*Misja* - czyli Pan i Pani Weasley

Transkrypt

*Misja* - czyli Pan i Pani Weasley
*Misja*
- czyli Pan i Pani Weasley Sen pierwszy
Tego poranka panna Hermiona Jane Granger wstała jak zwykle lewą nogą. Włosy
spina na noc w koński kucyk, aby rano nie wyglądać jak straszydło. Udaje jej się to w
sposób umiarkowany. W swej przydużej piżamie i kapciach z futerkiem maszeruje ku
łazience, w celu oczyszczenia spoconej twarzy. Niestety, już u progu tegoż
pomieszczenia wzbiera się w niej agresja i irytacja.
Po pierwsze – waga jest zepsuta. Na pewno jest zepsuta. Ona nie może tyle ważyć! Ma
na to konkretne dowody - wszak odżywia się samym białkiem i batonikami
zbożowymi. To pewnie jej mózg jest przyczyną dwóch zbędnych kilogramów. Ale
mózgu trudno się pozbyć. Trochę by go szkoda było, od co.
Po drugie – lustro nie pokazuje jej prawdziwego oblicza. Te wory pod oczami to na
pewno nie jej, ale jakiejś innej starej panny.
Po trzecie, – kiedy w łazience jest sześć past do zębów, człowiek czuje się nie tylko
zdezorientowany, ale i przytłoczony wagą swego wyboru.
- Ta jest dobra na dziąsła... – Szepnęła Hermiona wyjmując po kolei tubki z kubeczka
– ta na białe szkliwo, ta na świeższy oddech, ta o super miętowym smaku, cholera no!
Tymczasem w jadalni pan Granger zajadał grzanki. Usłyszał krzyki córki.
- Hermiona z dnia na dzień staje się coraz delikatniejsza – westchnął z rozmarzeniem,
sięgając po szklankę soku pomarańczowego – a pamiętam czasy, gdy wyrzucała kubek
z pastami przez okienko w łazience...
Po krótkiej chwili do pokoju wkroczyła Hermiona, z rozpuszczonym włosem, srogą
miną i płonącym spojrzeniem.
- Nie rozumiem, po co nam tyle past – usiadła przy stole – normalni ludzie używają
jednej i przynajmniej nie muszą się denerwować od samego rana!
-Za to umierają ze strachu, gdy się okazuje, że znów muszą iść do dentysty – pan
Granger podał córce talerzyk – jedz i ciesz się, że masz leczenie zębów za darmo. A
propos, ponoć idziesz z moim asystentem na randkę?
Hermiona westchnęła. Sięgnęła po masło.
- Taaak... Ron wybrał mi nawet wczoraj sukienkę.
- Ładną?
- He, he – parsknęła pod nosem – totalny brak gustu.
Pan Granger uśmiechnął się mimowolnie, sięgając po poranną prasę. Jego córka jest
inteligenta, ale zupełnie nie zna się na męskiej psychice.
- Ron ma chyba niezły ubaw, każąc mi się ubierać jak ... nudna bibliotekarka.
Pan Granger odchrząknął.
- Wiem, jestem bibliotekarką – uprzedziła kontratak, – ale na pewno nie nudną!
Rozmowę przerwał melodyjny dźwięk telefonu.
- Odbiorę – powiedziała Hermiona, po czym odeszła od stołu.
Krzywołap wskoczył na krzesło swej pani i zwinnym ruchem porwał kawałek
szyneczki z talerzyka.
- Ron? Jest ósma rano! – Hermiona ogarnęła włosy wolną ręką - nie, nie śpię! Nie
śmiej się, to, że ty wstajesz o piątej z powodu jakiegoś tam remontu... dobra, dobra,
„przebudowy”... jasne, jasne, kiedy mi pokażesz, ten swój pałac, co? Och nie blokuj mi
linii, jak masz zamiar się ze mną kłócić!
Pan Granger złożył pobożnie dłonie.
- Cierpliwość to cnota... – Westchnął cicho.
Do salonu wkroczyła pani Granger, w słomkowym kapeluszu. Zdjęła gumowe
rękawiczki, sekator schowała do szafki. Właśnie przystrzygała nieco żywopłot, rosnący
przed ich domem.
- Piękna pogoda... – Westchnęła – a z kim Hermionka rozmawia?
Gryfonka chodziła w kółko, zaplątując się w kabel telefoniczny.
- Nie! Nie, nie mo... nie możesz! Och, daj mi spokój! Nie! Nie... ... tak. Tak. No
przecież ci mówię! Od tego remontu chyba ogłuchłeś!
- Ach, już wiem – uśmiechnęła się pogodnie – słuchaj...
Usiadła obok męża i ściszyła głos.
- Mam nowy pomysł. To może zadziałać.
- Kochanie...
- Ci! Patrz – podała mężczyźnie ulotkę – domek nad jeziorami, odcięci od świata,
dywany z niedźwiedziej skóry. Wystarczy dobry podkład muzyczny, parę butelek
wina, i mamy zapewniony spokój i opiekę na stare lata. A z wnukami fajnie jest
spędzać czas! Nie ma nic romantyczniejszego niż pływanie łódką!
- Kochanie – pan Granger położył ręce na jej ramionach – musimy to przedyskutować
z rodzicami Ronalda... wiesz, jakie jest ich zdanie...
Spojrzeli na Hermionę.
- Rozłączam się!... ... nie prawda – uśmiechnęła się nagle – nieładnie jest okłamywać
przyjaciół. Ron proszę... – zachichotała.
Pani Granger zadygotała.
- Ale ona go przecież kocha... – Westchnęła ciężko– my musimy coś z tym zrobić,
Henryku! – Potrząsnęła nim stanowczo, zupełnie jak mała dziewczynka prosząca o
słodycze - Ja wiem, że Molly... po prostu zaprowadziłaby ich ukradkiem do kościoła i
zaryglowała drzwi, dopóki się nie zgodzą, ale nie możemy być aż tak radykalni! Lepiej
niech myślą, że to ich pomysł!
