czternastego roku, potem piętnaście kratek przerwy i znowu ciąg
dalszy linii na poziomie przerwanym i w górę. Ponad piętnastoma
kratkami narysował zamkniętą elipsę; życie inne, skończone.” Życie
inne niż upragnione i oczekiwane: karawan obrazów, zdarzeń, mąk, walk
i bezcelowych „czynów”, ale czy na pewno życie skończone?
„Gubił się w sprzecznych tokach myśli.” Sprzeczność dotyczyła
oceny swojej sytuacji życiowej, początkowo był skłonny uznać, że
zmarnował piętnaście lat życia, wspomnienia dawnych marzeń wywoływały w nim nurtujące poczucie winy. Jednocześnie wiedział,
że to nie z powodu lenistwa, czy zaniedbania nie zrealizował swych
młodzieńczych marzeń.
W Stokroci rzucił się w wir pracy by zapomnieć. Teraz w Wilku zorientował się, „że stał się odludkiem i pracując dla społeczeństwa stanął
jakoby na boku, poza nim.” Nachodziły go gorzkie myśli: „Zdawało mu się
przez chwilę, że wszystko rzeczywiste odbyło się wówczas, piętnaście
lat temu, a on nic o tym nie wiedział. Tyle starań i wysiłków włożył
w następne lata życia, tak wyczerpały go one i teraz dopiero spostrzega,
że były one prochem.”
Jednak obserwując życie toczące się w dworku wilkowskim, poznając
styl życia każdej z kobiet zaczyna inaczej postrzegać swoje obecne życie.
Ważną rolę w rozeznawaniu odegrały zdarzenia podczas uroczystego
świętowania imienin pani domu, które zgromadziło rodziny córek
solenizantki, znajomych a także sąsiadów. Wiktor miał wówczas okazję rozmawiać z mężami kobiet i ich przyjaciółmi, a także z Kazią, gdy
w spiżarni przygotowywała podwieczorek dla gości. Była to ich kolejna
rozmowa naprawdę ważna, w której tłumaczył się przed Kazią, że jego
osobność to wynik życiowych doświadczeń: „Ja myślę, że to, przez co ja
przechodziłem, oddzieliło mnie od całego świata”, miał świadomość, że
jest odludkiem, pragnął to zmienić, pracę w Stokroci podjął kierowany
chęcią „pracowania ze wszystkimi razem”. Kazi chyba nie przekonał, ale
w wyniku tej rozmowy „po raz pierwszy od przyjazdu pomyślał o swojej
pracy w Stokroci. Ciężka była, ale wydała mu się portem rzeczy trudnych, wybranych decyzją i określonych.”
199
Rozdział VI
Po powrocie z imienin do Rożka: „nie spał długo i myślał, nie tyle
o Kazi, co o sobie (…). Z perspektywy Wilka z satysfakcją dostrzegł, że
miejsce pracy na które zdecydował się świadomie, stało się dla niego nie
tylko bezpiecznym schronieniem, ale pracując ze wszystkimi razem dla
dobra niewidomych dzieci odkrył sens swego życia. Nie była to chwilowa
refleksja, bo sprawa powróciła w rozmowie z ciotką, która chciała, aby
się ożenił i osiadł w Wilku, wówczas Wiktor gwałtownie zareagował:
„Wilko i jego atmosfera jest czymś wprost przeciwnym temu sposobowi
życia, które on prowadzi i ma zamiar prowadzić.” Przekonuje ciotkę, że
praca na folwarku w Stokroci nie jest przypadkowa, że wybrał ją, czuje
się tam potrzebny i jest zadowolony mimo momentów zniechęcenia:
„Wybrał to, co wybrał, i ani myślał o czym innym, ma swoje ślepe dzieci,
Stokroć, zarządzanie folwarkiem, to, co mu daje głębokie wewnętrzne
zadowolenie, a że tam czasem go to nudzi i myśli, że nie warto, no,
to przypuszcza, że każdy ma takie momenty zniechęcenia, każdemu
ostatecznie jest ciężko.”
Zaskakująco nowej wiedzy o sobie i o swoim życiu dostarczył Wiktorowi dzień, w którym wybrał się z Tunią na polowanie na kaczki. Podczas
pobytu w Wilku chciał spacerować, zobaczyć co się w okolicy zmieniło,
kobiety jednak nie miały ochoty na spacery i zaproponowały, by poprosił
o towarzystwo Tunię, Wiktor pamiętał ją jako małą dziewczynkę, teraz
była to piękna dwudziestokilkuletnia panna przypominająca mu zmarłą
Felę. Na pierwszy spacer poszli w stronę młyna, później na cmentarz, na
grób Feli. „Nad cmentarzem leciały trzy kaczki, pokazał je Tuni. Tunia
nigdy nie strzelała do kaczek, umówili się, że w przyszłym tygodniu
pojadą o kilka kilometrów stąd na ważyckie stawy, gdzie on już zna
takie miejsca. Świetnie się strzela kaczki, akurat w przyszłym tygodniu
wypadało Piotra i Pawła.”
Wiktor przygotował starannie tę wyprawę nawet rezygnując z odwiedzin panien z Wilka. „Polowanie to było pamiętne, nie ze względu
jednak na ilość ubitej zwierzyny; przeciwnie, przyjechali dosyć późno,
bo Tunia nie w czas po Wiktora zajechała, kaczki się pochowały, nie
widzieli ani jednej. Malutkim czółnem pożyczonym od rybaka jechali
długo przez szuwary, po wodzie zarośniętej rzęsą, płytkiej, tym cichszej
więc, otoczeni tatarakiem wjeżdżali w małe zatoczki pomiędzy trzcinami, przekradali się z sykiem i szelestem. Nie było im gorąco, bo od
200
Dom powrotów
wody szedł świeży oddech, uspokajający i serdeczny. Wiktor zaniedbał
myślenia o sobie i o swoich sprawach, ani wspominał rzeczy, które minęły
i których naprawić nie można już było. Czuł dzień dzisiejszy i przyjemność mu sprawiała myśl, że jest jeszcze młody, tą młodością, która ma
w sobie tyle równowagi, że jeszcze ma czas zacząć życie na nowo, że
wszystko może się jeszcze odmienić i zmarnowaną młodość powrócić
wbrew piosnkom i przysłowiom w odmiennej, konkretniejszej postaci.
(…) Wszystkim tym myślom przyczyną była oczywiście Tunia; (…) już to
samo, że była owym dzieckiem dawnym, że nie była splamiona żadnym
wspomnieniem sprzed piętnastu lat, czyniło z niej istotę nową, godną
uwagi i odmładzającą. Wiktor poddał się bez żadnego zastanowienia
przyjemności obcowania z przemiłą, zdrową panną, która ani jednym
słowem nie poruszyła jego melancholii, nie miała ona w sobie żadnej
zdolności wspomnień ani żalów. Feli po prostu nie pamiętała, chociaż
przypominała bardzo zmarłą siostrę. I jeżeli czasami przychodziło do
Wiktora jakieś echo dawnych czasów, których wówczas tak bardzo nie
rozumiał, to w uśmiechu, rozśmianiu się, odwróceniu lub pochyleniu głowy
Tuni, które miało w sobie tyle z rozmaitych trwań i poruszeń się Feli.
Widząc dzisiaj w Tuni te wszystkie wyrazy i sposoby, które dawniej przed
nim roztaczała Fela, począł rozumieć znaczenie rozmów, które miewał
ze zmarłą, sens spacerów, które z nią odbywał. Czytał to wszystko jako
palimpsest, jako wyznanie zza grobu, jako odnowienie tego, co stracił.”
Całodzienne przebywanie z Tunią, która nie była obciążona wspomnieniami Wiktora z jego młodości, nic nie wiedziała o jego melancholii
płynącej z poczucia utraty marzeń i smutku ze zmarnowanego życia,
sprawiło, że Wiktor w jej towarzystwie zaczął myśleć inaczej niż dotąd:
„zaniedbał myślenia o sobie i o swoich sprawach, ani wspominał rzeczy,
które minęły i których naprawić nie można już było.”
Nie tylko towarzystwo Tuni miało wpływ na inne myślenie Wiktora.
Poddał się on nastrojowi chwili i oddychał z rytmem przyrody; wsłuchiwał
się ciszę stawu zakłócaną szelestem szuwarów potrącanych przez czółno,
patrzył na chwiejące się łodygi tataraku i trzciny, przez które przekradali
się z sykiem, upajał się powietrzem, „bo od wody szedł świeży oddech,
uspokajający i serdeczny.”
Podobieństwo Tuni do zmarłej Feli sprawiło, że wszystko, co wydarzyło
się tego dnia, czytał jako palimpsest, jako wyznanie zza grobu, jako odno201
Rozdział VI
wienie tego, co stracił. Nieoczekiwanie pomyślał, „że jest jeszcze młody, tą
młodością, która ma w sobie tyle równowagi, że jeszcze ma czas zacząć życie
na nowo, że wszystko może się jeszcze odmienić i zmarnowana młodość
powrócić wbrew piosnkom i przysłowiom w odmiennej, konkretniejszej
postaci.” Zrozumiał, że może rozpocząć nowe życie w odmiennej, konkretniejszej postaci – dawna marzycielska młodość minęła bezpowrotnie,
przed nim dojrzałość bogatsza od młodości o przeżyte doświadczenia,
z których zrodziła się świadomość zawierająca w sobie tyle równowagi.
Wiktor, który zbliża się do czterdziestego roku życia, powracając do
wilkowskiego domu doświadczył różnych emocji i przeżyć skłaniających
do autorefleksji. Już na stacji zauważył upływ czasu a kolejne sytuacje
i spotkania z pannami z Wilka dostarczały nowych przykładów zmian,
odejść, utraty, które wywoływały w nim silne przeżycia przeradzające się
w świadomość, że to co było przed piętnastu laty minęło bezpowrotnie,
czas pożegnać młodość odebraną przez wojnę, uwolnić się od niej i zacząć
na nowo żyć.
Wracając do wilkowskiego dworku po latach wypełnionych trudnymi
wydarzeniami, z powodu których myślał o swoim życiu jako pogmatwanym
i połamanym, Wiktor odzyskał poczucie sensu życia i nadzieję.
Po trzech tygodniach pobytu żegna się z pannami z Wilka a jest to
również jego pożegnanie z dawnym życiem, z tym co minęło i co utracił.
Wyjeżdża świadomy swojej osobności i mocniejszy, bo nie tylko przekroczył
granicę, w której dawniej zamknął swoje życie, ale ją teraz otworzył na
nowy etap życia w odmiennej, konkretniejszej postaci.
„Cóż ja bym tutaj między wami robił, zabłąkany z innej planety?
Do widzenia” pożegnał się z Jolą, która odprowadziła go podobnie jak
w 1914 roku. „Odszedł nie oglądając się, zrazu drobnym i niepewnym
krokiem. (…) Krok Wiktora, w miarę jak odchodził, stawał się mocniejszy i pewniejszy. Głowa wznosiła się do góry, a gdy wchodził na stację,
machał już wesoło swoją teczką, myśląc o tym, co tam Janek w Stokroci
przez te trzy tygodnie robił.”
202
Dom powrotów
„Ja, ten dom i ogród wciąż na ciebie czekamy.
Cokolwiek tutaj robię, zawsze z myślą o tym,
że pewnego dnia wrócisz.
(…) Ja wiem, że są powroty (…). Ja muszę w to wierzyć.”
Roman Brandstaetter „Upadek kamiennego domu”
Do domu rodzinnego po trzyletniej nieobecności przyjechał Marco
Galetti. Dla jego matki to wielka radość. Na ten dzień czekała długo,
tęsknie wypatrując choćby listu. Czekała wierząc, że pewnego dnia
syn powróci. Marzenie się spełniło – Marco przyjechał do domu. Ale
czy powrócił?
Akcja dramatu „Upadek kamiennego domu”89 Romana Brandstaettera
dzieje się w 1946 roku w Sorrento w domu, którego mury są ruinami
rzymskiej świątyni: „Półmroczna komnata o ścianach z kamiennych
bloków, pokrytych wiszącymi dywanami, między którymi umieszczone
są rzymskie kaganki oliwne, przerobione na lampy elektryczne. Mozaikowa biało-czarna posadzka. Na taras i pergolę, obrosłą fioletowo
czerwonymi pnączami bougainville, prowadzą szerokie wrota, wsparte
na dwóch starożytnych kolumnach. Z tarasu widok na ogród, pełen
kwitnących narcyzów. W głębi błękitne morze. Dokoła ścian ustawione
stare, skórą wyściełane fotele o wysokich poręczach i oparciach. Nieco
z boku stoi czarny fortepian. Na prawo i lewo drzwi dębowe o rzeźbionych odrzwiach. Całość czyni niezwykłe wrażenie, spotęgowane
brakiem okien w komnacie. Światło dzienne pada jedynie przez wrota
prowadzące do ogrodu”.
Dziwny dom, wbudowany w starą świątynię rzymską, bez okien,
z tarasem prowadzącym do ogrodu z kwitnącymi narcyzami i rozległym widokiem na morze, od trzech stuleci jest w posiadaniu rodziny
Galettich. Oprócz właścicielki – matki Marco -mieszka w nim służący
Beppo oraz lokator, Polak. Matka z myślą o synu pielęgnuje kwiaty
w ogrodzie, smaży jego ulubione konfitury z róży i czeka. Teraz uradowana powrotem syna ma nadzieję, że znajdzie on w domu odpowiednie
warunki, by komponować.
89 Roman Brandstaetter, Upadek kamiennego domu [w:] Teatr świętego Franciszka oraz inne
dramaty, Warszawa 1958.
203
Rozdział VI
Marco przed wojną napisał dwie symfonie, które wzbudziły podziw
społeczeństwa, krytyków, znawców i zapowiadały wielkiemu artyście
wspaniałą przyszłość. Podczas wojny kompozytor wyjechał do Rzymu
załatwić jakieś własne sprawy a gdy wrócił, był innym człowiekiem.
Przestał także komponować. Dlatego Matka teraz z niepokojem wypytuje służącego, czy w podróżnych bagażach syna były jakieś rękopisy
lub papier nutowy. Nie wie, co sprowadza syna do domu, tak jak nie
rozumie, dlaczego podczas ostatniego pobytu nagle wyjechał i dlaczego
dom rodzinny traktuje jak poczekalnię dworcową. Chciałaby z synem
szczerze porozmawiać. Spotyka ją jednak rozczarowanie, po krótkim
powitaniu Marco wybiera się spacer.
Matka: „Przyjechałeś po długiej nieobecności do domu. Wypoczywałeś
przez kilka godzin u siebie w pokoju, a teraz wychodzisz na przechadzkę. Zdaje mi się, że powinniśmy porozmawiać ze sobą, że powinieneś
zainteresować się tym, co robię, jak żyję, z czego żyję. Mamy ze sobą
wiele spraw do omówienia. A ty natychmiast po przyjeździe zabierasz
się z domu i idziesz na przechadzkę. To dziwne. To bardzo dziwne.
Marco: Masz słuszność. Przepraszam cię. Zostanę. (…) Tutaj czas stanął.
Matka: Czy to jest zarzut, czy pochwała?
Marco: Zazdrość.
Matka: Czy ja ci kazałam opuścić ten dom? Pewnego dnia podczas
wojny wyjechałeś do Rzymu….
Marco: No już, już…
Matka: Jakiś ty niespokojny.
Marco: Ja?
Matka: Chociaż nie znam przyczyny twego niepokoju, nie uda ci się
ukryć przede mną tego, co się w tobie dzieje. Jestem twoją matką i czuję każdą tkanką mojego ciała nastroje i uczucia, które ciebie gnębią.
Oboje wiemy, że nagromadziło się w nas wiele goryczy i wzajemnych
żalów. Sądzę, że tym razem będziemy mogli spokojnie i wyczerpująco
pomówić o tym wszystkim, co nas dzieli.”
Bardzo kocha syna, pragnie mu pomóc, dlatego chciałaby poznać
przyczynę jego niepokoju, zrozumieć, co go gnębi. To trudne, bo Marco
nie wyjawia początkowo swoich rozterek wewnętrznych; głębokiego
poczucia winy i wstydu, że nie umiał „wykrzesać z siebie ani jednej iskry
godności i odwagi”, by pomóc Polakowi działającemu w konspiracji, ani
nie mówi o dręczącej jego świadomość pogardzie, z jaką potraktowali
204
Dom powrotów
go gestapowcy, ani nie odsłania przejmującego obrazu świata wartości
zrujnowanego przez wojnę, który stał się jego problemem egzystencjalnym. Od przyjazdu do domu jest rozdrażniony – drażni go anachroniczna
przestrzeń domowa, drażnią słowa Matki, drażnią narcyzy kwitnące
w ogrodzie. Nie ma w nim radości z powrotu do domu, który kiedyś kochał.
Żali się matce, że należy do ludzi, których „sens istnienia wyraża się w ich nędznej egzystencji.” Ale jednocześnie chętnie korzysta
z przyjemności. Gdy matka, witając go, spytała: „Jaką miałeś podróż?”
odpowiedział pytaniem: „Widziałaś mój samochód? (…) Kupiłem go od
uciekających Niemców. Wspaniały wóz.” Okazuje się, że od dłuższego
czasu żyje na rachunek matki: „Nigdy nie pytałeś, skąd biorę pieniądze
na twoje podróże. (…) Od lat nic nie zarabiasz. Prowadzisz rozrzutny
tryb życia. Kupiłeś samochód, mieszkasz w najdroższych hotelach. Skąd
ja na to wszystko mam wziąć pieniądze? (…) powinieneś zainteresować
się, jak żyję, z czego żyję”.
Marco powraca do domu skoncentrowany na sobie, na swoim problemie, nie myśli o sytuacji matki, nie zastanawia się, skąd bierze pieniądze
dla niego i na utrzymanie domu.
W krajobrazie jego istnienia nie ma miejsca na inne sprawy, innych ludzi,
nawet najbliższej osoby. Matka wie, że syn zawsze był „przewrażliwiony
i z nadmierną nerwowością”, ale teraz wyczuła głębsze przyczyny jego
niepokoju i bardzo chce mu pomóc: „Tu jest cicho i dobrze. Będziesz
mógł spokojnie pracować.” Syn reaguje gwałtownie: „Tu nie jest ani
cicho ani dobrze, matko. O nie. Nie znasz życia. Dlatego nic nie możesz
wiedzieć o człowieku, który chce siebie odnaleźć, ponieważ zgubił się.
Nie wiem, gdzie jestem. Wydawało mi się, że może odnajdę się tutaj,
w tym domu, w którym spędziłem tyle szczęśliwych dni. I znów jeszcze
jedno złudzenie.”
A więc powrócił, by odnaleźć siebie dawnego i rozczarował się. Może
to jednak nie rozczarowanie do miejsca a gryząca sumienie myśl zdrady
wartości przekazywanych w jego rodzinie od pokoleń. Bo matka utrzymuje
kamienny dom, dom-azyl, wierząc, że Marco zamieszka tu, bo: „To są silne
mury”, bronią je przed światem niewzruszenie obowiązujące wartości
i prawdy. Marco irytują słowa matki: „O te prawdy cuchnące naftaliną!
O te wszystkie kłamstwa, które tak długo udawały prawdę, aż wreszcie
ku naszemu nieszczęściu zmieniły się w prawdę. (…), te wzniosłe i obłudne
205
Rozdział VI
tyrady o nieomylnej moralności naszej kasty! To wszystko rozwiewa
się jak dym podczas konfrontacji z rzeczywistością (...)”.
Do konfrontacji wyniesionych z domu wartości z rzeczywistością
doszło w trzecim roku wojny, gdy Marco wyjechał do Rzymu. Rok
mieszkał w sąsiednim pokoju z młodym Polakiem, który działał w Rzymie pod nazwiskiem Merloniego, odwiedzali się wzajemnie, całe noce
spędzali na rozmowach o sztuce, Marco przegrywał Merloniemu swoje
kompozycje, mężczyzna cenił jego „Drugą Symfonię”. Galetti pracował
w tym czasie nad „Epitafium za poległych na wojnie”. Merloni słuchając
tej kompozycji mówił, „że ona napełnia go wiarą w człowieka”.
Pewnej nocy Marco siedział przy fortepianie i poprawiał „Epitafium”,
gdy ciszę przerwał warkot silników a przed domem zatrzymały się
samochody, kompozytor poczuł, że zdrętwiały mu palce, jakby cała
krew odpłynęła do serca.
Nagle otworzyły się drzwi, stał w nich śmiertelnie blady Merloni
z teczką w ręce i poprosił, by pozwolił mu ukryć ją w kominku. Galetti
przerażony krzyknął: „Proszę wyjść z mego pokoju!” i wypchnął Merloniego za próg. W dole na schodach słychać już było kroki gestapowców.
Podszedł do okna i widział, jak Merloni biegł przez park i ostrzeliwał się, zanim dosięgły go kule. U drzwi usłyszał dzwonek, do pokoju
weszło dwóch Niemców, spytali go o nazwisko i zawód, uśmiechając
się poprosili, aby im coś zagrał na fortepianie. Potem jeden z oficerów
poklepał go po ramieniu i powiedział, że u takiego jak on, nie mają
czego szukać i wyszli dziękując mu za piękną grę. Galetti opowiadając
matce wydarzenia tamtego wieczoru, wyjawia przyczynę swej udręki:
„idzie za mną jak upiór okrutna świadomość, że zabiłem człowieka,
którego mogłem uratować, że zabiłem człowieka, by ratować własne
nędzne życie!”
Wtedy matka mówi: „Ten grzech biorę na siebie. Tak uczyniłeś, jak
powinieneś uczynić. Ratowałeś siebie.” Marco zrozpaczony wyrzuca
z siebie: „Wiedziałem, że tak powiesz! Wiedziałem, że mnie rozgrzeszysz! Wiedziałem, że nie zrozumiesz mojej męki (…) Dlatego dotychczas
milczałem! Nie chciałem twojego rozgrzeszenia! Nie chciałem twojej
pociechy! Nie chciałem twojego współczucia. Od trzech lat włóczę się po
świecie, krążę z miejsca na miejsce, nigdzie nie mogę zaznać spokoju:
wszędzie, gdziekolwiek stanę, gdziekolwiek głowę złożę, gdziekolwiek
206
Dom powrotów
usiądę, czuję obecność tego człowieka, widzę jego postać i oczy, słyszę
jego kroki i słowa! Wszędzie on!”(…)
Matka: „Jestem zupełnie bezradna. Nie wiem, jak ci pomóc. (…)
Przecież ty nie jesteś winien! Życia swojego broniłeś! Życia broniłeś, synu!
Ten argument Matki nie przekonuje Marco, wręcz go irytuje,
bo pamięta w szczegółach tamten wieczór i nie ma nawet mglistej
świadomości, by odmawiając Merloniemu ukrycia teczki, naprawdę
ratował własne życie.
W gwałtownych słowach wyrzuca z siebie: „Mój Boże! Gdyby chociaż gestapowcy, którzy w ową fatalną noc weszli do mojego pokoju,
przeprowadzili w nim rewizję, gdyby przetrząsnęli wszystkie kąty,
szafy, rozpruli pościel, gdyby zajrzeli do kominka! Gdybym mógł mieć
chociaż mglistą świadomość, że odmawiając Merloniemu ukrycia
jego teczki, naprawdę ratowałem własne życie! A tak? Widzę ordynarną gębę oficera gestapo, gdy słuchając mojej gry uśmiechnął się
ironicznie, bo wyczytał z niej, z uderzenia moich drących palców,
z mojej twarzy, z czoła, na którym lśniły krople potu, że nie jestem
zdolny do żadnego bohaterstwa. Ta pogarda! Ta straszna, upokarzająca pogarda! Nawet nie zarządził rewizji. Ten cham był dobrym
psychologiem, matko. Bardzo dobrym.”
Odtąd zmorą jego życia stała się straszna, upokarzająca pogarda.
Z powodu jego tchórzostwa zginął człowiek, znany mu człowiek. Marco
czuje się jak bratobójca, wydaje mu się, że każdy nim pogardza, jednocześnie towarzyszy mu uczucie samotności człowieka pokłóconego
z własnym sumieniem.
Pełen rozpaczy mówi do matki: „Znamieniem tej samotności jest
olbrzymi tłum ludzi o jednej twarzy (…) twarzy Merloniego. (…) Jest we
mnie strach, piekielny strach przed życiem i śmiercią, przed dniem
i nocą, przed słowem i milczeniem. [z rozpaczą] Kain! Kain! Kain!”
Wydarzenia tamtego wieczoru stały się źródłem głębokiego konfliktu
wewnętrznego Marco. Wie, że postąpił podle, zawinił śmierci Merloniego, odtąd – jak Kain skazany przez Boga na tułaczkę – nigdzie nie zazna
spokoju, samotny uciekać będzie w piekło własnej egzystencji. Wyrzuty
sumienia i doznana pogarda powodują cierpienie: on wielki artysta okazał
się tchórzem: „Czy tchórz ma prawo tworzyć, matko!? Czy ma prawo
207
Rozdział VI
tworzyć!?” Nie widzi sensu twórczości i życia. Ale nie chce trwać w moralnym bezładzie, nie chce cynicznie pogodzić się z losem, ani pozostawić
problem nie rozstrzygnięty. Pokłócony z własnym sumieniem nie potrafi
się odnaleźć, dlatego ucieka, ukrywa się, przeżywa udręki moralne.
Podczas tej rozmowy do domu wszedł lokator, reakcja Marco na jego
widok uświadomiła Matce znaczenie słów syna: „wszędzie, gdziekolwiek
stanę, gdziekolwiek głowę złożę, gdziekolwiek usiądę, czuję obecność tego
człowieka, widzę jego postać i oczy, słyszę jego kroki i słowa! Wszędzie
on!”. Marco zbladł i powiedział, że rozpoznał w lokatorze Marloniego. Matka
widziała jego paszport; to Polak o nazwisku Wilkosz. Zaniepokoiła się, że
wyrzuty sumienia syna przeobraziły się manię prześladowczą. Rozumie,
że musi mu pomóc.
Rankiem prosi Beppo, by zaprosił lokatora do komnaty. Po wzajemnym
powitaniu Matka zaczęła mówić: „Z pańskiego balkonu rozpościera się
piękny widok na zatokę. Radzę panu zwiedzić całą okolicę. Powinien pan
pojechać na Capri. (…) Na wschodnim cyplu wyspy jest skała, opadająca
prostopadle w morze. Nad samym brzegiem tego urwiska wznosi się
posąg Madonny. Madonny Ostatniej Pomocy.
Wilkosz: Pójdę tam.
Matka: Madonna Ostatniej Pomocy… Biały posąg kobiety o dobrym
spojrzeniu. Chciałam z panem pomówić.
Wilkosz: Słucham panią.
Matka: Nie wiem, od czego zacząć. Zdarzenie, które za chwilę panu
opowiem, jest bardzo bolesne i tragiczne. Jeżeli decyduję się ujawnić
panu pewne bolesne prawdy, czynię to wiedziona ostatnią nadzieją, że
pan mi nie odmówi pomocy.”
Z determinacją podejmuje kolejną próbę pomocy Marco. Źródłem jej
ostatniej nadziei jest wiara w opiekę Madonny Ostatniej Pomocy. Opowiada
Merloniemu o posągu wznoszącym się na brzegu urwiska, by wzruszyć
go skrajnie trudną sytuacją życiową syna i prosi, by skłamał: że jest tym
Polakiem, któremu Marco nie pomógł, że ocalał, żyje.
Ma ona nadzieję, że kłamstwo to pozwoli synowi powrócić do normalnego
życia i do twórczości. Jednak Wilkosz zdecydowanie odmawia: „Ja tego
nie mogę uczynić. Mnie tego nie wolno uczynić. (…) Pani żąda ode mnie,
bym wziął na moje sumienie współodpowiedzialność za jego winę? Czy
208
Dom powrotów
pani zdaje sobie sprawę z okrucieństwa tego żądania? [gwałtownie] Pani
się wydaje, że syn zamknąwszy się w kręgu swoich spraw – nawet jeśli
tą sprawą jest najwspanialsza twórczość – podlega innym prawom niż
wszyscy ludzie?! Cóż za dziwny przywilej!? Cóż to za wybraństwo losu,
które odmierza podwójną miarą uczynki ludzkie: przebacza artyście,
a skazuje zwyczajnego człowieka!? Tchórzostwo i ucieczka od życia nie
są przywilejem artysty!” Matka błaga: „Jedno pańskie słowo, a mój syn
będzie uratowany”.
Wilkosz wyjaśnia, że nie ma prawa wybaczyć, bo nie w jego rękach, ani
w rękach matki jest los Marco: „On tylko sam siebie może ratować”. W trakcie tej rozmowy wchodzi Marco i zwraca się do Wilkosza, by powiedział,
o czym Matka mówiła z nim. Matka reaguje pierwsza: „Nic… Nic, Marco….
[do Wilkosza] Myśmy przecież nic nie mówili o moim synu. Nieprawdaż?
Wilkosz – milczy
Marco: Słucham.
Wilkosz: Matka pana prosiła mnie….
Matka: Ja o nic nie prosiłam.
Marco: O co pana prosiła?
Wilkosz: O radę.
Marco: O jaką radę?
Wilkosz: Jakim sposobem można panu pomóc.
Marco uśmiechnął się.
Wilkosz: Chcę panu pomóc.
Marco: Jak pan sobie tę pomoc wyobraża?
Wilkosz: Wydaje mi się, że powinien pan nadać swojemu życiu taki
sens, który byłby ekspiacją za to, co pan uczynił. Wielki artysta nie może
i nie powinien żyć myślą, że tchórzostwo jest jedyną metaforą, która
określa sens jego życia.
Jednak Wilkosz zdecydował się pomóc Marco. Wie, że ma przed sobą
wrażliwego człowieka i wybitnego kompozytora, który zmaga się z podwójnym problemem i jako człowiek, i jako artysta, dlatego wyraża jedynie własną opinię: warto nadać życiu taki sens, który byłby ekspiacją
za ciążącą na sumieniu winę, wybrać działanie w dobru, którym można
odkupić wyrządzone zło.
Zaskakująca jest reakcja Marco: „I pan twierdzi, że pan zna duszę
ruin?” Sarkastyczne zaakcentowanie słowa pan przez jego powtórzenie
209
Rozdział VI
brzmi jak natrząsanie się z Wilkosza: panu tylko się wydaje, że pan zna
panaceum na mój problem. Ten stan duszy mogą odczuć i rozwiązać tylko
wielcy artyści: „Widzi pan, każdy prawdziwy artysta pragnie za pomocą
swej twórczości rozwiązać te wszystkie trudne zagadnienia, których
życie rozwiązać nie może. (…) Dla mnie kluczowym problemem życia są
ruiny. (…) Przerażają mnie ruiny, które są krajobrazem mojego istnienia.”
Wtedy Wilkosz ściszonym głosem powiedział: „A gdybym był rzeczywiście
Merlonim?” – jego słowa są jak koło ratunkowe, dają szansę odbudowania
życia na ruinach. Nie wyciszają jednak rozpaczy Marco: „Czy to jest ważne,
czy pan nim jest lub nie jest? Może pan nim być i może pan nim nie być.
Tak czy owak nie zmniejszy to mojej winy. A jeżeli pan nawet nim jest?
Więc cieszę się, panie Merloni, że pan żyje. Ale co ja mam z sobą począć?
Co ja mam z sobą począć? Wyszedł.”
Po chwili ciszy rozległ się stłumiony głos Matki: „To straszne! Straszne!”. Matka boleśnie przeżywa dramat moralny syna, pragnie mu pomóc
odnaleźć się, ale jest bezradna. Żyje zamknięta w kamiennym domu
i „stara się, by echo świata nie przenikało do tego domu” a jej syn zamknął
się w swoim problemie moralno-egzystencjalnym i jest raczej własnym
odbiciem niż sobą samym.
Powrócił do domu, ale nie zainteresował się jej sytuacją, owładnięty
poczuciem winy za krzywdę wyrządzoną podczas wojny nie dostrzega, że
teraz zachowuje się krzywdząco wobec swojej Matki. Uwięziony w przeszłości, której nie może zmienić, nie dostrzega teraźniejszości, ignoruje
gotowość pomocy ze strony Matki oraz Merloniego niedowierzając w jej
skuteczność, deklaruje potrzebę powrotu do siebie dawnego, ale sam
nie stara się teraz wykrzesać z siebie iskrę odwagi, by odbudować swój
zrujnowany świat wartości.
Matka jest zatrwożona, nie wie, co musi się wydarzyć, by Marco przestał
być żywym wcieleniem własnej niemocy. Po rozmowie z Wilkoszem znowu
wyjechał bez pożegnania.
Ona wierzy, że syn powróci. Z tarasu kamiennego domu codziennie
patrzeć będzie w stronę skalistego urwiska, na którego brzegu wznosi się
posąg Madonny Ostatniej Pomocy, szepcząc słowa niezachwianej nadziei:
„Wrócisz, Marco, wrócisz. Wrócisz do starego kamiennego domu, który
zawsze będzie na ciebie cierpliwie czekał.”
210
Dom powrotów
„mogłem z własnej woli powrócić do swej
narodowej tożsamości”
Andrew Tarnowski „Rdzawe szable, blade kości…”
Andrew Tarnowski w książce „Rdzawe szable, blade kości…” 90 opowiada o okolicznościach powrotu do ojczystego domu swoich dziadków 91 a także o tym, jak złożona i trudna jest historia Drwęcka, gdzie
znajduje się jego dom, podobnie jak powikłane są losy jego rodziny.
„Jestem wnukiem ziemianina wywłaszczonego przez komunistów
(…) w październiku 1944 roku wyrzucono mojego dziadka Hieronima
z jego posiadłości w południowej Polsce i skonfiskowano całą jego
własność.”
Mówi o sobie: Anglo-Polak, albo „prawie Polak”, urodził się w Genewie, mieszka w Dubaju, jest wnukiem Hieronima Tarnowskiego
właściciela dóbr w Rudniku nad Sanem. Rodzice92 Tarnowskiego byli
Polakami, podczas drugiej wojny światowej znaleźli się w Rumunii,
potem przez trzy lata tułali się po Europie, Bliskim Wschodzie i Afryce
Południowej, w roku 1943 przybyli do Anglii.
Andrew urodził się w Szwajcarii a dorastał w Wielkiej Brytanii.
Wspomina: „matka rozwiodła się z moim ojcem i wyszła za mąż za
pewnego szkockiego oficera. W efekcie otrzymałem brytyjski paszport
i wychowałem się jak Brytyjczyk.”
Andrew Tarnowski w roku 1988 został szefem biura Agencji Reutera w Warszawie. Przyjechał do Polski z libańską żoną Wafą’ i dwójką
małych dzieci. Z polskimi i brytyjskimi reporterami pisał kronikę
wydarzeń, które doprowadziły do upadku komunizmu. W książce
wspomina: „kiedy Polska w 1989 roku odzyskała niepodległość, ja
również mogłem z własnej woli powrócić do swej narodowej tożsamości. Poleciałem do Londynu, w polskim konsulacie złożyłem
odpowiedni wniosek i po paru dniach byłem z powrotem w Warszawie,
już z nowym paszportem.”
90 Andrew Tarnowski, Rdzawe szable, blade kości… , Warszawa 2010.
91 Andrew Tarnowski jest wnukiem Hieronima i Wandy z d. Zamoyska Tarnowskich
i prawnukiem profesora Stanisława Tarnowskiego historyka literatury polskiej, rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego
92 Stanisław i Zofia z d. Jaxa-Chamiec Tarnowscy
211
Rozdział VI
Kilkanaście lat później Tarnowski kupił na Mazurach dom z małym sadem
i kawałkiem pola. „Kiedy się zastanawiam, jak doszło do tego, że osiedliliśmy się w Drwęcku, korci mnie często, by widzieć w tym działanie siły
wyższej.” Ich pierwsze spotkanie z Mazurami miało miejsce po rodzinnej
uroczystości. Kilka tygodni po przyjeździe do Polski Tarnowscy ochrzcili
syna Stefana w kościele św. Anny a przyjęcie zorganizowali w domu na Żoliborzu. Mile zaskoczeni byli serdecznym przyjęciem w nowym środowisku
i okazywaną radością z ich przyjazdu do Polski. Jedna z osób uczestniczących
w uroczystości zaprosiła Wafę’ z dziećmi do swojej kuzynki na Mazury. Wafa’
zakochała się w tej okolicy, gdy wróciła do Warszawy namówiła męża, aby
pojechał tam na urlop – „i tak to się zaczęło”,
Andrew zanotował: „Mazury stały się częścią naszego życia i ulubionym
regionem Polski”. Zaprosili tam swoich zagranicznych przyjaciół, Wafa’
ojca mieszkającego w Libanie, Andrew dorosłe dzieci: Sophie i Marcosa.
Mazury pokochała cała rodzina, dlatego Tarnowski zaczął się rozglądać
za domem, który mogliby kupić. Starania i procedury trwały wiele lat, ale
zakończyły się pomyślnie.
W styczniu 2000 roku Tarnowski przyjechał wraz kuzynem do Drwęcka:
„Podjechaliśmy do środka wsi, gdzie stała kapliczka Najświętszej Marii
Panny, udekorowana polskim zwyczajem kolorowymi wstążkami i kwiatami
z papieru.” Błotnista dróżka zaprowadziła ich na małe podwórze, Zobaczył
skromny dom i budynki gospodarcze. Po chwili witał się z Henrykiem Końpą,
gospodarz pokazał mu domowe pomieszczenia, uwagę przyjezdnego zwrócił
pokój, w którym mężczyzna „urządził kapliczkę z ołtarzykiem, figurką
Matki Bokiej, kwiatami, świętymi obrazami i świecami”, zainteresowały
go także piece i dymnik: „Do ogrzewania służyły tradycyjne piece kaflowe
w trzech izbach. To były piękne, imponujące budowle, sięgające niemal
sufitu. (…) Dymnik odprowadzał dym do obszernej wędzarni na poddaszu,
gdzie na hakach wędziły się mięsa, węgorze i inne ryby.”
Od stycznia do maja czekał Tarnowski w niepewności, czy dom w Drwęcku pod numerem 21 będzie należał do niego: „pod koniec maja 2000 roku
stałem się właścicielem czteroizbowego domu wraz z dwoma budynkami gospodarskimi, stajnią, małym sadem i kawałkiem pola.” Z jego
wypowiedzi wynika, że była to dla niego ważna życiowa sprawa: „Zakup
letniego domu w leżącej na uboczu wsi i możliwość spędzania wakacji
w sielskim polskim krajobrazie były dla mnie, jako dawnego emigranta,
szczególną radością.”
212
Dom powrotów
O właścicielu gospodarstwa Tarnowski mówi z sympatią: stary pan
Henryk. Mężczyzna mieszkał w domu samotnie w trudnych warunkach
bytowych, ale długo zwlekał ze sprzedażą: „Czuł się z tym domem naprawdę związany. Henryk Końpa mieszkał w owym gospodarstwie przez
prawie całe życie. Jego rodzice przyjechali tu na początku 1945 roku.
Należeli do pierwszych dwóch czy trzech polskich rodzin, które osiedliły
się w Drwęcku jeszcze przed końcem wojny. To gospodarstwo było
jedynym domem rodzinnym, jaki miał Henryk. (…) Gdy dotarłem do
wsi wprost z Warszawy, on właśnie wynosił swój dobytek i ładował go
na przyczepę stojącą na podwórku. Był wyraźnie przygnębiony. Jego
twarz, zryta trudami całego życia, była pomarszczona jeszcze bardziej
niż zwykle. Malowały się na niej osamotnienie i smutek. (…) Wyglądał
tak nieszczęśliwie, ładując swoje rzeczy na przyczepę… Nietrudno mi
było zrozumieć jego niechęć do odjazdu. Pewnie mocno żałował swojej
decyzji. Podszedłem do niego i swoją łamaną polszczyzną próbowałem
go trochę pocieszyć. Poprosiłem, żeby coś po sobie zostawił, coś, co by
go nadal łączyło z tym domem – i z nami. (…) Nie zobaczyłem go już
nigdy więcej. (…) Myślę, że utrata tego domu złamała mu serce. Kiedy
w sierpniu przyjechaliśmy na nasze pierwsze mazurskie wakacje „na
swoim”, Henryk Końpa już nie żył. (…) Zostawił nam dwa obrazy w suto
zdobionych ramach. Pochodziły z kapliczki, którą urządził sobie w domu.
Jeden przedstawiał objawienie się Maryi Panny w grocie w Lourdes;
przed Nią klęczała św. Bernadetta. Na drugim namalowane były trzy
świątobliwe młode kobiety w królewskich szatach, chronione przez
Królową Niebios. Imion tych kobiet nigdy nie ustaliłem. Oba obrazy
wiszą teraz na honorowym miejscu dla upamiętnienia Henryka
Końpy. Obok umieściłem cynową tabliczkę z nazwiskiem naszego
poprzednika i numerem domu. Kiedyś tabliczka ta była przybita do
ganku. Została też po nim ławka jego własnej roboty. Odmalowuję
ją co roku i ustawiam przy ścianie na tyłach domu. Można na niej
siedzieć, popijając kawę albo piwo, i rozkoszować się widokiem na
pole i bór sosnowy w oddali.”
Pamiątki po byłym właścicielu domu oraz przedmioty znalezione podczas wypraw po okolicy Tarnowski przechowuje z wielką pieczołowitością.
W ten sposób nie tylko zadomawia się w Drwęcku, ale – a może przede
wszystkim - przywraca świadomość ciągłości polskiego dziedzictwa.
213
Rozdział VI
Rodzina Tarnowskiego przyjechała do mazurskiego domu w sierpniu.
Niespodzianką było miłe powitanie przez sąsiadów: „To była wielka
chwila – to nasze pierwsze spotkanie z miejscowymi. Byliśmy pod
wrażeniem, bo powitano nas tak serdecznie, jakbyśmy wrócili z długiej
podróży, a nie zjechali tu po raz pierwszy. Szczególnie ja się wzruszyłem:
przyjacielskie powitanie, zgotowane mi przez Leszka, Beatę i Kacpra,
dało mi – synowi wygnańców – poczucie powrotu do domu. Ale i reszta
rodziny była mile zaskoczona i poruszona. Od tej pierwszej chwili poczuliśmy się w Drwęcku zakorzenieni, przywiązani do tej wioski i jej
mieszkańców. Jest to uczucie, którego nigdyśmy nie stracili.”
Zakup domu, w którym może z rodziną i przyjaciółmi spędzać czas, jest
dla autora powrotem do domu-ojczyzny, decyzję podjął dorosły człowiek,
który zjeździł pół świata. Po przodkach płynie w nim polska krew, ale
domowe wychowanie nie utrwalało w nim polskości, matka nie uczyła
go mówić po polsku, bycie Anglikiem miało być jego życiową szansą.
Służbowy pobyt w Warszawie a przede wszystkim zmiana systemu
politycznego w Polsce, której był świadkiem, rodzi w Tarnowskim
potrzebę odbudowania więzi z ojczyzną rodziców i dziadków. Poznaje
dzieje swego mazurskiego domu i losy jego poprzednich mieszkańców,
zgłębia historię wsi, którą założyli w 1226 roku Krzyżacy i przekonuje
się, że: „Drwęck dostarcza znakomitego dowodu na słuszność tezy, iż
historia – czy raczej jej znajomość – niezbędna jest do zrozumienia
współczesności.”
W rozmowach z mieszkańcami wsi, podczas spacerów po okolicy,
na spotkaniach gminnych i w kontaktach z miłośnikami tego regionu
dowiaduje się, że ta szczęśliwa, spokojna i piękna kraina miała bolesną
historię, o mało który zakątek Europy walczono tak zaciekle. Zdobyta
wiedza wzmacnia jego fascynację dziedzictwem tej ziemi. „Tak to region,
w którym się osiedliśmy, okazał się dla nas znacznie ciekawszy, niż
mogliśmy przypuszczać. Po zakończeniu II wojny światowej większość
Prus Wschodnich znalazła się w granicach Polski jako region Warmii
i Mazur, a wschodniopruska wioska Dröbnitz stała się mazurskim
Drwęckiem. (…) Do niedawna były to Prusy Wschodnie, Ostpreussen,
które przez setki lat, od czasów średniowiecznych Krzyżaków – Zakonu
Szpitala Najświętszej Panny Marii Domu Niemieckiego w Jerozolimie
– stanowiły matecznik niemieckiego militaryzmu. (…) Ich następcy,
214
Dom powrotów
z początku jako książęta, a potem królowie Prus, odegrali ważną
rolę w powstaniu najpotężniejszego państwa nowoczesnej Europy.
Mazury, na które przyjechaliśmy w 2000 roku, były od pięćdziesięciu
pięciu lat polskie i zamieszkałe przez Polaków. Przedtem należały
do Niemiec, ale gdyby cofnąć się głębiej w przeszłość, okazałoby się,
że znaczna część tych ziem pozostawała przez stulecia w granicach
Polski, a nad resztą panowali co prawda władcy niemieccy, lecz jako
lennicy Korony Polskiej.”
Tarnowski oswaja się ze swoim mazurskim domem i wprowadza
pewne zmiany, najpierw postanowił wybudować ganek od frontu domu.
Sąsiad, wiedząc że Wafa’ uwielbia anioły, umieścił nad drzwiami drewnianego anioła, by czuwał nad domownikami. Andrew zaproponował
żonie, by nazwać ich dom „Domkiem pod Aniołem”
Podczas prac remontowo-budowlanych odkrywa kolejne ślady historii
domu i wsi. W roku 2007 podczas kopania fundamentów pod werandę,
budowaną od tyłu domu, znaleziono pordzewiałe żelazne młoty, szczypce
i cęgi częściowo zatopione w betonie. „Niech pan spojrzy, panie Andrzeju (…) To muszą być narzędzia starego Aleksandra Końpy. On był
nie tylko rolnikiem, ale i kowalem.” Majster wskazał na pozostałości
fundamentu obok ceglanej stodoły i powiedział, że to resztki kuźni.
Nikt we wsi nie wiedział, kto – czy Aleksander Kopa, czy jego syn Henryk – ukrył te narzędzia i dlaczego. Andrew oczyścił narzędzia z rdzy
i powiesił na ścianie w jadalni obok innych pamiątkowych znalezisk
a w prowadzonej z pietyzmem kronice swoich doświadczeń w Drwęcku
zanotował: „Dla mnie było to ważne odkrycie – kolejny ślad historii
tego domu i naszej wsi. To domostwo miało rzeczywiście bogatą
historię: zniszczone wraz z całą wsią w 1914 roku, odbudowane po
wielkiej wojnie, było wiejską kuźnią i wiejskim sklepem, schronieniem
mazurskiej dziewczyny, która w 1945 roku uniknęła zgwałcenia, w 1971
roku domem Niemki, mieszkającej do dziś w okolicy, a także kaplicą
maryjną i samotnią Henryka Końpy”.
