czytaj opowiadanie
Transkrypt
czytaj opowiadanie
Katarzyna Ligocka Nie mam drobnych Lublin. Przystanek MPK. Jak co rano, spoglądam na rozkład. Aj, dziś Nowy Rok, jeżdżą rzadziej, źle spojrzałam. Czyli następny dopiero za pół godziny. Jest strasznie zimno, chucham na nagie dłonie i kiwam się na boki. Rozglądam się niezdecydowanie, pusta droga, ani się wracać, ani iść dalej na piechotę. Odpalam papierosa. Mam czas. Z nudów zaczynam przyglądać się małej dziewczynce prowadzonej za rękę przez matkę. Mała ma dwa warkoczyki, złote jak pszenica, puchatą kurteczkę i śliczne kozaczki. Uśmiecha się. W rączce trzyma telefon komórkowy. Ile możesz mieć lat, dziecinko? Radośnie podskakuje na chodniku. Nie jestem w stanie powstrzymać swoich myśli. Mam 6 lat. Mama zapisuje listę zakupów na kartce i podaje ją w moje małe dłonie. - Tylko uważaj na drodze – słyszę troskliwy głos – jak będziesz przechodziła na drugą stronę, rozejrzyj się na boki, czy nic nie jedzie. Pełna entuzjazmu, wybiegam z domu, mijam węgieł, starą, zgarbioną gruszkę, otwieram furtkę (muszę się wdrapać na nią i uchylić zaszczepkę z drugiej strony), starannie zamykam (żeby kury nie pouciekały), biegnę ścieżką, warkoczyki obijają mi się o plecy, mijam samotny głóg na skraju pola obsianego zbożem, wdrapuję się pod górkę, jest droga... "O nie! Zapomniałam pieniędzy!" Trzeba zawrócić, tylko szybko. Zbiegam w dół, ścieżka, głóg, furtka, małe serduszko obija się o żebra. - Mamo, nie dałaś mi pieniędzy – mówię zadyszana. - TAK, BO NIE MAM, IDŹ, JADZIA ZAPISZE NA KREDYT. WYCHODZĘ, JUŻ Z MNIEJSZYM ENTUZJAZMEM, GDYŻ WYPARŁO GO ZDZIWIENIE. "JAK TO DO SKLEPU BEZ PIENIĘDZY?" ROZKŁADAM KARTECZKĘ I PO DZIECIĘCEMU LITERUJĘ LINIJKĘ TEKSTU, ZNAJDUJĄCEGO SIĘ POD LISTĄ ZAKUPÓW: JA-DZI-U, ZA-PI-SZ PRO-SZ-Ę... NIC NIE ROZUMIEM, JAK TO ZAPISZ? CZY PANI DA MI ZAKUPY BEZ ZAPŁATY? Kredyt, krecha, kreska, na zeszyt. W naszym domu to była codzienność. Ten sposób robienia zakupów wydawał się bardziej naturalny, niż z pieniędzmi. Dopiero gdy przychodził piętnasty (renta taty), mama brała reklamówkę, wsiadała na rower i znikała na godzinę. Podliczenie kilkutygoniowego długu musi trwać. Jeśli dopisało szczęście, to mamie udało się jeszcze zrobić bieżące zakupy, płacąc. Wówczas pojawiała się w domu jakaś wędlina albo nawet i żółty ser. Zawsze czegoś brakowało, to masła, to oleju, ale trzeba przyznać, że mama zawsze kupowała też dla nas coś dobrego. Podzielnego oczywiście, bo było nas siedmioro – na przykład Flipsy albo pomarańczę. Bywało i tak, że 7 lizaków-serduszek. Zielone lubiłam najbardziej. Papieros dogasł, parząc mnie w palce. Tsss, odrzucam peta i dmucham na pęcherzyk. Niech to szlag! A jednak przez kilka sekund ogrzał mi skórę. Spoglądam na zegarek. Trolejbus będzie za 20 minut. Wtem kącikiem oka zauważam coś czerwonego. To witryna sklepu kosmetycznego. Ozdobiona światełkami, Mikołajem i tym cholernym reniferem Rudolfem. Dzięki Bogu, już po świętach... Zapatrzam się na migocące iskierki lampek. Wspominam, krzywiąc się do wspomnień, moją pierwszą... no... nie pracę, a próbę samodzielnego zdobycia pieniędzy. Święta. Nie pamiętam, ile miałam wtedy lat... Ale jak dziś jawi mi się obraz sprzed kilkunastu zim. Ja – przebrana za świętego Józefa, a Justyna za aniołka. Zimno, mróz... i te dwie nieszczęsne dziewczynki, pokonujące zaspy, jedna z brodą z włóczki, druga z papierowymi skrzydłami. W jednym z domów przywitano nas gromkim śmiechem. Żartowali, że jakoby ja to Osama bin Laden, wówczas temat numer jeden, a Justyna niefortunnie zaczepiła wtedy o klamkę skrzydłem i porwało się na strzępy. Dla