Piotr migrodzki Czy jest nam potrzebny Dzień Języka Ojczystego

Transkrypt

Piotr migrodzki Czy jest nam potrzebny Dzień Języka Ojczystego
Piotr Żmigrodzki
Czy jest nam potrzebny Dzień Języka Ojczystego? Kilka słów o sytuacji polszczyzny na
początku XXI wieku1
Tygodnik „Najwyższy Czas” publikuje co roku tzw. kalendarz postępowca, w którym
umieszcza wszystkie – obchodzone i proklamowane przez różne organizacje krajowe i
międzynarodowe –„dni”, „tygodnie” i „miesiące” czegoś. Jak się okazuje, jest ich multum, z
pewnością ponad połowa dni w roku została obdarowana jakimś świętem, są to przy tym
święta o różnym stopniu upowszechnienia, od tak znanych, jak Dzień Kobiet, po
Międzynarodowy Dzień Sprzątania Biurka. Dzień dzisiejszy wydaje się uprzywilejowany
specjalnie, gdyż obchodzimy dziś aż trzy „dni”: oprócz Dnia Języka Ojczystego także
Międzynarodowy Dzień Walki z Reżimem Kolonialnym i Światowy Dzień Przewodnika
Turystycznego. Trwa ponadto Ogólnopolski Tydzień Mukowiscydozy i Tydzień Pełnego
Uśmiechu. Jutro czeka nas Dzień Myśli Braterskiej, Europejski Dzień Ofiar Przestępstw, a
pojutrze – Międzynarodowy Dzień Walki z Depresją. Na wstępie dzisiejszej sesji warto więc
zadać sobie pytanie, po co – pomijając oczywiście niewątpliwą dla językoznawcy prawdę, że
każda okazja jest dobra, żeby dyskutować o języku – ten dzień języka ojczystego obchodzić.
Rozpocząć wypada od poznania faktów, jakie legły u podstaw ustanowienia dzisiejszego
święta.
Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego został ustanowiony 17 listopada 1999 roku
przez UNESCO, a jego pierwsze obchody odbyły się 21 lutego 2000. Data 21 lutego jest
związana z wydarzeniami, jakie miały miejsce tego dnia w 1952 roku we wschodnim
Pakistanie (dziś – w Bangladeszu). Proklamowanie wówczas przez władze pakistańskie
języka urdu jako „jedynego języka narodowego”, wywołało protesty części klasy średniej,
mówiącej jako ojczystym językiem bengali. Protesty te, doprowadziły 21 lutego 1952 roku do
rozruchów, podczas których zostało zabitych 6 osób. Wydarzeniom tym poświęcono w
Dhace, stolicy Bangladeszu, pamiątkowy monument. Dzień ten jest od dawna obchodzony w
Bangladeszu jako Dzień Martyrologii Językowej2. Idea zatem Międzynarodowego Dnia
Języka Ojczystego czerpie z protestu przeciwko dominacji językowej, a proklamacja
1
Wystąpienie otwierające sesję naukową Oddziału Katowickiego TMJP z okazji Międzynarodowego Dnia
Języka Ojczystego, 21.lutego 2007 r.
2
Zob. hasła: International Mother Language Day, Language Movement Day w angielskiej Wikipedii
(en.wikipedia.org)
UNESCO jako cel obchodów wymienia „promocję zróżnicowania językowego i
wielojęzycznej
edukacji”.