Dom w Drwęcku pomaga nowemu właścicielowi umacniać więź
z polskością, a kolejne powroty tutaj wywołują w Tarnowskim potrzebę
przekazywania swoim dzieciom i krewnym wiedzy o historii tych ziem
i o polskich korzeniach. „Drwęck oddalony jest od Grunwaldu o zaledwie czternaście kilometrów, ale nie spieszyłem się ze zwiedzaniem, bo
215
Rozdział VI
chciałem, aby nasza pierwsza rodzinna wędrówka na pola grunwaldzkie
miała w sobie coś z pielgrzymki. (…) Pola grunwaldzkie to ze względu
na swą malowniczość godne miejsce dla jednej z największych bitew
średniowiecza. Wielki, pofałdowany lekko teren pokrywają ciągnące się
kilometrami łany zbóż, urozmaicone gdzieniegdzie laskami i jeziorami.
Z granitowego pomnika, ustawionego w najwyższym punkcie terenu,
przyglądają się polom uśmiechnięte twarze rycerzy. Obok wznoszą się
na metalowych masztach symboliczne kamienne sztandary chorągwi
polskich i litewsko-ruskich, biorących udział w bitwie. Dostrzegłem
na nich również nasz herb rodowy – Leliwę, jako że pod Grunwald
pociągnęli także ze swymi prywatnymi chorągwiami moi przodkowie:
wojewoda krakowski Jan z Tarnowa i Spytko z Tarnowa, późniejszy
wojewoda sandomierski.”
Mieszkając w Drwęcku Tarnowski włączył się do życia społeczności,
wspierał miejscowego historyka i radnego gminnego, który w 2009 roku
podjął starania, by przed uroczystością „Wszystkich Świętych” i dniem
„Wszystkich wiernych zmarłych” został uporządkowany cmentarz ewangelicki, osobiście uczcił dawnych niemieckich i mazurskich mieszkańców
Drwęcka zapalając na zachowanych grobach znicze: „Pomyślałem, że po
raz pierwszy od 1944 roku ktoś zapalił świece na drwęckim cmentarzu
ewangelickim. Zastanawiałem się, jednak, czy któryś z mieszkańców
wsi nie zaprotestuje przeciw symbolom szacunku i nie usunie ich – ale
nie. Nikt ich nie tknął.”
Z wielką wrażliwością opisuje mazurską przyrodę, która odświeża
ducha, chodzi na długie spacery przemierzając okoliczne pola oraz lasy
i zwierza się. „Na polskiej wsi czuję się jak nowo narodzony – może
dlatego, że rodzina ojca żyła tak długo wśród lasów na południu Polski.
W mazurskich krajobrazach moja dusza ożywa.”
Powrót do Polski jest więc dla Tarnowskiego również „odświeżeniem
ducha rodzinnego”. Kiedyś podczas wieczornego spaceru po lesie natknął
się na dzika, wydarzenie to wywołało wspomnienia łowieckich pasji jego
krewnych: „Nie zdążyłem się nawet zatrzymać, gdy dzik chrząknął głośno i fuknął parę razy, najwyraźniej zaskoczony, a potem zrobił zwrot
w miejscu o sto osiemdziesiąt stopni i skrył się zadziwiająco zwinnie
w zielonym gąszczu. Co za bestia! Mój dziad Hieronim polował na takie
216
Dom powrotów
przed wojną w lasach rudnickich nad Sanem. Dziad kuzyna Jasia, hrabia
Zdzisław Tarnowski, pan na Dzikowie, polował na nie, podchodząc na
kolanach, by skłuć szarżującego zwierza oszczepem. Nie życzył sobie
nawet, by towarzyszył mu jakiś sprawny strzelec – na wypadek gdyby coś
poszło nie tak. (…) Taka brawura tworzyła mistykę dawnego łowiectwa.
Byłem już jednak po sześćdziesiątce i nigdy nie polowałem. Wystarczył
mi widok zwierząt, z którymi dzieliłem ten las.”
Dziadka Hieronima przywołują w nim także przejażdżki konnym
zaprzęgiem miejscowego gospodarza po okolicy: „Zacząłem rozumieć,
dlaczego mój dziadek Hieronim przejawiał tak zdecydowaną niechęć
do automobili. Nie ma to jak podróż zaprzęgiem konnym, kiedy można
nacieszyć oczy krajobrazem.”
W opowieści o domu i okolicy Tarnowski używa emocjonalnych
określeń: przedsionek raju, najukochańsze miejsce na ziemi, mazurski raj. Dom na Mazurach odkrył przed nim urodę jezior i bogactwo
lasów. Kontakt z polską przyrodą wywołuje mistyczne przeżycia, jak
opisany zachód słońca nad śródleśnym jeziorem drwęckim: „Pewnego
majowego dnia, patrząc z nasypu ponad koronami drzew, jak zachodzi
słońce, zobaczyłem coś niezwykłego – widok, jakiego nie oglądałem
nigdy przedtem ani potem. Było to coś w rodzaju odwrotności zachodu
słońca nad morzem. Otóż zachodzące słońce nie odbiło się w wodzie
linią światła, zbliżającą się do mnie, ale zapadając za odległym horyzontem lasu, załamało swe światło na fali wysokich obłoków nadciągających w moją stronę. W efekcie powstała kolumna różowego
światła, strzelająca prosto w niebo aż do dużego, puszystego obłoku
unoszącego się na obrzeżu większego skupiska chmur. On także został
zabarwiony światłem na czerwonawo. (…) Jeśli żona Lota zobaczyła
podobną kolumnę światła, to nic dziwnego, że z przerażenia znieruchomiała jak słup soli.”
Radość sprawia możliwość przebywania w lesie o różnych porach dnia
i roku, a długie spacery w otoczeniu natury skłaniają do filozoficznej
zadumy: „W którąkolwiek stronę ruszy się człowiek z tej wsi, trafi do
lasu (…) życie natury jest tak różnorodne i płodne, że lubię myśleć o lesie jak o piątym żywiole, spełniającym własną rolę w utrzymywaniu
życia na Ziemi. (…) Ranki, zwłaszcza wiosną, rozbrzmiewają śpiewem
ptaków, ale wieczorem jest w lesie cicho. Zwłaszcza późnym latem
i jesienią ta cisza bywa wręcz niesamowita. To dziwne uczucie – biec
217
Rozdział VI
sobie przez las w zupełnej ciszy, wiedząc, że gąszcz po obu stronach
drogi roi się od zwierzyny. Zrozumiałem, że taka wielka cisza nie
oznacza wcale braku życia. Wręcz przeciwnie – znaczy, że jestem
uważnie obserwowany. Ta cisza ukrytego życia lasu przywiodła mi
na myśl kontemplacyjne doświadczenia średniowiecznych mistyków
– gdyż jeśli niewidzenie i niesłyszenie niczego w lesie oznacza, iż jestem obserwowany przez wszystkie żywe istoty wokół mnie, to może
owa wielka cisza, doświadczana przez świętych podczas modlitwy,
oznaczała w gruncie rzeczy, że byli oni pilnie obserwowani przez
Tego, w którego ukrytym życiu się zatapiali.”
Tarnowski oraz jego żona starają się zainteresować historią regionu
i przyrodą mazurską swoje dzieci i wnuki a także krewnych i przyjaciół.
Zapraszają do drwęckiego domu i dają „zagranicznym gościom możliwość zakosztowania Polski, żeglowania, kąpieli, wędrówek po lesie,
rowerowych wycieczek na pola Grunwaldu albo do pięknych ceglanych
zamków krzyżackich, zdobiących sąsiednie miasteczka. Wiemy, że
Polska nie jest dobrze znana na Zachodzie, a zatem pokazywanie jej
atrakcji sprawia nam szczególną radość.”
Cała rodzina przebywa w mazurskim domu w lipcu i sierpniu, Andrew
przyzwyczaił się jesienią mieszkać w Drwęcku samotnie, by w spokoju
pisać, wiosną dogląda warzywnika i sadzi kwiaty, pamięta o słonecznikach, które lubi Wafa’ i dba o dalie, podarowane przez sąsiadkę. Ich
dom i podwórze latem są bogato ukwiecone.
Troszczą się o wygląd swojego gospodarstwa i dbają o serdeczną
atmosferę podczas dużych spotkań rodzinnych, które „kończą się
zwykle w kuchni, w mieszanym towarzystwie starszych i młodszych,
pochylonych nad zupami, naleśnikami i plackami kartoflanymi pani
Wiesi – popijanymi piwem albo winem – lub wokół ogniska pod rozgwieżdżonym niebem. Świętujemy urodziny i sukcesy naszych dzieci
na uniwersytecie, często z przyjaciółmi: Simonem Altermanem, dawnym kolegą z Reutera, jego polską żoną Małgosią i ich dziećmi. (…)
moja siostra Sandra wpada czasem z Warszawy ze swoją córką Becky
i dalszą rodziną, a co roku przyjeżdża do nas mój ulubiony siostrzeniec
Franek, przyjaciel Daisy i Stefana. Ale zjeżdżają też inni przyjaciele
z Anglii, Kanady, Libanu i Polski. (…) Kiedy przybyliśmy do tej wsi, nie
wyobrażaliśmy sobie, że zyskamy tyle szczęścia. (…) Drwęck zajmuje
218
Dom powrotów
szczególne miejsca w naszych sercach. Przede wszystkim dlatego, że
leży w Polsce – z jej, zaskakującymi osobliwościami, gościnnością
i niezrównanym wiejskim pejzażem wschodniej Europy, gdzie życie
ludzkie tak mocno związane jest z przyrodą, która odświeża ducha,
a historia kryje się tak płytko pod powierzchnią codzienności, że
w każdym momencie może nam stanąć przed oczami. To jest rzeczywistość bardzo różna od tej, którą znamy z innych zakątków świata.
Żyjemy tu bez pośpiechu i presji. Co roku wracamy do naszej wsi, by
pobyć razem i zaprosić przyjaciół. Dzięki temu nasze życie staje się
bogatsze. (…) – dla nas rajem jest ten nasz kawałek nieba na ziemi,
nasz nieoceniony raj mazurski…”
Pod koniec opowieści o powrocie „do swej narodowej tożsamości”
Andrew Tarnowski wyraża nadzieję, że jego dzieci i przyjaciele pokochają drwęcki dom, poddadzą się urodzie krajobrazu oraz niezwykłej
przeszłości okolicy i „będą chętnie wracać do kraju przodków.”
219
Rozdział VI
„Dlaczego wróciłem? (…) miasto wrosło we mnie jak kamień
w nerki, musiałem go urodzić, by przestało boleć. Dlatego
wróciłem; żeby pozbyć się go na zawsze, musiałem wrócić”
Andrzej Muszyński „Miedza”
Z domu rodzinnego w Sosnowicach93 wyjechał jako osiemnastolatek
w przekonaniu, że to ostatnia chwila na eksplozję talentu, który miał
być kluczem otwierającym przed nim drzwi do wielkiego świata, sukcesów i szczęścia. Piłka zawładnęła jego życiem, nauczyła przegrywać
i wygrywać, ale uczyniła go egoistą. „Nie myślałem o niczym ani o nikim
innym. Nie myślałem o Bogu ani o rodzinie. (…) To, że zdobędę tytuł
mistrza świata, że zostanę najlepszym zawodnikiem mundialu, ba,
najlepszym zawodnikiem w historii futbolu, było dla mnie oczywiste,
naturalne i wielokrotnie w wyobraźni przeżyte i dopracowane. (…)
Gdy pokłóciłem się z matką, uciekałem na noc do sadu, zabierałem ze
sobą tylko okrągłą miłość i w przepastnej nocy wąchałem jej skórę.
Nienawidzili mnie sąsiedzi, którym nie dawałem spokoju, tłukąc od
rana do nocy o mury, siatki i bramy”.
We wsi niektórzy nazywali go geniuszem, był zjawiskowo szybki, inni
mówili na niego „Pirania”, ale byli też i tacy, dla których był „wiejskim
oszołomem, ganiającym jak frajer za okrągłą zabawką”. Wyjechał nie
dlatego że dziewczyna z sąsiedniej wsi, dla której „stracił głowę”, wolała
od niego „farbowanego na biało palanta”, co sprawiło, że na rok porzucił
piłkę. Jego wyjazd był buntem przeciw nieuczciwej postawie trenera,
który go dyskryminował, nie dawał szansy rozwoju umiejętnościom,
ale przede wszystkim odsłonił kulisy tego szlachetnego sportu. „Graliśmy ostatni mecz w sezonie o awans do trzeciej ligi. Musieliśmy
wygrać. (…) Grałem cały mecz, na lewej stronie. Nie potrafiłem grać
lewą nogą, taka niedoskonałość. Cały czas paliłem, non stop na spalonym. W przerwie podszedłem do trenera i proszę: – Da mnie trener
na prawą stronę, tam jestem najlepszy, strzelę gola, ja na lewej jak
z kulą u nogi (…) Milczał, więc powtórzyłem: – Trener mnie da na
prawą. W końcu fuknął: – Chłopczyku, to ja tu jestem od myślenia.
93 Andrzej Muszyński, Miedza, Wołowiec 2013.
220
Dom powrotów
W szatni mało mówił, mniej niż zwykle, rzucił tylko: – Trzymamy się
planu, bez histerii. (…) Przegraliśmy trzy jeden”. (…) Podbiegł do mnie
z tyłu Mariusz Czapla – z nim miałem nawet zwykle o czym pogadać,
choć był dziesięć lat starszy. – I ile ci odkroili? – zagaił. – Co? – Ile ci
odpalili? – Czego? – No nie wal głupa! – (…) Mówże, o co ci chodzi –
podniosłem głos. To co, nic ci nie dali? I tak by, młody, nic z tej trzeciej
ligi nie było, nie mamy stadionu, klubu nie stać na licencję. Za dobrzy
jesteśmy na tę dziurę, co, młody? Ja tam nie wiem, ile kto chycił, ale
żeby nic ci nie odpalili, to aż dziwne… Ja wziąłem pięć stówek, ale
podobno Kodżak łyknął tysiąc pińcset. Tyle się bierze, żeby trafiać
obok bramki – i ryknął śmiechem.
Wróciłem do domu, siadłem na tapczanie, słuchałem stukotu garnków – matka zmywała po obiedzie. Powiedziałem głośno:
– Mamo, wyjeżdżam do miasta, nic tu po mnie.
W kuchni zapadła cisza.”
Nic tu po mnie, te słowa osiemnastolatka były formą protestu i wyrazem determinacji w osiągnięciu wymarzonego celu, do którego drogą
miała być gra w reprezentacji miejskiego klubu sportowego. Swoją
decyzję oznajmia matce, która go nie powstrzymuje.
Po latach z bagażem doświadczeń nabytych w okresie miejskiego
życia mężczyzna postanowił powrócić do domu, tłumacząc się potrzebą
uwolnienia od miasta: „wrosło we mnie jak kamień w nerki, musiałem
go urodzić, by przestało boleć. Dlatego wróciłem; żeby pozbyć się go na
zawsze, musiałem wrócić, rzucić w kąt walizki, wybiec w pole, upaść
w gęstą fastrygę chaszczów, wykichać się, uharatać dłonie i utopić
się we własnych smarkach.”
Datę powrotu pamięta dokładnie – 15 sierpnia, w święto Maryi Panny,
gdy wysiadł na przystanku pekaesu skierował się w stronę domu rodzinnego. „Stanąłem i otworzyłem furtkę, zaskrzypiała. Czarna korona
drzew i chaszczy wnosiła do izby pocętkowany półmrok. Wszedłem po
schodach posypanych kredowym pyłem, uchyliłem drzwi. Przy piecu
siedziała na taborecie matka i łuskała fasolę, głośno mieląc bezzębymi
dziąsłami orzech laskowy. Podniosła wzrok.
– Niech będzie pochwalony, mamo – powiedziałem. (…) Przeżegnała się.
– Wszelki duch Pana Boga chwali. – Otwarła szeroko oczy.
221
Rozdział VI
Była stara, blada, niebieska.” Patrzył na nią ze wzruszeniem, pamiętał
jak zabierała go z wiejskich zabaw zanim zaczynały się bójki, wpajała
zasady, trzymała krótko, ale na wyjazd z domu pozwoliła.
„– A gdzie ojciec? – zapytałem
– Na tartaku. Co ty tu robisz?
– Wróciłem, mama, wróciłem na dobre.
Wskazała w milczeniu krzesło przy stole. Ta sama cerata, ten sam zegar, piec, komoda, pożółkły zlew. Dodała do pieca parę pniaczków brzózek.
– Z lasu one? – zapytałem cicho.
– Z pola – odpowiedziała półszeptem.
Wiatr trzasnął lekko okiennicą.
– Jak z pola?
– No, z pola te brzózki... Las…
– Jak, las?
– Zarosło.
-To nic nie sadzicie?
-Tylko trochu pod chałupą, przy sadzie warzyw, fasoli trochu. Ojciec
już stary, sił już zabrakło. Młodych ni ma. – Postawiła na stół zalewajkę.
– Dorzucić ci chleba, rozmoczyć? – Rozmocz, mama.
Zaczęła drobić palcami chleb na drobne kęsy, tak że na każdym został choć kawałek czerstwej skóry. Zupa była jak zwykle gęsta i gorąca.
Dmuchałem. Rozmawialiśmy. Domy sąsiadów stały puste. Wszyscy
wyjechali do Anglii. Obrastały je krzaki.
– Mama, zaczekaj chwilę.
Wstałem.
– Gdzie idziesz?
– Zaraz wracam! Muszę coś zobaczyć.”
Wybiegł by przywitać okolicę, znane miejsca, górkę, z której roztaczał
się kiedyś widok na szachownicę rozdrobnionych pasków pól, tak wąskich
„że starzy martwili się, że niedługo będą sadzić tylko wzdłuż”, szukał na
nich wzrokiem zapamiętanych barw: żółci, zieleni, ochry, bieli tytanowej
i cynkowej, ultramaryny, wypatrywał pracujących ludzi.
Nie zobaczył ani szachownicy pól z ich barwami, ani sylwetek pracujących, „na wyliniałej, wrzosowej przestrzeni leżała pustka. Pomiędzy
ugorami płożyły się przystrzyżone, niskie sady ze stawami wyłożonymi
górskimi kamcorami, sady tych, którzy przybyli tu z miasta parę lat temu”.
222
Dom powrotów
Długo włóczył się po łąkach zarosłych krzakami bladoczerwonego
głogu, po ugorach z dziko rosnącymi gruszami, potykał się co chwilę
o krecie kopce. Wrócił do domu późną nocą, matka czekała krzątając
się po kuchni, powtórzył słowa wypowiedziane przy powitaniu: zostaje,
wrócił na dobre. Wieczorami siadali przy stole, matka podawała „herbatę, butelkę ciepłego piwa albo domowej roboty ajerkoniak. Był gęsty
jak zsiadłe mleko. Siorbaliśmy herbatę albo grzebaliśmy łyżeczkami
w kieliszkach.” Podczas tych spotkań ojciec i matka unikali pytań o to, co
w świecie, z którego wrócił syn, a on nie podejmował rozmów o zmianach
na wsi. Była to ich rodzinna pora wieczornego milczenia.
Wrócił by zamknąć rozdział życia poza swoim środowiskiem. Powrót
do domu był powrotem na swoje miejsce. Niedługo po przyjeździe na
targu pod Częstochową kupił psa. Sprzedający zachwalał szczeniaka:
„Panie, wilczur, na sto dwa, wilczur, pięknie rośnie, uszy w szpic.” Ale
on miał już za sobą doświadczenie, wszystkie poprzednie „psy miały być
wilczurami, ale okazywały się kim innym”. Nie przejmował się zbytnio
taką ewentualnością, pamiętał, co mówił dziadek, że wilki z rodowodem
nie nadają się na wieś. Psa kupił, mówił na niego kundel, albo kudłata
bestia. „Będziemy się teraz trzymać razem, nie będziemy łazić śladami
byle kogo. (…) Będzie nas dwóch, dwa kundle, wystarczy.”
Chodzi śladami swego dzieciństwa oraz wczesnej młodości i dowiaduje
się co u dawnych kolegów. Jedni nie żyją jak „Rumun”, inni – jak Felek –
wyjechali do roboty na wyspy, „pracuje na mrożonkach. I pewnie nikt
nie wie, że Felek to Felek”, niektórzy się zmarnowali jak Marek, którego
spotkał podczas spaceru: „Szliśmy dziś z kundlem polną drogą i go
spotkaliśmy. Co on tu robił? Grzyby się już skończyły, jagody jeszcze
wcześniej, cóż on tu pod lasem robi? Był lekko pijany. (…) Zapowiadał
się na świetnego piłkarza, byliśmy śmiertelnymi wrogami. Pytaliśmy
naszego wspólnego kumpla: kto jest lepszy, ja czy on? Kumpel wskazywał
zawsze tego, z którym akurat rozmawiał. (…) Potem, kiedy podrośliśmy,
podaliśmy sobie ręce. Pamiętam, jak w lesie pił wódkę z zakrętki, to była
chyba jego pierwsza wódka w życiu. Miał jedenaście albo dwanaście
lat. Palił już od dwóch. Poszedłem do domu i wypaplałem matce. Powiedziała, że jego matka jest nieodpowiedzialna. (…) Cicho, kundel, nie
szczekajże, do cholery, to mój kolega z dzieciństwa, pan Marek. Kundel
zrozumiał. Zapytałem: – Jak tam, Marek? Kopa lat! A on: – A, (…), nic.”
223
Rozdział VI
Powrócił, by wyrzucić z siebie miasto, ale już pierwszego dnia zobaczył, że Sosnowice są miastowsią i zamiast pozbywać się miasta zaczyna
myśleć, co i jak ocalić ze wsi, jaką zapamiętał.
Czy metodą swojego dziadka, nazywanego czule dziadkiem złotym, który
jak Noe gromadził w swojej stodole-arce zagraciałej sprzęty gospodarskie
i narzędzia rolnicze już nieużyteczne, zastąpione nowymi, doskonalszymi.
Ostatni taki on miał osiemdziesiąt trzy lata i swoje wiedział: „wszystko
się kiedyś przyda”, dlatego dbał o tę popapraną rebelię, każdego dnia w tej
swojej arce zapowietrzonej kołatał się do nocy, do późna. Jego wnuk chce
odnaleźć siebie po powrocie do miejsca, które się zmieniło i określić
swoją rolę tutaj, stara się więc zyskać przychylność starszyzny wiejskiej,
Franciszka króla ławki i zielarza Mańka. Obaj mężczyźni zwracają się do
niego młody i początkowo traktują jak intruza: „Won, czegoś tu chciał?”
„Po coś tu przylazł?” „Skąd ty jesteś młody?” „Skąd ty w ogóle jesteś?”
Pytania nie są miłe, znali go przecież od dziecka, teraz pytają go
o tożsamość, a on nie wie, kim jest: „Żyję na miedzy”, „Żyję na miedzy
od paru lat.”
Zielarz postanawia: „ja mówię, ty słuchasz. Koniec.” Ważne dla
młodego okażą się spotkania z Franciszkiem przebiegające według
porządku: „Opowiadał mi dziadek, a jemu jego. Więc i ja opowiem.
Niech ci będzie, masz.” Albo: „Opowiadał mi to wszystko dziadek, tak
było”. Franciszek pozwoli mu usiąść na swojej ławce, ale na skraju, nigdy
pośrodku i opowiadać będzie młodemu o zmianach w mentalności wsi
i życiu gromadzkim, i powie o sobie: „Tak młody, spotkałeś kronikarza
kultury śmierci”.
Sygnałem zmiany obyczajów i zła wchodzącego do wsi było znikanie
przydomowych ławek. „Wymówki znajdowali, coby ławki spod płotów
sprzątnąć, a prawda była tako, że na wsi się dziać zaczęło źle. Ludzie się
poodgradzali, gniewać się zaczęli, odwiedzać przestali.” Nie bez dumy
mówi młodemu, że w całej wsi została tylko jego ławka, ocalił ją stosując różne formy: protest słowny, fizyczny opór i kumoterstwo. Pokonał
biurokrację i „kapitalizm zasrany”. Franciszek już pięćdziesiąt lat siedzi
na tej swojej ławce, szczęśliwy bo nadal czuje pod nogami ziemię pańską
a nie asfalt czy kostkę brukową. „Ani mi się śni gospodarsko ławke wydłubywać. (…) Ławki nie oddom. (…) No bo jak to, gospodarz bez ławki
przed chałupom? Kiedyś było znaczy – musi mieć swojo ławke, nie tyle
224
Dom powrotów
chałupe, co ławke. (…) Se to zapamiętoj na całe życie. Bo kożden musi
mieć w życiu swojo ławke i kożden jej musi pilnować. Kożden musi
swoje w życiu przesiedzieć. Kożden musi umieć i mieć gdzie czekać. Bo
jak jo se, panie, tak siąde na ty ławce i złapie oddech, to jak wieś cało
widze od lewy do prawy, tak mi w ty samotni życie się całe przewijo. Jo
wtedy spokojniejszy. Jo jak tak wszystkich wtedy z ty ławki widze, jak
uni przechodzom, przejeżdżają, to jo wiem, że wszystko musi w końcu
przejść, choćby o płot się zaparł. Cza się tylko umieć w tym chodzie
zatrzymać. Bo chodzić umiom wszyscy, ale siedzieć ino wybrani. I jo
widze, że i uni na mnie patrzom, jak przechodzom, że i uni po swojemu
mnie widzom, jo ich po swojemu, a jeszcze znaczy, jak som ide, a uni
siedzom, i wszyscy majom prawo do swojego gapienia, ale tako nauke
to cza, panie, w życiu wysiedzieć.”
Pewnego dnia Franciszek wyjawił młodemu, skąd ma przydomek
król ławki: „Bo moja ławecka to teraz jak tron królowy, we wsi jedyny,
a nade mną korona bujno i świetlisto. Ino zamiast diamentów – mirabelki.” Ławka przy wiejskim domu była miejscem definiowania własnego
odniesienia do świata. Swoja ławka oznaczała swoje miejsce w życiu.
Młody nie ma ławki, żyje na miedzy: pomiędzy dwoma przestrzeniami
życiowymi w których obowiązuje inna hierarchia wartości. Po powrocie
chciałby odnaleźć swoją ławkę. Wiedział, dlaczego wyjeżdża ze wsi, wie,
dlaczego powrócił. Jego problemem jest nadal życie na miedzy, w mieście
żył pomiędzy rzeczywistością miejską a śnioną wiejską. Powrócił w rodzinne strony i okazało się, że znowu żyje na miedzy: pomiędzy światem
wsi swego dzieciństwa a współczesną zmienioną wsią.
W określeniu swojego miejsca po powrocie pomóc mają mu zaobserwowane sytuacje, osoby, obrazy codziennego życia. Spaceruje po wsi i okolicy,
rozmawia z ludźmi, patrzy na nieliczne obejścia gospodarskie, zasłonięte
przed wzrokiem przechodniów zabudowania nowo przybyłych, widzi degradację środowiska przyrody, zapomniane i niszczejące obiekty służące
dawniej mieszkańcom jako miejsca życia kulturalnego w Sosnowicach.
Próbuje zrozumieć proces zmian, których nie da się ani odwrócić, ani
zatrzymać. Niepokoi go, że nowi mieszkańcy wsi nie nawiązują kontaktu
z sąsiadami. Doświadczyła tego również jego matka, która chciała zadzierzgnąć nić znajomości z nowo zamieszkałymi w pobliżu ich domu,
225
Rozdział VI
przynosiła im jajka za darmo, ale nie chcieli, by ich odwiedzała. „Nie
chcieli i już. Jeździli do Almy.”
Młody jako właściciel psa znalazł się w sytuacji konfliktowej z nowym
mieszkańcem Sosnowic, wiedział, że teraz nie może puszczać psa samopas
w pole, żeby się wylatał, wycieszył, ale przyznał: „Wczoraj zrobiłem to
jednak jak przed laty – otworzyłem o świcie furtkę na sad, a on wystrzelił
przed siebie, jakby dostał kota. W południe był już u mnie jakiś facet
w garniturze, że nie życzy sobie, żeby ten kundel pojawiał się pod jego
płotem i że psy się trzyma na smyczy albo przy budzie. (…) Kiedy już sobie
poszedł i mnie nie słyszał, powiedziałem mu, żeby spindalał. Dlatego
teraz chodzimy sobie na smyczy; i on tego nie znosi, i ja tego nie znoszę,
cierpimy jednorako, to nas jeszcze łączy.” Respektuje przepis, ale cierpi
z powodu braku dawnej swobody korzystania z przestrzeni wiejskiej.
Przykre są także zmiany w życiu mieszkańców, które zauważył chodząc z Mańkiem w niedzielę do kościoła: „Od jakiegoś czasu bywaliśmy
na mszy sami – ostatnie babki umarły.” Pewnej niedzieli po wyjściu
z nabożeństwa stanął zaskoczony: „Z dali niósł się dźwięk piły. Kiedyś
w niedzielę nikt tego nie robił.”
To, czego po powrocie doświadcza i obserwuje, jest niezgodne z obrazem
dawnej wsi a przede wszystkim z jego życiową postawą ukształtowaną
szczególnie pod wpływem dziadka. Młody zdaje sobie sprawę, że nie uda
mu się zaproponować inicjatywy społecznej, czy podjąć konkretnego zadania, bo nie będzie miał poparcia ze strony wsi. Franciszek przeciwstawił
się nowemu i ocalił swoją ławkę, mieszkał w Sosnowicach osiemdziesiąt
lat i mógł liczyć na pomoc „bez ceregieli, jak chłop chłopu”.
Młody powrócił do rodzinnej miejscowości, jednak dla obecnych mieszkańców wsi jest obcy. Postanawia więc jak dziadek złoty być strażnikiem
tradycji, kontynuować przekazywanie z pokolenia w pokolenie wiedzy
o dziejach wsi i życiu ludzi. Motywuje go także przeświadczenie, „że nie
potrafimy już gromadzić informacji i wiedzy, nie potrafimy ich zachować, skazujemy wszystko, co przyzwoite na zagładę, na zapomnienie.”
Zdecydował, że będzie kronikarzem.
I nagle ogarnęły go wątpliwości: „Tylko po jakiemu napisać, i co?
A może lepiej zapomnieć?”.
226
Rozdział siódmy
Dom ostoja
Kapelania przy Klasztorze SS Wizytek
- dom księdza Jana Twardowskiego
Rozdział VII
„Ach! Można że komu
Bez czułego wzruszenia zbliżyć się do domu”
Julian Ursyn Niemcewicz „Powrót posła” 94
Utwór Juliana Ursyna Niemcewicza początkowo był zatytułowany
„Poseł wracający do domu rodzicielskiego”. Posłem tym jest Walery,
syn Podkomorzego, średniozamożnego szlachcica, właściciela dworku
ziemiańskiego w którym toczy się akcja sztuki. Walery korzystając
z przerwy w obradach Sejmu Wielkiego95 pragnie odwiedzić rodziców.
Do domu ojcowskiego wraca nie bez czułego wzruszenia, bo to dom-ostoja,
jest w nim ojciec nosiciel staropolskiej cnoty/ oświecony sarmata i matka
światła matrona, gości w nim powinowaty Podkomorzego – Starosta
Gadulski z żoną oraz mieszka ktoś bardzo bliski Waleremu – Teresa,
córka Starosty z pierwszego małżeństwa, wychowanka Podkomorstwa.
Przyjazdu Walerego oczekują z radością oboje rodzice, szczególnie
matka, która nie tai swoich uczuć:
„Jakże tkliwe będzie powitanie! (…)
Ach, jakiż to moment szczęśliwy!” (…)
Z radości wstał z powozu i chustką znak daje. (…)
Już wjeżdża w bramę, bieżmy naprzeciwko niemu.”
Walery również nie kryje swej radości, widząc matkę idącą mu naprzeciw w geście synowskiej miłości pada na kolana, a matka obejmuje go za
szyję, witając: „Ach, ty mój kochany! Jakże jestem szczęśliwa, że ciebie
oglądam!” Wzruszony Walery całuje ręce matki a następnie uściskiem
wita ojca i dziękuje mu za wychowanie w poszanowaniu cech moralnych
i miłości ojczyzny:
„Ojcze, bodajby Bóg cię najdłużej zachował!
Jeślim się nienagannie w urzędzie sprawował,
Winienem to przestrogom, które mi dawałeś,
Prawidłom, co z dzieciństwa w serce mi wpajałeś,
Żebym kochał ojczyznę i trzymał się cnoty.”
Wychowanie otrzymane w domu rodzinnym pozwoliło mu nienagannie
wypełniać obowiązki posła na sejm. Ale dla Podkomorzyny Walery to
94 Julian Ursyn Niemcewicz, Powrót posła, Warszawa 1995 .
95 Sejm Wielki: 6 X 1788 – 26 V 1792 zwołany przez króla Stanisława Augusta był próbą
reformy I Rzeczypospolitej.
228
Dom ostoja
przede wszystkim syn, nie poseł, więc ponownie kieruje jego uwagę na
dom, upewniając się: „Z radościąś dom zobaczył?”
W odpowiedzi słyszy lekki wyrzut, czy ktoś, kto wyrósł otoczony
miłością ojca i matki, w przyjaznym środowisku, może nie cieszyć się
z przyjazdu do domu?
„Ach! Można że komu
Bez czułego wzruszenia zbliżyć się do domu,
Uźrzyć te lube szczyty, gdzie się człek urodził,
Te lipy, pod którymi w dzieciństwie się chłodził;
Myślić, że się zbliżają chwile pożądane,
W których uściska ojca i matkę kochanę:
Któż się wtenczas nie wzruszy, któż się nie roztkliwi?”
Walery nie ukrywa wzruszenia z przyjazdu, ani synowskiej wdzięczności rodzicom za dom, życiowy port do którego wraca chętnie, gdzie
ukształtował cnoty publiczne i domowe.
Podkomorzyna z utęsknieniem oczekiwała przyjazdu syna, natomiast
Podkomorzy wyznał Staroście, że nie tęsknił za Walerym i wyjaśnił dlaczego:
„Jam nie tęsknił, gdy zadość czynił urzędowi;
Dom zawsze ustępować powinien krajowi.
W nieprzytomności jego cieszyły mię wieści,
Że się wśród tych cnotliwych mężów syn mój mieści,
Co z przemocy i hańby kraj nasz wydobyli.”
Ojciec dumny jest ze swego syna posła, z jego postawy oraz opinii
cnotliwego męża, którą Walery zdobył zabierając głos w trakcie obrad
sejmowych. Nieobecność syna w domu wynagradzała Podkomorzemu
świadomość jego służby ojczyźnie. Miał satysfakcję, że wychowanie
w rodzinnym domu służyło godnie sprawom krajowym, bo Dom zawsze
ustępować powinien krajowi. Tę zasadę Podkomorzy stosował wobec
każdego ze swoich synów, gdy Walery zaskoczony, że żaden z braci go
nie powitał, spytał: „A z braci mych żadnego w domu nie zastałem?”
dowiedział się, że młodszy brat jest w szeregowej służbie kawalerii narodowej a drugi pracuje w cywilnej komisji samorządowej zajmującej się
gospodarczymi sprawami wojska i skarbu.
Starosta Gadulski poirytowany, że gospodarze całą uwagę poświęcili
synowi, złośliwie skomentował scenę powitania: „No, czy już się skończyły
229
Rozdział VII
te wszystkie pieszczoty?”. A gdy Walery podszedł, by się z nim przywitać,
spytał ironicznie: „No cóż? Ustały już przecie/Mądre prace Waćpanów,
tak sławne po świecie? Oj, teraz dopiero będziemy szczęśliwi?/Teraz!”
Walery puszcza mimo uszu tę słowną zaczepkę i odpowiada rzeczowo:
„Byleśmy byli zgodni i cierpliwi,/Ujrzemy dobre skutki nowego porządku.” Rozgorączkowany Gadulski chciałby z Walerym o tym porozmawiać:
„Ciekawe między nami będzie to spotkanie,/ Gotuję Jegomości niejedno
pytanie.”
Podkomorzy znając poglądy i temperament Gadulskiego, przychodzi
z pomocą synowi proponując: „Potem, Starosto, dziś mu spoczynku po
drodze/Potrzeba.” Również pani domu, patrząc na zegar, zapowiada
zbliżanie się pory zasiadania do stołu, Starosta uznał więc: „U stołu będziem sobie gadać należycie/I kielich za pomyślne spełniemy przybycie”.
Ta scena wskazuje na cechę obojga Podkomorstwa, którą jest taktowne łagodzenie, albo wręcz unikanie sytuacji mogących prowadzić do
konfliktu z powinowatym. Zależy im na dobrych relacjach ze Starostą,
zobowiązuje ich do takiej postawy i staropolska gościnność wymagająca poszanowania gościa zgodnie z zasadą; „Gość w dom – Bóg w dom”,
i wzgląd na sytuację osobistą syna-posła, który jest zakochany w Teresie,
córce Starosty. Jest uzasadniona obawa, że Starosta kierując się ansą
polityczną wobec Walerego „zadysponowałby” ręką Teresy i oddałby ją
za żonę Szarmanckiemu, któremu sprzyja macocha dziewczyny.
Starostę wiele drażni w postawie powinowatych, u których wychowywała się jego córka, irytują go zasady i cele wychowania obowiązujące w ich
domu, a postulowane przez Podkomorzego do powszechnego stosowania:
„Niech się najprzód sposobi na kraju usługę,
Niech wie dalej, jak inne narody się rządzą,
Naśladuje ich cnoty, strzeże się, w czym błądzą;
Przez takową wiadomość człek światła nabiera,
Ta krajowych przesądów zasłonę rozdziera.
A jeźli w dalszym wieku zwiedzi obce kraje,
Niech przejmuje ich cnoty, nie śmieszne zwyczaje,
Niech z uwag swych dla kraju pożytki gotuje,
Niechaj zdobi swój umysł, lecz serca nie psuje.”
Zdaniem ojca Walerego, każdy młody człowiek powinien rozeznać
sytuację polityczną, narodową i społeczną, by poznać potrzeby swojego
230
Dom ostoja
kraju. Powinien także posiadać wiedzę o modelu rządzenia i kulturze
innych narodów, nie po to jednak, by przejmować bezmyślnie ich zwyczaje, ale by zdobić umysł, lecz nie psuć serca. W jego słowach zawarta jest
aluzja do hołdowania modzie francuskiej przez Starościnę, typową żonę
modną, przy pełnej akceptacji jej męża.
Starosta tych zasad wychowania obywatelskiego nie uznaje, określając
je jako zbyt nowatorskie, powymyślane: „ta Edukacja, te nowe przykłady,/Równie jak sejm gotowy, jak wasze Zasady96 /Wyście powymyślali”
i przede wszystkim szkodliwe: „Któż się przy gospodarstwie, przy domu
zostanie? jeżeli wszyscy synowie zajmą się sprawami krajowymi. A uczony
młodzieniec: „Wie dobrze, co ananas, a nie wie, co żyto”. Podkomorzy
reaguje pojednawczo: „powinien znać jedno i drugie”.
Sprawy wychowania nie są jedyną kwestią sporną między obu mężczyznami, różnice w poglądach uwidaczniają się w trakcie kolejnych
rozmów a dotyczą głównie Walerego i jego udziału w obradach sejmowych.
Starosta nie kryje ani swego oburzenia na postawę Walerego podczas
obrad, ani nie unika złośliwego komentarza, że wystąpienia sejmowe
syna są konsekwencją poglądów ojca:
„Równycheś sentymentów nauczył i syna,
Często w zdaniach tatunię swego przypomina,
Pięknie się na dzisiejszym sejmie popisował!”
Walery odczuwa napiętą atmosferę, dlatego stara się unikać rozmów
politycznych ze Starostą, który go spotykając nie szczędzi uszczypliwości: „A, jakże się miewa mój legislatorek?/Cóż to Waćpan przede mną
ustawicznie zmykasz.
Walery pragnął przyjechać do domu i spotkać się z bliskimi. Zachowuje
więc spokój, od dziecka wzrastał tu w miłości i wzajemnym poszanowaniu,
w zgodzie i jednomyślności rodziców w ważnych sprawach rodzinnych
jak wychowanie dzieci i ich szczęście.
Ufa rodzicom, którzy wiedzą o uczuciu, jakie łączy go z Teresą i sprzyjają ich małżeńskim planom, wiedzą, że podczas tego pobytu pragnie
prosić Gadulskiego o rękę córki. Jest pewny, że rodzice troszczą się
o stworzenie jak najlepszych warunków do tego ważnego wydarzenia
rodzinnego. Okoliczności są niezbyt sprzyjające; postawa życiowa ojca
Teresy i jego gwałtowne usposobienie a także intryga Szarmanckiego
96 Zasady do poprawy rządu przyjęte w grudniu 1789 r.
231
Rozdział VII
– naiwnie popieranego przez żonę Starosty – mogą bardzo utrudnić,
a nawet pokrzyżować plany zakochanych.
Podkomorzy nazbyt zna Gadulskiego, dlatego zabiega o jego przychylność do Walerego:
„Cóż sprzeczka nasza ma się tykać mego syna?
Żeśmy innego zdania, to nie jego wina.
Porywczo losem córki nie zechcesz rozrządzić,
Raczysz wprzód zięcia poznać i zdatność osądzić,
Najbardziej młodych osób zważyć gusta, skłonności…”
Podkomorzyna rozeznawszy sytuację uznała, by Walery na razie nie
wyjawiał Staroście swojej miłości do Teresy: „Wstrzymaj się! Moglibyśmy rzecz całą zepsować;/Trzeba go ułagodzić, z wolna postępować.”
Mimo że niezbyt wierzy w powodzenie swej misji, postanawia być
rzeczniczką młodych i poprosić Starostę o zgodę na ślub córki z Walerym. Jest bardzo zasmucona sytuacją syna i wychowanicy, przeżywa
widoczny lęk Teresy przed ojcem: „Patrz, jak się lęka, jaka z swym
ojcem nieśmiałość/Przykro w swych dzieciach wzbudzić uczucia
podobne.” Sama nie stosowała takich metod: „Nie szłam nigdy przez
drogi rodzicom zwyczajne,/Co surowością ufność w dzieciach wytępiają” wraz z mężem dbała, by dzieci miały do rodziców zaufanie, by
mogły w każdej sprawie do nich się zwracać.
To u Podkomorstwa Teresa po śmierci swojej matki znalazła nie tylko
opiekę, ale też miłość. Dziewczyna czuje się dobrze w tym domu a wartości i zasady w nim pielęgnowane są dla niej wzorem postępowania:
„W tak zacnym domu
Na wygodzie, staraniu nie zbywa nikomu;
Znam go od dawna, pod ich schowana dozorem,
Wasze życie i cnoty były dla wzorem,
Czułych ich starań tkliwe zachowam wspomnienie.”
Stały rytm dnia w tym zacnym domu i jego atmosfera uległy zmianie
podczas pobytu gości, w tym „nieproszonego gościa”, jakim jest dawny
znajomy Walerego a obecnie jego rywal do ręki Teresy, Szarmancki.
Starosta, koligat Podkomorzyny jako gość jest uciążliwy, tyranizuje
wszystkich swoimi politycznymi wywodami, wieczorne spotkania przy
stole wykorzystuje do wygłaszania długich monologów nie dopuszcza232
Dom ostoja
jąc innych do głosu, ani nie pozwalając na zakończenie kolacji. Jednak
ani Podkomorzy, ani Podkomorzyna nie dają się ponieść emocjom,
zachowują się godnie i czuwają nad rozwojem wydarzeń. Nie chcą, by
spotkanie rodzinne po przyjeździe syna zdominowały utarczki i dysputy polityczne, na załatwienie czekają sprawy rodzinne dotyczące
przyszłości ich dzieci. Dlatego Podkomorzy zwraca się do Starosty, by
sprawy polityczne zostawić politykom, a zająć się sprawami rodzinnymi:
„Mówić o tym byłoby czasu próżną stratą.
Niech naród decyduje w zjazdach sejmikowych;
My tu zaś raczej mówmy o sprawach domowych.”
A Podkomorzyna uściśla: „O dzieci naszych szczęściu i postanowieniu 97.”
Starosta wówczas oznajmia im, że zdecydował, by Teresa została żoną
Szarmanckiego. Nie różnice polityczne są powodem jego decyzji, ale
dlatego że jest on majętny, czego nie można powiedzieć o Walerym. Wie,
że fortuna Podkomorzego została uszczuplona z powodu przegranego
procesu: „A jak się reszta między trzech synów podzieli./Pytam się,
państwo młodzi z czegóż by żyć mieli?”
Podobnie jak w przypadku polemik politycznych, tak i teraz Podkomorzy traktuje gościa z szacunkiem, ale też z pełnym poczuciem
osobistej godności:
„Ani mnie Waćpan wstydzisz, ani też zasmucasz,
Kiedy mierność majątku mojego wyrzucasz.
Mierny jest, lecz za męstwo przodkom mym nadany,
Nie wydarty, ani też podłością zebrany;
Z cnotą oddam go synom. Córkim jego życzył
Nie dlatego, żeby z nią syn mój krocie liczył,
Ale, żem sądził, iż z nią szczęśliwym żyć będzie.”
Jego zdaniem o wartości majątku nie świadczy wielkość, lecz źródło
i sposób zdobycia. Ich rodzinny majątek nadany przodkom za szlachetne czyny z dumą jest dziedziczony i będzie z dumą przekazywany
kolejnym pokoleniom.
Na małżeństwo Walerego z Teresą Podkomorzy wyraża zgodę nie
w celu powiększenia majątku, lecz dlatego że młodzi się kochają a on
97 postanowienie – małżeństwo
233
Rozdział VII
życzy im szczęścia. Starosta odpowiada mu bez cienia żenady: „U Waćpana maksymy w najpierwszym są względzie;/Co u mnie to pieniądze.”
Rozmowa odbywa się w obecności Walerego, który rozumie, że ojciec
bardzo stara się im pomóc, dlatego włącza się do rozmowy wykorzystując argument Starosty i oświadcza mu, że nie będzie oczekiwał posagu
żony, kocha Teresę, chce uczynić ją szczęśliwą a dla Starosty jako jej
ojca będzie starał się być dobrym synem:
„Wyrzekam się majątku, lecz żądam osoby.
Miłość, miłość cnotliwa, ta poda sposoby,
Że przy zgodzie, przy pracy i przy rządzie dbałym
Będziemy szczęśliwymi przestając na małym. (…)
Poświęcę życie moje, by jej stać się godnym,
By ci dowieść, że synem nie będę odrodnym.”
