PDF, 191KB - Nowy Teatr
Transkrypt
PDF, 191KB - Nowy Teatr
Wywiad z Krzysztofem Warlikowskim - Dlaczego zdecydował się Pan w tym roku zaprezentować kompilację tekstów, a nie gotowy tekst dramaturgiczny? Krzysztof Warlikowski: Wkrótce będę mógł prezentować swoje prace w nowej siedzibie. Powstanie ona w przedwojennych warsztatach samochodowych, które zostaną zamienione w wielofunkcyjny ośrodek kulturalny i teatralny. Planowałem zainaugurować to miejsce właśnie spektaklem (A)pollonia, jeszcze przed rozpoczęciem tam robót. Spektakl składa się zarówno z tekstów, jak i z piosenek, jakby wziętych z balu na prowincji, w którym uczestniczą przedstawiciele wielu pokoleń. Wykonuje je Renate Jett, austriacka śpiewająca aktorka, która występowała w Oczyszczonych, a teraz ponownie z nami współpracuje. Wyobraziłem sobie, że zwrócę się poprzez ten spektakl do społeczności, aby zadać jej pewne pytania – pytania o sprawy, które postawiły ją przed groźbą zagłady, które ją nurtują, pytania o zbiorową pamięć i o dziedzictwo wojny. Postanowiłem, że będzie to podróż przez XX i XXI wiek, od początku drugiej wojny światowej aż do czasów dzisiejszych, której przewodnikami będą bohaterowie tragedii greckich. Zaczęłaby się ona od pytań o getto, aby przejść do ofiary Ifigenii – pierwszego w historii przypadku złożenia człowieka w ofierze – który pociągnął za sobą całą serię ofiar w rodzinie Atrydów. Spektakl, zbudowany wokół tematu ofiary dobrowolnej lub przymusowej, będzie mówił o naszej polskiej historii poprzez teksty autorów antycznych, przede wszystkim Eurypidesa, a także poprzez teksty bliższe współczesności. Pojęcie ofiarowania jest niezwykle złożone – dobrowolną ofiarę można złożyć z miłości, z obowiązku albo po prostu z chęci popełnienia samobójstwa w stanie głębokiej rozpaczy. Ifigenia poświęca się dla Hellady jak młody Palestyńczyk dla swojej ojczyzny; ich gest niewątpliwie jest podszyty lękiem przed tym, co znajduje się po drugiej stronie, przed nieznanym. W Polsce znamy liczne przykłady ofiarowania siebie z czasów drugiej wojny światowej, jak choćby księdza, który oddał życie zamiast ojca dwanaściorga dzieci, nigdy jednak nie poznamy głębokich powodów takich ofiar, tym bardziej że w rzeczywistości antycznej bogowie są równie nieobecni co dzisiaj, choć wtedy częściej się na nich powoływano, aby usprawiedliwić ludzkie czyny. Służą jako alibi, ale to nie wystarczy, aby zrozumieć. - Czy Apollonia, od której pochodzi tytuł Pańskiego spektaklu, to polska kobieta? K.W.: Nadanie dziewczynce imienia Apolonia w XIX wieku było postrzegane jako akt oporu wobec rosyjskiego zaborcy, z powodu słowa « Polonia », które jest w nim zawarte. Nie ma ono nic wspólnego z Apollonem, od którego etymologicznie pochodzi. Dla nas jest to polska kobieta, o której napisała reportaż Hanna Kral – miała troje dzieci, spodziewała się czwartego, jej mąż był w partyzantce. Postanowiła ukryć i uratować 25 dzieci żydowskich, a więc zrobić rzecz prawie niemożliwą. Doniesiono na nią, a wtedy uciekła, by schronić się u swojego ojca. Nazistowskie przepisy pozwalały ukarać śmiercią wszystkich członków rodziny człowieka, który próbował pomóc Żydom, a czasami i całą wieś. Apolonii udało się uratować jedną żydowską dziewczynkę. Wykonano na niej wyrok, bo jej ojciec odmówił