Jeszcze raz spojrzeli na swoją kochaną córeczkę. Siedziała po turecku pod ścianą i ani
jej w głowie zjeść śniadanie! Przecież rozmawiała przez telefon!
Henryk zdjął okulary.
- On też ją kocha.
- Ja myślę – oburzyła się pani Granger.
Hermiona nareszcie raczyła kończyć rozmowę.
- No, to do popołudnia.... tak wiem. Tak... założę go! Bo go lubię, to mój ulubiony
sweter... co z tego, że moherowy! Ron, żebym ja nie wypowiadała się na temat twoich
krawatów! O jasne, najlepszy jest ten z wielką żółtą kaczką... od Freda i Georga?
Wymyśl coś lepszego – odgarnęła niesforne loki – kończę, jestem głodna. Ty też? Nic
nowego – zaśmiała się – no to pa. Pa. Pa mówię. No rozłącz się wreszcie! Ro..
rozłączył! – Oburzyła się – widzieliście!? ROZŁĄCZYŁ SIĘ!
Pan Granger odchrząknął.
- Przecież.. o to ci chodziło!
- Mężczyźni – parsknęła dziewczyna, nadgryzając swój tost – dla was to wszystko
takie oczywiste!
Pani Granger nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko pod nosem.
- Bezczelny, niewychowany gburowaty samiec! – Szeptała kąśliwie Hermiona,
zabierając się za jajecznicę.
Kiedyś ktoś o wątpliwej urodzie, ale niewątpliwej wiedzy powiedział: „rodzisz się
kobietą, ale damą masz być przez całe życie”. Niewiasty to stworzenia bardzo
delikatne, często zmieniające swe zdanie i uzależnione od nadziewanych czekoladek.
Ronald Weasley zdawał sobie sprawę, jak tajemniczą jest psychika płci pięknej.
Oczywiście nie rozgryzł tej ciężkiej zagadki z dnia na dzień, potrzebował do tego lat,
wylanego potu i krwi. Chwała Bogu, miał wierne wzorce osobowościowe, notując
uważnie swoje obserwacje – po pierwsze Percy jest nudny, więc ty taki z pewnością
nie bądź, bo zostaniesz starym kawalerem. Po drugie Charley jest nieśmiały, Bill
odważny, Fred sprytny, a Georg zabawny i wszyscy oni mają żony. Coś w tym musi
być i tkwić, niczym drzazga w palcu. Ronald począł rozmyślać nad swym charakterem
i ogólną prezentacją. W końcu nie można lekceważyć atutów, jakimi obdarzyła go
natura – rude włosy widać na kilometr, przyciągają oko i zaciekawiają; zwłaszcza, gdy
ich intensywność nie ma zamiaru zblednąć, pomimo mijającego czasu. Porzuciwszy
obijanie się na kanapie zaczął trenować, czytać o podstawach dobrego wychowania i
innych tego typu podobnych sprawach (do czasu, aż jego bracia posądzili go o
odmienną naturę seksualną. W końcu nie każdy facet sam sobie robi pranie. Pech
chciał, że kochane rodzeństwo nie przebierało w środkach – pewnego upalnego
sobotniego wieczoru zaprowadzili Rona na werandę, gdzie Artur i Molly rozprawiali o
swoich wnukach, a dzieciach Billa i Fleur. Bracia przedstawili dowody – książka o
zasadach dobrych manier, wyprasowane majtki, nowa szczoteczka do zębów i
zamówiona wizyta u fryzjera. Molly o mało nie dostała wylewu, Artur zadławił się
kawą. Ronald musiał przysięgać im na kolanach, że na pewno spłodzi im potomka, a
jego żoną będzie, stuprocentowa kobieta, a nie przebrany w sukienkę dżentelmen.
Sprawę zamknięto, jednakże Ronald porzucił książki o dobrych manierach).
Każde poświęcenie zostaje nagrodzone, toteż odkąd ostatni mężczyzna noszący
sławetne nazwisko Weasley zaczął pracować w angielskim Ministerstwie Magii, jego
kalendarz stopniowo zaczął zapełniać się numerami telefonów i godzinami spotkań.
Nie, nie oskarżajcie Ronalda o wieczne podrywy i tanie komplementy serwowane
każdej napotkanej kobiecie. Gwoli wyjaśnień, one same ingerują po kryjomu w
zawartość terminarza, tocząc między sobą wojny i spory.
Sama Hermiona Jane Granger może poświadczyć, iż zaiste, Ronald się zmienił. Jest
szerszy w ramionach i zaczął chodzić regularnie na basen. Ale poza tym został tym
samym marudnym, krnąbrnym, niepotrafiącym ugryźć się w język rudzielcem o
dużych oczach i długim nosie. Dziewczyna nieraz odwiedzała go w Ministerstwie i
przed wyżej wymienionym nosem wyliczała setki zalet jedynie „zapożyczonych” od
braci.
„Może ja po prostu stałem się czarujący procesem iście naturalnym?” droczył się z nią
chłopak, szeroko się przy tym uśmiechając. Nie potrafiła uwierzyć, by ten wiecznie
opychający się piegus stał się nagle dżentelmenem chodzącym w białych,
wyprasowanych koszulach.
Tak czy siak niejedna czyhała na Ronalda, gotowa zakleszczyć go różowymi
kajdankami z króliczego puchu i wepchnąć na palec złotą obrączkę.
Ale nie dekoncentrujmy się.