Ideą
przewodnią
zaś
teogorocznych
obchodów
jest
„multilngualizm”, przez który należy – jak się wydaje – rozumieć obecność różnych języków
narodowych w globalnym dyskursie publicznym. Tegoroczna dwudniowa celebracja odbywa
się w kwaterze głównej UNESCO w Paryżu, referaty i wystąpienia dotyczą właśnie tych
„mniej używanych” języków światowych, przede wszystkim języków afrykańskich,
azjatyckich, a z europejskich – na przykład walijskiego. Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę,
rodzi się pytanie, czy Dzień Języka Ojczystego w ogóle powinien być w Polsce obchodzony,
w szczególności, czy „przedmiotem” tych obchodów powinien być język polski. Byłoby to
więc jednocześnie pytanie, czy język polski jest w jakiś sposób zagrożony, czy jego promocja
jest potrzebna, czy obecnie jest wystarczająca, jakie przedsięwzięcia w zakresie edukacji
językowej należałoby podejmować i wobec kogo. Ewentualnie można by zapytać, czy istnieje
w naszym kraju problem niezachowywania praw mniejszości językowych. Na to ostatnie
pytanie trudno mi – jako niespecjaliście – znaleźć ścisłą odpowiedź, ale nie jest mi znany, ani
nie jest znany powszechnie, żaden fakt, który by taką możliwość kazał brać pod uwagę.
Skoncentrować się więc wypada na tym, czy język polski jest zagrożony, a jeśli jest, to
czym jest zagrożony. Teza o zagrożeniu polszczyzny jest często formułowana, z reguły przez
niejęzykoznawców, raczej przez tzw. „zatroskanych zwykłych użytkowników języka”, ale
bywa również powtarzana przez niektórych językoznawców. Źródła tego zagrożenia można
by podzielić na zewnętrzne i wewnętrzne. Jako źródło zewnętrzne wymieniana jest
najczęściej angielszczyzna, która – z jednej strony – jakoby wypierała polszczyznę z użycia
publicznego, z drugiej – w sposób diametralny i nieodwracalny wpływała na jej system
leksykalny. Niebezpieczeństwa mające wynikać z tych dwóch czynników miały – zdaniem
niektórych językoznawców – prowadzić do stopniowego wymierania polszczyzny. Tak
śmiałą tezę sformułowano – zresztą głównie na użytek mediów - w Polsce około roku 2000,
pojawiła się nawet proklamacja o „pierwszym rozbiorze” polszczyzny, którym miało być
publikowanie niektórych norm europejskich w Polsce języku oryginału, bez ich tłumaczenia
na polski. Według niektórych głosów, językowi polskiemu miało grozić „wyginięcie”, nawet
już w 2008 roku. Polemikę z tymi tezami zawiera m. in. wystąpienie J. Bienia3. Spór owych
„zagrożeniowców – purystów” z „liberałami”, którego częścią były również kontrowersje
wokół Ustawy o języku polskim, rozpalał środowisko językoznawców na przełomie stuleci, a
3
J.S. Bień , O pierwszym rozbiorze polszczyzny, Radzie Języka Polskiego i normalizacji , Prace Filologiczne, t.
48 (2003), s. 33 – 62. Zob. też:: http://www.mimuw.edu.pl/~jsbien/slajdy/JSB-TKJ02s.pdf
2
obecnie – wydaje się - nieco przygasł. Z aktualnego biegu wydarzeń można wywnioskować,
że rację mieli raczej ci, co zagrożenie ze strony angielszczyzny bagatelizowali; nie widać
bowiem na razie, aby się te zapowiedzi miały ziścić, przeciwnie: język polski nie zanika w
dyskursie publicznym, towary dostępne szerokim masom posiadają etykiety i instrukcje w
języku polskim, procent słownictwa angielskiego w polszczyźnie nie wydaje się wysoki, poza
odmianami specjalistycznymi. Język polski nie tylko nie zanika, ale nawet rozszerza swoją
obecność na świecie; pojawiają się nowe polskojęzyczne wspólnoty, np. w Wielkiej Brytanii i
Irlandii, gdzie w dodatku spotkać można namiastki działalności „oficjalnej” po polsku, np.
wprowadzanie obsługi polskojęzycznej w bankach, a ostatnio nawet, jak doniosła telewizja,
rozdaje się polskojęzyczne ulotki wyborcze, związane z kampanią do władz lokalnych.
