Karaibska krucjata 2. La Tumba de los Piratas. Otóż to. Zazwyczaj to

Transkrypt

Karaibska krucjata 2. La Tumba de los Piratas. Otóż to. Zazwyczaj to
Karaibska krucjata 2. La Tumba de los Piratas.
Otóż to. Zazwyczaj to autor przypomina, o czym to Czytelnikowi opowiadał w
poprzednich tomach powieści, jednakowoż tym razem wolałbym uczynić to ja,
kapitan fregaty William O’Connor. Zwolniłem zaś z tego obowiązku autora głównie
dlatego, że powieść „Karaibska krucjata” dotyczy przede wszystkim mnie (obojętne,
co na ten temat twierdzili Edward i Vincent) i ja wiem najlepiej, co też trzeba
Drogiemu Czytelnikowi pamiętać, a o czym powinien jak najszybciej zapomnieć.
W ramach swoistego rachunku sumienia przypomnę, iż rozpoczęliśmy naszą krucjatę
jako bohaterowie, którym trochę brakowało do ideału. Nad każdym z nas ciążył
wyrok śmierci za dezercję z tonącej hms „Mercury”, zaś Hiszpanie żywili do nas
uzasadnioną niechęć za podstępne zajęcie fregaty „Santa Maria Magdalena”, której
nazwę skróciliśmy później do „Magdalena”, by każdy członek załogi był w stanie ją
zapamiętać. Załogę zaś dobraliśmy spomiędzy typów podobnych do nas – ludzi
skłóconych z prawem lub niesprawiedliwie potraktowanych przez los.
Podziękowaliśmy Royal Navy za wspólny, jakże bolesny epizod w naszych dziejach i
jako korsarze poszliśmy na służbę do Francuzów, co w gruncie rzeczy okazało się
jeszcze gorsze. Po jakimś czasie powróciliśmy więc na łono angielskiego gubernatora
Port Royal, wierząc w to, że kilka sakiewek z hiszpańskimi dublonami korzystnie
wpłynie na pamięć naszych rodaków, odpowiedzialnych za księgi, wyroki i inne
takie.
Musisz wiedzieć, Drogi Czytelniku, iż się nie omyliłem. Nasi z ochotą zapomnieli o
byłych przewinach ofi cerów „Magdaleny”, niestety – nie zapomnieli Hiszpanie.
Pewnego pięknego dnia do Port Royal wpłynął na uzbrojonym po zęby liniowcu
seńor Antonio Miguel de Gilliera, który bezczelnie ogłosił się właścicielem naszej
uczciwie zrabowanej fregaty. Gubernator Port Royal, niejaki Morgan, uwierzył mu
bez zastrzeżeń, a ja, Vincent i Edward wylądowaliśmy w lochach. Zdecydowanie
przeżyłem to najgorzej, gdyż żołnierze wyrwali mnie z ramion córki gubernatora,
która podówczas była niepodzielną władczynią mego robaczywego serca. Mam
nadzieję, że Szacowny Czytelnik wykaże się taktem i nie zapyta o dalsze szczegóły
naszego romansu, rzeknę tylko tyle, że dziewczę owo słodkie o mało co nie
powyrywało mi flaków w akcie udawanego oburzenia. Dalej wydarzenia runęły jak
pijak sikający z okna na piętrze – dzięki naprędce zainscenizowanemu buntowi załogi
„Magdaleny” ocaliłem swych ludzi przed gubernatorskim lochem, a potem
postanowiłem utrzeć nosa de Gillierze. Od początku podejrzewałem bowiem
Hiszpana o niecne intencje i nie myliłem się – domniemany hidalgo okazał się
bowiem zamaskowanym piratem, który wyeliminował z walki jeden z fortów
strzegących Port Royal, zniszczył królewski liniowiec, a na końcu spróbował porwać
córkę gubernatora, o której już zdążyłem napomknąć.