Obecnie nasz rudzielec tanecznym i wesołym krokiem przechadzał się przez lśniące
korytarze Ministerstwa. Kiedyś to miejsce było jedynie punktem na mapie, pracą jego
ojca. Dziś czuje się tu jak w swoim drugim domu, no, pomijając fakt, że w
Ministerstwie strasznie trudno znaleźć pustą toaletę. Złote symbole na suficie
zmieniały się dziś w zawrotnym tempie, co jakiś czas dało się słyszeć odgłos głośnego
fuknięcia – znak, że ktoś wyruszył właśnie w podróż siecią Fiuu. Papierowe samoloty
szybowały majestatycznie wokoło pracowników, niosących teczki lub pokaźne
segregatory.
Dziesiątki damskich oczu spozierały na Ronalda z uchylonych drzwi przeróżnych
oddziałów.
Sekretarki młodsze, starsze, bardziej bądź mniej doświadczone, obdarowywały go
nieśmiałymi uśmiechami, gubiąc po drodze niesione dokumenty. Ronald zawsze
pomaga takowej niezdarze pozbierać porozrzucane papiery, przyprawiając przy okazji
dziewoję o skręt kiszek i nieprzyjemny pot pod pachami.
- Dzień dobry! – Zawołał z uśmiechem, wchodząc do największego z gabinetów – jak
samopoczucie?
Młodsza asystentka oblała się rumieńcem, szybko wracając do swoich obowiązków.
Natomiast jej starsza koleżanka (nie tylko stażem, ale i wiekiem) podeszła śmiało do
Ronalda, poprawiając mu krawat.
- Panie Ronaldzie, jak tylko pana zobaczyłam od razu mi się lżej na sercu zrobiło –
zagruchotała – dawno pan nie odwiedzał tej części ministerstwa...
- Wie pani jak to jest z polityką zagraniczną… – ucałował jej dłoń – tam praca i
adrenalina nie mają końca. A tak do rzeczy – wyprostował się – ojciec jest wolny?
Wskazał na drzwi prowadzące do samego Ministra Magii.
- O tak! – Starsza sekretarka uśmiechnęła się i poprawiła okulary – Alison!
Młoda dziewczyna wstała od swojego biurka jak oparzona.
- Zrób kawę dla panów.
Ron odchrząknął, podszedł do Alison i ujął jej dłoń.
- Niech się pani nie kłopocze – też ją ucałował – ja tam tylko na minutkę.
Po czym skierował swe kroki ku hebanowym drzwiom.
- Co za mężczyzna – mruknęła starsza sekretarka, gdy Ron znikł z ich oczu – Alison,
zbieraj się z podłogi, mamy dzisiaj dużo pracy!
- Już, za momencik, proszę pani... – Wydyszała –... Już nigdy nie umyję tej ręki!
Tak to właśnie wszystko wygląda, a jeśli myślicie, że to pojedynczy przypadek –
mylicie się.
W gabinecie Artur powitał Ronalda szerokim uśmiechem.
- Witaj synu – z początku spokojnie, tak, aby młody nie nabrał podejrzeń – jak tam,
ciągle prawiczek, czy może brak mi aktualnych wiadomości?
W samą dziesiątkę.
- Tato, zachowuj się kanonicznie – westchnął Ronald przecierając czoło – setki fanów
i czytelników widzą w tobie ciepłego i kulturalnego ojca wielodzietnej rodziny i niech
tak zostanie...
Artur prychnął, wstając od hebanowego biurka. Gwoli wyjaśnień, wszystko w tym
pomieszczeniu było hebanowe. Zupełnie jak w bajce o „Królewnie Śnieżce”. Nowy
minister postanowił urządzić swoje gniazdko w klasycznym stylu – to dodawało temu
miejscu powagi.
- Ciepły, kulturalny ojciec... – Artur ściszył głos i podszedł do syna, marszcząc brwi –
największym osiągnięciem mężczyzny jest ustatkowane życie, bycie głową rodziny,
zasadzenie drzewa i wychowanie potomstwa. Dobrze wiesz, co mam na myśli!
Ronald westchnął teatralnie.
- Nie zaczynajmy tego wszystkiego od nowa, ja mam dopiero jedną trzecią życia za
sobą!
- Tak, też tak kiedyś mówiłem – Artur zdjął swoje nowe okulary w złotej oprawce – a
potem nagle zaczyna człowiek łysieć, przybierać na wadze, niedosłyszeć,
niedowidzieć, a i w sypial...
- Dobrze, dobrze tato!- Najwidoczniej Ronald pragnął oszczędzić nam dalszych
wywodów swego rodziciela i czym prędzej zamknął mu usta dłonią – obiecuję znaleźć
sobie śliczną, mądrą i grzeczną żonę, a na razie – wskazał na biurko – pogadajmy o tej
całej sprawie z amerykanami, dobrze?
- Zgoda – Artur uśmiechnął się złowieszczo.
*
Gdzieś na drugim końcu Londynu Hermiona zdejmowała ze swych małych stóp buty
na wysokim obcasie i zakładała wygodne, miękkie półbuty. Okryła nagie ramiona
moherowym sweterkiem i strzepała kurz z szarej sukienki.
Park o tej porze dnia zapełniał się dziećmi rządnymi placu zabaw, matkami
pchającymi kolorowe wózki i zakochanymi, którzy wagarują z lekcji byleby przez
moment pobyć sam na sam.
Łzy nie napływały jej już do oczu. Jest silna. Dorosła. Zna swoją godność.
Nagle usłyszała swoje imię, krzyczane z daleka. Wstała z nieco zatęchłej już ławeczki i
ujrzała ogień włosów, tuż przed nią.
Czy to możliwe..?
- Ronald?
Chłopak stanął przed nią zdyszany.
- Gdyby nie to – Ron wyciągnął z kieszeni pomięty kawałek pergaminu – szukałbym
cię chyba do wieczora.
