Artykuł Pawła Smoleńskiego o Teosiu

Transkrypt

Artykuł Pawła Smoleńskiego o Teosiu
Klincewicz Teodor
Paweł Smoleński 10-06-2005, ostatnia aktualizacja 10-06-2005 19:01
On był Kmicicem opozycji. Tylko on mógł wysadzić
kolubrynę. Portret Teodora Klincewicza - legendy
podziemnej "Solidarności"
1. Zostały strzępki, skrawki, okruszyny pamięci. Dokonało się wielkie
zapominanie.
A przecież był taki czas, gdy widywaliśmy się niemal codziennie.
Nie pamiętam więc, kiedy się poznaliśmy. U schyłku lat 70.? Nie, bo
wtedy najbardziej lubiłem żeglarstwo, choć Teoś też kochał jachty, więc
może wtedy.
Tuż po Sierpniu, przez Jędrka, jednego z podpisanych pod deklaracją
założycielską Niezależnego Zrzeszenia Studentów? Chyba nie, bo we
wrześniu wyjechałem w świat.
W karnawale pierwszej "Solidarności"? Możliwe, bo wtedy poznawało się
wielu wspaniałych ludzi. Podczas strajku na warszawskim uniwerku w
listopadzie i grudniu '81?
19 kwietnia 1990. Teodor Klincewicz na II
zjeździe ''Solidarności'' w gdańskiej hali ''Oliwii''
jako delegat regionu Mazowsze
Fot. Jerzy Gumowski / AG
W pierwszych dniach stanu wojennego? Nie, wtedy z pewnością nie. Kilka dni przed 13 grudnia Ewa B., moja
znajoma, później dziewczyna Teosia, prosiła mnie, bym ich poznał.
Więc kiedy? Nie pamiętam.
Został mi w głowie widok jego kożucha i potwornie brzydkich, futrzanych czapek. Teoś w zielonej kurtce
amerykańskich marines; rękawy podciągnięte, dłonie wciśnięte w kieszenie. Teoś siedzący na fotelu: noga na
nogę, zgarbiony, ręce dziwnie splecione (jak on mógł wytrzymać w takiej pozycji?). Kalosze; nikt przy zdrowych
zmysłach nie chodził w takim paskudztwie. Karteczki i karteluszki, pęki kluczy, wymięte papierosy.
Ale już nie pamiętam koloru szalika. Ewa B. pamięta: był moherowy, w pomarańczową kratkę.
Pamiętam, że do aresztowania w 1983 r. chodził na papierach człowieka o nazwisku Ludwiczak. Ale nie
pamiętam (i nikt nie pamięta), jak Ludwiczak miał na imię. Do sfałszowanego dowodu trzeba było zrobić Teosiowi
zdjęcie: grzywka obcięta tuż nad oczami, na garnek.
Zapomniałem nawet, że się zacinał. Ale za to pamiętam jego zmordowanie i ułańską fantazję. Oraz że sprawiał
wielką frajdę mojej wiekowej Babci. Wchodził do mieszkania, szarmancko całował ją w dłoń i mówił, że jest
bardzo głodny. A wtedy Babcia stawiała na stole ogórkową, pierogi, jakieś kotlety, placki ziemniaczane.
Kiedy nie pojawiał się u mnie przez kilka dni, Babcia była niepocieszona. Pytała: - Kiedy wreszcie przyjdzie pan
Rafałek (to był jeden z Teosiowych pseudonimów), mój najlepszy stołownik?
Babcia kochała Teosia, bo zjadał wszystko i prosił o dokładkę. Kiedy dowiedziała się, że nie żyje, na parę godzin
zamknęła się w swoim pokoju.
2. Esbecka notatka nosi tytuł: „Słowny opis zagrożenia (faktu)”. Dotyczy obywatela Klincewicza Teodora, syna
Teodora i Teresy, studenta Politechniki Warszawskiej. „Podstawą założenia sprawy - czytamy - była informacja
uzyskana z Wydziału III A Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej, że wyżej wymieniony drukował pismo
»Robotnik «. Celem założonej sprawy było wyjaśnienie przyczyn zaangażowania się figuranta we wrogą
działalność, rozpoznania jego osobowości i motywów działania, określenie stopnia jego wrogiego oddziaływania
na innych studentów Politechniki oraz zlikwidowanie ujawnionego zagrożenia. W toku prowadzenia sprawy
ustalono, że figurant pochodzi z rodziny robotniczej, jego ojciec mieszka w Gdyni i pracuje jako kierownik
noclegowni na stacji PKP Gdańsk Główny. Matka w 1973 r. wyjechała na wycieczkę do USA i odmówiła powrotu”.
