Ikona 2

Transkrypt

Ikona 2
Ikona 2 to:
NDKP
Lew Bumażnikow
Współpraca:
Adam
Karolina
Rafał
–
Specjalne podziękowania dla Adama Dobosza –
autora grafiki na okładce ( pozytywu )
–
Projekt okładki oraz całokształt
geometryczno – merytoryczny: LB
–
Nie wiadomo jak długo trwały prace nad zYnem,
ale wiadomo, że wszystko było przeciwko nam:
od promieniowania kosmicznego, przez hipnozę,
po Leppera... LB
–
Internet:
strona domowa - www.zyn.prv.pl
e-mail - [email protected]
–
Zapraszamy
1
Gwoli wstępu
Dlaczego wersja negatywna? Na kształt
nikogo nieśmieszącego żartu… mojej pseudohumorystycznej refleksji nad tym oto zYnem.
Otóż zamieściliśmy tu w większości wszystko to,
czego nie miało tu być. Nawet na okładce jest
negatyw grafiki kolegi Adama, czyli wszystko to,
czego on nie nakreślił. Tyle. A poza tym to w
ogóle jesteśmy na nie. Zwłaszcza ja, zwłaszcza
przeciwko enigmatycznemu wysłannikowi KGB
Lepperowi. LB
Nazywam się NDKP. Jestem tą małą istotą
w prawym, dolnym rogu okładki. Nieopierzoną
Dwunożną
Kurą
Platona.
Człowiekiem,
zagubionym na falach krótkich eteru, których
jak wiemy nikt już nie słucha… Leppera, drogi
kolego LB bym wywalił. On już nie jest na
czasie. Sieć, oblepiająca mnie na okładce nie
pozwala mi napisać więcej. Do przeczytania.
eNDeKaPe…
2
Riannon (NDKP)
Teraz stoi nade mną i nie wiem dlaczego. Stoi i milczy,
oddychając ciężko. Jej białe jak śnieg włosy oblepia ziemia, a miód
oczu przepadł bez wieści. Trzęsie się przemoczona, wyczekując,
pragnąc mojego ruchu. A ja powoli wstaję i nie zwracam uwagi. A
gdy rano się zbudzę jedynym śladem po miodookiej będzie to
uczucie. Jakbym dopiero coś stracił. Ale nie ma już Riannon. Aż do
następnej nocy.
Tamtej nocy stała nad moim łóżkiem. Cała przemoczona,
choć obłoki nie uroniły łzy (mam na myśli, że nie padało). Wtedy,
gdy zatrzymała się u okna, tak że blade światło księżyca zalało jej
postać (i prawie przez nią przeszło), okrywając srebrnobiałym
całunem... tej nocy nie potrafiłem jej zrozumieć.
Ona to Riannon i rzadko ją rozumiem.
Pierwszy raz zobaczyłem ją na plaży przed laty. Nie wszystko
pamiętam (jak trzeba, jak było, jak być musiało). Wiem, że była
tam-smutna pani zmierzchu, w płaszczu utkanym z nocy,
ozdobnym w pajęcze nici zachodzącego słońca i nadchodzącą noc,
blada jak gwiazda w zimowy wieczór wpatrywała się w morze. A te
stawało się ciemne i zimne, jak oblicze starego człowieka i jak
starzec zgasło. Mętne w swojej obojętności wody błyszczały purpurą
i złotem, a jej oddech zlał się z szumem fal. W końcu zeszła
piaszczystą plażą znikając wśród wydm. Następnej nocy czekałem
na nią w tym samym miejscu w śnie, jak sądziłem, lecz te same
drogi zaprowadziły mnie w miejsce z dala od plaży. Zatrzymałem się
na ulicy pod nieokreślonym, jasnym niebem bez księżyca czy
słońca, ulicy ponurej i brukowej, takiej z wysokimi domami,
mansardami, z zapadającym się gontem, tysiącem okien ziejących
pustką, tynkiem z wolna zsuwającym się z wiekowych ścian.
Mężczyzna stojący na samym końcu wskazał na mnie palcem. I
choć próbował coś wyszeptać, to nie mógł. Milczał więc, a ja nie
wiedząc dlaczego sądziłem, że to przeze mnie. Nie pamiętam jak
wyglądał. Czułem wokół niego dziwną wiekowość, choć nie sprawiał
wrażenia ani młodego, ani specjalnie posuniętego w wieku.
Elegancki i dumny, niczym światowiec z początku wieku mógł stać
się tam, kim chciał, ale nie moim przewodnikiem bez wyraźnego
3
kroku z mojej strony. Wtedy myślałem, że to prawa, którymi się
rządzą widziadła. Teraz, ani już nigdy więcej nie będę tego pewien.
Co do niego, to pozostał samotny na samotnej ulicy. Może dlatego
sprawił, że wyszli. Na początku samotne domy przy ulicy
samotnych, może nigdy nie zamieszkałej zaludniły się ludźmi, albo
nibyludźmi. Tak, choć to dziwne, te pastelowe kamienie zalane
światłem z nieistniejącego źródła, lśniące rozkładem są poza
zasięgiem dla ludzi, że istnieją, by istnieć. Niezamieszkane,
rozpadające się, choć niezamieszkane. Niezmienne. Lecz gdy
pojawili się tamci, wylegli na ulicę, stado marionetek w
mimowolnym tańcu dzikości zarezerwowanym dla występów
zakulisowych, niczego już nie mogłem być pewny. Czułem jego
wściekłość. Narastała z każdą chwilą, zamiast słońca, rosnącego
poniżej horyzontu, aby potem wzejść i w jednej chwili spopielić
lazur, a potem sycić się widokiem pastelowych murów całe
popołudnie.
Uciekłem po raz pierwszy. Dla moich oczu zapadł zmierzch.
Zacząłem się obawiać. Ktokolwiek mógł wiedzieć, co to
wszystko znaczy, nie poinformował mnie o tym. Pragnąłem ujrzeć
pięknowłosą Riannon, ale obawiałem się spotkania z jej niemym
strażnikiem. A pojawiał się coraz częściej, zawsze, na każdym kroku
obserwował mnie z ukrycia, choć rzadko ujawniał swoją obecność.
Czasem wypatrzyłem go w tłumie, a wtedy przyglądał się, jakby
podglądał każdy mój ruch, aż w końcu odchodził. I choć nigdy nie
spuszczałem zeń wzroku, zawsze znajdował sposób na odejście
niezauważone. Czasem sprawiał, że zapadałem się w sobie, w
bezdennej studni własnych myśli, on zaś z tego korzystał. Wkrótce
ludzie wokół mnie stali się obcy, zupełnie, jakby ich imiona nigdy
nie zostały wypowiedziane dla mnie, jakby ich twarze stały się
bardziej przelotne od snów. Myśli o pełnych słodyczy miodu oczach
Riannon pod ostatnim takim letnim niebem zajmowały mnie, choć
wszystko wskazywało na zimę. Nasze spotkania w brzozowych
uroczyskach, długie chwile milczenia poprzedzane tym głębszą ciszą
sprawiały, że żarłoczne, wirujące wcześniej jak stado mew myśli nie
miały już znaczenia. Przestałem się bać. Twarz nieznajomego
zmatowiała, jak te widywane za dnia.
Pewnej nocy przestała się śmiać. Ukrywała cień ogarniający
ją powoli, skradający się w zakamarki tego, co uważałem już za
naszą wspólną duszę. Cień przenikał ją, a blask jej oczu przygasł w
4
końcu, tląc jak promyk świecy w nieuchwytnym kształcie komnaty
W końcu odwróciła głowę i popłakała się (wersja dla snobów
językowych-załkała). A potem wymknęła się spod moich rąk.
Biegłem długo i na końcu już bez tchu, ale przecież tak właśnie
biegną kochankowie. Biegłem tak do czasu, gdy otoczyły mnie
ciernie. Cały musiałem krwawić poraniony nimi, lecz wtedy nie
wiedziałem o tym. Teraz czuję te rany i wiem, że nigdy się nie
zagoją.
Wreszcie ją zobaczyłem. Ptak, a że istniał w nocy to
błękitnoskrzydły ptak wyrywał się z potrzasku skrzywionych,
podobnych palcom lub szponom gałęzi, wił bez ustanku i tylko
modre, podobne sowim oczy, lśniąc ciemnym odcieniem złota
opowiadały o jej bólu. Ptak bowiem milczał, nawet gdy ciernie
oplotły się wokół, rozszarpując pierś. Cały czas jednak spoglądał na
mnie, aż do chwili, gdy szkarłatne chmury skradły księżyc, otulając
go, jakby był małą buzią, a one wdzięczną za ten cud troskliwą
matką. Księżyc był spragniony miłości tej nocy i łatwo dał się utulić.
A potem już tylko strzaskane, ociekające krwią krzewy i
nieuchwytny cień ponad nimi przypominały o ptaku. Łzy deszczu
dokonały reszty. Ich błyskanie w powietrzu nie zatrzymało mnie,
lecz choć szukałem bez wytchnienia, nie znalazłem nic poza
miastem.