Aby rozwiać wszelkie wątpliwości i zaspokoić wrodzoną ciekawość czytelnika – otóż
Mapa Huncwotów spoczywa obecnie gdzieś na dnie torby Harrego Pottera,
podróżnika w imię magii i przygody. Młody Potter wpadł jednak na pomysł, jak
umocnić więzy przyjaźni między nim, Ronem i Hermioną. „Działa podobnie jak
Mapa” wyjaśniał Harry „ale podaje dokładny adres i lokalizację tylko jednego z nas.
Wystarczy uderzyć różdżką w puste pole i wypowiedzieć imię szukanej osoby.”
Ronald uspokoił kołatanie serca i zmierzył Hermionę wzrokiem. Bez słowa sięgnął po
jej buty na obcasach, które stały obok ławki.
- Nie przejmuj się – mruknął niezręcznie – idiota, nie wie, co traci. Chodźmy lepiej.
Hermiona miała dziewięć lat, kiedy zapisała w swoim pamiętniku zapinanym na
kluczyk, jaki powinien być idealny mąż.
„Miły, uprzejmy, żeby lubił jeść, bo ja też lubię. I żeby mnie lubił.”
Dzisiaj, po latach, dodałaby z pewnością kilka pozycji. Jej randka była totalnym
niewypałem właśnie z powodu tych kilku punktów, dla niej niezbędnych, aby ciągnąć
przelotną znajomość. Niestety, jak bardzo nie byłaby pewną siebie, cichy wewnętrzny
głosik nie dawał jej spokoju. Czyżby była aż tak mało atrakcyjna? Może jest nudna?
Może powinna mocnej regulować brwi i zacząć używać cieni do powiek? Nie jest to
miłe uczucie, gdy nieznajomy na twój widok marszczy brwi w geście rozczarowania.
- Hermiono?
Głos Rona obudził ją z zamyślenia. Szybko przetarła oczy i złapała rudzielca za rękę.
- Mam dzisiaj zły dzień – wyjaśniła – dotrzymasz mi w nim towarzystwa?
- Pewnie – Ron uśmiechnął się szeroko i zamachał ich splecionymi dłońmi, – tylko
najpierw załatwimy jedną sprawę, dobrze? To ponoć bardzo pilne, dlatego tak cię
szukałem.
*
Do pierwszej wolnej budki telefonicznej doszli w niecałe piętnaście minut.
- Jako syn ministra JUŻ DAWNO powinienem mieć własną budkę telefoniczną –
mruczał pod nosem.
Hermiona nie reagowała na jego kaprysy. Każdy lubi sobie czasem pomarudzić.
- Mogliby też zmienić w końcu tą całą procedurę – westchnął chłopak – halo? Tak, tu
Ronald Weasley, Międzynarodowy Urząd Praw Czarodziei. Do ojca mam sprawę. I
jest ze mną Hermiona Granger, też do ministra... co to znaczy, pan mi nie wierzy?! To
naprawdę ja! Dziś rano mnie pan wpuszczał!
Hermiona wyrwała mu słuchawkę z dłoni.
- Hermiona Granger i Ronald Weasley, w sprawie wyjazdu do Ameryki Północnej, do
samego Ministra Magii Artura Weasley’ a.
Ukazały się przepustki. Hermiona uśmiechnęła się triumfalnie.
- No dobra, dobra – mruknął Ron – następnym razem też spróbuję bardziej oficjalnie.
Zjechali do poziomu B8. Mijając hol oraz przez całą resztę drogi do gabinetu Ministra
Magii Ronald starał się naprawić krawat. Koniec końców całkiem się go pozbył.
Zresztą nigdy ich nie lubił, hamowały dopływ tlenu, krwi, no i czuł się jak na smyczy.
Hermiona poprosiła, aby razem z krawatem, Ron wyrzucił do kosza także jej buty z
wysokimi obcasami.
- Na pewno nie chcesz tutaj pracować? – Spytał nieśmiało Ron – Sprawdziłabyś się w
naszej kancelarii…
- Nie zrezygnuję z mojej pracy – Hermiona przyspieszyła, mocno zarumieniona –
niektórzy pracują jako aurorzy, inni w transporcie, w kontroli, a jeszcze inni w
Pierwszej Światowej Magicznej Bibliotece i są z tego dumni!
Pierwsza Światowa Biblioteka Magiczna powstała po pokonaniu Voldemorta, w roku
dwutysięcznym. Aby się do niej dostać, należało wejść do niewielkiej biblioteki,
ukrytej w rogu ulicy Fiołkowej, na obrzeżu Londynu. Podchodziło się do
odpowiedniego regału i wyciągało wiadomą książkę. Wtedy między pułkami
ukazywało się przejście do właściwej Biblioteki.
- Moja praca to przynajmniej coś ciekawszego niż siedzenie za biurkiem – uniosła się
dumą.
- Hej, ja wcale nie siedzę cały dzień za biurkiem, czasem wstaję po kawę z automatu!
Ron i Hermiona szli dalej obok siebie pogrążeni drobnymi sprzeczkami. W końcu
znaleźli się przed najważniejszym gabinetem Ministerstwa.
*
Artur, jak to już leżało w jego naturze, czekał na swych gości z herbatą, ciasteczkami i
nastrojową muzyką. Uważał, że najważniejszą rolę odgrywa pierwsze wrażenie.
Pamięta czasy, gdy mały Ronald przeżywał swój pierwszy rok w Hogwarcie. Spytał się
go wtedy w liście, jakich poznał tam kolegów. Dzieciak pisał o Harrym, o znajomych z
pokoju i o jednej małej dziewczynce, której nie dość, że nie lubił, to na dodatek była
brzydka, miała rozczochrane włosy i wystające zęby. W przetłumaczeniu na język
dorosłych oznaczało to, że dziewczynka ta na zawsze zapadła mu w serce i pamięć.