Teoś - wedle notatki - zagrażał nie tylko drukowaniem "Robotnika", drugoobiegowego pisma związanego ze
środowiskiem Komitetu Obrony Robotników i nielegalnie kolportowanego w zakładach pracy u schyłku lat 70., w
czasach późnego Gierka. "Robotnik" uwierał władzę, bo był dowodem, że klasa przodująca nie za bardzo lubi
realny socjalizm.
"W prowadzonym rozpracowaniu powstało nowe zagrożenie - negatywna inicjatywa polityczna wobec władz
państwowo-politycznych - petycja", a szło o podpisany przez niego list protestujący przeciwko rozbijaniu przez
bojówki Socjalistycznego Związku Studentów Polskich wykładów niezależnego Towarzystwa Kursów Naukowych.
W dodatku okazało się, że „figurant w domu studenckim Mikrus rozdawał ulotki warszawskiego Studenckiego
Komitetu »Solidarności « we wszystkich prawie pokojach”, zbierał podpisy pod listem protestującym przeciwko
„grupom chuligańskim i bojówkarzom” - czyli aktywistom SZSP.
Sprawie nadano kryptonim "Klimek". Zagrożeń przybywało. Rozpracowywanie Teosia kontynuowano do
szczęśliwego zgonu PRL.
Witold Łuczywo, współpracownik KOR, drukarz "Robotnika", wynalazca wielu technik usprawniających powielanie
drugoobiegowych pism: - To ja jestem za wszystko odpowiedzialny. Wciągnąłem Teosia do drukowania
"Robotnika". Jego przygoda z opozycją zaczęła się w maleńkim pokoiku akademika Mikrus. W oparach
rozpuszczalnika, wśród talku, którym trzeba było przesypywać zadrukowane strony, żeby się nie kleiły.
Henryk Wujec, wówczas działacz KOR: - Idę do Łuczywów, a tu ktoś stoi pod ich drzwiami. Młody chłopak, na
ziemi torba, patrzy na mnie spode łba. Więc mówię, po co przyszedłem, a on: - Pana szczęście, bo już bym
przywalił. W torbie miał "Robotnika". Tak go poznałem. Był Kmicicem opozycji. Tylko on mógłby wysadzić
kolubrynę.
3. Tym razem to bezpieczniacka "Analiza. Tajne spec. znaczenia".
Teoś „jesienią 1980 r. jest inicjatorem utworzenia Niezależnego Zrzeszenia Studentów”, organizuje „wystawę pt.
»Marzec 68 « na Politechnice Warszawskiej”, jest „najaktywniejszym uczestnikiem batalii o zarejestrowanie NZS”,
a na dodatek „wszystkie planowane przedsięwzięcia konsultował z Jackiem Kuroniem i Zbigniewem Bujakiem”.
Został wybrany na wiceprzewodniczącego Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS.
13 grudnia 1981 r. "prowadził kolportaż ulotek podpisanych jego nazwiskiem na terenie Politechniki
Warszawskiej, po czym opuścił teren tej uczelni i zaczął się ukrywać".
Majka K., nasza wspólna przyjaciółka: - Dlaczego chował się u nas? A dlaczego nie, choć to było jakieś
wariactwo. W domu małe dziecko, które bez przerwy płacze, mąż co rano wychodzi odbębnić kolejne dni służby
wojskowej, a mnie bez przerwy śni się powielacz, słyszę jego turkot dochodzący zza pieca w małym pokoju. A to
tylko Teoś przewraca się na skrzypiącym łóżku. Żartowaliśmy, że jak już nasze będzie na wierzchu, to za te moje
koszmarne sny wmurują na ścianie tego domu tablicę: "Tu ukrywał się Teodor Klincewicz, również po to, by
Majka nie mogła spać".
Ukrywał się również w innych mieszkaniach na Saskiej Kępie, dłuższy czas przemieszkiwał na warszawskim
Bródnie. Ale do mieszkania Majki wracał chyba najchętniej, bo wszędzie blisko.
W "Analizie. Tajne spec. znaczenia" napisano, że do czasu aresztowania "nie udało się ustalić miejsca jego
pobytu".
Majka: - Pamiętasz te okropne kalosze ze Szwecji? Stał ich tu cały karton, brzydkie, ze sztucznym futerkiem, a na
dodatek felerne, bo lewy obcas uginał się inaczej niż prawy. Teoś nie miał zimowych butów, więc chodził w tych
kaloszach, a po nim chyba wszyscy jego współpracownicy. Nie było mądrego, który na tym pustym obcasie
umiałby chodzić bez utykania.