przejęcia na siebie jej winy. Wracamy tutaj do pojęcia ofiarowania w rodzinie, w postaci takiej, w jakiej rozwinęło się w wielkiej tragedii greckiej. Ta uratowana dziewczynka doprowadziła do przyznania Apolonii medalu Sprawiedliwej wśród Narodów Świata, który został przekazany na ręce jednego z jej synów – tego, który był świadkiem przesłuchania matki i widział, jak jego dziadek odmówił poświęcenia się za nią. Piękny gest oddania siebie w ofierze jest więc w jego oczach czymś dwuznacznym, bo stracił matkę, został osierocony. Nigdy sobie nie poradził z utratą matki ani z jej ofiarą, która obróciła się przeciwko niemu. Właśnie to straszliwe dziedzictwo, które ciąży na potomkach bohaterów - lub katów - stanowi główny temat naszej pracy. Apollonia staje się więc archetypem, uniezależnia się od tej konkretnej Polki, a jej historia przybiera uniwersalny wymiar. Nie uprawiamy poprawności politycznej, ponieważ analizujemy wszelkie aspekty takiej ofiary, która jawi się w zasadzie jako akt heroiczny. Jeżeli jednak dotkniemy tam, gdzie boli – to znaczy zajmiemy się konsekwencjami tego aktu – siłą rzeczy zburzymy spokój tych, którzy mają czyste sumienie. - Poszerza Pan ten kierunek poszukiwań o teksty bardzo współczesne. K.W.: Osnową naszej pracy pozostaje tragedia grecka, rzeczywiście jednak włączamy w nią również teksty współczesne, ponieważ można przeprowadzić paralelę między postaciami współczesnymi a bohaterami Grecji antycznej. Interesuje nas na przykład osoba Elizabeth Costello, bohaterki J.M. Coetzeego, która doprowadza nas do wiecznego pytania o niemożność życia bez kompromisów, ale postawionego na odwrót: czy trzeba zabijać zwierzęta, aby przeżyć? Jak znaleźć jako człowiek swoje miejsce na ziemi, z Bogiem lub bez Boga, między życiem a śmiercią, które są równie bolesne... - Czy włączył Pan do spektaklu również własne teksty ? K.W.: Pracujemy z aktorami na zasadzie improwizacji, co może prowadzić do łączenia różnych tekstów. I tak wracający spod Troi Agamemnon powie wyjątek z Łaskawych Jonathana Littella, ale mogą się też pojawić teksty napisane przeze mnie na podstawie improwizacji aktorskich. Wszystko jest możliwe, natomiast ostateczna organizacja tekstu uwzględni wszystkie postaci pojawiające się na scenie - Achillesa, Agamemnona, Elizabeth Costello, Apollonii i wielu innych. Chcemy, aby bohaterowie antyczni skorzystali z tego, czego dowiedzieliśmy się między ich a naszą epoką na temat wojny i ofiary. Dajemy sobie całkowitą swobodę zadawania jak najbardziej współczesnych pytań, a jednocześnie wiemy, że są to nieprzemijające pytania, jakie ludzkość zadaje sobie od zawsze. - Czy to znaczy, że bohaterowie tragedii istnieją zarówno w przeszłości, jak i w czasie teraźniejszym ? K.W.: Tak, ale im dalej posuwamy się z pracą, tym bardziej uwspółcześnia się ich język. Jesteśmy jednocześnie bardzo bliscy i bardzo dalecy od tych bohaterów i pytań, jakie oni sobie zadają – i trzeba to wziąć pod uwagę. - Czy można naprawdę mówić o postaciach teatralnych w tym nowym spektaklu? K.W.: Uważam, że nie ma tu różnicy w stosunku do tradycyjnej sztuki teatralnej. Moi aktorzy zawsze próbowali wcielić się w postaci i tym razem też będą musieli to zrobić. Na pewno jednak będzie to bardziej ryzykowne niż kiedy indziej, ponieważ tym razem