Ikona 2
Transkrypt
Ikona 2
Ikona 2 to: NDKP Lew Bumażnikow Współpraca: Adam Karolina Rafał – Specjalne podziękowania dla Adama Dobosza – autora grafiki na okładce ( pozytywu ) – Projekt okładki oraz całokształt geometryczno – merytoryczny: LB – Nie wiadomo jak długo trwały prace nad zYnem, ale wiadomo, że wszystko było przeciwko nam: od promieniowania kosmicznego, przez hipnozę, po Leppera... LB – Internet: strona domowa - www.zyn.prv.pl e-mail - [email protected] – Zapraszamy 1 Gwoli wstępu Dlaczego wersja negatywna? Na kształt nikogo nieśmieszącego żartu… mojej pseudohumorystycznej refleksji nad tym oto zYnem. Otóż zamieściliśmy tu w większości wszystko to, czego nie miało tu być. Nawet na okładce jest negatyw grafiki kolegi Adama, czyli wszystko to, czego on nie nakreślił. Tyle. A poza tym to w ogóle jesteśmy na nie. Zwłaszcza ja, zwłaszcza przeciwko enigmatycznemu wysłannikowi KGB Lepperowi. LB Nazywam się NDKP. Jestem tą małą istotą w prawym, dolnym rogu okładki. Nieopierzoną Dwunożną Kurą Platona. Człowiekiem, zagubionym na falach krótkich eteru, których jak wiemy nikt już nie słucha… Leppera, drogi kolego LB bym wywalił. On już nie jest na czasie. Sieć, oblepiająca mnie na okładce nie pozwala mi napisać więcej. Do przeczytania. eNDeKaPe… 2 Riannon (NDKP) Teraz stoi nade mną i nie wiem dlaczego. Stoi i milczy, oddychając ciężko. Jej białe jak śnieg włosy oblepia ziemia, a miód oczu przepadł bez wieści. Trzęsie się przemoczona, wyczekując, pragnąc mojego ruchu. A ja powoli wstaję i nie zwracam uwagi. A gdy rano się zbudzę jedynym śladem po miodookiej będzie to uczucie. Jakbym dopiero coś stracił. Ale nie ma już Riannon. Aż do następnej nocy. Tamtej nocy stała nad moim łóżkiem. Cała przemoczona, choć obłoki nie uroniły łzy (mam na myśli, że nie padało). Wtedy, gdy zatrzymała się u okna, tak że blade światło księżyca zalało jej postać (i prawie przez nią przeszło), okrywając srebrnobiałym całunem... tej nocy nie potrafiłem jej zrozumieć. Ona to Riannon i rzadko ją rozumiem. Pierwszy raz zobaczyłem ją na plaży przed laty. Nie wszystko pamiętam (jak trzeba, jak było, jak być musiało). Wiem, że była tam-smutna pani zmierzchu, w płaszczu utkanym z nocy, ozdobnym w pajęcze nici zachodzącego słońca i nadchodzącą noc, blada jak gwiazda w zimowy wieczór wpatrywała się w morze. A te stawało się ciemne i zimne, jak oblicze starego człowieka i jak starzec zgasło. Mętne w swojej obojętności wody błyszczały purpurą i złotem, a jej oddech zlał się z szumem fal. W końcu zeszła piaszczystą plażą znikając wśród wydm. Następnej nocy czekałem na nią w tym samym miejscu w śnie, jak sądziłem, lecz te same drogi zaprowadziły mnie w miejsce z dala od plaży. Zatrzymałem się na ulicy pod nieokreślonym, jasnym niebem bez księżyca czy słońca, ulicy ponurej i brukowej, takiej z wysokimi domami, mansardami, z zapadającym się gontem, tysiącem okien ziejących pustką, tynkiem z wolna zsuwającym się z wiekowych ścian. Mężczyzna stojący na samym końcu wskazał na mnie palcem. I choć próbował coś wyszeptać, to nie mógł. Milczał więc, a ja nie wiedząc dlaczego sądziłem, że to przeze mnie. Nie pamiętam jak wyglądał. Czułem wokół niego dziwną wiekowość, choć nie sprawiał wrażenia ani młodego, ani specjalnie posuniętego w wieku. Elegancki i dumny, niczym światowiec z początku wieku mógł stać się tam, kim chciał, ale nie moim przewodnikiem bez wyraźnego 3 kroku z mojej strony. Wtedy myślałem, że to prawa, którymi się rządzą widziadła. Teraz, ani już nigdy więcej nie będę tego pewien. Co do niego, to pozostał samotny na samotnej ulicy. Może dlatego sprawił, że wyszli. Na początku samotne domy przy ulicy samotnych, może nigdy nie zamieszkałej zaludniły się ludźmi, albo nibyludźmi. Tak, choć to dziwne, te pastelowe kamienie zalane światłem z nieistniejącego źródła, lśniące rozkładem są poza zasięgiem dla ludzi, że istnieją, by istnieć. Niezamieszkane, rozpadające się, choć niezamieszkane. Niezmienne. Lecz gdy pojawili się tamci, wylegli na ulicę, stado marionetek w mimowolnym tańcu dzikości zarezerwowanym dla występów zakulisowych, niczego już nie mogłem być pewny. Czułem jego wściekłość. Narastała z każdą chwilą, zamiast słońca, rosnącego poniżej horyzontu, aby potem wzejść i w jednej chwili spopielić lazur, a potem sycić się widokiem pastelowych murów całe popołudnie. Uciekłem po raz pierwszy. Dla moich oczu zapadł zmierzch. Zacząłem się obawiać. Ktokolwiek mógł wiedzieć, co to wszystko znaczy, nie poinformował mnie o tym. Pragnąłem ujrzeć pięknowłosą Riannon, ale obawiałem się spotkania z jej niemym strażnikiem. A pojawiał się coraz częściej, zawsze, na każdym kroku obserwował mnie z ukrycia, choć rzadko ujawniał swoją obecność. Czasem wypatrzyłem go w tłumie, a wtedy przyglądał się, jakby podglądał każdy mój ruch, aż w końcu odchodził. I choć nigdy nie spuszczałem zeń wzroku, zawsze znajdował sposób na odejście niezauważone. Czasem sprawiał, że zapadałem się w sobie, w bezdennej studni własnych myśli, on zaś z tego korzystał. Wkrótce ludzie wokół mnie stali się obcy, zupełnie, jakby ich imiona nigdy nie zostały wypowiedziane dla mnie, jakby ich twarze stały się bardziej przelotne od snów. Myśli o pełnych słodyczy miodu oczach Riannon pod ostatnim takim letnim niebem zajmowały mnie, choć wszystko wskazywało na zimę. Nasze spotkania w brzozowych uroczyskach, długie chwile milczenia poprzedzane tym głębszą ciszą sprawiały, że żarłoczne, wirujące wcześniej jak stado mew myśli nie miały już znaczenia. Przestałem się bać. Twarz nieznajomego zmatowiała, jak te widywane za dnia. Pewnej nocy przestała się śmiać. Ukrywała cień ogarniający ją powoli, skradający się w zakamarki tego, co uważałem już za naszą wspólną duszę. Cień przenikał ją, a blask jej oczu przygasł w 4 końcu, tląc jak promyk świecy w nieuchwytnym kształcie komnaty W końcu odwróciła głowę i popłakała się (wersja dla snobów językowych-załkała). A potem wymknęła się spod moich rąk. Biegłem długo i na końcu już bez tchu, ale przecież tak właśnie biegną kochankowie. Biegłem tak do czasu, gdy otoczyły mnie ciernie. Cały musiałem krwawić poraniony nimi, lecz wtedy nie wiedziałem o tym. Teraz czuję te rany i wiem, że nigdy się nie zagoją. Wreszcie ją zobaczyłem. Ptak, a że istniał w nocy to błękitnoskrzydły ptak wyrywał się z potrzasku skrzywionych, podobnych palcom lub szponom gałęzi, wił bez ustanku i tylko modre, podobne sowim oczy, lśniąc ciemnym odcieniem złota opowiadały o jej bólu. Ptak bowiem milczał, nawet gdy ciernie oplotły się wokół, rozszarpując pierś. Cały czas jednak spoglądał na mnie, aż do chwili, gdy szkarłatne chmury skradły księżyc, otulając go, jakby był małą buzią, a one wdzięczną za ten cud troskliwą matką. Księżyc był spragniony miłości tej nocy i łatwo dał się utulić. A potem już tylko strzaskane, ociekające krwią krzewy i nieuchwytny cień ponad nimi przypominały o ptaku. Łzy deszczu dokonały reszty. Ich błyskanie w powietrzu nie zatrzymało mnie, lecz choć szukałem bez wytchnienia, nie znalazłem nic poza miastem. Podobne do tych, jakie znałem z rzeczywistości, teraz już mniej prawdziwej od marzeń, tak samo bezbarwne i wrogie, z tysiącem nienasyconych w swej prowadzącej donikąd długości ulic. Widziałem znów tych ludzi u dołu, lecz tym razem czułem się jak podglądacz, gdyż te zagubione, przerażone kukiełki, którym przecięto wbrew ich woli pęta, spoglądały nie na mnie, a na czarne mury miasta, górujące nad nimi, niby potężni, milczący strażnicy kształtu. Nad miastem niebo zgasło, a ślepe słońce pozostało wspomnieniem w umysłach tych ludzi, wspomnieniem niezapamiętanym, przez co tylko bardziej lgnęli do niego, jakby zaraz mięliby je dostrzec. Ze mną i Riannon było tak samo. Dostrzegłem ich twarze, kobiet i mężczyzn, tak bardzo podobne do siebie w swej obojętności, że wręcz nie do rozróżnienia. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że nieznajomy jest blisko, że czuję jego oddech, a pastelowa ulica jest jedną z tysiąca, spoczywających u stóp kamiennych cyklopów. To dziwne miejsce na granicy mary i jawy miało swojego strażnika. A ten strażnik 5 odnalazł mnie i nie dawał spokoju. I choć z całych sił szukałem Riannon, najczęściej odwiedzałem puste korytarze, pełne z dawna zapomnianych cieni udających ludzi, nie mniej prawdziwych od tego, czym sam się z wolna stawałem. A gdy straciłem nadzieję, gdy myślałem, że stanę się jednym z zabłąkanych widm znalazła mnie i przywiodła na końcu długiej szarfy z lśniących tajemnic nad błyszczący jak atrament tysiącem gwiezdnych odbić staw. Opleciony cierniem i cieniem, ten sekretny ogród wody zastygł w oczekiwaniu, u brzegów zaś kołysane wiatrem do snu rozłożyły usypane srebrem płatki śnieżnobiałe lilie. Pomiędzy ich chłodnymi głowami, spowita tym samym całunem, chroniącym jej myśli stała ona, podobna łabędziom, smukła jak one i jak one smutna Riannon Srebrnowłosa. Długo wpatrywała się w staw, a w końcu przysiadła wśród lilii, omijając ciernie i cienie w jednym jedynym miejscu, gdzie nie rosło zło. A może one zniknęły? To wtedy zacząłem rozumieć, czemu tu przyszliśmy. Pierwszy cierń przebił moje serce, a jeśli nie serce, to naszą wspólną duszę. Mówiła o sobie, choć kryjąc się za obojętnym wyrazem twarzy chciała sprawić wrażenie, że opowieść nazbyt jej nie ciąży. Było inaczej. Te lilie dały jej życie, ocknęła się nie po to, aby napawać się ich widokiem, ale aby ktoś napawał się jej twarzą z kwiatów. Ocknęła się, aby po chwili odejść. Mówiła jak zamieszkała w Mur y Castell, zatopionym w falach żarłocznego oceanu, w błyszczących morską solą komnatach, gdzie nie można zaznać spokoju. Mówiła też o żalu do ponurego władcy, zasiadłego na swoim skalnym tronie niby ciemnooki, od spoglądania w głębiny sęp z morza. Władcy wszystkiego, jej władcy, który dał jej życie z liści i kwiatów lilii, jarzębiny, janowca dębu i kwiecia słodkiej łąki, lecz który nie dał wolności. Ani ciepła. Mówiła powoli, szeptem i nie do końca tak. „Mogłabym wydłubać mu serce, gdyby je miał, gdybyśmy mogli być od tego wolni zjadłabym je. Ale nie istnieje już łąka, ani las. Pozostały tylko te lilie, a i one zwiędną. Jak ja dla ciebie i ty dla mnie. Głos jej nie raz załamał się. I choć sale Mur y Castell jaśniały srebrem, były ciemne i zimne, ulicami kasztelu wędrowali nie bogacze, a tylko starcy zmęczeni jarzmem życia na granicy. Pewnego dnia pewien ponury gość odwiedzał króla, lecz nie zastał go w domu. Wtedy Riannon poprosiła obcego, aby skrył się z 6 nią gdzieś w zakamarkach głębokiego lasu, jaki stworzyły jej sny o powierzchni, gdzie nigdy nie była, a potem pokazał jej, jak wyglądać powinny lasy. Tej nocy się kochali, a rankiem po gościu nie pozostał ślad. Uciekł, zabierając ze sobą pierwszy grzech kwietnej kobiety. Nie potrzebowała wielu chwil, by znienawidzić króla bardziej nawet niż krainy morskiego dna. Wreszcie wymknęła się, a gdy wróciła nad staw, ujrzała swego męża, palącego na stosie kwiaty łąk, janowce, paląc jarzębinę i jej obraz w oczach. W ręku dzierżył wstrętne narzędzie zemsty. Najpiękniejszy z wodnych kwiatów, popłynął, tonąc poszarpany i martwy niczym Mur y Castell od stuleci. Nie pytałem o resztę. Tym kwiatem była Riannon. Spytałem jeszcze tylko o karę, nie zrozumiawszy milczenia, nie odpowiedziała słowem. Żegnaliśmy się długo i choć nie uroniliśmy słowa pamiętam każdy ruch, każde słane ukradkiem spojrzenie. A potem odeszła, a ja zrozumiałem karę, nieotumaniony jej wonią, spojrzeniem i wszystkim zmieszanym w niej. Prywatnym światem noszącym jej imię. Mur y Castell żyło dalej ponad ludzką wiedzą, lecz Riannon nie powróciła tam więcej. Nie mogła też wejść między ludzi, na zawsze związana z głębią i mrokiem, jej dusza, nie nasza wspólna, nigdy jej nie mięliśmy przybrała postać stworzenia nienawistnie patrzącego na blask i szczęście. Ta właśnie świadomość uwolniła mnie od snów. Gdy więc pewnego dnia znalazłem się na plaży, mniejsza o to czy prawdziwej, nie miałem wątpliwości. Był to jeden z tych dni, gdy niebo matowieje, a wszystkim się zdaje, że jest tam po prostu przestrzeń, niczym nie zapełniona Tabula Rasa. Jej postać otoczona przez mewy, wirujące nad nią w żałosnym śpiewie. Mewy zniżały jak nigdy lotu, aż niemal muskały skrzydłami jej loków. - Daj mi odejść - szept. - Już mi się nie śnisz. Nie ma cię Riannon. - To nieprawda. Czujesz mój oddech.- zlękniony wzrok i ciche westchnienie. - Nie jestem tym, z którym byłaś tamtej nocy, tylko przypadkowym przyśnieniem. Tamten pozostawił cię. Dał wolność, ale dla ciebie liczy się tylko to pozostawienie, pozwolił żyć, lecz żyć możesz tylko w snach, umierasz, gdy sen się kończy. Musisz odejść 7 teraz, mój sen się skończył. Nie da ci to spokoju. Dopóki są sny, będziesz się rodzić i umierać. W końcu odeszła, zabrawszy wszystkie te słowa, których nie powiedzieliśmy. Które zdradziły jej spojrzenia. Ten raz ją zrozumiałem Od początku do końca. Choć nie, tu był sam koniec. Ja też odszedłem, choć nie po jej śladach. Odwróciłem się jeszcze, gdy zawiodłem się na uczuciu, które miało nie wrócić. Lecz ona rozpłynęła się. Jak wtedy na plaży, pierwszego dnia. Kiedy myślałem, że mi się przyśniła. 8 Sprawiedliwość (LB) Ogarnięta mrokiem sala sądowa tego dnia wypełniła gotyckie swe mury ludźmi, a za wielkimi jej oknami, w których pradawne witraże obnażały prawdę o świecie, lało jak z cebra. Ciemnicę tej przeklętej przez sprawiedliwość komnaty, w której słowami nikczemnymi życie będą ważyć, rozpraszał jeden tylko kaganek i jedna uczciwa, czysta dusza dziecka. Poważne persony dostojnie rozmyślały, w spętanych sumieniach swych powoływały na świadków dogięte odpowiednio wartości, analizowały, gdy powstała ta niewinna istota i szeptem swym, echem prawdy grzmiącym, ciszę rozbiła: „Kto z was, na Boga, jest bez winy?! Modlę się o łaskę nie dla ojca mego, który tam w ciemnym kącie splątany kajdanami wyczekuje, lecz dla was głupcy niepokorni!” Krok w krok za myślą dziecka, wyprzedzając zdumienie i oburzenie zebranych, Śmierć z kosą podążyła. Wyprostowała swe starożytne kości na środku sali, wznosząc nieodłączne narzędzie oburącz, i rzekła: „Tam, gdzie w pysze swej staracie się być sprawiedliwi ponad Bogiem, wszyscy jesteście winni”. Poginęli w męczarniach i zasłali tego dnia świątynię trupami o szeroko rozwartych ustach i oczach. Deszcz przestał padać, a słońce wyjrzało zza ciemnych chmur, które poczęły przybierać zadziwiające kształty radosnych rozmyślań. Rozogniły się czerwone witrażowe szybki, które dawały życie krwi dominującej w przedstawionych historiach. Jeden tylko świadek odszedł krok w krok za Śmiercią, a do Sali nikt już nigdy nie wszedł, bo wszyscy nie żyli. Była to kiedyś sprawiedliwość na świecie. 