Chłopaki kuleli aż miło. Gdyby policja miała wyobraźnię, prócz chłopaków zidentyfikowanych po kaloszach
złapaliby powielacze, które tymi samymi transportami przyjeżdżały ze Szwecji niemal od pierwszych dni stanu
wojennego.
4. Po 13 grudnia "Solidarność" zeszła do podziemia. Internowania uniknął Zbigniew Bujak, do stanu wojennego
szef regionu Mazowsze, a później lider niejawnego związku. Gdy minął szok, zaczęła ukazywać się nielegalna
związkowa prasa, a podziemne drukarnie wydawały książki. W samej Warszawie powstało kilka podziemnych
struktur związkowych. Organizowano manifestacje i akcje ulotkowe. Ukrywający się działacze mieli ze sobą
kontakt głównie przez łączników. Koordynacją działań podziemia zajmowało się podziemne biuro.
W tym wszystkim widać było rękę Teosia.
Mówił wtedy specyficznym językiem. "Kwit" to był list działacza jednej podziemnej struktury zdelegalizowanej
"Solidarności" do działacza drugiej. Zostawiało się go na "skrzynce", u "cioci" - sympatycznej pani, która była
właścicielką mieszkania.
"Towar" - to były podziemne gazety, nielegalnie wydane książki, ulotki.
Ulotki rzucano z ręki albo z "przewieszki" (prostokąciki papieru zwinięte w rulon, przewiązane nitką lub żyłką i
wywieszone przez gzyms wysokiego domu w centrum miasta. Przy nitce zapalony papieros, koniecznie
zagraniczny, bo polskie gasły, żar przepala nitkę, ulotki lecą jak deszcz).
"Złodziej" załatwiał papier, farby do druku, części do powielacza (często był to prawdziwy złodziej). Z "gadał"
ustawianych na dachu domu na tyłach więzienia przy Rakowieckiej nadawano audycje do więźniów. A "zadyma"
to było wszystko, co Teoś robił - drukowanie, ulotkowanie, gadały.
Ewa Kulik-Bielińska, organizatorka i szefowa biura podziemnego Regionalnego Komitetu Wykonawczego
mazowieckiej "Solidarności", dziś pracuje w Fundacji Batorego: - Na początku stanu wojennego Teoś chciał być
liderem podziemnego Niezależnego Zrzeszenia Studentów, bo tylko on z władz NZS uniknął internowania. Ale nie
mógł tylko liderować, siedzieć bezczynnie. Chciał coś robić. Im bardziej konkretnie, tym lepiej. Bardzo mi wtedy
zaimponował. Lecz pamiętam, że kiedy go słuchałam, nigdy nie byłam pewna, czy to konfabulacja, czy opisy
prawdziwych akcji. Lecz okazywało się, że nie konfabulował.
Czego to on nie robił? Wszystko, na czym wówczas opierało się solidarnościowe podziemie. W pierwszych
miesiącach stanu wojennego na warszawskiej Starówce wmurował tablicę upamiętniającą "Solidarność".
Wymyślił i sam kierował "legalizacją", czyli akcją wyrabiania fałszywych dokumentów ukrywającym się działaczom
Związku (pomagała mu Dorota, wtedy jeszcze licealistka, potem żona).
Dał warszawskiemu kierownictwu podziemia kontakt na Szwecję, skąd szły transporty sprzętu drukarskiego.
Współorganizował odbiór przemycanych powielaczy. Scalił istniejące przy różnych podziemnych strukturach
grupy do rzucania ulotek i - w zamierzeniu - do małego sabotażu.
Tak powstały Grupy Oporu Solidarni: kilkudziesięciu młodych ludzi gotowych nawet rzucać butelki z benzyną w
czasie ulicznych demonstracji i karać kolaborantów podkładaniem smrodów w mieszkaniach albo - jak mówił
Teoś - lekką demolką samochodów.
Kulik: - Ukrywałam się w mieszkaniu znajomego, gdzie przez przypadek zawitał jakiś wojskowy. Zorientował się,
że tu odchodzi antypaństwowa konspiracja, i poszedł z donosem. Nikt nie wpadł, ale lokal był spalony. Teoś
obiecał, że zasmrodzi mu mieszkanie jakimś środkiem chemicznym. Nie wiem, czy to zrobił.