Podobne do tych, jakie znałem z rzeczywistości, teraz już
mniej prawdziwej od marzeń, tak samo bezbarwne i wrogie, z
tysiącem nienasyconych w swej prowadzącej donikąd długości ulic.
Widziałem znów tych ludzi u dołu, lecz tym razem czułem się jak
podglądacz, gdyż te zagubione, przerażone kukiełki, którym
przecięto wbrew ich woli pęta, spoglądały nie na mnie, a na czarne
mury miasta, górujące nad nimi, niby potężni, milczący strażnicy
kształtu. Nad miastem niebo zgasło, a ślepe słońce pozostało
wspomnieniem
w
umysłach
tych
ludzi,
wspomnieniem
niezapamiętanym, przez co tylko bardziej lgnęli do niego, jakby
zaraz mięliby je dostrzec. Ze mną i Riannon było tak samo.
Dostrzegłem ich twarze, kobiet i mężczyzn, tak bardzo
podobne do siebie w swej obojętności, że wręcz nie do rozróżnienia.
Wkrótce zdałem sobie sprawę, że nieznajomy jest blisko, że
czuję jego oddech, a pastelowa ulica jest jedną z tysiąca,
spoczywających u stóp kamiennych cyklopów. To dziwne miejsce na
granicy mary i jawy miało swojego strażnika. A ten strażnik
5
odnalazł mnie i nie dawał spokoju. I choć z całych sił szukałem
Riannon, najczęściej odwiedzałem puste korytarze, pełne z dawna
zapomnianych cieni udających ludzi, nie mniej prawdziwych od
tego, czym sam się z wolna stawałem. A gdy straciłem nadzieję, gdy
myślałem, że stanę się jednym z zabłąkanych widm znalazła mnie i
przywiodła na końcu długiej szarfy z lśniących tajemnic nad
błyszczący jak atrament tysiącem gwiezdnych odbić staw. Opleciony
cierniem i cieniem, ten sekretny ogród wody zastygł w oczekiwaniu,
u brzegów zaś kołysane wiatrem do snu rozłożyły usypane srebrem
płatki śnieżnobiałe lilie. Pomiędzy ich chłodnymi głowami, spowita
tym samym całunem, chroniącym jej myśli stała ona, podobna
łabędziom, smukła jak one i jak one smutna Riannon
Srebrnowłosa. Długo wpatrywała się w staw, a w końcu przysiadła
wśród lilii, omijając ciernie i cienie w jednym jedynym miejscu, gdzie
nie rosło zło. A może one zniknęły? To wtedy zacząłem rozumieć,
czemu tu przyszliśmy. Pierwszy cierń przebił moje serce, a jeśli nie
serce, to naszą wspólną duszę.
Mówiła o sobie, choć kryjąc się za obojętnym wyrazem
twarzy chciała sprawić wrażenie, że opowieść nazbyt jej nie ciąży.
Było inaczej.
Te lilie dały jej życie, ocknęła się nie po to, aby napawać się
ich widokiem, ale aby ktoś napawał się jej twarzą z kwiatów.
Ocknęła się, aby po chwili odejść. Mówiła jak zamieszkała w Mur y
Castell, zatopionym w falach żarłocznego oceanu, w błyszczących
morską solą komnatach, gdzie nie można zaznać spokoju. Mówiła też
o żalu do ponurego władcy, zasiadłego na swoim skalnym tronie
niby ciemnooki, od spoglądania w głębiny sęp z morza. Władcy
wszystkiego, jej władcy, który dał jej życie z liści i kwiatów lilii,
jarzębiny, janowca dębu i kwiecia słodkiej łąki, lecz który nie dał
wolności. Ani ciepła.
Mówiła powoli, szeptem i nie do końca tak. „Mogłabym
wydłubać mu serce, gdyby je miał, gdybyśmy mogli być od tego
wolni zjadłabym je. Ale nie istnieje już łąka, ani las. Pozostały tylko
te lilie, a i one zwiędną. Jak ja dla ciebie i ty dla mnie.
Głos jej nie raz załamał się. I choć sale Mur y Castell jaśniały
srebrem, były ciemne i zimne, ulicami kasztelu wędrowali nie
bogacze, a tylko starcy zmęczeni jarzmem życia na granicy.
Pewnego dnia pewien ponury gość odwiedzał króla, lecz nie
zastał go w domu. Wtedy Riannon poprosiła obcego, aby skrył się z
6
nią gdzieś w zakamarkach głębokiego lasu, jaki stworzyły jej sny o
powierzchni, gdzie nigdy nie była, a potem pokazał jej, jak wyglądać
powinny lasy.
Tej nocy się kochali, a rankiem po gościu nie pozostał ślad.
Uciekł, zabierając ze sobą pierwszy grzech kwietnej kobiety.
Nie potrzebowała wielu chwil, by znienawidzić króla bardziej
nawet niż krainy morskiego dna. Wreszcie wymknęła się, a gdy
wróciła nad staw, ujrzała swego męża, palącego na stosie kwiaty
łąk, janowce, paląc jarzębinę i jej obraz w oczach. W ręku dzierżył
wstrętne narzędzie zemsty. Najpiękniejszy z wodnych kwiatów,
popłynął, tonąc poszarpany i martwy niczym Mur y Castell od
stuleci. Nie pytałem o resztę. Tym kwiatem była Riannon.
Spytałem jeszcze tylko o karę, nie zrozumiawszy milczenia,
nie odpowiedziała słowem. Żegnaliśmy się długo i choć nie
uroniliśmy słowa pamiętam każdy ruch, każde słane ukradkiem
spojrzenie. A potem odeszła, a ja zrozumiałem karę, nieotumaniony
jej wonią, spojrzeniem i wszystkim zmieszanym w niej. Prywatnym
światem noszącym jej imię.
Mur y Castell żyło dalej ponad ludzką wiedzą, lecz Riannon
nie powróciła tam więcej. Nie mogła też wejść między ludzi, na
zawsze związana z głębią i mrokiem, jej dusza, nie nasza wspólna,
nigdy jej nie mięliśmy przybrała postać stworzenia nienawistnie
patrzącego na blask i szczęście.
Ta właśnie świadomość uwolniła mnie od snów. Gdy więc
pewnego dnia znalazłem się na plaży, mniejsza o to czy prawdziwej,
nie miałem wątpliwości. Był to jeden z tych dni, gdy niebo
matowieje, a wszystkim się zdaje, że jest tam po prostu przestrzeń,
niczym nie zapełniona Tabula Rasa.
Jej postać otoczona przez mewy, wirujące nad nią w
żałosnym śpiewie. Mewy zniżały jak nigdy lotu, aż niemal muskały
skrzydłami jej loków.
- Daj mi odejść - szept.
- Już mi się nie śnisz. Nie ma cię Riannon.
- To nieprawda. Czujesz mój oddech.- zlękniony wzrok i ciche
westchnienie.
- Nie jestem tym, z którym byłaś tamtej nocy, tylko
przypadkowym przyśnieniem. Tamten pozostawił cię. Dał wolność,
ale dla ciebie liczy się tylko to pozostawienie, pozwolił żyć, lecz żyć
możesz tylko w snach, umierasz, gdy sen się kończy. Musisz odejść
7
teraz, mój sen się skończył. Nie da ci to spokoju. Dopóki są sny,
będziesz się rodzić i umierać.
W końcu odeszła, zabrawszy wszystkie te słowa, których nie
powiedzieliśmy. Które zdradziły jej spojrzenia. Ten raz ją
zrozumiałem Od początku do końca. Choć nie, tu był sam koniec.
Ja też odszedłem, choć nie po jej śladach. Odwróciłem się jeszcze,
gdy zawiodłem się na uczuciu, które miało nie wrócić. Lecz ona
rozpłynęła się. Jak wtedy na plaży, pierwszego dnia. Kiedy
myślałem, że mi się przyśniła.
8
Sprawiedliwość (LB)
Ogarnięta mrokiem sala sądowa tego dnia wypełniła
gotyckie swe mury ludźmi, a za wielkimi jej oknami, w których
pradawne witraże obnażały prawdę o świecie, lało jak z cebra.
Ciemnicę tej przeklętej przez sprawiedliwość komnaty, w której
słowami nikczemnymi życie będą ważyć, rozpraszał jeden tylko
kaganek i jedna uczciwa, czysta dusza dziecka. Poważne persony
dostojnie rozmyślały, w spętanych sumieniach swych powoływały
na świadków dogięte odpowiednio wartości, analizowały, gdy
powstała ta niewinna istota i szeptem swym, echem prawdy
grzmiącym, ciszę rozbiła: „Kto z was, na Boga, jest bez winy?! Modlę
się o łaskę nie dla ojca mego, który tam w ciemnym kącie splątany
kajdanami wyczekuje, lecz dla was głupcy niepokorni!” Krok w krok
za myślą dziecka, wyprzedzając zdumienie i oburzenie zebranych,
Śmierć z kosą podążyła. Wyprostowała swe starożytne kości na
środku sali, wznosząc nieodłączne narzędzie oburącz, i rzekła:
„Tam, gdzie w pysze swej staracie się być sprawiedliwi ponad
Bogiem, wszyscy jesteście winni”. Poginęli w męczarniach i zasłali
tego dnia świątynię trupami o szeroko rozwartych ustach i oczach.