Regulatorem tych stosunków okazuje się nie żadna ustawa, ale wolny rynek (również –
mówiąc metaforycznie – wolny rynek idei). Jeżeli dotarcie do polskojęzycznego (i najczęściej
tylko polskojęzycznego) klienta jest opłacalne, wówczas podejmuje się wysiłek koncepcyjny i
finansowy, aby przemówić doń w jego języku; gdy produkt jest adresowany do wąskiego
grona specjalistów, inwestycja w przekład jest nieopłacalna, zakłada się ponadto, że
potencjalni odbiorcy znają jeden z języków światowych. Oczywiście i w takich przypadkach
można sobie wyobrazić jakiś administracyjny sposób wymuszania wprowadzania dołączania
polskojęzycznej wersji, praktycznie nie ma jednak skutecznej metody egzekucji. Należy przy
tym zauważyć, że taki wymuszony polskojęzyczny tekst instrukcji, czy etykiety, bywa
mylący; podaje informacje nieścisłe lub nieprawdziwe, a przyklejenie polskiej nalepki na
oryginalną etykietę często skutecznie utrudnia osobie znającej języki dotarcie do informacji
oryginalnej.
Drugi typ zagrożeń, jaki się zwykle podnosi, to zagrożenia, które można by nazwać
wewnętrznymi. Najczęściej padają tu takie etykietalne określenia, jak wulgaryzacja, i
prymitywizacja języka. Problem tzw. wulgaryzacji to dyżurny problem, od czasu do czasu
powracający w mediach, często wraz z postulatami, kierowanymi pod adresem
językoznawców, aby „coś z tym zrobili”, lub – jak w jednej z ostatnich „Gazet
Telewizyjnych”, żeby „na nowo sformułowali rejestr słów uważanych za wulgarne”4, w tym
celu, aby niektóre wulgaryzmy można było wprowadzić do telenowel. Apele tego typu
świadczą o błędnym u tzw. zwykłych ludzi rozumieniu zadań językoznawstwa, ale też są
konsekwencją roli, jaką niektórzy językoznawcy – w poczuciu misji społecznej lub z innych
4
Po polsku jest dłużej. [wywiad J. Szczerby z Bartoszem Wierzbiętą, scenarzystą serialu Faceci do wzięcia,
Gazeta Telewizyjna, dodatek Gazety Wyborczej nr 34 z 9 lutego 2007, s. 8)
3
pobudek – przyjęli. Zagadnienia te są rozwijane w pracach o większym ciężarze
gatunkowym5 niż to wystąpienia, nie będziemy więc ich rozwijać w tym miejscu.
Inny typ zarzutów dotyczy „prymitywizmu” zachowań językowych, zwłaszcza u ludzi
młodszych, który ma się przejawiać – w warstwie czysto językowej – w częstym naruszaniu
normy, obecności elementów substandardowych i innych, w ogóle nieznanych oceniającemu
wtrętów leksykalnych. Jako przyczyny takiego stanu rzeczy wymienia się upadek edukacji
szkolnej, gremialne odstąpienie młodzieży od obcowania z literaturą na rzecz różnych
mediów komercyjnych: prasy młodzieżowej, telewizji, Internetu. Osoby formułujące ten
zarzut bez wątpienia reprezentują postawę, którą A. Markowski6 nazywa konserwatyzmem
językowym, z którą łączy się idealizowanie pewnego modelu systemu leksykalnego i
gramatycznego, wyniesionego z lat własnej edukacji i niejako organiczny brak akceptacji dla
wszelkich w tym systemie zmian7.
Przytoczone konstatacje na są na pewno bardziej odpowiednie do rozważenia przez
językoznawcę niż kwestie związane z wulgaryzmami. Co więcej, z czysto obserwacyjnego
punktu widzenia, wydają się prawdziwe. Czy zatem należy tu widzieć dla polszczyzny jakieś
zagrożenie?
Diagnoza, jaką tu zaproponuję, nie jest nowa; miałem już okazję ją sformułować kilka
razy, w dyskusjach nad referatami naukowymi lub w tekstach publicystycznych. Przede
wszystkim należałoby rozgraniczyć dwie strefy: dyskurs publiczny i zachowania w
kontaktach prywatnych; te drugie raczej wyłączyć z rozważań, bo tu uwarunkowania są raczej
pozajęzykowe.