Ale - znając Teosia - zrobił to na pewno.
W 1983 r. przewodniczący "Solidarności" Lech Wałęsa dostał pokojowego Nobla. Więc - opowiadał Teoś z
niejakim żalem - kolce do przebijania opon i butelki zapalającego poszły precz, a Grupom zostało tylko
ulotkowanie, gadały i wieszanie transparentów.
5. Ale przecież nie był tylko od konspiracji. Włodek P., u którego zbierało się pół warszawskiego podziemia,
akurat leży w szpitalu.
To Ewa B. wpadła na pomysł, by w ramach poszpitalnej niespodzianki odnowić jego malutkie mieszkanie. Zbliża
się ów 31 sierpnia z planowanymi manifestacjami i nieomal powstaniem, Teoś w dzień konspiruje, a wieczorami,
w gazetowej czapce na głowie i pędzlem w ręku, maluje i maluje.
Ewa B.: - To był koszmarny remont: mieszkanko jak chusteczka do nosa, każdy centymetr wykorzystany do
maksimum, pełno książek, kasety, płyty. Malowaliśmy kawałek ściany, potem wszystko przesuwaliśmy, i znów
kawałek, i znów przesuwanie, i znów kawałek. A Teoś malował i malował. Choć mógł powiedzieć, że ma
ważniejsze sprawy. Bo przecież je miał.
6. Zwinęli go w bramie na Hożej, tuż przy Kruczej, w marcu '83. Tuż przez wpadką mówił Dorocie, że czuje, jak
wokół niego zaciska się pętla. Ale może po prostu był straszliwie zmęczony?
Andrzej Friszke z IPN, autor opracowania tyczącego warszawskiego podziemia dni stanu wojennego, uważa, że
milicyjne meldunki mówią co innego.
Więc - jeśli wierzyć raportom - Teoś wpadł podczas przypadkowej kontroli, milicjanci kazali mu otworzyć torbę, a
miał w niej to, czego mieć nie powinien: jakieś matryce do powielacza, bibułę, a przede wszystkim notes.
I esbecy - mówi Friszke - poszli po tym notesie. Nie złamali wszystkich zapisów, ale to, co odcyfrowali,
wystarczyło, by w solidarnościowym podziemiu narobić niezłego bałaganu: wpadły trzy offsety, zdekonspirowano
lokal drukarni, aresztowano kilka osób. Odpryski sprawy dotarły aż do Krakowa. Tam SB zlikwidowała drukarnię
"Głosu Hutnika".
W grypsie z więzienia, który wpadł w ręce SB, Teoś pisał: "Zwinęli mnie 21.03 o godz. 23.25 na tyłach baru
mlecznego róg Krucza - Hoża. Czekali tam na kogoś (?). Nie miałem żadnych szans. Znaleźli przy mnie dwa listy
Eryka, list Alberta - jest tam o wszystkim. Na listach dopisane były moje uwagi; notes - część adresów udało się
zniszczyć. Widziałem się z Maćkiem. Moja przypadkowa wpadka nie ma nic wspólnego z jego. Zwinęli go
następnego dnia na lokalu z materiałami. I jest mi strasznie głupio, przykro. Wiem, że takiej głupoty i
bezmyślności nie wybacza się. Siedzę, nic nie mówię, nic nie zeznaję. Teoś".
Listy "Eryka" to korespondencja Ewy Kulik. "Albert" to członek RKW Wiktor Kulerski. A Maciek to Maciej Zalewski,
wówczas działacz podziemnej solidarnościowej struktury "Wola". I on, i Teoś pomylili się. SB namierzyła
Zalewskiego po rozszyfrowaniu zapisków w notesie Teosia.
7. Siedział cztery miesiące, do lipcowej amnestii w 1983 r. ogłoszonej na kolejną rocznicę powstania PRL. Gdy
wyszedł, od razu przyjechał do Włodka. Dopiero tam zobaczyłem, jak wielu kolegów z mojej szkoły pomagało
Teosiowi. Piliśmy chyba gorzałkę pomorską, śmialiśmy się do rozpuku, paliliśmy trawę. Pamiętam, że było nam
bardzo dobrze. Oraz - że w żartach z Teosia byliśmy nieco obsceniczni i wulgarni.
Potem pojechał do ojca do Gdyni. Mieszkali w Chyloni, w biedadomkach, gdzie trafiali ostatni repatrianci z ZSRR.