Żeby nie zanudzać Drogiego Czytelnika opisami moich przewag, nadmienię tylko
tyle, że ocaliliśmy „Magdalenę” i uratowaliśmy córkę Morgana, czego później
przyszło mi żałować, ale de Gilliera spalił część miasta i zadał niepowetowane straty
naszej dumie. Te krwawe zajścia okazały się jednakże dopiero początkiem
prawdziwych perypetii, Drogi Czytelniku. W ramach odnowionego zaufania do mojej
skromnej osoby gubernator Morgan powierzył mi chwalebne zadanie eskortowania
powolnego konwoju Kompanii Zachodnioindyjskiej. Niestety, pech chciał, że ledwie
wypłynęliśmy z Port Royal, a na pokładzie zagnieździła się największa cholera pod
słońcem z wyjątkiem kuka Butchera – mianowicie diabeł morski. Do dziś twierdzę,
że to on mi namieszał w głowie, i ignoruję argumentację Vincenta, który złośliwie
głosi, iż problemy z pomyślunkiem prześladują mnie od kołyski. W każdym razie
w okolicy mielizny Meek Shallows natknęliśmy się na porzucony okręt Royal Navy,
którego załoga została wymordowana z ekstraordynaryjnym bestialstwem. Na
podstawie kilku wątłych przesłanek wmówiłem sobie, że sprawcami rzezi mogli być
tylko Francuzi, więc bez namysłu przypuściłem atak na pierwszy napotkany
francuski okręt wojenny, tym samym rozpoczynając wojnę między Francją a Anglią,
co przyznaję ze skruchą, ale też odrobiną satysfakcji. Ufam jednakże, iż
Wyrozumiały Czytelnik nie weźmie mi za złe i wraz ze mną przypisze winę za ów
stan rzeczy memu szacownemu ojcu, który wychował mnie w świadomości, że
Francuzi to świnie.Po doprowadzeniu konwoju w bezpieczne miejsce zawinęliśmy
do St. John’s na wyspie Antigua, gdzie wydarzenia po raz pierwszy zaczęły mnie
przerastać. Tamtejszy gubernator Dolittle dał mi bowiem do zrozumienia, że kroi się
coś poważniejszego od wojny z Francją, od czego on zresztą z urzędniczą wprawą
umył ręce. Gubernator nawiał z St. John’s kilka godzin później, uwożąc swój
majątek, ja zaś po przeuroczej, klasycznej wręcz bójce w tawernie wpadłem w łapska
znanego pirata, hrabiego Christophera de Lanvierre’a. I nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie to, że ów pirat powinien być martwy od dobrych kilkunastu lat.
De Lanvierre zaproponował mi uczestnictwo w swoim sekretnym planie, czego
oczywiście odmówiłem, tknięty porywem serca i chorobliwą miłością do Korony.
Pirat okazał wielkie rozczarowanie moją postawą i postanowił przekłuć mnie szpadą.
Oczywiście, nieustraszenie stawiłem mu czoła i nie bez pewnego trudu przebiłem
się do portu oraz „Magdaleny”. Gwoli ścisłości nadmienię, że w odpowiednim
momencie w sukurs przyszedł mi porucznik Love, aczkolwiek dzielnie dawałem
sobie radę, co przyzna każdy uczestnik tych wydarzeń. Po dotarciu na pokład
uświadomiłem sobie jednak, że chyba popełniłem błąd. Rozmach intrygi de
Lanvierre’a przerósł bowiem moje najśmielsze oczekiwania.
Drogi Czytelnik wie już zapewne, iż nie należę do ludzi strachliwych. Kiedy jednak
ujrzałem francuskie statki w St. John’s, niszczone salwami ze zbuntowanego okrętu
Royal Navy, poczułem, że miękną pode mną nogi. A kiedy okazało się, że w tym
samym czasie kilku innych piratów sprzymierzonych z de Lanvierre’em,między
innymi Beniamin „Siedem Żyć” Bekker, „Papuga” Rodrigues, szalony Irlandczyk
Conally i paru innych hunc wotów pustoszy brytyjskie posiadłości w Indiach
Zachodnich, ogarnął mnie prawdziwy niepokój. W ciągu raptem jednej nocy piraci de
Lanvierre’a zdławili brytyjskie panowanie na Jamajce, Barbadosie oraz Antigui i
zatopili wszystkie większe jednostki Royal Navy. W ciągu jednej nocy staliśmy się
sierotami.