Starosta nie traci okazji, by wypomnieć Waleremu: „Jakżebym mógł
wziąć człeka takiego na zięcia,/Co w zdaniach swoich ze mną ustawicznie jest sprzeczny?”
W sukurs Waleremu przychodzi nieoczekiwanie Szarmancki, który
wszedł w towarzystwie Starościny i zwrócił się do Starosty z pytaniem
o wielkość posagu Teresy, obiecanej mu za żonę. Słowo „posag” na Gadulskiego działa piorunująco, oznajmia, że nie odda córki człowiekowi,
który udając miłość czyhał na jej majątek. Wtedy Teresa pokonując
wstyd i obawy wyznaje ojcu miłość do Walerego i mówi, że jeśli nie
odda jej za żonę temu, kogo kocha, to pójdzie do klasztoru. Starosta nie
zmienia zdania, córka ma czekać na bogatego męża, bo na pieniądze
ojca nie ma co liczyć.
Poruszony sytuacją i łzami Teresy upokarzanej przez ojca Podkomorzy powtarza deklarację syna:
„Mówiłem z samego początku,/
Że Walery się zrzeka posagu, majątku;
Zapisz go Waćpan, komu zdawać mu się będzie;
U mnie szczęście mych dzieci w najpierwszym jest względzie.”
Włącza się Podkomorzyna, chcąc ostatecznie przekonać i udobruchać Starostę; daje gwarancję, że Teresę zna i wie, że będzie dla niej
dobrą drugą matką, jest także pewna, że w małżeństwie z ich synem
będzie szczęśliwa:
„Szczęścia szukać należy w spokojnej mierności,
W tej dobranej umysłów i serca skłonności,
234
Dom ostoja
Kędy radość i troski razem się ponoszą,
Tam, gdzie cnoty domowe pierwszą są rozkoszą”.
Starosta utwierdzony, że nie poniesie uszczerbku na swoim majątku,
zgadza się wreszcie na małżeństwo córki z synem Podkomorstwa, ale
pod warunkiem: „żebyś mi nigdy ni dzieci, ni żony/Nie uczył zdań,
którymi jesteś napełniony..”. Odpowiedź Walerego zabrzmiała dyplomatycznie: „Będziem całym życiem o to się starali,/Byśmy wszyscy
łask jego godnymi się stali.”
Podkomorzyna, uprzedzając ewentualną reakcję Starosty, wykrzykuje: „O! Jakżem szczęśliwa!”, radość swą głośno wyrażają również
zakochani, będą mogli przygotowywać się do ślubu: „Nieba nas połączą,/Walery! Umartwienia dziś się nasze kończą!”, „Tereso! Szczęście
moje zaledwie pojmuję.”
Zapewne widząc swe dzieci uszczęśliwione z ulgą odetchnęli i Podkomorzy, i Podkomorzyna. To ich wspólna radość, dzięki rodzicielskiej
miłości, jaką darzyli syna oraz wychowankę, dzięki temu, że każde z nich
kierowało się zasadą: „U mnie szczęście mych dzieci w najpierwszym
jest względzie”, nie obrazili się, ani nie ugięli pod presją krytycznych
a niejednokrotnie wręcz złośliwych wypowiedzi Starosty o ich domu,
o zasadach życiowych, czy poglądach politycznych. W sposób rozważny konsekwentnie wspierali swoje dzieci w ich dążeniu do szczęścia
małżeńskiego.
Domowe cnoty pielęgnowane w tym szlacheckim domu pokonały
uprzedzenia i sarmackie przywary. Cieszyli się więc tą radosną chwilą.
Ale jakby mocnych wrażeń było mało, zobaczyli wchodzących służących,
Jakuba i Agatkę, którzy starym zwyczajem słyszeli wszystko. Lokaj
zachęcony przez Podkomorzego zwrócił się do niego z prośbą:
„Oto, gdy panicz pannę Teresę już bierze,
Niechaj nam państwo także dadzą pozwolenie,
Niechaj i ja się z moją Agatką ożenię.”
Podkomorzyna jednak pyta: „Chcesz ty go, Agatko?”, po twierdzącej
odpowiedzi dziewczyny Podkomorzy wyraża zgodę na małżeństwo,
podkreślając że darzy ich należnym szacunkiem: „Wszak wszyscy,
co w obrębie mej włości mieszkacie,/Po dzieciach pierwsze miejsce
w sercu moim macie”.
235
Rozdział VII
Na wspólną drogę życia Agatka i Jakub zostali obdarowani wolnością. Wzruszony lokaj dziękując przypomina, że jego rodzina od lat
jest związana z domem Podkomorzego, tu spotkało ich wiele dobrego
i teraz wolni, nie chcą stąd odchodzić:
„Panie dobry, łaskawy, pod rządami twoimi
My i rodzice nasi byli szczęśliwymi.
W dobrej i złej przygodzie z tobą razem wspolni,
Nie porzuciem cię nigdy, choć będziemy wolni.”
Starosta jest oburzony decyzją Podkomorzego, uznając ją za kolejny
nowomodny gest szerzący zgorszenie: „To tylko Waćpan robisz dla
drugich zgorszenie.” Natomiast Walery nie jest zaskoczony postawą
ojca. Wychowany w domu ostoi cnót wie, że ojciec oraz matka mają
szersze spojrzenie na dom i rodzinę – swoim synom wpajali cnoty
domowe: umiłowanie prawdy, honor osobisty, uczciwość, szacunek dla
człowieka i grzeczność według stanu.
Ojciec dodatkowo wprowadzał synów w obowiązki określane przez
cnoty obywatelskie. Wychowany w kręgu tych wartości Walery jako poseł
na Sejm Wielki swoją patriotyczną postawą zyskał opinię męża szlachetnego.
236
Dom ostoja
„…d y w a n m e g o z d r o w i a (…)
mały kwadracik starej, zzieleniałej włóczki (…)
tyle zostało z zielonej, żółtej i czerwonej łąki, którą rodzice
moi razem tkali i kiedyś nad łóżeczkiem moim przywiesili.
Kwadracik ten dla nikogo innego nie może mieć żadnej
wartości. A ja bym go za nic nie oddał.”
Juliusz Kaden-Bandrowski „Miasto mojej matki”
Juliusz Kaden-Bandrowski „Miastem mojej matki” 98 (1925) zaskoczył
czytelników i krytyków, znany autor powieści o problemach politycznych
i społecznych jak „Generał Barcz”, „Mateusz Bigda”, „Czarne skrzydła”
napisał książkę adresowaną do młodzieży a we wstępie wyjaśnił: „pierwsza
moja książka dla młodzieży, dla was kochani, dobrzy nasi następcy, taki
ma tytuł Miasto mojej matki (…) z wdzięków i dobroci wzniesione, przy
bezpowrotnej drodze człowieka chwalebnie budowane, nie w kamieniu,
czy też w granicie, ani w kruszcu – lecz budowane z cudownego drzewa
ludzkiej wdzięczności…(…) Ojciec – honor, siła i obrona. Gdy się człowiekiem staniesz, oddać mu będziesz mógł siłą, honorem, obroną. Ale
matce nigdy nie oddasz, dłużny już na zawsze. Bo nie masz tyle serca
dla niej, ileś z niej wziął – jak młody dąb nie odda soków z dobrej ziemi
wziętych, a które teraz krążą w jego bujnej koronie.”
Pierwszoplanową postacią utworu zbudowanego z cudownego drzewa
ludzkiej wdzięczności jest Juliusz, który przywołuje zapamiętane z dzieciństwa obrazy z życia swojej rodziny: „Chcę opowiedzieć o pierwszych
moich wspomnieniach, najpierwszych, o tym, co się pamięta, nim
się w ogóle cośkolwiek rozumie.” Zapowiadając tematykę opowieści
wyjaśnia że: opowiadać będzie o tym, co się pamięta, nim się w ogóle
cośkolwiek rozumie, mówić będzie więc dorosły, ale reakcja bohatera na
przywoływane sytuacje i zdarzenia zachowa dziecięcy punkt widzenia
i styl wypowiedzi dziecka.
Pierwszym zapamiętanym obrazem z rodzinnego domu pisarza w Rzeszowie jest widok barwnego kilimu: „– Złota lampa pod białym kloszem
wisi w środku pokoju. Nade mną za gęstą siatką łóżka wznosi się po
98 Juliusz Kaden- Bandrowski, Miasto mojej matki, Kraków 1957.
237
Rozdział VII
ścianie do góry, jakby łąka zielona, żółta i czerwona. Jest to wielki nowy
dywan włóczkowy.” Tę nowość w wystroju pokoju dziecka przygotowali
wspólnie rodzice podczas długich nocy czuwania przy chorym synku.
Chłopiec zapamiętał, że w pierwszy dzień powrotu do zdrowia obudził
się i w świetle pokojowej lampy zobaczył na ścianie obok swego łóżeczka
kolorowy kilim.
To pierwsze wspomnienie kochanego domu rodzinnego, domu-ostoi,
pisarz przywołuje po czterdziestu latach. Zachowany dywan, a właściwie mały kwadracik starej, zielonej włóczki – bo tyle zostało z zielonej
i czerwonej łąki, którą utkali jego rodzice – mężczyzna nazywa dywanem
swego zdrowia. I zwracając się do czytelnika wyznaje: „Kwadracik ten
dla nikogo innego nie może mieć żadnej wartości. A ja bym go za nic
nie oddał. Dla mnie bowiem ów wątły krzyżyk włóczki to jakby małe,
kolorowe okno”, okno do świata szczęśliwego dzieciństwa pod czułą
i mądrą opieką rodziców. Wątek i osnowę tkaniny tworzą najtkliwsze
uczucia mądrego ojca i kochającej matki.
Obraz matki Heleny to drugie wspomnienie Juliusza z dzieciństwa.
W życiu rodzinnym nastąpiła zmiana, z Rzeszowa przeprowadzili się
Bandrowscy do Krakowa. „Wiem tylko – i to jest drugie z kolei wspomnienie mego życia, żeśmy przyjechali, że stałem w jakimś podłużnym,
wysokim pokoju. Wszystkie drzwi były pootwierane, przeciąg kręcił się
w mroku. Stałem przy piecu, obok którego siedziała moja matka. Jej
rozpuszczone brunatnozłociste włosy płynęły przez plecy za kolana,
aż na podłogę.
Zawsze podczas bólu głowy rozplatała warkocze.
Na stole paliło się kilka świec, a po ciemnych pokojach chodzili tam
i z powrotem robotnicy. Chodzili ciężko, z głuchym hałasem. Kosmatymi
rękoma wnosili szafy i stoły, których zakurzone drzewo wydawało oschły
chrzęst. Potem stawali na progu, wypinali brzuchy naprzód i utkwiwszy
oczy w drżącym płomieniu świecy, mówili bardzo głośno do matki.
Podnosiła z rąk głowę i odpowiadała patrząc na nich smutnymi
oczami. (…) W pokojach wyrastały całe góry sprzętów, odwróconych
tylną ścianą, niby obcych i zawstydzonych.
Robotnicy przynieśli na pasach fortepian. Stał na środku podłogi,
jakby „garbaty duch”. Pobiegłem za nimi, żeby zobaczyć, skąd przychodzą. Już w drugim pokoju straszno mi się zrobiło. Wracałem powoli
238
Dom ostoja
pośród rozstawionych krzeseł i foteli, z całych sił patrząc do oświetlonej
jadalni, gdzie pochylona przy piecu siedziała moja matka. Nie mogłem
był zobaczyć jej twarzy, tylko szeroką strugę włosów, znad dłoni przez
oparcie spływającą żywym światłem w niepewny, szary mrok.
Lata już minęły od tego czasu, a ile razy widzę jakiś dom, do którego
szarówką wnoszą ludzie sprzęty… Powiem ci więcej, ile razy widzę
jakieś roboty wielkie i trudne… Powiem ci jeszcze więcej – ile razy
widzę wielkie i trudne roboty i sam w nich jestem i działać w nich
mam, tyle razy przypomina mi się i jakbym widział nad sobą i nad
nami wszystkimi w mroku lśniące pasmo żywego światła.”
Połyskujące w świetle świec włosy matki, siedzącej przy piecu w jadalni
i rozplatającej warkocze, we wspomnieniu syna są jak tratwa ratunkowa wyłaniająca się z ciemności wnosząca spokój i tworząca bezpieczną
przestrzeń wśród nieznanych ścian i mebli odwróconych tylną ścianą, niby
obcych i zawstydzonych. Rangę wspominanego obrazu stara się bohater
uświadomić młodym adresatom swojej opowieści w emocjonalnych,
sugestywnych zwrotach i powtórzenia: Powiem ci więcej,… Powiem ci
jeszcze więcej, bo pasmo żywego światła matczynej obecności po latach
nabrało wymiaru symbolu źródła energii duchowej, siły potrzebnej do
wykonania wielkich i trudnych zadań.
To wspomnienie potwierdza opinię bohatera, że miłość i czułość
matki to soki krążące w bujnej koronie życia dzieci. Taki był dom rodzinny
Juliusza, jego busola życiowa.
Dom dzieciństwa był miejscem przyjaznym dzięki osobom oraz
sprzętom. Fortepian, stołki w jadalni, fotele w salonie, podnóżki, kosz
na śmieci, domowy zbiornik na wodę, czy pogrzebacz służyły bezkarnie
Juliuszowi i starszemu bratu Jerzemu do zabaw dających upust ich fantazji, uczyły wrażliwości i rozwijały wyobraźnię.
„Najserdeczniejsze węzły łączyły mnie na razie ze stołkami jadalni.
Uważałem je za bardzo bliskich przyjaciół, na których jednocześnie
można jeździć bezkarnie konno.(…) Wyplatani moi przyjaciele musieli
skakać na politurowanych nogach po posadzce ile wlezie i zaprawdę,
niejeden bat wystrzępił się na ich rzeźbionych galeryjkach.
Z wielkimi fotelami salonu, krytymi morelowym pluszem, nie można
było utrzymywać tak zażyłych stosunków. Co najwyżej, gdy rodzice
239
Rozdział VII
szli do miasta, płynęliśmy na tych fotelach ze starszym bratem, który
czytał wtedy o sławnym podróżniku Stanleyu – przez dywanowy Nil
bezbrzeżny do niezbadanego źródła tej świętej rzeki, to jest do staroświeckiego kominka, zbudowanego w kącie pokoju. Krokodylami były
po drodze małe podnóżki, z których oszczepem, czyli starym pogrzebaczem, wyrywał mój brat resztki włosia, krzycząc przy tym zajadle
(…) W tym samym czasie wielkich podróży wytworzyła się osobliwie
poufała zażyłość pomiędzy mną a kadzią w korytarzu przy kuchni.
W kadzi była prawdziwa głęboka woda, odbijająca z łatwością wszystko,
co się jej pokazało, nie wyłączając języka. W kadzi było także echo.
Za rzecz prawie tak cenną jak tę starą beczkę uważaliśmy fortepian.
Wnęki zakurzonego spodu instrumentu były dla nas ciemnymi grotami, w których – aby się miały gdzie zaczajać – ustawialiśmy nasze
ołowiane dzikie zwierzęta. Wkrótce zapominaliśmy o nich i dopiero
kiedyś później, podczas mocniejszej gry zaczęły się przewracać. Matka
zerwała się od klawiatury, krzycząc: – Mysz, w fortepianie mysz! (…)
Ojciec zaczął śmiało odsuwać fortepian od ściany. Ze spodu czarnego
pudła wyleciała nie mysz,(…) cały deszcz różnych zwierząt. – Będziesz
mi tu arkę Noego robił z fortepianu?! – zawołał ojciec. Nie rozumiejąc
jeszcze, co znaczy arka, odpowiedziałem z dumą, że będę (…)”.
Najpewniej z rozbawieniem dorosły narrator przypomina scenę odkrycia przez ojca we wnętrzu fortepianu składowiska zabawek: „- Będziesz
mi tu arkę Noego robił z fortepianu?! – zawołał ojciec. Nie rozumiejąc
jeszcze, co znaczy arka, odpowiedziałem z dumą, że będę.” Odważna,
a nawet harda odpowiedź synka świadczy, że nie obawiał się gniewu ojca,
ani kary za wystraszenie matki. W jego opowieści o domu nie pojawiają
się wspomnienia krzyku czy kar cielesnych stosowanych przez rodziców
jako metody wychowawcze.
Chłopiec w przestrzeni domowej czuł się bezpiecznie a dziecięca
wyobraźnia podsuwała pomysły zabaw z tym, co było w pobliżu, na
przykład kosz na śmieci stojący obok biurka, okazał się prawdziwym
rogiem obfitości: „Wyciągaliśmy z niego stare, pomięte listy i odprasowawszy pieczołowicie, wręczaliśmy sobie poważnie, mówiąc: – List do
szanownego pana dobrodzieja. Z przetłuszczonego papieru od tytoniu
skręcaliśmy świece, które tląc się kopciły wspaniale. (…) Z ustników na
cygara robiliśmy wielkie białe kominy do „prawdziwych” lokomotyw…
240
Dom ostoja
(…) Stary kosz na śmieci był niezgłębioną kopalnią guzików, dni, świata,
listów, pudełek, spraw – i nigdy już potem tylu skarbów, na jednym
miejscu w takim wyborze zgromadzonych, nie udało mi się spotkać.”
Bohater kieruje uwagę młodych czytelników na wartość dodatkową
swoich dziecięcych zabaw: „Dlaczego teraz o tym piszę? Dlatego, by ci
przypomnieć, że nic nigdy na świecie nie może się zmarnować. Co jedni
odrzucili, drudzy ukochać mogą. Z najlichszej rzeczy wytrysnąć zdoła
czyjeś wielkie szczęście i nie można niczym gardzić, by bezwiednie nie
pomiatać marzeniami równego nam człowieka.”
Rozmowy z rodzicami, domowe spotkania towarzyskie, zabawy
z bratem pobudzały wyobraźnię małego Juliusza, tworzyły obrazy
i rodziły emocje potrzebujące odpowiedniego kształtu językowego do
ich wyrażenia. Stan ten narastał, aż pewnego dnia w życiu chłopca
pojawił się G u j s z t w a k. Tym słowem śmiesznym, głupim i bardzo
drogim Juliusz określił swój impuls twórczy.
Stało się to podczas wieczornego spotkania towarzyskiego w domu
rodziców a uzewnętrzniło słowami innymi od zwykłych, słowami
dziwacznymi. „W języku ludzi dorosłych rzecz taka nazywa się n a t
c h n i e n i e m. (…) a co ja miałem szczęście uczuć w małej piersi
na podłodze naszego salonu, przed zaoszczędzonym kawałkiem czekoladowego tortu, w cieniu morelowego krzesła. Było to w zimie,
wieczorem, podczas wizyty wielu różnych gości. Wiesz dobrze, co
znaczy, gdy mają przyjść goście. Lata się wtedy po wszystkich pokojach, otwiera się drzwi przeciągowi, wisi się przy fartuchu kucharki,
a potem w nowym ubraniu przewraca się kozły na środku miękkiego
dywanu. Nareszcie palą się wszystkie lampy, które trzeba okrążać
z daleka, a nad każdym stołem do kart mrugają cztery nowe świece.
Jest ogromna kolacja. Potem wszyscy siedzą znów w salonie i śmieją
się, i mówią, i opowiadają, aż gęsto się robi w powietrzu od światła
i miłego hałasu. Jestem przecież mały. Siedzę pod morelowym fotelem,
przede mną na dywanie leży zaoszczędzony kawałek czekoladowego
tortu, plotę warkocz z frędzli i chcę się cieszyć. Chcę mówić razem ze
starszymi. Ale nikt na mnie nie czeka, bym mówił, i nigdy nie wiem,
kiedy ci starsi śmiechem wybuchają. Z radości i osamotnienia tyle,
tyle na raz mógłbym i ja tu powiedzieć! Dalej sobie opowiadają, nie
ma w tym wszystkim dla mnie ani odrobiny miejsca. War gorących
241
Rozdział VII
chęci przepełnia mi piersi, może wnet zacznę płakać z tej samotności,
nikt nie czeka, nie rozumie, że wszystkich tak kocham!
Wtedy nagle odsunęła się wewnątrz mego ciała ukryta, cicha, niewidzialna zasuwka. Wytrysnęły spod niej od razu inne od zwykłych,
moje własne, kuse i długie, cienkie i okrągłe, dziwaczne słowa, którymi
mówiłem bardzo długo do powyginanych sprężyn starego karła. (…)
W języku ludzi dorosłych rzecz taka nazywa się n a t c h n i e n i e m.
Tworzy ono wszelką potęgę człowieka, znikome sprawy umie czynić
wiecznymi, przez tysiące lat pręży się w marmurach, nie ginie na
przedartej stronicy i sprawia, że ludzie umarli przed tysiącami lat
kierują dziś krokami małych dzieci. W moim języku nie nazywało się
to wtedy natchnieniem, lecz innym słowem. Wyznaję je ze wstydem,
tak jest śmieszne, głupie i tak mi bardzo drogie.
W moim języku nazywało się to – G u j s z t w a k i e m.
Kto to był G u j s z t w a k? Czy też co?
Gdy mi się zdawało, że coś, czego nie umiem wyrazić, a co mnie napełnia ogromną radością…. Gdy mi się zdawało, że mówię to za kogoś
stokroć ważniejszego ode mnie…. Gdy mi się zdawało, że po prostu mówię za cały świat – wtedy był G u j s z t w a k. (…) Przekonasz się kiedyś
o tym, gdy będziesz oglądał obrazy, które przez setki lat zachwycają
znawców, gdy będziesz słuchał muzyki, która z oczu najszczęśliwszych
ludzi wyciska łzy, czy też gdy będziesz podziwiał jakieś dzieła ogromne
a wiecznotrwałe. Nie stworzy tych rzeczy człowiek nigdy, by się nagle
w jego sercu nie odsunęła tajemnicza zasuwka, spod której tryskają
słowa, za cały świat mówiące.”
Bohater wyjaśnia własne określenie natchnienia: Gujsztwak w sposób
opisowy, by jego kochani, dobrzy następcy – podczas słuchania muzyki,
która wywołuje wzruszenie lub kiedy zachwycają się wybitnym dziełem
sztuki podziwianym przez kolejne pokolenia – zrozumieli, że powstały
one w twórczym natchnieniu przejawiającym się w artystycznej kreacji.
Poczucie bezpieczeństwa i doświadczana miłość rodziców pomogły
dziecku rozwinąć wrażliwość wobec świata i ludzi, co stało się źródłem
jego twórczości literackiej.
Sytuacje domowe i wydarzenia rodzinne były także okazją do wychowawczych działań wobec synka. Gdy Juliusz dostał od matki całego,
prawdziwego centa ojciec wykorzystał ten fakt: „Pierwszy to raz chyba
242
Dom ostoja
zdarza się na świecie, żeby taki mały chłopiec miał już swoje własne
pieniądze! Będziemy się musieli nad tym poważnie naradzić. Narada
odbywała się po obiedzie na bujaku. Prowadził ją wskazujący palec
ojca, rozumnie nad nosem uniesiony” Po naradzie z ojcem Juliusz
zdecydował się wrzucić centa do domowej skarbonki, w której pieniądz
„miał urosnąć”. Ojciec uczył go oszczędzania i zdobywania pieniędzy
poprzez pracę; „Ludzie mówią, że oszczędność pobudza pracę.” Pracą
chłopca było polowanie na mole. „Prowadziłem teraz po całych dniach
wielkie polowanie na mole. (…) ojciec sumiennie płacił pół centa za
dwadzieścia moli (…) mól zabity nie liczył się, o ile ktoś poważniejszy
nie poświadczył jego śmierci.”
Mimo przemyślanych metod postępowania doszło do sytuacji, gdy ojciec
spostrzegł, że popełnił błąd. Pewnego dnia Juliusz postanowił kupić od
rodziców śliczną małą tacę. Matka tłumaczyła synkowi: „nie wszystko
na świecie jest do kupienia (…). To pamiątka. Nasza pamiątka, twoich
rodziców, twego ojca i matki. (…) Nie chodzi wcale o pieniądze. Taca
jest pamiątką naszej młodości. – Ale dukat jest złoty! – Matka zaczęła
się śmiać. – Wszystko jedno, czy złoty, nie sprzedamy ci przecież tacy.
Wstydziłbyś się na pewno kupować cokolwiek od własnych rodziców..
– W takim razie – pamiętam, że gdym to mówił, szarpnęło się coś we
mnie, jakby zwierz dziki skoczył z miejsca w miejsce – w takim razie
zaczekam. Wezmę ją sobie, jak umrzecie. Matka zatrzymała bujaka.
Nikt nic nie odpowiedział.”
Nikt nic nie odpowiedział, nie było zawstydzania, ani innej natychmiastowej kary, ale nie znaczyło to, że sprawę zbagatelizowano. Najpewniej
była rozmowa rodziców, jak dalej postępować z synem, bo w dniu imienin
przy składaniu życzeń Juliusz dostał prawdziwego dukata: „Objęliśmy się
mocno, widzę tuż przed sobą dobre, kochane twarze, czuję na plecach
ramiona imieninowego uścisku. Stoję jeszcze przy stole, Aż tu ojciec
strzepuje z serwetki na obrus dukata! – To dla ciebie na imieniny – ojciec pocałował mnie w czoło – zrobisz z nim, co ci się będzie podobało.”
Chłopiec ucieszył się bardzo, długo zastanawiał się, co zrobić z dukatem, bojąc się że go zgubi, uznał, że najbezpieczniej będzie, gdy monetę
połknie i tak zrobił. Kiedy ojciec dowiedział się, co syn zrobił z dukatem
zarządził, by podano chłopcu zwykły rycynus. Juliusza posadzono na
nocniku w pokoju ojca, tam „płacząc gorzko, po dwóch godzinach –
243
Rozdział VII
z moich biednych wnętrzności wypadł nareszcie imieninowy dukat.
– „Oto koniec chciwości – rzekł ojciec – prawdziwie nędzny koniec”.
Wszystkie okna mieszkania szeroko otwarto jak po wielkim nieszczęściu. Wszyscy się ze mną znowu pogodzili i wszyscy obiecali nie mówić
nigdy więcej o dukacie.”
Karą dla chłopca był ironiczny komentarz ojca, nie było upokarzania – więcej, zapewniono go, że o dukacie nie będzie się nigdy więcej
mówić. Co nie znaczy, że sprawa została zakończona. Rodzice, widząc
negatywne skutki uczenia syna oszczędzania, podjęli decyzję – ojciec rozbił skarbonkę i oznajmił synom: ,,Za to, co pan Zimler raczył
przechowywać przez cały rok, postanowiłem zrobić nam, waszym
rodzicom, jakąś przyjemność. (…) Mianowicie postanowiliśmy odbyć
podróż. Wy będziecie przez całe lato u babci. Matka wasza, która nigdy
dotąd nie była za granicą, zobaczy szeroki świat i odetchnie trochę
innym powietrzem. – Tak, tak, mój stary durniu – kończył nasz ojciec
przemówienie, nie wiadomo czy do siebie, czy do skorup Zimlera,
kierując wesołe, choć obraźliwe słowa. – A mój cent? – krzyknąłem
stroskany. – Twój cent? No więc jak to, nie widzisz?! – Ojciec wyjął
z kupki dużą niklową monetę i podał mi ją uprzejmie. – Popatrz, co
wysiedział twój cent. Doskonała rzecz taki nikiel, choć przyznam ci
się otwarcie, że wolałem twojego dukata. Kto wie, czy jemu właśnie
nie zawdzięcza teraz Zimler swego fatalnego końca. Moglibyście sobie
podać ręce, Zimler z pewnością nie czuje się lepiej niż ty po rycynusie.”
W swoich wspomnieniach bohater nie unika sytuacji ukazujących
jego wady, czy złe zachowanie, być może robi tak, by ukazać mądrą
miłość rodziców. W jego domu nie ma awantur, czy upokarzania, jest
zdecydowana ocena postępowania – przemyślana i konsekwentna.
A słowne komentarze ojca zabarwione kpiną lub ironią, dotyczą bardziej
postępku lub zachowania się syna niż osoby delikwenta.
W sposób szczery, zachowując dziecięcy punkt widzenia opowiada
Juliusz, jak podczas zabaw, rozmów z rodzicami, uczestnicząc w sytuacjach domowych lub będąc świadkiem reakcji rodziców uczony był
hierarchii wartości, zasad postępowania, stosunku do innych osób.
Popełniał błędy, czasem zachowywał się karygodnie – ale czuł się
bezpieczny, był pod opieką czujnych, mądrych rodziców, zgodnych
w postępowaniu wobec syna.
244
Dom ostoja
W bujnej koronie życia bohatera ważne miejsce zajmuje matka – wzór
dobroci i wrażliwości. Juliusz ufał jej bezgranicznie, nawet wówczas, gdy
nie rozumiał istoty sprawy czy motywów matczynej decyzji. Z wielką czułością przywołuje sceny z jej udziałem, wśród nich tę, kiedy z dziecięcym
zdumieniem obserwował reakcje matki, gdy zginął jej złoty pierścionek.
O kradzież była podejrzewana opiekunka, którą matka zatrudniła mimo
ostrzeżeń, że dziewczyna ma opinię złodziejki. Matka zabraniała synom
powtarzać za innymi, że Marcysia jest złodziejką: „Nie wolno nigdy tak
mówić, gdy się nie wie.” Dziewczyna nie przyznawała się do kradzieży.
Kiedy jej ojciec biciem próbował wymusić przyznanie się, matka osłoniła
dziewczynę: „Wstydźcie się, nie wolno nigdy bić, powtarzała z płaczem – ja
ci, Marcysiu, wierzę.”
Dobroć i zaufanie, jakim obdarzyła opiekunkę sprawiły, że dziewczyna
po pewnym czasie sama zwróciła skradzioną rzecz: „Marcysia mi oddała
pierścionek (…) bo jej wierzyłam, bo razem z nią cierpiałam, Marcysia
dobrowolnie oddała mi obrączkę… Czy mogliśmy zrozumieć? Zamiast się
cieszyć z odzyskanej obrączki, matka nasza znów płacze. Uśmiecha się
i znów płacze, i powiada bez związku o jakiejś wąskiej ścieżce, która jak
grobla między wodą a wodą prowadzi wśród przepaści, zawsze ku pojednaniu. Byleby wierzyć ludziom i razem z nimi cierpieć. – Pamiętajcie. (…)
nie trzeba sprzeciwiać się mamie, wiemy to bardzo dobrze. Więc się nie
sprzeciwiamy, a czy pamiętać będziemy, to znowu co innego.”
Juliusz nie potrafił wówczas zrozumieć zachowania matki wobec opiekunki,
ale sercem odczuwał wagę i sens takiej postawy. A jej słowa, by „wierzyć
ludziom i razem z nimi cierpieć” odsłaniały przed nim złożoność przyczyn
ludzkich błędów a także uczyły rozwagi w ocenianiu drugiego człowieka.
Odczuwał wielką wdzięczność i postanowił zrobić matce miły prezent.
Pobiegł do sklepu, aby za zaoszczędzoną niklówkę kupić nici najlepszej
marki DMC. Gdy sprzedawca podawał mu nici, moneta wyślizgnęła się
z dłoni chłopca, potoczyła i gdzieś utknęła. Nie udało się jej odszukać. Wrócił
zasmucony do domu.
Potrzebę serca by ofiarować matce wyjątkowy prezent, zaspokoił
po latach w opowieści „Miasto mojej matki”. Ostoją dla serdecznych
wspomnień domu rodzinnego był zachowany mały kwadracik starej,
zzieleniałej włóczki – symbol miłości rodzicielskiej, dającej poczucie
wielkiego szczęścia i bezpieczeństwa życiowego.
245
Rozdział VII
„Jeśli ktoś miał dom rodzinny szlachetny,
to posiadł wielkie bogactwo duchowe,
które ułatwia mu w życiu dorosłym odróżnienie dobra od zła.”
Jan Twardowski „Autobiografia” 99
Ksiądz Jan Twardowski dzieląc się smakami swego szczęśliwego
dzieciństwa wyznał, że zawdzięcza je swoim kochanym rodzicom,
Anieli i Janowi, którzy „żyli w trudnych czasach. Przeżyli dwie wojny
światowe, w czasie których wiele stracili. Małżeństwo to było wierne
sobie do końca, a więc szczęśliwe. Bardzo się kochali i dzięki nim mogę
powiedzieć, że byłem szczęśliwym dzieckiem w szczęśliwym domu”.
Szczęśliwe dzieciństwo było podstawą całego życia autora, który
z perspektywy sędziwego wieku patrzy na swoje życie i powtarza: „Mogę
powiedzieć z wdzięcznością, że jestem szczęśliwy, także dlatego, że
miałem szczęśliwe dzieciństwo. Patrzyłem na szczęśliwe małżeństwo
rodziców. (…) I ja, i siostry byliśmy otoczeni ich miłością. A to jest najważniejsza rzecz, w jaką rodzice mogą wyposażyć dziecko. (…) Jeśli ktoś
miał dom rodzinny szlachetny, to posiadł wielkie bogactwo duchowe,
które ułatwia mu w życiu dorosłym odróżnienie dobra od zła.”
Ten rodzinny dom szlachetny znajdował się w Warszawie przy ulicy
Koszykowej, gdzie urodził się „we wtorek 1 czerwca 1915 roku, o drugiej
godzinie po południu”. Ochrzczony został 4 lipca w warszawskim kościele
pod wezwaniem Świętego Aleksandra, nadano mu imiona „Jan Jakub”.
Ksiądz Jan wyznał, że ten dzień stał się odtąd dla niego dniem łaski, bo
trzydzieści trzy lata później otrzymał święcenia kapłańskie z rąk księdza biskupa Wacława Majewskiego. „Tym samym czwarty lipca – stał
się dniem dwóch najważniejszych sakramentów w mim życiu: chrztu
świętego i kapłaństwa. Czy to nie piękne? To dla mnie dzień łaski”.
Pół roku po narodzinach syna Jan Twardowski senior na polecenie
rosyjskich władz kolejowych wyjechał na trzy lata do Rosji. Aniela
z trojgiem dzieci przeniosła się do swojej matki, a po powrocie męża
rodzina zamieszkała przy ulicy Elektoralnej 49. „Najpierw na drugim
99 Jan Twardowski, Autobiografia Myśli nie tylko o sobie. t.1 „Smak dzieciństwa 1915–1959,
t. 2. Czas coraz prędszy 1959–2006, Kraków 2007.
246
Dom ostoja
piętrze, w mieszkaniu dwupokojowym, gdzie było tak ciasno, że Halina [siostra księdza – AP] rozkładała na noc swoje łóżko tuż przy szafie
bibliotecznej. Dzięki temu po kryjomu przeczytała całego Sienkiewicza.
Potem zamieszkaliśmy w większym czteropokojowym mieszkaniu, pod
numerem ósmym na trzecim piętrze. Rodzice wynajęli je z chwilą, kiedy
wyprowadziła się stamtąd na Żoliborz rodzina Melchiora Wańkowicza.
Nigdy nie było ono własnością mojej rodziny. W tamtych czasach albo się
było właścicielem całej kamienicy, albo wynajmowało się mieszkanie.
(…) Nasze drugie mieszkanie miało cztery pokoje z kuchnią oraz wnękę
między pokojami, która wyglądała jak bardzo mały pokój przechodni.
To był mój własny świat. Miałem tam łóżko i półki z książkami. (…)
W „Autobiografii” ksiądz Twardowski wyznał, że w domu tym spędził
najszczęśliwsze lata – dzieciństwo i młodość, i zawsze wraca myślą do
swego domu rodzinnego ze wzruszeniem. „W naszym domu zachowywano wszystkie zwyczaje religijne, ale bez hołdowania bigoterii”, ksiądz
Jan wspominając wymienia: uczestniczenie rodziny w niedzielnej Mszy
świętej, przestrzeganie postu, święcenie palm w Niedzielę Palmową,
udział w Triduum Paschalnym, w Wielką Sobotę chodzenie na groby
Pańskie. Ojciec zabierał dzieci i szli do kościołów: „Odwiedzanie grobów
zaczynało się od ulicy Senatorskiej i przez Krakowskie Przedmieście –
całe Stare Miasto. (…) Na Rezurekcję chodziliśmy do różnych kościołów.
Na Pasterkę – do kościoła Świętego Karola Boromeusza, a czasem do
kościoła Sióstr Wizytek.” Po latach, świętując pięćdziesięciolecie kapłaństwa jubilat powiedział; że jest szczęśliwym księdzem. Do kapłaństwa
prowadziła droga wiary a „zaczęła się od wiary rodziców, którzy mi
ją przekazali”.
Był to również dom, gdzie dbano o patriotyczne wychowanie dzieci. „Nasz dom był typowym domem, w którym – pamiętając o latach
zaboru rosyjskiego – przede wszystkim kultywowało się język polski
i historię ojczystego kraju. (…) Zachowywaliśmy zwyczaje, pamiętaliśmy
o rocznicach narodowych, odwiedzaliśmy cmentarze. Należałem do
pokolenia dzieci wychowywanych na »Katechizmie polskiego dziecka«
Władysława Bełzy”.
Pamięć o domu rodzinnym jest dla księdza-poety niezwykle ważna.
Dom świętej pamięci – tym zwrotem Twardowski podkreśla znaczenie
247
Rozdział VII
domu w swojej drodze życiowej. Kamienica przy Elektoralnej została
całkowicie zniszczona podczas powstania, ale dzięki świętej pamięci
dom rodzinny widać choć go nie ma. Zachował o domu żywą pamięć jak
o bliskiej osobie, serdecznym towarzyszu dziecięcych zabaw, przyjacielu czasów młodości, miejscu niezapomnianych spotkań rodzinnych
i wspólnego przeżywania świąt: „W domu rodzinnym zawsze obchodziłem
imieniny. Tego dnia tradycyjnie podawano gościom kakao z dużą pianką
i faworki. (…) W rodzinach wierzących w dniu imienin przypominano
dzieje patrona solenizanta. Moim jest święty Jan Chrzciciel, którego
święto przypada 24 czerwca. (…) Jaka to radość mieć za patrona takiego
wielkiego świętego – świętego, który ręką wskazał Jezusa. (…) W moim
domu rodzinnym Wigilia zawsze była radosnym świętem. Wspólnie
z siostrami ubierałem wysoką aż do sufitu choinkę. Pod nią leżały
podarki. Ze wzruszeniem składaliśmy sobie życzenia i siadaliśmy do
stołu, przy którym zawsze czekało miejsce dla nieznajomego. Po wieczerzy – barszczu z uszkami i rybie – zawsze śpiewaliśmy kolędy, a potem
wszyscy szli na Pasterkę. Już nigdy potem nie było takich Wigilii jak
w domu rodzinnym, z matką przy stole. Zawsze będę pamiętał ostatnią
Wigilię przed powstaniem warszawskim. Zasiedliśmy do stołu całą
rodziną. Trzy siostry, rodzice i ja. Taka ostatnia wspólna wieczerza
wigilijna. W następnym roku wybuchło powstanie. Bomba trafiła w nasz
dom. Wszyscy się jakoś pogubili. Potem zostałem księdzem i spędzałem
Wigilie z innymi.”
Serdeczna atmosfera panująca w domu charakteryzowała także relacje
między rodzeństwem, siostry bardzo kochały Janka swojego jedynego
brata, który wspomina, że dlatego chyba był „za grzeczny”. Halina i Lucyna
były już pannami, najbliższa była mu młodsza Marysia, lubił się z nią
bawić i chodzić na spacery, które były okazją do zwierzania się siostrze
ze swego zdziwienia światem, na przykład: dlaczego baran skacze w górę,
a nie w bok, albo dlaczego kubek ma jedno ucho, a nie dwa, jak ludzie.
Gdy zaczął pisać wiersze, uznał, że to dziecięce zdziwienie było źródłem
jego pisarstwa. Na spacerach często towarzyszył im pies, którego dostali
od ojca. Szpic Muszka nie był zbyt mądry, ale Janek kochał go jak członka rodziny. Zajmowanie się Muszką, pomoc matce przy pielęgnowaniu
kwiatów doniczkowych stojących na parapetach, nazywanych „małym
domowym ogrodem” uczyły miłości do przyrody, ale wyjątkowym na248
Dom ostoja
uczycielem wprowadzającym chłopca w bogaty świat natury był stary
zielnik prowadzony w rodzinie: „Strzegło go kilka pokoleń – prababka,
babcia i moja mama. Suszyły i wklejały do niego rośliny. Był przechowywany troskliwie w szufladzie starej komody z wiśniowego drewna.
(…) Zielnik nazywano »herbarium«. Po łacinie »herba« znaczy trawa,
zioło.” Nazwy ziół i traw opisywane były po łacinie więc herbarium było
także pierwszym nauczycielem łaciny. Zielnik podzielił losy domu, zaginął w powstaniu, ale pamięć o nim zachowała się, podobnie jak pamięć
o domu, w wierszach. Przyroda bowiem jest ważnym bohaterem liryków
ks. Jana Twardowskiego, wiele w nich nazw roślin, kwiatów i drzew
odtworzonych w pamięci z domowego herbarium. Miłość do przyrody,
wpajaną w domu rodzinnym, ksiądz Twardowski wyraził także wybierając na swój symbol poetycki biedronkę; „Święty Janie od Krzyża (…)
rzuć mi malwę i nazwij Janem od Biedronki” („Modlitwa do świętego
Jana od Krzyża”), pragnął „być biedronką co uklękła w słońcu/bez adresu imienia nazwiska” („Do albumu”). Z domu wyniósł przekonanie, że
świat przyrody jest bardzo bliski człowiekowi a także Bogu. Przyroda
uczy człowieka podziwu nad światem: „Wiara pochodzi ze zdziwienia
światem. Potem przychodzi Bóg.”
Autor „Autobiografii” podkreśla, że o bezpieczeństwo i pomyślność
dla domu, o szczęśliwe życie dla swoich dzieci wspólnie troszczyli się
rodzice – Jan i Aniela. Ojciec księdza był cenionym specjalistą budowy
parowozów, świadczą o tym pełnione funkcje: zawiadowca warsztatów
parowozowych Warszawa Główna, kierownik Działu Napraw Wagonów
Osobowych, radca w Ministerstwie Komunikacji. Syn mówi o ojcu z wielkim szacunkiem jako o człowieku niesłychanie szlachetnym i bardzo
religijnym. Mimo licznych wyjazdów związanych z obowiązkami zawodowymi ojciec wiele czasu poświęcał dzieciom. Pokazywał im zabytki,
prowadził do różnych ciekawych historycznie miejsc w Warszawie,
był pierwszym przewodnikiem syna po Powązkach, zatrzymując się
przy kolejnych nagrobkach powtarzał mu, że Powązki uczą kontaktów
z dawnymi ludźmi.
Jan Twardowski bardzo chciał, by syn kontynuował rodzinną tradycję
i został inżynierem, Janek miał zainteresowania humanistyczne, ale pod
wpływem ojca poszedł do klasy matematyczno-przyrodniczej Gimnazjum
im. Tadeusza Czackiego. W szkole średniej zaczął pisać wiersze; trochę
249
Rozdział VII
się tego wstydził, bo odsłaniał się wyjawiając w nich swoje osobiste
poglądy, co narażało go na drwiny ze strony kolegów.
Był także inny powód rozterek wywołanych pierwszymi próbami literackimi, ich ślad jest w „Autobiografii”: „Obawiam się, że swoimi wierszami
byłem mojemu ojcu obcy, bo daleki od myśli technicznej. Może nawet
miał do mnie cichy żal, że nie idę w jego ślady. Jako uczeń ósmej klasy
Gimnazjum Czackiego napisałem nawet o tym w 1934 roku w „Kuźni
Młodych”, w rubryce „Rozmawiamy o poezji” (…) „Kiedy mruczałem pod
nosem jeden z ostatnich swoich wierszy, ojciec mój słuchał długo, potem
na palcach przeszedł do drugiego pokoju i kładąc palec na ustach, rzekł
do matki mojej: »Pss, pss. Anielciu kochana, zdaje mi się, że za mało nam
było pożyczki narodowej, jeszcze nam syn pierworodny zwariował«.
Ile jest w tym fantazji gimnazjalisty i jego moralnych skrupułów, a ile
relacji domowej sytuacji trudno powiedzieć. Pewne jest – ojciec pogodził
się z tym, że syn nie będzie inżynierem, nie przekonywał go i nie wywierał
nacisku. Po maturze Janek wybrał studia filologiczne. I pisał wiersze – jako
student, kleryk i później ksiądz, który powtarzał z nadzieją: „Myślę, że
Panu Bogu nie przeszkadza, że ksiądz pisze wiersze”. A pytany, czym dla
niego jest pisanie wierszy, odpowiadał: „Pisanie wierszy jest grzechem
pięknym”.
Po latach dostrzegł, że poprzez wiersze dotarł do pewnych osób, do
których z pewnością nigdy w życiu by nie trafił: „To wielka łaska dla
mnie. Uważam to za moją nową ewangelizację. Bóg się takim niezdarnym księdzem posłużył. Bo czym są wiersze? Głoszeniem Ewangelii
w nieco inny sposób – poprzez własne przeżycia, wzruszenia, uczucia,
a nie powtarzanie stereotypów. Może wydawać się śmieszne, że Bóg się
literaturą posłużył”.
W domu rodzinnym oboje rodzice wszczepiali dzieciom miłość do
literatury i obdarowali je radością wspólnego poznawania bohaterów
literackich, którzy stawali się przyjaciółmi z dziecięcych lat ważnymi
w całym życiu. „W naszym domu zawsze było wiele książek własnych
lub wypożyczonych z pobliskiej biblioteki. (…) Mamusia, chociaż stale
była zajęta prowadzeniem domu, zawsze znalazła czas na czytanie nam
książek. Sama bardzo lubiła wiersze. Lubiłem, kiedy czytała, bo umiała
doskonale przekazywać uczucia. Czytał nam także przed spaniem ojciec:
Trylogię, II część Dziadów, Dewajtis.”
250
Dom ostoja
Z fascynacją do pozazdroszczenia Twardowski przywołuje ulubione
lektury, katalog ich jest imponujący. Są to utwory poznawane w dzieciństwie i wczesnej młodości, a autor wraca do nich z sentymentem
w późnym wieku. Warto wymienić choćby niektóre; ulubioną lekturą
w dzieciństwie były baśnie Andersena. Po latach ksiądz Jan stwierdził,
że gdyby nie wiara Andersena, to widząc niesprawiedliwość, doszedłby
do pesymizmu Kierkegaarda czy Sartre’a. Szkoda, że „niewiele się pisze
o Andersenie chrześcijaninie, nie mówi się o jego miłości do przyrody”.