Ojciec zmarł następnego dnia po przyjeździe syna. Jakby czekał ze śmiercią na jego powrót (był niezwykle
uparty: ukrywał się z bronią w białoruskich lasach chyba do 1947 r., jako jedyny z rodzeństwa nie przyjął
sowieckiego obywatelstwa).
Potem Teoś pojechał na Mazury, na łódkę z przyjaciółmi - Włodkiem i Andysiem U. Dziś, przeglądając esbeckie
notatki, czytam, że funkcjonariusze szukają działacza podziemia o pseudonimie "Indor". Szukają i znaleźć nie
mogą.
Ewa B.: - Nazwaliśmy czasem Teosia Indor, bo kiedy zacinał się, to gulgotał jak indyk. I był jeszcze Królem
Podwórza. A Króla Podwórza przypadkiem bezpieka nie szukała?
Wtedy na łódce chłopaków raz po raz ogarniała wakacyjna głupawka. Nie zrobisz tego - jesteś Indorem. Nie
wypijesz - jesteś Indorem.
Włodek: - Indor był tytułem prześmiewczo-wyróżniającym, ale przede wszystkim przechodnim. Indorem zostawało
się na chwilę i nie wypadało nim być ani minuty dłużej. Dlatego każdy z nas był choć raz Indorem, ale odbijał
przezwisko jak piłeczkę. Bezpieka szukała "Indora"? Niemożliwe! Za co im płacili, na co szły nasze podatki?
Przy biurku funkcjonariusza SB powstała też notatka datowana na 1985 r. Opracował ją podporucznik, a
zaangażowano w jej tworzenie kilka wydziałów SB komendy stołecznej. Tytuł: "Dot. kobiet, z którymi kontaktuje
się T. Klincewicz".
Ustalono więc, że Teoś czasami jeździ samochodem ojca Krysi. Że na Ursynowie widuje się z Zuzą, siostrą Krysi,
obok wysokiego bloku, w którym jest publiczny telefon, więc pewnie stamtąd dzwoni.
Że brat plastyczki Małgosi Andrzej też studiuje na ASP.
Zaś Iza pracuje w klubie aktora.
„Do chwili obecnej nie ustalono aktualnej narzeczonej T. Klincewicza - tłumaczy się podporucznik. - Posiadamy
informacje, że jest ona nazywana »Krówka « lub »Czarna Ewka «, ma na imię Ewa i mieszka na Saskiej Kępie.
Wykonywała ona dla figuranta projekt kalendarza i winietę dla Kooperatywy Robotniczo-Studenckiej »Wola «. Z
wykształcenia jest plastyczką. Klincewicz często przebywa w jej mieszkaniu”.
Ewa B.: - To jakaś brednia. Przecież pamiętasz, że rozstaliśmy się ponad rok wcześniej.
8. Jest też esbecka notatka, że kiedy Teoś wyszedł z więzienia, był tak sfrustrowany, odcięty od konspiracyjnych
kontaktów, że za dużo pił, wpadł "w towarzystwo narkomanów". Więc zachodzimy w głowę - Włodek, Ewa B., ja kiedy tak pił i w jakie okropne towarzystwo wpadł. I wychodzi nam, że w nasze, bo trochę piliśmy i paliliśmy trawę.
Ale trochę i dość szybko nam przeszło.
Zaś co do odcięcia od kontaktów - najlepiej pamiętają to Ewa Kulik i Konrad Bieliński. Konrad był członkiem
warszawskiego Regionalnego Komitetu Wykonawczego "Solidarności".
Ewa Kulik: - Nie pamiętam bezpośrednich kontaktów, wszystko załatwialiśmy przez łączników. Chyba że
przypadkiem wpadaliśmy na siebie na jakichś przyjęciach.
Konrad Bieliński: - Gdy Teoś wyszedł z więzienia, obawialiśmy się osobistych spotkań, bo uważaliśmy, że
cholernie go pilnują. Ale w końcu spotykaliśmy się, bo jego po prostu nie można było nikim zastąpić.
To już połowa lat 80. Powolutku zaczyna się czas, gdy na podziemną działalność brakuje pieniędzy, a i ludziom
zaczyna brakować zapału. I oczywiście - to nie Teoś wymyślił, że trzeba, jak za niemieckiej okupacji, robić
konspiracyjną galanterię - znaczki czy kalendarze. Ale nikt nie robił ich tak fantazyjnie jak on. Znaczki z
Madonnami na srebrnej, a potem złotej apli, koniecznie przeszyte maszyną do szycia, z równo dziurkowaną
perforacją. Kalendarze, koniecznie z narodowymi symbolami, rarytas dla kolekcjonerów.