Wcześniej jednak miało miejsce inne ciekawe wydarzenie, o którym pragnąłbym
napomknąć Wiernemu Czytelnikowi. Uciekając z niewoli de Lanvierre’a, zabrałem
ze sobą pewne słodkie, acz uparte dziewczę o imieniu Manuela. Jedynym marzeniem
seńority było dotarcie do wyspy Isla de la Exilio. Zdecydowałem się spełnić jej
zachciankę, głównie przez to, że dno fregaty wymagało reperacji, a także dlatego że...
Cóż, Manuela miała pewne metody, by skłonić mnie do podjęcia odpowiedniej
decyzji. Jakież było jednakże nasze zdziwienie, gdy na tej pozornie bezludnej,
zapomnianej wyspie odkryliśmy ekspedycję piracką Portugalczyka Rodriguesa!
Nie chciałbym, by Wnikliwy Czytelnik wziął mnie za pyszałka, tedy przemilczę iście
sowizdrzalski pomysł, dzięki któremu udało mi się piratów pokonać. Skupię się
natomiast na powodach, dla których Manuela pragnęła się znaleźć na Isla de la
Exilio, a które są daleko bardziej frapujące od opisów wojennych przewag. Na
wyspie wraz z plemieniem zaprzyjaźnionych Karibów żył bowiem jej dawno
zaginiony brat, jezuita Armando. Ten zaś przed laty przyłączył się do piratów, by
zbawić duszę Christophera de Lanvierre’a, a w końcu stał się jego najwierniejszym
towarzyszem i przyjacielem. Niestety,diabeł mieszkający w sercu de Lanvierre’a
okazał się zbyt silny. Dzielny jezuita poniósł porażkę i zamieszkał wśród Indian, by
chronić ich przed białymi ludźmi, a także bronić największej tajemnicy wyspy –
bogatego złoża szlachetnych kamieni.
Na Isla de la Exilio miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Otóż znów trzeba
ci wiedzieć, Drogi Czytelniku, iż nie jestem człowiekiem ani odrobinę przesądnym.
Tymczasem okazało się, że „Papudze” Rodriguesowi w owej ekspedycji, której
celem ani chybi było zbieranie diamentów dla de Lanvierre’a, towarzyszył pewien
duch, którego uwolniła dopiero śmierć pirata. Jestem przekonany, że Sprawiedliwy
Czytelnik sam łatwo przyzna, iż wraz z owym diabłem morskim, który prześladował
nas w okolicach Meek Shallows, była to już naprawdę przesada.
Staliśmy się zatem wygnańcami, bez portu, przyjaciół i sojuszników. Doprawdy, nie
wiem, czym by się zakończyła nasza smutna żegluga, gdybyśmy przypadkiem
nie zasłyszeli, że na dalekim Barbadosie tli się jeszcze iskierka nadziei. Na
wschodnim wybrzeżu wyspy broniło się Speightstown, które trzymał dzielny major
Callahan z kilkoma regimentami piechoty. Wylądowaliśmy tam w porę, by wziąć
udział w odparciu generalnego szturmu na miasto, po czym z garścią
najdzielniejszych (i najpaskudniejszych) marynarzy wybrałem się do stolicy wyspy
Bridgetown, by zabić przywódcę tamtejszej bandy, osławionego, niezniszczalnego
Beniamina Bekkera.
Może mi tu Drogi Czytelnik zarzucić odrobinę pychy, ale nie chwaląc się, zdołaliśmy
tego dokonać. Przy okazji zaskarbiliśmy sobie łaskę niebios, oswabadzając z niewoli
miejscowego duszpasterza o imieniu Maurycy, ale też dla równowagi okazało się, że
zostaliśmy wciągnięci jeszcze bardziej w świat nadprzyrodzony. W chwili śmierci
Bekkera dowiedziałem się bowiem, że wraz z piratami z krwi i kości po Indiach
Zachodnich hulają również duchy tych, których dni świetności minęły już dawno,
jak Hawkinsa czy Lavasseura.
I więcej niestety nie wolno już mi powiedzieć, choć chciałbym. Wypada mi zatem
oddać inicjatywę w ręce autora i modlić się do wszystkich bogów siedmiu mórz, by
opowiedział resztę historii jak należy. Bo coś mi mówi, Drogi Czytelniku, że się
jeszcze spotkamy, i to nie raz. Wtedy zaś opowiem Ci całkiem inną historię...
kapitan William O’Connor

Podobne dokumenty