Sądzę, że obserwowana rzeczywiście tu i ówdzie fala „prymitywnych”, zachowań
językowych w dyskursie publicznym nie jest zjawiskiem nowym, ale to po prostu ujawnienie
się zjawiska, które we wcześniejszych warunkach (społecznych, politycznych, kulturowych i
czysto technicznych) nie miała możliwości się ujawnić.
W przeszłości status „publicznego nadawcy”, tzn. osoby, która mogła swoje teksty
publikować, wprowadzać do biegu publicznego, był na swój sposób elitarny. Autorami
tekstów pojawiających się w książkach, gazetach, nawet radiu i telewizji były osoby do tego
5
Por np. I. Bobrowski, Czy jest możliwa racjonalna kultura języka, w: Językoznawstwo racjonalne. Kraków
1993.
6
A. Markowski, Kultura języka polskiego. Teoria. Zagadnienia leksykalne, Warszawa 2006, s. 126-132.
7
Wśród osób parających się działalnością kulutralnojęzykową reprezentantem takiej postawy był. publicysta
Andrzej Ibis Wróblewski, zob. P. Żmigrodzki, recenzja: Ibis [Andrzej Wróblewski] Byki i byczki. Warszawa
1995. Język Polski 76 (1996), z. 2-3, s.200-202.
4
przygotowane z racji wykształcenia i statusu społecznego, a jeśli nawet nie, przed ukazaniem
się tekst przechodził różnoraką obróbkę. Były to więc teksty, używając terminu
zaczerpniętego z jednej z terminologii odmian polszczyzny, opracowane, także pod względem
formy językowej. Dopiero pojawienie się i upowszechnienie Internetu pozwoliło praktycznie
każdemu człowiekowi zostać nadawcą tekstu, który ma szansę wejść do publicznego obiegu.
Nad tekstami tymi nie czuwa żaden redaktor ani cenzor, często nie ma nawet autorskiej
samokontroli. To właśnie w spontanicznych tekstach internetowych objawia się prawdziwa
kompetencja językowa przeciętnego Polaka, wcześniej może nieznana językoznawcy, jeśli
badając język ograniczał się do ekscerptów z literatury pięknej i czasopism, bezlitośnie też
demaskuje nieskuteczność praktykowanych od lat metod nauczania ortografii w szkole.
Oczywiście, teksty te stanowią negatywny wzorzec dla ich odbiorców, to już jednak inna
sprawa.
Drugie zjawisko, które dostrzegam, a które bywa podstawą formułowania oskarżeń
takich, jak wcześniej przytoczone, to znaczne rozszerzenie się granic tzw. języka ogólnego,
wynikające z rozszerzenia się pól aktywności współczesnego Polaka. Stał się on na przykład
płatnikiem składek ubezpieczeniowych i podatków samodzielnie kontaktującym się z
urzędami, klientem banków, samodzielnie wybierającym ofertę, inwestorem giełdowym,
użytkownikiem (mniej lub bardziej zaawansowanym) komputerów, samochodu, telefonii
komórkowej, podróżnikiem, smakoszem kuchni różnych krajów, obserwatorem życia
politycznego, przede wszystkim zaś konsumentem: odbiorcą reklam, ulotek reklamowych,
ofert handlowych. Wszystko to w kapitalny sposób wpłynęło na poszerzenie jego zasobu
słownictwa, przynajmniej słownictwa biernego, a upowszechnienie części leksyki, wcześniej
jednoznacznie uznawanej za specjalistyczną, doprowadziło do znacznego poszerzenia
zakresu, czy wręcz rozmycia granic owego języka ogólnego. Przykładowo, można zapytać,
czy do języka ogólnego należą takie jednostki, jak broker, modem, router, cannelloni, prawo
poboru, kredyt refinansowy, rezydent, fundusz parasolowy. Warto zauważyć, że duża część
tych nowych jednostek to zapożyczenia, czy wręcz cytaty, głównie angielskie. Nie widać
jednak tendencji do ich spolszczania; znana jest próba spolszczenia terminologii
komputerowej z początku lat 90., okazała się ona jednak bezskuteczna. Opisywane tu
zjawisko można ocenić jako przejaw bogacenia się i doskonalenia języka, a jednocześnie
zadanie dla osób go opisujących, w tym przede wszystkim leksykografów. Wydaje się, że
takie rozpływanie się języka ogólnego będzie postępować.