9 Wiersze Rafała *** poszłaś daleko gdzie kolor tęczy widać z bliska gdzie woda całuje ciało a wiatr spiskuje z deszczem przeciw słońcu władcy dziennego nieba dotknęłaś mego ciała musnęłaś ręką piersi ustami pieściłaś usta suche od tęsknoty ze szczęściem kiedyś tak ogromnym dzisiaj przygasłym szeptałaś do ucha słowa cudne jak róże płomiennie szalone ciepłe jak płomienie cudownie obmywające moje ciało a teraz stoisz obok bez ruchu bez słowa patrzysz w oczy i łapiąc moją dłoń biegniesz na skraj świata gdzie miłość nie boi się walczyć z księżycem o blask gwiazd na niebie wrzesień 2002 10 *** Siedzę jak zwykle bezradny Pod ciężarem chmur płaczących Że samotne na niebie Muszą walczyć ze słońcem o niepogodę Prosić Boga o siłę By tony łez na ziemie zrzucić… Po prawej ręce okno Z żaluzją zieloną jak Stara baśń Żyrandol przyblakły Kołysze się u sufitu na tle Zmroku zaookiennego szarego jak poranek w rodzinnej wsi… i tylko serce choć kochane czuje się niczyje bo samo bije w ciele umarłym po południu przy szklance piwa pod wpływem papierosa zapalonego w przypływie nerwów… czerwiec 2002 11 Wiersz Karoliny * * * Włóczymy się po barach Śpimy na dworcach Sprzedajemy się na ulicach Płaczemy w publicznych toaletach Smutki topimy w tanich winach Oddajemy własne ciała aby Udowodnić to Że kochamy! Ranimy się żyletami Wdychamy marihuanę Zamiast powietrza Bo to podobno pozwala zapomnieć Ze sznurkiem na szyi Szukamy wolności Ciepło czerpiemy już tylko z Kaloryfera My – Dzieci Ulicy! Boże Dzieci! Wytykane palcami przez niby-ludzi Którym obce jest człowieczeństwo Biegniemy drogą donikąd Potykając się o każdy kamień Utopią szczęście się zdaje Wicher połamał nasze gałęzie Kaleczymy gardła Wołając o pomoc Nierealny jest ląd z wyciągniętymi Ku nam rękoma Samotność śmiertelna rana W naszych sercach Siedzimy więc w klatce Własnej egzystencji – Ptaki ze złamanymi skrzydłami Nie wiemy co znaczy unieść się w Górę 12 Poszybować ku wschodzącemu słońcu Nasze istnienia spowite gęstą mgłą Nie dojrzą ożywczego światła Dawno już zgasły na naszych ścieżkach Wszelkie latarnie Nie podnosząc się z upadku – Leżymy Twarze toną w czarnej ziemi Dłonie wiszą bezwładnie Jesienny wiatr ostatnim podmuchem Rozwiał niewysłuchane modlitwy Nasz bunt pokonany w martwej pustce Płacimy własnym życiem Za błędy naszych rodziców Za miłość do świata A Wy – bezduszni! Wy nic niewiedzący Patrzycie w dal i nie widzicie niczego! Stoicie nad zapadłą mogiłą Łzy zatrute ronicie Wszystko ma swoje dobre strony Odszedł człowiek – Jeszcze jeden żołądek mniej do Wykarmienia Nasze czyste głodne dusze Wyrywają się z brudnych ciał Wygnane spod grzesznych piór Wyklętych Aniołów Błądzą w ciemności Szukając ratunku w pijanych źrenicach Węża Odczuwając najcichsze drżenie liści Wyjemy żałośnie do księżyca I tylko czasem Wy – zawsze rozsądni Wy obyczajni! Budzicie się z wiecznego snu – Nadzy! Okradzeni z wszelkich uczuć 13 Zatruci jadem kłamstwa Życie nie jest już życiem A przeklętym istnieniem Bezczynnym przyglądaniem Obrazem odbitym w kałuży nieszczęścia Rzucacie niedbale Ku pokrzepieniu niechciane słowa – Ostatnią deskę ratunku Niegodnie plączącą się pod nogami Skończył się czas Piaskiem przesypany Na martwych rzęsach śpi sen o Wieczności Miłosierny Bóg tuli nasze nieobecne Bo jeszcze ciepłe ciała Oplatamy Go półomdlałymi Ramionami Kołysze nas w miłym spokoju Powstajemy wśród ulicznych lamp – Kwiatów Edenu Żyjemy! 14 Baśń ciemnooka (NDKP) Tak się pewnego dnia w słodkim Imperium Dhi-Rao stało, że słowiki, błękitnookie rarao, czarne łabędzie i latające liski, i zimorodki w barwie zupełnie jak oranżada na raz umilkły i pomknęły w ptakom tylko znane rejony, owce pogryzły swoich pasterzy, nie wziąwszy pod uwagę nawet wieku ani płci, a smoki nie chciały oplatać tkaną w tęczy wstęgą swoich brzuszysk popołudniowego skwaru. Wszystko potem umilkło, tylko gdzieś daleko chmury syciły niebo wyzwiskami, jakich jeszcze, i już także nie słyszały cztery żywioły. Co takiego stało się w Imperium Dhi-Rao, że nawet derwisze zapomnieli zapleść brody w końskie ogony i pokropić ich wonnym srebrzydłem albo mazidłem z liści złotokrzewu? Że mędrcy zamiast wspiąć w najdalsze góry po szacie najstarszego, by tam rozsławić światu, jaki jest piękny i skomplikowany zapędzili niemłode już nogi w gaje tak ciemne, że nie widząc drogi nie powrócili? Nie, to już pewna nieścisłość, jeden powrócił, ale tylko po to, aby paść zdyszany przed okropieństwami bez głów i tylko jedną nogą, by po chwili już połączyć się z bóstwem. Co takiego odmieniło kobiety, sprawiając, że zamknęły się w pokojach w te duszne dni, zamiast pójść kochać tajemniczo swoich ponurych, śniadoskórych mężczyzn w ciemnym zagajniku, gdzie przepadli wszyscy mędrcy kraju? Że zdarzyło się sto razy po sto tak niesamowitych rzeczy i rzeczy dziwaczniejszych? Czy nastąpił koniec cudnego cesarstwa, gdzie tylko dzięki mężczyznom i kobietom co dzień wyplatającym kosze czasu w piaski białej pustyni nie mięli dostępu występnicy i szalbierze? Jeszcze dziś pamiętam ich, jak na plecach słoni, paląc oczy w słońcu przemierzali wąwozy, z głowami zwieszonymi nisko w szacie koloru nieba znad tych głów, albo barwy obłoków. Wyglądali, jakby sfrunęli stamtąd z deszczem. Skąd wiedzieć, czy to aby nie prawda, bo kiedy strzelali, to żaden nie chybił, kiedy ciskali kością na długim jak oni sami drzewie figowca, to rozpłatywali wroga, a kiedy z pochwy któregoś wysunął szabla lub sztylet zawsze opijał się krwi, nim usnął ponownie w pochwie. Dzięki nim cesarz i cesarzowa byli spokojni. Oni bronili wyspy w oceanie wydm, nie kochali, nie zaznawali spokoju, nie czytali grubych, cielęcych zwojów, nie zamieniali ze sobą nawet 15 słowa. Dopiero w jeden świąteczny dzień te potargane, zakurzone widma stawały do spiżowych bram. Wtedy to, przez jeden dzień i noc także odwiedzali swoje żony, mężów, i dzieci, i rodziców. Jeden dzień, gdy księżyc płonął nocą prawie tak jasno jak słońce, nie przynosząc przy tym krzty ciepła pozwalali sobie być ludźmi. Z kolei przeciwnie, według innych działo się to, gdy księżyc wstawał nad miastem młody, i nawet największy bojaźnik nie mógł się bać własnego cienia, a we wszystkich wstępowała mimo mroku odwaga. Tak, z rozchełstaną koszulą mgły, księżyc doczekiwał rana. Jednak tym razem wszystkie żony, bo przecież musiało ich być więcej jak mężów, odmówiły. O panach niewiele mi wiadomo, ale możliwe, że zrobili to samo. Słoniarze rozbili kolorowe namioty pod miastem, a że były tak piękne, wysypane jak grzyby po deszczu, to nie mógłbyś powiedzieć, gdzie mieści się miasto, gdzie