Wśród lektur wieku chłopięcego szczególne miejsce zajmował „Tajemniczy ogród” Frances Elizy Burnett. Fascynowały Janka książki
Marii Konopnickiej, lubił „Alicję w krainie czarów” Lewisa Carrolla,
zaczytywał się „Odyseją”. Wspomina dalej: „Z pisarzy późniejszych cenię
do dziś Brzechwę i Tuwima (…). Potem rzuciłem się na Żeromskiego,
uwielbiałem jego Wierną rzekę, Popioły (…). Przepadałem, oczywiście,
za Sienkiewiczem (…). Zawsze bliski był mi Prus: Kamizelka, Katarynka,
Grzechy dzieciństwa (…). Zaczytywałem się Chłopami Reymonta. (…)
Poza tym umiałem na pamięć Godzinę myśli Juliusza Słowackiego.
Pozostałem jej wierny; pracę magisterską, wiele lat później, pisałem
właśnie o tym poemacie. (…) Lubiłem Mickiewicza. Za mało powiedziane.
Był dla mnie jak chleb. (…) Tacy pisarze jak Mickiewicz, jak Sienkiewicz
ocalali naszą narodową świadomość. (…) Moja młodość przypadła na
lata, kiedy w poezji polskiej bardzo wiele się działo. Przede wszystkim
niezwykle popularni byli skamandryci. Lubiłem poezję Jana Lechonia.
Karmazynowy poemat wyrastał z ducha Słowackiego. (…) Potem odkryłem wiersze Józefa Czechowicza (…)”.
Sercem domu-ostoi była matka łagodna i nieubłagana, wspominana po
latach przez syna z wielką miłością: „Moja matka, Aniela z Konderskich
jest najbardziej wzruszającym wspomnieniem mego życia. (…) Była to
kobieta mądra, bardzo kulturalna, pobożna i bardzo piękna. (…) Bardzo
byłem z nią związany.”
Matka była wzorem postępowania dla swoich dzieci i taka pozostała we
wspomnieniach: „Mama, oprócz wielu zalet, miała dwie zasadnicze: była
świetną gospodynią, nie robiła nigdy długów, (…) miała zaletę bardzo u kobiet rzadko spotykaną: całkowitą dyskrecję. (…) Nasz szacunek do matki
wyrażał się tym, że zwracaliśmy się do niej: „Proszę mamusi”, nigdy na „ty”.
251
Rozdział VII
Syn-kapłan matce zawdzięcza umiejętność modlenia się już od
najmłodszych lat: „Można powiedzieć, że z piersi matki wyssałem
modlitwę do Anioła Stróża, najwcześniejszą modlitwę dziecka, które
nie umie jeszcze ani Ojcze nasz, ani Zdrowaś Maryjo, ale już powtarza
„Aniele Boży, Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we
dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy. Strzeż duszy, ciała mego
i zaprowadź do żywota wiecznego. Amen.” Do aniołów modlę się od
dzieciństwa, doznaję ich opieki, pozostaję wierny modlitwie dziecka.
(…) Wiarę na pewno wyniosłem z domu. (…) Kiedy modliłem się jako
dziecko, nie miałem świadomości, czy jestem wierzący. Powiedziała mi
matka: „Jest Ktoś niewidzialny, najpotężniejszy i nazywa się Bogiem.
(…) Nikt jak matka nie potrafi nauczyć wiary. (…) Ona życiem swoim
świadczyła o wierze. (…) Ona pierwsza uczyła mnie znaku krzyża.
(…) Komenderowała: »Na lewo, na prawo. Dotykaj czoła, a nie nosa.
Serca, a nie blaszanego guzika. Ramion, a nie szelek«. (…) Matka był
obecna w najważniejszych momentach mojego życia. Była ze mną
w dniu, gdy zostałem księdzem. (…) Nie jadłem obiadu ze wzruszenia,
choć podano mi zsiadłe mleko z kartoflami, nie mogłem się nawet
przeżegnać, bo trzymałem stale w rękach pół tysiąca obrazków do
rozdawania. Wtedy sama mamusia mnie przeżegnała” W imię Ojca
i Syna, i Ducha Świętego”.
Nauki matki przejął na całe życie, wypełniał i dawał świadectwo
ich niezmiennej wartości. Mówiła mu dawniej matka „Im więcej
dajesz, tym więcej będziesz otrzymywał”, dlatego potem rozdawał
swoje honoraria autorskie i bardzo często tak było, że kiedy komuś
coś dał – od kogoś innego dostawał więcej.
Obecny przy śmierci matki otrzymał od niej ostatnią naukę: utwierdzenie w wierze. „Byłem przy śmierci swojej matki. Były wszystkie
dzieci. Czworo. Cała kochająca rodzina, a ona zupełnie obojętniała.
Już wzywał ją inny świat. Coś większego niż miłość, niż macierzyństwo. Tak to rozumiem i to jest moje przekonanie, które utwierdza
mnie w wierze. Miłość – tajemnica, która była przed nami. Zostanie
i po nas. (…) Jak i po śmierci mojego ojca100 – doświadczyłem, że nikt
nie umiera zupełnie. Idzie do Pana Boga; my tylko grzebiemy zwłoki,
to, co się zwlokło z jego ducha.”
100 Jan Twardowski, ojciec księdza Jana zmarł we wrześniu 1945 roku
252
Dom ostoja
Matka Jana Twardowskiego, Aniela, zmarła w grudniu 1971 roku:
„mamusi włożyłem do ręki po śmierci mój prymicyjny obrazek… Ma
w trumnie prymicyjny obrazek syna.” Ten pożegnalny gest można
odczytać jako wyraz wdzięczności matce za swoją drogę kapłańską,
która miała początek w dziecinnej modlitwie, w matczynej nauce
czynienia znaku krzyża i za jej świadectwo wiary w całym życiu.
W bogatym zbiorze wspomnień w „Autobiografii” często przywoływane
są sytuacje z matką: „Przed świętami, a i w czasie świąt, nieodmiennie
była najbardziej zapracowaną osobą w całym domu, czyli najmniej
korzystała ze świątecznych dni. Zapamiętałem rozmowy, które prowadziliśmy wtedy przy stole. Mówiliśmy o tym, kim zostaniemy w życiu,
snuliśmy plany na przyszłość. Pewnego razu, przysłuchując się naszym
wywodom, powiedziała: „A ja tylko matką zostanę.”
Syna wzruszyła odpowiedź matki, która zapewne z dumą przysłuchiwała się życiowym planom swoich dzieci i w każdym z nich widziała
kogoś, kim może być w przyszłości. A sens swego życia widziała w macierzyństwie, w nim się spełniała. Rozmowę tę umieścił Twardowski
w zbiorze opowiadań pt. „Zeszyt w kratkę zadedykowanym matce”.
W „Smakach dzieciństwa” a także w tomie drugim wspomnień
zatytułowanym „Czas coraz prędszy” ksiądz Twardowski powraca
serdeczną pamięcią do swojego domu rodzinnego, który wyposażył
go w podstawowe zasady przestrzegane w całym życiu. Z czułością
przywołuje wzruszające i humorystyczne obrazy życia rodzinnego,
postacie matki, ojca, sióstr, fotografie, listy, książki, przypomina
sobie zabawy i choroby z dzieciństwa, a także modny ubiór rodziców:
Mamusia, pamiętam, dopinała gorset. Jakież to było niezdrowe, ale
należało do dobrego tonu – wcięta jak osa. Czegóż to kobiety nie robiły
dla mody. Ojciec nosił surdut. Na przyjęcia ubierał się w biały żakiet.
Wyglądał jak pajac, ale kiedyś to był krzyk mody. Krótkie, małe nogi
w stosunku do całej sylwetki. Wysoki – nieproporcjonalny”.
Wzruszony opowiada o pierwszym obrazku świętym pokazanym mu
przez matkę, na którym był Anioł Stróż, pamięta obrazek na pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej, który „spłonął z całą Warszawą. Był
na nim Jezus z uczniami przy wielkanocnym stole w Wieczerniku.”
Wspominając powtarza z zadziwieniem: „Jak Bóg był dla mnie łaskawy”, albo zwraca się z prośbą: „Powróć mi, Panie, z dawnych lat (…)/
253
Rozdział VII
umarłego ojca list,/sweter od siostry, matki serce/Kochanowskiego
przekład psalmów/spalony z Wilczą w czas powstania(…)/i jeszcze
jeden jakiś dzień/z dzieciństwa mego na ślizgawce” („Kochanowskiego
przekład psalmów”). Żartuje, że po latach czasem tęskni nawet do
dziecinnych chorób, jak świnka czy koklusz, dlatego że przechodził je
pod troskliwą opieką matki i współczujących mu sióstr, w szczęśliwym
domu którego już nie ma.
Dom rodzinny przy Elektoralnej został zniszczony podczas powstania. Z całego wyposażenia ocalał „stary sekretarzyk z ukrytymi
szufladkami, (…) stolik na lirach w stylu biedermeier, lampa z abażurem i trochę zdjęć, które uratowała babcia”. Drogie sercu pamiątki
z domu rodzinnego miał ksiądz Twardowski w swoim mieszkaniu,
które mieściło się w kapelanii przy klasztorze Sióstr Wizytek. Było
tam także wiele pamiątek otrzymywanych od ludzi lub wynajdywanych
przez księdza. Gromadził podarki od przyjaciół i od dzieci, podziwiał
ich piękno i zachęcał, by pokochać swoje pamiątki i upominki, bo
są wspomnieniem naszych przeżyć i uczuć, dzięki czemu martwe
przedmioty stają się żywe.
Na widocznym miejscu w mieszkaniu księdza zawsze stał portret
matki namalowany ze zdjęcia przedślubnego, a jej poetycki portret
zawarł w wierszu „Takie proste”: „Matka moja tak święta że tylko
przez skromność/w naszym domu rodzinnym nie robiła cudów/
odeszła – czuwa niewidzialna/to przecież takie proste wątpliwości
nie ma/wiadomo miłość na śmierć nie umiera/zostać niewidocznym
nie szkodzi nikomu (…)”.
Twardowski był przekonany, że bliscy którzy odeszli, wiedzą, że
szukamy z nimi kontaktu i że te dwa światy: żywych i umarłych,
przenikają się wzajemnie i oddziałują na siebie. To, co było kiedyś
widziane i doświadczane, teraz gdy minęło, kieruje nasze myśli do
świata niewidzialnego i niepoznawalnego.
W dziewięćdziesiątą rocznicę urodzin ksiądz Jan Twardowski
świadomy, że dojrzewa do spotkania z Bogiem, wyznał że „wzrusza
go i porusza”, iż ma tak wielu przyjaciół, co przyjmuje jako łaskę
Bożą, bo wszystko było dane z góry. Powołanie do kapłaństwa nazwał
cudem zaufania Boga, bo nie można powołać się samemu. „Ja sam
254
Dom ostoja
nie wybrałbym sobie takiej drogi. Ale Pan Bóg mnie wybrał. Jakie
to szczęście być kapłanem! Zrozpaczonym ludziom głosić nadzieję.
Ludzi rozgrzeszać, uwalniać od skrupułów. Czyż może być coś piękniejszego? (…) Ja żyję w dwóch światach: jeden to ten realny, okropny,
pełen zamachów, wojen, terroru, i drugi – świat ludzkich zwierzeń,
spowiedzi, tęsknoty za Bogiem, za miłością. Oba są prawdziwe, a dla
mnie ważniejszy jest ten drugi. Poznaję zło i dobro i najważniejszy
dla mnie wniosek, że dobra jest więcej i że ono utrzymuje byt wszystkiego, bo inaczej nie byłoby od dawna odrobiny życia na tej ziemi.”
Dom rodzinny szlachetny księdza Jana Twardowskiego ożywiony
wspomnieniami po kilkudziesięciu latach ma wymiar charyzmatu
miejsca. Dom w sposób decydujący wpłynął na życiowe wybory autora
„Autobiografii”, wyposażył w wielkie bogactwo duchowe, które nie
tylko ułatwiało odróżnianie dobra od zła, ale też pomogło uświadomić
sobie, że dobra jest więcej i że ono utrzymuje byt wszystkiego.
255
Rozdział VII
„Musimy razem usiąść i odpomnieć, ile się da.
To przecież nasza wspólna historia”
Anna Janko „Mała Zagłada” 101
Wspólna historia matki i córki ma swój początek pod datą: „wtorek,
pierwszy dzień czerwca 1943 roku, około piątej rano, w Sochach, trzy
kilometry od Zwierzyńca, dziewiętnaście od Biłgoraja, dwadzieścia
siedem od Zamościa, osiemdziesiąt od Lublina, dwieście trzydzieści od
Warszawy, sześćset dziewięćdziesiąt osiem od Berlina, w prostej linii.
Od słońca osiem minut świetlnych”.
Słońce oświetlało dolinę, w której leżała wioska Sochy „osiemdziesiąt
osiem domów, większość pod strzechą. Dwa czy trzy murowane. I ten
jeden jedyny, kryty darnicą, drewniany, lecz podmurowany” nowo
pobudowany dom Józefy i Władysława Ferenców „numer pięćdziesiąty
siódmy, po północnej stronie drogi”. Nagle gospodarze Soch zobaczyli
„na zboczach od północy i od południa i na krańcach drogi ze wschodu
i z zachodu” niemieckich żołnierzy, rozległy się strzały i zaczęły się palić
zabudowania.
W ciągu paru godzin „Niemcy spalili i zbombardowali wszystko,
mieszkańców rozstrzelali, została garstka ludzi, trochę oniemiałych
z przerażenia dzieci… (…) zabito w sumie czterdzieścioro pięcioro dzieci,
a ile przeżyło, toby trzeba policzyć… Ilu w ogóle mieszkańców zginęło,
nie wiadomo do dziś. Stu osiemdziesięciu siedmiu? Dwustu? Więcej?
Znalazłam informację i o trzystu. Kto miał policzyć tych zabitych tam
na miejscu, skoro prawie wszyscy nie żyli…”.
Opowiada córka Teresy Ferenc, autorka „Małej Zagłady”, „– Twoi
rodzice mówili do ciebie „Reniu”. Ładnie. Terenia-Renia. Ty Renia, ja
Ania.” Ania „w filmie życia” swojej matki jest narratorką. Już jako osoba
dorosła przekonała matkę, że teraz muszą razem usiąść i porozmawiać
o tragicznym dniu 1 czerwca 1943 roku: „Wstawaj, Renia, ubierz dzieci –
słyszysz słowa swojej mamy skierowane do ciebie – musimy wychodzić,
Niemcy są we wsi – słyszysz – palą domy, zabierają ludzi. (…) pamiętasz,
jak twoja mama zdejmuje ze ściany obraz świętej, (tej, co broni przed
ogniem) i błogosławi was tym obrazem?
101 Anna Janko, Mała Zagłada, Kraków 2015.
256
Dom ostoja
- Znak krzyża tym obrazem robi. Pamiętam.
- Potem zostawia ten obraz, a was zabiera. Wychodzicie we czworo.
Przez sklepik, bo przez sklepik się wychodziło z domu na podwórko.
Słychać strzały i krzyki. Czuć dym.(…)
- Ile mieliście czasu w Sochach? Kwadrans? Ze dwadzieścia minut?
W niektórych wsiach bywało, że tylko pięć. W pięć minut ludzie musieli
się ubrać, złapać coś do jedzenia w tobołek, poduszeczkę dla dziecka,
różaniec, i już wychodzić, bo jak nie, to naziści drzwi zatrzasną i spalą
razem z domem.
- Jacy naziści!
- Dobrze, mamo, nie będę mówiła: „naziści”, wiem, nikt tam nie znał
tego słowa, mówiło się „Niemcy”, i każdy wiedział, co to oznacza.. To
było imię strachu. U was w Sochach nie dali wam czasu w ogóle, bo do
niczego nie był wam potrzebny. Nie było co do was żadnego planu poza
zabijaniem. Nikt nie brał z waszych rąk dokumentów, tym razem donikąd
nie wysiedlano, a do śmierci tożsamość nie jest potrzebna.
Gdy byłam mała, nieraz sobie wyobrażałam, że jestem tobą, Renią,
i wychodzę tamtego ranka z domu razem z mamą i młodszym rodzeństwem. Wszyscy ludzie we wsi robią to samo (…) . A ty ten niebieski
fartuch rozścielasz na trawie!
Chociaż opowiadałaś mi to dziesiątki lat temu, nie mogę tego obrazu
zapomnieć do dziś. Ile razy rozkładam jakiś koc, prześcieradło, cokolwiek, zawsze na ułamek sekundy w tym geście jestem z tobą, z tamtym
fartuchem opadającym na ziemię….
- To był fartuch taty do pracy w sklepie, dlaczego zabrałam ten fartuch,
nie wiem. Bo rosa na trawie i sukienka się zmoczy? (…) rozkładam go na
trawie obok ścieżki. Niebieskie na zielonym… I siadam na tym fartuchu.
Nie, nie siadam, kładę się. Tak jakoś półleżąco siedzę i się rozglądam.
Idzie żołnierz z płonącym wiechciem słomy, przykłada go dachu domu
obok. (…) Tata pyta innego żołnierza, który stoi z karabinem przy płocie,
czy może wrócić do domu po pieniądze. Ten kiwa głową, że tak. (…) Tata
do mamy mówi głośno: „Pójdziemy do nich (czyli na drugą stronę drogi,
do braci i dziadka), tylko wezmę puszkę. To co będą robić ze wszystkimi
(Niemcy), to zrobią i z nami.” W puszce był utarg. W naszym domu był
sklep. Dach domu kowalów pokrywa się prędkimi płomieniami, bo jest ze
słomy. Nasz jest dranicowy, jeszcze się nie pali. To ta święta z obrazu go
pilnuje. I wtedy mama moja mówi: „Chyba tata nie żyje, bo upadł”. Patrzę,
257
Rozdział VII
leży na ścieżce. Odszedł od płotu najwyżej pięć kroków. „A może on się
tylko położył”, odpowiadam, bo przecież i tak mogło być. (…) I już podchodzą
Niemcy (…) Jakby nie mieli twarzy. Pamiętam za to bardzo wyraźnie, jak
jeden z tych żołnierzy mierzy z karabinu do mamy, która stoi po drugiej
stronie ścieżki przy samym zbożu, z moją siostrą na rękach. I ten żołnierz,
zanim jeszcze nogi się pod mamą ugięły, przesuwa lufę na dziecko.
A wtedy ten drugi…. A wtedy ten drugi mu tę lufę w dół pchnął. Tylko
ten gest mam w pamięci, strzałów nie, jakby dźwięku żadnego nie było.
Matka się osuwa i karabin się osuwa, i strzela w ziemię. A my z bratem na
tym fartuchu dwa metry dalej. To wszystko tak było bliziutko, my wszyscy
na kilku metrach, ale nam się wydawało, jakby na rozległym pustym placu….(….) Strasznie cicho było. Jakby wszystko nagle przestało się dziać. Nie
widzę mamy, choć wiem, że leży tuż-tuż. Nie pamiętam, jak leży. Wstaję
i wtedy czuję, jakby wielka lodowa kropla przeleciała przeze mnie w środku,
i odtąd jestem kimś całkiem innym. Biorę za ręce brata i siostrę i idziemy
ścieżką do drogi. Mijamy tatę. Leży na plecach i ma z prawej strony marynarki dziurkę, tam gdzie wleciała kula. I zobaczyłam, że grdyka mu się
poruszyła, jakby przełknął ślinę.(…)
- I szłam dalej. Nie zatrzymaliśmy się przy tacie, nie umiałam tam
przystanąć. Musiałam iść, krok, za krokiem, i to był taki sam mus jak
wtedy, gdy się człowiek nie może z miejsca ruszyć, bo jest skamieniały.
W tym skamienieniu szłam z dziećmi i w głowie miałam jedno zdanie:
jesteśmy sierotami.”
Dziewięcioletnia Renia, siedząc razem z bratem na fartuchu rozłożonym
na trawie, widzi, co się dzieje tuż obok i wokoło nich; widzi, jak żołnierz
płonącym wiechciem słomy podpala dach pobliskiego domu, widzi kule
zapalające, którymi strzelają Niemcy i palące się domy sąsiadów, widzi upadających dokoła niej ludzi, widzi ojca, który rozmawia z żołnierzem i nagle
pada na ścieżkę. Słyszy, jak matka krzyczy, że tata nie żyje. Widzi Niemców,
ale są dla niej „jakby bez twarzy”, dokładnie jednak zapamiętuje ruchy
ich rąk; jeden strzałem w usta zabija mamę i celuje karabinem w Kropkę
trzymaną na rękach, widzi jak inny z żołnierzy pchnął lufę karabinu i kula
trafiła w ziemię.
Na widok osuwającej się na ziemię mamy dziewczynka wstaje, bierze
za rękę Kropkę i Jasia, i idzie… Na ścieżce przechodzi obok śmiertelnie
postrzelonego ojca, zapamiętuje ostatni jego obraz.
258
Dom ostoja
Renia jest już kimś innym niż po obudzeniu się tego ranka. Ma świadomość,
że są sierotami. W naturalnym odruchu przejmuje rolę matki nad młodszym
rodzeństwem; trzyletnią Krysią, nazywaną Kropką i pięcioletnim Jasiem.
Tragiczne wydarzenia, które rozegrały się w ciągu paru godzin, zaciążyły
boleśnie na jej dzieciństwie, młodości i dorosłym życiu. „Ile pamięta dziecko
z wojny? Trzyletnie – jak Kropka, twoja siostra – nic. (…) Pięcioletnie – jak
brat Jaś – pozostaje z kilkunastoma obrazami (…) Dziewięcioletnie, jak ty,
jest już w pełni dojrzałe do tragedii, dźwiga księgę wojny, księgę, w której
słowo „koniec” znajduje się na pierwszej stronie.”
Śmierć rodziców, spalenie wsi, przechodzenie obok zabitych dorosłych
i dzieci – wydarzenia, których Renia była świadkiem, echem wracały do
niej przez kolejne lata i miały wpływ nie tylko na jej życie, co wyjawiła córka
w szczerej rozmowie z matką: „Pamiętam tamten dzień, bo twoje koszmarne
sny dostawały się do mojego krwiobiegu przez pępowinę, gdy jeszcze tkwiłam w brzuchu. (…) gdy miałaś dziewięć lat i wzięłaś udział w apokalipsie.
Wzięłaś udział w apokalipsie świadoma i przytomna, bo w tym wieku jest
się już wystarczająco dojrzałym do tragedii.”.
Nikt nie pomógł osieroconej dziewczynce psychicznie, nikt z nią nie rozmawiał o tym, co się stało w Sochach, to był temat tabu. Dzieci bez obojga
rodziców umieszczano w domu dziecka, Renia była w trzech placówkach
kolejno.
Trudne lata sieroctwa, tułaczka po domach dziecka sprawiły, że głęboki
uraz psychiczny pozostał i był przeszkodą utrudniającą życie i Teresie, i jej
córce. „Gdy dostałaś od Boga nowy dom, miałaś dwadzieścia dwa lata, ale
tak naprawdę wciąż dziewięć. Można by to zapisywać z kreską ułamkową
czy ukośnikiem, jakoś tak: 22/9. (…) Mijające lata sprowadzały się do tego
mianownika o wartości dziewięć. To co nad kreską było zmienne, reagowało
na kalendarz, kolejne wydarzenia, bieżące emocje. To co pod kreską, trwało
niezmienione. (…) Miałam przez to wszystko jakby dwie matki. Pierwszą:
dorosłą kobietę, za którą tęskniłam, gdy wychodziła do sklepu, której się
bałam, gdy wpadała w gniew, z której byłam dumna, bo nikt nie miał ładniejszej pani za matkę na całym podwórku. I drugą mamę miałam: małą
dziewczynkę, której na wojnie zginęli rodzice, wciąż przerażoną i samotną,
która kiedyś cierpiała głód i musiała pracować u złej ciotki, takiej, co biła
i kazała nosić wiadra z wodą pod górę. Dla niej pójście po wojnie do domu
259
Rozdział VII
dziecka było, o paradoksie, największym szczęściem. To właśnie ta mama
dziewczynka nieraz kładła się na tapczanie w dzień i płakała nie wiadomo
dlaczego. (…) Moja mała mama, nieraz tak o tobie myślałam. Bywałam matką
swej matki. Często czułam, że wymagasz szczególnej opieki. Pamiętasz,
jak odgrażałam się, że kiedy dorosnę, to znajdę tę złą ciotkę, która kazała
ci nosić wiadra z wodą pod górę, znajdę ją i podpalę na niej spódnicę?
Bardziej niż ty nienawidziłam Niemców, czułam gotowość do walki. (…)
Obiecywałam, że kiedyś napiszę książkę pod tytułem Nasza mama sierotka, żeby wszystkie dzieci się dowiedziały. (…) Przyklękałam przy łóżku tuż
obok twojej mokrej twarzy, która wydawała mi się nagle o wiele większa,
i głaskałam cię niezgrabnie po włosach, mówiłam: „No, nie płacz, już nie
płacz”, żałując, że nie jesteś lalką, o ileż byłoby łatwiej z lalką! Mama była
żywa, ale jakaś obca, jej łzy niepojęte i gęste jak rtęć. I ciężkie. Łzy matki
są dla dziecka zbyt ciężkie.”
Teresa swoją emocjonalną próżnię starała się „wymieść z duszy” malując
lub pisząc wiersze. Trzydzieści pięć lat po zagładzie rodzinnej wsi i po tragicznej utracie rodziców napisała wiersze o matce a w jednym z nich siebie
nazwała tą, która nie ocalała: „Ja, której wciąż od nowa rodzi się ojciec, matka
i esesman, której powstają wsie, żeby się wreszcie dopalić, ja prowadzona
na rzeź przez trzydzieści trzy lata – która nie ocalałam – Przychodzę, żeby
nic nie powiedzieć o zabitym płaczu, o gardle w powrozach…”.
Anna ten stan „nieocalenia” matki ujęła tak: „Mordercy z Soch nie zostali
ukarani, nie było zadośćuczynienia, więc napisałaś w wierszu: „nie ocalałam”. Bo między ocaleniem a śmiercią są różne stany pośrednie. Żyjesz
w jednym z nich.”
Żyjąc w stanie pośrednim, latami znaczonymi zmianą miejsc zamieszkania,
bo nigdzie nie mogła znaleźć miejsca dla siebie i swojej rodziny, w drodze
licznych przeprowadzek Teresa dotarła do miejsca, którego położenie i wydarzenia w czasie drugiej wojny światowej przypominały rodzinną wieś Sochy.
Było to sopockie osiedle zbudowane w dolinie, w miejscu dawnej wsi: z okien
mieszkania widoczny był las na wzgórzu, skąd podczas wojny gościńcem od
strony Sopotu nadjechali Niemcy. „Dopiero tu się poczułam znów jak u siebie
w domu. W tylu miejscach mieszkaliśmy i dopiero tu znalazłam jaki taki
spokój.” Dorosła Renia po latach znalazła sprzyjające warunki dla siebie,
znów poczuła się pewnie, „jak u siebie w domu”. Odzyskała swoją ostoję.
260
Dom ostoja
Anna, jej dorosła córka, także potrzebuje miejsca, które dawałoby jej
poczucie więzi z przodkami, było oparciem życiowym, ostoją. Dlatego chce
odpomnieć dom rodzinny matki i ożywić wspomnieniami tamten odebrany
im czas. Pragnie poznać rodzinną historię, odtworzyć obraz domu dziadków,
wyobrazić sobie ich postacie, dowiedzieć się, jacy byli, co po nich dziedziczy.
Nie chce już dłużej tkwić w powrozie historii, która przez dziesiątki lat zaciemniała jej obraz świata, rodziła obawy przed wojną, była źródłem lęków
przed życiem.
Prosi więc matkę, by chciała z nią rozmawiać o tamtych wydarzeniach,
aby stanąć twarzą w twarz z ich wspólnym losem.
Wie, że matka, mimo jej namowy, nigdy nie chciała widzieć pustego miejsca po domu. Pamięta, że nigdy nie jeździli na groby dziadków jak normalni
ludzie, bo matka nie mogłaby tak po prostu wsiąść do pociągu i pojechać na
Wszystkich Świętych do Soch. Córka pamięta o tym, ale w niej jest potrzeba
powrotu „tam”, dlatego przekonuje matkę: „Ty nie jesteś w stanie tam wracać.
Ale ja tak. (…) Jestem dzielnym chłopcem, mamo. Ty jesteś dziewczynką,
która się bała przez całe życie i siała strach wokół w każdej sprawie.”
Anna w 1998 roku pojechała na Zamojszczyznę do odbudowanej wsi Sochy,
spotykała się z dawnymi soszańskimi dziećmi, teraz już sędziwymi ludźmi:
z osiemdziesięcioośmioletnią kuzynką Bronką, która „miała wtenczas piętnaście lat, więc pamięta najwięcej ze wszystkich” a potem „została poetką
ludową”, ze Staszką, stryjeczną siostrą matki, która była jej rówieśnicą i ze
Stefką cztery lata starszą od Reni, która mieszkała w domu numer osiemdziesiąt trzy, po południowej stronie drogi. Anna zbierała informacje o pacyfikacji, pomocna w tym okazała się książka Bronki, która „ponumerowała
wszystkie spalone domy i opisała je w swoim poemacie o Sochach. Dom po
domu. Kto i jak zginął, kto został.” Była także na miejscowym cmentarzu,
sfotografowała nagrobki a z odczytanych inskrypcji dowiedziała się, że
połowa tych zmarłych to krewni, a druga połowa – powinowaci.
Poznała miejsca związane z rodem Ferenców z Soch: przed eksterminacją wsi pod numerem pięćdziesiątym szóstym był dom jej pradziadka
Józefa Ferenca, który miał siedmioro dzieci, pięciu synów i dwie córki.
Zapamiętała ich imiona w kolejności: Władek (to jej dziadek), Staszek (ożeniony z piękną Anastazją i czwórka ich dzieci: Stasia, Julka, Tadek, Helcia.
Staszek był w Sochach sołtysem, zabity w czasie zagłady strzałem w głowę),
Antek (kawaler, 42 lata, zabity w czasie zagłady strzałem w głowę), Michał
261
Rozdział VII
i najmłodszy, o którym wszyscy mówili „ten brat, co jest w Ameryce” oraz
Maria i Agnieszka.
Naprzeciwko domu pradziadka Józefa, po drugiej stronie drogi w roku
1936 zbudował dom – numer pięćdziesiąt siedem – Władysław, najstarszy
syn Józefa, ożeniony z Józią Mielnik – byli to rodzice Reni, a dziadkowie bohaterki. Anna z dumą opowiada: „moi dziadkowie i wujkowie to wszystko
byli ludzie nieleniwi, pomysłowi, przedsiębiorczy: kowale, stolarze, złote
rączki.” Pradziadek z Soch „to był przystojny mężczyzna z czarnym wąsem,
nigdy nieposiwiałym...” A znany był z tego, że potrafił robić różne rzeczy:
„ławy, krzyże, trumny w razie potrzeby, no i tę studnię; studnia z żurawiem
w środku wsi to jego dzieło. I figurę ufundował na końcu drogi, gdy się
w Sochach tyfus szczęśliwie skończył w 1905 roku. Mój własny pradziadek. Dumna jestem po dziś dzień! Nie przesadzam, czuję dumę, Aż mi te
łzy genetyczne podpływają pod powieki, że takiego miałam pradziadka”.
Władek, najstarszy syn Józefa Ferenca pracował u gospodarzy w Ruszowie
i tu poznał Józię, swoją przyszłą żonę, a babkę bohaterki. Józia mieszkała
w Stolnikowiźnie z rodzicami; Heleną i Józefem i dwoma siostrami. Józia
„była z domu Mielnik. A jej ojciec to był Józef Mielnik”, ten drugi pradziadek „miał wąs płowy, w odróżnieniu od Józefa Ferenca z czarnym wąsem.”
Młodzi pobrali się szybko i postanowili wracać do Soch, ale popracowali
jeszcze w Ruszowie, by uzbierać pieniądze na wymarzony dom, w którym
mieściłby się sklep, bo Władek od początku postanowił mieć sklep. „Ziemi
od ojca nie dostał, bo braci było pięciu, wszyscy nie mogli ziemi dostać.” Od
rodziców dostał kawałek gruntu naprzeciwko domu rodzinnego nieopodal
studni z żurawiem, którą ojciec zbudował dla wsi i tu postawił swój dom,
„miał dryg do roboty, wszystko umiał, tak jak jego ojciec (…). Dom porządny,
z grubych, smołowanych bali, z murowaną piwnicą i dranicowym dachem,
nie strzechą. Nie za duży, nie za mały, z osobną izbą, taką, żeby było miejsce
na skrzynki z towarem. A na szerokiej ladzie wielkie słoje z cukierkami stały
będą. Wszystko się spełniało. (…) To po dziadku Władku mam mocną dolną
szczękę, świadczącą według wskazówek antropologicznych o sile woli.”
U swoich przodków Anna doszukuje się podobieństwa rysów i cech
charakteru. O babci Józi opowiada z wielką serdecznością, jak o kimś kogo
dobrze znała i kochała. Babcia to mądra i pracowita kobieta, „wzruszająca,
drobniutka, wesoła.” Ania domyśla się, że dziadek „Najbardziej ją lubił w tej
262
Dom ostoja
zielonej chusteczce na głowie, bo wtedy wyglądała jak dziewczynka”. Babcia
Józia była bardzo dobra, „nawet dla kota w sieni. Nie pozwalała psa wiązać,
rudy Misiek biegał wolno, gdzie chciał. A najbardziej chciał być w izbie, przy
kuchni, patrzył, czy mu co koło pyska nie spadnie. Ach, ta Józia! (…) Jakże
ona ten swój dom lubiła! Ciągle coś tam dostawiała, zawieszała, rozkładała.
To jeszcze jedną poduszkę na łóżko, to serwetę, to chustę na ławę. A na stole
postawiła piękny, duży krzyż żeliwny, a na ścianie porozwieszała święte
obrazy. Tak się bała, żeby się kiedyś przypadkiem nie spalili od pieca (…)
na ścianie obraz ze świętą, tą od ognia powiesiła, by strzegła tego cudu,
co im się trafił.” Miała trzydzieści lat, gdy zginęła. „Zdążyła być szczęśliwą
żoną i matką.”
Wnuczka Józi idzie na miejsce, gdzie stał ich dom, rodzinny dom matki.
Po spaleniu wsi z domu została tylko piwnica. „Bo murowana była, bardzo
porządnie zbudowana przez Władka dziadka. Tylko ta piwnica. Nikt się
tam nie pobudował przez czterdzieści lat. Trawą wszystko porosło. Zielone
miejsce po stracie, a pod spodem piwnica.”
Kiedy Anna opowiadała o tym miejscu matce, użyła określenia „nasz
dom”. Teresa przypomniała, że w dniu, w którym zobaczono zbliżających
się do wsi Niemców, ojciec jej powynosił do piwnicy „pierzyny, poduszki,
kożuch, rower, buty zimowe i koce żeby się to uratowało.” I uratowały
się. Poduszki jednak pobrązowiały od żaru, jedna tylko nadawała się do
zabrania, choć dymem przeszła bardzo. Tę poduszkę przechowała babcia
Reni, Helena Mielnik i dała ją wnuczce jako jedyne wiano. Rower i kożuch
używane przez stryjka Władka uległy zniszczeniu. Zachował się zegarek,
taki porządny, srebrny, z dewizką. Ma go Jaś, brat Reni.
Anna zdobytą wiedzę o rodzinie uporządkowała, aby się jej krewni „już
więcej nie mylili.” Szczególne wrażenie zrobiły na niej spotkania z Bronką i Staszką, tym bardziej, gdy okazało się, że są ze sobą spokrewnione.
Podczas rozmów kobiety zbliżyły się do siebie, a Anna doznała czegoś
więcej: „Mówię ci, mamo, żebyś ty słyszała te opowieści! Siedziały obie
ze Staszką w małej izbie przy szarym stole, w oknie słońce zachodziło (…)
cały czas wspominały, śmiały się i płakały, śmiały się i płakały – o mnie
całkiem zapomniały – w coraz ciemniejszej ciemności. (…) dwie kobiety, stare i młode zarazem, a też chwilami dziecięce, przy tym mądre tą
mądrością, która sama w człowieku dojrzewa, przyrasta rok po roku,
jak słoje w drzewie...”
263
Rozdział VII
Córka Reni słuchając krewniaczek, wspominających wydarzenia sprzed
czterdziestu czterech lat, poczuła się „nasycona, ukojona. Powrócona
wreszcie, pogodzona.” Podczas rozmowy z matką dzieli się zdobytą wiedzą: przytacza imiona, opisy osób, miejsc, czasem oczekuje potwierdzenia
faktów lub uzupełnienia. Każdy szczegół dotyczący rodziny jest dla niej
ważny. Nasycona opowieściami krewnych i widokiem miejsc rodzinnych,
ukojona życiową mądrością, jaką obdarowały ją Bronka i Staszka, Anna
odpomniała w słowie, obrazach i barwach rodzinny dom matki. Dom
ostoję – porządny, z grubych, smołowanych bali, z murowaną piwnicą
i dranicowym dachem, nie za duży, nie za mały, z osobną izbą na sklep,
gdzie dziadek Władek w niebieskim fartuchu stawiał na szerokiej ladzie
wielkie słoje z cukierkami.
W domu na ścianie święte obrazy wśród nich ten ze św. Łucją, stół,
na którym stoi piękny, duży krzyż żeliwny, łóżka a na nich pierzyny
i dekoracyjne poduszki, przy piecu ławka, gdzie babcia Józia rozłożyła
ozdobną chustę. Przy kuchni krząta się babcia w zielonej chustce na
głowie, w pobliżu waruje rudy pies Misiek, którego babcia nie pozwalała
wiązać a w sieni baraszkuje kot.
Zrekonstruowała rodzinny dom odebrany w tragicznym dniu zagłady
Soch 1 czerwca 1943 roku jej matce, wówczas dziewięcioletniej dziewczynce.
Odbudowała także własną ostoję: nawiązała osobiste więzi z niepoznanymi pradziadkami i dziadkami, odtworzyła środowisko rodzinne,
uporządkowała krąg krewnych i powinowatych, upamiętniła miejsca,
gdzie stał dom i żyli jej bliscy. Mogła w końcu powiedzieć o sobie „Powrócona wreszcie”.
Znakiem czasu odebranego Reni a także Ani był zegarek, który ocalał
z pożaru ich domu w Sochach. Ten spalony dom został odpomniany przez
wnuczkę Józefy i Władysława Ferenców. Nabrał życia w „Małej Zagładzie”.
W literackiej formie stał się ostoją, dał fundament poczuciu zakorzenienia
potrzebnego nie tylko dzieciom pociętych pokoleń.
264
Rozdział ósmy
B rak domu
Chałupka św. Brata Alberta, Kalatówki
Rozdział VIII
„Nie mogę mieć ani ojca, ani matki, ani żony (…).
Muszę wyrzec się szczęścia. Muszę być sam jeden.”
Stefan Żeromski „Ludzie bezdomni”
Tomasz Judym, bohater powieści „Ludzie bezdomni”102, lekarz zatrudniony w kompleksie przemysłowym, mający szansę założenia szczęśliwej
rodziny i posiadania własnego wymarzonego domu wybiera bezdomną
samotność. Decyzję tę oznajmił Joasi – którą kochał i w myślał nazywał
swoją żoną- gdy odwiedziła go w Zagłębiu, gdzie pracował jako lekarz
fabryczny.
To było ich pierwsze spotkanie po wyjeździe Judyma z ośrodka kuracyjnego w Cisach. Zakochana i stęskniona Joanna, przechowująca w sercu pamięć
czerwcowego spaceru, kiedy Tomasz powiedział, że będzie jej mężem, a na
pytanie, „Czy aby dobrze, czy z rozwagą pan to czyni?”- usłyszała; „-Już
wszystko przemyślałem” – jadąc na to krótkie spotkanie z ukochanym,
skorzystała także z okazji poznania miejsca, gdzie w przyszłości miałaby
zamieszkać jako żona Tomasza. Poprosiła więc w liście zapowiadającym
swój przyjazd, „że chciałaby spędzić ten cały dzień „kochany” na zwiedzaniu fabryk i rzeczy godnych widzenia.”
Judym postarał się o pozwolenie zwiedzenia wszystkich działów produkcyjnych fabryki a oprowadzać miał delegowany przez dyrekcję specjalista
technik. Gdy po kilku godzinach zwiedzania pożegnali się z nim, Judym
poprowadził Joannę drogą, wzdłuż której stały domy robotników fabryki.
„Domy obok drogi i jej kanałów zarażonych zjadliwymi wyciekami
fabryk były coraz mniejsze, coraz bardziej nędzne. Na końcu miasta
wzdłuż drogi ciągnęły się budy, resztki chałup wiejskich, imitujące
domy miastowe. (…) Judym wchodził z Joasią na podwórza tych domostw
śmierdzących, otwierał drzwi nieproszony i oczami wskazywał jej ludzi.
Były tam dzieci robotników z cynkowni. Wynaturzone okazy gatunku
ludzkiego, przedwcześni starcy z obliczami trupów i wzrokiem, który
woła o pomstę do nieba. (…) Szli tak od domu do domu…
Zanim stamtąd zdołali się wydostać, Judym spytał nie podnosząc oczu:
– Gdzie zamieszkamy?
102 Stefan Żeromski, Ludzie bezdomni, Warszawa 1963.
266
Brak domu
Długo nie odpowiadała. Oczy jej tylko jaśniały.
- Czy tu? – szeptał rysując coś na piasku.
- Gdzie zechcesz…
- Ale czy chciałabyś tutaj?
- Tak.
- Dlaczego tutaj?
- Chciałabym pomagać ci w pracy.
- Mnie… w pracy…
- Myślisz teraz: – „Co mnie i tobie niewiasto…”
Judym spojrzał na nią straszliwymi oczami i rzekł cichym, sennym głosem:
- Skądże ty te wyrazy….
- Założymy szpital, jak w Cisach. Och, mój Boże! Będzie to coś zupełnie
innego. Ja będę twoja felczerką…
- Dobrze… Ale czy potrafisz dom prowadzić? … Dom? (…)
- Ułożyłam już wszystko, od a do z, jak to będzie w naszym domu.
- W domu…
- W naszym własnym domu…(…) Ach, ja już tak dawno straciłam
gniazdo rodzinne! Prawie nigdy go nie miałam. W piątej klasie byłam
zaledwie, gdy mię ojciec odumarł! Mamy prawie nie pamiętam… Każda
istota ma swe ognisko, swój dach. Mały skowronek – i ten… Gdy pomyślę,
że teraz moje życie tułacze ma się już skończyć…
- A cóż się stanie z tymi chałupami, cośmy je widzieli przed chwilą? –
zapytał Judym głosem pełnym jakiegoś jąkania się i zgrzytu.
Stanęła na drodze i ze zdumieniem czekała. Patrzył na nią – to prawda,
ale jej nie widział. Oczy jego były jakby zezowate i zbielałe.
- Cóż zrobimy z nimi? – pytał się stojąc na tym samym miejscu.
- Z kim?
- Z nimi! Z tymi z budow!
- Nie rozumiem…
– Ja muszę rozwalić te śmierdzące nory. Nie będę patrzał, jak żyją
i umierają ci od cynku. (…)
Wzięła go za rękę, gdyż pewne przeczucie wolno jak zimna stal,
wpychało się w jej serce. Wyrwał rękę i mówił szorstkim, obrażającym
głosem, patrząc przed siebie:
- Muszę ci wszystko powiedzieć, chociaż to dla mnie gorsze od
śmierci. (…)
267
Rozdział VIII
- Gdybym to mógł słowem nazwać! Ja tak cię kocham! Nigdy nie
myślałem, że może się z człowiekiem stać coś takiego… Twoje uśmiechy, które odsłaniają serce, jakby zdejmowały z niego zasłonę. Twoje
czarne, puszyste włosy… Budzę się w nocy i, już nie śpiąc, widzę cię,
czuję cię na sercu moim. Minie długa, święta chwila i dopiero wiem,
że nie ma nikogo… A odkąd tu przybyłem i zacząłem patrzeć, coś we
mnie rozdmuchuje ogień. Pali się we mnie! Nie wiem, co to płonie, nie
wiem, co trawi ten pożar…
- Mój Boże…
- Widzisz, dziecko…
- Mój Boże, jaką ty masz twarz!...
- Widzisz… Ja jestem z motłochu, z ostatniej hołoty. Ty nie możesz mieć
wyobrażenia, jaki jest motłoch. Nie możesz nawet objąć tego dalekim
przeczuciem, co leży w jego sercu. Jesteś z innej kasty… Kto sam z tego
pochodzi, kto przeżył wszystko, wie wszystko… Tu ludzie w trzydziestym
roku życia umierają, bo już są starcami. Dzieci ich to idioci.
- Ale cóż to ma do nas?
- Przecież to ja jestem za to wszystko odpowiedzialny! Ja jestem!
- Ty… odpowiedzialny?
- Tak! Jestem odpowiedzialny przed moim duchem, który we mnie
woła: „nie pozwalam!” Jeżeli tego nie zrobię ja, lekarz, to któż to uczyni?
Tego nikt…
- Tylko ty jeden?
- Otrzymałem wszystko, co potrzeba… Muszę to oddać, com wziął.
Ten dług przeklęty… Nie mogę mieć ani ojca, ani matki, ani żony, ani
żadnej rzeczy, która bym przycisnął do serca z miłością, dopóki z oblicza
ziemi nie znikną te podłe zmory. Muszę wyrzec się szczęścia. Muszę być
sam jeden. Żeby obok mnie nikt nie był, nikt mnie nie trzymał!
Joasia stanęła w miejscu. Powieki jej były spuszczone, twarz martwa. Nozdrza chwytały powietrze. Z ust padło krótkie słowo: – Ja cię
nie wstrzymam….
Były to wyrazy ciche i oblane krwią wstydu. Zdawało się, że z żył,
gdy to mówiła, krew rozpalona wytryśnie.
Judym odrzekł:
- Ty mię nie wstrzymasz, ale ja sam nie będę mógł odejść. Zakiełkuje
we mnie przyschłe nasienie dorobkiewicza. Ja siebie znam. A zresztą…
nie ma już co mówić…
268
Brak domu
Wzdrygnęła się, jakby ją to słowo w tył popchnęło. Szli obok siebie
w milczeniu, daleko, daleko… (…) Gościniec zaprowadził ich do lasu.
Tam usiedli pod drzewem.