ponoszą większą odpowiedzialność za konstrukcję spektaklu. - W tym spektaklu wraca Pan do autorów, na których tekstach już Pan pracował, tak jak w przypadku Hanny Krall i Dybuka. K.W. : Wracam do autorów, współczesnych lub klasycznych, którzy są mi dobrze znani. Pomysł na ten spektakl zrodził się w momencie, kiedy pierwszy raz wszedłem do tych warsztatów, które przetrwały wojnę i które będą siedzibą dla mnie i mojego zespołu. Poczułem potrzebę stworzenia spektaklu, który powinien był powstać tuż po drugiej wojnie światowej, ale nie powstał, bo mieliśmy taką a nie inną historię; oczywiście musiał on uwzględniać te sześćdziesiąt pięć lat, które nas dzielą od zakończenia wojny, a także całą moją pracę jako reżysera. Chciałbym zaproponować swego rodzaju osobistą i zbiorową wizję lokalną, więc wykorzystuję cały materiał tekstowy, który się nagromadził przez lata. - Od jak dawna pracuje Pan nad tym spektaklem? K.W.: Zaczęliśmy pracować rok temu, przechodząc przez rozmaite etapy. Napisałem coś w rodzaju scenariusza, na podstawie którego zaczęliśmy improwizować. Potem pojechaliśmy na dwa tygodnie do Grecji, aby tam wspólnie rozmawiać o tym, co już zrobiliśmy. W wyniku tych dyskusji pojawiły się propozycje, nad którymi pracowaliśmy przez następne dwa miesiące, dodając nowe teksty, co pozwoliło nam uzyskać dystans wobec głównego zrębu tekstów zebranych przez mnie na początku. Daliśmy sobie swobodę łączenia tekstów literackich i innych dokumentów pisanych z opowieściami o własnych doświadczeniach. Taka swoboda aktorów miała w założeniu dać widzom swobodę interpretowania tego, co im zaproponujemy. - Poprzez teksty, które przenosił Pan na scenę, zawsze zadawał Pan polskiemu społeczeństwu pytania o rzeczy, o których nie mówi się głośno. Wydaje sie, że w (A)pollonii podejmuje Pan jeszcze większe ryzyko niż przedtem, bo nie chowa się Pan już za żadnym autorem, tylko proponuje własną kompilację tekstów. K.W.: Anioły w Ameryce wyreżyserowałem po to, aby zareagować na wzrost homofobii w Polsce, ale nie tylko tutaj. Podobnie było z Krumem, spektaklem, w którym chciałem poruszyć sprawę trudnych stosunków między Polską i Żydami – nie jest to zresztą wyłącznie polski problem. W każdym razie pożyczałem wtedy słowa od dramatopisarzy, aby się wypowiedzieć. Dzisiaj rzeczywiście ten nowy projekt wywołuje we mnie sporo niepokoju, bo obawiam się odpowiedzialności za dyskurs, który będzie można usłyszeć. Z drugiej strony czuję, że doszliśmy już chyba do momentu, w którym możemy przemówić do publiczności bezpośrednio, nie chowając się za żadnym parawanem. Zebraliśmy już tak wiele doświadczeń przy Szekspirze, Hanochu Levinie, Sarze Kane i tylu innych... Zawsze miałem wielką ochotę wysadzić w powietrze to, co się nazywa „tradycją teatralną”, bo ona mnie nie interesuje, w przeciwieństwie do „życia”, które jest dla mnie pasjonujące. Mam to szczęście, że mogę przeżyć dwa życia: jedno za czasów komuny, drugie w demokracji, i to doświadczenie, które zresztą łączy mnie z bardzo wieloma Polakami, jest dla mnie bardzo istotne. Oczywiście poprzez przeżycia osobiste powinniśmy dotykać spraw uniwersalnych. - Czy przy tym projekcie pracuje Pan z aktorami inaczej niż przedtem? K.W.: Tak, tym razem jest to praca bardziej intuicyjna, mniej wyrozumowana. Łatwiej