Przed wojną - Forum Żydów Polskich

Transkrypt

Przed wojną - Forum Żydów Polskich
Karta 64
II RZECZPOSPOLITA
Przed wojną
Noach Lasman
Gmina żydowska w Poznaniu nie była duża. W latach 30. mieszkało tu około 2200 Żydów.
Członkiem tej społeczności, a zarazem jej obserwatorem był Noach Lasman, którego wspomnienia, spisane po polsku w 2005 roku, opublikowane już, w innym wyborze, w „Kronice
Miasta Poznania” nr 3/2006, pokazują zwykłe życie przed nadciągającą na kraj falą wojenną.
Autor, przedstawiając sposób organizowania się młodzieży żydowskiej w coraz bardziej
wrogim polskim otoczeniu, wyjaśnia zarazem, na czym polegała reakcja Żydów na opisane
w kolejnych tekstach dramatyczne wydarzenia w Zbąszyniu w październiku–listopadzie
1938. (Red.)
M
ój ojciec przyjechał do Poznania z Kalisza w 1924 roku, ale jakiś czas mieszkał
w Poznaniu sam, a na niedziele i święta wracał do domu. Rodzina doszlusowała w 1927 roku, kiedy miałem trzy lata. Wreszcie jesienią 1929, po zamknięciu
Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu, przejściowy tłok mieszkaniowy rozładował
się i ojciec znalazł małe mieszkanko przy ulicy Żydowskiej 4. Później przeprowadziliśmy
się do nieco większego mieszkania na tej samej ulicy, do domu numer 26.
Była to stara dzielnica, gdzie Żydzi osiedlili się jeszcze w średniowieczu. Znajdował
się tam budynek zarządu Gminy Żydowskiej, instytucje kahalne [gminne], trzy czynne
bóżnice i jedna (reformowana, z organami) — nieczynna, rzeźnia, rytualna mykwa, dom
sierot dla chłopców, dom starców, szkoła podstawowa, biblioteka, siedziby kółek sportowych i kulturalnych oraz czytelnia. Wszystko to było na wyrost, bo zbudowane jeszcze w XIX wieku, na potrzeby znacznie liczniejszego kahału.
Żydzi niemieccy wyjechali z Poznania po ustaleniu granic w 1919 roku. Sprzedali swoje nieruchomości, ale domy należące do Gminy pozostały własnością uszczuplonego kahału. Wielka Synagoga przy ulicy Stawnej nie była wypełniona nawet w najbardziej uroczyste święta. Fenomenem było też, że w zarządzie Gminy dominowali do połowy lat 30.
Noach Lasman — urodził się w rodzinie żydowskiej w 1924 roku w Kaliszu. Dzieciństwo spędził
w Poznaniu, skąd w 1939 roku wyjechał z rodziną na Podlasie. Tam w 1942 roku wszyscy jego
najbliżsi zginęli, a jemu udało się uciec z obozu pracy i przez blisko dwa lata ukrywał się w ziemiance. W 1944 roku zaciągnął się do armii Berlinga, walczył na terenie Pomorza, Łużyc, Górnej
Saksonii i Sudetów. W 1948 roku wrócił do Poznania, tam na uniwersytecie ukończył geologię.
W 1957 roku wyjechał do Izraela. W Polsce opublikował autobiograficzną powieść Pięćdziesiąt
kilometrów od Treblinki (Warszawa 1994) oraz Wspomnienia z Polski z lat 1944–57 (Warszawa
1997). Mieszka w Jerozolimie.
2
niemieccy Żydzi, podczas gdy większość ludności żydowskiej pochodziła z Kongresówki i Galicji.
Rodzice czuli się w Poznaniu dobrze. Oboje wysławiali się swobodnie po polsku i w jidysz, pochodzili z domów dwujęzycznych. Sądzę, że mówili wówczas poprawniej po polsku
niż większość rodowitych poznaniaków ich pokolenia. To były jeszcze czasy, kiedy w Poznaniu na ołówek mówiło się „blajsztyft”, na podpis „unterszryft”, przedawniony bilet „nie
giltował”, a do Warszawy jechało się „baną”. Z dziećmi rodzice rozmawiali wyłącznie po
polsku; często zwracali nam uwagę, kiedy w rozmowie używaliśmy poznańskich wyrażeń.
Mama żądała, byśmy nie mówili „szkieł” na policjanta, „juchcik” na łobuza, czy „gzub”
na chłopca.
Bawiliśmy się z polskimi kolegami i fakt, iż obchodziliśmy inne święta,
a też w innych dniach tamci chodzili do
kościoła, a my do bóżnicy oraz że mieliśmy jakieś ograniczenia w jedzeniu — wydawał się nam całkiem naturalny.
Mając sześć lat, zacząłem naukę
w szkole podstawowej i w tym czasie urodziła się moja siostra, Nadzia. W budynku zarządu Gminy Żydowskiej przy ulicy
Stawnej 10 całe trzecie piętro zajmowała
koedukacyjna XIV Państwowa Szkoła Powszechna dla dzieci żydowskich. W 1932
roku szkoła przeniesiona została do byłego domu sierot dla dziewcząt żydowskich
przy ulicy Noskowskiego, gdzie istniała do wybuchu wojny. W ostatnich latach
uczęszczało do niej około 250 chłopców
i dziewcząt.
Program, ilość godzin nauczania i język
wykładowy były identyczne jak w innych
szkołach. Żydowska szkoła od polskiej różniła się tym, że mieliśmy soboty i niedziele
oraz święta żydowskie wolne i że zamiast
religii uczono nas historii Żydów i zasad
Poznań, koniec lat 20. Od prawej Noach i brat
Moniek Lasman. Fot. ze zbiorów Noacha Lasmana
wiary. Każdy dzień nauki był jednak dłuższy, aby nadrobić „stracony” czas.
Żydzi z Kongresówki i Galicji, którzy przybyli do Poznania w pierwszych latach niepodległości z dziećmi w wieku szkolnym, napotykali trudności związane z umieszczeniem ich w szkole. Nowa administracja miejska odnosiła się do nich niechętnie, a same
szkoły też piętrzyły trudności. Nasi niemieccy współwyznawcy tego problemu nie mieli; dla nich było naturalne, że dla ich dzieci, mimo radykalnych zmian politycznych, jest
miejsce w nielicznych szkołach niemieckich.
W miarę napływu nowych rodzin z dziećmi problem ich wykształcenia był coraz bardziej drażliwy i kierownictwo Gminy, które nadal składało się niemal w całości z niemieckich Żydów, załatwiło u polskich władz zezwolenie na utworzenie dla dzieci żydowskich pierwszych klas z polskim językiem wykładowym.
Kierowniczką Szkoły Powszechnej była Franciszka Propstowa, Żydówka pochodząca z Krakowa, ciesząca się szacunkiem całego społeczeństwa żydowskiego Poznania. Liczono się też z nią w kuratorium, ponieważ jeszcze w czasach zaborów była działaczką
3
II RZECZPOSPOLITA
niepodległościową na polu kulturalnym. Była wymagającą pedantką, uczniowie między
sobą nazywali ją „Stara”. Nauczyciele w większości byli Polakami — a w pierwszych latach była tylko jedna żydowska nauczycielka, pani Mornel, wychowawczyni mojej klasy,
która uczyła historii Żydów na wszystkich szczeblach.
Pani Propstowa była dla nas bardzo surowa, uczyła matematyki tylko w wyższych
klasach, ale do niższych często przychodziła na inspekcje. Sprawdzała, czy mamy czyste ręce, paznokcie, czy jesteśmy uczesani i czysto ubrani. Kiedy znalazła jakieś poważne usterki, krzyczała na zaniedbanego: „Ty plucho, ty bolszewiku!”.
Kalisz, cmentarz żydowski, 1932. Przy grobie Nechi Trauman z domu Enoch, babki Noacha
Lasmana, od lewej stoją: Noach Lasman, Moniek Lasman, ich matka — Tauba
i jej rodzeństwo: Icek, Hanka i Noach. Fot. ze zbiorów Noacha Lasmana
Utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że bolszewik jest nie tylko brzydki i niechlujny,
ale jest też wrogiem. W ogóle wpajano nam mocne poczucie przynależności do Polski,
jej kultury i dziejów. W szóstej klasie uczono nas historii Polski, zachwycaliśmy się wielkością i potęgą kraju i czuliśmy się niemal skrzywdzeni przez niecnych zaborców, którzy osaczyli kraj i pozbawili go tych olbrzymich obszarów. W Niemczech i Rosji widzieliśmy odwiecznych wrogów.