Konrad Bieliński: - Na podziemnej konfekcji można było zarobić spore pieniądze. Bywało, że znaczki
"Solidarności" produkowali ludzie, którym szło tylko o szmal. Ale to nie Teoś. On w ten sposób finansował
działalność Grup Oporu.
Projekty znaczków i kalendarzy robiła Ewa B. Pierwsza partia z reguły lądowała u nas; Teoś przynosił ją dumny
jak paw. Może dlatego, że umieliśmy go chwalić. A może - że podobnie jak Teoś - mieliśmy dystans do narodowej
ikonografii. Kiedy już przesłodziliśmy się Madonnami, projektowaliśmy nowe kompozycje. Orzeł w kajdanach,
przebity sztyletem z napisem NKWD.
Nie kombinowaliśmy tak, by cokolwiek wyszydzić. Ale po to, by odreagować. Może dlatego tak bardzo rozumiem
słowa Henryka Wujca: - Jeśli ktoś ważny, a nawet mało ważny w konspiracyjnej robocie, zapomniał się w
zadzieraniu nosa, powinien trafić na Teosia. Nie znałem drugiego człowieka, który miałby większy dystans do
siebie i do konspiracji.
9. Ewa B. wychodzi za mąż, a rzecz dzieje się w Kazimierzu nad Wisłą, latem '86. Teoś, uznany za najbardziej
odpowiedzialnego, ma klucze do domków kempingowych, gdzie rozlokowano gości. Już po ceremonii daleko od
miasteczka płonie ognisko.
Włodek P.: - Opowiedział mi to o poranku; przyszedł do knajpy, szurając rozwiązanymi butami, skacowany jak
ostatnie nieszczęście.
Ewa B.: - Wracaliśmy z mężem od ogniska. Patrzymy: na schodach walają się pęki kluczy. Ocho, był Teoś pomyślałam. Wchodzimy do pokoju, a on śpi rozwalony w naszym małżeńskim łożu.
Włodek P.: - Wchodzi więc "Indor" i mówi: - Widziałem Matkę Boską. Ja na to: - Teoś, coś ty? A on: - Nic, to tylko
figurka. Zdrożył się, idąc od tego ogniska, przysiadł i zasnął, zanim trafił do pokoju Ewy. Gdy się obudził, zobaczył
figurkę Panienki, tę koło studni, na ulicy Krakowskiej.
10. "Na tle innych struktur regionu Grupy Oporu wyróżniały się radykalizmem - pisze Andrzej Friszke. - Główny
cel, jaki sobie stawiano, to czynny opór wobec reżimu. Podejmowano m.in. akcje zwalczania kolaborantów,
donosicieli, nadgorliwych sędziów, próbując niszczyć ich samochody, informować ulotkami w miejscu
zamieszkania o ich wyczynach, zasmradzać im mieszkania (...) Przed manifestacjami 31 sierpnia przygotowano
150 butelek z benzyną, specjalna grupa rzemieślnicza wykonała kolce do przebijania opon samochodów... Wiktor
Kulerski wspomina, że na początku 1983 r., kiedy zastępował Bujaka, otrzymał raport o zgromadzonej broni i
środkach wybuchowych oraz dalszych możliwościach ich pozyskiwania i kosztach finansowych z tym związanych.
Polecił wówczas natychmiastowe zniszczenie tego potencjału".
Konrad Bieliński: - Gdy SB złapała Teosia, Wiktor musiał bardzo ostro zdyscyplinować Grupy. Ci chłopcy byli
gotowi odbijać Teosia z Rakowieckiej.
Dyscyplinowanie pomaga, lecz nie na długo. Na początku 1985 r. Zbigniew Bujak pisze do Klincewicza list po raz
kolejny zakazujący używania środków wybuchowych: "niezastosowanie się do przedstawionych zasad i
warunków spowoduje odstąpienie Regionalnego Komitetu Wykonawczego od organizacyjnej i merytorycznej
(politycznej) odpowiedzialności za działalność Grup (włącznie z podaniem tego do publicznej wiadomości)".
Bieliński: - Szło o to, by ich utemperować. Ich umiejętności były bardzo potrzebne podziemiu, ale czasami
chłopców Teosia ponosiły fantazja i brawura.
11. Ślub Doroty i Teosia był u św. Marcina (dziesiątki gości, życzenia składają najpierwsze postacie opozycji),
wesele w knajpie jakiegoś hotelu w Śródmieściu. Więc dlaczego pamiętam taksówkę o późnym świtaniu, która
wiezie mnie do domu gdzieś z dalekiego Mokotowa?