Joasia uczuła, że ramię Judyma wsparło się o jej ramię, widziała jego
głowę zwieszoną na piersi. Nie była w stanie poruszyć ręką. Siedziała,
jakby w twardy sen pogrążona (…).
O jakiejś godzinie usłyszał jej głos cichy, z głębi łez:
- Szczęść ci Boże. (…)
- Daj Panie Boże.
Joasia wstała. (…) Odeszła szosą w stronę miasta, w stronę dworca kolei…”
Do tej odważnej i bardzo trudnej decyzji Tomasz Judym dojrzewał,
zbliżał się poprzez kolejne doświadczenia życiowe i zawodowe, poprzez
długie rozważania: szczególnie po każdej porażce, czy sytuacji konfliktowej, którą spowodował albo stał się jej uczestnikiem. Judym oznajmiając Joasi, że wybiera życie bez rodziny i bez domu, wie, że bardzo ją
rani, że niszczy jej marzenia i plany życiowe. Dlatego z bolesną wręcz
determinacją pokazuje jej środowisko, w którym pracuje jako lekarz,
jakby chciał w ten sposób przekonać Joannę, że jego doświadczenia
życiowe i wykonywany zawód, nie pozwalają mu być obojętnym na zło
i krzywdę ludzi z warstw uboższych. Że jest zobowiązany moralnie
i zawodowo do działania, by poprawić ich sytuację życiową.
W decyzji Tomasza nie ma samolubnej pychy, ani perfidii wobec
Joasi. Wynika ona z dotychczasowych doświadczeń życiowych tego
młodego człowieka. Dawny „Tomek Judym z Ciepłej ulicy”, syn szewca,
„w dodatku lichego szewca”, wychowywany „w nieopisanym, wiecznym przestrachu, w głuchej nędzy” przez ciotkę, która „była, podobno,
najpierwsza granda w Warszawie”. Dziś – to lekarz Tomasz Judym,
absolwent warszawskiej uczelni medycznej, który ma w swoim zawodowym życiorysie dwuletni staż w paryskich klinikach na oddziale
chirurgii, posiada wiedzę o nowoczesnej metodzie wodolecznictwa
zdobytą podczas podróży po Szwajcarii, doświadczenie nabyte w pracy
w szpitalach warszawskich oraz na stanowisku asystenta dyrektora
zakładu kuracyjnego w Cisach, obecnie pracuje jako lekarz fabryczny
w Zagłębiu Dąbrowskim.
269
Rozdział VIII
Podróże i zmiany miejsca pracy sprzyjały pełniejszemu poznaniu życia osób z różnych warstw społecznych, dawały także Judymowi okazję
do konfrontowania z ich postawą życiową swojej hierarchii wartości
oraz ideałów, do kształtowania własnych ambicji zawodowych i życiowych planów.
Ważną okazją dla Tomasza Judyma w określeniu swojego miejsca
w życiu i roli w zawodzie było spotkanie z lekarzami warszawskimi.
Judym, który znał doktora Czernisza jeszcze z okresu studiów, po powrocie do Warszawy odwiedził go i został poproszony o zaprezentowanie
pracy, którą napisał podczas praktyki lekarskiej w Paryżu, lekarzom
goszczącym w domu Czernisza. „Grono lekarskie nie trwoniło swych
zebrań środowych na gawędkę. (…) Jeżeli kto miał ukończoną pracę, to
ją tam czytał; jeśli nastręczał się komu w praktyce niezwykły wypadek,
to tam był podawany do wiadomości kolegów. Przybył ktoś ze świata,
z wycieczki naukowej, tam zdawał sprawę z tego, co widział i do stosowania w kraju, w granicach sztuki lekarskiej, za słuszne uważał.”.
Judym miał wielką tremę, nie wiedział, jak zostanie przyjęty jego referat
przez znanych w środowisku warszawskim lekarzy. Pewne zainteresowanie
zebranych wzbudziła część odczytu „o nowych usiłowaniach w sprawie
dezynfekcji, stosowanych w szpitalach”, które Judym zwiedził, część druga
dotyczyła opieki zdrowotnej, „co nauka (…) przedsiębierze dla higieny
życia motłochu. Ażeby zbadać tę kwestię ze stron rozmaitych, zaczął
opowieść o zjawiskach, które miał możność widzieć w Paryżu i gdzie
indziej.” Tym zjawiskiem była noclegownia Château-Rouge, mieszcząca
się przy małej uliczce Galande, w sąsiedztwie Notre-Dame oraz dzielnica
mieszkań robotniczych. Opis warunków życia ludzi z tych środowisk
Judym zakończył stwierdzeniem: „I my mamy swój Paryż”, i odwołał
się do dzielnic warszawskich zamieszkałych przez ubogą ludność oraz
do warunków życia chłopów na wsi.
Referat zakończył określeniem obowiązków lekarza: „Czy nie jest
naszym obowiązkiem szerzyć higienę tam, gdzie nie tylko jej nie ma,
ale gdzie panują stosunki tak okropne? Któż to ma czynić, jeśli nie my?
(…) Lekarz dzisiejszy – to lekarz ludzi bogatych. (…) Medycyna dzisiejsza – ciągnął Judym – jako fakt bierze powód choroby i leczy ją samą,
bynajmniej nie usiłując zwalczać przyczyn. Ciągle mówię o leczeniu
nędzarzy… (…) Stan lekarski ma obowiązek, ma nawet prawo zakazać
w imieniu umiejętności, ażeby chory wracał do źródła zguby swego
270
Brak domu
zdrowia. (…) To właśnie (…) nazywam lekceważeniem i zgoła pomijaniem
przyczyn choroby, kiedy idzie o ludzi biednych.”
Odczyt spotkał się z druzgocąca krytyką. Judym zapamiętał: „autor
odczytu narzuca lekarzowi dzisiejszemu obowiązek ulepszania stosunków społecznych. Jest to pretensja dzika, a przemienia się w napaść
formalną, gdy surowy krytyk twierdzi, że praca lekarza polega na
udoskonalaniu życia bogaczów (…).” „Medycyna to jest medycyna, to
jest fach. (…) Dlaczego nie ma obowiązków społecznych rzeźnik, stolarz,
poeta, tylko lekarz? (…) Medycyna to interes jak każdy inny”.
Po tym spotkaniu „czuje dokoła siebie próżnię i wyziębłe miejsce”,
ma wrażenie, że „w powietrzu drgała rada „bierz manatki, filozofie,
i ruszaj w świat, bo tu nic nie wysiedzisz…”
Po powrocie z Paryża pracuje w szpitalu na oddziale chirurgicznym,
gdzie pełni obowiązki asystenta. Otworzył też własny gabinet lekarski,
ale nie ma pacjentów. Wie, że od czasu odczytu u Czernisza znalazł się
poza środowiskiem zawodowym, że nie jest „jednym z trybów tej maszynerii” i nie może zyskać klientów.
Mimo niepowodzenia nie zmienia swego poglądu na obowiązki lekarza: „dzikie myśli i uparte trzymanie się tego, co one już spłodziły,
powstrzymywały go od zmiany trybu postępowania. (…) Zdecydował się
iść drogą, którą sobie był obrał, no i szedł, rzecz prosta, w niezupełnie
całych butach.”
Jak ważne i potrzebne jest zaangażowanie lekarza w poprawę warunków
życia warstw ubogich przekonał się Judym, gdy podjął pracę w Cisach
i poznał swoich przyszłych podopiecznych mieszkających w dworskich
czworakach oraz bezdomnych z okolicy. Ofertę pracy w cisowskim
ośrodku złożył mu jeden z lekarzy, wiedząc o kłopotach finansowych
Judyma. Ale Tomasz nie chciał wyjeżdżać z Warszawy, obawiał się prowincji, że utraci tam wyższe aspiracje i stanie się małostkowy. Kiedy
jednak się zdecydował, zgryźliwie myślał o sobie: „Filister zabiera się
do robienia kariery, filister, filister.” Nie chcąc ulec takiemu zagrożeniu
z dużą energią przystąpił do pracy, oprócz obowiązków w uzdrowisku,
do których należała opieka nad kuracjuszami, przyjmowanie chorych,
nadzór pomieszczeń, gdzie odbywały się zabiegi hydropatyczne i kontrola
stanu sanitarnego w kurorcie, doktor Judym urządził szpitalik dworski
271
Rozdział VIII
dla bezdomnych, odwiedzał mieszkańców czworaków, leczył ich, a pod
jego opieką Joanna Podborska prowadziła oddział chorych na malarię.
Pomoc w uruchomieniu i prowadzeniu szpitalika otrzymał Tomasz
od właścicielki Cisów pani Niewadzkiej, która także, w prezencie urodzinowym dla Joasi, zorganizowała i wyposażyła oddział dla malaryków.
„Młody doktor stał się figurą tak niezbędną w Cisach (…) że jeżeli trzeba
coś ciężkiego zrobić na pewno, coś z forsą „odwalić” – to do „młodego”.
Jego gorliwość w pracy bardzo się podobała Krzywosądowi a Judym chętnie podejmował różne prace, nawet pozwalał, aby się nim wyręczano:
„Były to dla niego środki, które uświęcał cel: osuszenie Cisów”. Jednak
administrator, gdy tylko spostrzegł, że „młody” filozofuje, odsuwał go,
nawet od czynności, na które wcześniej wyraził zgodę.
Tomasz nie zrażał się tym, starał się jak najlepiej wykonywać swoją
pracę, bo w ten sposób zyskiwał przychylność dla swoich społecznych
działań: pomoc medyczną dla chłopów z pobliskich wsi i bezdomnych
a także fundusze i środki potrzebne do prowadzenia szpitala.
W Joasi znalazł nie tylko ofiarną współpracownicę, ale także osobę
o podobnej wrażliwości i postawie. Spotykali się często – odwiedzając
chorych, w szpitalu, na spacerach. Pewnego razu wracając od chorych
Tomasz nieoczekiwanie spotkał Joasię i zwrócił jej uwagę, że może się
zaziębić, „robił to z pobudek bynajmniej nie lekarskich. Serce biło mu
w piersiach. (…) W tej chwili schyliła się ku niemu cicha wiedza, wesoły
szept męczącej zagadki, rozstrzygnięcie trudnego pytania, proste jak
czysta prawda. Powitał je radosnym uśmiechem: „Ależ tak! Rozumie
się! Przecież to jest moja żona”. Wkrótce po tamtym spotkaniu Judym
wracał z czworaków w towarzystwie Joanny i wtedy oświadczył, że
będzie jej mężem. Joasia odpowiedziała mu pocałunkami o głębokim
szczęściu swym.
„Oto miejsce, (…) gdzie będzie pracował za tłum ludzi, będzie oddawał
światu wszystko, co wziął z niego.” – tak marzył doktor Tomasz Judym
pierwszego wieczoru po przyjeździe do Cisów. Wydarzenia potoczyły
się jednak inaczej. Doktor opracował „projekt poprawienia zdrowotności w Cisach”, ale na jego realizację nie uzyskał zgody dyrekcji, plan
przebudowy zbiorników wody został odrzucony, co zdaniem Judyma
272
Brak domu
było „i ruiną zdrowia kuracjuszy i postępkiem przeciwspołecznym”.
Stawy ośrodka były wymywane wodą, osad spływał do rzeki, z której
pobierali wodę mieszkańcy czworaków, co było źródłem malarii.
Judym próbował kolejny raz wpłynąć na zmianę decyzji dyrektora:
„Przekonałem się, że to, co częstokroć zowiemy rolą zakładu w historii
okolicy, przypisywanie mu jakiegoś społecznego czy higienicznego
znaczenia, jest tylko rodzimą blagą, efektem, reklamą…(…) Higiena
jest, ale dla ludzi bogatych. Chłopy i ich bydło niech piją muł z naszego
stawu. Otóż ja panu dyrektorowi krótko powiem: przeciwko temu, co
się tu robi, ja kategorycznie protestuję!”.
Dyrektor Węglichowski odpowiedział mu: „– A protestuj sobie,
kochany panie, ile wlezie… Ile tylko wlezie! Krzywosąd, najmiesz mi
na jutro dwa razy tyle robotników co dziś.” Administrator zaśmiał
się szyderczo w kierunku Judyma i złośliwie spytał: „No, i cóż pan na
to, panie reformatorze?” Judym pchnął go do stawu pełnego szlamu.
Wieczorem tego dnia otrzymał list dyrektora: „Wobec tego, co zaszło,
śpieszę oświadczyć Sz. Panu, że umowę naszą zawartą przed rokiem
w Warszawie, uważam za rozwiązaną. Sługa – Węglichowski.”
Na pytanie Joasi „– Po cóż to było, po co to było?” odpowiada: „Musiałem tak zrobić.”
Tej nocy jednak nie mógł spać, „znowu przyszły go szarpać paroksyzmy żalu. Zapalił lampę i martwym wzrokiem oglądał swój lokal
zimowy. Były to dwie ogromne sale na parterze starego zamku. Zostały
tu w nich jeszcze niektóre ślady dawnej, zeszłowiecznej okazałości.
Ściany zastawione były makatami w ramach, drzwi i okna ujęte
w boazerie pełne wdzięku. dokoła biegły stare, proste, złocone gzymsy,
które tu i ówdzie rozkwitały w filigran królewskiego stylu. W kątach
pokoju i między oknami błyszczały stare konsole, złożone z kilku tafel
lustrzanych . Nad pięknym kominkiem uśmiechał się w głębi starych
ram portret młodej kobiety z odsłoniętymi ramionami i z uśmiechem
(…) Na widok tych wszystkich rzeczy Judym spostrzegł w sobie nędzne
uczucie, które swój łeb obrzydły jak czoło foki wysuwało od chwili do
chwili z ciemnej głębiny. Zamyślił się i, przymknąwszy oczy, badał,
w jakiej by formie pogodzić się z Krzywosądem, przeprosić dyrektora.
(…) Raz trzeba skończyć z głupotą! Raz trzeba stać się człowiekiem
poważnym!”
273
Rozdział VIII
Była to noc niespokojna, czas walki z pokusą, by zacząć żyć jak inni, zostać
tutaj, ożenić się z Joasią, ślub jeszcze w tym miesiącu, mieszkać w okazałym
pięknym miejscu.
Judym ze strachem „spostrzegł w sobie nędzne uczucie, które swój łeb
obrzydły jak czoło foki wysuwało od chwili do chwili z ciemnej głębiny”.
Odrzucił pokusę szukania zgody z Krzywosądem i przeproszenia Węglichowskiego. Wie, że gdyby jej uległ – zdradziłby siebie!
Był to również wyraz jego protestu przeciw kierowaniu się czynnikami
ekonomicznymi w zarządzaniu ośrodkiem i przeciw obojętności na życie
ludzi z warstw uboższych. Spakował się i rankiem pospiesznie opuścił Cisy.
W pociągu spotkał znajomego, inżyniera Korzeckiego, który zorientowawszy
się w sytuacji Judyma, postanowił mu pomóc. W czerwcu rozpoczął Tomasz
Judym pracę w nowym, nieznanym mu dotąd środowisku: w Zagłębiu
Dąbrowskim, ośrodku górnictwa i hutnictwa. Środowisko było nowe, ale
jak szybko się przekonał problemy robotników i ich rodzin były mu znane
z Paryża, Warszawy, Cisów…
Judym pracował jako lekarz fabryczny, mieszkał w pobliżu kopalni węgla.
Gdy Joasia odwiedziła go na początku września, Tomasz już poznał okolicę,
zwiedzał hutę i kopalnię, rozmawiał z górnikami z „Sykstusa”, był gościem
w willi dyrektora Kalinowicza. Przeciwko temu co zobaczył, „kategorycznie protestuje”, czuje się współodpowiedzialny i zobowiązany do poprawy
warunków życia górników i hutników oraz ich rodzin.
Zna jednak swoje słabości i nawiedzającą go pokusę „życia jak inni”,
dlatego obawia się, że spełniłyby się wątpliwości doktora Płowicza, które
wyraził po odczycie, czy Judym nie zmieni swoich poglądów na obowiązki
lekarza, gdy „zawiesi na swych drzwiach tabliczkę z godzinami przyjęć,
gdy będzie miał do okrycia i wykarmienia nie tylko swe studenckie ciało,
ale także osoby drogiej kobiety i dziecka”. Wziąwszy pod uwagę wszystkie
okoliczności Tomasz Judym podjął decyzję: musi być sam jeden. Wiedział, że
musi to powiedzieć Joasi. Wiedział, że będzie to trudne i bolesne.
Kiedy Joasia „odeszła szosą w stronę miasta, w stronę dworca kolei (…)
Judym zsunął się w zawalisko, żeby go nikt nie widział. Pod sobą w głębi
ziemi słyszał od czasu do czasu huk wystrzałów dynamitu i prochu. W górze
widział obłoki sunące po niebie lazurowym. Obłoki jasne, święte….”
Niech na wybranej drodze życia towarzyszy Tomaszowi życzenie Joasi:
„Szczęść ci Boże.”
274
Brak domu
„głodni spragnieni
bezdomni (…)
oto nowa klasa Ewangelii
arystokracja Jezusa”
Janusz Pasierb „Rewolucja Jezusa”
Przyjaciel i opiekun głodnych, spragnionych, bezdomnych Adam
Chmielowski103 jest głównym bohaterem dramatu Karola Wojtyły „Brat
naszego Boga”.104
Akcja sztuki dzieje się w latach 80. XIX wieku w Krakowie, w pracowni
malarskiej, którą Adam dzieli ze Stanisławem105, często bywają tu przyjaciele; malarze, artyści – Maks106, Jerzy, Lucjan, wybitna aktorka Helena107,
przyjeżdża siostra Adama – Marynia i wuj Józef. Kiedy akcja przenosi
się do schroniska, obok Alberta – Brata Starszego – są bezdomni oraz
bracia w szarych habitach.
Dramat ukazuje dwie kluczowe sytuacje w życiu Adama Chmielowskiego, które łączy głęboki proces duchowy bohatera prowadzący go
do wewnętrznej przemiany i wyboru życia z bezdomnymi. Pierwsza
sytuacja miała miejsce w Krakowie, gdy Adam z przyjaciółmi wracał
z przyjęcia towarzyskiego. Druga rozegrała się w pracowni malarskiej
Chmielowskiego przed jego obrazem „Ecce Homo”.
Wydarzenie pierwsze tak zapamiętał Lucjan:
„Otóż, było to kiedyś podczas ostatniej zimy lub raczej na przedwiośniu. Wracaliśmy od hrabiego Z. Było nas kilku: Leon, Stefan, Adam i ja.
Gdzieś na Krakowskiej deszcz ze śniegiem zaczął dojmująco przycinać,
zerwał się przy tym wiatr i wnet sypnęło nam w oczy gęstą, wilgotną
103 Adam Chmielowski (1845-1916), uczestnik powstania styczniowego, malarz (studia
w Warszawie, Paryżu, Gandawie, Monachium), w roku 1887 przywdział habit III
Zakonu św. Franciszka, rok później złożył śluby zakonne i przyjął imię „Albert”. Jako
tercjanin św. Franciszka poświęcił się służbie bezdomnym. Dał początek nowej rodzinie zakonnej: Zgromadzeniu Braci Albertynów oraz Zgromadzeniu Sióstr Albertynek.
Za wybitne zasługi „w działalności niepodległościowej i na polu pracy społecznej”
odznaczony pośmiertnie przez prezydenta Polski Ignacego Mościckiego Wielką Wstęgą Orderu Polonia Restituta (1916). Beatyfikowany (1983) i kanonizowany (1989) przez
Jana Pawła II.
104 Karol Wojtyła, Brat naszego Boga, Kluczbork 1996.
105 Stanisław Witkiewicz – malarz, pisarz, twórca stylu zakopiańskiego
106 Maksymilian Gierymski – malarz, uczestnik powstania styczniowego
107 Helena Modrzejewska – wybitna polska aktorka o europejskiej sławie
275
Rozdział VIII
kurzawą. Ktoś powiedział, że trzeba przeczekać. Wchodzimy do pierwszej
lepszej bramy. Adam, jak zwykle, zniecierpliwiony, zaczął myszkować
koło klamki. Nagle drzwi ustąpiły bez trudu. (…)
Pamiętam wtedy Adama. Posunął się z wolna naprzód, jeden,
drugi krok …wszedł w tę mroczną ciemność. Staliśmy wszyscy przy
drzwiach. Słyszałem na posadzce jego kroki. Nie stąpał po deskach,
było to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli i nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zobaczyliśmy szereg prycz lub raczej
po prostu legowisk ze słomy rzuconej na jakieś deski; na ich brzegu
przycupnęli ludzie. Siedzieli, leżeli, kołysali się z kolanami wysoko
pod brodą, złożeni jak kadłub raka; palili papierosy, grali w karty,
rozmawiali półgłosem. Gdzieś z kąta ktoś awanturował się o miejsce.
Byli mężczyźni i niewiasty.
W tym wszystkim najgłębsze wrażenie czynił głuchy pogłos stóp
Adama. Szedł on między rzędami legowisk, jakby przyciągany nieznaną
siłą: szedł, szedł, od jednych do drugich. Zdjął swój szeroki kapelusz
i niósł go w ręce, mnąc na piersiach. Potem już prawie nie było widać
jego postaci, słyszałem tylko ten krok, dudniący w mroku ogrzewalni,
jakby spadł z bardzo wysoka. Tak szedł, zapewne przeprowadzany
niektórymi oczyma, to z nienawiścią, to znów z ciekawością, jak ktoś
zbłąkany, kto pierwszy raz szuka schronienia w tej norze.
Potem wrócił ku nam. Wyglądał strasznie. W słabym świetle kaganka
twarz miał jakby ulaną z zielonego wosku. Wielkie oczy przerażone.
Broda i włosy, zmoczone, dopełniły wyrazu.
Pamiętam, powiedziałem mu: Adam, deszcz ustał, możemy pójść.
Wyszedł z nami bez słowa. Nikt nie odważył się powrócić rozmową do wspaniałego wieczoru w domu hrabiego Z. Wszyscy wyczuli
tę przepaść…”
Adam wszedł w tę mroczną ciemność dosłownie i symbolicznie – widok
bezdomnych był przeżyciem wstrząsającym, po wyjściu z noclegowni
„twarz miał jakby ulaną z zielonego wosku. Wielkie oczy przerażone”. To,
co zobaczył w ciemnym ubogim wnętrzu, odsłoniło przed nim odwrotną
stronę świata, w którym przed chwilą uczestniczył jako gość hrabiego.
Kontrastowy obraz świata, podzielonego na świat ludzi bogatych i świat
ludzi bezdomnych, w sposób przejmujący ukazał znieczulicę społeczną
wobec sytuacji życiowej ubogich.
276
Brak domu
Po wyjściu Adam nie powiedział nic, ale nie przestał myśleć o pozbawionych domu ludziach. Zastanawiał się, jak może im pomóc, rozmawiał
z przyjaciółmi, podkreślając bolesne wyobcowanie bezdomnych: „Każdy
z nas idzie swoją drogą. Każdy lepi swoje gniazdko. Tymczasem dla tylu
ludzi drogi stały się za ciasne. Nie ma gdzie postawić stopy. Nie ma
skrawka ziemi, który by można nazwać swoim. Nie ma kromki chleba,
na którą by mogli zapracować. Nie ma dziecka, które by mogli wydać
na świat z tym przeświadczeniem, że nie będzie zawalidrogą. A my
w tym wszystkim poruszamy się, zadufani w siłę jakiegoś powszechnego układu, który każe nam przemilczać rzeczy krzyczące i tłumić
usprawiedliwiony wybuch. Nie, nie. W nas wszystkich czegoś brak.”
„W nas” mówi Adam, myśląc także o sobie…
Od tamtego wieczoru zwraca uwagę na osoby pozostające na ulicy,
pomaga im, udziela noclegu w pracowni. Nie są to rzadkie przypadki, co
powoduje niezadowolenie przyjaciół. Oto pewnego wieczoru, gdy Stanisław przygotowywał się do wystawy swoich prac, usłyszano głos Adama;
mówił stojąc przed drzwiami do kogoś z drugiej strony: „– A więc to
tutaj. Zapamiętajcie sobie dobrze. Numer domu. Piętro. Drzwi. Możecie
przyjść dziś wieczór. Będzie można się przespać.”
Wtedy Maks powiedział do obecnych w pracowni: „– Te historie stają
się coraz częstsze. Coraz mniej tu pracowni malarza, coraz więcej
przytułku dla żebraków.”
Chmielowski gromadzi odzież oraz artykuły spożywcze i pewnego
dnia wybiera się ponownie do tego mrocznego schroniska: „Przepraszam.
Może mnie sobie przypominacie… Opatrzność zrządziła, iż pewnego
razu deszcz i wichura zagnały mnie do waszego schroniska… Bracia,
odtąd jakaś siła nagli mnie tutaj znowu. Ja nie mogłem nie powrócić
tutaj. Na każdym kroku szła za mną wasza nędza, bezdomność, wasz
głód – (…) Przyniosłem wam coś z jedzenia i odzieży. To od dobrych
ludzi.” Gdy Adam zaczyna opróżniać przyniesione torby i worki, podchodzą do niego niektórzy z obecnych w pomieszczeniu, prosząc: „-Dla
mnie!”, „– Tutaj płaszcz.”, „– Chleba. Nie jadłem od rana!”, „– Panie, nie
wiedziałby pan o jakiej pracy?”
Nagle z odległego kąta rozległ się mocny męski głos: „– He, ty! słuchaj no, dobrodzieju od dobroczyńców, zabieraj się z tym wszystkim!”
(…) Mówię ostatni raz. A wy rozumiecie, hołoto?! Jak wam kto w gębę
277
Rozdział VIII
napluje, to też weźmiecie. Siedzi to draństwo w pałacach, wygrzewa
się, baluje, kpinkuje, przepija od czasu do czasu likierem: a jak im od
czasu do czasu wyobraźnia taka przyjdzie, to ci rzucą ochłap. Szmatę
znoszoną albo spleśniały chleb. A ty się kłaniaj, nazywaj dobrodziejami
i całuj ręce. (…)”.
Zaskoczony Adam stara się tłumaczyć: „Bracia, bracia. Źleście mnie
zrozumieli! Źleście mnie zrozumieli!”. Okrzyki wzmagają się:„– Won,
won!” Adam odsuwa się bezradny.
Mimo nieprzyjaznego przyjęcia Adam przychodzi nadal do bezdomnych
z wypełnionymi torbami i workami. Obecnie jednak uwagę skupia na treści rozmów prowadzonych w noclegowni, by poznać lepiej; jacy to ludzie,
czego oczekują, na co się skarżą. Słuchając zauważył różne postawy tych
osób wobec sytuacji, w jakiej się znajdują, zapamiętał te głosy – zawzięte,
zawodzące, kpiące…
„– Jeśli rada miejska nie przydzieli nam więcej węgla na te trzaskające
mrozy pójdziemy powybijać szyby prezydentowi miasta i tym panom
z opieki społecznej!”
„– Nie rozjadaj się! Zeszedłeś na dziady – to umiej być dziadem
przynajmniej. – I zresztą – czego chcesz! – Masz tu życie wygodne, bez
obowiązków, bez odpowiedzialności. Możesz żyć jak filozof, nosząc cały
majątek w wytartej kieszeni i rozmyślając nad marnością wszystkiego,
co nie jest twoje.”
„– A żeby choć poprawili przydziały tej zupy. Woda to i parę gruli.
Trudno wystać w taki mróz.”
„– Tylko bez sklamrzenia. O cóż wam chodzi – wstajecie o dziewiątej,
wypoczęci, wywczasowani. Potem naciągasz futro (!) na grzbiet i idziesz
jak dostojnik, jak zasłużony, postać parę godzin na jednej z głównych
ulic, żeby cię wszyscy mogli oglądać i nacieszyć się tobą do woli. Potem
dostaniesz zupki (…). Wracasz do domu tj. niby tutaj.”
Niektóre osoby dziękują Adamowi za przyniesione rzeczy, starają się
naprawić przykrości wyrządzone mu poprzednio: „- Słuchaj no pan,
„E, bo my bardzo dziękujemy, że o nas….”. „Tak, my nic nie mamy przeciw…”.
„–Ale jakbyś pan tak zechciał powiedzieć dobroczyńcom, żeby niektóre łachy schowali dla siebie. Że już dziad – to nie znaczy, że musi
w strzępach chodzić.”
278
Brak domu
„– Cóż on poradzi? On tyle przyniesie, co mu dadzą. Sam nie jest bogacz.”
Adam nagle słyszy głos mężczyzny, który kiedyś nocował w jego pracowni: „– O, nie jest. Wiem dobrze, bom u niego spał. (…)
– Cie, cie … Co on?
– Bo i zgadniecie?
– Urzędnik jaki albo profesor.
– Gdzie tam. Zgadnijcie. – Malarz.
Odpowiedzią na słowo „Malarz” jest niedowierzające, pełne zdumienia: „– E!”
Najmocniej chyba zapadły Adamowi w serce pełne goryczy i buntu
słowa: „Dobrzy ludzie! Dobrodzieje! Inny się obeżre, wysiedzi w cieple,
a potem, jak już powydziera i z dziesięć razy odłata – nuże żebrakowi.
Dobrodzieje!...”. „- Ależ to, panie, już gardłem wyłazi – ubogi – ubogi –
(…) – Nie wiem, czyś pan obrał dobrą drogę. Dziś powiedzieć: „ubogi”,
„żebrak” takiemu jak Wiktor albo ja, to jakbyś w gębę napluł. My nie
jesteśmy, panie, żebracy z zawodu.”
Jeden z mężczyzn zwrócił się wprost do Adama: „-Powiedz nam pan,
jak pan o tym wszystkim trzymasz. – Bo to, że jeden, drugi raz przyniesiesz różnych łachów, to jeszcze….” Urywa i następuje chwila napiętego
oczekiwania.
Adam uświadamia sobie, że słowa, które zawisły niewypowiedziane są
bardzo ważne; dotyczą motywu jego pomocy, powodu jego zainteresowania
i życzliwości wobec bezdomnych. To pytanie jest sprawdzianem jego postawy; robi to dla nich, czy dla siebie? Pytanie bezpośrednie – adresowane
jak do kogoś, komu się ufa i wiąże z nim pewne nadzieje.
Odpowiada więc szczerze, choć z trudem: „Bo ja – to prawda – ja
chciałem się wykupić… tu jakieś palto, tam jakiś bochen chleba, tu kogoś
na nocleg... a to wszystko nic nie znaczy… bo tak zostają ciągle dziady,
łachmaniarze, ulicznicy…”
Wówczas włączył się ten, kto zadał pytanie, kończąc odpowiedź Chmielowskiego: „– a to już gardłem wyłazi!”.
Adam powtórzył za nim: „Tak. To już gardłem wyłazi”.
Coraz częstsze i dłuższe pobyty w noclegowni pomogły Adamowi nie
tylko określić możliwości swojej pracy na rzecz bezdomnych, ale przede
wszystkim zrozumieć ich potrzeby; te podstawowe, bytowe i te głębsze,
duchowe. Mówi więc do stojących wokół niego mężczyzn: „Ja już wiem.
279
Rozdział VIII
Tak, tego, czego wy chcecie – to jest słuszne, najsłuszniejsze. Właśnie o to
chodzi, abyście tego chcieli. Nie mieć was za wyrzutków, wydobyć się
z tego trzęsawiska. Tak, to jest słuszne… najsłuszniejsze.”
„ Ja już wiem”, dlaczego chcę wam pomagać, mówi do bywalców noclegowni,
ale wy musicie sami chcieć, aby wyzwolić się z piętna dziada, łachmaniarza,
ulicznika. Chcieć tego z wewnętrznej potrzeby, wolnej woli.
Adam zastanawia się, jak mógłby im pomóc wzbudzić chęć wydobycia
się ze stanu wykluczenia. Bardzo tego pragnie „dobrodziej od dobroczyńców”, ale zdaje sobie sprawę, że doraźna pomoc, jałmużna nie rozwiązują
problemu, że dziady i żebracy mają poczucie godności osobistej, ale wie też,
że potrzebna jest praca nad ich odnową moralną i rozwojem duchowym.
Myśli te nurtują go do głębi.
Działalnością dobroczynną Adama są zatroskani przyjaciele, martwią
się, bo zaniedbuje on swój talent, odkąd wszedł do tej noclegowni, „odtąd
przestał należeć do siebie, przestał należeć do swojej sztuki.” Maks powiedział
pani Helenie, że odkąd Adam oddał się najuboższym, co skądinąd jest godne
podziwu, odtąd płótna stanęły. A gdy aktorka mówi, że szczerze podziwia
oddanie Adama dla najuboższych, Maks stwierdza; „Ale – nie można służyć
równocześnie dwu podziwom.”
Czy przyjaciele wiedzą, że Adam przeżywa głęboki konflikt wewnętrzny?
Obie swoje szlachetne pasje realizuje połowicznie; zajęty zdobywaniem
środków dla bezdomnych nie może malować, a pomagając bezdomnym ma
świadomość, że ani nie zaspokaja w pełni ich podstawowych potrzeb, ani
nie pomaga im wyjść ze stanu bezdomności. Wątpi, czy te jego działania
mają sens? Czy są potrzebne?
Niepokój i rozterki nim wywołane wyznaje spowiednikowi:
Adam: Przecież wiem, że jestem dla nich niepotrzebny, a równocześnie
Bogu nie jest potrzebna moja sztuka.
Spowiednik: – Mylisz się, mój bracie. I im jesteś potrzebny, i Pan Bóg
po ojcowsku patrzy na twoją twórczość. Przecież ona do Niego przybliża.
Przecież usiłujesz szukać w niej Jego chwały.
Adam: – Otóż właśnie. Niech ojciec powie, jak to może być! – Ma się
głębokie przeświadczenie, że tak, że najzupełniej tak – a równocześnie coś
od spodu, coś od dna rozsadza to przeświadczenie. Obraca je wniwecz –
Cóż wtedy pozostaje z nas? Cóż wtedy zostaje z nas przed Bogiem? – Samo
chyba odrzucenie? –
280
Brak domu
Spowiednik: – Istotnie. Wtedy z nas nie pozostaje nic. Wtedy z nas
samych nie zostaje nic. Ale wtedy, właśnie wtedy – to, co pozostaje w nas
– to łaska Jego. (…)
Adam: Przecież nie mogę miłować równocześnie, bo nie mogę miłować
po połowie. Są dla mnie dwie otchłanie, które ciągną. Nie można pozostawać ciągle w połowie drogi między jedną a drugą. (…)
– Cóż mi powiesz na to, mój ojcze
Spowiednik: – Daj się kształtować miłości. (…) – Bo w niej odmienia
się wszystko.
– Daj się kształtować miłości.
Słowa spowiednika odtąd towarzyszą Adamowi w różnych sytuacjach,
rozmyśla, szuka źródła tej miłości, która ma go prowadzić do decyzji wyboru drogi życiowej.
Okazją są również odwiedziny krewnych, siostra Marynia zaprasza
go na wypoczynek do swojego domu w Kudryńcu. Wuj Józef wiedząc,
że Adam opiekuje się bezdomnymi, zachęca go do przyjazdu, bo będzie
miał okazję poznać prowadzony przez niego sierociniec dla chłopskich
dzieci. Mówi Adamowi, że w tej pracy odnalazł cel swego życia, gdy
wszystko inne go zawiodło. Na pytanie: „Co wuj sądzi o celu takich
przedsięwzięć?” Józef odpowiedział, że gdy czyni się dobrze „człowiek
się uwalnia spod brzemienia, spod uciążliwego brzemienia jakiejś odpowiedzialności. To wszystko dawno pozaciągali, pozawlekali. Dzisiaj
ciebie dręczą wyrzuty...”.
Adam poirytowany słowami wuja, bo nie usłyszał w nich „głosu miłości”, skomentował je cierpko: „Takie myślenie na nic się nie przyda…”.
I nagle zadał siostrze pytanie; „Czy w Kudryńcach ludzie wierzą jeszcze
w miłosierdzie?” Zamiast odpowiedzi słyszy od obojga: „Cóż za dziwne
pytanie?”, „Właśnie. Co chcesz przez to powiedzieć?” Po wyjściu krewnych
Adam został w pracowni sam – z otwartym pytaniem o miłosierdzie.
Po dłuższej chwili rozmyślań wstał, minął kilka swoich płócien i zbliżył się do sztalug, na których stał „Ecce Homo”, obraz malowany przez
niego z przerwami, długo…
W skupieniu przyglądał się wizerunkowi cierpiącego Chrystusa.
Patrzył na Niego już wiele razy. Ale dziś pogrążył się w myślach, które
281
Rozdział VIII
wybrzmiały w słowach uwielbienia będącego odpowiedzią na pytanie
– na które szukał bezskutecznie odpowiedzi wcześniej. Otrzymał ją
teraz – w chwili kontemplacji obrazu „Chrystusa-Człowieka”:
– Jesteś jednakże straszliwie podobny do Tego, którym jesteś Natrudziłeś się w każdym z nich.
Zmęczyłeś się śmiertelnie.
Wyniszczyli Cię –
To się nazywa Miłosierdzie.
-Przy tym pozostałeś piękny.
Najpiękniejszy z synów ludzkich.
Takie piękno nie powtórzyło się już nigdy później –
O, jakież trudne piękno, jak trudne.
Takie piękno nazywa się Miłosierdzie.
Kontemplacja cierpiącego Chrystusa jest sceną kulminacyjną, połączona z wejściem w mroczną ciemność noclegowni dla bezdomnych,
ukazuje drogę Adama od przypadkowego wejścia w środowisko ludzi
bez domu do świadomego wejścia w ich świat i służenia bezdomnym.
Zamyka okres poszukiwań – rozpoczyna nową drogę:
„-Daj się kształtować miłości. (…) – Bo w niej odmienia się wszystko.”
Znaczenia tych słów Adam doświadczył: „To się nazywa Miłosierdzie.”
Miłosierdzie Boga, miłość Chrystusa do człowieka to miłość, która
podnosi, która przywraca człowiekowi godność.
Adam pragnie dać się kształtować miłości, chce naśladować Chrystusa – wejść w życie bezdomnych, podzielić się z nimi Chrystusem, być
w środku ich problemów, dzielić z nimi trudy życia, pomagać walczyć
z biedą moralną oraz fizyczną i wykluczeniem.
Podczas kolejnego pobytu w noclegowni, obecny tam Mówca, zadał
mu pytanie:
Czy wychodzisz pan ze mną?”
Adam odpowiedział: – Nie. Ja bym pozostał.
Mówca: -Gdzież będziesz pan spał w tej norze?
Adam: -Właściwie – oni mnie już uważają za swego. Zostanę.
Mówca: -Ostatecznie – jest to nawet w pańskim stylu.
282
Brak domu
Adam: -Właśnie. W końcu udało mi się wypracować ten styl. Szło
wprawdzie uciążliwie. No, ale… myślę, że będzie to wreszcie mój styl…
(Chwila zastanowienia)
Nie, nie jest moim. Zawdzięczam go.
Utwór kończy się w dzień „oddalony długim szeregiem lat od tamtych
dni”, to jeden z ostatnich dni życia Brata Starszego – tak zakonnicy
zwracają się do Alberta. Od dawna już stara ogrzewalnia przemieniona
została w schronisko; pomieszczenie jest przestronne, jasne, wyposażone
skromnie, ale schludnie. Na środku długi stół. W głębi krucyfiks z ciemnego drzewa. Bracia w szarych habitach. – Antoni, Sebastian, Szczepan
i Jan, czekając na powrót z kwesty Brata Starszego, przygotowują się do
gotowania obiadu.
Kucharz Szczepan:
„ – A to już wodę do kotła moglibyście zacząć nosić, braciszkowie.
- Do nowego kotła też?
- A też, też. Z pewnością dzisiaj będzie jeszcze większy tłok.
- No to idziemy, Janie.”
Pracują i rozmawiają o swojej przeszłości: Szczepan wyznaje: „(…)
byłem straszny leń. Nasz brat starszy znalazł mnie razu pewnego na
żebrach. Żebrałem na wódkę. Powiedział do mnie tylko: chodźcie ze
mną. Poszedłem. To była najdziwniejsza rzecz w moim życiu. Bo mówię
wam – byłem straszny leń. I pijak, jak było za co. Dzisiaj chętnie bym
odmienił tamte czasy. Chętnie bym nawrócił. Cóż – lat nie wrócisz.
Staram się nadrobić, ile mogę.
Antoni: – Jakże to nadrabiacie, bracie kucharzu?
Szczepan: E, cóż – nie tak znów trudno. Panu Bogu można się
spodobać byle czym. Tak uczy brat starszy. Więc ja na przykład warzeniem polewki… (…)
Sebastian: „O tak, niejeden ma mu sporo do zawdzięczenia.
Antoni (jak echo): – Niejeden…”
Kiedy Brat Starszy wrócił z kwesty, czekał już na niego młody
człowiek, muzyk, który prosi o pomoc, bo – podobnie jak brat Albert
kiedyś – obecnie on znajduje się „wobec konieczności rozstrzygnięcia”
wyboru drogi życiowej. Brat Starszy odmawia, wyjaśniając: „ Powinien pan tego szukać o własnych siłach. Takiemu jak pan nie wolno
283
Rozdział VIII
skracać drogi – ani – ani zbytnio ułatwiać”. (…) Tu chodzi o to, czy
jesteś pan wybrany…
Hubert: Jakże się o tym przekonać?
Brat Starszy: Naprzód trzeba mieć nowe widzenie świata. (…) Co
innego sądzić świat wedle tych miar, którymi zbiegają się i rozchodzą
tonacje – jest ogromnie piękne i wzniosłe – ale co innego widzieć
świat w wymiarach nędzy i upodlenia, i wiedzieć, ale to wiedzieć
dokładnie, gdzie z tym wszystkim spotyka się Bóg, jaka nędza Go do
ludzi przybliża, a jaka od nich oddziela.”
Wyraża zgodę, by Hubert pozostał wśród nich przez czas jakiś. Potem
wybierze sam.
Tymczasem z pracy wrócili pozostali bracia, po modlitwie rozpoczęto posiłek. Przybyli dzielą się nowinami: „W mieście coś się
zaczyna dziać.” „(...) Robotnicy porzucili pracę i poszli przyłączyć się
do pochodów, które w wielu miejscach przeciągąją wśród okrzyków”,
„wszędzie zamykają jadłodajnie i sklepy. Poza tym jest niespokojnie.
Wszędzie pełno policji.”
Brat Starszy słuchając nowin uśmiechnął się w kierunku brata Antoniego, z którym przed chwilą miał ważną rozmowę.
Zamyślił się a potem powiedział do słuchających go w skupieniu
braci: „– Wiedziałem o tym od dawna. To musiało przyjść. (…) gniew
musi wybuchnąć. Zwłaszcza jak jest wielki. I potrwa, bo jest słuszny.
Wiem jednak na pewno, że wybrałem większą wolność”.
Wiem jednak na pewno, że wybrałem większą wolność – to ostatnie
zdanie dramatu „Brat naszego Boga”. Wypowiada je brat starszy w dniu,
który był jednym z ostatnich dni w życiu.
284
Brak domu
„nie mam nic przeciw bezdomnym.
To są tacy sami ludzie jak my, tyle że nie mają domów.”
Janusz Głowacki „Antygona w Nowym Jorku”
„Nie mam nic przeciw bezdomnym” – mówi sierżant Murphy z nowojorskiej policji podczas kontroli w Tompkins Square Park. Do jego
służbowych obowiązków należy oczyszczanie parku. Stróż prawa wyjaśnia, jakie procedury obowiązują, kiedy policjant przystępuje do akcji;
„faza pierwsza to informacja, faza druga – ostrzeżenie, faza trzecia
oznacza, że kroki będą podjęte. Faza trzecia łączy się z fazą czwartą,
czwarta z piątą itd… Faza trzecia wymaga od obrońcy prawa olbrzymiego wyczucia i najwyższej wrażliwości. Chodzi o to, żeby pogwałcić
pani godność i prawa obywatelskie najdelikatniej jak się da. Dlatego
w tej fazie tak ważny jest element właściwej oceny przyszłego więźnia.”
Tak rozpoczyna się dramat „Antygona w Nowym Jorku” Janusza Głowackiego108. Obrońca prawa – zwracając się bezpośrednio do wybranych
osób – nie tylko informuje o swojej pracy, ale także chce pozyskać zrozumienie dla problemów, jakie wiążą się z jej wykonywaniem. „Pani pewnie
myśli, że tylko pani ma kłopoty. Proszę pani, wszyscy mamy kłopoty.”
Dla nowojorskiego policjanta kłopotem są bezdomni – śmierdzą, piją,
sprawiają kłopot swoim zachowaniem, mają inne poczucie czasu: „My
myślimy, co będzie za dziesięć lat, tak,? A oni, co będzie za godzinę. My,
na przykład, śpimy w nocy. bo to normalne. Nie? A oni śpią w dzień,
bo to bezpieczniej.”
Jednak sierżant Murphy podkreśla: „To są tacy sami ludzie jak my,
tyle że nie mają domów. Osobiście spotkałem bardzo wielu kulturalnych
bezdomnych, często z wyższym wykształceniem, i mogę stwierdzić
z całą odpowiedzialnością, że są to tak samo dobrzy Amerykanie jak
wy i ja. Żeby nie było gadania, mówię od razu, że to się tyczy nie tylko
Amerykanów. Tak samo jest z bezdomnymi przedstawicielami innych
mniejszości, co to szukając wolności albo chcąc lepiej żyć i więcej zarabiać, osiedlili się na nowojorskich dworcach autobusowych, ulicach i w
parkach. Oni też kochają swoją przybraną matkę Amerykę i wdzięczni
108 Janusz Głowacki, Antygona w Nowym Jorku, [w:] 5½, Warszawa 2007.
285
Rozdział VIII
są za wszystko, co dla nich zrobiła. (…) I choćby za to ja ich szanuję. I inni
policjanci ich szanują. To znaczy, olbrzymia większość policjantów...
Większość w każdym razie… Całkiem sporo policjantów ich szanuje.
Ja nie mówię, że między bezdomnymi a nami nie ma nieporozumień.
Nie mogę powiedzieć, że nie ma, bo są.”
Nieporozumienia są, bo „oczyszczanie parku” to eufemizm, który
w praktyce oznacza drastyczne usuwanie bezdomnych z przestrzeni
miejskiej, gdzie żyją.
Miejscem takich nieporozumień jest nowojorski Tompkins Square
Park, tu przebywają bezdomni, których historie ukazane zostały w dramacie. Do akcji wkraczają kolejno: Sasza, artysta malarz z Leningradu,
lat 50–60, Anita; tytułowa Antygona, z Portoryko oraz Pchełka; Polak
ze „ wsi nad Wisłą”.