obóz. Po zmroku do obozu wmaszerował Sahib, gwardzista Kalifa i jego stryjeczny syn zarazem. Piękny, w złotogłowiu, ale płaszczu szorstkim, bo wełnianym, jak u reszty żołnierzy wszedł pobrzękując noszonym w mocnej dłoni toporem w kształcie łzy i kutasami w mankietach przy rękawach luźnej, sięgającej kolan tuniki. Po chwili wszedł tam ktoś za nim. Spoglądał na Sahiba krótką chwilę, chwiejną w świetle wydmuchiwanych latarenek, a przez to na poły niebieską jak mrok, na poły czarną i żółtą. Jego oblicze zmieniało się, aż było złe. - Opowiedz mi, Sahibie, bo już nic nie rozumiem! - Wściekł się od wejścia do namiotu Haku, liściobrody kapitan, ściągając z nóg skórzane ochraniacze po konnej galopadzie. Haku kochał koniearaby i często zsiadał z leniwych słoni by rozkoszować się dzikością rumaczego siodła. - Oni chcą zaznać tego wszystkiego, o czym przez dwadzieścia dziewięć dni nie pozwalałem im myśleć! Zrzucił przez głowę muślin długorękawiastej bluzy z haftowanym karczkiem i wbił niesamowite, jak najgłębsze doły w najczarniejszą noc źrenice w biednego Sahiba. - Powiedz mi - Odparł Sahib westchnąwszy lekko Głos jego pulsował i Sahib czuł to. Drżał on i dźwięczał przez niesamowite spojrzenie kapitana. Spojrzenie człowieka, który widział najgłębsze doły w najczarniejszą noc. I wszystko, co w nich siedzi.-Nie masz żony, ani dzieci. Ani nawet przyjaciela, czy eunucha... 16 - Ale mam żołnierzy i oni mają żony i eunuchów. I chcą kochać się dzisiaj z nimi, pić absynt, wino i tańczyć w wielkich, zawietrzonych, ale oczyszczonych z piasku, pustych pokojach. Chcą raz nie mieć obowiązku być czujnymi i aby, skoro zasną, ktoś inny nad nimi czuwał. Ktoś, kto ich kocha. Powiedz Sahibie, czy to tak dużo? Powiedz, co takiego się zdarzyło, że nie mogą tego mieć? - Któryś z nich najwyraźniej nie ma zamiaru dziś odwiedzać żony. Znacznie woli cesarskiego syna. I on, czy ona jest winien wszystkiemu. Haku obrzucił go znowu po ciemnoszarym obliczu swym odpychającym wzrokiem, po czym porwał z jednej z belek płaszcz z barwnych piór, z drugiej wyszywaną, kobaltową bluzę i sandały obszyte paciorkami malachitu i cisnął je pod stopy Sahiba. - Masz, zabierz to do cesarza i powiedz, żeby poszukał kogoś na moje miejsce. Albo wypuścił nasze... ich żony. - To twoje... - Moje oficerskie szlify... tak! Są nic niewarte, gdy armię mam w takim stanie. Weź je, wiem, że miałeś do niedawna na nie chrapkę. Ja nie mam zamiaru służyć w podobnym cyrku. A kiedy dzicy Kriglisi dosiądą swoich bab i nabiorą chętkę na nasze, mnie nic nie każ, ja wszakże nie mam żony, ani dzieci. Ani nawet przyjaciela, ani eunucha. - Dobrze już. - Sahib wzniósł w dłoni promieniście rozchodzące paciorkowe pasy, potem rzucił to w namieciony do środka piachSprawa jest poważniejsza niż mówiłem... Co to?! W nocy bowiem rozległo się wrzaskliwe, gardłowe ujadanie i choć Sahib przypuszczał, że rozlegające z dali, to jednak słyszalne jakby tuż zza namiotu w kolorze wina. - To ghule, podeszły dziś bliżej niż co noc. Demony piasku, tak o nich gadają. Wkrótce niewątpliwie poznasz ich bliżej niż zamierzałeś, bo zaczynają już rozumieć, kiedy nas nie ma na pustyni. To rzekł stanowczym głosem Haku, podchodząc z właściwym sobie spokojem do miednicy i zmywając barwny, zielony sok z gęstej brody. - Pożerają martwych w ich grobach na pustyni, może kiedyś uznają, że żywi też są niczego sobie. A wtedy nawet twój czarujący oddech cię nie uchroni Sahibie. Zwyczajnie cię zjedzą. I każą ci na to patrzeć. 17 - I w żaden sposób nie da się przed nimi ochronić? - Sahib zbladł cały, przez co jego tłuste, choć przystojne poliki zrobiły się jeszcze mocniej grafitowe. - No nie - wyszczerzył ostrych zębów Haku - Sposób jest, przecież musi być sposób na wszystko, to porządek ustalony przez bóstwo. Posłuchaj mnie zatem: ghule są upiorami, jedni myślą, że to potępione dusze, inni, że jakiś hasasyn wymyślił ich z głowy, po tym jak przesadził zażywając to, co oni biorą za zapłatę. Wiadomo za to, że lubią historie. Uspokajają ich dobre opowieści, które trzeba im opowiedzieć, ale należy wiedzieć coś jeszcze. Te historie muszą im się podobać, bo jak nie, to zjadają cię kawałek po kawałku każdej następnej nocy. Trzeba przebierać nogami lepiej niż słoń i mówić tylko prawdę. One potrafią wyczuć i wyczują, że kłamiesz. Nagle Haku niemal odskoczył. - Co miałeś mi powiedzieć, Sahibie?! Co z tobą?! - A... t... tak... - Sahib dygotał cały, nawet gdy bezgłośni słudzy z krainy cieni podali mu rzeźbiony zydel z kości słoniowej pod siedzenie. Trząsł się więc i mówił jednocześnie - Syn... Syn cesarza jest uwodzony, to nie ulega wątpliwości, ale nie przez... przez kobietę... Ale cesarz... Cesarz woli, żeby nikt nie poznał prawdy... Syn nie jest synem. Arogancki uśmiech na twarzy Haku napełnił znowu drżeniem członki Sahiba, krótko po tym, jak się uspokoiły. - Zbiegliby się wtedy wszyscy, którym na względzie perły, opal i złoto ze skarbca królestwa, a którym najmniej na względzie szczęście mojej kuzynki, czy państwa. Więc więzi ją, jak ptaka w klatce, więzi ją tak już szesnasty rok. Czy one... Czy one kiedyś przestaną? - One śpiewają.- Odparł Haku- To je uspokaja. Też mógłbyś spróbować, wiesz? Mógłbym poprosić jednego, żeby cię nauczył. - Co? Ty z tymi kreaturami?! - Zaraz kreaturami... Widziałeś którąś? Pewnie nie. A przecież nasza dieta niewiele różni się od nich, zakładając, że jesteśmy odrębnymi gatunkami. Ale tak, rozmawiałem z nimi, ba, nawet raz opowiedziałem im coś i w końcu mnie puściły. W zamian za niewielką przysługę. - Jaką... przysługę? - O, nic takiego. Tylko moja następna kochanka ma być ich dzisiejszą kolacją. To jak mówiłem nic takiego, gdyby nie to, że tą kochanką jest twoja kuzynka... Kochanką jest cesarski „syn”. 18 - Co takiego?! - Zerwał się Sahib, na co Haku błysnął białkami oczu i zębów, porwał włócznię i podkładając cesarskiemu krewniakowi pod nogi, obrócił ją półkolem i zatknął drzewiec na szyi. - Przykro mi, ale tak już jest na pustyni, że czasami trzeba zapomnieć kogo się pilnuje i dla jakich zasad. I popilnować trochę siebie. Teraz udasz się ze mną do komnat cesarskiego syna, a w razie co powiesz, że osobiście popilnujemy go, ja i ty, dwaj zaufani, bo z jakiegoś powodu obaj nie zawierzamy naszym podopiecznym. - Jesteś potworem! Zwierzę! - Wrzasnął Sahib, na co w oddali odpowiedział mu cały chór ghulich postękiwań. Dwaj mężowie w jedwabnych turbanach i metalową plecionką na chudych polikach rozgarnęli płachtę namiotu. Lecz zamiast przyjść Sahibowi z pomocą, schwycili mocno więźnia w swoje czarne pięści. Przez chwilę myślał się zrywać, lecz porzucił pomysł z toporem i sam topór, gdy kościany nóż zacisnął się na jego gardle. Pozwolił się wpół prowadzić, wpół wlec, ciągnąc butami ślady na piasku. - Wynieście mi go przed namiot i zawołajcie tu Sahrę, muszę jej coś powiedzieć. Przedtem sprawdźcie, czy aby nie schował czegoś pod tym i pozbądźcie się wszystkich pierścieni i bransolet, może ukrywać w nich geniusza. A tego przecież nie chcemy, prawda? No, wołać Sahrę. Chwilę potem brązowoskóra kobieta