Wystarczyło tylko poczekać i obserwować, czy też coś z zasianego ziarenka urośnie.
Tym prostym sposobem wyrosła piękna młoda kobieta i rosły młodzieniec, uparty jak
osioł.
Artur był bardzo dumny nie tylko ze wszystkich swych synów, ale także z ich żon. Były
młode, zgrabne i urodziwe, tryskały energią i inteligencją. Jednak musiał przyznać, że
na Hermionie zależało mu w sposób nadzwyczajny; nie wyobrażał sobie swojego
najmłodszego syna z jakkolwiek inną kobietą u boku. Widział, jak świetnie się
uzupełniają, jak rozumieją bez słów. Jak godzinami rozmawiają przez telefon. Jego
najnowszy pomysł, aby zeswatać z nią Ronalda był chyba najbardziej szalonym ze
wszystkich, jakie do tej pory opracował.
Drzwi gabinetu otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Pierwsza weszła Hermiona i od
razu podeszła do Artura, aby go przywitać.
- Dzień dobry panie Arturze – uściskała go.
- Witajcie dzieci. No siadajcie, siadajcie – wskazał im dwa przygotowane wcześniej
krzesła – mam dla was nowinę.
Ron zamknął drzwi i czym prędzej usiadł obok Hermiony.
- Od czego by tu zacząć – Artur podrapał się w ucho – może napijecie się herbaty?
- Myślę, że nie trzeba – powiedział Ron – no wyduś to z siebie tato, po co mamy
jechać do tej całej Ameryki?
Artur zasiadł za swoim biurkiem.
- Posłuchajcie, więc... pewnie słyszeliście o kraterze Barringera w Arizonie?
Ron westchnął.
- Mów dalej.
- W kraterze tym ciągle wydobywa się okruchy meteorytu. W tych okruchach są
składniki minerałów, które nie występują na ziemi...
- Czytałam o tym – wtrąciła się Hermiona – ponoć wykorzystuje się je w różnych
dziedzinach magii.
- Takie minerały po przetopieniu mogą służyć jako... – powiedział Ron.
- Składnik różdżki. Amulety. Skraplane dodawane są do eliksirów – dokończył Artur
– jestem z was dumny, wiedziałem, że się do tego nadacie.
Hermiona zmarszczyła brwi.
- Do czego?
- Amerykanie mają zamiar pobawić się nieco kosmicznymi walorami meteorytu.
Myślą o opracowaniu niesamowicie silnej różdżki, miotły zasilanej kosmiczną
energią, takie tam głupoty… ale – tu minister spoważniał – Amerykanom brak
odpowiednich hamulców. Historia nauczyła ich, że nie ma tak naprawdę rzeczy
niemożliwych, a jeśli w grę wchodzą duże pieniądze tym bardziej człowiek jest zdolny
do wszystkiego.
- Cóż, firmy, które zdobędą monopol na produkcję takiej kosmicznej różdżki nieźle się
ustawią na kolejne lata.
- Ciągle nie rozumiem, jaka role spełniamy w tej całej sprawie – dopowiedziała
Hermiona – my także udoskonalamy magiczną technologię, z dnia na dzień. Postęp
jest nieunikniony.
- Świat magii jest inny niż zwyczajnego śmiertelnika – Artur dolał herbaty do swojej
filiżanki – czym władają panowie tego świata. Bronią atomową? Fakt. Ale broń
atomowa nie jest znowu tak bardzo straszna, jakby się wydawało – wszak wszyscy
znają jej działanie. Toteż, w mniejszym lub większym stopniu przerażeni siłą tej broni
nie używają jej od tak, dla zabawy. W Ameryce świat magii już dawno zintegrował się
ze światem mugoli, tego możemy im pozazdrościć. Czarodzieje są chronieni
konstytucją i prawem karnym, nie trzeba się kryć z różdżką na ulicy i nawet zwykły
mugol może sobie takową kupić w sklepie. Co innego, jeśli użyje jej niezgodnie z
tamtejszym prawem, he, he… Amerykanie są ambitni. Lubią przodować w świecie, a
posiadaniem broni atomowej karmią swoje głodne ego. Tak samo jest z kosmiczną
technologią magiczną. Chcą stworzyć coś wielkiego – Artur nagle spoważniał i odłożył
filiżankę – niestety, nie znają siły magicznych przedmiotów, jakie wyprodukują. Nie
wiem nawet czy ich to obchodzi, czy zależy im jedynie na byciu pionierem w tej
dziedzinie.
Przez moment milczeli.
- Czy tylko nasze Ministerstwo się tym zamartwia? – Spytał Ron, opierając się o
miękkie siedzenie, splatając dłonie i marszcząc brwi.
Hermiona przyglądała mu się z ukosa. I pomyśleć, że ten sam mężczyzna, który teraz
wygląda tak poważnie i nawet groźnie, jeszcze kilka lat temu wycierał zasmarkany noc
w rękaw hogwarckiej szaty.
- Na szczęście Amerykanie posiadają resztki przyzwoitości – Artur uśmiechnął się
pogodnie – zanim zaczną oficjalne badania zwołują coś w rodzaju kongresu. Chcą w
ciągu trzech miesięcy pracować z mistrzami magii i dyplomacji z różnych krajów,
stworzyć zespoły badawcze, wspólnie ustalić kierunki badań… robią to, co prawda z
kurtuazji, ale przynajmniej mamy jakiś głos w tej sprawie. To właśnie będzie waszą
misją
- Misją? – Hermiona zamrugała szybciej oczami – a dokładniej?