To on należy do tej grupy bezdomnych, o których policjant powiedział:
„chcąc lepiej żyć i więcej zarabiać, osiedlili się na nowojorskich dworcach
autobusowych , ulicach i w parkach”. Jakie koleje losu doprowadziły tego
mężczyznę, który ma „może 40 może 50 lat” i jest „porządnie zmęczony
przez życie” do Tompkins Square Park nie wiadomo. Wiadomo tylko,
że od pięciu lat siedzi na parkowej ławce, a przedtem pracował „przy
azbestach”.
Mężczyzna swoją postawą raczej nie budzi sympatii, ale jego opowieści
o ukochanej Joli są rozpaczliwie smutne, świadczące o wielkiej samotności
i tęsknocie za bliskimi.
Pchełka nie ma domu, jego adresem jest park i rosnące tam krzaki,
gdzie znajduje kryjówkę albo punkt obserwacyjny oraz ławka, na której
siedzi, prowadzi rozmowy z Saszą, śpi.
Nie ma nawet swego imienia i nazwiska, „Pchełka” to jego przezwisko –
„porusza się szybko”, „ma rozlatane oczka”, cierpi na epilepsję. Mistyfikuje
swoje chorobowe przeżycia, nadając im wyjątkowe znaczenie: „Jak ja mam
atak, to fruwam jak ptak. (…) jestem dziecko szczęścia”. Opowiadaniem
o atakach stara się odwrócić uwagę od swoich postępków.
Uzależniony od alkoholu, wykorzysta każdą sposobność, by zdobyć
„troszkę wódki, ale głównie czysty denaturat”, kiedy za pieniądze od
Saszy kupił „trzy flaszki pershinga” i wszystko wypił sam, przekonywał,
że miał atak choroby i być może wtedy pieniądze wypadły z kieszeni
286
Brak domu
i ktoś je znalazł: „Jak mi się nie zacznie ściemniać przed oczami… Jak
mi nie zacznie szumieć w głowie… Pół metra nad ziemię mnie rzucało.
[Ale Sasza, grzejąc ręce nad ogniem, uśmiecha się sceptycznie. Nie
ma żadnych wątpliwości, że Pchełka łże.] I wiesz, co się potem stało?
Otwieram oczy w karetce. Wiozą mnie do szpitala. Wzięliśmy FDR – ten
higway nad East River. Wyglądam sobie przez okno, a tu widok dokładnie
taki sam jak u nas na wsi nad Wisłą. Z tym, że u nas jest ładniej, bo są
drzewa, góry i nie ma drapaczy. Czyli wiozą mnie karetką i taki młody
lekarz z kolczykiem w uchu ściska mnie za rękę z szacunkiem. I wiesz,
co mówi? Mówi, że takiego ataku epilepsji w życiu nie widział. Aaaaa?
Słyszysz, Sasza. Nigdy w życiu… Co ty na to?? Aaaa?”
Bezdomność Pchełki jest materialna i duchowa – nie ma domu i nie ma
utrwalonego systemu wartości. Często powołuje się na wiarę wyniesioną
z domu rodzinnego, ale czyni to w sposób niewiele mający wspólnego
z dekalogiem. Posługuje się znakami wiary i zabobonów; gdy obawia się,
że Anita rzuci na niego urok „spluwa trzy razy, robi znak krzyża”.
Jest także bezdomny uczuciowo: z jednej strony tęskni do ojczyzny, ale
z drugiej – próbuje się „umiejscowić” w Ameryce. – „Ja wracam do Polski.
Jola tu przyjedzie. Popracujemy sobie roczek, odłożymy pieniądze i wracamy. W Polsce kupimy sobie dom i zatkniemy na dachu amerykańską
flagę.” W swoich marzeniach wita Jolę: „Welcome to the United States!”
Ale nowojorskie widoki porównuje do pejzaży zapamiętanych z kraju:
„tu widok dokładnie taki sam jak u nas na wsi nad Wisłą. Z tym, że
u nas jest ładniej, bo są drzewa, góry i nie ma drapaczy”, kiedy indziej
znów z dumą podkreśla swoją przynależność do Ameryki: „My tu mamy
najwyższe budynki i najgłębsze groby na świecie. Nie, Sasza?
Brak domu Pchełka próbuje wypełnić zaborczym przywiązaniem do Saszy
a właściwie uzależnieniem od jego obecności. Kłóci się z kompanem, wymyśla
i obraża, oszukuje, odchodzi, ale zawsze powraca. Skazany na bezdomność,
bez możliwości powrotu do rodziny, braku jakiegokolwiek innego miejsca, do
którego mógłby pójść – w towarzystwie Saszy może jakoś tutaj funkcjonować.
Obaj są sobie potrzebni, pomagają sobie wzajemnie i razem podejmują się
spełnić prośbę Anity, która postanowiła pogrzebać zmarłego Johna w parku,
żeby nie leżał w nieoznakowanym grobie z innymi bezdomnymi na Potter’s
Field, by miał własny prywatny grób „blisko rodziny i przyjaciół”. Gdy Sasza
287
Rozdział VIII
zaoponował: „On nie miał rodziny”, Anita pokazując na park: „Miał. Tu jest
jego rodzina”. Na jej słowa Pchełka zareagował lekceważąco – on ma swoją
Jolę w Polsce!
Snucie marzeń o ukochanej jest dla bezdomnego Pchełki formą azylu.
Opowiada o Joli często, także na molo na Bronksie, gdzie wraz z Saszą
poszukują ciała Johna w trumnach z bezdomnymi. Wyślę to zdjęcie Joli
i za trzy tygodnie zobaczysz... – mówi, gdy z jednej trumny wyjął zdjęcie
czarnoskórego mężczyzny w garniturze stojącego przy samochodzie – I za
trzy tygodnie przy parku zatrzymuje się taksówka, otwierają się drzwi
i wysiada Jola. – A ty wiesz, jak Jola wygląda…?
Sasza: Wiem, wiem.
Pchełka: – No więc Jola wysiada z taksówki, daje kierowcy pięć dolarów
i każe czekać…(…) wchodzi do parku i idzie, idzie. Wszyscy na nią patrzą. (…)
idzie i się rozgląda… (…) I nagle widzi mnie, jak sobie siedzę skromniutko
na ławce…(…) Podnoszę się. I mówię: „Welcome to the United States”. Co?
I wtedy ona obejmuje mnie. W ogóle nie zwraca uwagi, że jestem brudny,
nieogolony, zębów wszystkich nie mam. A wiesz dlaczego? Bo ona taka
jest. Jak kocha, to nie zwraca uwagi. (…) I powie: „Kocham cię, Pchełka.
Przyjechałam tylko dla ciebie.” (…) weźmie mnie za rękę i pójdziemy razem
do taksówki….”
Nagle mówi do Saszy: „Zaczekaj chwilę. Jakoś się dziwnie czuję.
Sasza: Jak to dziwnie?
Pchełka: Czekaj, usiądę sobie.
Sasza: Ej, Pchełka…. Kochany. Nie, nie. Nie teraz. Nie rób mi tego.
[Pchełka wyślizguje się z jego rąk i pada na ziemię w ataku epilepsji. Sasza
próbuje mu pomóc. Wkłada mu w usta kawałek odłupanego z trumny drewna.]
Sasza: O mój Boże.”
Opowiadaniem o Joli Pchełka próbował opanować narastające emocje
obawiając się ataku epilepsji. Jednak przeżycia związane z rzeczywistą
sytuacją okazały się mocniejsze niż te wymyślane. Sasza wystraszony pospieszył mu z pomocą. Ale gdy przy następnej okazji Pchełka znów zaczął
swoją opowieść, ten zdecydowanie przerwał:
„Pchełka, przestań mi pieprzyć o tej Joli, dobrze?
Pchełka: Dobrze. Jak tylko Jola przyjedzie, pojedziemy oboje do mojej
ciotki na Greenpoit.
288
Brak domu
Sasza: Ja tego nie mogę słuchać… Nie mogę.
Pchełka: Czego nie możesz słuchać? Przecież ci mówiłem, że mam
ciotkę na Greenpoint.
Sasza: Ty nie masz żadnej ciotki na Grenpoincie. A Jola już była. I wyjechała.
Pchełka: Coo? Jola tutaj… Odbiło ci, czy co? Cha, cha, Jola tu była? Chybabym coś wiedział o tym, jakby Jola tu była.
Sasza: I wiesz.
Pchełka: Ja?
Sasza: Taaak… [Mówi mu prosto w twarz:] Taaak. Przyjechała sześć
miesięcy temu, w czerwcu. Nie pamiętasz, co? Miałeś ją odebrać z lotniska,
ale się tak upiłeś, że po nią nie pojechałeś.
Pchełka [bardzo urażony] Niby dlaczego miałem się upić i nie pojechać?
Ja miałbym nie pojechać po Jolę? No daj mi jeden powód, dlaczego miałbym
po nią nie pojechać.
Sasza: Bo się wstydziłeś.
Pchełka: Czego?
Sasza [pokazując park] Tego. I tego, żeś jej napisał, że masz pięć pokojów,
portiera i samochód.
Pchełka: Nieprawda!
Sasza: Prawda.
Pchełka: Ja bym nigdy nie okłamał Joli! Ja ją kocham! Okłamać moją
Jolę. Ha!
Sasza: Jola czekała i czekała na lotnisku, aż następnego dnia pojechała
na ten adres, coś jej dał. (…) I to był sklep Lali. Tam gdzie kupujesz wódkę.
I Lala przysłała ją tutaj!
Pchełka [zatykając uszy, krzyczy]: Ja cię w ogóle nie słucham. Aaaa! Nie
słucham cię!
Sasza [przekrzykując]: I ona tu przyszła na tę ławkę, a tyżeś się schował
w krzakach i nie chciałeś wyjść. (…) I ja z nią musiałem rozmawiać. A ona
płakała, i płakała, i błagała, żebyś wyszedł z krzaków. Ale tyżeś tchórzu
nie wyszedł. I ona odleciała do Polski.”
Sasza nazwał go tchórzem, ale to bolesna świadomość upadku moralnego
i wstyd: za okłamywanie Joli, za stan w jakim się znajduje, za zmarnowane
życie, schowały Pchełkę w jego krzakach. Na słowa prawdy mówione mu
prosto w twarz Pchełka zatyka uszy i krzyczy: „ Ja cię w ogóle nie słucham.
289
Rozdział VIII
Aaaa! Nie słucham cię!” Ten krzyk to wyraz niezgody na to w czym tkwi.
Bezsilny głos buntu.
Faktom, których nie akceptuje, Pchełka przeciwstawia obrazy iluzorycznych sytuacji. Kiedy Sasza „znowu wyjeżdża” do Rosji, przekonuje
go: „A na przykład ja, to nie ma ludzkiej siły, żebym się ruszył z Nowego
Jorku. Za żadne pieniądze. Bo ja tu przynależę. Tu jest moje miejsce.”
Wkrótce przekona się, jak bardzo nieprawdziwe są te słowa.
Dotrze do niego wiadomość, którą zaniepokojony przekaże Saszy: „(…)
jest plan, żeby rozwiązać nasz problem.
Sasza: Jaki nasz problem?
Pchełka: Znaczy bezdomnych.
Sasza: Jak?
Pchełka: Ostatecznie.”
„Ostatecznie” – czyli wszyscy zostaną radykalnie usunięci z tego miejsca.
Pytanie – kiedy? Zwraca więc uwagę na zachowanie policjantów kontrolujących park; widział, że wybierali puste butelki z koszy i liczyli bezdomnych.
Funkcjonariusze przygotowują się. Pchełka pomyślał, że mieszkańcy
parku też powinni się przygotować. Mówi więc do Saszy: „Tak sobie pomyślałem… Może powinniśmy się bronić.
Sasza: Nie możemy.
Pchełka: Dlaczego nie? Mamy prawo się uzbroić. To jest w konstytucji.
Sasza: Zabrali butelki.”
Są bez szans… Pozostaje tylko pytanie, gdzie policja może wywieźć bezdomnych. Pchełka przypuszcza, że „wyślą ich do jakiejś bazy wojskowej.”
Sasza: Żeby się na nas wprawiać w strzelaniu?
Pchełka: Nie. Na przeszczepy.”
Sasza: To będziesz miał kłopoty. Wszystko już sprzedałeś.
Pchełka: To jest prawda.
Park został oczyszczony i otoczony trzymetrowym żelaznym ogrodzeniem. Gdzie wywieziono bezdomnych nie wiadomo. Z relacji policjanta,
która kończy sztukę Głowackiego, wynika tylko że podczas zaawansowanego
oczyszczania parku w Thompkins Square Park funkcjonariusze przystąpili
od razu do fazy trzeciej. Do pogwałcenia godności i praw obywatelskich
najdelikatniej jak się da…
290
Brak domu
„ – może wierzył w Boga – (…)
jak ktoś ma to głęboko, nie na pokaz,
no to nawet jak wpierniczają go lwy,
uważa, że mimo chwilowych trudności,
sprawy idą zasadniczo w dobrym kierunku”
Paweł Huelle „Mercedes-benz” 109
Uczestnik kursu na prawo jazdy, Paweł, podczas pierwszych zajęć
utknął na środku skrzyżowania i omal nie spowodował karambolu
a starając się opanować emocje przywołał sytuacje opisane w „Wieczornej
lekcji jazdy” ulubionego pisarza Bohumila Hrabala: „kiedy przypominam
sobie ten mój pierwszy majowy wieczór, gdy przerażony i zupełnie roztrzęsiony siadłem po raz pierwszy za kierownicą małego fiata panny
Ciwle, (…) kiedy wiec wyruszyłem w tę pierwszą moją automobilową
podróż, jak zwykle czując, że to wszystko nie ma sensu, bo przychodzi
za późno i poniewczasie, gdy więc na samym środku drogi tego skrzyżowania pomiędzy rozdzwonioną trzynastką, która hamowała nagle,
a wielkim tirem, który jakimś cudem zdołał ominąć o włos małego
fiata panny Ciwle, trąbiąc przy tym straszliwie niskim, przeraźliwie
głośnym klaksonem podobnym do syreny okrętowej: słowem, gdy
utknąłem na samym środku tego skrzyżowania, zaraz pomyślałem
o panu i tych pańskich cudownych, lekkich, pełnych wdzięku lekcjach
na motocyklu, kiedy to mając instruktora za plecami, a przed sobą
torowisko i wilgotną kostkę bruku, dawał pan na tej jawie 250 ostro
gazu, śmigał pan przez te praskie ulice i skrzyżowania najpierw w górę
ku Hradczanom, a potem w dół, do Wełtawy, i cały czas nieprzerwanie,
jakby natchniony przez jakiegoś motoryzacyjnego dajmoniona, opowiadał pan instruktorowi o tych cudownych maszynach z dawnych
czasów, na których pański ojczym tyle miał wspaniałych wywrotek,
stłuczek i katastrof (…).”
Paweł – na podstawie opowiadanych w utworze historii rodzinnych
bohatera można utożsamić z autorem- omal nie doprowadził do zderzenia
tramwaju z tirem, widząc kierowców biegnących w stronę małego fiata,
109 Paweł Huelle, Mercedes-benz, Kraków 2002.
291
Rozdział VIII
który za nic nie chciał zapalić, skorzystał z pomysłu Hrabala i chcąc
uniknąć uwag instruktorki powiedział „zupełnie spokojnym głosem
– a wie pani, moja babka Maria, kiedy w dwudziestym piątym roku
uczyła się jazdy na citroënie, miała podobny przypadek, tyle tylko , że
ten citroën stanął na przejeździe kolejowym i z prawej strony, czyli
tam, gdzie siedział pan instruktor Czarzasty, nadjeżdżał już zza zakrętu
pospieszny Wilno-Baranowicze-Lwów i pan Czarzasty bardzo szybko
ocenił sytuację, i powiedział – panno Mario, wyskakujemy natychmiast
albo giniemy – więc wyskoczyli (…) – a ten pospieszny, chociaż hamował,
sypiąc snopami iskier spod kół, to jednak staranował to piękne auto,
więc stali tak obok polnego przejazdu: moja babka i pan instruktor
Czarzasty, patrząc na wielkie, coraz większe oczy maszynisty, który
w całej kupie blachy, niklów, chromów, pluszu. dermy i stłuczonego
szkła nie mógł jakoś dojrzeć zmiażdżonej głowy, obciętych nóg, czapki
kierowcy choćby jednej plamki krwi i dopiero kiedy spojrzał nieco dalej,
ujrzał, jak moja babka Maria i pan instruktor Czarzasty machają do
niego przyjaźnie, i to była bardzo piękna scena (…) – bo za nimi przy
tej polnej drodze stała kapliczka Matki Boskiej Nieustającej Pomocy,
wokół której wianuszek wiejskich kobiet i dzieci odprawiał właśnie
majowe nabożeństwo, tak zatem pierwszy plan ze zmiażdżonym citroënem i sapiącą lokomotywą przechodził łagodnie w plan drugi, czyli
chwytającego się z głowę maszynistę, za którym plan trzeci wypełniali
uradowani moja babka Maria i pan instruktor Czarzasty, a wszystko
to na tle dalekich, pofałdowanych wzgórz z kapliczką Matki Boskiej
Nieustającej Pomocy u stóp Karpat Wschodnich.”
Panna Ciwle, jak gdyby nic się nie wydarzyło na skrzyżowaniu, zachwyciła się opowieścią: „Boże, jak pięknie (…) – Boże, jak pan opowiada”.
Zachęcony reakcją instruktorki na kolejnych zajęciach Paweł rozwijał
opowieści o innych przygodach samochodowych babki Marii i dziadka
Karola, który wierny był nieodmiennie wersji czterodrzwiowej Mercedesa-Benz 170 V o zgniłozielonym kolorze karoserii a panna Ciwle
rozbawiona zadawała różne pytania.
Kilka dni później zanim zaczęła zajęcia, uśmiechnęła się tajemniczo
podając egzemplarz opowiadań i zapytała „– czyta pan Hrabala? Ten
jego ojczym Francin ma w sobie coś z pańskiego dziadka, o ile pan nie
zmyśla oczywiście. (…) – Mój dziadek Karol – powiedziałem wreszcie
292
Brak domu
(…) tak jak Francin, miewał pomysły zupełnie zwariowane.” – I opowiedział instruktorce, jak to dziadek Karol podsunął księciu Romanowi
Sanguszce pomysł wystraszenia nieznośnej ciotki hrabiny Eufemii
a także o przygodach dziadka podczas zawodów samochodowych pogoń
za balonem, organizowanych w Mościcach, w których co roku zwyciężał
on swoim Mercedesem.
Panna Ciwle była ciekawa, czy wierność dla Mercedesa odziedziczył
ojciec kursanta. Okazało się, że „epoka Mercedesa w rodzinie trwała”,
Paweł pamiętał, jak ojciec powtarzał, że jeśli kiedykolwiek będzie jeździł
autem, to tylko takim, jakim podróżował przed wojną ze swoim ojcem.
Mijały lata, na ulicach pojawiły się już polskie fiaty i pewnego dnia pod
oknami ich małego mieszkania usłyszeli „charakterystyczny klekocik
dobrze wyregulowanego diesla. Mercedes 170 DS., rocznik powojenny”.
Tego Mercedesa ojciec kupił po wypadku od znajomego mechanika
i remontował go dwa lata, bo trudno było znaleźć niektóre brakujące
części – szukał ich po starych warsztatach i po złomowiskach – a wszystko
w tajemnicy chcąc sprawić żonie niespodziankę.
Panna Ciwle słuchając nazwała ojca Pawła – romantykiem. Oprócz
miłości do samochodów Paweł podziwiał u ojca pogodę ducha i przyznał:
„nigdy nie mogłem dociec źródeł tego szlachetnego optymizmu, który
w żadnym wypadku nie mógł pochodzić z doświadczenia, lecz z jakichś
głęboko skrytych w duszy mojego ojca pokładów naiwnej dobroci, skąd
bowiem czerpał wiarę (…) że będzie lepiej, skoro było coraz gorzej”.
I wtedy panna Ciwle powiedziała – „może wierzył w Boga – (…) – jak
ktoś ma to w sobie głęboko, nie na pokaz, no to nawet jak wpierniczają
go lwy, uważa, że mimo chwilowych trudności, sprawy idą zasadniczo
w dobrym kierunku”.
Na słowa te Paweł zareagował zdawkowym: „no, może coś takiego”.
Przyjemnie mijały mu godziny jazdy pod okiem instruktorki, opowiadając wracał wspomnieniami do kochanych dziadków i ich tarnowskiego domu. Zajęty jazdą i opowieścią nigdy nie zadał jakiegoś pytania
instruktorce, ani nie zastanowił się nad komentarzami panny Ciwle,
dotyczącymi jego opowiadań, nawet wtedy, gdy zwierzyła się: „jak mnie
złapie chandra, to wsiadam wieczorami w fiatka i jadę przed siebie,
dokądkolwiek, czasami człowiek musi wyjść po prostu z domu, bez
293
Rozdział VIII
konkretnego celu, jedźmy, a pan niech opowiada, bardzo to polubiłam.”
Jechał więc i opowiadał…
Ale pewnego dnia Pawła zamurowało… Panna Ciwle w trakcie zajęć
spojrzała na zegarek i oznajmiła, że pojadą do niej. Przesiadła się na miejsce kierowcy, „mocno dodała gazu i zaraz na pierwszym skrzyżowaniu
skręciła w prawo, jechaliśmy teraz szybko wzdłuż napoleońskich fortów
i widziałem, że moja instruktorka jest coraz bardziej zdenerwowana, co
chwila spogląda na zegarek i szybkościomierz, jakbyśmy zaliczali odcinek
specjalny rajdu Paryż-Dakar, a kiedy skręciliśmy po chwili w ogródki
działkowe na wzgórzach, jechała jeszcze szybciej, jej mały fiat podskakiwał na wybojach bitej drogi jak piłka, a ja zastanawiałem się nad tym
pośpiechem, bo przecież mógł oznaczać bardzo różne rzeczy, lecz żadne
z moich przypuszczeń się nie sprawdziło, kochany panie Bohumilu, bo kiedy
dosłownie wpadliśmy do niewielkiego ogródka otaczającego drewnianą
szopę z przybudówką, panna Ciwle powiedziała – niech pan zaczeka tutaj,
ja muszę zrobić zastrzyk bratu – i kiedy po kilku minutach oczekiwania
ujrzałem ją, jak wychodzi z szopy, pchając przed sobą inwalidzki wózek,
na którym siedział młody, uśmiechnięty chłopak, kiedy nas sobie przedstawiała, od razu zrozumiałem, że ta drewniana szopa z przybudówką to
jest ich stałe zamieszkanie i że na pewno nie mają innego.- Zapraszam
na kawę – powiedziała – ale nie do środka, bo się pan przerazi bajzlem,
no a Jarek – wskazała na brata – strasznie chciałby posłuchać tych pana
historii o starych samochodach (…) on wszystko rozumie, chociaż jak chce
coś powiedzieć, to mu wychodzi tylko – uuu – i – aaa – ja zaraz wracam,
no, chyba, że się panu bardzo spieszy, to zwiozę pana najpierw na przystanek (…). – Po chwili wróciła z szopy, niosąc na tacy kawę w dzbanku,
dwie filiżanki, herbatniki i talerz mlecznej zupy. (…) co tu ukrywać, byłem
speszony tą niecodzienną sytuacją: panna Ciwle karmiła Jarka stołową
łyżką, którą co pewien czas odkładała, żeby upić łyk kawy ze swojej
filiżanki, a ja rozglądałem się dookoła, patrząc, jak za drzewami działkowych ogródków i zdziczałego cmentarza ceglane wieże hanzeatyckich
kościołów tworzą w wiosennym powietrzu niewiarygodnie piękny wzór.
(…) – Dość – powiedziała panna Ciwle, odkładając łyżkę i talerz na blat
stolika, czemu towarzyszyło pomrukiwanie Jarka (…) już po zastrzyku
i karmieniu, zaraz zjedziemy na dół do przystanku – nie, proszę zostać –
powiedziałem – to nie jest tak daleko, pójdę sam – zapłacił pan za godzinę
jazdy – stanowczo zaoponowała – musimy skończyć lekcję, tylko ustawię
294
Brak domu
brata do czytania i zaraz pojedziemy – to może przedłużymy następną
jazdę – nie chciałem wcale wsiadać za kierownicę – o tych dwadzieścia
minut, a dzisiaj jednak pójdę – dobrze, to zejdę z panem ten kawałek do
sklepu – dała za wygraną – tylko mu przygotuję książkę. – I kochany
panie Bohumilu, po kilku minutach maszerowaliśmy z panną Ciwle
działkową alejką pomiędzy ogródkami w dół wzgórza, hanzeatyckie
wieże kościołów stawały się coraz mniejsze, aż znikły nam z oczu, ale
nie o nich myślałem, schodząc coraz niżej wzdłuż cmentarnego płotu
i kolejnych szop i domków, które, jak wskazywały telewizyjne anteny,
blaszane kominy, kurniki i komórki, wcale nie były letnimi altankami,
tylko po prostu mieszkaniami, więc nie o wieżach kościołów Głównego
i Starego Miasta rozmyślałem, tylko o ludziach, którym zimą musiały
tu zamarzać krany z wodą, dymić piecyki, przeciekać dachy i przepalać się korki, ludziach, którzy mieszkali tu wśród drzew i zieleni jak na
dachu miasta, choć wcale nie byli olimpijczykami. – Co pan tak zamilkł?
– spytała panna Ciwle – piechur nie ma nic do powiedzenia?- skądże –
wzruszyłem ramionami – ale wolałbym teraz słuchać, zamiast mówić
– zamurowało pana – stwierdziła rzeczowo – takich osiedli nie pokazują
w naszej telewizji, zresztą co mieliby reklamować, może powietrze, ale
na razie go nie sprzedają – uśmiechnęła się do siebie – a kiedy zaczną,
to wybudują tutaj domy dla ludzi z forsą.”
Wydarzenia nabrały innego tempa a uwaga Pawła została zwrócona na
instruktorkę i jej otoczenie. Gdy z wielkim pośpiechem wjechali na teren
ogródków działkowych, panna Ciwle poprosiła kursanta, by zaczekał, bo
musi zrobić zastrzyk bratu, parę chwil później wyszła z bratem na wózku
inwalidzkim, przedstawiła ich sobie, mówiąc, że Jarek „strasznie chciałby
posłuchać tych pana historii o starych samochodach”.
Paweł poznał inną pannę Ciwle – nie była to czujna instruktorka umiejętnie kierująca jazdą adepta, ironicznie odnosząca się do pewnych sytuacji
na ulicach, zachowująca dystans wobec kursanta i z zainteresowaniem
słuchająca jego opowieści o dawnych samochodach i automobilowych
rozrywkach panów inżynierów.
Zobaczył serdeczną i opiekuńczą siostrę Jarka, która go pielęgnuje,
karmi, robi zastrzyki, jeździ do lekarzy, dba o jego lektury i koleżeńskie
kontakty.
295
Rozdział VIII
Nie to go jednak zamurowało, ale fakt, że rodzeństwo było bezdomne, panna Ciwle i niepełnosprawny Jarek mieszkali na terenie
ogródków działkowych: „od razu zrozumiałem, że ta drewniana
szopa z przybudówką to jest ich stałe zamieszkanie i że na pewno
nie mają innego.” Czuł smutek i bezradność. Powstrzymał się jednak
od pytań o okoliczności utraty domu, czy powody, dla których znaleźli
się w tym miejscu.
Po zastrzyku i nakarmieniu Jarka, panna Ciwle ustawiła go do
czytania i zeszła do sklepu z Pawłem, który kierował się do przystanku. Ten milczał schodząc obok „kolejnych szop i domków, które jak
wskazywały telewizyjne anteny, blaszane kominy, kurniki i komórki,
wcale nie były letnimi altankami, tylko po prostu mieszkaniami (…)
zimą musiały tu zamarzać krany z wodą, dymić piecyki, przeciekać
dachy i przepalać się korki”. „Co tak pan zamilkł? – spytała panna
Ciwle (…) zamurowało pana”. Nic nie odpowiedział.
Zaskoczony sytuacją nie potrafił, ani pozbierać myśli, ani znaleźć
odpowiednich słów. Pomyślał tylko, że panna Ciwle żyje „bez żadnej
nadziei na przyszłość”.
Później instruktorka powiedziała mu, że nie mają domu już od kilku
lat: „tej pierwszej zimy, kiedy tu wylądowałam z Jarkiem, omal nie
zwariowałam, nie było pieca, bieżącej wody, kibla, a na dodatek forsy
i jakiejkolwiek pracy.” Nie zwariowała, miała motywację, znalazła
w sobie siłę i hart ducha. Mocnym głosem dodała: „Nadprzyrodzone
moce ducha biorą się zawsze z wyrzeczenia, wiedziały to wszystkie
święte i czarownice, ale dziś nie można o tym mówić – czy pani
oszalała – (…) żyjemy w wolnym kraju – wolnym dla kogo? – ucięła
mocnym głosem – (…) A może w jakiś szczególny sposób miał pan
mnie na myśli, nieprawdaż, jaka wyzwolona?”
Gdyby Paweł mógł wówczas skoncentrować uwagę, usłyszałby
gorzką ironię w tym nieprawdaż, jaka wyzwolona a może także słowa
o nadprzyrodzonych mocach ducha tkwiących w człowieku przypomniałyby mu sytuację, gdy powiedział pannie Ciwle, że nie rozumie
źródła szlachetnego optymizmu swego ojca i zdziwiony usłyszał: „może
wierzył w Boga – (…) – jak ktoś ma to w sobie głęboko, nie na pokaz,
no to nawet jak wpierniczają go lwy, uważa, że mimo chwilowych
trudności, sprawy idą zasadniczo w dobrym kierunku”.
296
Brak domu
Takie uwagi i komentarze wyzwolonej panny Ciwle wskazują, że budowała ona swoją postawę na wierze. Gdy zagrażały jej lwy – w symbolice
Starego Testamentu oznaczające niebezpieczeństwo, od którego można
uciec się do Boga – nie popadała w rozpacz i nie traciła nadziei. Umocniona
nią starała się zapewnić bratu i sobie odpowiednie warunki życiowe.
Trasa któregoś z kolejnych zajęć prowadziła w okolicy Akademii Medycznej i wtedy panna Ciwle spytała Pawła: „– słyszał pan o doktorze
Elefancie? – W chwilę potem, gdy zaprzeczyłem, panna Ciwle zaczęła
stłumionym głosem swoją opowieść i powiem panu, kochany panie
Bohumilu, że ciarki mi chodziły po krzyżach, kiedy pomyślałem, że
mógłbym być chory tak jak Jarek i dostać się w łapy doktora Elefanta,
który potrafi wprawdzie wyciąć sprawnie tętniak mózgu, lecz jeszcze
sprawniej doprowadzał swoich pacjentów do ruiny, żądając łapówek
najpierw za miejsce na szpitalnym łóżku, następnie za długotrwałe
konsultacje, wreszcie za samą operację, której się podejmował nawet
wówczas, gdy sprawa była przesądzona i kiedy wiedział doskonale,
że pacjent musi umrzeć, a także wówczas, kiedy przypadek wcale tej
operacji nie wymagał: doktor Elefant był bowiem mistrzem w kasowaniu forsy i zawsze umiał ją wyrwać od zrozpaczonych ludzi, którzy dla
ratowania bliskich skłonni byli sprzedać dosłownie wszystko i jeszcze
się zapożyczyć, więc taki był przypadek Jarka i jego siostry: najpierw,
żeby się znaleźć w klinice i zapłacić za operację, sprzedali mieszkanie,
potem okazało się, że diagnoza była błędna, operacji nie będzie, a sama
choroba jest nietypowa i wymaga dalszego, długotrwałego leczenia, no
więc wówczas panna Ciwle udała się do gabinetu doktora Elefanta i zażądała zwrotu pieniędzy, przynajmniej sumy za samą operację, a wtedy
doktor Elefant oświadczył jej chłodno, że zaraz zawezwie policję i złoży
skargę do prokuratury, bo jest to prowokacja, bo jest to niesłychane,
żeby tu, w jego gabinecie, pomawiać go o taką nieuczciwość, gdzie, kto
i kiedy widział, by ta pani dawała mu pieniądze i to aż w takiej sumie
– sukinsyn po prostu mnie wyrzucił za drzwi – mówiła ze łzami panna
Ciwle – mieszkanie po rodzicach diabli wzięli, Jarka natychmiast wypisano ze szpitala, a ja musiałam w kilka dni z działkowej szopy zrobić
coś, co się nadaje do przeżycia zimą, bo inaczej musielibyśmy spać na
dworcu, i całe szczęście, że po rodzicach została nam jeszcze chociaż
ta pracownicza działka, więc powiem panu – zgniotła peta na wiecz297
Rozdział VIII
ku popielniczki – że nasz przypadek nie jest wcale wyjątkowy i teraz
jeżdżę z Jarkiem do różnych cudotwórców, którzy chociaż nie mogą go
uzdrowić, przynajmniej nas nie okradają, bo nigdy nie biorą więcej niż
za wizytę u dentysty, no a poza tym sami opłacają te swoje gabinety
i jakieś tam podatki, w przeciwieństwie do doktora Elefanta, któremu
studia, gabinet i narzędzia finansujemy z naszych składek wszyscy jak
frajerzy. – To niesłychane – zawołałem – i nikt go nigdy nie przyłapie?
– A niby w jaki sposób – panna Ciwle wytarła nos chusteczką”.
Na myśl, że to on mógłby być tak chory jak Jarek i dostać się w ręce
doktora Elefanta, Pawłowi ciarki przeszły po plecach. Teraz już wiedział,
z jakiego powodu panna Ciwle znalazła się wśród bezdomnych: próbowała ratować brata, „żeby się znaleźć w klinice i zapłacić za operację,
sprzedali mieszkanie, potem okazało się, że diagnoza była błędna,
operacji nie będzie, a sama choroba jest nietypowa i wymaga dalszego,
długotrwałego leczenia”.
Gdy Jarka wypisano ze szpitala siostra musiała w krótkim czasie przystosować działkową szopę do zamieszkania w okresie zimowym. Całe
szczęście, mówiła panna Ciwle, że po rodzicach została im ta pracownicza
działka, bo nie musieli iść spać na dworcu.
Jakoś się tu urządzili, ona pracuje, mają życzliwych sąsiadów, kolonia
działkowych ogródków graniczy z cmentarzem, na razie jest spokój,
„takich osiedli nie pokazują w naszej telewizji, zresztą co mieliby reklamować, może powietrze, ale na razie go nie sprzedają – uśmiechnęła
się do siebie – a kiedy zaczną, to wybudują tutaj domy dla ludzi z forsą.”
Paweł pożegnał się z panną Ciwle i postanowił, że gdy tylko wróci do
domu, odszuka te dwa albo trzy zdjęcia z automobilowych wypraw babki
Marii i dziadka Karola, jedyną po nich pamiątkę, bo chciałby je pokazać
Jarkowi. Niestety, zdjęć nie udało się odnaleźć, przypuszczał, że zaginęły
podczas przeprowadzki. Z tą stratą nie chciał się pogodzić i zdecydował,
że będzie szukać w innych miejscach, do skutku.
Tymczasem kurs nauki jazdy dobiegł końca, po ostatnich zajęciach
odbyła się krótka rozmowa i pożegnanie kursanta z instruktorką: „bardzo
dziękuję – powiedziałem – to były naprawdę fantastyczne jazdy – niech
pan uważa na migacze i niech pan wie, że niektóre polecenia egzaminatora – wypuściła dymek – zmierzają celowo do wprowadzenia w błąd,
298
Brak domu
zwłaszcza zakazy skrętu są ich ulubioną pułapką – tak – powiedziałem – będę patrzeć na znaki, a jak zdam egzamin, czy mogę odwiedzić
pani brata? Jarka? – zdziwiła się – tak – powtórzyłem – Jarka, może
odnajdę tych kilka starych fotografii, na pewno by mu się spodobały,
(…) tak – powiedziała – oczywiście, niech pan wpada, kiedy chce, (…)
no to do widzenia – podała mi dłoń”.
Wytrwałość Pawła w poszukiwaniu pamiątkowych zdjęć babki Marii
z citroënem i dziadka Karola z Mercedesem-Benz 170 V została nagrodzona,
odnalazł je podczas ostatniej przeprowadzki z Ujeściska do Wrzeszcza:
„wezwałem taksówkę i kazałem się wieźć na wzgórze, gdzie rozciągały się działki, brodziłem po kostki w wilgotnym, mokrym śniegu, ale
zamiast drzew, szop i drewnianych domków zobaczyłem uśpiony plac
budowy otoczony płotem z surowych desek, nad którymi żółta tablica
informowała, że to osiedle będzie się nazywało Olimp”.
Echem wróciły do niego słowa instruktorki, że na razie ich osiedla
ogródków pracowniczych nie sprzedają, ale kiedy zaczną, to powstaną
w tym miejscu domy dla ludzi z forsą.
Nie miał tu czego szukać. Nie było ogródków działkowych, nie było
domku, w którym mieszkała panna Ciwle i jej brat Jarek …
299
Teksty źródłowe
Teksty źródłowe
Rozdział pierwszy Dom zapamiętany
1. Adam Mickiewicz (ur. 1798 – zm. 1855) Pan Tadeusz, Warszawa 1971.
2. Maria Konopnicka (ur. 1842 – zm. 1910) Pieśń o domu, [w:] Utwory poetyckie, Warszawa 1988.
3. Zofia Nałkowska (ur. 1884 – zm. 1954) Dom nad łąkami, Warszawa 1978.
4. Czesław Miłosz (ur. 1911 – zm. 2004) Dolina Issy, Kraków 1981.
Rozdział drugi Dom zamieszkany
1. Szymon Szymonowic (ur. 1558 – zm. 1629) Kołacze [w:] Sielanki i pozostałe
wiersze polskie, Wrocław 2000.
2. Aleksander Fredro (ur. 1793 – zm. 1876) Wychowanka [w:] Komedie Seria
druga, Warszawa 1958.
3. Jerzy Pilch (ur. 1952) Dziennik Warszawa 2012. Drugi dziennik, Kraków 2014.
4. Wiesław Myśliwski (ur. 1932) Ostatnie rozdanie, Kraków 2013.
Rozdział trzeci Dom upragniony
1. Jan Kochanowski (ur. 1530 – zm. 1584) Na dom w Czarnolesie [w:] Fraszki,
Warszawa 1982.
2. Święta Urszula Ledóchowska (ur. 1865 – zm. 1939) Byłam tylko pionkiem
na szachownicy… Wspomnienia z lat 1886 – 1924. Częstochowa 2007.
3. Leopold Staff (ur. 1878 – zm. 1957) Pierwsza przechadzka [w:] Martwa
pogoda, Warszawa 1946.
4. Maria Kuncewiczowa (ur. 1899 – zm. 1989) Fantomy, Warszawa 1975.
Rozdział czwarty Dom oswajany
1. Jan Kasprowicz (ur. 1860 – zm. 1926) Mój świat. Pieśni na gęśliczkach
i malowanki na szkle, Warszawa 1926.
2. Miron Białoszewski (ur. 1922 – zm. 1983) Chamowo, Warszawa 2009.
3. Janusz Pasierb (ur. 1929 – zm. 1993) Obrót rzeczy Rok 1991, Pelplin 2002.
Rozdział piąty Dom utracony
1. Zofia Kossak–Szczucka (ur. 1890 – zm. 1968) Pożoga. Wspomnienia z Wołynia 1917 – 1919, Katowice 1990.
2. Anna Szatkowska (ur. 1928 – zm. 2015) Był dom. Wspomnienia, Kraków 2008.
300
Teksty źródłowe
3. Jerzy Janicki (ur. 1928 – zm. 2007) Rozmyślania nad zamkiem typu yale
[w:] Kluczyk yale, Warszawa 2002.
Jerzy Janicki Senatorska, gdzieś we Lwowie!... Iwa Młodnicka [w:] Towarzystwo weteranów…. znam tych panów. Alfabet lwowski 2, Warszawa 1994.
4. Andrzej Stasiuk (ur. 1960) Babka [w:] Opowieści galicyjskie, Wołowiec 2001
Rozdział szósty Dom powrotów
1. Jarosław Iwaszkiewicz (ur. 1894 – zm. 1980) Panny z Wilka i inne opowiadania, Wrocław 1998.
2. Roman Brandstaetter (ur. 1906 – zm. 1987) Upadek kamiennego domu [w:]
Teatr świętego Franciszka oraz inne dramaty, Warszawa 1958.
3. Andrew Tarnowski (ur. 1940) Rdzawe szable, blade kości…, Warszawa 2010.
4. Andrzej Muszyński (ur. 1984) Miedza, Wołowiec 2013.
Rozdział siódmy Dom ostoja
1. Julian Ursyn Niemcewicz (ur. 1758 – zm. 1841) Powrót posła, Warszawa 1995.
2. Juliusz Kaden–Bandrowski (ur. 1885 – zm. 1944) Miasto mojej matki,
Kraków 1957.
3. Jan Twardowski (ur. 1915 – zm. 2006) Autobiografia t.1 Smak dzieciństwa
1915 – 1959, Kraków 2007.
4. Anna Janko (ur. 1957) Mała Zagłada, Kraków 2014.
Rozdział ósmy Brak domu
1. Stefan Żeromski (ur. 1864 – zm. 1925) Ludzie bezdomni, Warszawa 1963.
2. Karol Wojtyła – św. Jan Paweł II (ur. 1920 – zm. 2005) Brat naszego Boga,
Kluczbork 1996.
3. Janusz Głowacki (ur. 1938) Antygona w Nowym Jorku [w:] 5½, Warszawa 2007.
4. Paweł Huelle (ur. 1957) Mercedes–benz, Kraków 2002.
301
Aneks
A neks
Dom własny budowany na pamięci
rodzinnego domu
„Dom rodzinny to miejsce gdzie się urodziłam, gdzie zaczęłam poznawać świat, kształtować się jako jednostka. Mój dom rodzinny jest
początkiem mojej drogi w dalsze życie.”
„Dla mnie dom jest bardzo ważny i brakuje mi go teraz, kiedy jestem
tak daleko od bliskich i od miejsca, w którym się urodziłam.”
„Dom rodzinny jest dla mnie miejscem szczególnym, można powiedzieć sakralnym, bo jednoczy nas, wiąże mnie z osobami i wydarzeniami
rodzinnymi”.
„Mój dom rodzinny nie wyróżnia się spośród innych bloków mieszkalnych, lecz atmosfera panująca w mieszkaniu jest swojska i rodzinna. Dzięki
rodzicom wiem, co to jest prawdziwa rodzina. Zawsze jesteśmy razem,
dzielimy się swoimi problemami i próbujemy je wspólnie rozwiązać.”
To niektóre wypowiedzi uczestników projektu „Podobieństwa w różnorodności”, do których zwróciłam się podczas warsztatów medialnych
w Warszawie pytając, co utrwalili w pamięci z dziejów swoich domów
rodzinnych, co wiedzą o domu pradziadków, dziadków, rodziców, jakie
wydarzenia dotyczące domu rodzinnego zachowują w pamięci?
Adresaci to uczniowie Gimnazjum im. Jana Pawła II w Wilnie oraz
uczniowie Kolegium św. Stanisława Kostki KSW w Warszawie. Pochodzą
ze środowisk wielokulturowych, uczniowie Kolegium przyjechali do
Polski z różnych krajów.
302
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Źródłem wiedzy o dziejach domu rodzinnego są dla tych młodych
najczęściej ich dziadkowie. Niektórzy autorzy prac mają imiona po pradziadkach, z którymi czują się duchowo związani, albo poczuwają się do
kontynuowania ich drogi życiowej.
Własne domy chcą budować na pamięci domu rodzinnego: przestrzegać
zasad i tradycji przekazywanych od pokoleń: „Chciałabym, aby mój dom
rodzinny był podobny do domu pradziadków, żeby był własny ogródek,
sad, aby z okazji świąt przy stole była liczna rodzina. Także zachowam
tradycje i obyczaje oraz wartości życiowe, które przekazali mi rodzice.”
„Moje dzieci będą poznawały te wartości, które ja poznałem w domu
i nauczyłem się je przestrzegać w życiu.”
„Mam wspaniały dom. Kocham panującą wokół ciszę przeplataną
świergotem ptaków i naszą wodę studzienną. Pyszniejszej nie piłem.
Przyszłość jest jeszcze mglista, ale chciałbym, by mój własny dom był
taki, jak dom rodzinny!”
„Postaram się w moim przyszłym domu zachować tradycje rodzinne
i tę serdeczną atmosferę, jaka była w domu moich pradziadków.”
Zapraszam do lektury opowieści o domu, których autorami są: Agata
(Wilno, Litwa), Anastasiya (Nowy Rozdół, Ukraina), Anna (Chmielnicki,
Ukraina), Artem (Taszkent, Uzbekistan), Beata (Wilno, Litwa), Brygida
(Wilno, Litwa), Daniel (Wilno, Litwa), Dmytro (Dniprodzierżyńsk, Ukraina), Dominika (Wilno, Litwa), Elizaveta (Irkuck, Rosja), Gabriela (Wilno,
Litwa), Gaba (Wilno, Litwa), Gabi (Wilno, Litwa), Karolina (Wilno, Litwa)
Karyna (Mińsk, Białoruś), Maria (Taszkent, Uzbekistan), Marieta (Wilno,
Litwa), Marina (Glodeni, Mołdawia), Mykhailo (Mikołajów, Ukraina), Oksana
(Chmielnicki, Ukraina), Robert (Wilno, Litwa), Sebastian (Wilno, Litwa),
Stanisław (Warszawa, Polska), Valeriya (Astana, Kazachstan), Veronika
(Ałmaty, Kazachstan), Yuliya (Borysław, Ukraina).
Chociaż już nie ma domu moich dziadków, ale wspomnienia o nim zostały.
Nie był to ani pałac, ani dworek, lecz dwupiętrowy wielopokoleniowy dom
z dużym sadem. Dookoła niego rosły krzaki piwonii, którymi opiekowała
się prababcia. Nieopodal znajdowała się łąka, która przypominała obraz
francuskiego malarza Claude’a Moneta „Pole maków”. W tym domu młod303
Aneks
sze pokolenie przysłuchiwało się radom starszych, nie brakowało płaczu
i śmiechu dzieci, a także wspólnych rozmów na różne tematy.