Deszcz przestał padać, a słońce wyjrzało zza ciemnych chmur, które
poczęły przybierać zadziwiające kształty radosnych rozmyślań.
Rozogniły się czerwone witrażowe szybki, które dawały życie krwi
dominującej w przedstawionych historiach. Jeden tylko świadek
odszedł krok w krok za Śmiercią, a do Sali nikt już nigdy nie wszedł,
bo wszyscy nie żyli. Była to kiedyś sprawiedliwość na świecie.
9
Wiersze Rafała
***
poszłaś daleko
gdzie kolor tęczy widać z bliska
gdzie woda całuje ciało
a wiatr spiskuje z deszczem
przeciw słońcu
władcy dziennego nieba
dotknęłaś mego ciała
musnęłaś ręką piersi
ustami pieściłaś usta
suche od tęsknoty
ze szczęściem
kiedyś tak ogromnym
dzisiaj przygasłym
szeptałaś do ucha
słowa cudne jak róże
płomiennie szalone
ciepłe jak płomienie
cudownie obmywające moje ciało
a teraz stoisz obok
bez ruchu
bez słowa
patrzysz w oczy
i łapiąc moją dłoń
biegniesz na skraj świata
gdzie miłość nie boi się
walczyć z księżycem
o blask gwiazd na niebie
wrzesień 2002
10
***
Siedzę jak zwykle bezradny
Pod ciężarem chmur płaczących
Że samotne na niebie
Muszą walczyć ze słońcem o niepogodę
Prosić Boga o siłę
By tony łez na ziemie zrzucić…
Po prawej ręce okno
Z żaluzją zieloną jak Stara baśń
Żyrandol przyblakły
Kołysze się u sufitu na tle
Zmroku zaookiennego
szarego
jak poranek w rodzinnej wsi…
i tylko serce choć kochane
czuje się niczyje
bo samo bije w ciele
umarłym po południu przy szklance piwa
pod wpływem papierosa
zapalonego w przypływie nerwów…
czerwiec 2002
11
Wiersz Karoliny
*
*
*
Włóczymy się po barach
Śpimy na dworcach
Sprzedajemy się na ulicach
Płaczemy w publicznych toaletach
Smutki topimy w tanich winach
Oddajemy własne ciała aby
Udowodnić to
Że kochamy!
Ranimy się żyletami
Wdychamy marihuanę
Zamiast powietrza
Bo to podobno pozwala zapomnieć
Ze sznurkiem na szyi
Szukamy wolności
Ciepło czerpiemy już tylko z
Kaloryfera
My – Dzieci Ulicy!
Boże Dzieci!
Wytykane palcami przez niby-ludzi
Którym obce jest człowieczeństwo
Biegniemy drogą donikąd
Potykając się o każdy kamień
Utopią szczęście się zdaje
Wicher połamał nasze gałęzie
Kaleczymy gardła
Wołając o pomoc
Nierealny jest ląd z wyciągniętymi
Ku nam rękoma
Samotność śmiertelna rana
W naszych sercach
Siedzimy więc w klatce
Własnej egzystencji –
Ptaki ze złamanymi skrzydłami
Nie wiemy co znaczy unieść się w
Górę
12
Poszybować ku wschodzącemu słońcu
Nasze istnienia spowite gęstą mgłą
Nie dojrzą ożywczego światła
Dawno już zgasły na naszych ścieżkach
Wszelkie latarnie
Nie podnosząc się z upadku –
Leżymy
Twarze toną w czarnej ziemi
Dłonie wiszą bezwładnie
Jesienny wiatr ostatnim podmuchem
Rozwiał niewysłuchane modlitwy
Nasz bunt pokonany w martwej pustce
Płacimy własnym życiem
Za błędy naszych rodziców
Za miłość do świata
A Wy – bezduszni!
Wy nic niewiedzący
Patrzycie w dal i nie widzicie niczego!
Stoicie nad zapadłą mogiłą
Łzy zatrute ronicie
Wszystko ma swoje dobre strony
Odszedł człowiek –
Jeszcze jeden żołądek mniej do
Wykarmienia
Nasze czyste głodne dusze
Wyrywają się z brudnych ciał
Wygnane spod grzesznych piór
Wyklętych Aniołów
Błądzą w ciemności
Szukając ratunku w pijanych źrenicach
Węża
Odczuwając najcichsze drżenie liści
Wyjemy żałośnie do księżyca
I tylko czasem
Wy – zawsze rozsądni
Wy obyczajni!
Budzicie się z wiecznego snu –
Nadzy!
Okradzeni z wszelkich uczuć
13
Zatruci jadem kłamstwa
Życie nie jest już życiem
A przeklętym istnieniem
Bezczynnym przyglądaniem
Obrazem odbitym w kałuży nieszczęścia
Rzucacie niedbale
Ku pokrzepieniu niechciane słowa –
Ostatnią deskę ratunku
Niegodnie plączącą się pod nogami
Skończył się czas
Piaskiem przesypany
Na martwych rzęsach śpi sen o
Wieczności
Miłosierny Bóg tuli nasze nieobecne
Bo jeszcze ciepłe ciała
Oplatamy Go półomdlałymi
Ramionami
Kołysze nas w miłym spokoju
Powstajemy wśród ulicznych lamp –
Kwiatów Edenu
Żyjemy!
14
Baśń ciemnooka (NDKP)
Tak się pewnego dnia w słodkim Imperium Dhi-Rao stało, że
słowiki, błękitnookie rarao, czarne łabędzie i latające liski, i
zimorodki w barwie zupełnie jak oranżada na raz umilkły i
pomknęły w ptakom tylko znane rejony, owce pogryzły swoich
pasterzy, nie wziąwszy pod uwagę nawet wieku ani płci, a smoki nie
chciały oplatać tkaną w tęczy wstęgą swoich brzuszysk
popołudniowego skwaru. Wszystko potem umilkło, tylko gdzieś
daleko chmury syciły niebo wyzwiskami, jakich jeszcze, i już także
nie słyszały cztery żywioły.
Co takiego stało się w Imperium Dhi-Rao, że nawet derwisze
zapomnieli zapleść brody w końskie ogony i pokropić ich wonnym
srebrzydłem albo mazidłem z liści złotokrzewu? Że mędrcy zamiast
wspiąć w najdalsze góry po szacie najstarszego, by tam rozsławić
światu, jaki jest piękny i skomplikowany zapędzili niemłode już nogi
w gaje tak ciemne, że nie widząc drogi nie powrócili? Nie, to już
pewna nieścisłość, jeden powrócił, ale tylko po to, aby paść
zdyszany przed okropieństwami bez głów i tylko jedną nogą, by po
chwili już połączyć się z bóstwem.
Co takiego odmieniło kobiety, sprawiając, że zamknęły się w
pokojach w te duszne dni, zamiast pójść kochać tajemniczo swoich
ponurych, śniadoskórych mężczyzn w ciemnym zagajniku, gdzie
przepadli wszyscy mędrcy kraju? Że zdarzyło się sto razy po sto tak
niesamowitych rzeczy i rzeczy dziwaczniejszych? Czy nastąpił
koniec cudnego cesarstwa, gdzie tylko dzięki mężczyznom i
kobietom co dzień wyplatającym kosze czasu w piaski białej pustyni
nie mięli dostępu występnicy i szalbierze? Jeszcze dziś pamiętam
ich, jak na plecach słoni, paląc oczy w słońcu przemierzali wąwozy,
z głowami zwieszonymi nisko w szacie koloru nieba znad tych głów,
albo barwy obłoków. Wyglądali, jakby sfrunęli stamtąd z deszczem.
Skąd wiedzieć, czy to aby nie prawda, bo kiedy strzelali, to żaden
nie chybił, kiedy ciskali kością na długim jak oni sami drzewie
figowca, to rozpłatywali wroga, a kiedy z pochwy któregoś wysunął
szabla lub sztylet zawsze opijał się krwi, nim usnął ponownie w
pochwie.
Dzięki nim cesarz i cesarzowa byli spokojni. Oni bronili
wyspy w oceanie wydm, nie kochali, nie zaznawali spokoju, nie
czytali grubych, cielęcych zwojów, nie zamieniali ze sobą nawet
15
słowa. Dopiero w jeden świąteczny dzień te potargane, zakurzone
widma stawały do spiżowych bram. Wtedy to, przez jeden dzień i
noc także odwiedzali swoje żony, mężów, i dzieci, i rodziców. Jeden
dzień, gdy księżyc płonął nocą prawie tak jasno jak słońce, nie
przynosząc przy tym krzty ciepła pozwalali sobie być ludźmi. Z kolei
przeciwnie, według innych działo się to, gdy księżyc wstawał nad
miastem młody, i nawet największy bojaźnik nie mógł się bać
własnego cienia, a we wszystkich wstępowała mimo mroku odwaga.
