Portret kobiety
Transkrypt
Portret kobiety
Portret kobiety w opowiadaniach dziesięciu hiszpańskich autorek Biuro Literackie • Wrocław 2014 3 Yanet Acosta Koktajl czekoladowy J uan już od wielu dni nie jadł i nie mówił. Nie był sobą, od kiedy wrócił z obozu koncentracyjnego w Fyffes¹. Wrócił z gruźlicą, apatyczny. Jeszcze chwilę temu nie miał nic do powiedzenia. Adela, jego żona, przyglądała mu się. On siedział na łóżku skulony, w pozie embrionalnej. Wydawało się, że została z niego jedna trzecia. Z zapadniętymi oczami wymamrotał: – …czoklyt… – Czekolada! Chce czekoladę! – krzyknęła Adela. Przeszła przez patio i weszła do kuchni. Spódnica ześlizgiwała się jej z bioder, pozwalając dojrzeć halkę. Ona też schudła, ładnych parę kilogramów. Desperackie poszukiwania męża, trud wojny, sama z trójką dzieci. W domu ledwo co było do jedzenia, a tę odrobinę, którą miała, wrzucała do bulionu, żeby je nakarmić. Znalazła jakiś sznurek, którym przewiązała się w pasie. W kuchni pachniało wilgocią i goryczą kapusty gotującej się z ziemniakami w ponad pięciu litrach wody. Żar trzaskał. Rozejrzała się wokoło, szukając czegoś prawie niemożliwego – tabliczki czekolady. Przypomniała sobie wówczas pierwszy raz, kiedy Juan opowiadał jej o pysznym napoju czekoladowym. Siedzieli na patio, mówił jej, że gdy miał wolne, lubił spędzać czas w dzielnicy na 1 Fyffes – więzienie dla republikanów, związkowców i innych osób związanych z Ruchem Ludowym. Powstało w magazynach, które irlandzka firma eksportująca owoce przekazała na rzecz generała Franco. 124 południu Nowego Jorku, siadać przy stoliku w ogródku restauracyjnym i popijać koktajl czekoladowy. Smakował słowa, kiedy o tym opowiadał, i wciągał pomału dym z papierosa. Ależ ona lubiła ten zapach tytoniu. W niczym nie przypominał tego, który palili mężczyźni z miasteczka. Juan wyjaśniał to, mówiąc: „Bo ja palę amerykańskich blondynów”. Adela wyobrażała sobie urodę Amerykanów bardzo dokładnie – blondynów z jasnymi oczami, jak syn Carmitas z Paseo. Miała tego bękarta ze sprzedawcą odbiorników radiowych, który był tam przejazdem. Był tylko tydzień i nigdy więcej o nim nie słyszano. Mówi się, że wrócił do Holandii tak daleko, jak daleko byli Amerykanie ze swoimi koktajlami czekoladowymi. Kiedy była mała, ciężko było dostać czekoladę, ale gdy wrócili pewni bracia z Wenezueli i założyli fabrykę w centrum miasta, tabliczki ozdabiały kredensy niektórych domów. Czekały na specjalną okazję, jak poród u kobiety lub śmierć jednego z mężczyzn. Lubiła chodzić do kuchni, aby pomagać ją przygotować. Podgrzewało się kozie mleko, aż zaczynało wrzeć, i kiedy fala bąbelków zaczynała się podnosić, wrzucało się twardą brązową tabliczkę jednym ruchem. Wtedy zaczynały się czary. Tabliczka znikała, a mleko gęstniało i stopniowo pojawiały się w nim brązowe pasma. Aromat smażonego karmelu pomału napełniał kuchnię i uciekał do pozostałych pomieszczeń, aż docierał na patio, i to był moment, w którym najwięcej sąsiadów podchodziło, aby okazać szacunek. Juan opowiadał jej, że koktajl był podobny w smaku, ale zimny. Ona