Jedną z ważniejszych akcji, którą prowadził bezpośrednio komitet uczniowski, był
kontakt ze szkołą na Polesiu. Polskę wówczas dzielono w oparciu o rozwój gospodarczy
na A i B. Granica tych dwóch stref przebiegała mniej więcej na Wiśle i Sanie i my należeliśmy do części zamożniejszej, bardziej uprzemysłowionej. Ministerstwo Oświaty uważało, że dzieci obydwu części powinny się bardziej poznać, a lepiej sytuowani powinni
pomagać biedniejszym. „Stara” tylko czekała na takie okazje, aby wykazać, że popieramy akcje rządowe — i zaadoptowaliśmy jedną szkołę na wsi poleskiej. Kontakt polegał
na wymienianiu listów kilka razy w roku i wysyłaniu raz w roku, jesienią, paczek z używaną odzieżą. Listy i ich treść były często inspirowane przez nauczycieli. Ja opisałem
kiedyś port rzeczny na Warcie i plac Wolności, inni opisywali parki w mieście albo defiladę na Święto Niepodległości, a także dzień nauki w szkole.
Tamci opisywali nam swoje życie, pisali o biedzie, którą my nie zawsze potrafiliśmy zrozumieć. Jakiś chłopak skarżył się, że często, zamiast iść do szkoły, jest zabierany przez ojca wczesnym rankiem łodzią na połów ryb na rzece. Zazdrościliśmy mu! Każ4
Przed wojn¹
dy z nas chciałby mieć takiego ojca, który nie tylko nie każe iść do szkoły, ale urządza
wycieczkę łodzią z łowieniem ryb. Marzyliśmy o tym, by w piątek przynieść mamie własnoręcznie złowionego szczupaka. Tak samo trudno nam było zrozumieć, kiedy skarżyli
się, że muszą chodzić do lasu po chrust lub zbierać jagody i grzyby, a potem suszyć je
na sprzedaż. W naszych oczach to nie było złe zajęcie, było lepsze od lekcji geometrii.
Nam też zdarzało się robić to w czasie wakacji i nikt nie narzekał. Bardziej przemawiały do nas opisy maleńkich drewnianych domków, ciasnoty i braku obuwia. Nie wszyscy
tam mieli odpowiednią odzież na zimę i bywało, że rodzeństwo na zmianę nosiło jedną parę butów.
O zbiórce odzieży komitet uczniowski zawiadamiał zaraz po świętach Sukkot*. Pisano
list do rodziców, który zatwierdzała „Stara”, w kancelarii szkolnej powielano go i każdy
uczeń zanosił do domu. Zasadą było, że odzież należy przynieść zreperowaną i wypraną. Nie wszyscy przynosili, bo nawet w zamożnych domach przyjęte było, że młodsze rodzeństwo donosiło rzeczy po starszych, jednak każdego roku zbierała się góra odzieży,
którą składano w suterenie szkoły, a potem segregowano i pakowano w kartonowe pudła. Nie pamiętam, aby ktoś pomyślał, że jeżeli na Polesiu jest taka bieda, to może powinniśmy się zająć jakąś tamtejszą szkołą żydowską.
Stosunki między obiema szkołami układały się bardzo dobrze do chwili, kiedy wiosną
1936 otrzymaliśmy list z zawiadomieniem, że kilkuosobowa delegacja poleskich dzieci
otrzymała bezpłatne bilety na zwiedzenie Targów Poznańskich. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy naszych kolegów z poleskich lasów.
Targi odbyły się, ale nikt się z nami nie skontaktował. Kilku bardziej energicznych
chłopców udało się do schroniska, gdzie zatrzymali się uczniowie-goście i tam dowiedzieli się, że naszych rówieśników z Polesia uświadomiono, iż to jest żydowska szkoła
i powinni nas unikać.
Jesienią 1936 „Stara” przypomniała uczniowskiemu komitetowi, że trzeba wysłać listy do rodziców o zbiórce odzieży. Społeczność żydowska w Polsce żyła wtedy wiadomościami o wiosennym pogromie w Przytyku** niedaleko Radomia. Na lekcji o ustrojach
społecznych nauczycielka tłumaczyła, że do starcia doszło na skutek zacietrzewienia
młodych z obu stron. Z gazet wiedzieliśmy jednak, że w Przytyku jest przeszło sto rodzin żydowskich, które w pogromie straciły cały dobytek.
Przewodniczącym komitetu uczniowskiego był w tym czasie mój brat Moniek, który
należał do Szomru***. W komitecie byli jeszcze Michał Dobrzyński i Józek Bros. Bez porozumienia z kimkolwiek wysłali odzież do dyspozycji Komitetu Pomocy Poszkodowanym
w Przytyku. Następnego dnia po lekcjach zatrzymali całą naszą klasę, zawiadomili nas
o tym, co zrobili i poprosili, aby ich poprzeć — w przeciwnym wypadku „Stara” mogła
ich po prostu wydalić ze szkoły.
Koleżanka Patałowska postawiła sprawę zasadniczo: powinni byli zwrócić się do całej klasy przed wysłaniem odzieży. Moniek tłumaczył, że gdyby rozpoczęli dyskusję, sprawa mogłaby dojść do uszu jakiegoś nauczyciela. Komitet był przekonany, że postąpił
słusznie — uczniowie z Polesia nie uważali za stosowne spotkać się z nami, więc my
* Sukkot (hebr.) — Święto Szałasów, zwane też Kuczki, rozpoczynające się pięć dni po Jom Kippur,
a dwa tygodnie po rozpoczęciu roku. Święto upamiętniające mieszkanie w szałasach podczas
wyjścia Żydów z Egiptu i wędrówki do Kanaanu.
** 9 marca 1936 w Przytyku doszło do pogromu ludności żydowskiej. Zajścia rozpoczęły się na targu,
w związku z próbą bojkotu handlarzy żydowskich, ogłoszonego przez endeków; doszło
do napadów na sklepy żydowskie oraz śmierci żydowskiej rodziny i przypadkowego chłopa.
*** Szomer — skrót od Ha-Szomer ha-Cair, hebr. „Młody strażnik”. Była to międzynarodowa
syjonistyczna lewicowa organizacja młodzieżowa o charakterze zbliżonym do harcerstwa.
W II Rzeczpospolitej była jedną z największych żydowskich organizacji skautowych.
5
II RZECZPOSPOLITA
nie mieliśmy żadnego moralnego długu wobec nich. Tam, w Przytyku, jest kilkuset ludzi pozbawionych odzieży i jeżeli my im nie pomożemy, to kto to zrobi? Czy ktoś z nas
może sobie wyobrazić, że jakaś inna szkoła z Poznania pośle tam odzież? Komitet postawił klasę w sytuacji przymusowej, ale nie było rady, nie zawsze można i należy postępować demokratycznie.
Sporządzono w trzech egzemplarzach protokół z datą wsteczną, wszyscy z klasy w porządku alfabetycznym podpisali się i jedną kopię zaniesiono „Starej”. Następnego dnia
zaczęło się piekło. Propstowa koniecznie chciała wiedzieć, kto był inicjatorem tej akcji. Członkowie komitetu twierdzili, że cała klasa tego chciała i nie mogą wskazać, kto
pierwszy rzucił pomysł. Kilka lat temu komitet uczniowski przyjął w imieniu szkoły zobo-
Poznań, plac Wolności, 1934.
Fot. NAC
wiązanie zaopiekowania się szkołą na Polesiu, więc dziś miał prawo zadecydować o wysłaniu odzieży innym potrzebującym — formalnie byliśmy w porządku.
Odbyło się jeszcze jedno spotkanie z inicjatywy „Starej”, która ponownie próbowała
uzyskać jakieś nazwiska, ale Szmulek Mordkowicz wytłumaczył jej, że nie chcieliśmy postawić kierownictwa szkoły w niezręcznej sytuacji i dlatego wszystko zostało załatwione bez jej wiedzy, ale teraz ją przepraszamy. Zrozumiała nasze intencje i nawet jeżeli
nie zgadzała się z nami, to trudno jej było ukarać całą klasę.
Do 1934 roku rodzice mieli tylko sklep z pierzem na ulicy Żydowskiej, który mieścił
się w suterenie z wejściem z ulicy i składał się z trzech sporych pokojów. W jednym,
w którym nie było okna, stała duża ręczna maszyna do czyszczenia pierza, a w dwóch
pozostałych olbrzymie skrzynie z różnymi gatunkami pierza, od najtańszych — kurzych,
do najdroższych.
Moi rodzice pracowali ciężko. Mieliśmy pomoc domową, ale całym gospodarstwem
zajmowała się mama. Mieszkanie zawsze znajdowało się blisko sklepów. W 1934 roku
przeprowadziliśmy się z ulicy Żydowskiej do nowego, czteropokojowego mieszkania
z wszystkimi wygodami w nowym domu przy Piaskowej 1.