Tak, z rozchełstaną koszulą mgły, księżyc doczekiwał rana.
Jednak tym razem wszystkie żony, bo przecież musiało ich
być więcej jak mężów, odmówiły. O panach niewiele mi wiadomo,
ale możliwe, że zrobili to samo. Słoniarze rozbili kolorowe namioty
pod miastem, a że były tak piękne, wysypane jak grzyby po deszczu,
to nie mógłbyś powiedzieć, gdzie mieści się miasto, gdzie obóz.
Po zmroku do obozu wmaszerował Sahib, gwardzista Kalifa i
jego stryjeczny syn zarazem. Piękny, w złotogłowiu, ale płaszczu
szorstkim, bo wełnianym, jak u reszty żołnierzy wszedł pobrzękując
noszonym w mocnej dłoni toporem w kształcie łzy i kutasami w
mankietach przy rękawach luźnej, sięgającej kolan tuniki. Po chwili
wszedł tam ktoś za nim. Spoglądał na Sahiba krótką chwilę,
chwiejną w świetle wydmuchiwanych latarenek, a przez to na poły
niebieską jak mrok, na poły czarną i żółtą. Jego oblicze zmieniało
się, aż było złe.
- Opowiedz mi, Sahibie, bo już nic nie rozumiem! - Wściekł się od
wejścia do namiotu Haku, liściobrody kapitan, ściągając z nóg
skórzane ochraniacze po konnej galopadzie. Haku kochał koniearaby i często zsiadał z leniwych słoni by rozkoszować się dzikością
rumaczego siodła.
- Oni chcą zaznać tego wszystkiego, o czym przez dwadzieścia
dziewięć dni nie pozwalałem im myśleć!
Zrzucił przez głowę muślin długorękawiastej bluzy z
haftowanym karczkiem i wbił niesamowite, jak najgłębsze doły w
najczarniejszą noc źrenice w biednego Sahiba.
- Powiedz mi - Odparł Sahib westchnąwszy lekko Głos jego pulsował
i Sahib czuł to. Drżał on i dźwięczał przez niesamowite spojrzenie
kapitana. Spojrzenie człowieka, który widział najgłębsze doły w
najczarniejszą noc. I wszystko, co w nich siedzi.-Nie masz żony, ani
dzieci. Ani nawet przyjaciela, czy eunucha...
16
- Ale mam żołnierzy i oni mają żony i eunuchów. I chcą kochać się
dzisiaj z nimi, pić absynt, wino i tańczyć w wielkich, zawietrzonych,
ale oczyszczonych z piasku, pustych pokojach. Chcą raz nie mieć
obowiązku być czujnymi i aby, skoro zasną, ktoś inny nad nimi
czuwał. Ktoś, kto ich kocha. Powiedz Sahibie, czy to tak dużo?
Powiedz, co takiego się zdarzyło, że nie mogą tego mieć?
- Któryś z nich najwyraźniej nie ma zamiaru dziś odwiedzać żony.
Znacznie woli cesarskiego syna. I on, czy ona jest winien
wszystkiemu.
Haku obrzucił go znowu po ciemnoszarym obliczu swym
odpychającym wzrokiem, po czym porwał z jednej z belek płaszcz z
barwnych piór, z drugiej wyszywaną, kobaltową bluzę i sandały
obszyte paciorkami malachitu i cisnął je pod stopy Sahiba.
- Masz, zabierz to do cesarza i powiedz, żeby poszukał kogoś na
moje miejsce. Albo wypuścił nasze... ich żony.
- To twoje...
- Moje oficerskie szlify... tak! Są nic niewarte, gdy armię mam w
takim stanie. Weź je, wiem, że miałeś do niedawna na nie chrapkę.
Ja nie mam zamiaru służyć w podobnym cyrku. A kiedy dzicy
Kriglisi dosiądą swoich bab i nabiorą chętkę na nasze, mnie nic nie
każ, ja wszakże nie mam żony, ani dzieci. Ani nawet przyjaciela, ani
eunucha.
- Dobrze już. - Sahib wzniósł w dłoni promieniście rozchodzące
paciorkowe pasy, potem rzucił to w namieciony do środka piachSprawa jest poważniejsza niż mówiłem... Co to?!
W nocy bowiem rozległo się wrzaskliwe, gardłowe ujadanie i choć
Sahib przypuszczał, że rozlegające z dali, to jednak słyszalne jakby
tuż zza namiotu w kolorze wina.
- To ghule, podeszły dziś bliżej niż co noc. Demony piasku, tak o
nich gadają. Wkrótce niewątpliwie poznasz ich bliżej niż
zamierzałeś, bo zaczynają już rozumieć, kiedy nas nie ma na
pustyni.
To rzekł stanowczym głosem Haku, podchodząc z właściwym sobie
spokojem do miednicy i zmywając barwny, zielony sok z gęstej
brody.
- Pożerają martwych w ich grobach na pustyni, może kiedyś uznają,
że żywi też są niczego sobie. A wtedy nawet twój czarujący oddech
cię nie uchroni Sahibie. Zwyczajnie cię zjedzą. I każą ci na to
patrzeć.
17
- I w żaden sposób nie da się przed nimi ochronić? - Sahib zbladł
cały, przez co jego tłuste, choć przystojne poliki zrobiły się jeszcze
mocniej grafitowe.
- No nie - wyszczerzył ostrych zębów Haku - Sposób jest, przecież
musi być sposób na wszystko, to porządek ustalony przez bóstwo.
Posłuchaj mnie zatem: ghule są upiorami, jedni myślą, że to
potępione dusze, inni, że jakiś hasasyn wymyślił ich z głowy, po tym
jak przesadził zażywając to, co oni biorą za zapłatę. Wiadomo za to,
że lubią historie. Uspokajają ich dobre opowieści, które trzeba im
opowiedzieć, ale należy wiedzieć coś jeszcze. Te historie muszą im
się podobać, bo jak nie, to zjadają cię kawałek po kawałku każdej
następnej nocy. Trzeba przebierać nogami lepiej niż słoń i mówić
tylko prawdę. One potrafią wyczuć i wyczują, że kłamiesz.
Nagle Haku niemal odskoczył.
- Co miałeś mi powiedzieć, Sahibie?! Co z tobą?!
- A... t... tak... - Sahib dygotał cały, nawet gdy bezgłośni słudzy z
krainy cieni podali mu rzeźbiony zydel z kości słoniowej pod
siedzenie. Trząsł się więc i mówił jednocześnie - Syn... Syn cesarza
jest uwodzony, to nie ulega wątpliwości, ale nie przez... przez
kobietę... Ale cesarz... Cesarz woli, żeby nikt nie poznał prawdy...
Syn nie jest synem.
Arogancki uśmiech na twarzy Haku napełnił znowu drżeniem
członki Sahiba, krótko po tym, jak się uspokoiły.
- Zbiegliby się wtedy wszyscy, którym na względzie perły, opal i złoto
ze skarbca królestwa, a którym najmniej na względzie szczęście
mojej kuzynki, czy państwa. Więc więzi ją, jak ptaka w klatce, więzi
ją tak już szesnasty rok. Czy one... Czy one kiedyś przestaną?
- One śpiewają.- Odparł Haku- To je uspokaja. Też mógłbyś
spróbować, wiesz? Mógłbym poprosić jednego, żeby cię nauczył.
- Co? Ty z tymi kreaturami?!
- Zaraz kreaturami... Widziałeś którąś? Pewnie nie. A przecież nasza
dieta niewiele różni się od nich, zakładając, że jesteśmy odrębnymi
gatunkami. Ale tak, rozmawiałem z nimi, ba, nawet raz
opowiedziałem im coś i w końcu mnie puściły. W zamian za
niewielką przysługę.
- Jaką... przysługę?
- O, nic takiego. Tylko moja następna kochanka ma być ich
dzisiejszą kolacją. To jak mówiłem nic takiego, gdyby nie to, że tą
kochanką jest twoja kuzynka... Kochanką jest cesarski „syn”.
18
- Co takiego?! - Zerwał się Sahib, na co Haku błysnął białkami oczu
i zębów, porwał włócznię i podkładając cesarskiemu krewniakowi
pod nogi, obrócił ją półkolem i zatknął drzewiec na szyi.
- Przykro mi, ale tak już jest na pustyni, że czasami trzeba
zapomnieć kogo się pilnuje i dla jakich zasad. I popilnować trochę
siebie. Teraz udasz się ze mną do komnat cesarskiego syna, a w
razie co powiesz, że osobiście popilnujemy go, ja i ty, dwaj zaufani,
bo z jakiegoś powodu obaj nie zawierzamy naszym podopiecznym.
- Jesteś potworem! Zwierzę! - Wrzasnął Sahib, na co w oddali
odpowiedział mu cały chór ghulich postękiwań. Dwaj mężowie w
jedwabnych turbanach i metalową plecionką na chudych polikach
rozgarnęli płachtę namiotu. Lecz zamiast przyjść Sahibowi z
pomocą, schwycili mocno więźnia w swoje czarne pięści. Przez
chwilę myślał się zrywać, lecz porzucił pomysł z toporem i sam
topór, gdy kościany nóż zacisnął się na jego gardle. Pozwolił się wpół
prowadzić, wpół wlec, ciągnąc butami ślady na piasku.