- No jak to, nie rozumiecie? Harry włóczy się po świecie, któż by inny mógł nas godnie
reprezentować! Nie dość, że pokonaliście Voldemorta to na dodatek Ron jest moim
synem, będziecie tam sławni! Dzięki temu wasz głos będzie lepiej słyszalny.
Oczywiście stanowisko Wielkiej Brytanii powinno być wam dobrze znane. Jeśli nie, tu
macie instrukcje – Artur podał Ronowi obszerny segregator – w skrócie, badamy
materiał, ale nie dajemy go dotknąć niedoświadczonemu mugolowi, póki sprzęt nie
będzie przetestowany. W razie jakichkolwiek problemów powołujcie się na prawo.
- Na prawo? Jakie prawo? – Ron podrapał się po głowie.
Hermiona ubiegła Artura, który właśnie otwierał usta.
- Prawo z 1754 roku, stworzone dzięki Artemizie Lufkin. Prawo to mówi, że
jakiekolwiek działanie przetwórcze w imię magii musi pozostawać pod stałą kontrolą
naszego Ministerstwa, które było pierwszym Ministerstwem Magii na świecie.
- Według Amerykanów to przestarzała formułka, niepozwalająca na rozwój nowych
przedsiębiorstw. Chcieliby wolnej ręki, sprzedawania akcji. Uważają, że będąc
głównym zwierzchnictwem wszystkich fabryk okradamy ich, nie pozwalamy na
swobodę produkcji, na nowe rozwiązania – dokończył Artur.
- To idiotyzm – Ronald wstał z fotela – gdybyśmy nie posiadali kontroli nie
mielibyśmy pojęcia o połowie powstałych produktów! Rozwinąłby się czarny rynek, a
tak wszystko jest z atestem, sprawdzane, według tych samych receptur, wzorców!
Dzięki temu to wszystko trzyma się kupy!
- Nie bez kozery istnieje „wolna amerykanka” – westchnął Artur – nie możemy się
zgodzić na taką swobodę. Najważniejsze jest bezpieczeństwo. Kontrolując
przedsiębiorstwa, kontrolujemy przedmioty na rynku, a więc i ich działanie.
Produkcja magiczna to nie produkcja najnowszej technologii, gdzie jeden w tajemnicy
przed drugim opracowuje komputery, aby potem pochwalić się nimi na forum i
zgarnąć miliony. Magia zabija – źle spreparowana różdżka, amulet czy eliksir zabijają.
Ministerstwo musi robić testy, patrzeć na ręce pracownikom, wyrażać aprobatę lub
sprzeciw, gdy coś wydaje się niebezpieczne. Być może Amerykanie mają smykałkę do
ryzyka, ale Brytyjczycy wolą spać spokojnie. I to przekażecie podczas kongresu oraz
zebrań. A będzie ich pewnie niemało.
- Może powinniśmy szukać kompromisu? – Szepnęła Hermiona - … patrząc komuś na
ręce dekoncentrujemy go. Swoboda nie musi oznaczać zaniku kontroli.
Artur uśmiechnął się.
- Ministerstwo Magii to instytucja dialogu. Otwartego dialogu. Jestem pewien, że
odnajdziecie dobre rozwiązanie dla obydwu stron.
- Ale – jęknęła Hermiona – my... my nie mamy doświadczenia... czytałam wiele ksiąg,
ale to nie zastąpi realnej wiedzy!
- Znam się na prawie, ale… nigdy nie przemawiałem przed tysiącami osób! Co
najwyżej przed personelem kawiarni, gdy źle wydali mi resztę! – Zauważył Ron,
mocno zaczerwieniony.
- Powtarzam, wy pokonaliście Voldemorta! To wystarczające doświadczenie i
wystarczający powód, żebyście nas godnie reprezentowali! – Przerwał im Artur,
podnosząc głos – Nie wyobrażamy sobie innych przedstawicieli. Będziecie musieli
zająć pozycje!
- Czemu w ogóle zgadzasz się na te ich badania i kongresy? – Parsknął Ron.
- Bo Amerykanie, to Amerykanie! – Artur poczerwieniał na twarzy – gdybym im
zabronił, potajemnie zrobiliby wszystko po swojemu. Bez naszej wiedzy. A tak
pokażemy im, że są w mniejszości. Musicie tylko przekonać innych do waszych racji.
- Czy mamy wybór..? – Szepnęła nieśmiało Hermiona.
- Ależ oczywiście... lecz nie ukrywam – tu Artur założył okulary, – że jesteście idealni.
Znacie się od lat, rozumiecie bez słów. To będzie ciężka praca, przekonać tych
wszystkich nadętych snobów, że zabójcza broń raczej nie wróży pokoju, może nawet
doprowadzić do tego, że każdy kraj zacznie się potajemnie uzbrajać w coraz to
nowocześniejsze różdżki. Wojny czarodziei zawsze zaczynały się od nadgorliwości
jednostek.
- Nie będzie łatwo – westchnęła Hermiona – Ron?
- Tak?
- Co robimy..?
Chłopka zamyślił się.
- Cóż... czeka nas duuużo pracy... – zaczął marudzić – i trzeba będzie się
przygotować... poza tym, kto zastąpi mnie w pracy?
Artur uśmiechnął się pod nosem.
- O to się nie martw, Percy kiedyś tu pracował, nie powinien zapomnieć wszystkiego.
Już z nim zresztą rozmawiałem.
- Ty leniu – szepnęła wesoło Hermiona – nie chcesz polecieć do Ameryki? Zobaczyć
tamtejsze wybrzeża, poczuć inny styl życia?
- Ale oni nawet nie mówią poprawnie po angielsku... nie mogliby tu przyjechać? Są
tylko jakąś tam malutką filią, a od razu kongresy robią...
- Panie Arturze – Hermiona uśmiechnęła się promiennie – bierzemy tę robotę.
- Trochę odmiany nie zaszkodzi! - Dodał Ron.