Zjawiskiem, które należy zauważyć, jest proces przekształceń, czy nawet zanikania
poczucia normy łączliwości syntaktycznej, leksykalnej i frazeologicznej. Przynajmniej w
5
zakresie frazeologii jest to skutek panującej od kilkunastu lat mody na tzw. grę językową,
która polega m. in. na umyślnym przekształcaniu stałych związków frazeologicznych przez
podmianę jednego z członów. W ten sposób można nieświadomie wpłynąć na ukształtowanie
się u części odbiorców fałszywych stereotypów kształtu jednostek języka i przyzwyczajeń co
do łączliwości niektórych jednostek leksykalnych, zwłaszcza gdy odbiorcą jest osoba o
jeszcze nie w pełni wykształconej sprawności językowej. Sprzed kilku lat pamiętam częste
stosowanie takich zabiegów w czasopismach dla dzieci, w których wydają się one szczególnie
niebezpieczne.
W związku z przedstawioną tu sytuacją wyłania się pytanie o zadania i rolę
językoznawstwa polonistycznego w Polsce w XXI wieku; zarówno tzw. językoznawstwa
normatywnego, jak i opisowego. Pytanie zdaje się o tyle istotne, że dotychczasowe metody
tzw. troski o język, jak się wydaje, wyczerpały swą skuteczność. W artykule z 2004 roku A.
Markowski8 praktycznie przyznał bezradność językoznawców wobec szerzących się
innowacji językowych i zostawił możliwość li tylko ich stopniowego akceptowania i
odnotowywania w słownikach normatywnych jako normy. Środowisko językoznawców
zajmujących się bezpośrednio problemami polityki językowej i poprawności języka wydaje
się zresztą stosunkowo bierne; nastawione raczej na reagowanie na sygnały ze strony
użytkowników języka (czasem jednak i ta reakcja jest nie zadowalająca, gdy problem
wykracza poza pewien standard problemów zwykle w takich dyskusjach poruszanych).
Przekonuje o tym choćby historia Roku Języka Polskiego, którego obchody uzyskały dość
niską rangę i niewielki rezonans społeczny. Wydaje się zresztą, że nie ma obecnie żadnych
szans, by jakimkolwiek problemem językowym, poza marginalnymi z lingwistycznego
punktu widzenia kwestiami wulgaryzmów czy polskojęzycznych etykiet na produktach,
zainteresować szersze kręgi społeczeństwa.
Pozostaje więc językoznawcom rzetelne wykonywanie zadań, jakie stawia przed nimi
rzeczywistość językowa początku XXI wieku, której elementy tu przedstawiłem. Zadania te
skupiałyby się w dwóch nurtach: samego opisu języka oraz edukacji językowej.
Kiedy jakiś czas temu podczas odbył się w tej sali wykład habilitacyjny, podczas
którego habilitantka z Instytutu Języka Angielskiego omawiała pewien wybrany problem z
8
A. Markowski, Językoznawstwo normatywne dziś i jutro. Stan, zadania, szanse, zagrożenia. Referat
przedstawiony
na
posiedzeniu
Rady
Języka
Polskiego
w
dniu
http://www.rjp.pl/?mod=informacje&type=konferencje&subtype=32&id=82.
przebudowie, red. M. Czermińska i in., t. I, Kraków 2006, s. 535-546.
6
15
listopada
Przedruk
w:
2004.
Internet:
Polonistyka
w
zakresu fonologii języka polskiego, w kuluarach dały się słyszeć komentarze następujące:
Proszę, co to za czasy, że angliści muszą się zajmować badaniem języka polskiego.