- Wynieście mi go przed namiot i zawołajcie tu Sahrę, muszę jej coś
powiedzieć. Przedtem sprawdźcie, czy aby nie schował czegoś pod
tym i pozbądźcie się wszystkich pierścieni i bransolet, może
ukrywać w nich geniusza. A tego przecież nie chcemy, prawda? No,
wołać Sahrę.
Chwilę potem brązowoskóra kobieta stała, wspierając jedno z
kształtnych kolan na wzniesionym za rączkę sahibowym toporze.
Wpite przy głowicy szmaragdy, obwiedzione motywami jak z
koszmarnego snu albo piaskowej burzy lśniły tajemniczo w żółtych
oczach dziewczyny. Rozcięta zaś głęboko, nasadzana na głowę
tunika ukazywała lśniące potem uda. Stopy rozsypywały chłodny,
wieczorny piach i nurały w nim aż po złotą bransoletę z płytek na
kostce. Podarek od Haku, którego powszechnie uważano czasem za
jej kochanka, czasem ojca. Nigdy nie mówiono tego wprost, a w
rozmowach zawsze wspominano o Sahrze z lękiem, jak o kimś, kto
jest darem od pustyni, kto istniał zawsze, i zawsze też będzie, mimo
że wygląda zupełnie jak dziecko przemieniające dopiero w kobietę.
- Sahra, musisz zebrać wszystkich i uchodzić do miasta. Tak, żeby
was tu nie było rankiem. A jeśli ktoś spyta o mnie, to wyjechałem
przed wami nocą, prosić cesarza o łaskę. Jasne?
- Niejasne - obwiodła go zaszczutym wzrokiem Sahra. Tak naprawdę
jej oczy mogły mieć inny kolor, ale nikt, łącznie z Haku nie miał
czelności długo w nie patrzeć. A w mroku, kiedy myśleli, że ich nie
19
widzi, lśniły żółcią. Tylko Haku wiedział, że Sahra widzi wtedy lepiej
niż za dnia. Że Sahra tylko przez przypadek jest kobietą. Nie
Piasecznikiem.
- Co niejasne? No, co niejasne?!
- Chcę wiedzieć. Czy to prawda? - podsunęła do niego podbródek,
nawet nie wiedział, kiedy podeszła tak blisko. Musnął ją po
ojcowsku po czole, a potem przy uchu. I zaczął szeptać.
- Moje sprawy tym właśnie są - moimi sprawami. I niech nimi
zostaną.
- Ty ją kochasz. - Cała zesztywniała, jakby kto inny wypowiedział te
słowa, a ona tylko słuchała.
- Kogo, kogo kocham?! - złapał się na tym, że zaciska rękę na jej
szyi. Poluzował.
- Pustynię. Kochasz pustynię, bardziej ode mnie, od wszystkiego...
razem. Cierpisz tak, jak ja bym cierpiała nie mając pod stopami
piasku, choćbyś tylko na chwilę miał dać sobie z nią spokój. Na
jeden dzień w miesiącu nie potrafisz zapomnieć, że ona tam jest. I
woła do ciebie po imieniu.
- Jest dobrą kochanką. I najlepszą dla ciebie matką. - Odparł w
progu. Potem już nie widział, jak Sahra rozpłakała się Długa,
haftowana płachta opadła na jego kroki.
*
Następnego dnia podniesiono wielki rwetes. Wszystkie modlitewne,
mosiężne dzwony, wszystkie kołatki rozgrały się i rozkołatały, a
cesarz zaczął wrzeszczeć gorzej, niż ghule wczorajszej nocy. Młody
książę przepadł bez śladu i tylko Sahib opowiedział o jego smutnym
losie. W końcu to on stanął na czele straży nad miastem, choć teraz
wcale nie wydawało mu się to takim zaszczytem. Nigdy też, choć
postawił to sobie za punkt honoru nie odnalazł cesarskiej córki,
cesarskiego syna, czy kimkolwiek był ów zaginiony potomek w
tajemnicy swojej wypadkowej w obrazie płci. Za to, gdy już mu
wybaczono, jako stary generał najadł się strachu, gdy pewnej nocy
podjechała pod jego posterunek dwie staje od słoniowego
cmentarzyska w okropnych, zakurzonych wieżach z piaskowca
zaginiona Sahra. Wyglądała jakby wyszła dopiero spod piasku i cała
lśniła kurzem, jak gwiazda.
Kiedy zaś próbował mówić na wiele słów, posłała mu opity w lotosie
nóż pod żebra. Sahib nie powrócił więcej do miasta.
20
Za to ptaki wróciły razem ze smokami i wszystko było jak
dawniej. Tylko gdzieś daleko chmury syciły niebo wyzwiskami,
jakich jeszcze, i już także nie słyszała ziemia, ogień i woda. Dwaj
konni gnali jak szaleni przez białe piaski pod tymi chmurami i
srogim wietrzyskiem. Powiedziałbym, jak się poznali, ale oni uznali,
że to nie moja sprawa.
*
Nikt nigdy nie słyszał śpiewu głodnych ghuli. One w ogóle
nie śpiewają. Są na to za ciche.
Tak to już jest (LB)
I nagle przestało być ważne jaka to wojna, kto kogo
morduje – rozdarte ciało młodego mężczyzny upadło bezgłośnie,
nawet kule nie jęczały, huku wystrzałów też nie usłyszałem. Że też
wtedy tyle myśli o żegnanym świecie przebiegło jego zastygającą
głowę. Uczucia targające jego bytem, całe istnienie ulatywało, a
mózg dalej koncypował resztkami sił... Oto podstawowa funkcja
człowieka: myślenie! – do samego końca. Przypomniał sobie jeszcze,
jak niedawno leżał ze swoją ukochaną, a splecione ciała oddychały
wspólną chwilą. On: „Kocham Cię! Moje słodkie kochanie...”; a
twarz miał wtedy rozmarzoną, gdy usłyszał odpowiedź, której się nie
spodziewał. Ona: „...bo Ci daję”. On odsunął się nieznacznie na bok
w rozpaczliwie niezdarnym geście protestu i zdziwienia. Jej ironia
płynęła dalej lekko frywolnie, jak sen: „Jak to? Coś nie tak
powiedziałam?...” Wtedy myślał! On na boku, przejęty: „Raz, że nie
prawda to, a dwa – fatalnie to zabrzmiało”. Ona: „Mylisz miłość z
pożądaniem”. Dowodził bezradnie: „Nie prawda. Gdy Cię nie
pożądam też Cię kocham.” i tulił swe Kochanie, a Ona spokojna i
obojętna: „Zawsze mnie pożądasz...” Słabnąc dalej dowodził:
pochwycił jej dłoń i położył ten zwiędły bukiet na swym zwykle
21
garbatym kroczu; „Widzisz – nic!” Mało ważne, trupowi nie stanie.
Oni nie chcą zarazy na ulicach, zakopią ciało więziennymi dłońmi...
Życie jest piękne, czasem może smutne, ale i wtedy, albo
zwłaszcza wtedy jest piękne. Gdy nie mógł pisać oczekiwał na
zmiany geometrii, perspektywy. Nikt nie pytał dokąd biegł; był
wrogiem, pewnie uciekał. Gwałciciela to by zatłukł gołymi rękoma i
spłynął wraz z jego krwią między brukowe kostki, ale dla innych
niegroźny i zachwycony biegł do lasu. Cóż, Miłość nie zna granic. Z
przestrachem odnajdywał siebie przy budziku, gdy nie mógł
przypomnieć sobie gdzie spał, jak zasnął, który jest dzień, noc! To
ja!
właśnie
teraz
doświadczam
tych
geometrycznych
nieprawidłowości; właśnie tu, gdzie świat jest subiektywnym
odczuciem, nieprawdziwym szkicem dla całej reszty ludzi, szkołą
istnienia w fizycznych formach. On też wtedy mało sobie radził.
Umierał! I ten przeklęty śpiew w tle... Spokojnie, to tylko
permanentna
ambiwalencja
–
dynamiczna
schizofrenia
zrozpaczonego poety, który nie rozumie i nie potrafi czytać poezji, a
toczy go Monoistotyczność: monolit bytu w jedności duszy i ciała,
monogamia – wiadomo, monoteizm – Bóg na niebie; szybki oddech i
chwilę później zgon. Któryś z nich kopnął jeszcze Poetę; głupiec
oddał się przyzwyczajeniu – tak niekompletny splot naczyń
krwionośnych i organów niespójna sekcja nie mogła funkcjonować
dłużej. Ukochana będzie płakać – przyzwyczaiła się. Kocha Ją.
Ale niech to nie będzie pozbawionym celu i sensu bełkotem,
jakkolwiek natchnionym wyjątkowością okoliczności, bezładnym
wrzaskiem protestującej, splecionej z bólu i chłodu, tokaty.