stała, wspierając jedno z kształtnych kolan na wzniesionym za rączkę sahibowym toporze. Wpite przy głowicy szmaragdy, obwiedzione motywami jak z koszmarnego snu albo piaskowej burzy lśniły tajemniczo w żółtych oczach dziewczyny. Rozcięta zaś głęboko, nasadzana na głowę tunika ukazywała lśniące potem uda. Stopy rozsypywały chłodny, wieczorny piach i nurały w nim aż po złotą bransoletę z płytek na kostce. Podarek od Haku, którego powszechnie uważano czasem za jej kochanka, czasem ojca. Nigdy nie mówiono tego wprost, a w rozmowach zawsze wspominano o Sahrze z lękiem, jak o kimś, kto jest darem od pustyni, kto istniał zawsze, i zawsze też będzie, mimo że wygląda zupełnie jak dziecko przemieniające dopiero w kobietę. - Sahra, musisz zebrać wszystkich i uchodzić do miasta. Tak, żeby was tu nie było rankiem. A jeśli ktoś spyta o mnie, to wyjechałem przed wami nocą, prosić cesarza o łaskę. Jasne? - Niejasne - obwiodła go zaszczutym wzrokiem Sahra. Tak naprawdę jej oczy mogły mieć inny kolor, ale nikt, łącznie z Haku nie miał czelności długo w nie patrzeć. A w mroku, kiedy myśleli, że ich nie 19 widzi, lśniły żółcią. Tylko Haku wiedział, że Sahra widzi wtedy lepiej niż za dnia. Że Sahra tylko przez przypadek jest kobietą. Nie Piasecznikiem. - Co niejasne? No, co niejasne?! - Chcę wiedzieć. Czy to prawda? - podsunęła do niego podbródek, nawet nie wiedział, kiedy podeszła tak blisko. Musnął ją po ojcowsku po czole, a potem przy uchu. I zaczął szeptać. - Moje sprawy tym właśnie są - moimi sprawami. I niech nimi zostaną. - Ty ją kochasz. - Cała zesztywniała, jakby kto inny wypowiedział te słowa, a ona tylko słuchała. - Kogo, kogo kocham?! - złapał się na tym, że zaciska rękę na jej szyi. Poluzował. - Pustynię. Kochasz pustynię, bardziej ode mnie, od wszystkiego... razem. Cierpisz tak, jak ja bym cierpiała nie mając pod stopami piasku, choćbyś tylko na chwilę miał dać sobie z nią spokój. Na jeden dzień w miesiącu nie potrafisz zapomnieć, że ona tam jest. I woła do ciebie po imieniu. - Jest dobrą kochanką. I najlepszą dla ciebie matką. - Odparł w progu. Potem już nie widział, jak Sahra rozpłakała się Długa, haftowana płachta opadła na jego kroki. * Następnego dnia podniesiono wielki rwetes. Wszystkie modlitewne, mosiężne dzwony, wszystkie kołatki rozgrały się i rozkołatały, a cesarz zaczął wrzeszczeć gorzej, niż ghule wczorajszej nocy. Młody książę przepadł bez śladu i tylko Sahib opowiedział o jego smutnym losie. W końcu to on stanął na czele straży nad miastem, choć teraz wcale nie wydawało mu się to takim zaszczytem. Nigdy też, choć postawił to sobie za punkt honoru nie odnalazł cesarskiej córki, cesarskiego syna, czy kimkolwiek był ów zaginiony potomek w tajemnicy swojej wypadkowej w obrazie płci. Za to, gdy już mu wybaczono, jako stary generał najadł się strachu, gdy pewnej nocy podjechała pod jego posterunek dwie staje od słoniowego cmentarzyska w okropnych, zakurzonych wieżach z piaskowca zaginiona Sahra. Wyglądała jakby wyszła dopiero spod piasku i cała lśniła kurzem, jak gwiazda. Kiedy zaś próbował mówić na wiele słów, posłała mu opity w lotosie nóż pod żebra. Sahib nie powrócił więcej do miasta. 20 Za to ptaki wróciły razem ze smokami i wszystko było jak dawniej. Tylko gdzieś daleko chmury syciły niebo wyzwiskami, jakich jeszcze, i już także nie słyszała ziemia, ogień i woda. Dwaj konni gnali jak szaleni przez białe piaski pod tymi chmurami i srogim wietrzyskiem. Powiedziałbym, jak się poznali, ale oni uznali, że to nie moja sprawa. * Nikt nigdy nie słyszał śpiewu głodnych ghuli. One w ogóle nie śpiewają. Są na to za ciche. Tak to już jest (LB) I nagle przestało być ważne jaka to wojna, kto kogo morduje – rozdarte ciało młodego mężczyzny upadło bezgłośnie, nawet kule nie jęczały, huku wystrzałów też nie usłyszałem. Że też wtedy tyle myśli o żegnanym świecie przebiegło jego zastygającą głowę. Uczucia targające jego bytem, całe istnienie ulatywało, a mózg dalej koncypował resztkami sił... Oto podstawowa funkcja człowieka: myślenie! – do samego końca. Przypomniał sobie jeszcze, jak niedawno leżał ze swoją ukochaną, a splecione ciała oddychały wspólną chwilą. On: „Kocham Cię! Moje słodkie kochanie...”; a twarz miał wtedy rozmarzoną, gdy usłyszał odpowiedź, której się nie spodziewał. Ona: „...bo Ci daję”. On odsunął się nieznacznie na bok w rozpaczliwie niezdarnym geście protestu i zdziwienia. Jej ironia płynęła dalej lekko frywolnie, jak sen: „Jak to? Coś nie tak powiedziałam?...” Wtedy myślał! On na boku, przejęty: „Raz, że nie prawda to, a dwa – fatalnie to zabrzmiało”. Ona: „Mylisz miłość z pożądaniem”. Dowodził bezradnie: „Nie prawda. Gdy Cię nie pożądam też Cię kocham.” i tulił swe Kochanie, a Ona spokojna i obojętna: „Zawsze mnie pożądasz...” Słabnąc dalej dowodził: pochwycił jej dłoń i położył ten zwiędły bukiet na swym zwykle 21 garbatym kroczu; „Widzisz – nic!” Mało ważne, trupowi nie stanie. Oni nie chcą zarazy na ulicach, zakopią ciało więziennymi dłońmi... Życie jest piękne, czasem może smutne, ale i wtedy, albo zwłaszcza wtedy jest piękne. Gdy nie mógł pisać oczekiwał na zmiany geometrii, perspektywy. Nikt nie pytał dokąd biegł; był wrogiem, pewnie uciekał. Gwałciciela to by zatłukł gołymi rękoma i spłynął wraz z jego krwią między brukowe kostki, ale dla innych niegroźny i zachwycony biegł do lasu. Cóż, Miłość nie zna granic. Z przestrachem odnajdywał siebie przy budziku, gdy nie mógł przypomnieć sobie gdzie spał, jak zasnął, który jest dzień, noc! To ja! właśnie teraz doświadczam tych geometrycznych nieprawidłowości; właśnie tu, gdzie świat jest subiektywnym odczuciem, nieprawdziwym szkicem dla całej reszty ludzi, szkołą istnienia w fizycznych formach. On też wtedy mało sobie radził. Umierał! I ten przeklęty śpiew w tle... Spokojnie, to tylko permanentna ambiwalencja – dynamiczna schizofrenia zrozpaczonego poety, który nie rozumie i nie potrafi czytać poezji, a toczy go Monoistotyczność: monolit bytu w jedności duszy i ciała, monogamia – wiadomo, monoteizm – Bóg na niebie; szybki oddech i chwilę później zgon. Któryś z nich kopnął jeszcze Poetę; głupiec oddał się przyzwyczajeniu – tak niekompletny splot naczyń krwionośnych i organów niespójna sekcja nie mogła funkcjonować dłużej. Ukochana będzie płakać – przyzwyczaiła się. Kocha Ją. Ale niech to nie będzie pozbawionym celu i sensu bełkotem, jakkolwiek natchnionym wyjątkowością okoliczności, bezładnym wrzaskiem protestującej, splecionej z bólu i chłodu, tokaty. Mądrości! Choć na chwilę odkryj trupa esencji Jego spod całunu śmierci. Podejdź w białej swej sukni, pochyl się, delikatnymi palcami rozewrzyj zimne powieki. Ty jedynie nie będziesz zaskoczona widząc płaczące, żywe w swej połyskującej istocie oczy. Ty jesteś... Pani, szepnij mu słowo; prosto z ust tchnij je w muskaną czule twarz. Ona: „Wierność! jest najpiękniejszym marzeniem”. Wrodzy żołnierze nie dostrzegli, że wstał i odszedł w ciemną, ledwie istniejącą ulicę: tam posępne niskie kamienice, jakby martwe, niezamieszkałe i mrok – frapująco przyklejony do wszystkiego, najmniejszego szczegółu, gdzieniegdzie