Pan Weasley zatarł ręce.
- To dobrze... bo teraz czas na omówienie szczegółów. To będzie dla was... trochę
szokujące.
- A, no tak – Ron uderzył się w czoło – trzeba się nauczyć numeru.
- Jakiego znów numeru? – Zdziwił się Artur.
- No takiego jak 62442, u nich też się wchodzi do budki?
- Nie, oni mają swoją filię nad powierzchnią ziemi – odpowiedział pan Weasley z
niesmakiem – mówiłem wam, oni są bardziej… liberalni.
- Czasem czuję się jakbym był górnikiem.
- Synu, nie narzekaj – Artur odchrząknął – miejsce pod ziemią gwarantuje spokój,
ciszę, nikt nas nie napadnie, żaden mugol się tu nie napatoczy, a co najważniejsze –
mogę sobie sam zmieniać pogodę za oknem!
Artur wyciągnął z szuflady biurka dwie białe teczki.
- Nie wiem czy jesteście świadomi tego, jak sławni jesteście w świecie... wy i Harry to
trzej wybawcy czarodziejskiego świata. Możecie stanowić zagrożenie.
- Tato? – Ron podniósł lewą brew, – Co przez to rozumiesz?
- Nie mniej ni więcej jak to, że ludzie mogą nie chcieć z wami współpracować,
obawiając się, że nie będziecie preferować ultimatum.
- No tak – westchnęła Hermiona – wiedzą, że nasza trójka jest bardzo ze sobą
związana... mogą się bać, że nie będziemy chcieli współpracować, tylko działać po
swojemu.
- To co mamy zrobić – prychnął Ron – nazwiska sobie zmienić?
Artur uśmiechnął się tajemniczo. Otworzył jedną z teczek.
- Tato, ale ja tylko żartowałem...
- Proszę – Artur podał Ronowi i Hermionie zawartość teczek – oto trochę ubarwiona
wersja waszego życiorysu.
Hermiona zaprotestowała.
- Panie Arturze, po co to wszystko? Mamy udawać kogoś, kim nie jesteśmy?
- Skąd, drogie dziecko. Przecież wszyscy dobrze wiedzą, jak wyglądacie... jesteście
światowymi osobami dla czarodziei...
- Ale tu są błędy... niby pisze o nas... – Ron połykał wzrokiem poszczególne kartki –
rozstałem się z Hermioną w siódmej klasie, tutaj jest napisane, że pozostaliśmy parą
do dwudziestki.
Hermiona zbladła.
- O a tu... czyj ślub odbył się piętnastego czerwca w dziewięćdziesiątym dziewiątym
roku w Londynie?
Artur westchnął.
- Nie możecie ich przestraszyć. Musicie sprawiać wrażenie niegroźnych. A tylko jeden
rodzaj ludzi jest na świecie naprawdę niegroźny.
Sięgnął do kieszeni i położył na stole duże białe pudełeczko, obszyte zamszem.
Otworzył je, a w środku znajdowały się dwie złote obrączki.
- Małżonkowie – dokończył odważnie pan Weasley.
Nastała cisza.
- Ty... ty chyba... – Ron chciał coś powiedzieć, ale słowa utkwiły mu w gardle.
- Panie Weasley, to jakiś szalony pomysł – Hermiona odłożyła swoją teczkę,
poczerwieniała i wstała z krzesła – mamy udawać, że jesteśmy... ...
To słowo nie przechodziło im przez gardło.
- Dokładnie – Ron też wstał – a jak się zapytają o nasz miesiąc miodowy?
- A o plany na przyszłość?
- O dzieci?
- O przeszłość?
- To co mamy im odpowiedzieć? Tato, to najgłupszy pomysł...
- Milcz młody człowieku – przerwał mu ostro Artur – po to macie te teczki, aby
wiedzieć jak się zachować. Zresztą możecie w ogóle z nich nie korzystać, macie własny
rozum, a improwizacja to wasza specjalność! Nie rozumiem waszego oburzenia,
musicie tylko założyć je na palce i tyle!
Ron i Hermiona ostrożnie przenieśli wzrok na złote obręcze. Połyskiwały. Jedna
większa, druga mniejsza, jedna dla niego, druga dla niej.
- Ale z tym łączy się tyle zmian... – szepnęła Hermiona.
- Zorganizowaliśmy już dla was dom i samochód. Miejsce na obrzeżach Waszyngtonu,
ponoć bardzo urokliwe.
Ronald zacisnął pięści.
- Wszystko załatwiłeś, nie wiedząc nawet, czy się zgodzimy?!
- No przecież chcecie jechać!
- Ale to było pięć minut temu! – Protestował Ron – zanim wyłożyłeś karty na stół!
Hermiona zakryła usta dłonią i wyszła z gabinetu. Artur westchnął.
- Zaraz wrócę – szepnął Ron i pobiegł za nią.
Gdy tylko drzwi gabinetu zamknęły się, pan Weasley rozsiadł się wygodnie w swoim
fotelu. Pierwszy etap misji przebiegł jak najbardziej po jego myśli.
Hermiona usiadła na czarnej, skórzanej kanapie, znajdującej się w szerokim
korytarzu ministerstwa. Nie wyglądała na szczęśliwą. Raczej na bardzo zmartwioną.
- No pięknie – mruknęła sama do siebie – nawet fikcyjnie nikt nie chce się ze mną
ożenić.
Podbiegł Ron.
- Tu jesteś... – Sapnął.
Przez moment żadne z nich się nie odzywało. Hermiona siedziała z rękoma
splecionymi na kolanach. Co jakiś czas wydawała z siebie głośniejsze westchnienie.
Ron stał przy oknie, tuż obok. Machnął różdżką – słoneczna pogoda zmieniła się w
ulewny deszcz. Jego wyraz twarzy był nie tylko bardzo poważny, lecz wręcz wściekły i
sfrustrowany.