Mądrości! Choć na chwilę odkryj trupa esencji Jego spod całunu
śmierci. Podejdź w białej swej sukni, pochyl się, delikatnymi
palcami rozewrzyj zimne powieki. Ty jedynie nie będziesz
zaskoczona widząc płaczące, żywe w swej połyskującej istocie oczy.
Ty jesteś... Pani, szepnij mu słowo; prosto z ust tchnij je w muskaną
czule twarz. Ona: „Wierność! jest najpiękniejszym marzeniem”.
Wrodzy żołnierze nie dostrzegli, że wstał i odszedł w ciemną, ledwie
istniejącą ulicę: tam posępne niskie kamienice, jakby martwe,
niezamieszkałe i mrok – frapująco przyklejony do wszystkiego,
najmniejszego szczegółu, gdzieniegdzie okna rozświetlone żółtym i
jednocześnie szarym światłem, mgła. I wyrósł ten wielki gmach,
niebosiężny, misternie zdobiony. Wszedł... Wnętrze dostrzegł też
jakieś stare i zakurzone, drewniane i głębokie boazerie; wysokie
22
ściany i sosnowe pale wspierały pewnie jakieś sklepienie, które
niknęło w czerni. Widział to i niepokoił Go brak źródeł światła. A z
ogromnych schodów, ułożonych jak przewrócony stos talii kart,
zeszła Ona... Zniknęła jeszcze za kolumną i odeszła w swoją –
nieznaną, nieświadomą Jego obecności stronę. Może gniewnie
świadomą... Płacząc poszedł Jej szukać, ale zaplątał się, zaś coś Go
znowu przecisnęło gdzie indziej. A mojej osobie, ponuremu
świadkowi, który zoczył głaz wieńczący miejsce ukrycia ścierwa
ludzkiego, przyklęknąć wypada i modlitwę za duszę zmarłego,
właściwą po temu, zanucić...
Zasłyszał raz jeszcze śpiew, który w upiorny sposób
towarzyszył mu przez całe życie, to chore proroctwo, teraz może
trochę wyraźniej:
„Poecie to aż serce
Zadrży, ustanie lecz
Na jednej chwili trwanie,
Bo i już z kopyta ruszy,
A nie odpędzi obaw katuszy
Minionych taktów,
Gdy jako refleksja
Nad Światem
Zamarł”.
23
Relikwiarz (NDKP)
Macie przed sobą coś na kształt naukowego wyznania. Nie
powinno ono ujrzeć światła dziennego, jak ja, z powodu osobliwej
przypadłości, o której trochę później, nie mogę opuścić już swojego
domu przy ulicy LaFaiette w mieście X. Nazywam się Pierre
LeBascue i przez blisko rok badałem historię, którą ośmieliłem się
nazwać "Sprawą Scattianellich", ponieważ przed zmianą nazwiska
podczas zawieruchy II Wojny z takim właśnie mianem obnosiła się
moja rodzina.
Zawsze byliśmy uciekinierami, umykaliśmy najpierw od
obowiązku, następnie od kary. Sam nie zdawałem sobie sprawy z
istoty tego przewinienia. Dziś jest inaczej i martwię się, że to koniec.
Historia dogoniła swoje ofiary i prowodyrów w jednym. Przed
północą ostatni Scatianelli strzeli sobie w łeb, używając lugera
swojego dziadka, który po to chyba tylko służył w Wermachcie, aby
jego wnuk mógł sobie zrobić dziurę we łbie. Ale zacznijmy od
początku...
Wszyscy pochodzimy z Wenecji. Nie podam konkretnych
naszych zasług, nazw ulic, choć znam każdy szczegół. Wiem także,
że lepiej, aby obcy nie zagrzebywali się we wspomnieniach i starych
fotografiach. W takim przypadku wszystko zaczęłoby się na nowo.
Świat nie zniósłby drugiego Floriana S.
Wystarczy powiedzieć, że byliśmy wśród pierwszych
bizantyjskich rozbitków i być może nawet to my zdecydowaliśmy, że
Wenecja stanie się naszym azylem. Wiele lat później wznieśliśmy się
na szczyty obłudy, występku i bogactwa, lecz wtedy jeszcze
wszystko to, co posiedliśmy, zdobyte zostało drogą przestępczą, lecz
przynajmniej naturalną. Z naszych dzieł warto wspomnieć choćby
pierwsze próby formowania rad miejskich, czy też występki przeciw
barbarzyńcy z Niemiec, który próbował zbezcześcić nasze domy
przez wtargnięcie do nich i nazywanie się panem. To my
zasiadaliśmy w radzie biskupiej Grzegorza VII i widzieliśmy upadek
tyrana Henryka w Canossie. I choć zawsze w sercu ponurych
zdarzeń zawsze też potrafiliśmy się w porę wycofać. Podobno nawet
jakaś odnoga naszego rodu spowinowaciła się później ze
wszechmocnymi Medyceuszami i doprowadziła swoich potomków na
stolec biskupi. Później ci sami zaczęli kupować sobie kapelusze
24
kardynalskie, a wreszcie nasza boczna linia dowiodła swej jakości
przez pontyfikat swoich członków. Nam samym fortuna już tak nie
dopisywała, czasy nie należały już do nas, lecz ta świadomość
dawała nam wciąż złudne poczucie potęgi.
Skąd to nieszczęście? Nie, nieszczęściem bym tego nie
nazwał, choć to był początek końca. Mój ród po raz pierwszy zszedł
do podziemia. A oto jak to się stało...
Wszystko zaczęło się w połowie XII wieku wraz z próbami
Konrada III Hohensztaufa zdominowania naszego świata. W końcu
oczywiście nie powiodło mu się, lecz odkrył przedtem przed nami
wielki sekret, który niektórzy z nas taili przed sobą. Jego szpiedzy
wszędzie szukali poparcia, i to nas zgubiło. Znaleźli bowiem
największy skarb Wenecji w pewnym zrujnowanym sądzie, a raczej
w jego zalanych piwnicach. Znaleźli relikwiarz...
Relikwiarz miał już do tego czasu swoją historię, bardzo
osobliwą historię odnalezienia go sięgającą IX wieku przez pewnego
benedyktyńskiego mnicha, który padł, trawiony tą samą osobliwą
chorobą, co ja dzisiaj. Ta choroba nosiła wtedy miano Ars Mormendi
i dotknęła benedyktyna wraz z żoną i dwójką córek. Istniała także
historia pewnego relikwiarza, który zaginął wkrótce po wykonaniu i
umieszczeniu w nim doczesnych szczątków świętego Wormiusa.
Myślę, że powinienem ją tu przytoczyć, choć nie jestem pewny, czy
to ten sam relikwiarz.
Wybuch wielkiej epidemii średniowiecznej, jaką był kult
świętych jest bezpośrednio powiązany z tą historią. Każe ona
wierzyć, że zaginiony, a właściwie skreślony z kalendarza
liturgicznego św. Wormius miał żyć w czasach, gdy Wenecja była
jeszcze osadą rybacką i nikt nawet nie śnił o handlu na taką skalę,
czy w ogóle handlu. Zmienił to rzekomo właśnie ów święty. Podobno
był chłopcem niesamowicie bogobojnym i przed jakąkolwiek nauką
opanował katechizm. Podobno nim nawet wypowiedział pierwsze
słowo. Wszyscy podziwiali go tym bardziej, że owe zacne dzieciątko
wcale nie rosło, natomiast wody Wenecji obfitowały w tych dniach w
ryby, w sposób wręcz nienaturalny. Poza tym z powodu powodzi
niewiernych zmienił się obraz Europy i to Wenecji przypadło
zaszczytne miejsce w nowym porządku. Te wszystkie zasługi
przypisywano oczywiście dziecku. I mimo braku zgody papieża kult
25
rozszedł się na całe Włochy i jak nic innego wcześniej czy później
pogodził skłócone miasta.
Niestety wszystko zmieniło się w roku 1052, gdy dziecko
osiągnęło wiek już nieprzyzwoity. Papież Leon IX dawno ogłosił je
świętym, nie mając innego wyboru, nawet gościł je u siebie
dwukrotnie i dwukrotnie podczas wizyty potwierdził jego świętość.
Lecz już po pierwszym spotkaniu, podczas którego zresztą dziecko
zemdlało, niby to opromienione wspaniałością postaci świętego
męża i swego ojca chrzestnego w nowym chrzcie, no więc po
pierwszej wizycie zauważono subtelną różnicę tak w wyglądzie, jak
zachowaniu dziecka. Wkrótce stwierdzono, że ono się po prostu
starzeje. W kronikach występują także stwierdzenia, jakoby skóra
Wormiusa utraciła swój "niebiański blask".
Wtedy także moja rodzina, sprawiająca kuratelę nad
dzieckiem od pokoleń, ze względu na swoje znaczenie wśród
dziedziców Wenecji po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać nad
alternatywą. Otóż w związku z dzieckiem pozostawili oni dawno
władzę w rękach uległych im dożów, a sami rządzili przez dziecko
nad masami. Obawiano się także coraz mocniej, że papież zechce
adoptować dziecko, jak już to wcześniej ogłosił. Wtedy dziecko
byłoby dla Wenecji stracone. Choć istniała także możliwość, że w
ten sposób papież chciał wyznaczyć następcę, powolnego nie jego
woli, jak chciał wierzyć, a Scatianellim.