Dorota: - Zlały ci się dwa bankiety. Pierwszy był w Grandzie, drugi - na Ursynowie.
To z tego drugiego pamiętam i chyba zawsze będę pamiętać kawałek Madonny "La isla bonita" lecący z
przesterowanego magnetofonu. Dla mnie to ich - Doroty i Teosia - weselna piosenka.
Pamiętam też spotkania w ich mieszkaniu na warszawskich Bielanach opodal huty: dwa kiszkowate pokoje,
malutka kuchnia, masywne drzwi wejściowe, żeby SB nie mogła ich łatwo wyważyć. Pogaduchy do świtu,
planowanie, co wydać, Teoś gra na gitarze albo opowiada, że umie grać na "wstydzie", czyli harmonii, którą,
lekko zaciągając, lubił też nazywać "akordionem".
Raz dla żartu wynieśliśmy im z domu wszystkie sztućce. Dorota mówi, że tego akurat nie pamięta. Ale Ewa B. i ja
pamiętamy, że była wściekła. Tak samo jak Teoś: wtedy akurat chodził po znajomych i zanim zostawił kwit albo
zabrał towar, mówił: oddawaj moje widelce, gdzie są moje noże? Więc oddawaliśmy, ale po sztuce, zadowoleni z
głupawego kawału. Nie obraził się, choć może powinien.
12. Po Okrągłym Stole Teoś wszedł do władz mazowieckiej "Solidarności". Mówił, że samopoczucie po wyjściu na
powierzchnię ma całkiem dobre. Choć jakby dusił się w legalnych strukturach. Nie z braku adrenaliny czy pracy.
Ale dlatego że to, co w stanie wojennym proste, powoli stawało się nieproste: Związek rozmieniał etos na frakcje,
kliki, grupy i posady.
Wielu kolegów z podziemia rozbiegło się po świecie, poszli do polityki, w spółki z o.o. (o takich mawiał: poszli
spółkować). Innym pomógł zaczepić się w "Solidarności". Miał pomysł, by tych, którzy rzucali ulotki, zatrudnić w
tworzącej się warszawskiej straży miejskiej. Niewiele z tego wypaliło.
Ale ciągle czuł się za nich odpowiedzialny. Mówił "Gazecie": - Żyliśmy z czterokrotną aktywnością. Wielu
zniszczyło sobie zdrowie, zrujnowało życie rodzinne. Wielu przypłaciło karierami naukowymi - nie ukończyło
studiów czy doktoratów. Nie przez represje polityczne, bo te dotknęły zaledwie 5 proc. podziemia, ale przez
całkowite pochłonięcie. Ktoś, kto przez osiem lat rozrzucał ulotki, dla kogo normalna praca była tylko koniecznym
dodatkiem do życia, jest teraz okaleczony. Wraca z trudem do życia, jak po długiej chorobie... Wydawało się
książki, ale nie miało się czasu ich czytać. Człowiek się nie rozwijał, tylko walczył... Uczucie niepewności,
przekonanie, że się jest niepotrzebnym, bo zrobiło się swoje, jest udziałem prawie wszystkich. Podziemie to kilka
tysięcy osób. Nie można im powiedzieć: dziękuję chłopcy, umyjcie ręce po farbie, jesteście wolni.
Ta niepewność i tymczasowość kłuła go jak zadra. Pewnie dlatego, choć już był pierwszy niekomunistyczny rząd,
zostawił sobie ukryty gdzieś powielacz, płacił za wynajem magazynów, gdzie zawsze można było wrzucić towar.
Mówił, że po to, by miał gdzie się cofnąć. Może nie ufał, że tym razem się udało. I że historia pokazała, że żadne
cofanie się nie ma sensu.
Lecz jeszcze bardziej kłuło go, że koledzy przestali być kolegami. W "Solidarności" zabrakło solidarności. Koniec
marzeń. Nastała pokojowa wojna wszystkich ze wszystkimi.
Dorota: - Wiecznie zajmował się sprawami innych. Dla mnie i dziecka miał niewiele czasu. Przyjeżdżał do domu
tylko na wieczorną kąpiel, wyrywał małego Teosia z moich rąk, wrzucał do wanienki, popluskał, oddawał i znów
gdzieś leciał.
Ale pamiętam też, jak w ogródku jordanowskim na Saskiej Kępie duży Teoś pcha wózek z małym Teosiem. Obok
Dorota. Teoś ma na sobie tę samą zieloną kurtkę marines co osiem lat wcześniej.