okna rozświetlone żółtym i jednocześnie szarym światłem, mgła. I wyrósł ten wielki gmach, niebosiężny, misternie zdobiony. Wszedł... Wnętrze dostrzegł też jakieś stare i zakurzone, drewniane i głębokie boazerie; wysokie 22 ściany i sosnowe pale wspierały pewnie jakieś sklepienie, które niknęło w czerni. Widział to i niepokoił Go brak źródeł światła. A z ogromnych schodów, ułożonych jak przewrócony stos talii kart, zeszła Ona... Zniknęła jeszcze za kolumną i odeszła w swoją – nieznaną, nieświadomą Jego obecności stronę. Może gniewnie świadomą... Płacząc poszedł Jej szukać, ale zaplątał się, zaś coś Go znowu przecisnęło gdzie indziej. A mojej osobie, ponuremu świadkowi, który zoczył głaz wieńczący miejsce ukrycia ścierwa ludzkiego, przyklęknąć wypada i modlitwę za duszę zmarłego, właściwą po temu, zanucić... Zasłyszał raz jeszcze śpiew, który w upiorny sposób towarzyszył mu przez całe życie, to chore proroctwo, teraz może trochę wyraźniej: „Poecie to aż serce Zadrży, ustanie lecz Na jednej chwili trwanie, Bo i już z kopyta ruszy, A nie odpędzi obaw katuszy Minionych taktów, Gdy jako refleksja Nad Światem Zamarł”. 23 Relikwiarz (NDKP) Macie przed sobą coś na kształt naukowego wyznania. Nie powinno ono ujrzeć światła dziennego, jak ja, z powodu osobliwej przypadłości, o której trochę później, nie mogę opuścić już swojego domu przy ulicy LaFaiette w mieście X. Nazywam się Pierre LeBascue i przez blisko rok badałem historię, którą ośmieliłem się nazwać "Sprawą Scattianellich", ponieważ przed zmianą nazwiska podczas zawieruchy II Wojny z takim właśnie mianem obnosiła się moja rodzina. Zawsze byliśmy uciekinierami, umykaliśmy najpierw od obowiązku, następnie od kary. Sam nie zdawałem sobie sprawy z istoty tego przewinienia. Dziś jest inaczej i martwię się, że to koniec. Historia dogoniła swoje ofiary i prowodyrów w jednym. Przed północą ostatni Scatianelli strzeli sobie w łeb, używając lugera swojego dziadka, który po to chyba tylko służył w Wermachcie, aby jego wnuk mógł sobie zrobić dziurę we łbie. Ale zacznijmy od początku... Wszyscy pochodzimy z Wenecji. Nie podam konkretnych naszych zasług, nazw ulic, choć znam każdy szczegół. Wiem także, że lepiej, aby obcy nie zagrzebywali się we wspomnieniach i starych fotografiach. W takim przypadku wszystko zaczęłoby się na nowo. Świat nie zniósłby drugiego Floriana S. Wystarczy powiedzieć, że byliśmy wśród pierwszych bizantyjskich rozbitków i być może nawet to my zdecydowaliśmy, że Wenecja stanie się naszym azylem. Wiele lat później wznieśliśmy się na szczyty obłudy, występku i bogactwa, lecz wtedy jeszcze wszystko to, co posiedliśmy, zdobyte zostało drogą przestępczą, lecz przynajmniej naturalną. Z naszych dzieł warto wspomnieć choćby pierwsze próby formowania rad miejskich, czy też występki przeciw barbarzyńcy z Niemiec, który próbował zbezcześcić nasze domy przez wtargnięcie do nich i nazywanie się panem. To my zasiadaliśmy w radzie biskupiej Grzegorza VII i widzieliśmy upadek tyrana Henryka w Canossie. I choć zawsze w sercu ponurych zdarzeń zawsze też potrafiliśmy się w porę wycofać. Podobno nawet jakaś odnoga naszego rodu spowinowaciła się później ze wszechmocnymi Medyceuszami i doprowadziła swoich potomków na stolec biskupi. Później ci sami zaczęli kupować sobie kapelusze 24 kardynalskie, a wreszcie nasza boczna linia dowiodła swej jakości przez pontyfikat swoich członków. Nam samym fortuna już tak nie dopisywała, czasy nie należały już do nas, lecz ta świadomość dawała nam wciąż złudne poczucie potęgi. Skąd to nieszczęście? Nie, nieszczęściem bym tego nie nazwał, choć to był początek końca. Mój ród po raz pierwszy zszedł do podziemia. A oto jak to się stało... Wszystko zaczęło się w połowie XII wieku wraz z próbami Konrada III Hohensztaufa zdominowania naszego świata. W końcu oczywiście nie powiodło mu się, lecz odkrył przedtem przed nami wielki sekret, który niektórzy z nas taili przed sobą. Jego szpiedzy wszędzie szukali poparcia, i to nas zgubiło. Znaleźli bowiem największy skarb Wenecji w pewnym zrujnowanym sądzie, a raczej w jego zalanych piwnicach. Znaleźli relikwiarz... Relikwiarz miał już do tego czasu swoją historię, bardzo osobliwą historię odnalezienia go sięgającą IX wieku przez pewnego benedyktyńskiego mnicha, który padł, trawiony tą samą osobliwą chorobą, co ja dzisiaj. Ta choroba nosiła wtedy miano Ars Mormendi i dotknęła benedyktyna wraz z żoną i dwójką córek. Istniała także historia pewnego relikwiarza, który zaginął wkrótce po wykonaniu i umieszczeniu w nim doczesnych szczątków świętego Wormiusa. Myślę, że powinienem ją tu przytoczyć, choć nie jestem pewny, czy to ten sam relikwiarz. Wybuch wielkiej epidemii średniowiecznej, jaką był kult świętych jest bezpośrednio powiązany z tą historią. Każe ona wierzyć, że zaginiony, a właściwie skreślony z kalendarza liturgicznego św. Wormius miał żyć w czasach, gdy Wenecja była jeszcze osadą rybacką i nikt nawet nie śnił o handlu na taką skalę, czy w ogóle handlu. Zmienił to rzekomo właśnie ów święty. Podobno był chłopcem niesamowicie bogobojnym i przed jakąkolwiek nauką opanował katechizm. Podobno nim nawet wypowiedział pierwsze słowo. Wszyscy podziwiali go tym bardziej, że owe zacne dzieciątko wcale nie rosło, natomiast wody Wenecji obfitowały w tych dniach w ryby, w sposób wręcz nienaturalny. Poza tym z powodu powodzi niewiernych zmienił się obraz Europy i to Wenecji przypadło zaszczytne miejsce w nowym porządku. Te wszystkie zasługi przypisywano oczywiście dziecku. I mimo braku zgody papieża kult 25 rozszedł się na całe Włochy i jak nic innego wcześniej czy później pogodził skłócone miasta. Niestety wszystko zmieniło się w roku 1052, gdy dziecko osiągnęło wiek już nieprzyzwoity. Papież Leon IX dawno ogłosił je świętym, nie mając innego wyboru, nawet gościł je u siebie dwukrotnie i dwukrotnie podczas wizyty potwierdził jego świętość. Lecz już po pierwszym spotkaniu, podczas którego zresztą dziecko zemdlało, niby to opromienione wspaniałością postaci świętego męża i swego ojca chrzestnego w nowym chrzcie, no więc po pierwszej wizycie zauważono subtelną różnicę tak w wyglądzie, jak zachowaniu dziecka. Wkrótce stwierdzono, że ono się po prostu starzeje. W kronikach występują także stwierdzenia, jakoby skóra Wormiusa utraciła swój "niebiański blask". Wtedy także moja rodzina, sprawiająca kuratelę nad dzieckiem od pokoleń, ze względu na swoje znaczenie wśród dziedziców Wenecji po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać nad alternatywą. Otóż w związku z dzieckiem pozostawili oni dawno władzę w rękach uległych im dożów, a sami rządzili przez dziecko nad masami. Obawiano się także coraz mocniej, że papież zechce adoptować dziecko, jak już to wcześniej ogłosił. Wtedy dziecko byłoby dla Wenecji stracone. Choć istniała także możliwość, że w ten sposób papież chciał wyznaczyć następcę, powolnego nie jego woli, jak chciał wierzyć, a Scatianellim. Oczywiście, gdyby taki fakt odnotowała historiografia, stwierdzono by tam, że była to czysta pogoń za relikwiami. Tak. To jest przewina