Oczywiście, gdyby taki fakt odnotowała historiografia,
stwierdzono by tam, że była to czysta pogoń za relikwiami. Tak. To
jest przewina mojej rodziny. Otóż powodowani niewiadomego
pochodzenia ambicjami, postanowili oni zgładzić dziecko,
porozcinać je i w ten sposób osiągnąć osobliwy skarb na wieki
wieków dla siebie i Wenecji.
Lecz stało się coś jeszcze. Otóż papież wysłał w tajemnicy
legata, ówczesnego biskupa Hildebranda, a przyszłego papieża
Grzegorza, ponieważ nie zawierzał mojemu rodowi. Ów legat miał
zbadać tajemnicze pochodzenie dziecka, o którym milczeli jego
opiekunowie, twierdząc, że jest synem dziewicy z ich rodu, która
zamieniła się po porodzie w czyste światło.
Na miejscu jednakże dowiedział się, że jest ono znajdą, którą
odkryto w zamurowanej części pierwszej chrześcijańskiej piwnicy
cmentarnej. Tam też powędrował. Spędził tam rzekomo dwa dni
całkiem sam, czy jak sam utrzymywał w towarzystwie nieludzkich
26
plugastw z cienia, żywiących się ludzkim mięsem i żyjących
częściowo pod wodą, które właśnie szykowały się, aby odbić malca,
stwierdziwszy, że już nie jest bezpieczny.
Wiedziały one więcej, niż legat i opowiedziały mu o planach
Scatianellich, a także o tym, że dziecko naprawdę nie jest
człowiekiem, lecz awatarem ich boga, który wcielił się w nie, aby
pogodzić ich rasę z ludzką. Nie sposób w tak krótkim streszczeniu
oddać pełną dozę odrazy, jaką czuł do tych na wpół tylko żyjących
stworzeń legat nieznany z imienia. Były one według jego opisu
plugawe i bezbożne. Miały postać tylko na wpółukształtowaną z
masy takiej, jaką znają biologowie, a i ta nawet połowa była
gnijącym trupem. Nie posiadając twarzy nosili karnawałowe maski,
wykradzione lepiej nie przypuszczać w jaki sposób. Smród bijący o
nich był ostry, jak saletra, choć niedokładnie tak to opisuje legat.
Nie posługiwały się wprawnie włoskim, a i ich głosy przypominały
raczej stęk i syk gruźlika. Zamiast chodzić raczej powłóczyły
nogami, czy raczej zaopatrzonymi w długie przyssawki sztywnymi
mackami.
Tej nocy razem z nimi wyszedł na ulice Wenecji, kierując do pałacu
Scatianellich. Niestety, pod żadnym pozorem nie chciał nikomu
powiedzieć, co za okropieństwa go tam spotkały. Tylko papież
dowiedział się, co się stało po tym, jak przybrał jeden z czerwonych
płaszczy z Florenckiej satyny i okazjonalną maskę, podszywając, nie
wiadomo, z ich wiedza czy bez niej pod jedną z tych istot.
Natomiast kroniki wspominają o tajemniczym korowodzie, który tej
nocy właśnie pojawił się po raz pierwszy. Tłum wyległ na ulicę bez
świec, czy pochodni i skierował ku różnym krętym drogom ku
pałacykowi. Podobno dziecka jednak nie udało się ocalić.
Po usłyszeniu tego i jeszcze wielu innych faktów, o których
nie wiemy, papież postanowił wykląć dziecko, a co do rodziny S.
zarządził póki co areszt domowy. Oczywiście doża został za ta
zdradę nagrodzony specjalną bullą, stwierdzającą, że "grać mu będą
u wejścia do niebios chóry anielskie". W rzeczywistości chodziło o
zgładzenie wszystkich Scatianellich. Szczęśliwie brevia nie dopłynęły
w porę, a wysłannik, który miał je pierwotnie przekazać nie dopłynął
wcale. Mój ród przetrwał, lecz przydarzyło się mu coś osobliwego po
spotkaniu z "tamtymi". Odtąd mówiono o "Korowodzie", dziwnych
przebierańcach, którzy wyprawiają najwymyślniejsze orgie,
przemieniając miejsce dokąd przybędą w piekło rozkoszy. Ubrani w
27
najwymyślniejsze kostiumy i maski ze złota imitujące okropne
twarze, czy zwierzęce pyski i dzioby nie są już ludźmi, a tylko
kukłami spełniającymi swoje najobrzydliwsze zachcianki. Scatianelli
powrócili do Wenecji wraz z pontyfikatem Grzegorza VII, który znany
był w swojej polityce z prowadzenia podwójnej gry. Grzegorz nie
zdjął klątwy, ale także cofnął decyzje poprzednika, wyklinające S.
jako schizmatyków i heretyków. Podobno istnieją listy,
potwierdzające, że chciał on zdobyć relikwie, ale Scatianelli
utrudniali mu wszelkie działania. Gdy papież okazał się zbyt
nieustępliwy, po prostu zwrócili się do Henryka IV o ogłoszenie
detronizacji papieża. Był rok 1079, Henryk po pokucie w Canossie i
zdjęciu klątwy mógł wymordować opozycję. Znów miał jedyną
władzę w świecie. Grzegorz przestał się liczyć niespełna rok później.
Co do resztek dziecięcia, to rzekomo te same osoby, odpowiedzialne
za zawiadomienie Scatianellich ukryły je w wiadomym miejscu. Tam
czekały, pocięte w licznych relikwiarzach, aż szpiedzy Konrada
uprowadzili je w tajemnicy do Niemiec. Konrad początkowo chciał je
wykorzystać w swojej walce o władzę w świecie, lecz ostatecznie
uznał, że czas nie sprzyja takiemu ryzyku. Nie wiadomo co zakazało
mu się rozstawać z relikwiarzami, doprowadzając do tego, że zabrał
je do Ziemi Świętej, gdzie część z nich postradał. To zresztą
poprzedzało wyznanie przed Ludwikiem VII o ich istnieniu i konflikt
tych dwóch władców. Na prośbę Ludwika Bernard z Clermont
wykradł relikwiarze. Nie udało mu się zabrać wszystkich. Podobno
myśli obu władców na łożu śmierci dotknęły tego samego tematu, w
którym zresztą upatrywali przyczynę niepowodzeń krucjaty. Lecz
żaden z nich za życia nie ośmielił się mówić otwarcie na ten temat.
Wormius nadal pozostawał wyklęty, a jego ciało uznawano za
wytwór diabła. Władcy odczuwali piętno decyzji Leona IX...
Po śmierci Ludwika Bernard w tajemnicy posłał część relikwi, które
posiadał do Templum kapitule generalnej stworzonych przez niego
templariuszy, część zamurował w miejscu kamienia węgielnego
jednej z licznych świątyń cystersów we Francji przez co po latach
uchodziły za relikwie innego świętego, które kazał wyrzucić, a
główkę podobno zabrał do grobu. Cały czas, pod pozorem szukania
uciech i robienia przedstawień, mój ród był na tropie relikwi. Byli
bliscy, gdy jak wcześniej po wymordowaniu biskupów dzięki jakiejś
plugawej sztuce pantomimy zdominować Grzegorza VII udało im się
wiele lat później jako trupa teatralna wkraść w łaski Ludwika
28
Pięknego, którego namówili przeciw templariuszom. Zresztą będąc w
długach uśmiechnął się tylko do pomysłu kasacji zakonu rycerzy
pod zarzutem herezji. Zresztą zarzutem nie do końca wyssanym z
palca.
W tym czasie niektórzy templariusze, wśród nich cysterski
kapelan zakonny Pierre Saurmand byli przerażeni nie mniej niż
oskarżeni de Mornay i inni, lecz z trochę innej przyczyny. Saurmand
nadzorował odkucie celi, gdzie przechowywano do tej pory relikwie.
Mornay czuł zbliżający się koniec i chciał przenieść je w bezpieczne
schronienie gdzieś we Francji. A tymczasem rączka i nóżka
Wormiusa mimo rozczłonkowania miały wygląd męskich, podczas
gdy zamurowano je w Templum jako chłopięce. Początkowo
posądzono niektórych z braci o zdradę, lecz gdy obserwacje dłoni
dowiodły zmian nawet z dnia na dzień, w zakonie zapanowało
przerażenie. Wkrótce wiedzieli o tym wszyscy. Tymczasem około
roku 1380 już nie mówi się o relikwiach św. Wormiusa, jakby nagle
wszyscy pospołu o nich zapomnieli... W tym czasie inny Wormius,
Olaus Wormius, franciszkański mnich zostaje spalony na stosie
wraz ze swoim łacińskim przekładem „al Azif", księgi umarłych
szalonego Araba Abd al Azreda.
