„Nocna baśń”, autor: Łukasz Gawełko z Białegostoku
Transkrypt
„Nocna baśń”, autor: Łukasz Gawełko z Białegostoku
1 Nocna baśń Hej tam, chłopcze! Wyjdźże no już z tych zarośli. Noc mamy wyjątkowo chłodną, a przy ognisku dosyć jest miejsca. Spokojnie, nie ma co się tłumaczyć, nie wyglądasz mi na bandytę… Zresztą, czy nie podróżujesz z nizin, gdzie pobudowali nowe faktorie? Ha! Więc z pewnością przemierzamy tę samą drogę, kto wie, czy nie w tym samym celu. Masz, napij się, rozgrzeje cię szybciej niż ten mizerny płomień… Przypala gardziel, co? No już – przechyl do dna, może przestanie tak tobą telepać. Jeżeli tylko mnie uszy przytkało, to niech sczeznę – słyszysz wokół cokolwiek? Nic dziwnego, że taki mróz jak wszystkie diabły pozaszywały się w legowiskach. Żadnego szmeru; taka noc przeklęta! Znasz chłopcze jakie pieśni, co by pomogły odegnać tę głuchą ciszę? Ach, zawsze obowiązek spadnie na starszego, choć i mnie on nie bardzo wychodzi. Zatem co powiesz na opowieść? Tych mam pod dostatkiem. Niektóre ciężko przechodzą przez gardło, ale zawsze warto jest posłuchać. Ludzie nie robią już jak należy, zapomnieli, jak się opowiada własne historie. Napij się jeszcze, spluń w ognisko na dobrą wróżbę i posłuchaj, opowiem ci coś o sobie… Urodziłem się w głębokich rynsztokach Miasta Kominów. Jak powiadają, to największe ludzkie kłębowisko na zachodnim wybrzeżu, z pewnością zaś najsmrodliwsze… Sam się może zresztą kiedyś przekonasz. Ojciec mój, zwany Starym Richtem, trudnił się drobnym złodziejstwem ulicznym. Słodka matula albo żebrała na placu świątynnym, albo zbierała resztki z kapłańskich stołów, gdy ją czasem do posługi przyjęli. Dopełniali się oni wzajem nie najgorzej, bo choć talentu Stary Richt do rabunków nie posiadał, potrafił swą kobietę stłuc tak przemyślnie, że zawsze, gdy klękała na bruku z opuchniętą, siną twarzą, wrzucali jej z litości kilka monet więcej. Nie będzie tedy wielką nowiną, kiedy powiem, że jako sześcioletnie pacholę wyprawiałem się już na żebry między najtłoczniejsze ulice, przecinające dzielnicę targową. Prawda – ojciec z początku próbował przyuczyć mnie do kradzieży kieszonkowych, lecz prędko objawiła się we mnie natura tchórzliwa, do czynów gwałtownych niezdolna. Zostałem więc z matką przy żebraninie, a by ojca zadowolić i oszczędzić sobie bolesnych kuksańców, szybko nauczyłem się żebrać z prawdziwą wirtuozerią. Była w tym prosta zasada, chłopcze. Klęczący malec dostaje parę miedziaków od tłustych przekupek i bogatych kapłanów, ale taki – dajmy na to – obdartus bez nogi, ho, ho, każdemu serce ściśnie na ten widok… a zaraz za sercem ściśnie i 2 trzos. Zacząłem więc sobie przywiązywać rzemykiem łydkę do uda, by noga w obdartych pantalonach wyglądała jak kikut urżnięty do kolana. Rdzą z żelastwa smarowałem niegroźnie obdarte ramiona, by wyglądały na zaognione chorobliwą spiekotą. Codziennie prezentowałem ludziom złamane kończyny i otwarte rany – wieczorami zwijając jarmark, radośnie przeliczając brzęczące monety i obmyślając coraz to nowe występy niedoli. Och, frant byłem smarkaty i sztuczki te przychodziły mi z wielką łatwością, ale nie długo trwały syte lata. Podrosłem – w trzynasty rok życia ludzie nie widzieli już na ulicy kalekiej sieroty, a tylko kalekiego żebraczynę. Nim się spostrzegłem, miedziaki znowu leciały wyłącznie od zakapturzonych kapłanów i brzuchatych