6
Przed wojn¹
Były lata, kiedy ojciec wysyłał worki z pierzem do Francji i Niemiec. Bardzo chwalił sobie pierze jako przedmiot handlu. Twierdził, że w tej branży nie ma problemów
z modą, nie ma też kłopotów z psującym się towarem. Nawiązał kontakt z żydowskimi
kupcami w okolicach Słupcy, Konina i Kalisza, którzy skupowali pierze po wsiach. Często dawał im zaliczkę i ustalał stałą cenę. Potem rodzice otworzyli sklep z pierzynami
na ulicy Wronieckiej, a w rok później na tej samej ulicy zaczęli prowadzić sklep obuwniczy, który był zapisany na moją ciotkę, starszą ode mnie o siedem lat. Była ona sierotą
i mieszkała u swojej najstarszej siostry, czyli u mojej mamy.
Dom był raczej apolityczny. Rodzice wierzyli Piłsudskiemu, uważając, że jest Żydom
życzliwy. W rodzinie ojca miałem wujka — uczestnika rewolucji 1905 roku, ciotkę ko-
Poznań, 1936. Członkowie komisji kontrolnej badają maślankę
na jednym ze straganów na placu Sapieżyńskim. Fot. NAC
munistkę, która kilkakrotnie stawała przed sądem oraz mityczną postać brata pradziadka, który brał udział w powstaniu styczniowym; zesłano go na Sybir, skąd po kilku latach
rodzina go wykupiła. Poza tym jeden dziadek, ojciec mamy, był inwalidą z Port Arthur* i był jakiś czas w niewoli japońskiej. Te osoby wspominano na ogół z nutką ironii,
że niby wtrącały się w sprawy, na które człowiek i tak nie ma wpływu.
W swoich sympatiach politycznych rodzice kierowali się stosunkiem danej partii do
kwestii żydowskiej. Wiem, że głosowali na BBWR, a kiedy po śmierci Marszałka zaczęły w obozie rządzącym górować tendencje antysemickie, sympatyzowali z PPS. Do syjonizmu mieli stosunek pozytywny i ojciec wpłacał regularnie na Keren Kajemet — żydowski fundusz wykupu ziemi w Palestynie. Tak samo płacił na MOPR [Międzynarodową
Organizację Pomocy Rewolucjonistom], chyba ze względu na młodszą siostrę — komunistkę. Kiedy nastroje antysemickie wzrastały, przebąkiwano w domu o emigracji. Brano pod uwagę Amerykę Południową, ale nie było to poważne.
* Znajdująca się na terenie dzisiejszych Chin rosyjska baza floty wojennej, w której toczyły się
zacięte walki podczas wojny rosyjsko-japońskiej w latach 1904–05.
7
II RZECZPOSPOLITA
Wielki kryzys, szalejący na Zachodzie na początku lat 30., dotarł do Polski z opóźnieniem. W Poznaniu objawił się w postaci wielkich pochodów i demonstracji robotniczych. Utworzono fundusz dla bezrobotnych — na placu Wolności zbudowano wielki obelisk o drewnianym ożebrowaniu, obciągnięty niebieskim płótnem z wyrysowanym
diagramem, na którym co pewien czas zaznaczano wysokość zebranej sumy. Prawicowym partiom politycznym nie były potrzebne żadne analizy ekonomiczne, by stwierdzić,
że wszystkiemu winni są Żydzi, ponieważ zabierają pracę chrześcijanom, rozpijają naród
i w ogóle wszelkie wywrotowe teorie, epidemie i nędza to ich robota.
Bojkot żydowskich sklepów nasilił się i Związek Chrześcijańskich Kupców urządzał
pikiety przed tymi sklepami, aby uświadamiać ewentualnych klientów, dlaczego nie po-
Poznań, lata 30.
Fot. NAC
winni tam kupować. Pikieciarzami byli oczywiście bezrobotni. Część sklepów Związku
afiszowała się też napisami na witrynach: „Swój do swego po swoje” i „Firma chrześcijańska”, ale tata opowiadał, że niektóre z nich zaopatrywały się w towar u niego. W tym
czasie zacząłem czytać gazety i w ten sposób równocześnie na ulicy i w prasie zetknąłem się z kwestią żydowską.
Gdy byłem w szóstej klasie, postanowiono, że pójdę do gimnazjum. Mimo że byłem dobrym uczniem, rodzice znaleźli mi korepetytora, żydowskiego studenta z Wyższej
Szkoły Budowy Maszyn, Michała Kolskiego, który miał mnie przygotować do egzaminu
wstępnego. Jego rodzina akurat wyprowadziła się do Łodzi i został sam w mieście, by
ukończyć studia. Mama doszła z nim do porozumienia, że za korepetycje będzie jadał
u nas obiady i będzie uczestniczył we wszystkich świątecznych kolacjach, z czego w zasadzie korzystał, kiedy nie miał innych, bardziej atrakcyjnych zaproszeń. Niezależnie
od tego, otrzymywał jakąś stosunkowo niską zapłatę pieniężną.
Godziny lekcyjne z Michałem były bardzo ciekawe i nigdy nie myślałem o nich jako
o obowiązkowej nauce. Był doskonałym gawędziarzem o bardzo szerokiej wiedzy. Naukę
historii i geografii przeplatał różnymi ciekawostkami, które sprawiały, że czułem się,
jakby powierzano mi jakiś sekret. Matematykę i geometrię przedstawiał w formie zagadek, które z przyjemnością rozwiązywałem. Przyroda, o której dotychczas myślałem,
że to nudny przedmiot, nagle nabrała kolorów i zapachu; każdy krzew i drzewo zaczę8
Przed wojn¹
ły mi się kojarzyć z jakimś opowiadaniem, legendą, piosenką, potrawą lub sprzętem.
To było tak ciekawe, że Moniek dołączał się czasem jako wolny słuchacz.
W porównaniu z naszymi polskimi rówieśnikami wybór gimnazjum mieliśmy ograniczony. Oficjalnie oczywiście nie było dyskryminacji, mimo to były szkoły, które w statucie miały zastrzeżenie, że przyjmują tylko kandydatów chrześcijańskich lub katolickich. Rodzice zapisali mnie do Państwowego Gimnazjum im. Gotthilfa Bergera przy ulicy
Strzeleckiej. Było to gimnazjum ufundowane w połowie XIX wieku przez zamożnego niemieckiego kupca — jego statut zakładał przyjmowanie kandydatów bez względu na wyznanie czy narodowość, co wówczas było ważne też dla Polaków.
W dniu egzaminu wykąpałem się, uczesałem, ubrałem wyjątkowo uroczyście, na żądanie mamy odmówiłem modlitwę — choć na ogół robiłem to tylko w soboty, w synagodze. Spełniłem jej życzenie niechętnie, nie dlatego, że uważałem się za ateistę;
sądziłem, iż nie powinienem przypominać Bogu tą nagłą modlitwą, że na co dzień
Go zaniedbuję.
Kandydatów do egzaminu było znacznie więcej niż miejsc, a każdemu ktoś towarzyszył. Na korytarzu wywieszono alfabetyczne listy; przy każdym nazwisku zaznaczono, w jakiej klasie kandydat będzie zdawał egzamin pisemny. Zajęliśmy miejsca i nauczyciel odczytał nazwiska. Kiedy wyczytał: „Birencwajg Mojsze”, klasa zaszemrała i po
chwili ucichła. Nauczyciel czytał dalej i każdy odpowiadał: „obecny”. Gdy odczytał moje
nazwisko i imię, szmer był głośniejszy i ktoś krzyknął: „Co to? Żydowska klasa?”. Nauczyciel zażądał, by się uciszyć. Oczywiście, dla trzech obecnych w klasie Żydów było
to deprymujące.
Egzaminy pisemne z matematyki i polskiego poszły mi gładko. Po dwóch dniach odbyły się egzaminy ustne, które początkowo też szły mi dobrze. Ostatnie pytanie było
na temat wojny bolszewickiej. Opowiedziałem o przebiegu wojny tak, jak nas uczono,
podkreślając rolę marszałka Piłsudskiego, o cudzie nad Wisłą i traktacie ryskim, na którym ustalono wschodnie granice państwa. Wówczas ktoś z grona pedagogicznego zapytał mnie o zachowanie Żydów w Białymstoku podczas odwrotu polskich wojsk. Nie wiedziałem, zaczerwieniłem się, bo zrozumiałem, że pytanie tak sformułowano, ponieważ
jestem Żydem. Po krótkiej chwili ten sam pan powiedział, trochę komisji a trochę mnie,
że Żydzi strzelali z okien do wycofujących się piechurów polskich. Czułem się tak, jakby
mnie złapali na jakimś przestępstwie.
Po kilku dniach poszedłem obejrzeć listy przyjętych. Byłem w spisie tych, którzy nie
zdali — i po raz pierwszy zrozumiałem, że pochodzenie ma swoją wagę i cenę.
Z konieczności poszedłem do siódmej klasy szkoły powszechnej i w rezultacie „groźny” pan z komisji egzaminacyjnej w sposób niezamierzony przedłużył mi o rok beztroskie dzieciństwo.