nigdy nie jadła lodów, ale słuchając go, wyobrażała sobie ten kremowy zimny napój w ustach. Jednak najważniejsze było teraz zdobyć czekoladę. Adela przeszukała puszki w kuchni z nadzieją na cud – znaleźć zapomnianą filiżankę na czekoladę. Juan wzdychał, a ona nie mogła go zawieść. – Będę musiała znowu zacząć kupować na zeszyt – powiedziała na głos Adela, starając się przekonać samą siebie, ale wiedziała, że tym razem nie uda jej się wziąć do domu luksusowego towaru, jeśli nie zapłaci wcześniej któregoś ze swoich długów. 125 Simón, sklepikarz, należał do Ruchu Narodowego² i być może to właśnie on oskarżył jej męża o szpiegostwo. Nigdy jednak nie miał nic przeciwko temu, żeby brała produkty w zamian za obietnicę, że zapłaci za nie w ciągu tygodnia. Wolała nie myśleć o tym, kto sprzedał Juana, ale wiedziała, że był to ktoś z dzielnicy. Juan przyjechał do miasta na początku lata. Jak co roku od pięciu lat przyjeżdżał do domu na miesiąc, a później wracał do Wielkiego Jabłka, jak lubił mawiać. Adela nigdy tam nie była, ale prawie mogła zobaczyć to wielkie, zielone, zdrowe jabłko. Juan opowiadał, że domy były tam bardzo wysokie, a ona śmiała się, zastanawiając się, dlaczego chcieli, aby dachy były wyższe niż ich głowy, skoro tak trudno było wypełnić ściany ziemią i kamieniami. Mówił, że ludzie wyjeżdżali tam w poszukiwaniu fortuny, jak on, który w latach dwudziestych musiał opuścić plantację trzciny cukrowej na Kubie, ponieważ nie wystarczało mu pieniędzy, aby przeżyć. Wyjechał w poszukiwaniu fortuny, a znalazł zawód. Był motorniczym tramwaju – autobusu na prąd. Każdego lata spędzał z nią jeden miesiąc i co roku, w lipcu, zachodziła przez niego w ciążę. Jego trzecie dziecko urodziło się w kwietniu. Miało trzy miesiące i zielone oczy. Lubił patrzeć, jak się porusza, i mówił do niego po angielsku. W ukryciu. Wojskowi wtargnęli siłą do domu, żądając okazania amerykańskiego paszportu. Zabrali go ciężarówką wraz z innymi sąsiadami sympatyzującymi z Federacją Robotników Rolnych. Od tego momentu Adela skupiła się na tym, by za wszelką cenę zdobyć pieniądze, żeby przeżyć. Wstawała o świcie, wspinała się na Czarną Górę³, dwie godziny od swojego domu, i zbierała pinochę⁴ przez 2 Ruch Narodowy – powstał w 1938 roku, organizacja o charakterze faszystowskim, stanowiąca podstawę frankizmu. 3 Czarna Góra – (La Montaña Negra) krater wulkanu znajdujący się w najwyższej strefie Garachico na Teneryfie. 4 Pinocha – suche igły sosny, którymi osłaniano banany, by nie poobijały się podczas transportu. Są grubsze i dłuższe niż igły sosen rosnących w Polsce. 126 kolejnych parę godzin. Później oddawała je pośrednikowi, który z kolei sprzedawał je eksporterowi bananów. Rzadko kiedy używano pinochy do rozpalania ognia w domowych piecach i uzyskiwania lepszego nawozu, ale ktoś wpadł na pomysł, że można było nimi amortyzować uderzenia kiści bananów, które przewożone były na dużych statkach na Półwysep, do Amsterdamu czy Irlandii. Niekiedy wyobrażała sobie siebie zwiniętą niczym kiść w tych szorstkich, szarych szmatach, podróżującą tak daleko, jak