I ciągle jest zmęczony, bo druk książek, regionalnej gazety "Solidarności", bo nasiadówka mazowieckich władz
związku.
13. Dzień przed wypadkiem był zmęczony i poddenerwowany. Do czerwonej skody pakował świeżo złożone
książki.
Do Gdańska, na kolejny zjazd "Solidarności", wyjechał grubo po południu. Było już ciemno, gdy pod Mławą
wymijał ciężarówkę.
Nagle na drogę wytoczył się pijany mężczyzna. Wpadł do samochodu przez rozbitą przednią szybę. Uderzył w
głowę Teosia butami, a może niedopitą butelką? Chyba nic poważnego mu się nie stało, choć po wypadku
dowodził, że ma problemy z chodzeniem, i czekał na odszkodowanie.
Teoś zdążył zawiadomić policję i opowiedzieć o wypadku. W niezłym stanie dojechał do szpitala.
Nocą spadł ze szpitalnego łóżka. Już nie odzyskał przytomności.
14. Szukam w pamięci, kto był wtedy w kaplicy staromiejskiego kościoła Ojców Dominikanów. Pytam, ale nikt nie
umie powiedzieć, kto wtedy modlił się, by Teoś odzyskał przytomność. Nie było Doroty, siedziała w mławskim
szpitalu. Na pewno przyszli Ludka i Heniek Wujcowie. Ewa z Konradem. Ewa B. Pamięć przywołuje obraz kilku
głów schylonych nad pulpitami drewnianych klęczników i ojca Jacka Salija przed ołtarzem.
Na zewnątrz było ciemno, zimno i nieprzyjemnie wilgotno. Wiało, trzeba było zapinać kurtki i stawiać kołnierze.
Na ulicy Freta żółtym światłem świeciły latarnie. Wyglądały jak nagrobne znicze.
Nie wymodliliśmy Teosiowi życia i zdrowia. Zmarł 1 marca 1991 r.
15. Na pogrzeb przyszły setki, jeśli nie tysiące. Kondukt szedł od św. Stanisława Kostki aż na Powązki, długi,
skulony od marcowego zimna, smutny.
I w tym wijącym się, ludnym pochodzie, mówiono, że może gdyby Teoś był słabszy, to - znów może - odpuściłby
choć na chwilę tę podziemną, a potem legalną harówkę, więc żyłby, cholera, nie byłoby tego konduktu.
Gdyby bardziej dbał o siebie, częściej mówił "ja", może pogotowie udzieliłoby mu skutecznej pomocy.
Że był tak bardzo zwyczajny, choć pochłaniały go rzeczy niezwykłe.
Że potwornie fałszował, gdy przy gitarze śpiewał szanty o starym Johnie, który miał długą brodę i krótką fajkę lub
odwrotnie.
Że miał niezwykły dar zjednywania sobie ludzi.
Wybaczał błędy, bo Bóg dał mu rzadką cnotę tolerancji.
Lubił bankietować.
I kokietować, nawet damę tak wiekową jak moja Babcia.
Rósł od pochwał, lecz nie oczekiwał nagrody. I kurczył się przy najmniejszej krytyce.
W podziemnej pracy zakładał sobie stachanowskie normy.
Poświęcał się rzeczom i sprawom, które wcale nie musiały zwyciężyć. Pewnie dlatego był w odrodzonej
"Solidarności" coraz bardziej smutny (Teoś smutny? Toż to czysty idiotyzm!). I, choć otoczony tłumem ludzi,
samotny.
Że szkoda go, tak bardzo szkoda.
Zbyszek Bujak powiedział nad grobem: - Ty byłeś najprawdziwszą legendą tego okresu. Gdyby chcieć nakręcić
piękny, a jednocześnie prawdziwy film, to Ty i tylko Ty powinieneś być bohaterem tego filmu. Bo w Tobie, jak w
soczewce, zbiegało się wszystko, co najciekawsze i najlepsze w "Solidarności".
W tekście wykorzystałem rozmowy z filmu dokumentalnego "Teoś" zrealizowanego przez Pawła Woldana,
fragmenty wywiadu dla "Gazety" z 1989 r. przeprowadzonego przez Annę Bikont. Korzystałem również z tekstu
"Regionalny Komitet Wykonawczy regionu Mazowsze 1981-86" autorstwa Andrzeja Friszkego oraz z archiwum
domowego Doroty Przyłubskiej-Klincewicz

Podobne dokumenty