handlarek ryb. Niejakim pocieszeniem była wieść o pojmaniu ojca mego, gdy go gwizdacze zgarnęli wprost do Miejskiej Cytadeli, po jakim wyjątkowo paskudnym numerze. Niedługo potem matka na suchoty cierpiąc, zeszła z tego świata, nie mogąc nawet nacieszyć się odrobiną wolności, jaką otrzymała. Co zdołałem wyżebrać, było od tej pory moje. Włóczyć się zacząłem po biedniejszych dzielnicach, towarzystwa jakiego szukając, na zatłoczonych placach pojawiając się coraz rzadziej. Mateczka Ulica zastąpiła mi rodziców i chowała wedle swojej reguły: jadłem, co dało się zjeść, spałem, gdzie dało się zasnąć, miedzy podobnymi sobie obdartusami całe dnie spędzając. Tak nas ta mateczka trzymała i zostałbym tam pewnie już do końca żywota, starzejąc się razem z murami miejskimi. Jednako los, co tajemną grę z nami wszystkimi prowadzi, pochylił się wtedy nade mną i cisnął na ścieżkę pokrętną, którą do dzisiaj przyszło kroczyć. Gdy piętnasty raz zima dupę odmroziła, do szynku, gdzie zwykle o tej porze grało się w kości, zawitał pewien człek niewysoki, o aparycji szczurzej i takim też usposobieniu. Jak się okazało, szczurowaty jegomość szukał mnie już kilka dobrych dni. Nie zwykłem spędzać zbyt wiele czasu w jednym miejscu, więc niemałe wrażenie wywołał ten dziwoląg, odnajdując mnie w tak wielkim kłębowisku ludzkich uciech. Miałem już na karku kilka drobnych występków, ale człowiek ten w żaden sposób nie przypominał gwizdacza – wyszedłem więc mu naprzeciw, gdy tak kręcił się i rozpytywał natrętnie. Miał wiadomość od ojca mego, osadzonego w ciemnym więzieniu Cytadeli. Stary Richt za wszelką cenę chciał się zobaczyć, ponoć niewiele czasu zostało mu na tym świecie. Podkusiło mnie wtedy coś, by iść za szczurowatym posłańcem, choć nie mogę powiedzieć, dlaczego. Tęsknota, mówisz? Nie było mi tęskno do nikogo na świecie! Więcej było może w tym młodzieńczej ciekawości – nie pamiętam wszak, by kiedykolwiek 3 przedtem ojciec chciał z własnej woli widzieć mnie na oczy. Tak czy inaczej, spotkałem się z nim, a była to pierwsza ciepła noc tego roku. Nie ma we mnie wielkiej zdolności do zapamiętywania szczegółów, jednak tamten okres potrafię przywołać z wielką wyrazistością, każdej chwili przyglądając się raz jeszcze pod powiekami. Pamiętam, jak dowiedziałem się o egzekucji zaplanowanej na następny dzień, gdzie mieli zdusić ojca na parowym automacie (Miasto Kominów słynne było wszędzie z tak nowoczesnej, a litościwej kary śmierci). Ho, ho, gdy się zobaczyliśmy po raz pierwszy, Recht bez ceregieli padł na kolana, bełkocąc coś ledwo zrozumiale – bym, jako dobry syn, pomógł mu męki skrócić i jaki kawał żelastwa podrzucił zręcznie do celi. Mówił przy tym szybko, połykając łapczywie powietrze. Nic nie zrozumiałem z tego szlochu żałosnego, więc mi inni więźniowie musieli wyłożyć całą sprawę. A rzecz okazała się nad wyraz skomplikowaną i wymaga tu własnej opowieści. Gdy dawnymi czasy w Mieście Kominów praktykowano tradycyjne metody uśmiercania, do Cytadeli zawitał pewien inżynier wędrowny, wielkiej mądrości i renomy. Proponował on władzom miejskim zmontować urządzenie egzekucji, które by przy tym znakomicie oddawało postępowy charakter miasta. Zachwyceni urzędnicy natychmiast wyłożyli pieniądze, a inżynier mógł przystąpić do pracy. Zbudował on wspaniały egzekucyjny automat parowy, potężny tron śmierci, co to z poszanowaniem