banany. Kiedy nogi zawodziły i musiała zdjąć ciężar z pleców, patrzyła na morze, myśląc o tym, co by ją czekało, gdyby przypłynął statek. Zastanawiała się, czy dziesiątki kobiet, które wspinały się na górę w okolicy medianías⁵, pragnęły tej ucieczki tak, jak ona. Nikt by jej tego nie wybaczył, dlatego zamiast schować się pośród pinochy, dokładnie w momencie, gdy docierała do portu, wsuwała do ogromnego tobołu, w którym zatapiała się jej głowa, dobrze się maskujące kamienie. Parę kilogramów więcej oznaczało więcej pieniędzy. Co dwa tygodnie kupowała bilet na jardinerę – mały mikrobus wypchany po brzegi ludźmi i pakunkami, który jechał do stolicy, Santa Cruz. Jej mąż był tam przetrzymywany w miejscu, które niegdyś było hurtownią owoców, należącą do irlandzkiego przedsiębiorstwa, a które teraz znajdowało się w rękach Ruchu Narodowego. W czasie podróży z tobołkiem, do którego wkładała pojemnik z przygotowaną soloną rybą i papas arrugadas⁶, modliła się o to, żeby jeszcze żył. Wiedziała, że wielu po prostu przywiązywano kamień do nóg i wrzucano do morza. Tak po prostu, i już. Znikali na zawsze. Widziała nie raz, jak wiele kobiet, które przynosiły jedzenie swoim mężom lub synom do Fyffes, płakało rzewnymi łzami, kiedy wojskowi oznajmiali im przy wejściu, że zostali przeniesieni do 5 Medianías – żyzne tereny uprawne na Teneryfie na wysokości od 600 do 1500 m n.p.m. 6 Papas arrugadas – tzw. „pomarszczone ziemniaczki”. Drobne ziemniaki w mundurkach gotowane w osolonej wodzie, najczęściej podawane z sosami mojo picón (czerwony pikantny) lub mojo verde (zielony łagodny). 127 innego więzienia. To oznaczało, że mogły ich odnaleźć jedynie na dnie morza. Wracały do domów z tobołkami i swoimi łzami, bez ciał, przy których mogłyby czuwać, i z niezadanymi pytaniami o losy mężczyzn. Dlatego wykorzystywała każdą podróż na szukanie odpowiedzi, zanim będzie za późno. Kiedy zostawiła jedzenie strażnikowi i poczuła ulgę, gdy – po wypowiedzeniu imienia jej męża – zabrał pakunek bez słowa, szła prosto do Sztabu Generalnego. Tam prosiła o posłuchanie u jedynego wojskowego, którego znała, u Pedra Arencibii. Lato spędzał w wielkiej hacjendzie. Ona zawsze prała pościel i delikatne ubrania całej jego rodzinie. Mieli do niej duże zaufanie, bo bardzo dbała, aby nie zniszczyć ubrań, uderzając nimi o kamienie. Urabiała sobie ręce po łokcie, aby tkaniny wyglądały jak nowe. Suszyła je z dbałością, chroniąc od bezpośredniego słońca, żeby zachowały kolory. Potem je krochmaliła i delikatnie prasowała. Była pewna, że będzie ją pamiętał. Musiała tylko się z nim spotkać. Nie mogła odpuścić. Niemalże po roku, pewnego ranka, dopięła swego i została przyjęta. Zaprowadzono ją do małego gabinetu. Poprawiła chustę na głowie i zdjęła fartuch. Schowała go w kieszeni i przygładziła dłońmi czarną sukienkę, jak gdyby chciała rozprasować zagniecenia powstałe w czasie kilkugodzinnej podróży, gdy siedziała ściśnięta w mikrobusie. – Adelo, co cię tutaj sprowadza? – zapytał Pedro Arencibia, widząc ją stojącą z drżącymi rękoma spuszczonymi wzdłuż szwów sukienki. Ona, usłyszawszy