Nasz" Kazimierz Górski

Transkrypt

Nasz" Kazimierz Górski
Stanisław GAWOR
„Nasz" Kazimierz Górski
rodziłem się - powiada o sobie
- wśród gołębi. Tak mówi wielu ho­
dowców, trzeba jednak powiedzieć,
że w jego przypadku to metafora wyjątkowo
trafna, naprawdę bardzo blisko przystająca
do tzw. realnej rzeczywistości ...
Kazimierz Górski. To samo imię i na­
zwisko, ale to nie sławny trener piłkarski.
Mowa o Kazimierzu Górskim, 87-letnim
nestorze naszego sportu z Wielunia, o któ­
rym kilkakroć wspomniałem w reportażu,
prezentującym obchody jubileuszu tamtej­
szego Oddziału w numerze styczniowym.
Obiecałem wrócić do tematu ...
U
Urodził się „wśród gołębi", bo były one
wielką pasją jego ojca, Bolesława właściciela
niewielkiego, dobrze prosperującego zakładu
stolarskiego przy ul. Kilińskiego 6. Był ich
„zaprzedanym" miłośnikiem, a jak każdy
prawdziwy hobbysta szukał oczywiście kon­
taktu i współdziałania z podobnymi sobie - nie
było ich wówczas wielu - nic więc dziwnego,
że stał się jednym z założycieli Towarzystwa
Hodowców Gołębi Pocztowych „Skrzydlaty
Łącznik" (wtedy i wiele jeszcze lat potem każ­
da lokalna organizacja hodowców przybierała
sobie jakąś nawiązującą do gołębia i jego roli
nazwę własną). Towarzystwo powstało - jak
wszystkie wówczas - z inspiracji, a może
wręcz na wniosek wojska, ale zaczęło od
razu pełnić oczywiście rolę forum wzajemnej
wymiany wiedzy i doświadczeń, a także
i współzawodnictwa. To był - najprawdo­
podobniej - rok 1927. Nie ma, co prawda,
potwierdzającego tę datę dokumentu, ale da
się ją wydedukować na podstawie zacho­
wanej do dziś obrączki lotowej z roku 1928
oraz drobnego zapisku w „Kalendarzu dla
hodowców gołębi pocztowych" z roku 1930.
Jeśli obrączka obowiązywała w roku 1928 to
niewątpliwie zaplanowana została i wykonana
przynajmniej rok wcześniej. A więc w 1927.
Wniosek? Musiała już w owym roku istnieć
organizacja, która wykonanie zaplanowała
i zamówiła ... Rezultat owej dedukcji - wy­
daje się, jak najbardziej poprawnej - zdo­
pingowała w zeszłym roku władze Oddziału,
który tradycję „Skrzydlatego Łącznika" przejął
i kontynuuje - do zorganizowania uroczystych
obchodów swego jubileuszu. Jubileuszu
80-lecia istnienia. Miały one miejsce na prze­
łomie listopada i grudnia zeszłego roku.
Kazimierz urodził się 9 września 1921
roku. W swoim rodzinnym, nadgranicznym
wówczas Wieluniu (do granicy z Niemcami,
przebiegającej rzeką Prosną, było stąd
zaledwie 14 km) ukończył szkołę podstawo­
wą i niższe klasy gimnazjum, ale po nauki
w liceum wybrał się do wielkopolskiego
Śremu. Potem planował szkołę pilotów. Ale
nadszedł tragiczny rok 1939. Pamiętnego
1 września był u siostry w podśremskim Dol­
sku: przywiózł tu ... gołębie, z którymi wysłał
go ojciec. Trafnie przewidział, że Niemcy nie
zezwolą na ich hodowanie, a nie chciał ich
stracić. Było ich - to pan Kazimierz dobrze
pamięta - razem z gołębiami sąsiada Olej­
nika - 24. Potem okazało się, że 7 z nich,
w tym 2 sąsiada, za kilka dni wróciło do
swych gołębników. Ale kilka się w Dolsku
uchowało, co pozwoliło na rekonstrukcję
gołębnika po wojnie.