ludzkiej godności karki miał przetrącać szybko i bezboleśnie. Przyznać zresztą trzeba, że chytrze inżynier całą rzecz obmyślił – na siedzisku wygodnym mocowano skazanego, przypinając skórzanymi pasami do żelaznego stelaża, tak, by szyję przytwierdzić do ruchomej części konstrukcji. Jedno pociągnięcie dźwigni, a część żelastwa w kłębach pary wystrzelać miała do góry, przerywając kręgosłup więźnia niczym sznurek korali. Cały problem na tym tylko polegał, że po zakończeniu prac ustrojstwo za nic nie chciało działać jak należy. Opowiadali mi w Cytadeli, jak to człek czuł, co najwyżej, bolesne szarpnięcie – gdy kręgi wszystkie zostawały na miejscu. Widownia niewielka, co zawsze zaszczyci podobne widowisko, mogła się tam napatrzeć, jak skazaniec męczy się, wierzga i charczy, a trwać mogło to nawet i tyle, co porządna modlitwa nabożna. Długo tak nieboraka rzemień uciska, gdy twarz zalewa intensywna purpura; a język puchnie i wargi puchną, i oczy wyłażą, ale nadal się dycha i szarpie, a życie wycieka powolutku, kropla po kropli. Nikt inżynierowi nie miał za złe fuszerki, gdy okazało się, że piecyk zbyt mały wstawiono, by dosyć pary do tłoków mechanizmu dostarczyć. Póki automat wyglądał jak trzeba i syczał jak trzeba, wszyscy byli kontenci z 4 inwestycji; może za wyjątkiem tych kilku więźniów, co ich maszyna w ramiona brała i mniej by się pewnie męczyli na zwykłym drewnianym stryku. Bał się mój stary cap takiej śmierci jak niczego na tym świecie. Tam, w tej małej celi, dopadły go wszystkie prywatne demony naraz. Błagał, żebym przyniósł mu do celi nóż, by miał drogę ucieczki od bólu i upokorzenia. Źle jednak to sobie wykoncypował, a przynajmniej nie tego, co trzeba, o pomoc prosił. Zapamiętaj, chłopcze, życiem każdego prędzej czy później rządzić zaczyna strach, a odstąpi on swą władzę nad nami tylko dla uczuć jeszcze podlejszych, i tak to działa bez wyjątków. Za przemycanie więźniom ukrytych podarków karali ponoć straszliwie. A ja przesiąknięty byłem tchórzostwem smrodliwym, odkąd mnie matka nauczyła żyć w bezpiecznym cieniu. Niczego nie przyniosłem ojcu tamtej nocy. Pamiętam, jak walczyłem z własną trwogą wiele godzin i choć chciałem pomóc łajdakowi, to niczego mu wtedy nie przyniosłem. Taki strach paskudną żółć potem zostawia w ustach, chłopcze – to gorzki posmak wstydu. Blado coś wyglądasz, brzydzisz się mnie może? A czego przegryźć nie chcesz? To wypij jeszcze, moje przeklęte zdrowie, ha... …Taak. Coś odmieniło się wtedy w skołatanej duszy mojej. Nie mogłem… nie chciałem pozwolić, by tak się sprawa skończyła. Gdy ojca mocowali rankiem, obserwowałem go uważnie między ciasno stłoczonym motłochem. Kiedy przypinali mu ostatni pas pod szyję, wstyd palił mnie żywym ogniem… roztopionym ołowiem lejąc się przez oczy i gardło. Aż w jednej chwili, nareszcie wypalił cały strach. Wybiegłem oszalały z tłumu, kiedy strażnik pociągał za masywną miedzianą dźwignię. Maszyna syknęła ciężko, a ja podskoczyłem, napierając całym ciałem na tylnią część mechanizmu, gdzie sprężyny i tłoki gramoliły się mozolnie ze swym zadaniem. Ciągnąc za jedno, przyciskając drugie, zmusiłem ruchomy stelaż, by poderwał się wyżej. Uczepiłem się tak całej maszynerii i puszczać nie myślałem za nic. Strażnikom gęby pootwierało na ten widok, przypatrywali się pociesznie jak na jarmarczny spektakl. Dodatkowy ciężar zmiażdżył ojcu