I tu przechodzimy do sedna. Otóż moje studia od początku
finansował zamożny wuj, którego interesowała sprawa relikwii, w
szczególności tych wyżej wspomnianych. Był umierający, pocisk
podczas II Wojny Światowej uszkodził lewe płuco i doprowadził do
amputacji nogi i ręki. Olbrzymie odszkodowanie nie zwróciło mu
zdrowia, bowiem teraz, po latach pocisk zabijał go nadal.
Tylko że to wyssana z palca bujda. Przestałem mu wierzyć już, gdy
odkryłem prawdę o jego podróżach na bliski wschód i rodzinie w
Wenecji. Później odkryłem, że finansował obok moich historycznych
studiów liczne wyprawy archeologiczne w pozornie przypadkowych
miejscach. Niestety powiązanie jego kalectwa i faktu, że za żadne
skarby nie można było przeprowadzić w oparciu o podane przez
niego daty właściwego równania, stwierdzającego, że uczestniczył w
wojnie, cała ta wiedza przyszła za późno. Tak jak wyjaśnienie ojca,
do którego odezwałem się dopiero na jego łożu śmierci, poróżniony
właściwie z całą rodziną o jakieś ważkie sprawy, a w ich mniemaniu
naprawdę o osobę mojego tajemniczego opiekuna. Otóż ojciec mój
nie miał brata.
29
Postanowiłem zwiać, lecz po kilku miesiącach po tym, jak zaczęły
znikać pieniądze odziedziczone po ojcu postanowiłem sprawdzić, czy
"wujaszek" nie jest po prostu ekscentrycznym starszym panem,
lubiącym pofantazjować. Zacząłem w tym celu wędrować tropem
jego poczynań. Wykorzystałem przy tym wszelkie kontakty, jakie
dawał mi nieukończony doktorat z mediewistyki. I co odkryłem?
Przez rok wypytywałem członków archeologicznych wypraw nawet
sprzed kilkunastu lat, odwiedzałem czasem już zakopane i
zapomniane miejsca wykopków, piłem mnóstwo wina i
doświadczałem prawdy. Clermont, Boulin, Bordoux to tylko niektóre
z miejsc, które odwiedziłem. O innych, do których siłą rzeczy nie
mogłem pojechać przeczytałem w czasopismach naukowych. Wiem,
dlaczego Akka była tak zaciekle broniona z jednej, a zaciekle
atakowana z drugiej strony. Jakie plany miał Karol Andegaweński...
Otóż wszystko, co było znajdywane przez łopaty archeologów
pochodziło ze średniowiecza i szybko znikało. Poza tym, co
wiedziałem ja, a czego nie mogli wiedzieć oni, bowiem nikt ze składu
już się nie powtarzał, wszystko to były relikwiarze, bardzo bogato
rzeźbione i ze względu na ogromne ilości złota prawie bezcenne.
Datowano je na różne epoki i miejsca wykonania, lecz podobno
zawierały też szczątki różnych świętych. Lecz gdyby je poskładać
razem do kupy, brakowało nogi i ręki, które z tego co wiem spłonęły
razem z Morneyem...
Znaleziono mnie w końcu. Pobitego, zakneblowanego,
związanego i z zawiązanymi oczami wrzucono mnie na tył jakiegoś
lśniąco czarnego, długiego auta. Nie wiem gdzie obecnie się
znajduję. Przypuszczam, że zamurowano mnie jak żywą relikwię w
jakimś prowincjonalnym francuskim kościółku. Nocą nasłuchuję
nieludzkich odgłosów. Wkrótce umrę, a on wtedy wejdzie tu i po
przeczytaniu tych słów spali mój zeszyt, a mnie wraz z nim Popioły
rozda czterem wiatrom, tak, by ślad po mnie nie pozostał...
30
O płaszczu, który zjadł szatniarkę (LB)
Była to sroga zima. Ludzie zawinięci w wiele grubych
warstw odzienia dreptali trzeszcząco do swych celów, śnieg przykrył
wszystko. Zakołysało czasem krakaniem. Czarne ptaki obsiadły
nagie drzewa, które sterczały ponad bielą niczym gigantyczne,
wyschłe, lecz żywe dłonie starców przebijające się z piekieł. Dni były
krótkie, a cienie długie; najdłuższe, wijące się, oplatające wszystką
rzecz. Budynek teatru stał już wiele zim w tamtym miejscu, a
zgarbione latarnie swym żółtym światłem wydarły go dla nas czerni
tamtej nocy. Premiera! Już czas... Wielu ludzi zapragnęło ujrzeć
znów swych ukochanych aktorów. Chcieli bić brawo, pochylić się
przed sztuką raz jeszcze, więc brnęli w śniegu do teatru. Szybciej!
Przyspieszyli kroku, gdy pomyśleli o łzach wzruszenia, drżącym
sercu, śmiechu... i już przenikliwy mróz nie istniał. Byli tam
przyjaciele i bliscy, gdzieś z boku stali sobie obcy. Pierwsze słowa
rozmów ścięły się na mrozie, buchnęła para. Jeszcze kilka minut. Z
rozmów wynikało, że spodziewali się czegoś naprawdę wspaniałego,
doskonałego; w końcu czekali tyle lat.
Praca szatniarki nie była jej głównym zajęciem, czasem
tylko dorabiała w ten sposób parę groszy. W teatrze spotykała wielu
ludzi, służyła im pomocą: przejmowała opiekę nad ich płaszczami,
kurtkami, czasem futrem, wszystkim, co przynieśli, a czego nie
chcieli targać ze sobą Tam. W jej archiwum było inaczej: siedziała w
zakurzonym półmroku piwnicznej izby, a wokół niej piętrzyły się
teczki. Pod zimnymi, lecz nigdy nie wilgotnymi, ceglanymi ścianami
przyczaiły się regały z katalogami oczekujące krótkiej chwili uwagi
swej pani, kiedy to aktualizowała ona zbiory, czy też czerpała z
nagromadzonych w nich danych. Tego, co jej do archiwum
przynieśli, nigdy nie oddawała z powrotem, jedynie do wglądu. W
teatrze jej zadanie było inne: przechować i oddać nietknięte. Z każdą
sztuką szat padało z jej strony miłe: „Proszę” albo: „Uprzejmie”, a za
to niekiedy otrzymywała: „Dziękuję”.
Numerek za płaszcz! Ha! Tłum przecisnął się do Wnętrza i
zapadła cisza. Usiadła na krześle i oparła wzrok o tekst jakiejś
książki. Nareszcie sama. Do jej uszu poczęły dochodzić stłumione
przez drzwi dźwięki przedstawienia, które najwidoczniej się
rozpoczęło. Donośne głosy nerwowej rozmowy, krzyk! O... to ją
poruszyło, aż włosy jej się zjeżyły. Pomyślała: „A niech ich diabeł
31
porwie. Przeklęci artyści. Sztukę zrobili... Cóż to!?” Ostatnia myśl
gwałtownie obiegła stare ciało dreszczem i wydostała się gardłem
jako cichy bełkot, który pustka poniosła po korytarzu. To ruch
spowodował taką reakcję szatniarki. Gdzieś w okolicach numeru
siedemsetnego coś się poruszyło! Między płaszczami i kurtkami ktoś
się musiał schować i robił sobie głupie żarty! Pochyliła się i zajrzała
pod zwisającymi ubraniami wyglądając czyichś nóg... Żadnych nóg!
Rzuciła chwiejne: „Kto tam!?” Kolejne milczące poruszenie przy
numerze siedemsetnym miało być odpowiedzią. Ona: „Co za
wisielec... Dosyć!” Wstała i, lekko pochylona, poczęła prostować nogi
w podejrzanym kierunku. To tu! Szatniarka: „Mam cię!” Lecz nikogo
nie pochwyciła. W swoich silnych ramionach przywykłych do
noszenia ciężkich stert archiwalnych dzierżyła jedynie płaszcz.
„Jedynie”, ponieważ bez zawartości, ale co to był za płaszcz! Piękna,
czarna szata z małą srebrną spinką w dziwnym kształcie jakiegoś
nieznanego szatniarce znaku. Wcześniej na ten Płaszcz nie zwróciła
uwagi, a teraz zapomniała o wszystkim... Kiedy już miała położyć
palce na srebrze, by podnieść znak do zmęczonych oczu i lepiej się
mu przyjrzeć, ze sceny doszły ją straszliwe zawodzenia. „Artyści, a
niech ich...” Nie dokończyła, ponieważ coś ją jakby pociągnęło w
gąszcz wisielców i czerń się wokół niej zamknęła.
Drzwi się rozwarły i poczęli wychodzić ludzie, którzy
sprawiali wrażenie zgubionych w lesie. Niektórzy mieli inne miny:
pogodnie szczęśliwe, pomarszczone w niezrozumieniu, napięte w
poirytowaniu. Wszyscy chcieli swoich ubrań. Początkowe
zamieszanie wynikające z braku odpowiedniego personelu
teatralnego zostało szybko opanowane przez zaradnych. Ktoś
poświęcił się i zastąpił nieobecną. Czasem jeszcze pytali się ludzie:
„Gdzie ona jest, do diabła?”
32

Podobne dokumenty