Ostatni rok — 1936/37 — w szkole podstawowej był bardziej poświęcony samokształceniu. Sami już przygotowywaliśmy referaty. Był też interesujący przedmiot o organizacji i administracji państwa, kompetencjach władz, prawach i obowiązkach obywatelskich oraz o ustrojach społecznych w Europie. Wykładała bardzo ciekawie sympatyczna,
liberalna, nowa nauczycielka, która starała się nam wytłumaczyć, że Ojczyzna jest matką wszystkich mieszkańców tej ziemi, bez względu na narodowość czy wyznanie.
To nie było łatwe zadanie, bo czytaliśmy już prasę i to różną, był to też rok pogromów w Przytyku i w Łucku, publicznych wystąpień księdza Stanisława Trzeciaka i Janiny Prystorowej przeciw Żydom* oraz oświadczenia samego premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego: „Bić — nie, ale bojkot — owszem”. Prawicowa prasa zachłystywała
się nowym, antyżydowskim prawodawstwem niemieckim i nawoływała władze, by brać
* Wspierali projekt ustawy zakazującej uboju rytualnego.
9
II RZECZPOSPOLITA
przykład od zachodniego sąsiada. Równocześnie mówiono na serio o planie przymusowej kolonizacji Madagaskaru przez polskich Żydów. W tych warunkach trudno było żądać od młodzieży żydowskiej, aby czuła się w Polsce jak w domu. Sądzę, że władze też
wcale sobie tego nie życzyły.
Wielu kolegów miało już wtedy jakąś orientację polityczną. Było, o ile pamiętam,
dwóch socjalistów, ponieważ ich ojcowie się za takich uważali, byli dwaj czy trzej bundowcy*, co było śmieszne, jeżeli wziąć pod uwagę, że — tak jak reszta w klasie — nie
znali języka żydowskiego, a partia ta walczyła o autonomię kulturalną i językową. Większość klasy jednak była członkami syjonistycznej organizacji młodzieżowej Ha-Szomer
ha-Cair. Ja należałem w tym czasie do uczniów apolitycznych.
Po ukończeniu szkoły podstawowej, we wrześniu 1937 udało mi się zdać do gimnazjum i do tego okresu nie lubię wracać nawet myślami; był to najgorszy czas w moim życiu, pomijając oczywiście wojnę i eksterminację.
W szkole powszechnej byłem w otoczeniu młodzieży żydowskiej, a po południu
i w wolnych dniach spotykałem też chłopców polskich, mieszkających w tej samej dzielnicy, znanych mi od dzieciństwa; stosunki z nimi były bliskie lub obojętne, ale nie wrogie.
Zapraszali mnie do domu na święta wielkanocne i objadali się macą, którą przynosiłem.
Teraz nagle znalazłem się w obcym, wrogim świecie. Już pierwszego dnia wychowawczyni, pani Jaworska, wywoływała w kolejności alfabetycznej uczniów. Przy moim nazwisku
i imieniu doleciały mnie uwagi: „Jak? Co to za imię? To Mosiek! To Icek!”. Pani Jaworska
uspokoiła klasę i wyjaśniła: „To nie jest śmieszne. To stare, szacowne biblijne imię”.
Ta szlachetna wychowawczyni robiła, co mogła, by ułatwić mi życie. Niestety, dużo
nie mogła. Tego samego dnia przy wyjściu dostałem wiele uderzeń i uszczypnięć z tyłu,
niby od nieznanych sprawców. Dolatywały mnie szepty skierowane w moim kierunku:
„Żydek”, „Mosiek”, „parszywy Żyd”. Kiedy się odwracałem, sprawca udawał, że rozmawia z kolegą, albo patrzył na mnie z uśmiechem i wskazując na kogoś mówił: „To ten”.
Oczywiście, nie wszyscy brali w tej nagonce udział. W domu niczego nie opowiedziałem,
aby nie martwić rodziców.
W następnych dniach powtórzyło się to samo; zacząłem oddawać razy i pchnięcia,
co kończyło się zawsze pobiciem, bo wówczas kilku rzucało się na mnie albo ktoś podstawiał mi nogę. Wracałem do domu posiniaczony i podrapany. Raz po przerwie ktoś
z tyłu przykrył mi rękami twarz. Po wejściu do klasy profesor powiedział, żebym wyszedł
się umyć. W ubikacji zobaczyłem w lustrze, że mam twarz wymazaną sadzą.
Wreszcie powiedziałem mamie, że nie mogę się uczyć w takiej atmosferze. Rozmawiała ze mną poważnie. Uznała, że jestem dość dorosły, by zrozumieć, iż jestem Żydem
i że to ma swoją cenę. Jeżeli chcę, ona pójdzie do dyrektora i porozmawia z nim, ale
wtedy moja sytuacja tylko się pogorszy. Nie wie, jak powinienem to załatwić, ale sam
muszę znaleźć wyjście. O przerwaniu nauki nie ma mowy. Na argument, że prawdopodobnie i tak nie przyjmą mnie na uniwersytet po maturze, ponieważ jestem Żydem, odpowiedziała, iż wówczas pojadę do Paryża, gdzie mieszkały dwie ciotki i tam będę kontynuował naukę. Z tego powodu zgłosiłem swój akces do klasy „francuskiej”. Pozostali
żydowscy uczniowie w gimnazjum uczyli się angielskiego.
Po tej rozmowie zacząłem ostrzej reagować na uderzenia i zaczepki. W gębie byłem
mocny i potrafiłem się odciąć, ale fizycznie nie byłem Samsonem i co mógłbym zrobić
przeciw tylu przeciwnikom... Z czasem stali się mniej agresywni, ale nadal odnosili się
do mnie z pogardą. Profesorowie na ogół udawali, że niczego nie widzą, a niektórzy nawet uczestniczyli w tym znęcaniu się.
* Bund — żydowska partia socjalistyczna działająca od 1897 roku. W II Rzeczpospolitej głosiła
hasła autonomii kulturalno-narodowej dla Żydów oraz socjalistycznej przebudowy społeczeństwa.
10
Przed wojn¹
Polonista przy omawianiu legendy o królowej Kindze zapytał, w którym roku był
pierwszy najazd Tatarów. Kilku uczniów nie potrafiło odpowiedzieć. Wzrok jego padł na
mnie i wskazał palcem: „Może ty nam powiesz?”. Wstałem i powiedziałem, że w 1241 ro­ku. Oczekiwałem pochwały, ale on zwrócił się do klasy: „Akurat Żyd musiał wam powiedzieć tak ważną datę z naszej historii”. Całkiem niechcący podniósł trochę mój prestiż,
jednak na krótki czas.
Jedyni, którzy życzliwie odnosili się do mnie, to pani Jaworska i młody ksiądz uczący religii. W klasie byli dwaj niekatolicy: ja i jeden ewangelik. W czasie lekcji religii wychodziliśmy z klasy, ale czasem wykładowca, kiedy sądził, że temat lekcji nie koliduje
z naszymi wierzeniami, zapraszał nas do pozostania. Materiał na tych lekcjach pokrywał
Poznań, 1938. Członkowie Żydowskiego Koła Sportowego na placu składnicy drewna pana Haftla,
obok toru kolejowego tuż za Dworcem Głównym. Od lewej: Jurek Janowski, Olek
Pszenica, Kuba Globus, Romek Rozenband, Józek Haftel, Józek Bros, Adek Redlich,
Noach Lasman. Jak na żydowskie losy, to zdjęcie jest wyjątkowe — z ośmiu
chłopców pięciu przeżyło II wojnę. Fot. ze zbiorów Noacha Lasmana
się na ogół z tym, co znałem z historii Żydów. Słuchałem, nie brałem czynnego udziału
w lekcji, ale od czasu do czasu ksiądz zwracał się do mnie, bym opowiedział jakiś szczegół z naszej historii lub pokazał na mapie, gdzie jest góra Synaj, albo powiedział kilka
słów o jakiejś biblijnej miejscowości w Palestynie.
Przed Bożym Narodzeniem ksiądz zaprosił mnie na wigilię urządzoną dla klasy. Siedziałem obok niego, przełamał się ze mną opłatkiem. Dużo mi to nie pomogło w oczach
klasy, mimo że ksiądz był lubiany przez uczniów. Ktoś przy wyjściu powiedział, że „klecha” z racji swojej funkcji musi być łagodny i dobry dla wszystkich, a szczególnie dla parszywych owieczek. Rzuciłem się na niego, rozłączono nas. Ksiądz podszedł, ale powiedziano mu, że się przesłyszałem, bo tamten powiedział: „zbłąkana”, a nie „parszywa” owca.
Każdy niemal dzień przynosił jakąś przykrość, jakiś incydent. Na szczęście na gimnastyce nie byłem gorszy od większości klasy, ale jednak przy każdym moim potknięciu
śmiano się głośno. Grałem dobrze w siatkówkę, więc mimo że byłem niski — włączono
mnie do reprezentacji klasy. Wspinałem się dobrze po linie. Okazało się też, że dobrze
11
II RZECZPOSPOLITA
rzucam oszczepem, choć robiłem to pierwszy raz w życiu. Przy każdym moim rzucie wydawano zbiorowy okrzyk, niby zdziwienia.