krtań, pozbawił przytomności i myślę sobie dziś, że Stary Recht zmarł namiastką śmierci, jakiej mógł stawić czoło. Załatwił mi jeszcze na koniec niespodziewany prezent – Cytadela stała się mi nowym domem. Wieść o miłosiernym smarku, co pomaga bez mąk piekielnych opuścić świat, szybko rozeszła się między skazańcami. Chętnych na tę drobną przysługę nie brakowało. Tak też pomagałem, zmuszając automat do odrobiny miłosierdzia, w zamian za ich majątki ostatnie – 5 pochowane pod cegłami, zaszyte w ubraniu, ukryte w zębach. Monety, klejnoty, błyskotki pokradzione, na dzień wolności czekające, wszystkie trafiały do mnie. Pierwszy raz miałem w rękach złoto. Tak mijały miesiące, z czasem trzeba było opłacać strażników, inaczej dawno by przepędzili. Żyło się coraz śmielej, coraz łatwiej pełną piersią oddychać, uciskając cudze gardła. Kto wie, jaki majątek zdołałbym nagromadzić, ściągając z nieszczęśników ostatni dorobek ich parszywych żywotów. Prosta już droga, człowiek wie, co go czeka na lata z góry, a tu – kolejna zmiana gry – kolejny zakręt losu… Pojawił się w mieście łotr, jakiego przedtem nikt w tych stronach nie znał. Od początku otaczała go chłodna aura grozy, choć, jak powiadali, własnoręcznie nie zbił on nikogo. Trwogę wzbudzały opowieści o przeklętych praktykach, gdzie tylko ten stary alchemik zawędrował. Opowiadano, jak nim został pojmany, jednym spojrzeniem potrafił obrócić człowieka w bezrozumną kreaturę, co to krwi jedynie pożąda. I choć ten stary łajdak od dawna nosił już kajdany, gdy przewożono go do Cytadeli, wszystkich wpędzał w popłoch niezrozumiały. Przy echach tych niesamowitości szeptanych między bywalcami Cytadeli zamknięto go w osobnej celi w najgłębszych kazamatach, gdzie powoli sączyło się brudne światło starych lamp, a powietrze lepkie było od kwaśno-mdłego smrodu. Sam zresztą nigdy wcześniej nie zapuszczałem się w tamte strony. Jeśli kto i był tam osadzony, to i tak bez żadnego bogactwa przy sobie. Gdy jednak pojawił się ten przybysz, w przeciwieństwie do innych, jakaś niezdrowa ciekawość owładnęła mną, nie puszczając, póki nie zszedłem po wilgotnych, śliskich stopniach w głąb lochu. Pamiętam, kiedy zbliżałem się do jego celi, poderwał tylko głowę, a jego lodowate spojrzenie przedarło się przez gęsty mrok celi, padając wprost na mnie, i poczułem, jakby kraty rozpłynęły się w tej chwili, wydając mnie całkiem bezbronnego temu szaleńcowi. Słyszał już o moim procederze, z pewnością oczekiwał zatem tej wizyty. Zostało mi na pamiątkę każde jego słowo. – Podejdź no mały, nie masz się czego bać. Jesteś tu pomagierem kostuchy, prawda? – Jeżeli ma się czym opłacić – odparłem ledwo szeptem. – A na ile to wyceniasz, tak nietypową usługę? – Wszystko, panie. Wszystko, co posiadasz – wyszeptałem znowu, a wstyd nagle zapiekł mnie jak tamtej nocy przy ojcu. Twarzy nie można było dojrzeć, prócz tych oczu przenikliwych, a mimo to wiedziałem, że wykrzywił ją wtedy ponury uśmiech. Po naszym pierwszym spotkaniu nie było dnia, bym nie 6 zajrzał do lochu, zafascynowany tajemniczym nieznajomym, który zgodził się opowiedzieć mi wszystko o sobie w zamian za moją skromną pomoc, gdy nadejdzie jego pora. Opowiadał mi więc o swej profesji, a nigdy wcześniej nie słyszałem podobnych cudów. Mówił o czarnych praktykach, o żerowaniu na naiwności słabych umysłów. Nauczył, czym można zwieść ludzkie