Ciekawa jest historia kieszonkowego zegarka, który znalazł mój pradziadek. Na obudowie miał wzory i zatarte linie jakiegoś herbu. Próbował
odnaleźć właściciela, ale mu się nie udało. Zegarek przechodził z rąk
do rąk po linii męskiej, dopóki brat mojej babci nie wyruszył z nim do
miasta. Prawdopodobnie zgubił. W rodzinie natomiast mówili, że zegarek
wrócił do właściciela.
Domu, w którym spędzili dzieciństwo moi rodzice, także już nie ma.
Na tym miejscu stoją wieżowce. Rodzice jednak pamiętają, że w ich rodzinach zawsze były ważne święta rodzinne oraz religijne. Podkreślają,
że były bardziej zażyłe stosunki z sąsiadami. Zapraszało się ich na rodzinne święta. Podtrzymywało się kontakty nawet po zmianie miejsca
zamieszkania.
Obecnie w mojej rodzinie wszyscy się bardzo cieszą, kiedy z okazji
Bożego Narodzenia za stołem zbiera się liczna rodzina, która wraca na
Litwę zza granicy. Wówczas znowu kilka pokoleń zasiada do tradycyjnego
wigilijnego stołu i czas się zatrzymuje, bo każdy ma tyle do powiedzenia.
Lubię takie spotkania, bo zawsze się dowiem czegoś nowego o historii
swojej rodziny. Żadne obcowanie przez Skype’a nie zastąpi takich rodzinnych spotkań.
Mój przyszły dom nie będzie różnił się od domu moich rodziców.
Zawsze będzie miał otwarte drzwi dla bliższej i dalszej rodziny. Będę
organizowała przyjęcia rodzinne, podtrzymywała kontakty z osobami,
które wyjechały z Litwy. Będziemy się nawzajem odwiedzać, aby nie
zatracić więzi rodzinnych oraz tradycji.
Agata (Wilno, Litwa)
W mojej pamięci historia naszego domu rodzinnego zaczyna się od
pradziadków Anastazji i Jana, którzy mieszkali w Kotoryniu niedaleko
Żórawna w województwie lwowskim, należącym wówczas do Polski.
Pradziadek Jan pracował jako leśniczy, co było wówczas zajęciem
bardzo poważanym. Prababcia Anastazja zajmowała się domem. (Imię
dostałam po prababci, która przed śmiercią zapowiedziała mnie wła304
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
śnie taką: jedyną wnuczkę bardzo podobną do niej. Nie z wyglądu, ale
„duchowo bliźniaczą”.)
Pradziadkowie mieli w swoim domu rzeczy, które są naszą pamiątką
rodzinną, jak sekretarzyk i stolik do kawy. Stały one dawniej w domu,
który był zbudowany na wzór siedzib szlacheckich. Posiadał wejście
z gankiem, na który wchodziło się po schodkach, z kolumienkami po
bokach a u góry nad wejściem był wyrzeźbiony Anioł-Opiekun Domu.
Ten Anioł śnił mi się często, taki piękny, że aż trudny do opisania.
Z ganku wchodziło się do obszernej sieni, zaś z niej do dużego pokoju, z którego było przejście do dwóch bocznych pomieszczeń, jedno
zajmowali dziadkowie, drugie było dla dzieci. Z sionki było także wejście
do kuchni, która przylegała do dużego pokoju. Ponieważ moja babcia
Maria znała się na tkactwie, w domu było wiele kolorowych kilimów:
wisiały na ścianach, leżały na podłodze z desek, rozłożone były także
na niektórych meblach. Kilimkarnia znajdowała się w oddzielnym budynku, niedaleko stodoły. Z tego co pamiętam, babcia mówiła, że były
tam trzy duże krosna.
Na jednym z zachowanych zdjęć wyróżnia się wisząca lampa z pięknym abażurem utkanym przez babcię. A na ścianie za lampą widać było
portret dziadków, namalowany przez miejscowego artystę.
Z tych fragmentów przeszłości zachowanych na niewielu fotografiach,
widać że pradziadkowie i dziadkowie dbali o swoją własność, o to co
osiągnęli swoją ciężką codzienną pracą.
W moim domu rodzinnym jest miłość, szacunek dla pracy i pamięć
tego, co odziedziczyliśmy. Dba o to mamusia Wiktoria, która wprowadziła rodzinny zwyczaj „dni polskich”, wtedy na obiad były polskie dania,
a po obiedzie otwieraliśmy skórzany album i oglądaliśmy stare zdjęcia
rodzinne oraz wspominaliśmy bliskich.
Teraz kiedy odwiedzam rodzinę patrzę z czułością na pamiątki, pierścionki i bransoletki babci Marii przypominają mi Jej osobę, zegar na
ścianie, z którego wychyla się kukułka i oznajmia która godzina, przypomina mi jak w dzieciństwie cieszyłam się słysząc to wesołe „ku-ku”.
Moi rodzice wiedzieli, że pamięć o historii rodziny jest bardzo ważna
dla dzieci, dla naszych życiowych wyborów.
Chciałabym w przyszłości mieć dom na wzór domu moich pradziadków i dziadków, może mój mąż będzie architektem, sam zaprojektuje
305
Aneks
i wybuduje nasz dom gdzieś pod lasem, jak to zrobił pradziadek Jan, a ja
urządzę wnętrza tak, by przypominały przeszłość rodzinną.
Anastasiya (Nowy Rozdół, Ukraina)
W moim domu rodzinnym zachowane są dawne obyczaje i tradycje świąteczne. Zwyczajem, który pamiętam od dzieciństwa, jest wspólne spożywanie
obiadu. Liczy się nie tylko wspólne jedzenie, ważniejsza jest miła atmosfera,
okazja do rozmów i opowieści rodzinnych. Z roku na rok jest coraz trudniej
utrzymać ten domowy zwyczaj, bo moje rodzeństwo ma własne rodziny,
mieszka oddzielnie, ja uczę się w Polsce, przyjeżdżam do domu tylko na
ferie i wakacje. Mimo tych trudności staramy się gromadzić w domu, by
razem spędzić czas. Siedzimy długo przy stole, jemy słodkie wypieki mamy
i opowiadamy sobie różne sprawy. Każdy ma coś do powiedzenia. Czasem
jest bardzo wesoło i zabawnie, śmiejemy się wtedy że aż brzuchy bolą, ale
gdy są sprawy poważne albo coś smutnego się komuś przydarzy staramy
się wtedy pomóc, wspieramy się, by znaleźć dobre rozwiązanie problemu.
Ten zwyczaj domowych spotkań rodziny zawdzięczamy naszym dziadkom,
którzy są autorytetem dla naszych rodziców i dla nas, trójki wnucząt.
Nasi rodzice, tak jak i ich rodzice, uroczyście przygotowują Święta Bożego
Narodzenia. Wspólnie robimy zakupy, gotujemy potrawy wigilijne z mamą,
a choinkę ubieramy z tatą. Kiedy pierwsza gwiazdka zabłyśnie na niebie
zasiadamy wszyscy do stołu. Najpierw to, co najważniejsze - dzielimy się
opłatkiem i składamy sobie wzajemnie życzenia. Następnie rozpoczyna się
kolacja, zaczynamy zwykle od zupy rybnej, karpia i innych potraw, których
zwyczajowo jest dwanaście. Podczas kolacji na stole świecą się świece.
Zwyczajem panującym w mojej rodzinie są wróżby andrzejkowe, w ten
wieczór można poznać imię swojego przyszłego męża. Ja urodziłam się
16 lutego, dlatego przygotowuję szesnaście kartek i rozdaję je szesnastu
dziewczynom, one wpisują na kartki imiona chłopców, ja losuję jedną
kartkę. Jest przy tym dużo śmiechu, bo wiemy, że to tylko starodawna
zabawa. W moim domu jest więcej dawnych zwyczajów, wymieniłam te,
które są dla mnie ważne i ciekawe, i które chcę podtrzymywać w swoim
własnym domu.
Anna (Chmielnicki, Ukraina)
306
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Pochodzę z Uzbekistanu, z pięknego miasta Taszkent, gdzie przeżyłem
siedemnaście lat. Mój przodek Hieronim pochodził z Wilna, ale z pewnych
przyczyn wyjechał z całą rodziną na Ukrainę do Charkowa.
Niestety, nie wiem nic o wileńskim domu.
Natomiast jest informacja o domu charkowskim. Był to biały dwupiętrowy budynek z drewnianymi oknami. Przy domu był ogród z kwiatami
i drzewami owocowymi. Po ataku Niemiec na ZSRR pradziadek razem
z wszystkimi mężczyznami z rodziny powołany został do wojska. Wtedy w domu została prababcia Helena z dwójką dzieci: moją babcią Iną
i dziadkiem Walentym. Podczas okupacji dom został zniszczony. Wojna
skończyła się, ale zostawiła krwawy ślad w mojej rodzinie, zabrała życie
wszystkich mężczyzn, żaden z nich nie wrócił z wojny.
Po wojnie na Ukrainie panowała bieda, wtedy prababcia zdecydowała,
żeby wyjechać jako uchodźcy do Uzbekistanu. Nikt nie wie, dlaczego
prababcia wybrała Uzbekistan.
Kiedy wyjechali po domu zostały tylko wspomnienia. W Taszkencie
moja rodzina miała dwa pokoje w kamienicy zbudowanej przed wojną.
Na korytarzu znajdowała się łazienka, z której korzystało kilka rodzin.
Podobna sytuacja była z kuchnią. W Uzbekistanie moja babcia poznała
(swego przyszłego męża) Eugeniusza, to był Polak pochodzący z Charkowa.
Dziadek Eugeniusz był z zawodu inżynierem, grał także w piłkę nożną.
Do dziś u nas w domu jest zegarek, który dziadek wygrał w taszkenckich
mistrzostwach w piłce nożnej. Kilka lat po ślubie urodziła się moja mama
Wiktoria a dwa miesiące później zmarł mój dziadek. W następnym roku
było trzęsienie ziemi, które zaliczono do najtragiczniejszego w historii
Uzbekistanu. Taszkent został w całości zniszczony, blok, w którym
mieszkała moja rodzina, był mocno uszkodzony, w mieszkaniu sufit spadł
na łóżeczko, gdzie przed trzęsieniem spała moja mama. Po kilka latach
odbudowy Taszkentu moja rodzina dostała mieszkanie w nowym bloku.
Była to tzw.„radziecka pokojówka”. Wyglądała jak wszystkie mieszkania
tego typu.
Czas płynął, matka ukończyła studia, w tym czasie dostaliśmy dwa
mieszkania, jedno dla prababci, drugie dla pozostałej rodziny. Były
307
Aneks
to dwupokojowe mieszkania, w jednym z nich ja spędziłem swoje dotychczasowe życie. Na święta w naszej „dwupokojówce” gromadziło się
nawet trzydzieści osób. Pamiętam rodzinne spotkania z okazji Paschy,
Nowego Roku czy czyichś urodzin. Z czasem przychodziło coraz mniej
ludzi, wielu znajomych wyjechało za granicę. Będę pamiętał rodzinną
atmosferę tamtych spotkań.
Moim marzeniem jest mieć dwupiętrowy biały dom z czerwonym
dachem w lesie. Bardzo chciałbym, by dom mój był gniazdem rodzinnym,
z taką atmosferą jak dom w Taszkiencie. Jeśli moje marzenia się spełnią,
będzie to najlepsza przyszłość, jakiej można oczekiwać…
Artem (Taszkent, Uzbekistan)
Każdy z nas ma swój rodzinny dom, w którym czuje się bezpiecznie.
Dom rodzinny moich pradziadków jest dla mnie czymś bardzo ważnym,
ponieważ tam mieszkali moi dziadkowie i rodzice.
Dom znajdował się na skraju lasu. Nieopodal był nieduży kościół, a także
sklep spożywczy.
Do przedsionka wchodziło się przez drewniany ganek, w którym lubił
przebywać mój pradziadek, paląc fajkę. W pokoju na ścianach wisiały obrazy,
a także stała skrzynia, w której były przechowywane rzeczy.
Moi pradziadkowie byli ludźmi bardzo pracowitymi. Mieli własny
ogródek, sad, gospodarstwo, o które musieli zadbać. Od dzieci też wiele
wymagali. Każde dziecko musiało się nie tylko uczyć, ale miało swoje obowiązki. Pomagało w pracy na polu, w kopaniu ziemniaków oraz zbieraniu
plonów jesienią.
Najbardziej ważną rzeczą w domu był piec chlebowy. Prawo jego rozpalania
miała najstarsza osoba w rodzinie, a inni członkowie rodziny pomagali znosić drewno. Dni, w których był rozpalany piec chlebowy, były prawdziwym
świętem. Za wielkim stołem zbierała się liczna rodzina, która smakowała
upieczony chleb, który był rzeczą świętą. Każdy musiał go spróbować i odmówić modlitwę. Czasami zapraszano sąsiadów, którzy nie przychodzili
z pustymi rękoma. Najczęściej przynosili różne smakołyki dla dzieci.
308
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
W wigilię Bożego Narodzenia członkowie rodziny dokładali wszelkich
starań, aby okazać sobie życzliwość, gdyż ufali, iż pomoże to przetrwać
kolejny rok w zgodzie. Najmłodsi kolędowali, upiększali choinkę, a starsi
szykowali świąteczny stół.
Dom rodzinny moich rodziców nie różnił się od domu pradziadków.
Nieco się zmienił wygląd budynku. Obok kuchni została dobudowana
spiżarnia. W niej przechowywano domowe konfitury, kiełbasy oraz
produkty mleczne. Została powiększona kuchnia, ponieważ właśnie
tam toczyło się życie całej rodziny. Pokoje zostały wymalowane na biały
kolor, a więc były bardziej przytulne.
Rodzina prowadziła spokojny tryb życia, dlatego zawsze miała czas
dla bliskich i przyjaciół. Każdy był mile widziany. Obyczaje i tradycje
świąteczne się nie zmieniły. Dzieci więcej czasu zaczęły poświęcać nauce
i czytaniu polskich książek. Rodzice dbali nie tylko o naukę dzieci, ale
także o ich wychowanie.
Mój dom rodzinny jest inny. Mieszkam w wielopiętrowym bloku,
który niczym się nie wyróżnia spośród innych. Nieopodal znajdują się
dwie litewskie szkoły, centra handlowe oraz różne instytucje. Z każdym
rokiem jest mniej zieleni, więc powietrze jest bardziej zanieczyszczone.
Najwięcej czasu poświęcam nauce, ponieważ rodzice nauczyli mnie
odpowiedzialności. Oni twierdzili, że jeżeli coś robisz, to rób to dobrze.
Także powtarzali, że prawdziwy dom trzeba budować wokół pieca i stołu,
a nie wokół telewizora. Dlatego z okazji Bożego Narodzenia cała rodzina
zbiera się za stołem wigilijnym w domu dziadków. Łamiemy się opłatkiem,
składamy życzenia, słuchamy kolęd oraz po prostu obcujemy.
Chciałabym, aby mój dom rodzinny był podobny do domu pradziadków,
żeby był własny ogródek, sad, aby z okazji świąt przy stole była liczna
rodzina. Także zachowam tradycje i obyczaje oraz wartości życiowe,
które przekazali mi rodzice.
Beata (Wilno, Litwa)
Opowieści o rodzinnym domu słyszałam od babci od najmłodszych lat.
Słuchałam z zainteresowaniem i każdą historię doświadczałam, jakbym
była jej główną bohaterką. Imponowało mi, że babcia miała pięć sióstr
309
Aneks
i brata, dlatego każdy dzień był pełen przygód. Babcia była najmłodsza
w rodzinie, bawiła się na podwórku ze swoimi rówieśnikami. Wołkowysk,
miasteczko w którym mieszkała, był mały, prawie wszyscy się tu znali.
Jednak takie małe miasteczko nie zdołało się ukryć wśród dużych
miast przed II Wojną Światową. Do tej pory babcia wspomina, jak w latach powojennych rodzice, gdy słyszeli nocą nawet cichy, ale podejrzany
dźwięk, biegli do okna, aby sprawdzić czy nie podjechało NKWD. Ojciec
babci wierzył, że Polska znowu się odrodzi. I częściowo miał rację. Reżim
sowiecki upadł, jednak Wołkowysk leży na terytorium obecnej Białorusi.
W ubiegłym roku miałam okazję odwiedzić dom babci. Widziałam
ulice, gdzie się bawiła. Stałam przy lustrze liczącym 90 lat, przy którym
kiedyś dużo czasu spędzała jedna z sióstr babci. Zerkałam przez okno, do
którego biegli zaniepokojeni rodzice. Prawie wcieliłam się w codzienność
lat 50-tych.
Prawie, bo dom gwarny w przeszłości teraz wypełniała cisza.
Historia mojego ojca też jest ciekawa. Urodził się na wsi w Łotwie,
po kilku latach zamieszkał z rodzicami w Mariampolu, a będąc nastolatkiem przeniósł się do Kowna, gdzie rodzina osiedliła się na stałe.
Dziadek był wojskowym i rodzina mieszkała przy bazach wojskowych.
Tatę od dzieciństwa ciekawiły samoloty i desant. Ma ogromną kolekcję
znaczków, które były naczepiane na mundury. Posiada szeroką wiedzę
o jednostkach i bazach wojskowych na Litwie. Tato jest Rosjaninem, jako
nastolatek już sporo wiedział o kulturze polskiej. Bardzo lubi słuchać
muzyki, ma swoich ulubionych wykonawców polskich i zagranicznych.
Rodzinę taty określiłabym jako tradycyjną rodzinę naśladującą sowieckie obyczaje. Spotkanie mojej mamy dużo zmieniło w życiu taty.
Przed ślubem tata przyjął chrzest, nawrócił swoją rodzinę i od tego
czasu praktykują wiarę.
Rosłam w rodzinie mieszanej, słyszałam trzy języki: rosyjski od
strony taty, polski od strony mamy i litewski, ponieważ jest językiem
państwowym. Ciężko mi określić swoją narodowość, jednako ciekawią
mnie trzy kultury. Tata uwielbia polską kulturę, z jego inicjatywy oddano
mnie do polskiej szkoły.
Jako rodzina chrześcijańska mamy tradycje bożonarodzeniowe,
wielkanocne i inne. Mamy także własne obyczaje rodzinne: każdego
wieczoru z mamą idziemy na spacer i dzielimy się wrażeniami z dnia.
310
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Niedziele staramy się spędzić nie myśląc o codziennych problemach,
przygotowujemy pyszne śniadania, a później idziemy do kościoła. Na
Boże Narodzenie idziemy do opery, ponieważ wszyscy lubimy klasyczną
muzykę. Takie zwyczaje wzmacniają naszą więź i każdy członek mojej
rodziny to bardzo ceni.
Nie myślę jeszcze własnym domu, staram się żyć w czasie teraźniejszym, a nie w marzeniach. Jestem bardziej obecnie orientowana na
karierę. Przed założeniem rodziny chcę dużo osiągnąć i żyć dla siebie,
aby później z łatwością móc poświęcić się rodzinie. Mam nadzieję, że
zachowam rodzinne tradycje. Chciałabym spędzić swoje życie na Litwie, czuję sentyment do tych ziem, nic mi tak nie daje natchnienia jak
przyroda litewska. Chcę być bliżej niej i odkrywać dla siebie jej małe,
lecz piękne elementy.
Brigida (Wilno, Litwa)
Moja babcia ze strony mamy Weronika, była żoną Jana. Babcia pochodziła z Klewinów, a dziadek z Wirbiniszek. Dziadkowie ze strony mego
taty Giennadija: Lena oraz Czesław mieszkali w Wirszuliszkach.
Rodzice mamy po ślubie zamieszkali w Starej Cegielni, miejscowości
znajdującej się niedaleko dzielnicy Piłajtie. Nieduży domek był zbudowanym z drewnianych bali. Wewnątrz domu znajdowała się kuchnia,
w której stał okrągły stół, a także piec, który ogrzewał pomieszczenia.
Na zewnątrz okna domu były ozdobione roślinnymi ornamentami. Obok
domu znajdował się ogród, w którym uprawiano warzywa: pomidory,
ogórki, buraki, ziemniaki. Była również cieplarnia ogrodowa, nieduża
łaźnia, garaż i obora dla krów.
Mama Anna pamięta, jak razem z siostrą Ireną pieszo chodziła do
szkoły ( około 20 minut). Po kilku latach dziadkowie z córkami przenieśli
się do trzypiętrowego domu w Zujunach. Był zbudowany z cegieł. Miał
dwa garaże i trzy balkony. Na pierwszym piętrze znajdowała się nieduża
łazienka, dwie sypialnie, garderoba, kuchnia i salon połączony z jadalnią.
Natomiast drugie piętro było przeznaczone dla córek. Na trzecim piętrze
moja babcia przechowywała suszone owoce i rośliny.
311
Aneks
Obok domu znajdował się chlew połączony z majsternią, ogród i duży
sad z jabłoniami i gruszami.
Ja się urodziłem i mieszkałem z rodzicami i dziadkami w Zujunach,
lecz po upływie dwóch latach rodzice rozpoczęli budowę domu w Antežeriai. Początkowo w pobliżu nie było żadnych sąsiadów, tylko las. Wokół
domu nie było ani płotu, ani bramki. Obok znajdował się sad, którym
opiekowała się mama, a o ogród dbał ojciec. Z biegiem czasu wybudowano
więcej domów, jednak nam to nie przeszkadza, bo mieszkamy blisko lasu.
Gdy zmieniliśmy miejsce zamieszkania, nie zapomnieliśmy o dziadkach. Wszystkie święta: Wielkanoc, Boże Narodzenie, Zielone Świątki
spędzamy wspólnie z nimi.
W przyszłości marzę o licznej rodzinie i dużym domu, w którym zachowam tradycje i obyczaje oraz zrobię wszystko, aby moje dzieci chciały
tam wracać.
Daniel (Wilno, Litwa)
Dom jest tam, gdzie jest rodzina. Dom może być wszędzie, ważne jest
nie miejsce, a osoby.
Dom rodzinny moich pradziadków był skromny. Nie było w nim
sprzętów, według mnie potrzebnych, ale pradziadkowie byli szczęśliwi,
ponieważ w ich domu panowała miłość. Mój pradziadek starał się często
robić prababci jakąś miłą niespodziankę, przynieść jej coś ciekawego
w prezencie, najczęściej były to kwiatki lub słodycze.
Pradziadkowie zabierali często swoje dzieci na wycieczki, wyjeżdżali
w niedzielę za miasto. Z wdzięczności za te przyjemności mój dziadek
i jego brat z okazji rodzinnych uroczystości malowali laurki dla rodziców,
albo przygotowywali samodzielnie jakieś prezenty. Opowiadał mi o tym
mój dziadek, bo pradziadek już nie żyje.
To samodzielne wykonywanie podarunków dla rodziców jest najprzyjemniejszą tradycją w mojej rodzinie. Ja i mój brat, choć mamy
możliwości, nie kupujemy naszym rodzicom prezentów - wyjątkiem są
kwiaty i słodycze - robimy je samodzielnie. Rodzice nie zwracają uwagi,
jak dobrze nam to wychodzi, ważne jest, że my sami dla nich się staramy.
312
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
O domu rodzinnym dowiadywałem się od babci, dziadka i cioci, ale
najwięcej opowiedziała mi mama, która chętnie i z uśmiechem wspominała
różne wydarzenia rodzinne lub świąteczne spotkania. Najważniejsze były
spotkania z okazji Bożego Narodzenia oraz Wielkanocy. Mama pamięta,
że trudno jej było z siostrą wstać i jechać z dziadkiem na Mszę św., by
poświęcić jajka, wędliny i ciasto wielkanocne. Ale potem były bardzo
zadowolone, gdy siedziały razem z rodziną przy stole świątecznym.
Mój dom rodzinny jest prawie taki sam, jak dom moich dziadków i pradziadków. Są te same zwyczaje domowe, tradycje świąteczne i rodzinne.
Zachowało się nawet miejsce dawnych rodzinnych spotkań: niewielka
polana za miastem niedaleko Dniepru.
Różnica wynika głównie z postępu technicznego - w domu są nowoczesne urządzenia, których dawniej nie było. Ale zasady życia w mojej
rodzinie są takie jak dawniej.
Mam nadzieję, że postęp naukowo-techniczny nie wpłynie negatywnie
na życie w moim przyszłym domu. Moje dzieci będą poznawały te wartości, które ja poznałem i nauczyłem się je przestrzegać w życiu. Miałem
szczęśliwe dzieciństwo i uważam za swój obowiązek zachować tradycje
mojej rodziny. Chciałbym zbudować taki dom, jaki mieli moi przodkowie.”
Dmytro (Dniprodzierżyńsk, Ukraina)
Dom rodzinny mojej babci znajdował się za Wilnem. Był to niewielki
domek w szarym kolorze, którego okna wychodziły na jezioro. Babcia
opowiadała, że często chodziła z rodzeństwem na kładkę i oglądała
zachód słońca. Obok domu znajdował się sad, w którym latem spędzała
dużo czasu. Teraz obok niego stoi trzypiętrowy dom siostry mojej babci,
w którym mieszkają moi kuzyni, więc często ich odwiedzam. Chociaż
mój dziadek pochodzi z Białorusi, ale wspomnienia z dzieciństwa mają
podobne: zabawy z rodzeństwem, zbieranie jabłek, gra w „wojnę” oraz
spacery po wsi. Moi dziadkowie nadal wspominają swoje dzieciństwo
z nostalgią.
Mój ojciec przez 8 lat z mamą i tatą mieszkał w Wilnie w dzielnicy
Justyniszki. Po śmierci mamy przeniósł się na wieś do swojej babci.
313
Aneks
Mieszkał przy tej samej ulicy, przy której znajdował rodzinny dom mojej
babci ze strony mamy. Moja mama większość czasu spędzała w mieście,
ale często odwiedzała swoją babcię, która mieszkała w niedużym domku.
Tak właśnie się zapoznali moi rodzice.
Dziś mieszkamy obok domu mojej prababci, w którym dorastał ojciec.
Jest to dwupiętrowy dom, którego okna wychodzą na las. Często z rodzicami
chodzimy na spacer po lesie. Z tyłu domu znajduje się czerwona huśtawka,
na której często spędzam czas z młodszą siostrą oraz wielki stół, który
tata zrobił własnoręcznie. Latem przy tym stole jemy kolację. Ponieważ
mieszkam bardzo blisko swojej prababci, zawsze wieczorami ją odwiedzam,
aby nie czuła się samotna. Zazwyczaj na święta zapraszamy całą rodzinę
do swego domu. Siadamy przy wielkim stole i dzielimy się wrażeniami.
Mój przyszły dom będzie znajdował się w Nowym Jorku. Będzie miał
wielkie okna oraz wyjście na ogromny balkon, na którym będę każdego
ranka piła kawę i cieszyła się pięknym nowojorskim widokiem. Dom będzie
w ciemnych barwach, natomiast wnętrze modernistyczne.
Mam nadzieję, że moja rodzina często będzie mnie odwiedzać, a na
święta będę wracała do swego rodzinnego domu.
Dominika (Wilno, Litwa)
Od dzieciństwa dom rodzinny kojarzy mi się z miejscem bardzo ciepłym,
miejscem radosnych przeżyć i doświadczeń.
Dobrze pamiętam, miałam siedem lat, gdy pojechałam w czerwcu do
domu moich dziadków z linii ojca, którzy wówczas mieszkali na „Mamie”.
To nieduża wioska na północ od Irkucka.
Trochę bałam się, co mnie czeka. Od razu jednak pokochałam dom rodzinny dziadków. Był duży, drewniany, mieścił trzy pokoje zasobnie wyposażone.
Podobał mi się pokoik, w którym zamieszkałam. Przy oknie stało żelazne
łóżko, na nim leżał gruby materac przykryty ciepłą kołdrą. Naprzeciwko
łóżka znajdował się piec, który sprawiał, że nigdy nie było mi zimno.
Do domu należał spory ogród, gdzie rosły różne warzywa oraz jagody.
Jednak moim ulubionym miejscem była drewniana szopa, w której spędzałam
dużo czasu z dziadkiem Aleksandrem, który już nie żyje. Dziadek zajmował
314
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
się rybołówstwem, była to jego pasja. Na stole więc w czasie posiłku było
zawsze jakieś danie z ryby. W szopie przechowywane były suszone ryby. Do
dziś pamiętam ten przepyszny zapach, który był w stanie zaćmić wszystkie
inne aromaty.
Moja babcia Walentyna opowiadała mi, że mieszkańcy wioski hodowali
kozy, owce, krowy, polowali w lesie, zbierali jagody i grzyby. Miłą rozrywką
były kąpiele w pobliskim jeziorku. Te wakacje u dziadków na wsi były dla
mnie niezapomnianym przeżyciem. Poznałam inne życie niż w mieście.
Irkuck jest dużym miastem, wszędzie obecna nowoczesność i miejski
styl życia. Moja rodzina miała mieszkanie pięciopokojowe umeblowane
w ciepłych kolorach, najbardziej podobała mi się meblościanka i duży stół
obiadowy. W domu były krzyże i obrazy, które w ciągu lat nabywali moi
rodzice: Olga i Igor.
Dzięki dziadkowi, ojcu mojej matki, było u nas dużo kwiatów. Dziadek nie
wyobrażał sobie domu bez kwiatów – były więc piękne pelargonie, różne
kaktusy i dekoracyjne bluszcze.
Najbardziej zapamiętałam z naszego domowego życia wspólnie spędzany czas. Moi przodkowie byli Polakami i w domu rodzinnym moja matka
dbała o przestrzeganie polskich tradycji. Co roku razem z matką i dwiema
mymi siostrami Marysią i Weroniką urządzałyśmy wróżby andrzejkowe,
w Tłusty Czwartek cała rodzina zajadała pączki, a w Boże Narodzenie
śpiewaliśmy kolędy.
Moim ulubionym miesiącem jest grudzień, bo w rodzinie jest wiele okazji
do świętowania: urodziny dziadka, brata i moje. Ale grudzień to miesiąc pełen
radości: Adwent, czas oczekiwania na przyjście Zbawiciela i radość z Bożego
Narodzenia. Wtedy też cieszyliśmy się z przepięknych śnieżnych zasp.
Marzę o własnym domu z drewna, w górach, by otaczało mnie zdrowe
powietrze i jak najdłużej leżał śnieg. Postaram się, by mój dom był źródłem
szczęścia i miejscem odpoczynku moich dzieci oraz męża i był schronieniem
dla osób potrzebujących ciepła rodzinnego.
Elizaveta (Irkuck, Rosja)
315
Aneks
Dom rodzinny mojej babci znajduje się na Białorusi niedaleko granicy
litewsko-białoruskiej. Jest to mały drewniany budynek koloru pomarańczowego. Moja babcia często opowiada o swoim dzieciństwie. Kiedy
byłam dzieckiem, prawie każde lato spędzałam tam przynajmniej miesiąc.
Z nostalgią przypominam te dni z dala od zgiełku miasta. Nie było nawet
telewizora, a tylko radio. Lubiłam jeździć na rowerze, wybieraliśmy się
z babcią do pobliskiego lasu na jagody. Nigdy nie byłam tam w czasie zimy,
ale babcia opowiadała, że zimą musiała sama po śniegu iść do szkoły, która
znajdowała się dosyć daleko. Pamiętam także piec w kuchni, a na nim
miejsce, gdzie można było się położyć i ogrzać. Koło domu znajdował się
ogródek, a także pole, na którym rosły ziemniaki. Kuchenne okno wychodziło na drogę, więc lubiłam patrzeć przez okno, a szczególnie w sobotę,
bo wówczas pierwsza wiedziałam, że przyjechali rodzice.
Ostatnio byłam tam przed 5 laty, gdyż wizy wjazdowe są bardzo drogie.
Jednak babcia ze swoją siostrą nadal tam jeździ, by zadbać o dom i ogródek. Niestety, w tej wsi już prawie nikt nie mieszka, większość wyjechała.
Dom rodzinny mojej mamy znajduje się niedaleko Wilna. Moi dziadkowie nadal tam mieszkają, więc odwiedzamy ich dosyć często. W każde
święta Bożego Narodzenia i drugi dzień świąt wielkanocnych zbiera się
cała rodzina.
Mój dom rodzinny to dwupokojowe mieszkanie w Wilnie. Wigilię i
Wielkanoc zawsze spędzamy w domu. Przychodzi do nas babcia ze strony
taty. Wspólnie przygotowujemy świąteczne pierniki, które dekorujemy
lukrem. Na wigilię mamy tradycyjnie 12 dań. Mama kładzie pod obrus
siano, dzielimy się opłatkiem. Także wylewamy wosk na zimną wodę,
a potem wróżymy z kształtu zastygłej masy. Są to bardzo wzruszające
chwile spędzone w gronie najbliższych osób.
Mój przyszły dom będzie znajdował się w Barcelonie w Hiszpanii
niedaleko od morza. Będzie tam duża kuchnia, basen, sala treningowa,
a także nieduży ogród. Jednak najważniejsze będą osoby, które w tym
domu będą mieszkać oraz rodzina, która będzie nas odwiedzać z okazji
świąt rodzinnych oraz kościelnych.
Gabriela (Wilno, Litwa)
316
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Z opowieści dziadków o ich rodzinnym domu pamiętam niewiele. Wiem
o tym, że drewniane domki obojga rodziców mojej mamy znajdowały się
w pięknym i cichym miejscu, niedaleko lasu i rzeki, w okolicach Niemenczyna. Natomiast domek babci ze strony ojca był na Białorusi, a dziadka
– w Duksztach. Właśnie w nim do dziś razem mieszkają. Do dziadków
często przyjeżdżali goście na Boże Narodzenie oraz Wielkanoc. Zawsze
witali ich z uśmiechem na twarzy i gorącymi uściskami, a stół uginał się
od rozmaitych potraw. Każdy otrzymywał skromne prezenciki. W domu
dotychczas panuje spokój oraz ciepła atmosfera.
Domu rodzinnego mojej mamy, który znajdował się w dzielnicy Żyrmuny,
nigdy nie widziałam. Mama mówiła, że mieszkała w dziewięciopiętrowym
bloku nad brzegiem Wilii. Natomiast tata urodził się we wsi Dukszty.
To właśnie rodzice wytłumaczyli mi, że spędzanie świąt w gronie
rodziny jest naprawdę bardzo ważnym elementem w życiu każdego
człowieka. Na przykład, Nowy Rok – rodzinne święto w domu mamy.
Spotykała się nie tylko bliska rodzina, ale także koledzy mamy. Przynosili wiele wyśmienitych potraw, dzielili się prezentami. Dziadek grał na
akordeonie, a wszyscy mu podśpiewywali. W domu ojca z kolei ważnym
świętem była Wielkanoc.
Mój tata razem ze swoimi siostrami zajmował się malowaniem pisanek, dziadek sprzątał podwórko, a babcia szykowała świąteczne potrawy.
Z rana wszyscy szli do kościoła, a później wspólnie ze swymi sąsiadami
świętowali zmartwychwstanie Chrystusa.
Urodziłam się w Wilnie, a mój dom znajduje się w dzielnicy Justyniszki.
Chociaż każda osoba w mojej rodzinie ma dużo obowiązków i niezbyt wiele
wolnego czasu, jednak każdego wieczoru spotykamy się przy herbacie
i dzielimy się wrażeniami z minionego dnia. A w weekendy wspólnie
z dziadkami szykujemy obiady. Gdy jest możliwość, staramy się swój
wolny czas spędzić na świeżym powietrzu za miastem albo spacerując
po starówce wileńskiej.
Zachowaliśmy również tradycje pradziadków: bożonarodzeniowy stół
z dwunastoma potrawami, śpiewanie kolęd, malowanie pisanek oraz ich
taczanie, szukanie kwiatu paproci, święcenie ziół. Uwielbiamy podróże,
a więc co roku staramy się zwiedzić inne państwo i zapoznać się z jego
historią. Te obyczaje i tradycje w rodzinie są już od dawna i mam nadzieję,
że pozostaną na długo.
317
Aneks
Często zastanawiam się nad tym, jaki będzie mój przyszły dom. Czasami
marzę o wielkim białym pałacu na obrzeżach miasta, a czasami o eleganckim
dwupiętrowym domku nad jeziorem lub nawet morzem. Rozumiem, że
chęci mam ogromne, a możliwości ...? Dlatego wybieram optymalny wariant: skromny jasny domek w otoczeniu malowniczej przyrody, w którym
zawsze będzie panować dobry nastrój, zgoda i miłość. Chciałabym także
przekazać kolejnym pokoleniom tradycje i obyczaje moich pradziadków.
Drzwi mojego przyszłego domu zawsze będą otwarte dla gości.
Gaba (Wilno, Litwa)
Dom swoich pradziadków i dziadków pamiętam z dzieciństwa, bo każdy
wolny czas i każde lato spędzałam u nich.
Moi dziadkowie, taty rodzice, pochodzą z Białorusi, ze wsi Bystrzyca,
mamy ojciec ze wsi Koniuchi na granicy litewsko-białoruskiej, babcia moja
także urodziła się na Białorusi w wioseczce Żarneli. Lecz od dzieciństwa
w domach rozmawiali w języku polskim i przestrzegali tradycji.
W Wigilię Bożego Narodzenia wstawali rano, aby się przyszykować, jak
babcia mówiła, „do najbardziej najważniejszego święta roku”. Zdaniem
dziadków w ten dzień każdy musiał coś zrobić pożytecznego dla rodziny,
aby pokazać, że rodzina to wartość, która jest na pierwszym miejscu. Pierożki z grzybami, makiem, kapustą, dżemem jabłkowym, twarogiem – były
podstawą stołu wigilijnego. Nie karp, nie kisiel, ale pierożki.
Babcia mi opowiadała, że w ciągu roku nie mogli sobie pozwolić na
słodkie dania, czy wypieki, tylko na bardzo ważne święta.
Dziadek opowiadał, że mieli największe gospodarstwo domowe na wsi:
trzy krowy, dwa konie, sześć-siedem świń, dziesiątki kur, kaczek, a także
owce. Gospodarską tradycją było wspólne kopanie ziemniaków, co jest
przestrzegane do dziś. Wspólne wykopki ziemniaków to nie tylko praca,
ale także rozrywka dla ludzi. W sobotni wieczór każdy chodził do łaźni,
by zmyć brudy z całego tygodnia. A w niedzielę cała rodzina chodziła do
kościoła, było to tak zwane wyjście w świat.
Moja mama urodziła się w Wilnie, a tata pochodzi z rodzinnej wsi
swoich rodziców, z Bystrzycy. Mama jest osobą nowoczesną, stara się
318
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
wprowadzać coś nowego do naszej rodziny. Tata jest konserwatywny, nie
lubi nowych tendencji, dba o tradycje w swoim domu. Bardzo lubi jeździć
do rodzinnej wsi i pragnie, bym jeździła z nim razem i nie zapominała
o dziadkach, o domu, o wsi, o ludziach. Mama odnosi się do tego niechętnie,
jej zdaniem, dążenie do budowania własnego domu, przyszłości, rodziny,
nie ma być na wspomnieniach, lecz na tym co jest teraz.
Mama stara się byśmy rodzinnie chodzili do teatru, na koncerty
i wystawy, żebyśmy jeździli nie tylko na wieś, ale za granicę, nad morze,
chodzili do restauracji czy kawiarni.
Tato woli być w domu, pójść na spacer, oglądać przyrodę, wyjechać
na wieś.
W moim domu przestrzega się tradycji świąt i innych wydarzeń. W święta Bożego Narodzenia na wigilijnym stole jest dwanaście dań, dzielimy
się opłatkiem i wręczamy prezenty od „św. Mikołaja”. Każdej niedzieli
wraz z rodzicami uczestniczę we Mszy świętej. Tradycją wprowadzoną
w moim domu jest świętowanie urodzin kogoś z rodziny w restauracji.
Nie wiem, jaki będzie dom mojej przyszłości. Bardzo chciałabym
zachować tradycje moich pradziadków, dziadków i rodziców. Na pewno
wprowadzę jakieś nowości. Zależy to od sytuacji, od tego gdzie będę
mieszkała. Jeżeli wyemigruję, będę musiała przystosować się do innej
kultury i tradycji tego kraju.
Gabi (Wilno, Litwa)
Dom rodzinny moich dziadków był malutki, ale przytulny. Najważniejszym elementem był piec, na którym spędzano zimowe wieczory.
Natomiast kury wchodziły do podpiecka. Chętnie też spacerowały po
ubitej ziemi, nie robiąc żadnej szkody, bo nie było jeszcze drewnianej
podłogi. Przez okno można było zobaczyć piękny krajobraz: aleja drzew
z szerokimi koronami i nieduża rzeczka, po której często pływały łabędzie.
Dom rodzinny moich rodziców zawsze witał każdego gościa, chociaż
miejsca było niewiele. Obok domu rosły jabłonie, które zasadził mój
dziadek razem ze swoim ojcem. Najładniej było wiosną, gdyż był to czas
kwitnięcia wszystkich drzew. Podwórko wyglądało jak w bajce, gdyż było
319
Aneks
otoczone kwitnącymi białoróżowymi jabłoniami, z których dochodziła
piękna symfonia pszczół, gdyż obudziły się ze snu i szukały nektaru.
Dom grał bardzo ważną rolę w życiu moich rodziców, ponieważ odbywały się tam wszystkie święta rodzinne, przestrzegano tradycji. Na
święta Bożego Narodzenia cała rodzina spotykała się przy wigilijnym
stole, na którym znajdowało się 12 dań, a pod obrusem leżało siano.
Wszyscy musieli spróbować każdej potrawy. Najważniejszym daniem
były pierogi z makiem.
W wigilijną noc wszyscy domownicy lubili wróżyć. Na Wielkanoc zaś
była tradycja chodzenia po wsi i śpiewania świątecznych piosenek.
Cała rodzina zbierała się także przy wykopkach ziemniaków. Nawet
najmłodsi z koszem w rękach pomagali je zbierać. Wszyscy czekali wieczoru, kiedy można będzie usiąść do stołu, dobrze i smacznie zjeść oraz
o wszystkim porozmawiać.
Mój dom rodzinny nie wyróżnia się spośród innych bloków mieszkalnych, lecz atmosfera panująca w mieszkaniu jest swojska i rodzinna.
Dzięki rodzicom wiem, co to jest prawdziwa rodzina. Zawsze jesteśmy
razem, dzielimy się swoimi problemami i próbujemy je wspólnie rozwiązać. W soboty i niedziele często spacerujemy po starym mieście lub
idziemy do kina, a latem jedziemy na jagody.
Nadal wszyscy spotykamy się z okazji Bożego Narodzenia: dziadkowie, rodzice, dzieci i wspólnie spędzamy te magiczne święta. Razem
dekorujemy choinkę, a dziadek opowiada historie bombek, które są
niepowtarzalne. W wieczór wigilijny wspólnie modlimy się, łamiemy
się opłatkiem i śpiewamy kolędy. Najważniejszą potrawą jest karp, który
przygotowujemy razem z mamą. Babcia dotychczas, żeby uszczęśliwić
swoje wnuki, przywozi kompot z suszonych owoców.
Dzięki swojej rodzinie wiem, że w moim domu nie zabraknie miłości
i wyrozumiałości.
Marzę o niedużym domu za miastem, gdzie można będzie zapomnieć
o hałasie panującym w mieście. Będzie miał duże okna, by każdy promień
słońca mógł ogrzać pokój. Jednak najważniejsi będą ludzie, którzy tam
zamieszkają i tradycje, które będą kontynuować.
Karolina (Wilno, Litwa)
320
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Słowo DOM kojarzy mi się z rodziną, z określonym budynkiem,
z ciekawą historią, z ludźmi...
Dom jest miejscem szczególnym dla człowieka, można nawet powiedzieć, jest świętością. To miejsce, które jednoczy, wiąże nas z innymi
osobami i wydarzeniami. Dom może dużo powiedzieć o ludziach,
którzy w nim mieszkają. A czy ludzie potrafią dużo opowiedzieć
o swoim domu?
Ściany mojego domu znają całą moją historię. Widziały, jak się urodziłam w 2000 roku, jak rosłam, dojrzewałam, patrzyły na mój smutek
i radosne chwile mego życia. Ja nie mogę pochwalić się, że obserwowałam
mój dom od początku jego historii.
To bardzo stary budynek, który wybudował mój dziadek Józef. Oczywiście pomagali mu jego synowie, w tym mój ojciec. Dlatego moja rodzina
od tylu lat nie chce opuszczać tego domu. Jest on owocem pracy ojca
i synów, jest materialnym dobrem, ale też wartością duchową.
Dom jest bardzo duży. Kiedy go zbudowano, były w nim cztery duże
pokoje, mieszkali w nim moi dziadkowie Halina i Józef z siedmiorgiem
swoich dzieci. Kiedy dzieci dorosły i nie mieszkały już z rodzicami,
zdarzyło się nieszczęście. W 1999 roku w moim domu był okropny pożar.
Pozostały tylko gołe ściany. Ojciec zabrał moich dziadków, mieszkali
z nim w wynajmowanym mieszkaniu, póki ojciec wraz z młodszym
bratem Michałem nie odbudowali rodzinnego domu.
Nowy dom był identyczny z tamtym, który spłonął. Mój dziadek
był stary, miał ponad osiemdziesiąt lat, przeczuwał, że mało życia mu
zostało i nakazał synom, żeby wybudowali ścianę, która podzieliła ten
duży dom na dwie połowy. Jedna część domu stała się własnością mojego
ojca, a druga jego brata, oni obaj najbardziej się zaangażowali w odbudowę domu. Po śmierci dziadka w tym domu zamieszkały dwie rodziny:
w jednej części mieszkał wujek z żoną i córką, a w drugiej moi rodzice,
ja, moje dwie siostry i brat.
To wspólne życie nauczyło nas iść na kompromis. Zdobyte wtedy
doświadczenie pomaga mi radzić sobie w życiu. Bo na przykładzie swojej rodziny upewniłam się, że każdy problem da się rozwiązać tak, aby
żadna ze stron nie czuła się pokrzywdzona. Niezłe były czasy takiego
współmieszkania dwóch rodzin.
321
Aneks
Później wujek przeprowadził się do innego miasta, ojciec kupił wtedy jego część domu, bo chciał, żeby brat kupił mieszkanie dla swojej
jedenastoletniej córki. Wujek był młody, ale bardzo chory, niedługo
potem zmarł.
Teraz cały duży budynek należy do mojej rodziny. Nie chcemy niszczyć tej ściany, która kiedyś dzieliła dom na pół. Nadal mieszkamy
w jednej połowie, ta druga teraz nazywana jest „świąteczną” połową.
Bo w święta właśnie tam zbiera się cała nasza rodzina. Stoi tam duży
drewniany stół, przy którym czasem zasiada ponad czterdzieści osób!
To prawdziwe szczęście mieć tak wielką rodzinę.
To jest naprawdę wielkie szczęście mieć własny dom!