jest pozwolić widzowi usłyszeć i odczuć to, co się kryje za tekstem skonstruowanym przez pisarza, niż stworzyć tego rodzaju montaż, który jest dość delikatną sprawą. Trzeba wydobyć więcej niuansów, aby wprowadzić temat i wyobrazić sobie jego zasięg, odbyć więcej rozmów z aktorami, aby znaleźli własną drogę poprzez ostateczną wersję zestawu tekstów, którą stworzyłem, poprzez muzykę, która będzie im towarzyszyć, wreszcie poprzez projekcje wideo, które pozwolą m.in. pokazać aktorów w zbliżeniu. Spośród osób uczestniczących w próbach tylko nieliczne mają całościową wizję tego, jaki powinien być ten spektakl, trzeba więc kierować aktorami z większą uwagą. Łatwiej jest szukać sensu sceny, która jest częścią posiadającej gotową konstrukcję sztuki, niż pracować nad fragmentem przedstawienia, które nie istnieje jeszcze jako całość. Muszę więc wprowadzić aktorów w stan śnienia, otworzyć ich wyobraźnię, poprowadzić ich do celu, jaki sobie wyznaczyłem, muszę też od czasu do czasu potrząsnąć trochę ich ego dla dobra spektaklu jako całości. - W tym roku po raz pierwszy wystąpicie na dziedzińcu Pałacu Papieży w Avignonie, prawda? K.W. : Kiedy Hortense Archambault i Vincent Baudriller zaproponowali mi to miejsce, od razu pomyślałem o nim i o jego wizji odbudowania po wojnie nowego teatru w nowych miejscach, tak jak ja mam zamiar to zrobić w dawnej hali warsztatowej w Warszawie. Uważam, że właśnie tego rodzaju dążenia doprowadziły do odnowienia więzów pomiędzy teatrem a wspólnotą, do której ten teatr się zwraca, więc to dla mnie wielki zaszczyt, że mogę włączyć się do tej historii i pokazać (A)pollonię, od której zaczyna się dla mnie i dla osób współpracujących ze mną od lat nowa przygoda. Wydaje mi się, że to naprawdę jest miejsce debaty ze wspólnotą, a więc miejsce, które idealnie nadaje się do takiej pracy, jaką podjęliśmy. Fakt, że tam zagramy, wzbogacił nasze myślenie, ale aktorzy, moi współpracownicy artystyczni i technicy zaniepokoili się ogromem tamtej sali. W Polsce od czasów Krystiana Lupy dobrze widziane są raczej występy przed nieliczną publicznością. Ja z kolei uważam, że trzeba się zwracać do większej publiczności. W nowej sali, w dawnych warsztatach, chciałbym dysponować 400 miejscami. Kiedy gramy w Polsce w stosunkowo małych salach, szybko jest komplet i musimy odsyłać widzów z kwitkiem. - Jak wyobraża Pan sobie to nowe miejsce w Warszawie, w którym będziecie działać? K.W.: Chcemy, aby było otwarte, aby był tam duży ogród, wiele sal – to będzie wielki kompleks kulturalny ukierunkowany na teatr, ale zdolny pomieścić wszelkie inne formy artystyczne, które w dzisiejszych czasach łączą się z praktyką teatralną. Życzyłbym sobie, żeby to był rodzaj forum, gdzie ludzie, którzy przyszli obejrzeć wystawę albo przedstawienie teatralne, będą mogli porozmawiać, bo nie mamy na razie w Warszawie takich miejsc. Chciałbym też mieć możliwość przyjmowania tam kolegów reżyserów, jak Rodrigo García, Alvis Hermanis lub Wajdi Mouawad. Chciałbym dać impuls do stworzenia takiego miejsca, ale w gruncie rzeczy nie chcę być jego dyrektorem, bo jestem przede wszystkim reżyserem. Uważam za wielki przywilej to, że jako Polak mogę dzisiaj kierować tym nowym przedsięwzięciem. Rozmawiał Jean-François Perrier dla The Avignon Festival Press Kit