Na lekcjach nauczyciele nie podejmowali wprost tematu żydowskiego, ale w związku z bezrobociem poruszali sprawy gospodarcze. Mówiono, że musimy się wystrzegać
kupowania wyrobów zagranicznych, bo w ten sposób pozbawiamy polskiego robotnika
pracy. Ale nie dość na tym. Kupowanie u obcych, którzy mieszkają na tej ziemi, też jest
niedopuszczalne, bo wzbogaca tamtych i krzywdzi prawdziwych gospodarzy tego kraju.
Każdy uczeń doskonale wiedział, kim są ci obcy.
Pewnego razu w szatni doszło do bójki między mną i moim żydowskim kolegą z równoległej klasy a kilkoma innymi uczniami. Przyszedł dyżurny nauczyciel, wysłuchał obu
Początek lat 30. Zbiórka poznańskiego hufca. Pierwszy z prawej Lolek Weishoff — dowódca.
Fot. ze zbiorów Michaela Rotenberga
stron i na najbliższej wywiadówce obaj otrzymaliśmy ocenę niedostateczną — z uwagą,
że jeżeli to się powtórzy, zostaniemy wydaleni.
Kilka lat wcześniej Izi Sonnabend, syn poznańskiego kantora, który właśnie zdał maturę, spotkał się ze swoim kolegą z dzieciństwa, Johananem Kohenem, rodowitym poznaniakiem, synem niemieckich Żydów, którzy nie opuścili miasta. Ponieważ Johanan
marzył o wyjeździe do Palestyny, postanowił zdobyć praktyczny zawód. Wyjechał do Warszawy i uczył się w szkole ORT, organizacji prowadzącej zawodowe szkoły dla młodzieży
żydowskiej; należał tam do Ha-Szomer ha-Cair. Równocześnie uczył się języka hebrajskiego. Na wakacje przyjechał do Poznania, gdzie zapoznał Izego z zasadami i ideologią
swojej organizacji. Znów odbyło się spotkanie wszystkich aktywistów i po długiej dyskusji zgodzili się oni na utworzenie Ha-Szomer ha-Cair na terenie miasta.
Pierwszym problemem w związku z założeniem nowej organizacji było znalezienie
odpowiedniego lokalu i nawiązanie kontaktu z jej komórką w jednym z miast o liczniejszej ludności żydowskiej. Na rogu ulic Dominikańskiej i Szewskiej mieściła się synagoga
Brüdergemeinde, zrzeszająca Żydów reformowanych; w okresie międzywojennym budynek ten nie był używany. W tym czasie władze miejskie, na podstawie przepisów o niewykorzystanych budynkach, żądały od Gminy przekazania tego obiektu miastu — prośba grupy młodzieży o przyznanie im lokalu na działalność sportowo-kulturalną przyszła
więc w samą porę.
12
Przed wojn¹
Narybku do młodszych grup organizacji szukano wśród wychowanków szkoły podstawowej pani Franciszki Propstowej. Z małymi dziećmi nie rozmawiano o konieczności kolonizacji Palestyny, lecz o grach i zabawach harcerskich, o przyjemnym spędzaniu czasu po południu, o wycieczkach i koloniach letnich.
Do wstąpienia do Ha-Szomer ha-Cair zachęcał dodatkowo fakt, że kierowniczka szkoły była przeciwna idei syjonistycznej. Była polską patriotką, która uważała, że w polskiej
szkole dzieci należy wychować na polskich obywateli, a taka organizacja wprowadzała jakby podwójną lojalność. Celem pani Propstowej było wychować młodzież żydowską
w kulturze polskiej i wpoić w nas przekonanie, że jesteśmy Polakami wyznania mojżeszowego. Pierwszy cel udało jej się osiągnąć, ale drugi był kwadraturą koła.
Na ulicy spotykaliśmy się z niechęcią, prasa widziała w nas źródło wszelkiego zła: kryzysu, bezrobocia, pijaństwa, ciemnoty, gruźlicy; a nawet uważano, że byliśmy przyczyną rozbiorów królewskiej Polski. Ponadto lud szczerze wierzył, iż każdy z nas osobiście
ukrzyżował Chrystusa i że wśród apostołów tylko Judasz był Żydem. W wyższych klasach
czytaliśmy już prasę i niektórzy potrafili też wyciągać wnioski: nie chcą nas tutaj.
Nasz ken — czyli gniazdo, odpowiednik chorągwi w polskim harcerstwie — został
uznany przez władze, ponieważ oficjalnie zarejestrowano go jako żydowski klub sportowy „Szomrija”.
Organizacja Ha-Szomer ha-Cair była na żydowskim podwórku odpowiednikiem polskiego harcerstwa i również należała do Międzynarodowego Związku Skautowego.
Po I wojnie w niepodległej Polsce powstała niemal w każdym żydowskim ośrodku. Główna jej komenda mieściła się w Warszawie, największym skupisku żydowskim. Łącznie jej
oddziały zrzeszały około 25 tysięcy dzieci i młodzieży.
Członkowie Ha-Szomer ha-Cair podzieleni byli na cztery gdudy (hufce) w zależności od wieku. Dzieci mające 9–12 lat były w Bnej Midbar (Dzieci pustyni), w wieku 13–
–15 lat w Cofim (Skauci), w wieku 16–18 w Cofim Bogrim (Starsi skauci), powyżej 18 lat
w Bogrim (Starsi). Umundurowanie chłopców składało się z krótkich spodenek i szarej
bluzy z długimi rękawami, na ogół podwiniętymi, a dziewczęta obowiązywała granatowa spódniczka z szarą bluzą. Na zbiórki czy wycieczki każdy zakładał krawat skautowy
— kwadratową chustkę złożoną po przekątnej, ściągniętą pod szyją pierścieniem, której kolor zależny był od wieku grupy.
Założenia organizacji i metody wychowawcze były podobne do harcerskich, ale w praktyce nacisk kładziono na co innego. W polskim harcerstwie uczono poświęcenia dla narodu polskiego i miłości do ojczyzny, spełniania dobrych uczynków... Szomer był organizacją syjonistyczną, głoszącą ideę powrotu do starej ojczyzny — do Palestyny. Harcerz
z Szomru miał tam wrócić i stworzyć nową społeczność o zdrowej strukturze, co oznaczało powrót do uprawy ziemi. Realizacja tego ideału wymagała zrezygnowania z nauki
i zdobycia praktycznego zawodu, który mógł być przydatny w nieznanym kraju. Dla młodych chłopców i dziewcząt to wyjście wydawało się honorowe, konsekwentne i proste;
była to godna odpowiedź na wszystkie szykany i ekscesy, jakich Żydzi doświadczali.
Rodzicom jednak nie bardzo odpowiadało, że ich dzieci mają zrezygnować z gimnazjum czy nauki zawodu i opuścić rodzinę dla jakiejś nieznanej ojczyzny przodków. W każdej poznańskiej rodzinie dyskutowano, czy dzieci mają pójść do Szomru. Główną troską
rodziców było to, że uczestnictwo w organizacji wpłynie ujemnie na wyniki w nauce. Należy przede wszystkim zrobić maturę czy zdobyć zawód, a potem zobaczymy — uważali.
Liczyli, że kiedy dzieci dojrzeją, takie nowinki wywietrzeją im z głowy.
Zdarzało się, że rodzice — szczególnie matki — przychodzili do lokalu organizacji,
robiąc publicznie skandal nie tylko dziecku, ale i kierownikowi grupy. Czasem udało się
ułagodzić matkę i za poręczeniem kierownika, że zajęcia organizacyjne nie będą odbywać się kosztem formalnej nauki, dziecko mogło przychodzić na nie dalej. Bywało jednak, że chłopak czy dziewczyna musieli zrezygnować z organizacji.
13
II RZECZPOSPOLITA
W młodszych grupach, Bnej Midbar, przeprowadzano pogadanki na temat historii Żydów z czasów biblijnych. Dzieci znały te historie ze szkoły podstawowej, ale tam tylko słuchały i nie było dyskusji. W organizacji wykładowcami byli starsi chłopcy, którzy
w oparciu o książki Heinricha Graetza i Szymona Dubnowa, dwóch historyków żydowskich o odmiennych poglądach, przedstawiali nowoczesną interpretację historycznych
wydarzeń.
Szomrzy, podobnie jak harcerze, mieli swój kodeks moralny. Nosili się skromnie, chodzili możliwie często w krótkich spodenkach, tańce salonowe były źle widziane. Papierosy i alkohol — zakazane. Przed i po zbiórkach były tańce ludowe, zespołowe: hora
i palestynka. Mówiono o tym, jakie powinny być relacje między chłopcem a dziewczyną. Kiedy jakaś para zaczynała chodzić ze sobą, omawiano to na zbiórce i każdy mógł
wyrazić swoją opinię.