nas klęska, niepowodzenie, śmieją się, zamiast słuchać przygotowanych przez nas kolęd. Dramat, bo strój do wyrzucenia. A na dworze ten śnieg tak skrzył! Czyżby z zimna pociekły mi wtedy łzy, zabarwiające świat na perłowo? Ten zachwyt, gdy ktoś rzucił 5 zł, ta gorycz, gdy tylko poczęstowano ciastkiem, to upokorzenie, gdy nie wpuścili za próg: ''Gospodarzu, czy możemy kolędować?'', drzwi kłap przed czerwonym nosem... Ha, więc to właśnie przez kolędowanie w dzieciństwie tak bardzo nienawidzę świąt Bożego Narodzenia. Przepych choinek, okna ozdobione sztucznym śniegiem i światełkami, śnieżnobiały obrus, stół uginający się pod ciężarem (z pewnością więcej niż dwunastu) potraw, radość, ciepło rodzinne, w radiu kolędy – w każdym domu, tylko nie w moim. I wchodziło się w ten cudzy rodzinny krąg, z tym zawstydzeniem, zasmarkanym nosem, brakiem rękawiczek na czerwonych od mrozu dłoniach. W tym obcym cieple zakłócało się przez kilka chwil uroczysty nastrój cichym i nieśmiałym: ''...bo uboga była, rąbek z głowy zdjęła''. Czym do cholery jest rąbek? - myślałam śpiewając. Zatopiona we wspomnieniach, nie zauważam, kiedy stanął przede mną. -Przeprrrraszam paaaanią najuprzeeeejmiej, czy ma paaaani może 50gr. Cholera, jak ja ich nienawidzę! Jest ósma rano, a on już nawalony. Gdybyś ty, stary obdartusie, wiedział, co ja muszę znosić, by zarobić te 50 gr. - Nie mam drobnych – odpowiadam odruchowo. I wspomnienie uderza mnie w tył głowy jak seria z karabinu maszynowego. PIERWSZY ROK STUDIÓW. GŁÓD PORAZ KOLEJNY ZAJRZAŁ MI W OCZY (MARYŚ, ZNOWU SCHUDŁAŚ, JAK TY TO ROBISZ!). MUSZĘ ZNALEŹĆ PRACĘ! ROZSYŁANE CV NIE DAŁO ŻADNEGO SKUTKU... BO I JAKI MIAŁA DAĆ SKUTEK NIEMAL PUSTA KARTKA? Z DRAŻNIĄCYM PRACODAWCÓW WYZNANIEM: STUDENTKA STUDIÓW STACJONARNYCH, BEZ PRAWA JAZDY, ZAMELDOWANIE TYMCZASOWE, BEZ DOŚWIADCZENIA ZAWODOWEGO. Z CZYM DO LUDZI?! PODCZAS JEDNEGO Z WIECZORNYCH SPACERÓW ZAUWAŻAM KARTKĘ NA SŁUPIE: "POSZUKIWANA POMOC DOMOWA". DZWONIĘ. PRZYJĘLI MNIE. Ich dom już od progu, co ja mówię, już od wycieraczki, onieśmielił mnie wielkością, przepychem i pięknem. Tam nawet powietrze jest inne, wypełnione aromatem drogich perfum, dymu z cygara i zapachu skórzanych kanap, wymagające od obserwatora cichego szacunku, pokłonów bogactwu. Zostałam tam. Za psie pieniądze sprzątam, gotuję i wyrzucam śmieci. A zawsze myślałam, że wyższe wykształcenie da mi szansę na lepsze życie. Że i ja kupię sobie lakier do włosów za więcej niż 5 zł. Czasem dotykam tych blatów, sreber i porcelany, z myślą zupełnie niewybaczalną, jakoby to był mój dom, i moje miejsce. Później spoglądam w zdobione lustro i widzę te głodne, smutne oczy. Nie, to miejsce nie należy do mnie, to ja należę do niego, jestem niby jedną z tych szaf i obrazów. Pracując w tym domu, ciągle słyszę palące słowa: "Stówa? Tak mało?" albo: "Nie oddawaj mi tych 500zł, co to jest?, już zapomniałam!". Nowe buty. Nowa torebka. Nowy samochód. Nowy telefon. Maryś, co słychać? Nic nowego. A teraz podszedł do mnie ten menel i przypomniał mi, jak niewiele znaczę. Przecież i ja muszę żebrać, jak on, tylko odrobinę inaczej. Niemal się wykłócam w pracy (płatnej 6 zł za godzinę), że byłam o 10 minut dłużej, że ta złotówka mi się należy. I to upokarzające: "Pani Marysiu, dziś pani nie zapłacę, bo nie mam drobnych, rozliczymy się jutro". Jak przeżyć do jutra? Jak wrócić na stancję, nie mając na bilet? Moja wypłata mieści się w rozmienionej w kiosku dysze. Ja też nie mam drobnych, panie pracodawco, dlatego muszę pracować. Strząsam z rzęsy zaplątaną łzę. No, nareszcie trolejbus. Odjeżdżam, nie spoglądając w tył.