oko i serce, jak naginać cudzą wolę, wzbudzać strach mimo słabości. Dokładnie opisał miejsce, w którym trzymał plugawe narzędzia pracy. Spokojnym, niemal sennym tonem tłumaczył, jak dzięki swym alchemicznym zdolnościom wyhodował i zamknął w hebanie coś, za co wkrótce będzie musiał zapłacić życiem. Subtelnie, niby przypadkiem wskazywał nową drogę. Było w tych lekcjach wiele gry i uwodzicielskich słów, których moc dopiero teraz jestem w stanie dostrzec. Wtedy wierzyłem, że z pewnością musiał odnaleźć we mnie swego następcę. Ach, naiwna dziecino! Skąd mogłem wiedzieć, że już tam w ciemnym lochu obłąkany starzec skazał na zatracenie duszę mm… …Ostrożnie! Masz, przykryj się tym. Zmęczenie wkrótce minie. Spokojnie, taak. Na czym to ja, ach, zatracenie. W dzień egzekucji tej postaci fatalnej niewielki dziedziniec Cytadeli pękał w szwach od tłuszczy nagromadzonej, głodnej krwawego widowiska. Lodius – tak chyba zwał się ten strażnik z trzeciej zmiany – obwieścił surowe kary, gdyby kto myślał przeszkodzić w prawidłowym przebiegu egzekucji. Mógł równie dobrze mi to przeczytać prosto w twarz, tak jasnym było, kogo ostrzeżenia dotyczą. Specjalny gość Cytadeli miał być podduszony na stalowym siedzeniu tylko przez kilka chwil. Dalej czekał już wynajęty kat z rozłożonym zestawem cudacznie wygiętych ostrzy, niby do patroszenia jakiej wielkiej ryby. Nie pamiętam, czyby we wspaniałym Mieście Kominów tak się fatygowali wcześniej z jakim przestępcą. Dlaczego wtedy nie zabrałem napchanego trzosa, zostawiając tę kaźnie za sobą? Wiedziałem dobrze, gdzie mam się udać, a jednak… jednak coś kołatało we mnie niespokojnie, ponaglało, by słowa raz jeszcze dotrzymać. Lubię dziś myśleć o tym jak o ostatnich resztkach człowieczeństwa. Nie było wszak co liczyć na łatwą sposobność, straż dobrze pilnowała automatu, nikt by mi tym razem nie dał uczepić się mechanizmu. A jednak wbrew sobie wiedziałem, co należało zrobić, i w niepojęty sposób znalazłem dość siły, by się tego podjąć. Gdy pociągnęli za mechaniczne ramię, wybiegłem co tchu z ciżby, ze stalowym szpikulcem w ręku. Rzuciłem się z impetem na alchemika, podciągnąłem na jego skórzanym 7 pasie i wbiłem ostrze w uciskane rzemieniem gardło. Zebrała się wrzawa, czyjaś ręka szarpnęła mnie mocno w dół. Gruchnąłem o ziemię, z twarzą lepką od ciepłej krwi skazańca. Pytam: gdzie się podział ten błogosławiony strach, chroniący od podobnych głupot? Obłąkany świecie! Karą za zabójstwo skazanego na śmierć mordercy miało być ucięcie wszystkiego, co nadto odstawało… Ha, cóż mogę powiedzieć, wielu miało tam do mnie sympatię. Niejeden zarobił na moich praktykach. Urżnęli mi więc tylko prawe ucho i palec środkowy prawej dłoni, tak dla przestrogi. Widzisz, jak mnie przyozdabia ta psia symetria? Potem wyrzucili z Cytadeli, wzbraniając powrotu, by nie musieli dokańczać roboty. Co było robić? Mogłem się zakraść, znałem wszak te korytarze na wylot, jednak znajomy lęk powrócił, wślizgnął się głęboko w serce i gnieździ się po dziś dzień. Bez miedziaka przy duszy wyruszyłem więc w drogę, którą dawniej wskazał mi alchemik. Zajęło to, co prawda… Och, co tobie? Szamoczesz się, jakby cię kto tłuczonym szkłem po plecach skrobał. Nie chcesz wysłuchać do końca, hę? Zresztą widzę, że domyślasz się już chyba, przyjacielu, jak ta historia toczy się dalej. Znalazłem jego chatę pośród mrocznych