Powstrzymując się od oceny słuszności przytoczonych słów, stwierdzę tylko, że potrzeby w
zakresie nowoczesnego metodologicznie opisu naprawdę współczesnego języka polskiego są
ogromne, zarówno w zakresie gramatyki, jak i – może w jeszcze większym stopniu – leksyki,
która – co zauważyłem wcześniej – niezwykle się bogaci. Nie chodziłoby tu jednak o opis
czysto teoretyczny, ale o taki, który mógłby być społeczeństwu przekazany w postaci
aktualnych, kompetentnych metodologicznie, adekwatnych merytorycznie słowników
językowych. Słownik, co już niejednokrotnie stwierdzałem, jest podstawowym środkiem
komunikacji językoznawcy ze społeczeństwem, opracowywanie zaś i wydawanie nowych
słowników wypiera z użycia słowniki starsze, nieaktualne i mniej doskonałe. Środowisko
językoznawcze, na szczęście tę prawdę rozumie; w związku z czym podjęto ostatnio starania
o uzyskanie państwowego wsparcia dla prac nad naukowym słownikiem polszczyzny XXI
wieku, który mógłby się stać źródłem wielu słowników popularnych. Niewątpliwie praca
leksykograficzna stanie się w najbliższych latach jedną z możliwości rozwoju dla młodego
językoznawcy (wymagającą wszak dość bliskiego zaznajomienia się z metodami
nowoczesnego opisu języka).
Drugą taką szansą jest edukacja językowa. Idzie tu zarówno o edukację rodzimych
użytkowników języka, jak i nauczanie języka polskiego jako obcego. Zwłaszcza ta dziedzina
przeżywa w ostatnich latach silny rozwój i jest to jeszcze jeden argument za tym, że
pesymiści wieszczący upadek polszczyzny nie mają racji. Również i tutaj potrzeby i
możliwości oceniłbym jako ogromne. Dobrego słownika języka polskiego, tzw.
pedagogicznego, czyli dla uczących się języka jako obcego, zwłaszcza na poziomie nieco
bardziej zaawansowanym, nie mamy i nie mieliśmy nigdy wcześniej, a obserwacja choćby
oferty angielskich słowników pedagogicznych pokazuje, jak wiele w tej dziedzinie można
uczynić i jak wielkie są możliwości działania dla osób, które zdecydowałyby się podjąć takie
zadania. Dydaktykę gramatyki języka polskiego jako obcego (i nie tylko) na zupełnie nowe
tory mogłoby popchnąć wprowadzenie do niej praktycznych konsekwencji wynikających z
nowszych (choć przecież już klasycznych) opisów gramatyki języka polskiego, przede
wszystkim, wydaje się, w nurcie związanym ze Składnią Z. Saloniego i M. Świdzińskiego,
czy choćby z tak nam bliskim Słownikiem generatywnym czasowników polskich. Prace te
bowiem,
w
przeciwieństwie
do
tradycyjnych
koncepcji
młodogramatycznych
i
postmłodogramatycznych, na jakich opiera się główny zrąb pojęciowy dydaktyki języka
polskiego jako obcego, dają eksplicytny opis zależności występujących w języku. Potrzebni
7
by więc byli młodzi znawcy tych koncepcji, którzy mogliby się zająć ich aplikacją.
Kończąc te krótkie rozważania wypada powtórzyć, że nie uznaję polszczyzny początku
XXI wieku za jakoś specjalnie zagrożoną, ani z zewnątrz ani przez czynniki
wewnętrznojęzykowe; widzę za to ogromne pole do popisu dla językoznawców, przede
wszystkim w tych dwóch obszarach, które zaznaczyłem. Tegoroczny więc (i zapewne
wszystkie następne) powinniśmy obchodzić nie w strachu, czy gotowości do obrony, ale
raczej w poczuciu ogromu zadań i możliwości, jakie przed nami stoją, przed miłośnikami
języka polskiego, przed językoznawcami.
8