mojej rodziny. Otóż powodowani niewiadomego pochodzenia ambicjami, postanowili oni zgładzić dziecko, porozcinać je i w ten sposób osiągnąć osobliwy skarb na wieki wieków dla siebie i Wenecji. Lecz stało się coś jeszcze. Otóż papież wysłał w tajemnicy legata, ówczesnego biskupa Hildebranda, a przyszłego papieża Grzegorza, ponieważ nie zawierzał mojemu rodowi. Ów legat miał zbadać tajemnicze pochodzenie dziecka, o którym milczeli jego opiekunowie, twierdząc, że jest synem dziewicy z ich rodu, która zamieniła się po porodzie w czyste światło. Na miejscu jednakże dowiedział się, że jest ono znajdą, którą odkryto w zamurowanej części pierwszej chrześcijańskiej piwnicy cmentarnej. Tam też powędrował. Spędził tam rzekomo dwa dni całkiem sam, czy jak sam utrzymywał w towarzystwie nieludzkich 26 plugastw z cienia, żywiących się ludzkim mięsem i żyjących częściowo pod wodą, które właśnie szykowały się, aby odbić malca, stwierdziwszy, że już nie jest bezpieczny. Wiedziały one więcej, niż legat i opowiedziały mu o planach Scatianellich, a także o tym, że dziecko naprawdę nie jest człowiekiem, lecz awatarem ich boga, który wcielił się w nie, aby pogodzić ich rasę z ludzką. Nie sposób w tak krótkim streszczeniu oddać pełną dozę odrazy, jaką czuł do tych na wpół tylko żyjących stworzeń legat nieznany z imienia. Były one według jego opisu plugawe i bezbożne. Miały postać tylko na wpółukształtowaną z masy takiej, jaką znają biologowie, a i ta nawet połowa była gnijącym trupem. Nie posiadając twarzy nosili karnawałowe maski, wykradzione lepiej nie przypuszczać w jaki sposób. Smród bijący o nich był ostry, jak saletra, choć niedokładnie tak to opisuje legat. Nie posługiwały się wprawnie włoskim, a i ich głosy przypominały raczej stęk i syk gruźlika. Zamiast chodzić raczej powłóczyły nogami, czy raczej zaopatrzonymi w długie przyssawki sztywnymi mackami. Tej nocy razem z nimi wyszedł na ulice Wenecji, kierując do pałacu Scatianellich. Niestety, pod żadnym pozorem nie chciał nikomu powiedzieć, co za okropieństwa go tam spotkały. Tylko papież dowiedział się, co się stało po tym, jak przybrał jeden z czerwonych płaszczy z Florenckiej satyny i okazjonalną maskę, podszywając, nie wiadomo, z ich wiedza czy bez niej pod jedną z tych istot. Natomiast kroniki wspominają o tajemniczym korowodzie, który tej nocy właśnie pojawił się po raz pierwszy. Tłum wyległ na ulicę bez świec, czy pochodni i skierował ku różnym krętym drogom ku pałacykowi. Podobno dziecka jednak nie udało się ocalić. Po usłyszeniu tego i jeszcze wielu innych faktów, o których nie wiemy, papież postanowił wykląć dziecko, a co do rodziny S. zarządził póki co areszt domowy. Oczywiście doża został za ta zdradę nagrodzony specjalną bullą, stwierdzającą, że "grać mu będą u wejścia do niebios chóry anielskie". W rzeczywistości chodziło o zgładzenie wszystkich Scatianellich. Szczęśliwie brevia nie dopłynęły w porę, a wysłannik, który miał je pierwotnie przekazać nie dopłynął wcale. Mój ród przetrwał, lecz przydarzyło się mu coś osobliwego po spotkaniu z "tamtymi". Odtąd mówiono o "Korowodzie", dziwnych przebierańcach, którzy wyprawiają najwymyślniejsze orgie, przemieniając miejsce dokąd przybędą w piekło rozkoszy. Ubrani w 27 najwymyślniejsze kostiumy i maski ze złota imitujące okropne twarze, czy zwierzęce pyski i dzioby nie są już ludźmi, a tylko kukłami spełniającymi swoje najobrzydliwsze zachcianki. Scatianelli powrócili do Wenecji wraz z pontyfikatem Grzegorza VII, który znany był w swojej polityce z prowadzenia podwójnej gry. Grzegorz nie zdjął klątwy, ale także cofnął decyzje poprzednika, wyklinające S. jako schizmatyków i heretyków. Podobno istnieją listy, potwierdzające, że chciał on zdobyć relikwie, ale Scatianelli utrudniali mu wszelkie działania. Gdy papież okazał się zbyt nieustępliwy, po prostu zwrócili się do Henryka IV o ogłoszenie detronizacji papieża. Był rok 1079, Henryk po pokucie w Canossie i zdjęciu klątwy mógł wymordować opozycję. Znów miał jedyną władzę w świecie. Grzegorz przestał się liczyć niespełna rok później. Co do resztek dziecięcia, to rzekomo te same osoby, odpowiedzialne za zawiadomienie Scatianellich ukryły je w wiadomym miejscu. Tam czekały, pocięte w licznych relikwiarzach, aż szpiedzy Konrada uprowadzili je w tajemnicy do Niemiec. Konrad początkowo chciał je wykorzystać w swojej walce o władzę w świecie, lecz ostatecznie uznał, że czas nie sprzyja takiemu ryzyku. Nie wiadomo co zakazało mu się rozstawać z relikwiarzami, doprowadzając do tego, że zabrał je do Ziemi Świętej, gdzie część z nich postradał. To zresztą poprzedzało wyznanie przed Ludwikiem VII o ich istnieniu i konflikt tych dwóch władców. Na prośbę Ludwika Bernard z Clermont wykradł relikwiarze. Nie udało mu się zabrać wszystkich. Podobno myśli obu władców na łożu śmierci dotknęły tego samego tematu, w którym zresztą upatrywali przyczynę niepowodzeń krucjaty. Lecz żaden z nich za życia nie ośmielił się mówić otwarcie na ten temat. Wormius nadal pozostawał wyklęty, a jego ciało uznawano za wytwór diabła. Władcy odczuwali piętno decyzji Leona IX... Po śmierci Ludwika Bernard w tajemnicy posłał część relikwi, które posiadał do Templum kapitule generalnej stworzonych przez niego templariuszy, część zamurował w miejscu kamienia węgielnego jednej z licznych świątyń cystersów we Francji przez co po latach uchodziły za relikwie innego świętego, które kazał wyrzucić, a główkę podobno zabrał do grobu. Cały czas, pod pozorem szukania uciech i robienia przedstawień, mój ród był na tropie relikwi. Byli bliscy, gdy jak wcześniej po wymordowaniu biskupów dzięki jakiejś plugawej sztuce pantomimy zdominować Grzegorza VII udało im się wiele lat później jako trupa teatralna wkraść w łaski Ludwika 28 Pięknego, którego namówili przeciw templariuszom. Zresztą będąc w długach uśmiechnął się tylko do pomysłu kasacji zakonu rycerzy pod zarzutem herezji. Zresztą zarzutem nie do końca wyssanym z palca. W tym czasie niektórzy templariusze, wśród nich cysterski kapelan zakonny Pierre Saurmand byli przerażeni nie mniej niż oskarżeni de Mornay i inni, lecz z trochę innej przyczyny. Saurmand nadzorował odkucie celi, gdzie przechowywano do tej pory relikwie. Mornay czuł zbliżający się koniec i chciał przenieść je w bezpieczne schronienie gdzieś we Francji. A tymczasem rączka i nóżka Wormiusa mimo rozczłonkowania miały wygląd męskich, podczas gdy zamurowano je w Templum jako chłopięce. Początkowo posądzono niektórych z braci o zdradę, lecz gdy obserwacje dłoni dowiodły zmian nawet z dnia na dzień, w zakonie zapanowało przerażenie. Wkrótce wiedzieli o tym wszyscy. Tymczasem około roku 1380 już nie mówi się o relikwiach św. Wormiusa, jakby nagle wszyscy pospołu o nich zapomnieli... W tym czasie inny Wormius, Olaus Wormius, franciszkański mnich zostaje spalony na stosie wraz ze swoim łacińskim przekładem „al Azif", księgi umarłych szalonego Araba Abd al Azreda. I tu przechodzimy do sedna. Otóż moje studia od początku finansował zamożny wuj, którego interesowała sprawa relikwii, w szczególności tych wyżej wspomnianych. Był umierający, pocisk podczas II Wojny Światowej uszkodził lewe płuco i doprowadził do amputacji nogi i ręki. Olbrzymie odszkodowanie nie zwróciło mu zdrowia, bowiem teraz, po latach pocisk zabijał go nadal. Tylko że to wyssana z palca bujda. Przestałem mu wierzyć już, gdy odkryłem prawdę o jego podróżach na bliski wschód i rodzinie w Wenecji. Później odkryłem, że finansował obok moich historycznych studiów liczne wyprawy archeologiczne w pozornie przypadkowych miejscach. Niestety powiązanie jego kalectwa i faktu, że za żadne skarby nie można było przeprowadzić w oparciu o podane przez niego daty właściwego równania, stwierdzającego, że uczestniczył w wojnie, cała ta wiedza przyszła za późno. Tak jak wyjaśnienie ojca, do którego odezwałem się dopiero na jego łożu śmierci, poróżniony właściwie z całą rodziną o jakieś ważkie sprawy, a w ich mniemaniu naprawdę o osobę mojego tajemniczego opiekuna. Otóż ojciec mój nie miał brata. 