- To się nie uda – szepnęła nagle Hermiona – prawda?
Ronald wzruszył ramionami i usiadł obok niej.
- Mój ojciec wyobraża sobie, że wystarczy być przyjaciółmi od lat i od razu można
razem zamieszkać. A to nie takie proste – zmarszczył brwi.
Siedzieli w ciszy. Ron zauważył przelotnie, jak Hermiona uporczywie stara ogrzać
sobie dłonie, pocierając jedną o drugą. Zawsze, gdy się denerwuje zaczyna marznąc.
- Napijesz się czegoś ciepłego? – Zaproponował cicho – może herbaty?
Nieopodal stał magiczny automat do napojów. Dziewczyna przytaknęła ruchem
głowy.
- Ale...
- Wiem – pogładził ją uspokajająco po ramieniu – cytrynowa, z jedną łyżeczką cukru.
Oddalił się.
Hermiona przyglądała się uważnie jego postaci. Jak staje przed automatem i naciska
magiczną kombinację na ogromnej klawiaturze. Poszczególne guziki nie posiadały
żadnych podpisów, wskazówek, instrukcji; mimo to już po chwili z szufladki wysunęła
się taca z dwoma porcelanowymi kubkami, po brzegi wypełnionymi herbatą. Jak
dobrze, że czarodzieje nie znoszą plastikowych kubeczków.
- Proszę – Ron podał jej niebieski kubek – i nie denerwuj się tak. Przecież nie musimy
się na to zgadzać.
Dziewczyna odebrała naczynko i od razu łagodzące ciepło ogrzało jej przemarznięte
dłonie. Siedzieli na kanapie parę minut, popijając herbatę i analizując sytuację.
Było jak zawsze – Hermiona założyła lewą nogę na prawą. Nie wyobraża sobie innej
pozycji. Ron rzadko kiedy wykonuje podobne zabiegi, ale zawsze jedną rękę kładzie
na oparcie sofy. Zupełnie jakby chciał otoczyć dziewczynę ramieniem. Ale Hermiona
wie, że to po prostu kwestia jego przyzwyczajenia.
Upiła niewielki łyk. Taka, jaką lubi.
- Ron... – Zaczęła niepewnie -... Jaka jest moja ulubiona czekolada?
- Słucham?
- Czekolada – powtórzyła, – jaki smak lubię najbardziej?
- No przecież z orzechami – odpowiedział bez większego zastanowienia – nie lubisz
rodzynek, ale czekoladę bez dodatków uważasz za niepełną. Dlatego lubisz orzechową,
skąd to pytanie?
Dziewczyna opuściła wzrok.
- Bardzo dużo o mnie wiesz.
Ta cisza zaczynała być męcząca.
- A jaki jest mój ulubiony smak? – Spytał Ron.
- Biała – Hermiona uśmiechnęła się, – chociaż zupełnie tego nie rozumiem. To nawet
nie wygląda jak czekolada.
Rudzielec zaśmiał się cicho pod nosem.
- Nie nabraliby podejrzeń – powiedział w końcu – w tym ojciec ma rację.
Hermiona przyłożyła nerwowo kubek do ust.
- Ale to tylko hipoteza – szybko dodał Ron – jeśli nie chcesz...
- A ty byś chciał?
To pytanie uderzyło go niczym karabinowy pocisk.
Uśmiechnął się.
- Cóż... Harry wędruje po całym świecie w poszukiwaniu nowych przygód. Nie chodzi
o to, że nagle zacząłem mu zazdrościć adrenaliny – spojrzał na nią, – ale kiedy ostatni
raz ryzykowaliśmy, przeżywaliśmy jakieś przygody? Zakon Feniksa ma nowych
członków, młodszych, sprawniejszych. Ja siedzę pół dnia za biurkiem, ty spędzasz ten
czas nad książkami. Nie jest ci... nudno?
Westchnęła.
- ...Sam powiedziałeś, że mieszkanie razem to ciężka próba – posmutniała – a jeśli
nasza przyjaźń tego nie wytrzyma? Co innego dzwonić do kogoś o ósmej rano, a co
innego widzieć go o tej ósmej, rozczochranego, zaspanego i marudnego.
Ron zamyślił się. Po chwili wstał i ponownie podszedł do dystrybutora. Wybrał
kombinacje. Hermiona przygadała się temu z zaciekawieniu. Na tatce pojawiła się
tabliczka czekolady.
Rudzielec wrócił z nią do Hermiony.
- Orzechowa – powiedział, kucając przy niej – taka, jaką lubisz.
Zdjął opakowanie i urwał kawałek sreberka. Owinął dookoła, nadając pożądany
kształt, po czym wsunął na jej serdeczny palec prawej ręki.
- Ron? – Zmarszczyła brwi, czując rosnące napięcie.
- Będzie ci pasować – stwierdził rzeczowo – i wiesz... poradziliśmy sobie z
Voldemortem. Wspólne miesiące nie powinny być straszniejsze.
Hermiona zaśmiała się.
- Głupek – poczochrała mu włosy-... Skoro twierdzisz, że mi pasuje... To spróbujmy –
powiedziała, po czym zarumieniła się.
Ron spoważniał. Zapatrzał się w jej twarz.
- Już prawie zapomniałem... – Szepnął sam do siebie.
- Słucham?
- Co? – Zamrugał szybciej powiekami – a nic, nic – zaśmiał się – chodźmy lepiej do
ojca, powiedzieć mu o naszej decyzji.
Hermiona wstała i wrócili do gabinetu pana Weasley `a.
„Już prawie zapominałem, jak uroczo wyglądasz, gdy się rumienisz.”
Kurtyna.

Podobne dokumenty