Na ogół uważano, że okazywanie sympatii jednej osobie źle wpływa na współżycie
kolektywu. Kiedyś omawiano u nas sprawę Kuby i Loli, którzy podobno już się całowali i postanowiono, że każdy z nas musi się na ten temat wypowiedzieć. Jeden z kolegów, kiedy przyszła jego kolej, powiedział, że to nie jego sprawa: „Jak im z tym dobrze,
to w porządku. Przecież nikt nikomu się tu nie narzucał”. Wszyscy go potępili, uznając,
że jest mieszczańskim synalkiem, ponieważ unika zajęcia stanowiska.
Ha-Szomer ha-Cair organizacyjnie nie był związany z żadną partią polityczną i uważał się za niezależny ruch młodzieżowy. W odróżnieniu od „dorosłych” partii twierdził,
że należy współpracować z Arabami, utworzyć z nimi wspólne związki zawodowe i razem dążyć do oswobodzenia Palestyny z jarzma kolonializmu angielskiego. Częste starcia, jakie miały miejsce między Żydami i Arabami, kładliśmy na karb imperialnej polityki. Uważaliśmy, że kiedy administracja i wojsko brytyjskie opuszczą kraj, starcia się
skończą i nastąpi pokój.
Zapoznawaliśmy się z geografią Palestyny, klimatem, kolonizacją żydowską oraz stosunkami politycznymi i etnicznymi. Uczyliśmy się historii współczesnego syjonizmu. Tęsknota do Palestyny istniała wśród Żydów od początku diaspory, a religia i wiara w Biblię ją podtrzymywały.
Mój gdud podzielił się na kółka samokształceniowe, w których było po czterech–pięciu członków. Z kierownikiem — menachelem — ustalaliśmy, jaki temat nas interesuje
i jaką książkę mamy przerabiać. Spotykaliśmy się co dwa tygodnie, w dzień powszedni,
w domach członków kółka. Każdy był zobowiązany przeczytać i przemyśleć dany rozdział,
a jeden przygotowywał referat na bazie lektury.
Wstąpiłem do Szomru w 1938 roku. W moim gdudzie przerabiano wtedy Pochodzenie
chrześcijaństwa Karla Kautsky’ego, Historię świata Herberta Wellsa i Cuda techniki. Ja wybrałem grupę, która przerabiała Pochodzenie chrześcijaństwa, ponieważ zawsze interesowała mnie historia, a zdałem sobie nagle sprawę, że żyjąc w katolickim środowisku tak mało
wiem o tej religii. Dopiero teraz dowiedziałem się, że całe morze „obcych”, które mnie otacza, ceni te same wartości moralne, które nam wpajano. Nowością dla mnie był też fakt,
że Stary Testament jest po prostu tłumaczeniem żydowskiej biblii — Tory. Ja Tory nigdy nie
czytałem, znałem tylko opracowania wyjątków wybranych dla uczniów szkoły podstawowej. Zrobiło mi się przykro, że może moi koledzy gimnazjalni, którzy ledwo mnie tolerują,
znają stare dzieje mojego narodu lepiej ode mnie. Postanowiłem wówczas, że muszę gdzieś
znaleźć Stary Testament w języku polskim i go przeczytać.
Samokształceniowe kółka otworzyły nam nowe horyzonty. Wymienialiśmy między
sobą różne wiadomości, a jeżeli kogoś zainteresował jakiś rozdział z książki innego kółka, to mógł uczestniczyć w spotkaniu w charakterze gościa. Zbiórki gdudu odbywały się
każdej soboty po południu; na nich, prócz krótkiego referatu menachela i dyskusji, omawiano sprawy związane z bieżącą sytuacją polityczną lub budową żydowskiej Palestyny.
14
Przed wojn¹
Sytuacja w Niemczech zmuszała Agencję Żydowską, organizację syjonistyczną wspierającą emigrację żydowską do Palestyny, do skierowania wysiłków na popieranie emigracji
z Niemiec, ale po cichu uruchomiono też nielegalną emigrację z Polski. Dla członków Szomru
w moim wieku wyjazd nie był jeszcze możliwy, ale przygotowywano nas do tego duchowo.
Jednym z zasadniczych zadań, jakie sobie postawiła organizacja, była nauka języka
hebrajskiego. W Poznaniu był to chyba punkt najsłabszy. Po prostu brakowało nauczycieli i prawdopodobnie też — motywacji. Wyjazd do Palestyny był odległy i na razie
niezbyt realny, Anglicy ograniczyli bowiem wydawanie zezwoleń na przyjazd ewentualnych imigrantów.
Szomer pod względem językowym był bardzo tolerancyjny. Na terenie kraju pracę
prowadzono w zależności od miejscowych warunków: w języku polskim lub żydowskim,
a w nielicznych miejscowościach po hebrajsku — gdzie istniały szkoły z tym językiem
wykładowym.
W ostatnich dniach października 1938 nagle rozniosła się wiadomość, że w Zbąszyniu w ciągu dwóch dni Niemcy przegnali na polską stronę granicy około 10 tysięcy ludzi tylko z ręcznym bagażem. Byli to Żydzi z obywatelstwem polskim lub urodzeni w Polsce. W Zbąszyniu mieszkało jedynie kilka rodzin żydowskich; najbliższa liczniejsza gmina
była w Poznaniu.
Już następnego dnia każdy, kto mógł, stawił się w Poznaniu do dyspozycji Gminy.
Oczywiście, nie właściciele sklepów czy zakładów rzemieślniczych, ale ich dorosłe dzieci
i młodzież szkolna ze starszych klas, wśród nich wychowankowie Szomru. W moim gimnazjum otrzymaliśmy od dyrekcji oficjalne zwolnienie od nauki na nieokreślony czas — nie
wiem, czy z inicjatywy Gminy, poznańskiego rabina, czy samej dyrekcji szkoły. Gmina zarządziła zbiórkę pieniężną na zakup żywności i z pierwszą grupą młodzieży, która wyjechała do Zbąszynia, pojechali też jej przedstawiciele, aby zorientować się, jak można pomóc.
W Poznaniu zaczęto przygotowywać miejsca dla ewentualnych przybyszów w domach
należących do Gminy i w mieszkaniach prywatnych. Do tej akcji włączyli się niemal wszyscy szomrzy poznańscy — starsi pojechali do Zbąszynia, a młodsi zgłosili się do dyspozycji Gminy. Mój brat otrzymał urlop w miejscu pracy (był uczniem w fabryce cholewek
Borensztajna) i też tam pojechał.
W pierwszych dniach wielu wygnańców jechało dalej, później polskie władze zabroniły im opuszczać Zbąszyń, licząc na to, że rząd niemiecki zgodzi się na ich powrót.
31 października w Zbąszyniu było blisko 7 tysięcy uchodźców. Prawie 3 tysiące wygnanych opuściło miasto i duża ich część zatrzymała się w Poznaniu, na ogół na krótko.
Władze miejskie Zbąszynia nawoływały mieszkańców do udzielania pomocy wygnańcom
— ludzie przynosili żywność, mleko dla dzieci i ciepłą wodę. Kilku starszych ludzi zmarło, było też kilka wypadków samobójstwa. Wygnańców rozlokowano w zabudowaniach
opuszczonych koszar i młynie braci Grzybowskich, żydowskich mieszkańców miasta.
W Poznaniu wielu wygnanych znalazło na jakiś czas miejsce pobytu w budynku Gminy, w lokalu klubu sportowego „Bar Kochba” i w domu dla sierot żydowskich przy ulicy Stawnej. Po kilku godzinach te możliwości lokalowe zostały wyczerpane i kierowano
ludzi — bez uprzedniego porozumienia — do prywatnych domów żydowskich, przede
wszystkim znajdujących się blisko budynku Gminy. Nasze mieszkanie mieściło się w odległości 300 metrów od biur Gminy i przez pierwsze dni mieliśmy tylu „gości”, że podłogi wszystkich czterech pokojów były na noc zaścielone kocami i kołdrami.
Mama pozostała w domu i przy pomocy służącej oraz kilku pań z grona „gości” zajęła się
nakarmieniem tej rzeszy niespodziewanych lokatorów. Ja nie poszedłem do szkoły; dano
mi pieniądze i kartkę ze spisem potrzebnych produktów. Wziąłem kosze i siatki i w towarzystwie dwóch „gości” w moim wieku wyszedłem na zakupy. Potem z tymi chłopcami oraz
z mamą poszliśmy na ulicę Wroniecką do sklepu z pierzynami i przynieśliśmy do domu nie15
II RZECZPOSPOLITA
samowitą masę kołder i poduszek. Mama załatwiła z sąsiadką z góry, że wobec wyjątkowej
sytuacji pozwoli korzystać przybyszom z ubikacji i łazienki, oczywiście bez kąpieli.