29 Postanowiłem zwiać, lecz po kilku miesiącach po tym, jak zaczęły znikać pieniądze odziedziczone po ojcu postanowiłem sprawdzić, czy "wujaszek" nie jest po prostu ekscentrycznym starszym panem, lubiącym pofantazjować. Zacząłem w tym celu wędrować tropem jego poczynań. Wykorzystałem przy tym wszelkie kontakty, jakie dawał mi nieukończony doktorat z mediewistyki. I co odkryłem? Przez rok wypytywałem członków archeologicznych wypraw nawet sprzed kilkunastu lat, odwiedzałem czasem już zakopane i zapomniane miejsca wykopków, piłem mnóstwo wina i doświadczałem prawdy. Clermont, Boulin, Bordoux to tylko niektóre z miejsc, które odwiedziłem. O innych, do których siłą rzeczy nie mogłem pojechać przeczytałem w czasopismach naukowych. Wiem, dlaczego Akka była tak zaciekle broniona z jednej, a zaciekle atakowana z drugiej strony. Jakie plany miał Karol Andegaweński... Otóż wszystko, co było znajdywane przez łopaty archeologów pochodziło ze średniowiecza i szybko znikało. Poza tym, co wiedziałem ja, a czego nie mogli wiedzieć oni, bowiem nikt ze składu już się nie powtarzał, wszystko to były relikwiarze, bardzo bogato rzeźbione i ze względu na ogromne ilości złota prawie bezcenne. Datowano je na różne epoki i miejsca wykonania, lecz podobno zawierały też szczątki różnych świętych. Lecz gdyby je poskładać razem do kupy, brakowało nogi i ręki, które z tego co wiem spłonęły razem z Morneyem... Znaleziono mnie w końcu. Pobitego, zakneblowanego, związanego i z zawiązanymi oczami wrzucono mnie na tył jakiegoś lśniąco czarnego, długiego auta. Nie wiem gdzie obecnie się znajduję. Przypuszczam, że zamurowano mnie jak żywą relikwię w jakimś prowincjonalnym francuskim kościółku. Nocą nasłuchuję nieludzkich odgłosów. Wkrótce umrę, a on wtedy wejdzie tu i po przeczytaniu tych słów spali mój zeszyt, a mnie wraz z nim Popioły rozda czterem wiatrom, tak, by ślad po mnie nie pozostał... 30 O płaszczu, który zjadł szatniarkę (LB) Była to sroga zima. Ludzie zawinięci w wiele grubych warstw odzienia dreptali trzeszcząco do swych celów, śnieg przykrył wszystko. Zakołysało czasem krakaniem. Czarne ptaki obsiadły nagie drzewa, które sterczały ponad bielą niczym gigantyczne, wyschłe, lecz żywe dłonie starców przebijające się z piekieł. Dni były krótkie, a cienie długie; najdłuższe, wijące się, oplatające wszystką rzecz. Budynek teatru stał już wiele zim w tamtym miejscu, a zgarbione latarnie swym żółtym światłem wydarły go dla nas czerni tamtej nocy. Premiera! Już czas... Wielu ludzi zapragnęło ujrzeć znów swych ukochanych aktorów. Chcieli bić brawo, pochylić się przed sztuką raz jeszcze, więc brnęli w śniegu do teatru. Szybciej! Przyspieszyli kroku, gdy pomyśleli o łzach wzruszenia, drżącym sercu, śmiechu... i już przenikliwy mróz nie istniał. Byli tam przyjaciele i bliscy, gdzieś z boku stali sobie obcy. Pierwsze słowa rozmów ścięły się na mrozie, buchnęła para. Jeszcze kilka minut. Z rozmów wynikało, że spodziewali się czegoś naprawdę wspaniałego, doskonałego; w końcu czekali tyle lat. Praca szatniarki nie była jej głównym zajęciem, czasem tylko dorabiała w ten sposób parę groszy. W teatrze spotykała wielu ludzi, służyła im pomocą: przejmowała opiekę nad ich płaszczami, kurtkami, czasem futrem, wszystkim, co przynieśli, a czego nie chcieli targać ze sobą Tam. W jej archiwum było inaczej: siedziała w zakurzonym półmroku piwnicznej izby, a wokół niej piętrzyły się teczki. Pod zimnymi, lecz nigdy nie wilgotnymi, ceglanymi ścianami przyczaiły się regały z katalogami oczekujące krótkiej chwili uwagi swej pani, kiedy to aktualizowała ona zbiory, czy też czerpała z nagromadzonych w nich danych. Tego, co jej do archiwum przynieśli, nigdy nie oddawała z powrotem, jedynie do wglądu. W teatrze jej zadanie było inne: przechować i oddać nietknięte. Z każdą sztuką szat padało z jej strony miłe: „Proszę” albo: „Uprzejmie”, a za to niekiedy otrzymywała: „Dziękuję”. Numerek za płaszcz! Ha! Tłum przecisnął się do Wnętrza i zapadła cisza. Usiadła na krześle i oparła wzrok o tekst jakiejś książki. Nareszcie sama. Do jej uszu poczęły dochodzić stłumione przez drzwi dźwięki przedstawienia, które najwidoczniej się rozpoczęło. Donośne głosy nerwowej rozmowy, krzyk! O... to ją poruszyło, aż włosy jej się zjeżyły. Pomyślała: „A niech ich diabeł 31 porwie. Przeklęci artyści. Sztukę zrobili... Cóż to!?” Ostatnia myśl gwałtownie obiegła stare ciało dreszczem i wydostała się gardłem jako cichy bełkot, który pustka poniosła po korytarzu. To ruch spowodował taką reakcję szatniarki. Gdzieś w okolicach numeru siedemsetnego coś się poruszyło! Między płaszczami i kurtkami ktoś się musiał schować i robił sobie głupie żarty! Pochyliła się i zajrzała pod zwisającymi ubraniami wyglądając czyichś nóg... Żadnych nóg! Rzuciła chwiejne: „Kto tam!?” Kolejne milczące poruszenie przy numerze siedemsetnym miało być odpowiedzią. Ona: „Co za wisielec... Dosyć!” Wstała i, lekko pochylona, poczęła prostować nogi w podejrzanym kierunku. To tu! Szatniarka: „Mam cię!” Lecz nikogo nie pochwyciła. W swoich silnych ramionach przywykłych do noszenia ciężkich stert archiwalnych dzierżyła jedynie płaszcz. „Jedynie”, ponieważ bez zawartości, ale co to był za płaszcz! Piękna, czarna szata z małą srebrną spinką w dziwnym kształcie jakiegoś nieznanego szatniarce znaku. Wcześniej na ten Płaszcz nie zwróciła uwagi, a teraz zapomniała o wszystkim... Kiedy już miała położyć palce na srebrze, by podnieść znak do zmęczonych oczu i lepiej się mu przyjrzeć, ze sceny doszły ją straszliwe zawodzenia. „Artyści, a niech ich...” Nie dokończyła, ponieważ coś ją jakby pociągnęło w gąszcz wisielców i czerń się wokół niej zamknęła. Drzwi się rozwarły i poczęli wychodzić ludzie, którzy sprawiali wrażenie zgubionych w lesie. Niektórzy mieli inne miny: pogodnie szczęśliwe, pomarszczone w niezrozumieniu, napięte w poirytowaniu. Wszyscy chcieli swoich ubrań. Początkowe zamieszanie wynikające z braku odpowiedniego personelu teatralnego zostało szybko opanowane przez zaradnych. Ktoś poświęcił się i zastąpił nieobecną. Czasem jeszcze pytali się ludzie: „Gdzie ona jest, do diabła?” 32