borów, a w środku zapadnie ukrytą – tak jak ją opisał – do piwniczki ciasnej prowadzącą. Tam bogactwo buteleczek i słojów w niezwykłych kolorach i kształtach, których przeznaczenia nie mogłem długo odgadnąć. Tygli, menzurek i ziela suszonego na żerdziach, notatek pożółkłych i ksiąg tajemnych po szafach rozłożonych. Znalazłem tam też to hebanowe czako, o którym tylko napomknął mój nauczyciel przeklęty… Skąd ten strach w oczach? To martwa drętwota ogarnia twoje ciało, nie bój się – przejdzie za kilka godzin. Wszystko przez ten wywar, coś go wypił tak chełpliwie. Pomaga mi zatrzymać gości na dłużej, gdybym przypadkiem nadto ich do siebie zraził, heem! Rozpocząłem więc mój proceder na wzór martwego nauczyciela, do pomocy mając niejeden fortel ze spiżarki. Jeździłem od mieściny do mieściny i różnych oszustw, różnych łajdactw się podejmując, wszystkiego, byle wyłudzić, co mi się należało – a przy tym zawsze byłem ostrożny, spektakl ułudy przed wszystkimi roztaczając. Nadto gdyby pomysłów nie starczyło, jak możliwości innej nie znajdywałem… zostawało jeszcze pudełeczko. Tak jak w twojej sennej mieścinie. Bystry musisz być, skoro domyśliłeś się tak prędko. Chcesz wiedzieć, jak to działa naprawdę? W środku uwięzione jest to małe paskudztwo, duch złowieszczy, demon szalony – na słabych duszyczkach żerujący. Gdy raz otworzę przed kim pudełeczko, zaraz go ten stwór opęta. A kogo raz złapie, tego trzyma, aż ciało przemieni, aż naturę wypaczy i w bestię 8 upiorną przeobrazi. Zaszyje się taka później w ciemnościach i nęka mieszkańców. Tak działa ten homunkulus przeklęty. I wtem ja się zjawiam, bestię przyrzekam zgładzić, niewielkiej zapłaty oczekując. A potem raz-dwa i do pudełeczka sam wraca mój mroczny chochlik, gdy na miejscu duszy czarna otchłań pozostaje. Tak i u was było, sowicie mnie potem ugościliście. Starego łowcę strzyg… Hah, pewnie ścigając mnie, w głowę zachodziłeś, dlaczego za starcem ledwo nadążasz? Młodszy wszak jestem, niż ci się zdaje, znam na to sposoby – krwawnik i ziele morowe działają tak razem roztarte na skórze; zawsze trzeba dbać o pozory. Wierz mi, łatwiej jest zwieść, gdy od początku mają cię za kogoś, kim nie jesteś. A teraz chłopcze, kiedy samą prawdę tu przed tobą wyłożyłem, to i w zamian oczekuję szczerości. Nie powiesz mi niczego, wiem. Twój język jest teraz jak drewniana kłoda. Dlatego zadam proste pytania, a ty mrugnij raz, jeżeli potwierdzasz, dwa, jeśli przeczysz; jak pójdzie nam gładko, to ocalisz skórę. Tak… czy jest was więcej? Szukałeś mnie sam? Próbowałeś ich przekonać, jednak nie uwierzyli? Hah! Tamta dziewczyna to ktoś bliski? Twoja luba? Siostra? Dobrze, ćśśś, już spokojnie; oczy masz mokre jak cielak. Wyruszyłeś za mną tego samego dnia? Tak czy nie!? Och, będą szukać… No widzisz, nie było tak strasznie. Naprawdę, musisz mi wybaczyć za ten paraliż, ale od początku wyglądałeś na zucha. Wstyd przyznać, słabo strzelam, a mieczem kręcę jak ostatni pastuch. Nie moja maniera, widzisz. Za to ten nóż srebrzysty! Sam zobacz, poręczny i wszędzie można schować. Na kolację kroje nim słoninę, a potem otwieram parę gardeł, hę! Dooobrze już… Dziękuję, że zechciałeś mnie wysłuchać… Lżej mi teraz na sercu. To była moja baśń na dobranoc dla ciebie. A teraz już cichutko, nie miej za złe… Wiem, wiem, co mówiłem wcześniej. Kłamstwo, widzisz, to najlżejszy z moich grzeszków…