Za zgodą mamy poszedłem do Gminy, skąd posłano mnie do domu sierot. Tam z kilkoma kolegami porządkowaliśmy bagaże uchodźców w pomieszczeniu przekształconym
na magazyn. Układaliśmy je według nazwisk widniejących na walizkach, żeby można je
było szybko zwrócić na żądanie właścicieli. W domu sierot rozmieszczono ludzi w pokojach, częściowo na łóżkach, ale przeważnie na podłodze.
Takie zbiorowe punkty utworzono też w budynku Gminy, w szpitalu żydowskim przy
ulicy Wały Zygmunta Starego Wazy i w domu starców przy ulicy Żydowskiej. Jeszcze tego
samego dnia przed wieczorem nieliczni z przyjezdnych, którzy mieli ukryte pieniądze,
wymienili je w banku przy pomocy urzędników z Gminy i wyjechali dalej do krewnych.
Tylko starsi znali język polski w stopniu dostatecznym, by się porozumieć. Młodsi, urodzeni w Niemczech, rozumieli tylko nieliczne słowa.
Wróciłem późno do domu i zastałem moje łóżko zajęte przez dwie dziewczynki. Niemal wszyscy już spali, w kuchni dyżurowały dwie starsze panie, które dały mi coś do jedzenia i picia. Jedna z nich mówiła nieźle po polsku, powiedziała mi, że kilku naszych
„gości” już wyjechało do swoich krewnych w głębi kraju. Noc spędziłem obok własnego
łóżka na dużym ręczniku frotowym, nakryty kocem.
Rano się nawet nie umyłem z powodu tłoku przed łazienką. Zjadłem kanapkę i pobiegłem do domu sierot. Kazano mi pójść do budynku Gminy. Tam z kilkoma kolegami wysłuchaliśmy pana Perkala, urzędnika Gminy, który nas instruował na temat nowego zadania.
Mamy odprowadzać ludzi na stację kolejową. Przed wyjściem trzeba sprawdzić, czy
mają dokładnie odliczone pieniądze potrzebne na kupno biletów do miejsca przeznaczenia i na peronówkę dla odprowadzającego. Ceny biletów odjeżdżający otrzymywali
na kartce w Gminie, wraz z nazwami stacji kolejowych, gdzie mieli się przesiadać. Mamy
ich zawieźć tramwajem lub dorożką na stację i tam z jedną osobą z grupy dojść do kasy
i pomóc w kupnie biletów. W drodze powinniśmy jak najmniej z nimi rozmawiać, ponieważ ich język polski jest bardzo ubogi, a nigdy nie wiadomo, jak na to zareaguje ktoś
mimowolnie się przysłuchujący.
Wyjeżdżający również otrzymali wskazówki, żeby jak najmniej mówić w drodze i nie
wdawać się w żadne dyskusje z podróżnymi. Szło przede wszystkim o to, aby nie rozmawiali na drażliwe tematy. My oczywiście pytaliśmy o przygotowania militarne w Niemczech, bo nasza prasa podawała, że te „zbrojenia” to tylko propagandowy chwyt dla
zastraszenia sąsiadów, a gdy dojdzie do starcia, to okaże się, iż Niemcy mają czołgi
z blachy i brak im karabinów. Wysiedleni na ogół opowiadali, że zbrojenia są poważne
i produkcja idzie pełną parą. Pogróżki należy brać na serio — na razie Niemcy wszystko załatwiali szantażem, ale jeżeli jakieś żądania nie zostaną zaspokojone, to dojdzie
do starcia. W Gminie obawiano się tego rodzaju wypowiedzi, ponieważ jakiś rozmówca
mógłby je przyjąć jako sianie defetyzmu — lepiej było milczeć.
W naszym mieszkaniu, a sądzę, że także w innych żydowskich domach w mieście, zagęszczenie znacznie zmalało. Ludzie nawiązali kontakt z rodzinami, które mieszkały w innych miastach i spora część przybyszów wyjechała. W naszym domu do połowy grudnia zostały tylko dwie panie: młoda panna Selma Glass ze swoją ciotką. Potem wyjechały do Łodzi,
gdzie miały otrzymać odpowiednie dokumenty i karty okrętowe do Stanów Zjednoczonych.
W Poznaniu grupy uchodźców pozostały w gminnych pomieszczeniach do wybuchu
wojny. Mój brat i inni młodzi poznaniacy pracowali jeszcze kilka tygodni w Zbąszyniu,
gdzie dla wypędzonych zorganizowano różnego rodzaju kursy zawodowe i językowe, zajęcia sportowe... W Poznaniu, w budynku Gminy, też zorganizowano dla dorosłych kursy języka angielskiego i hebrajskiego. W domach coraz częściej poruszano problem emigracji, ale raczej teoretycznie.
16
Przed wojn¹
Po Zbąszyniu gimnazjaliści wrócili do nauki i oczywiście w Szomrze też podjęto normalną pracę. Na zbiórkach wypływały teraz częściej sprawy związane z bieżącą polityką. Mówiliśmy o ideologicznym podłożu niemieckich pretensji. Szczególnie dużo dyskutowaliśmy na temat ras.
W drugiej połowie maja 1939 wypadło święto Lag ba-Omer, w ramach którego obchodziło się też rocznicę powstania przeciw Rzymianom w II wieku pod wodzą Bar Kochby.
O wybuchu powstania zawiadamiano spiskowców za pomocą ognisk i stało się zwyczajem, że młodzież w dniu święta też rozpalała ogniska. Cały ken udał się do lasu w okolicy Kobylegopola. Tam odbył się apel. Rozpaliliśmy ognisko, śpiewaliśmy polskie i hebrajskie piosenki, tańczyliśmy horę, piekliśmy kartofle i śledzie, a potem każdy gdud
znalazł miejsce odosobnione, gdzie przeprowadzono zajęcia.
Okolice Kobylegopola, maj 1939. Gdud Banir. Od lewej stoją: Tadek Cyrulicza, Zuzia Kutner,
Żejmi Sonnabend, Noach Lasman, Romek Rozenband, Danek Fogelnest, Józek Lisak, Zaluś Mordkowicz,
Moniek Lasman, Kuba Globus, Józek Haftel, Tusiek Hirszhorn, Adek Redlich, Lutek Leder,
Bronka Ickowicz. Siedzą w górnym rzędzie, od lewej: Frania Lisner, Inka Rowińska, NN,
Lucyna Abramowicz. W dolnym rzędzie od lewej: Truda Lewin, Asher Dora, NN, NN, Roth.
Pośrodku dolnego rzędu leży Ida Milewicz. Fot. ze zbiorów Noacha Lasmana
Wszystkie kolonie letnie poprzedzała akcja przygotowawcza. Kolonie były wspólne
z okręgiem Włocławka; oprócz tego miasta obejmował on też Bydgoszcz, Płock, Dobrzyń
i kilka innych miasteczek. Kasa i wyżywienie były, oczywiście, także wspólne. Społeczeństwo
żydowskie Poznania było stosunkowo zamożne i nasi rodzice pokrywali w pełni koszty, ale
w prowincjonalnych miasteczkach sprawa nie wyglądała tak różowo. Nasi kierownicy uważali, że poznaniacy w miarę swoich możliwości powinni dać więcej. Już kilka miesięcy wcześniej poruszano ten problem na zbiórkach i zastanawiano się, jak zdobyć środki na kolonie.
Postanowiono, że każdy z nas co tydzień przyniesie z domu dwie łyżki cukru, trochę mąki,
kaszy i łyżeczkę herbaty i będziemy to zsypywać do wspólnych woreczków. Kiedy mama zauważyła, jak wynoszę z domu zawiniątka w papierkach, powiedziała, abym nie podkradał i że
przed koloniami da mi dwie kilogramowe paczki cukru, paczkę herbaty i inne produkty.
Wielu z nas otrzymywało od rodziców kieszonkowe. Moja tygodniówka wynosiła złotówkę; w ciągu trzech miesięcy przekazywałem do wspólnej puli połowę tej sumy. Poza
tym każdy przynosił makulaturę, puste flaszki, niepotrzebne książki, które później sprze17
II RZECZPOSPOLITA
dawaliśmy. Ci, którzy pracowali, oddawali część swoich zarobków do wspólnej kasy.
W akcji brali udział także ci, którzy wiedzieli, że na kolonie nie pojadą. Wielu z uczących się postanowiło znaleźć kilkudniową choćby pracę w czasie wakacji i przekazać zarobek do kasy kolonijnej.