jego głos, rzuciła się na podłogę i uderzyła w płacz. Wojskowy poprosił, żeby usiadła. Łamiącym się głosem wyjaśniła, że jej mąż jest w Fyffes, ale nie zrobił nic złego. Jedyne co to ten amerykański paszport, ale przecież już go mieli. Już nie mógł go używać. – Adelo, nic nie można zrobić. Nalegała. Przypomniała mu lata, w czasie których prała mu ubrania i wysiłek, jaki w to wkładała. Znała go od dziecka, a jego rodzina też ją znała. – Don Pedro, na miłość boską. Mam troje dzieci. 128 Wojskowy wstał z krzesła, które stało za stołem. Uderzył podeszwami butów o podłogę z większą siłą niż wcześniej. Przysunął się bliżej. Spojrzał na nią ze spokojem rozbierającym wzrokiem. – Cóż, nie mogę niczego obiecać. Zarzuty wobec niego są bardziej niż wystarczające. Spróbuję stanąć w jego obronie w czasie sądu wojskowego. A pani będzie musiała dla mnie zrobić coś więcej niż pranie ubrań. Przypomniała sobie te słowa, gdy poprawiała czarną chustę i zastanawiała się, jak zdobyć czekoladę. Od tamtego czasu minęły trzy lata. Zostawiła dzieci i męża w łóżku i skierowała się dróżką w stronę centrum miasta, trzymając buty w rękach, aby nie zniszczyć podeszew, żeby założyć je jak tylko dotrze na miejsce. Wcześnie rano dotarła do placu del Drago. Kawałek w górę – fabryka „La Candelaria”. Na ulicy już roznosił się zapach czekolady. Pepe był starszym z braci. Miał złoty ząb, z tych, które ludzie zwykli zakładać sobie po powrocie z Wenezueli. Antonio był zaledwie rok młodszy od Pepe, ale jego haczykowaty wygląd sprawiał, że wyglądał na dużo młodszego. Adela zastukała do drzwi fabryki, modląc się, żeby udało jej się spotkać z Antoniem i przychylnością z jego strony. – Witaj, Antonio, jestem córką Maríi, tej z La Culata. – Ach tak. Nie potrzebujemy nikogo do pracy. – Nie, nie przychodzę z tego powodu. Potrzebuję jedynie odrobinę czekolady. – Jest dostępna w punkcie sprzedaży. – Nie mam pieniędzy. Zapadła cisza. Słychać było jedynie stukot maszyn. W głębi. Antonio patrzy na Adelę. Ten sam wzrok. Ten, który rozbiera i czyni malutką. Ten, który zdejmuje chustkę i sukienkę, podczas gdy ręce bezsensownie przyciskają szwy. Przybyła do domu z tabliczką czekolady schowaną w fartuchu. Po drodze „pożyczyła”, jak lubiła o tym myśleć, parę jajek z kurnika 129 swojego kuzyna i odrobinę mleka z wymion kozy. W domu została ćwiartka cukru. Adela położyła składniki na stole w kuchni. Patrzyła na nie i gładziła dłońmi. Zaczęła rozpuszczać czekoladę w małej ilości mleka, ostrożnie. Ubiła mocno białka z cukrem i stopniowo dodawała schłodzoną czekoladę, nie przestając mieszać, uważając, aby się nie zważyło. Później schłodziła napój w wodzie ze zbiornika na deszczówkę. Wlała trochę mieszanki do bardzo zimnego metalowego naczynia, którego używano do nabierania wody z glinianego dzbana, aby była bardzo chłodna. Kiedy tylko zbliżyła napój do nosa Juana, ujrzała, jak na jego twarzy zarysował się uśmiech. Adela westchnęła. Ścisnęła szwy czarnej sukienki i przełknęła ślinę, zastanawiając się, ile jeszcze koktajli będzie musiała zrobić w swoim życiu. 130