Karyna (Mińsk, Białoruś)
O naszym rodzinnym domu opowiadała mi mama Marina, bardzo
lubiłam te opowieści. Mama pokazała mi zdjęcie domu, w którym kiedyś
mieszkała, zbudowany był z drewna, miał ganek z małym daszkiem, okna
miały drewniane okiennice. Widać było ładny krajobraz, piękne polany
kwiatów a dalej rosły drzewa.
W tym domu mieszkała mama ze swoimi rodzicami, Natalią i Aleksandrem. Mamy dziadek, a mój pradziadek, urodził się w Lemnowicach
(Karpaty), był Polakiem, dlatego moja rodzina obchodzi katolickie święta.
Pradziadek Dmitryj miał radosne usposobienie i ciekawie opowiadał
różne historie ze swego życia. Prababcia Polina troszczyła się o domowe
sprawy, bardzo dbała o rodzinną tradycję i domową atmosferę. Taka
ciepła i opiekuńcza jest też moja babcia Natalia.
Lubiłam wspólne gotowanie z babcią, bo wtedy dawała mi wskazówki,
jak radzić sobie w dorosłym życiu. Mówiła mi: „Marysiu, jak ci za pierwszym razem coś nie wyjdzie, nie poddawaj się, tylko próbuj do skutku”.
Pasją mojej babci jest robienie na drutach. Mam całą kolekcję skarpetek,
od dzieciństwa do teraz, robionych przez babcię. Gdy przychodziłam ze
szkoły z dobrymi ocenami, babcia częstowała mnie w nagrodę pysznymi
słodkościami.
Babcia Natalia jest dla mnie wzorem do naśladowania i chciałabym
wnieść w mój przyszły dom wszystko to, czego mnie nauczyła.
322
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Mojego dziadka Aleksandra znam tylko z opowiadań, nie było mnie
jeszcze na świecie, gdy umarł. Miał artystyczną duszę, malował piękne
krajobrazy, obrazy dziadka wiszą w domu babci i w moim rodzinnym
domu. Te obrazy przypominają dziadka a mamie także przyrodę wokół
domu rodzinnego. Moja mama jest dla mnie przewodnikiem po historii
rodzinnej i mentorem, uczy mnie jak być dobrym człowiekiem.
W mojej rodzinie od pokoleń pielęgnowane są polskie zwyczaje i przestrzegana jest tradycja świąt katolickich, rodzinnie świętujemy Wielkanoc, Dzień Wszystkich Świętych oraz Boże Narodzenie. Najbardziej lubię
Boże Narodzenie, rodzinną atmosferę podczas Wigilii, którą zaczynamy
uroczystą modlitwą, dzielimy się opłatkiem i składamy sobie życzenia
a po świątecznej kolacji idziemy wszyscy do kościoła na Pasterkę. Nie
tylko podczas Wigilii, ale w czasie całych świąt śpiewamy polskie kolędy,
moje ulubione to „Wśród nocnej ciszy”, Lulajże Jezuniu”, „Bóg się rodzi”.
W moim domu wzajemnie się szanujemy i kochamy, dlatego panuje
w nim atmosfera radości.
Marzę, żeby mój własny dom był jak dom moich pradziadków, żeby stał
w bajecznie pięknym miejscu, blisko lasu. Marzę też o zgodnej rodzinie,
postaram się, aby moje dzieci były wychowane w katolickiej wierze,
pamiętały o rodzinnej tradycji i nie zapomniały o swoich przodkach.
Maria (Taszkent, Uzbekistan)
Dom rodzinny moich dziadków znajdował się na niewielkim pagórku
i był otoczony sosnowymi borami. U jego stóp płynęła piękna rzeka Wilia,
o której pisał Adam Mickiewicz: „Wilia naszych strumieni rodzica,/ Dno
ma złociste i niebieskie lica (…)”
Utrzymanie rodziny było obowiązkiem najstarszego mężczyzny. Po
nagłej śmierci ojca mego pradziadka na jego barki spadło arcytrudne
zadanie: utrzymanie żony oraz 9 dzieci. Pomagali mu sąsiedzi, razem
kopali ziemniaki, grabili siano, wiedzieli, że w ten sposób mogą nie tylko
wiele zdziałać, ale spędzić czas w miłym towarzystwie.
Mieszkańcy wsi nie tylko pracowali, lecz także się weselili. Ciekawy był
obyczaj świętowania imienin. W przeddzień krewni mocowali na drzwiach
323
Aneks
domu solenizanta dębowy wianek upiększony kwiatami polnymi. Mój
dziadek grał na akordeonie, dlatego tańce do białego rana w domu moich
przodków nie były rzadkością. Był to czas odpoczynku po trudach pracy,
a także okazja do rozmów.
W domu moich rodziców również można znaleźć spokój i wsparcie
w potrzebie. Zawsze podziwiałam obyczaj związany z chrzcinami. Jeżeli
w rodzinie urodziła się dziewczynka, to po chrzcie jechano nad rzekę lub
jezioro, aby „topić” babcie. Jeżeli na świat przychodził chłopiec, to taki los
spotykał dziadków. Oczywiście, nikogo nie topiono, ale po takim rytuale
babcie i dziadkowie byli mokrzy do pasa.
W domu rodzinnym powstał smaczny przepis na bułki oraz pierogi
z makiem, który przekazuje się z pokolenia w pokolenie. Te wyroby były
i są przygotowywane z okazji świąt: Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku.
Cała wieś bawiła się w noc świętego Jana, czyli świętojańską.
24 czerwca śpiewali, rozpalali ognisko, skakali przez ogień, pletli wianki
a najśmielsi udawali się na poszukiwanie kwiatu paproci, który według legendy ma przynieść szczęście oraz dostatek. Nie zapominano o codziennych
ludzkich relacjach: uścisku dłoni, podziękowaniu, uśmiechu. Te szczegóły
pozornie nieznaczące, jednak pozytywnie wpływają na mieszkańców.
Mój dom rodzinny już nie znajduje się nad brzegiem Wilii. Mieszkam
w bloku. Jednak moja rodzina kontynuuje tradycje. Wielkanoc nadal ma
znaczenie ważnego święta katolickiego, jest też świętem rodzinnym, gdyż
wtedy przy stole zbiera się cała rodzina: dziadkowie, dzieci, wnukowie.
W wigilię Bożego Narodzenia makówki i grzybówki przygotowane
wspólnie szybko znikają ze stołu, bo jest nas dużo. Nie zapominamy
o dodatkowym talerzu dla przybysza. Najmłodsi czekają na prezenty od
świętego Mikołaja, które wręczane są po świątecznej kolacji. W każdą
niedzielę po Mszy Świętej przygotowujemy świąteczny obiad. W ten sposób
dbamy o relacje w rodzinie, bo w XXI wieku trudno jest znaleźć czas na
spotkania z najbliższymi osobami.
W przyszłości chciałabym mieć nieduży przytulny dom. Uważam, że
ognisko domowe trzeba podtrzymywać, wspólne spędzając czas oraz święta. Członków rodziny jednoczą obyczaje, dlatego nie tylko zapoczątkuję
własne, ale także postaram się wiele przekazać swoim dzieciom. Chciałabym, żebyśmy na Wielkanoc razem taczali malowane jajka, ponieważ
to jest wesoły zwyczaj.
324
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
W domu będzie panowała miłość i spokój. Każdy z domowników będzie
chętnie wracał do domu, bo zawsze zostanie wysłuchany.
Zresztą „dla człowieka, podobnie jak dla ptaka, świat ma wiele miejsc,
gdzie można odpocząć, ale gniazdo tylko jedno.”
Marieta (Wilno, Litwa)
Moi pradziadkowie wywodzili się z Kamieńca Podolskiego. Mój pradziadek był bardzo pobożnym człowiekiem, w domu był stolik-ołtarzyk,
na którym stał krzyż, obraz Matki Bożej oraz Archanioła Gabriela.
W sposób szczególny w domu moich pradziadków obchodzono Święta
Bożego Narodzenia. W wigilię przy dużym stole siadała cała rodzina.
Uroczystość zaczynał pradziadek modlitwą „Ojcze nasz” przy zapalonej świeczce i po modlitwie dzieci miały pozwolenie zacząć jedzenie.
W trakcie uroczystej kolacji prababcia razem z pradziadkiem opowiadali o narodzeniu Chrystusa. W następnym dniu sąsiedzi zbierali się
w domu moich pradziadków, żeby wspólnie cieszyć się Dobrą Nowiną.
Prababcia bardzo lubiła przyjmować gości i częstować ich pysznym
jedzeniem. Prababcia miała piękny głos, pradziadek lubił słuchać zimowymi wieczorami, jak śpiewała o życiu, o miłości, o Bogu i o Polsce.
Na początku XX wieku pradziadkowie z rodziną wyjechali do Mołdawii, nabyli tam kawałek ziemi, na której rozpoczęli życie od nowa.
Wybudowali dom, który stoi do dziś, liczy ponad 100 lat, ale jest
w bardzo dobrym stanie. Dom duży dla dziesięcioosobowej rodziny,
pomieszczenia wysokie, wyposażone w meble, które pradziadek wykonał sam z drewna.
Z domem pradziadków sąsiadowały domy innych polskich rodzin, które
tu przyjechały. Wspólnie dbali o zachowanie polskości i przekazywali
poczucie przynależności do polskiego narodu swoim dzieciom i wnukom.
Dom, w którym teraz mieszka moja rodzina wybudowali moi dziadkowie. Mieszczą się w nim trzy pokolenia: babcia z dziadkiem, mama
z tatą oraz ja. Bardzo lubię mały ogródek obok domu, który najpiękniej
wygląda wiosną, wieczorami z mamą i babcią siadamy na ławeczce
w ogródku i rozmawiamy o różnych sprawach.
325
Aneks
Święta obchodzimy w naszym domu. Szczególnie świętujemy dzień
urodzin mojego dziadka. Babcia z mamą pieką duży tort, na którym
ustawiają tyle świeczek, ile dziadek ma lat. W tym roku na torcie będzie
86 świeczek.
Do naszego domu rodzinnego w Styrczy na uroczystość Wszystkich
Świętych z całej Mołdawii przyjeżdżają krewni ponieważ tu są groby
pradziadków. Po Mszy świętej i po obrzędach na cmentarzu rodzina
spotyka się, żeby wspominać zmarłych. Wtedy jest nas ponad dwadzieścia
osób. Bardzo lubiłam siedzieć z dorosłymi przy stole i słuchać o przeszłości mojej rodziny. Z tych opowiadań wiem, że pradziadek uratował
małe dziecko, które tonęło w błocie i potem w całej okolicy mówiono
o pradziadku jak o bohaterze.
Kiedy ktoś mówi przy mnie o domu rodzinnym, czuję zapach świeżo
upieczonego chleba a wraz z nim przypomina mi się ciepła rodzinna
atmosfera i miłość, która łączy moją rodzinę.
Bardzo bym chciała, żeby mój przyszły dom był podobny do tego,
który mam teraz. Mam zamiar zostać w Polsce, mieć tutaj swój dom
i wychowywać dzieci w polskiej tradycji i obyczajach.
Marina (Glodeni, Mołdawia)
Mój dom rodzinny jest na południu Ukrainy. Stoi na wzgórzu w pobliżu
rzeki Ingul, skąd jest piękny widok na Mikołajów.
W moim domu mieszkają cztery pokolenia: prababcia Zinaida, w tym
roku ukończyła 90 lat, jej córka Ludmiła, czyli moja „babcia Luda” z linii
mamy, moi rodzice Natalia i Eugeniusz oraz ja z bratem Pawłem, który
ma 9 lat.
Mój pradziadek Michał przeszedł drugą wojnę światową jako lekarz
i badacz wybuchów jądrowych, posiadał stopień doktora nauk medycznych.
Początkowo pracował w Kazachstanie w mieście Jalalabad, gdzie urodziła
się moja babcia Luda, potem w mieście Semipałatyńsku. Mnie nazwano
Michał na cześć pradziadka więc mam być dobrym naukowcem, tak jak on.
326
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Pradziadek po wojnie pracował w domu i w ogrodzie, jego hobby było
krzyżowanie gatunków drzew, czym zadziwiał ludzi. Wydarzenia ze swojego
życia opisał w „Autobiografii”, którą przekazał rodzinie. Miałem 5 lat, kiedy
zmarł, mój brat Paweł już nie poznał naszego wspaniałego pradziadka.
Pamiętam, że kiedy przychodziłem do pradziadka, opowiadał mi zawsze
jakąś historię ze swojego życia.
Prababcia Zinaida też była pracownikiem medycznym. Prababcia na
każde święta przygotowuje dla całej rodziny coś smacznego.
Moja babcia Luda jest bardzo dobra w matematyce, uczyła mnie matematyki w szkole podstawowej. Gdy w ubiegłym roku ukończyłem pierwszą
klasę liceum z szóstką z matematyki, to również dzięki wiedzy otrzymanej
od mojej babci.
Moi rodzice bardzo dużo pracują, spotykaliśmy się wszyscy tylko wieczorem przy kolacji. Razem spędzaliśmy też wolny czas. Od roku wszystko
się zmieniło, teraz mieszkam półtora tysiąca kilometrów od rodzinnego
domu i przyjeżdżam do domu tylko na wakacje. Cała rodzina czeka na mój
przyjazd, jest to nowy rodzaj rodzinnego święta „przyjazd syna do domu”.
W przyszłości będę miał swój własny dom. Duży budynek z ogrodem
i stajnią, w której będą konie. Do swojego domu nie będę przenosił starych
mebli, czy innych przedmiotów. Z domu rodzinnego przejmę tradycję
spotkań całej rodziny z okazji świąt, ponieważ to jest najważniejsza
wartość naszego rodu. Będę dbał o zachowanie dobrych relacji pomiędzy
członkami mojej rodziny. Nie jest ważne, jak dom wygląda, najważniejsze
są więzi osób w rodzinie, która mieszka w tym domu.
Mykhailo (Mikołajów, Ukraina)
Rodzinny dom jest dla mnie bardzo ważny, brakuje mi go teraz,
kiedy jestem tak daleko od bliskich i od miejsca, gdzie się urodziłam.
W moim domu mieszkają trzy pokolenia: dziadkowie, rodzice, ja
i mój młodszy 11 lat brat Aleksander.
Moich pradziadków znam tylko z opowiadań dziadków i troszeczkę
rodziców, wiem, że ich życie że nie było łatwe, i jeszcze wiem, że oj327
Aneks
ciec pradziadka Leona w czasach prześladowań oddał życie za wiarę
w Jezusa Chrystusa. Jestem z tego dumna.
Mój pradziadek ze strony mamy nazywał się Leon a prababcia
Wacława. Mieszkali na pięknej wsi Manikowcy. Leon był kowalem,
miał także pasiekę z dużą ilością uli, Wacława zajmowała się gospodarstwem, domem i dziećmi. Było ich ośmioro: Marcelina, Ignacy,
Emilia, Wicko, Leon, Józef, Feliksa i mój dziadek Franko.
Osób było dużo a dom, w którym mieszkali, miał tylko trzy małe
pokoiki i kuchnię. W każdym pokoju było łóżko, ława, krzesła i stół.
Z tyłu domu był ogród z drzewami owocowymi. Pradziadkowie żyli
biednie, ale nie narzekali. Wdzięczni Bogu za to co mają, pracowali
i wychowali dzieci na porządnych ludzi. Jak powiadał mój dziadek:
„Mieliśmy tylko dwie pary butów i do szkoły chodzili na przemian.”
Rodzice mojej babci: Wasyl i Anna też mieszkali w Manikowcach.
Pradziadek najpierw pracował w kopali w Donbasie, potem jako
ochroniarz w fabryce, a prababcia pracowała w domu i w polu. Mieli
trójkę dzieci: Marysię, Wiktora i Ludmiłę. Byli trochę zamożniejsi
od rodziców dziadka, mieli większy dom z przestronnymi pokojami,
stały w nich stoliki, łóżka metalowe, a dzieci miały różne zabawki.
Z opowieści rodzinnych wiem, że tradycyjnymi daniami w rodzinie dziadka i babci były ziemniaki, sałatka z ogórków, pomidorów
i śmietany, kasza z mlekiem oraz ukraiński barszcz.
Moich dziadków znam dobrze, bo mieszkamy razem w jednym
domu. Dziadek ma na imię Franko a babcia Ludmiła. Są małżeństwem prawie 50 lat. Mają pięć córek, czternaścioro wnuków i dwóch
prawnuków. W młodości dziadek pracował w kołhospie, był znany
w okolicy z tego, że bardzo dobrze remontował samochody. Babcia
Ludmiła pracowała jako księgowa. Kiedy się poślubili, zbudowali
dom, w którym mieszkamy.
Moja mama ma na imię Maria a tato Mikołaj. Rodzice mają rodzeństwo, mama cztery siostry a ojciec dwóch braci. Rodzice utrzymują
dobre relacje ze wszystkimi siostrami i braćmi i ich rodzinami.
Naszą tradycją rodzinną jest wspólna wigilia Bożego Narodzenia
w domu rodziców. Podtrzymujemy ten zwyczaj, bardzo lubię, kiedy
cała rodzina przychodzi wieczorem, żeby świętować razem narodziny Jezusa. Na początku czytamy Pismo Święte i modlimy się. Potem
328
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
dzielimy się opłatkiem i składamy życzenia. Dopiero wtedy można
jeść, ulubionym daniem wigilijnym naszej rodziny jest kutia.
Po kolacji śpiewamy kolędy: „Nowa radist”, „Dobryj weczir tobi”,
„A wczora z wieczora”, „Święta Panienka” i inne. Po wigilii idziemy
do kościoła na Pasterkę.
Bardzo mnie zadziwia, że w mojej bardzo dużej rodzinie wszyscy
trzymają się razem. Umiemy podtrzymać na duchu jeden drugiego,
pomagać sobie w trudnych sytuacjach, rozmawiać na różne tematy i nie
kłócić się, chodzić razem do kościoła, rozmawiać o wierze i o Bogu.
Moim marzeniem, już od wielu lat, jest założenie szczęśliwej,
wierzącej rodziny i posiadanie domu, w którym będzie panowała
harmonia, pokój i wzajemna miłość wzrastająca z każdym dniem.
Oksana (Chmielnicki, Ukraina)
W domu mojej prababci, który znajduje się w Ejszyszkach, na ścianie wisi stary zegar, który jest przekazywany z pokolenia na pokolenie. Dotychczas na święta Bożego Narodzenia cała rodzina zbiera się
w tym domu przy wigilijnym stole, na którym znajdują się tradycyjne
postne dania: karp smażony albo karp w galarecie, kisiel żurawinowy
oraz śliżyki, pierożki z makiem, kapustą, a także dania z grzybów.
Zostawiamy także wolne miejsce dla niespodziewanego gościa albo
przybysza z zaświatów.
Moja mama często wspomina swoje szkolne lata, które spędziła
w Ejszyszkach. Po powrocie ze szkoły musiała posprzątać w domu, przygotować obiad, zanim wrócą z pracy rodzice. Potem dopiero odrabiała
lekcje. Miała sporo obowiązków, ale dzięki temu nauczyła się planować
swój czas, a także odpowiedzialności.
Natomiast tata pamięta, jak dziadek uczył go prowadzić samochód,
chociaż miał dopiero 13 lat.
Mój dom rodziny jest miejscem, w którym na mnie zawsze czeka mama,
tata i starszy brat. Lubimy wspólne wieczory przy kolacji, a także pikniki
na świeżym powietrzu.
329
Aneks
W każdą niedzielę po kościele śpieszymy do mojej babci, która czeka
na nas z dużą ilością przygotowanych naleśników. Natomiast latem wraz
z dziadkami wyjeżdżamy nad Morze Bałtyckie do Połągi. Kąpiemy się
w morzu, spacerujemy, rozmawiamy… po prostu spędzamy wspólnie
czas bez żadnego pośpiechu
W moim przyszłym domu będziemy dużo czasu spędzać wspólnie,
ponieważ w ten sposób buduje się zaufanie. Zawiozę moją rodzinę do
domu prababci, by pokazać rodzinny zegar.
Nadal za stołem wigilijnym będzie się zbierało kilka pokoleń, a latem
wyjeżdżać będziemy nad Morze Bałtyckie. Sprawy organizacyjne z wyjazdem nie będą już załatwiali moi rodzice, sam zrobię wszystko.
Rafał (Wilno, Litwa)
O zachodzie słońca z wysokości pagórka można było ujrzeć piękny
krajobraz. Na linii horyzontu widać było las. Każde drzewo było inne,
posiadało inny odcień barw jesieni. Bliżej wśród młodych jodeł i sosen
płynęła rzeczułka. Kilkadziesiąt metrów od niej stał drewniany dom.
Choć miejscowa tradycja kazała oszklić ganek, to jednak nie był on
oszklony. Stojąc koło starej obory, która znajdowała się po przeciwległej
stronie piaszczystej drogi, można było zrozumieć przyczynę takich ,,uchybień”: dom nie był ukończony. Wnętrze było na wpół mroczne – jeden
pokój miał dwa okna, drugi – cztery. Jaśniejszy pokój nie był wykończony,
ponieważ był większy i trzeba byłoby więcej drewna na opał w okresie
zimowym, gdy temperatura spadała do -40 stopni Celsjusza. (Pewnej
zimy, było to w okresie powojennym, gdy ucichły już spory o granicę,
nawet owce zamarzły).
Gospodarze byli ludźmi nadzwyczaj skromnymi. Byli też oszczędni.
Nie należy jednak tego mylić ze skąpstwem. Pewnego razu zmarł człowiek
i nie było pieniędzy, by sporządzić trumnę, gdy gospodarz domu o tym
się dowiedział, dał deski przeznaczone na budowę domu. Wioskowa
społeczność krzyczała: ,,Co robisz! Dom przecież budujesz!”, lecz on nie
chciał tego słuchać.
Gospodarz nie mógł znieść ludzi, którzy kłamali, bądź prowadzili
„szatański” tryb życia. Jego żona bała się z nim gdziekolwiek wyjść, po330
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
nieważ gospodarz zobaczywszy jakiegokolwiek człowieka z partii, mógł
mu nieźle nawymyślać.
Pewnego razu jego „szczerość do bólu”, powiązana z brakiem etykiety
i dyplomacji, doprowadziła do tego, że w jednym z kącików ich domu
pojawiło się kilka toreb z rzeczami, których potrzebują ludzie udający
się na Antarktydę. Pierwszy raz wywózka groziła tuż po rozpoczęciu
wojny. Rok przed nią gospodarze wybudowali dom, który po roku spłonął.
Gdy przybyli komuniści, stwierdzili, że gospodarze są bardzo biedni,
ponieważ nie mają nawet domu. Dlatego nie wywieziono ich. Drugi dom
został wybudowany na fundamencie pierwszego, lecz wnętrze się różniło.
Tradycja kazała na fundamencie domu zapisać rok ukończenia budowy.
I dziś można zobaczyć napis „1938”, chociaż dom jest młodszy.
Pokolenie moich rodziców przyjeżdżało do gospodarzy na wakacje ze „śmierdzącego Wilna” (tak go wtedy nazywano). Dom był
ukończony: pomalowany w kolorach żółtym i czerwonym, ganek
oszklony, postawiono nowy płot. Zbudowano dookoła domu budynki
gospodarcze: kuchnię letnią oraz składziki. Dom oraz zabudowania
stały naprzeciw siebie, co tworzyło między nimi podwórko, na którym
nawet ja się bawiłem.
Nie znam złotej jesieni w mym domu rodzinnym. Nie pamiętam
też zasp śnieżnych po pachy. Jodły i sosny wyrosły, już nie widać i nie
słychać nieopodal płynącej rzeczki. Dom otoczony jest z trzech stron
lasem, z którego czasami słychać świergot ptaków.
Co roku latem można tu usłyszeć tylko odbijanie piłki o ziemię
i odgłosy trafiania do kosza przez kilka godzin dziennie, a potem miły
i ciepły głos niewysokiej kobiety, której szczęśliwa twarz jest pokryta
licznymi zmarszczkami: „Chodź, kolacja już gotowa”.
Co do mego przyszłego domu... Cóż, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W każdym bądź razie, jeśli chodzi o tradycje, to pozostaną one
raczej niezmienione. Na Boże Narodzenie słuchanie bądź śpiewanie
kolęd, na Wielkanoc malowanie pisanek. Co do pozostałych rzeczy, to
będzie tak, jak Bóg da.
Sebastian (Wilno, Litwa)
331
Aneks
Niewiele wiem o domu moich pradziadków ze strony taty. Rodzina
mieszkała od pokoleń w Chełmie Śląskim, w okolicach Katowic. Dziadek
Gerard już nie żyje. Z babcią Małgosią mam bardzo ciepłe relacje, naszą
wspólną pasją jest gra w szachy.
O domu rodzinnym mamy wiem więcej, gdyż dziadek opisał go w swojej
książce. Dziadkowie mieszkali w Mościskach, nad Czarnym Potokiem. Ich
dom stał w głębi jabłoniowego sadu, za nim były budynki gospodarcze,
dalej sady, pola, łąki i las...
Mieszkał tam pradziadek Józef, prababcia Zofia i troje ich dzieci – Bogdan, Cesia i Jan – mój dziadek. Szczęśliwe życie domowników przerwała
wojna.
Przybyli Niemcy, potem Rosjanie, zrujnowali całe gospodarstwo. Gdy
nadarzyła się okazja, rodzina uciekła „z Polski do Polski”. Zamieszkali
w Przemyślu.
Dziadek dostał się na Politechnikę Warszawską. Po studiach poślubił
Hanię, moją obecną babcię, i zamieszkali w Warszawie. Dziadkowie mieli
pięcioro dzieci: Tomka, Kasię, Jarka, Agatę i Joannę. Joanna to moja mama.
Rodzina mieszkała w Warszawie i tu poznali się moi rodzice, gdy tata
Wojciech po studiach w Katowicach znalazł pracę w stolicy.
Dziadek Janek od dziecka rzeźbił, w glinie i w drewnie. W naszej jadalni
wisi krzyż wyrzeźbiony przez dziadka.
Nasz dom jest z białej cegły, z ogromnym tarasem-garażem, na którym
był kiedyś balkon. Zielony dach wtapia się w zieleń otaczającej przyrody.
Posesja ma numer siedem - tyle jest osób w rodzinie: Mama Joanna, Tata
Wojciech, ja Stanisław, Antoni, Franciszek, Urszula i Teresa. W naszej
rodzinie tradycyjnie każdy ma dwa imiona, drugie jest po kimś z rodziny
– Stanisław Jan, Antoni Wojciech, Franciszek Gerard...
Najwięcej rodzinnych obyczajów wiąże się ze Świętami Bożego Narodzenia. W Wigilię wypatrujemy pierwszej gwiazdy, a gdy się pojawi,
zbieramy się w jadalni. Tata (ostatnio ja dostąpiłem tego zaszczytu)
z Pisma Świętego odczytuje Ewangelię. Potem bierze talerz z opłatkami,
które rozdaje każdemu i składa życzenia. Opłatki mamy szczególne.
Dziadek Janek ma pasiekę i kresowym zwyczajem opłatki łączymy w pary
i sklejamy miodem. Potem zasiadamy do stołu i śpiewamy kolędę.
332
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
W domu mojego taty podawało się wszystkie dania a potem kolędowało.
A w domu mamy – co nam bardziej odpowiada - potrawy wigilijne podawane były w formie przystawek, a pojawianie się ich na stole przeplatało
się kolędami: pierwsze danie barszcz czerwony lub zupa grzybowa: kolęda,
a na stół wjeżdżały pierogi ruskie, znów kolęda, po niej ryba smażona
z kapustą. I kolęda. Potem śledzie i ryba w galarecie, do tego pachnący
chleb i bułeczki, które piecze mama. Kolejną wigilijną potrawą są śląskie
makówki, jak u dziadka Gerarda. W domu dziadka Janka była kresowa
kutia, w naszym domu przyjęło się, że podajemy makówki. Na koniec
wieczerzy makowiec i pierniki, które piecze babcia Małgosia.
Tradycję wigilijną będę kontynuował – nie wyobrażam sobie bez niej
Bożego Narodzenia.
Mam wspaniały dom. Kocham panującą wokół ciszę przeplataną
świergotem ptaków i naszą wodę studzienną. Pyszniejszej nie piłem.
Przyszłość jest jeszcze mglista, ale chciałbym, by mój własny dom był
taki, jak dom rodzinny!
Stanisław (Warszawa, Polska)
Uczę się w Kolegium św. Stanisława Kostki już drugi rok, ale wciąż
poznaję kulturę i obyczaje polskie. Moi przodkowie byli Polakami, po
zesłaniu do Kazachstanu próbowali zachować tradycje w kręgu rodzinnym, ale nie udało się przekazać wszystkiego.
Z opowieści mojej babci Marii zapamiętałam, że w domu przestrzegane
były polskie obyczaje i świętowane ważne uroczystości religijne.
Po zesłaniu na stepy kazachskie pradziadek Marian z kamieni,
gliny i drewna zbudował własnymi rękami dom dla rodziny. Pamiętam, jak byłam zdziwiona, kiedy przed rokiem zobaczyłam ten dom.
Już od wielu lat nikt w nim nie mieszka, ale jest w niezłym stanie.
Za domem jest spory ogródek, w nim moja babcia przy dobrej pogodzie odrabiała lekcje, a mama i wujek jako dzieci bawili się, kiedy
przyjeżdżali na wakacje do prababci i pradziadka na wieś o nazwie
Zielony Gaj. Szkoda, że nie udało mi się wejść do środka, bo wokół
rosły krzewy i zielsko.
333
Aneks
Kiedy patrzyłam na nasz rodzinny dom, do końca nie mogłam
uwierzyć, że w to tutaj urodziła się moja babcia i jej rodzeństwo:
dwaj starsi bracia i dwie starsze siostry.
We wsi, w której mieszkała rodzina mojej babci, nie było kościoła,
w domu u prababci była mała kaplica ukryta przed obcymi. Msze
Święte w tej kaplicy odprawiane były w wielkiej tajemnicy, uczestnicy
ryzykowali swoją wolnością i chcieli, aby jak najmniej osób o tym
wiedziało. Początkowo potajemnie przyjeżdżał ksiądz do wsi, aby
odprawiać Msze, potem prababcia dostała pozwolenie na chronienie
hostii w tej kaplicy i dawanie ludziom w przypadku, gdyby ksiądz
nie mógł przyjeżdżać. Nadal ludzie tu się spotykali na modlitwie.
W domu był obraz Maryi Matki Bożej z Jezusem, pradziadek zdążył go
zabrać ze sobą do pociągu, którym ich wywieźli z Polski. Ten obraz
wisi na ścianie w pokoju w moim rodzinnym domu w Astanie, gdzie
teraz mieszka moja babcia. Obraz jest drogą pamiątką, pamiętam
jak wieczorem modliliśmy się przed nimi z babcią po polsku. „Ojcze
nasz” i „Zdrowaś Mario” pamiętam najbardziej.
Oprócz obrazu, pamiątką po pradziadkach są kuranty, nieduże,
ale bardzo głośne, dotąd biją co pół godziny.
Pamiętam jeszcze z opowieści babci, że pradziadek miał „złote
ręce”, wszystko, co tylko znajdowało się u nich w domu, zrobił sam,
nawet ciężkie żarna, żeby babcia mogła zemleć ziarna na mąkę. Ale
najważniejsze, pradziadek był bardzo dobrym człowiekiem. Mówiła
mi babcia, że w każdą sobotę chodził łowić ryby i nie wracał do domu,
dopóki nie zaniósł chociażby parę rybek do każdego domu we wsi.
Prababcia miała talent do kucharzenia, babcia opisywała mi smak
potraw przyrządzanych przez prababcię, tego jednak nie jestem
w stanie przekazać w tekście. Talent kulinarny odziedziczyła babcia
i moja mama Galina.
Słowo „dom” kojarzy mi się od razu z moją rodziną siedzącą za
stołem podczas kolacji, rozmawiającą o tym, co się wydarzyło w tym
dniu. I koniecznie musi unosić się ten niewiarygodny, rodzimy zapach
ziołowej herbaty. Postaram się w moim przyszłym domu zachować
tradycje rodzinne i tę serdeczną atmosferę, jaka była w domu moich
pradziadków.
334
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Mam tę szansę. I będzie to już w mojej Ojczyźnie – w Polsce.
Valeriya (Astana, Kazachstan)
Historia rodzinnego domu dla każdego jest osobista i magiczna.
Ja niestety nigdy nie widziałam domu, w którym urodziła się moja
prababcia, jej siostry i bracia. W latach 40. dwudziestego wieku moja
rodzina musiała uciekać ze Starego Okoła, z Rosji.
Nasz dom rodzinny istnienie jednak w opowiadaniach mojej babci. To
babcia opowiada mi o swoim domu, o rodzicach a moich pradziadkach.
Najczęściej babcia opowiada, kiedy piecze takie pyszne ciasteczka.
Właśnie zapach okrągłych ciasteczek z bakaliami, posypanych cukrem, chrupiących i złocistych jak słoneczka kojarzy mi się z babcią
i moim domem.
Moja prababcia była nauczycielką, uczyła w szkole podstawowej,
jest w domu babci album a w nim fotografia prababci ze swoja klasą.
Pradziadek budował domy z drewna, był cieślą, ale nie zwykłym tylko
mistrzem ciesielskim, dużo domów w okolicy było jego dziełem. Sobie
też wybudował – dwa domy – jeden duży mieszkalny, drugi mniejszy
gospodarczy.
Z balkonu mojego domu na piętrze roztacza się piękny widok na
góry. Najbardziej lubię przychodzić tutaj rano, kiedy słońce tylko-tylko pojawi się, a większość mieszkańców Ałmaty śpi. Wtedy pojawiają
się w mojej wyobraźni obrazy z domu pradziadków: widzę jasny dom
z drewna pięknie zdobiony, słyszę jak po tym dużym domu biegają
dzieci, widzę jak prababcia piecze chleb, a pradziadek tymczasem na
podwórku robi nowy stół.
Marzę o podobnym domu. Moim domu. Gdzie słychać będzie radosne
głosy dzieci, gdzie z kuchni dochodzić będą fantastycznie smaczne
zapachy.
I oczywiście, chcę mieć duży balkon, z którego mogłabym patrzeć
na wschodzące słońce…
Veronika (Ałmaty, Kazachstan)
335
Aneks
Znalazłam się daleko od swojego domu, swoich rodziców, bliskich
i przyjaciół. Ale jestem szczęśliwa, bo wróciłam do ojczyzny moich
przodków i mam szansę zamieszkać w Polsce. Jednak gdy przypominam
sobie swój rodzinny dom w Borysławiu, wywołuje to szybsze bicie mego
serca a pod powieką pojawiają się łzy.
Nigdy nie zapomnę zapachu swojego domu. W domu mojej prababci
Anny była to wyjątkowo przyjemna woń, zawsze pachniało smacznym
jedzeniem, najczęściej moimi ulubionymi ukraińskimi pierogami
z ziemniakami. Ten dom dla mnie to najbardziej spokojne i ciepłe miejsce na ziemi, gdzie zawsze jestem oczekiwana i przyjmowana z wielką
radością. Tu zawsze zbieraliśmy się całą rodziną na Wigilię. Mówiąc
o domu mojej prababci nie mogę pominąć opowieści o tej najwspanialszej kobiecie na świecie.
Moja prababcia pochodziła z polskiej rodziny i często rozmawiała ze
mną w języku polskim. To właśnie Ona nauczyła mnie polskiego hymnu
i polskich wierszy. Życie prababci było bardzo trudne i pełne niepokoju.
Przeżyła Hołodomor – Wielki Głód – i Katyń, gdzie była zmuszana do
grzebania ciał. Miała pijącego męża, sama wychowywała trójkę dzieci
i przez całe życie ciężko pracowała. Była to osoba, która nie mogła żyć
niczego nie robiąc. Zawsze wykonywała jakąś pracę i była wierna tej
zasadzie do ostatnich swoich dni.
Trudno mi znaleźć słowa, by wyrazić jak mądrym i dobrym była człowiekiem. Mieściło się w niej tyle miłości! Prababcia Ania zawsze będzie
w moim sercu wzorem kobiety o pięknym wnętrzu i mocnych zasadach.
Drugim domem, który zawsze będzie w mojej pamięci, jest dom moich
dziadków. Znajduje się też w Borysławiu, stoi niedaleko lasu, jest ciepły
i przytulny, panuje w nim niepowtarzalny klimat. Swój udział w tym
mają piece – wysokie, od podłogi po sufit – wykonane z brązowych
kafli. W każdym z trzech pokoi stoją do dzisiaj. Pamiętam, kiedy byłam
jeszcze malutka, zimą przytulałam się do pieca i od razu odczuwałam
przyjemne, kojące ciepło.
Z domu dziadków, oprócz kaflowych pieców, pamiętać będę wielkie,
połyskujące czernią pianino. Znajduje się ono do dzisiaj w sypialni dziadków.
336
Dom własny budowany na pamięci rodzinnego domu
Lubiłam na nim grać, nigdy nie udawało mi się to zbyt dobrze, ale
dziadkowie zawsze słuchali mnie z wielką radością.
Bardzo tęsknię nie tylko za swoim domem, ale i za moimi bliskimi,
którzy są jego częścią. Wracam do nich w swoich myślach. Dzięki nim
miałam radosne dzieciństwo.
Bardzo chciałabym, żeby w domu, który będę miała w przyszłości,
moje dzieci i wnuki odczuwały to samo.
W marzeniach mój dom jest dwupiętrowy, z drewna, ma balkon a na
nim dużo kwiatów, na poddaszu jest sypialnia z oknem, przez które
nocą widać gwiazdy. W salonie, podobnie jak w rodzinnym domu, jest
kominek oraz duży stół, przy którym podczas świąt zasiada cała rodzina. Z salonu wyjście na taras, z widokiem ogrodu, gdzie kwitną róże
i rosną jabłonie, grusze oraz śliwy.
Yuliya (Borysław, Ukraina)
337
A
O autorce
nna Pragłowska urodziła się w 1947 roku w Nehrybce, wielokulturowej wsi podprzemyskiej w rodzinie o korzeniach kresowych.
Od 2010 roku związana z Liceum Ogólnokształcącym Niepublicznym
Kolegium św. Stanisława Kostki Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców.
Jest autorką książek: „Napisz lepiej” (2000), „Zapomniany wynalazca/
O Janie Szczepaniku” (2002), „Wizytówki miasta Tarnowa” (2005), „Obrazy i barwy/ O wynalazkach i życiu Jana Szczepanika” (2012), „Pamiętaj
o stole” (2014), współautorką „Maryjo prowadź/ Przewodnik po dziejach
parafii Nehrybka” (2006).
338
Nota o wydawcy
Fundacja „Dla Polonii”
Fundacja „Dla Polonii” jest organizacją pożytku publicznego, która
pomaga w edukacji młodzieży polskiego pochodzenia ze Wschodu oraz
rodzinom repatriantów powracającym do Polski. Cel ten realizujemy
przede wszystkim poprzez gromadzenie funduszy i pomoc rzeczową dla
uczniów Liceum Ogólnokształcącego Niepublicznego Kolegium św. Stanisława Kostki w Warszawie (dalej: Liceum Polonijne).
Jako fundacja działamy od 2012 roku i pomogliśmy już ponad
430 uczniom ze wschodu. Gromadzimy fundusze na ich naukę, mieszkanie w przyszkolnym internacie, zakup posiłków, pomocy edukacyjnych
i zajęcia pozalekcyjne. Od września 2016 r. mamy pod opieką 130 uczniów
z dziewięciu krajów: z Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Kazachstanu, Uzbekistanu, Rosji, Armenii, Gruzji i Tadżykistanu. Zapewniamy młodzieży nie
tylko naukę i program wychowawczy, ale także utrzymanie i całodobową
opiekę, gdyż ich rodziny pozostały w domach na wschodzie, w niektórych
przypadkach nawet 5000 km od Polski.
Witajcie w domu
Fundacja prowadzi akcję pomocy młodzieży ze wschodu pod hasłem
„Witajcie w domu” oraz zachęca do udziału w Mecenacie szkolnym na
rzecz uczniów Liceum Polonijnego. Mecenat polega na objęciu opieką
finansową wybranego ucznia i wsparcie jego edukacji przez rok lub
dłużej, w zależności od woli Darczyńcy.
339
Na stronie internetowej www.witajciewdomu.pl można przeczytać
opisy naszych uczniów, zgłoszonych do programu Mecenatu szkolnego.
Są tam historie ich przodków, a także informacje o osiągnięciach, zainteresowaniach i marzeniach uczniów.
Zachęcamy także do zapoznania się ze szkolną stroną internetową,
gdzie umieszczamy najważniejsze informacje o wydarzeniach i postępach
w nauce naszej młodzieży: www.liceumpolonijne.edu.pl
Darowizny na kształcenie polskiej młodzieży ze wschodu można
przekazać przelewem bankowym:
Fundacja Dla Polonii
ul. Bobrowiecka 9, 00-728 Warszawa
Nr konta: 86 1240 6175 1111 0010 4598 7860
Dobrym sposobem na pomaganie jest odpis 1% podatku dla naszej Fundacji. Wystarczy w deklaracji podatkowej wpisać numer KRS: 0000423252
Podobieństwa w różnorodności
Fundacja „Dla Polonii” wspólnie z partnerem z Litwy – Gimnazjum
Jana Pawła II w Wilnie, realizuje od lipca 2016 do lutego 2017 r. projekt
„Podobieństwa w różnorodności”, współfinansowany ze środków Unii
Europejskiej w ramach programu ERASMUS+. Nasz projekt partnerstwa
strategicznego dotyczy edukacji medialnej młodzieży migranckiej pochodzącej ze środowisk wielokulturowych ze wschodu.
Koordynator projektu:
Partner w projekcie:
Fundacja „Dla Polonii”
www.fundacjadlapolonii.pl
Gimnazjum Jana Pawła II w Wilnie
www.jp2.lt
340
W cyklu warsztatów i spotkań międzynarodowych uczestniczą z jednej strony uczniowie wileńskiego gimnazjum, a z drugiej podopieczni
Fundacji „Dla Polonii” – młodzież polskiego pochodzenia urodzona na
Ukrainie, Białorusi, w Mołdawii, Rosji, Uzbekistanie, Kazachstanie, Armenii
i Gruzji, która obecnie kształci się w Liceum Polonijnym w Warszawie.
Głównym celem projektu jest wzbogacenie pracy edukacyjnej partnerów z Polski i Litwy o segment edukacji nieformalnej, nauczania przez
doświadczenie, które pozwolą na wyzwolenie kreatywności uczestników
projektu. Szczególna specyfika obu partnerów działających w dwu różnych
krajach nadaje projektowi ten szczególny charakter.
Istotą projektu jest utworzenie Młodzieżowych Klubów Medialnych,
poprzedzone zajęciami językowymi oraz warsztatami medialnymi. Wyłoniona grupa młodych ludzi szczególnie zainteresowanych funkcjonowaniem w mediach elektronicznych i tradycyjnych, po utworzeniu klubu
będzie zdobywać nowe umiejętności, dzielić się nimi z rówieśnikami i dalej
uczyć się rzemiosła dziennikarskiego poprzez wymianę doświadczeń.
W trakcie rozmów i zajęć warsztatowych z uczestnikami projektu
„Podobieństwa w różnorodności” młodzież z różnych krajów została
poproszona o opisanie zwyczajów i tradycji w ich domach rodzinnych,
w domach ich dziadków, a także swoich wymarzonych domów w przyszłości. Ich prace zawiera aneks do książki „Pamiętaj o domu”.
Książka powstała podczas realizacji projektu „Podobieństwa w różnorodności. Edukacja medialna młodzieży migranckiej pochodzącej ze
środowisk wielokulturowych”, współfinansowanego ze środków Unii
Europejskiej z programu Erasmus+.
341
Spis treści
Wstęp – Wacław Oszajca
Słowo domem – dom słowem 5
Rozdział pierwszy
Dom zapamiętany 11
Rozdział drugi
Dom zamieszkany 59
Rozdział trzeci
Dom upragniony 97
Rozdział czwarty
Dom oswajany 129
Rozdział piąty
Dom utracony 159
Rozdział szósty
Dom powrotów 193
Rozdział siódmy
Dom ostoja 227
Rozdział ósmy
Brak domu 265
Teksty źródłowe 300
Aneks
Dom własny budowany na pamięci
rodzinnego domu 302
O autorce 338
„P
amiętaj o domu”, czyli o czym? Z czego jest ten mój
dom zbudowany i gdzie został postawiony? Banalne
pytanie, powie ktoś. A może jednak niebanalne. (…)
Właśnie z tego powodu ta książka, „Pamiętaj o domu”,
zbudowana ze słów najprawdziwszych na jakie tylko stać
człowieka, jest tak ważna. Pokazuje ona, co znaczy dom,
co znaczy mieć oswojony dom i nie mieć domu choćby
tylko utraconego, bo się go nigdy nie miało, pragnąć domu
i cierpieć, kiedy o domu człowiek nawet nie ma co marzyć.
Pokazuje też jak ważne jest by kochać dom i dla domu się poświęcać. (…) „Pamiętaj o domu” niesie w sobie dobrą pamięć.
Zadbała o to autorka Anna Pragłowska przez przywołanie
wybitnych dzieł poetyckich i prozatorskich twórców tak
licznych, że nie sposób ich wymienić, gdyż zajęłoby to sporo
miejsca. Dają oni gwarancję, że zła pamięć, przypominanie
o ciemnych stronach naszej historii, nie obudzi w czytelnikach złego ducha zemsty, zapiekłego gniewu, a przeciwnie,
obudzi ducha przebaczenia i pojednania tak koniecznego,
byśmy poczuli się domownikami zarówno naszych domów,
ale też domownikami-obywatelami naszego kraju pośród
innych krajów. (…) To z marzenia o takim świecie bierze
się sztuka, w tym literatura. Ma ona moc wyprowadzania
człowieka coraz głębiej w czasoprzestrzeń i jak w przebłysku na chwilę odsłania przed człowiekiem ciemne jądro
Wszechświata. To znaczy niemożliwe czyni możliwym.
Autorka „Pamiętaj o domu” ten przebłysk, uchwycony
przez pisarzy, skrzętnie zebrała i złożyła w całość. Trzeba
więc zapytać o myśl przewodnią, wspólny mianownik, tego
dzieła. (…) „Pamiętaj o domu” odbieram więc jako pieśń
o domu, o domu jako spełniającym się marzeniu.”
Wacław Oszajca
Publikacja współfinansowana w ramach programu Unii Europejskiej Erasmus+

Podobne dokumenty