Ja nie liczyłem, że znajdę jakieś płatne zajęcie, ale na początku lipca Borys Mordkowicz zaproponował, abyśmy wspólnie spróbowali szczęścia u podpoznańskiego żydowskiego właściciela ziemskiego, Harlama. To był okres żniw. Poszliśmy do niego w mundurkach szomrowych, przyjął nas bardzo uprzejmie, przedstawiliśmy się, tłumacząc,
na jaki cel chcemy przekazać zarobione pieniądze. Zadał nam kilka pytań na temat organizacji, jakby nas egzaminował, i spytał, gdzie się uczymy. Ostrzegł, że praca będzie ciężka; mieliśmy pracować razem z robotnikami. Powiedział, że to jest zatrudnienie
na jeden dzień. Mamy stawić się następnego dnia, wcześnie rano.
Wyjechaliśmy pierwszym tramwajem i poszliśmy na folwark. Tam przyjął nas zarządca, który — upewniwszy się, czy jedliśmy już śniadanie — skierował nas do wielkiej stodoły, gdzie przed otwartymi wrotami stała duża młockarnia. Dwaj robotnicy wrzucali do
niej widłami snopy zboża; z drugiej strony wypadała w tumanach kurzu słoma. Naszym
zadaniem było usuwać ją widłami spod maszyny i przekazywać dalej dwóm młodym kobietom, które wiązały ją w snopki. Nie byliśmy przyzwyczajeni do pracy fizycznej, a tutaj tempo nadawała maszyna.
Szybko zdjęliśmy koszule, ale i tak się pociliśmy. Od czasu do czasu maszyna zacinała
się i wtedy kobiety dawały nam wodę, a potem serwatkę, która lepiej gasiła pragnienie.
Nasi towarzysze pracy od czasu do czasu delikatnie nam przygadywali, że tu nie szkoła,
ale widzieliśmy, że doceniali nasze starania. W czasie przerwy obiadowej przyszedł syn
właściciela i powiedział, że mama zaprasza nas na obiad. Obmyliśmy się z kurzu, wciągnęliśmy na siebie bluzy i poszliśmy.
Na parterze był duży pokój stołowy, przy stole siedzieli gospodarze oraz ich syn i córka, trochę młodsi od nas. Wskazano nam miejsca. Rozmowę prowadzono po polsku, ale
zrozumieliśmy, że to ze względu na nas. Wszyscy, nawet dzieci, mieli twardy, niemiecki
akcent. Niespodzianką dla nas był fakt, że dzieci chodziły do podstawowej szkoły przy
gimnazjum Schillera w Poznaniu. Sądziliśmy, że ta niemiecka szkoła ze względów ideologicznych od dawna pozbyła się wszystkich Żydów.
Rozmowa toczyła się wokół programu szkolnego. Borys chodził do gimnazjum żydowskiego w Kaliszu, gdzie językiem wykładowym był polski, a hebrajskiego uczono jako języka obcego. Gospodarzy interesowała wysokość czesnego, poziom nauki, a także warunki bytowe, ponieważ Borys mieszkał na stancji u jakiejś rodziny. Prawdopodobnie
brali pod uwagę, że dla ich dzieci, które wkrótce miały skończyć szkołę podstawową, nauka w żydowskim gimnazjum mogła być dobrym rozwiązaniem.
Po obiedzie wróciliśmy do pracy. Wieczorem właściciel przyszedł się z nami pożegnać, pochwalił nas za dobrą pracę. Każdemu wręczył wynagrodzenie w wysokości 5 złotych. Uradowani i zmęczeni wróciliśmy do domów.
Kilka dni potem wyjechaliśmy na kolonie, które znajdowały się w maleńkiej osadzie
o nazwie Wielkie Dęby, położonej wśród lasów, na lewym brzegu Wisły, naprzeciw Dobrzynia. Pojechaliśmy wszyscy razem pociągiem, ubrani w jednolite mundurki z krawatami.
Osada składała się z kilku gospodarstw. Do dyspozycji „letników”, a było nas około stu osób, oddano dwa małe pokoiki i dwie olbrzymie stodoły ze słomą. Chłopcy z Poznania otrzymali kąt w „męskiej” stodole. Każdy wybrał sobie miejsce i ułożył swoje rzeczy u wezgłowia.
Warunki bytowe były bardziej niż skromne. Produkty, takie jak kartofle czy mleko, niektóre owoce, kupowano u gospodarza lub jego sąsiadów, inne przywożono z pobliskiego Dobrzynia. Jedliśmy trzy razy dziennie. Na śniadanie otrzymywaliśmy chleb
18
Przed wojn¹
z marmoladą i herbatę lub zbożową kawę z mlekiem. Na obiad gęstą zupę warzywną,
okraszoną kaszę i czasami owoce. Rzadko dostawaliśmy smażony kotlet. Wieczorne menu
podobne było do porannego. Ponieważ cały czas spędzaliśmy pod gołym niebem, apetyty mieliśmy wspaniałe, ale chleba było dość, więc głodu nie było. Nikt też nie uskarżał
się na wikt — to były przecież kolonie zorganizowane przez nas samych.
Trudniej było przywyknąć do nowych dla nas warunków sanitarnych. Gospodarze
przygotowali wprawdzie kilka wychodków, osobno dla dziewcząt i chłopców, ale i tak
w pewnych godzinach było tam tłoczno. Myliśmy się wczesnym rankiem przy korytach
stojących obok studni, a poza tym co drugi dzień chodziliśmy się kąpać w Wiśle.
Naszym parodniowym gościem była między innymi działaczka harcerstwa polskiego, druhna Irena z Warszawy, która wygłosiła kilka wykładów, głównie o harcerstwie
polskim: historii, celach organizacji i strukturze wewnętrznej. Stwierdziliśmy, że mamy
z nimi wiele wspólnego, ale ktoś zapytał, dlaczego harcerstwo polskie, uznając równość
wszystkich ludzi bez względu na pochodzenie, nie wykazuje żadnych chęci zbliżenia się
z naszym ruchem lub też skautowym ruchem ukraińskim czy białoruskim.
Podobało się nam, że druhna Irena nie próbowała usprawiedliwić tego faktu, a potwierdziła, że tak wygląda rzeczywistość. Nawet w wielkiej polityce idea nie idzie w parze
z życiem. Anglia jest uważana za ojczyznę demokracji, ale w koloniach harcerze angielscy
nie przyjmują tubylców w swoje szeregi. Musimy mieć nadzieję, że to w przyszłości ulegnie zmianie. Ponieważ padły też uwagi i pytania na temat wypowiedzi różnych poważnych figur i posunięć władz w stosunku do ludności żydowskiej, powiedziała po prostu, że
w wielu sprawach też nie zgadza się z władzami. Fakt, że jest Polką-katoliczką, nie świadczy o tym, że jest odpowiedzialna za wystąpienia wszystkich katolickich posłów na każdy
temat i nie ma też zamiaru ich tłumaczyć. Wolałaby odpowiadać na inne pytania.
Kolonie zostały przerwane przedwcześnie. Pewnego popołudnia przyszli dwaj policjanci z karabinami i oświadczyli, że w związku z zaostrzeniem się sytuacji politycznej władze
nakazały natychmiast rozwiązać kolonie. Wszyscy uczestnicy powinni wrócić do domów.
Akurat spadł gwałtowny deszcz, który utrudniał przeprawę łodziami przez Wisłę do Dobrzynia. Spakowaliśmy wszystko i wieczorem znaleźliśmy się w Dobrzyniu, gdzie żydowscy właściciele spichlerzy zapewnili nam nocleg na słomie. Następnego dnia, już przy słonecznej
pogodzie, popłynęliśmy statkiem do Włocławka i tam rozgościliśmy się na dwa–trzy dni
u nowych kolegów i koleżanek. Wróciliśmy do domu zmęczeni, wymizerowani, ale zdrowi.
W końcu sierpnia 1939 zaskoczyła nas wiadomość, że przerwano rozmowy aliantów
z Sowietami i delegacja niemiecka podpisała pakt o nieagresji ze Stalinem — fakt ten
był dotąd uważany za niemożliwy. To oczywiście zaniepokoiło wszystkich i wiele rodzin,
także żydowskich, zaczęło wyjeżdżać z Poznania lub wysyłać dzieci, jeżeli było dokąd.
Zaczęto poważnie myśleć o wybuchu wojny.
Mnie z moją małą siostrą Nadzią i niedużo starszą ode mnie ciotką Hanką rodzice trzy
dni przed wybuchem wojny wysłali do Kolumny pod Łodzią, gdzie jakaś znajoma przebywała na wakacjach z małą córeczką.
Do Poznania wróciłem w połowie października. Zastałem niewielu kolegów. Dowiedziałem się, że mój brat Moniek i Żejmi Sonnabend zebrali chorągwie szomrowe, zapakowali je w pergaminowe arkusze papieru i zakopali w blaszanej skrzynce na Szelągu, części Poznania położonej na lewym brzegu Warty. Organizacja żadnych prac już
nie prowadziła.
Noach Lasman
Zapraszamy do dyskusji o tym i o pozostałych tekstach w numerze
na stronie FORUM.KARTA.ORG.PL (Red.)
19

Podobne dokumenty