HODOWCA... 5/2008
Już z rana 1 września było wiadomo, że
Niemcy sforsowali granice Polski i szybko
posuwają się naprzód. Kręcąc gałką radio­
odbiornika trafił Kazimierz na jakąś stację
słowacką, usłyszał straszną informację: jego
miasto, Wieluń, zostało ciężko zbombardo­
wane już w pierwszych godzinach wojny
(dziś wiadomo, że tak naprawdę to od tego
bombardowania właśnie, a nie kanonady
niemieckiego pancernika na Westerplatte,
zaczęła się II wojna światowa; o oficjalne
uznanie tego faktu w imię dziejowej spra­
wiedliwości upomina się dziś w Sejmie
wieluński poseł, Mieczysław Łuczak).
Na szczęście rodzina ocalała. Przekonał się
o tym za kilka tygodni, bo na razie- jak ty­
siące Polaków - uciekał na wschód. Pieszo,
za to z pistoletem, podarowanym mu przez
szwagra. Doszedł do Sochaczewa...
Okupację przeżył w rodzinnym mieście
bez jakichś dramatycznych przeżyć. W par­
tyzantkę się nie zaangażował, bo jej tu nie
było. Wieluń, jako część tzw. Warthegau,
czyli Kraju Warty, został włączony i był trak­
towany jako część Niemiec, więc o czymś
takim jak polska partyzantka nie mogło tu
być mowy... W drugiej połowie stycznia
1944 roku w Wieluniu byli już Rosjanie,
zaczęła się nowa era. Górski trafił na kilka
miesięcy do wojska, konkretnie do szkoły
podchorążych, ale oficerem nie został, jakoś
wywietrzały mu z głowy marzenia o lotni­
ctwie. Już w roku następnym kontynuował
naukę w liceum ogólnokształcącym - wie­
luńskim tym razem. W 1947 zdał egzamin
maturalny.
„Nowa era" rodzinie Górskich obie­
cywanego przez propagandę szczęścia
nie przyniosła. Przeciwnie jakby nawet.
Zakład ojca został - jak prawie wszystko
w kraju - upaństwowiony (w czasie wojny
też go Niemcy upaństwowili!) i zaczął ros­
nąć do rozmiaru dużego przedsiębiorstwa;
w pewnym momencie było tu zatrudnio­
nych 400. pracowników! Był wśród nich
i syn doniedawnego właściciela: najpierw
pełnił tu zaszczytną funkcję... zamiatacza,
potem zaawansował na stolarza, następnie
- kierownika zmiany, wreszcie - kierownika
produkcji. Na koniec zaproponowano mu
stanowisko dyrektora tej byłej ojcowskiej
firmy, ale nic z tego nie wyszło. Warunkiem
było wstąpienie do rządzącej partii, tego
zaś Górski uczynić nie chciał... Znalazł się
powód, by przejść na rentę, więc skorzystał.
Jako rencista zajął się ogrodnictwem, i to
na skalę produkcyjną,w wybudowanej przez
siebie dużej szklarni. Całkiem dobrze mu
szło, zwłaszcza w czasach Gierka: prawie
raj dla tzw. badylarzy ...
Z żoną Teresą przeżyli 57 lat. Życzymy drugie tyle!
PREZENTUJEMY
Na jubileuszowym spotkaniu Oddziału z okazji 80-lecia 30 listopada ub. roku historię
wieluńskich hodowców przedstawił „z głowy"...
Od pięciu lat wiedzie spokojny żywot
emeryta. Razem z małżonką Teresą - od 58.
lat ciągle tą samą! - mieszka w odziedziczo­
nym po rodzicach domu przy ul. Kilińskiego 6,
w którego podwórcu znajdowała się niegdyś
ojcowska stolarnia, potem owego państwo­
wego zakładu. W okresie owego Warthegau
był to oczywiście zakład niemiecki. „Za
Niemca" rodzina została wydziedziczona
także i z tego mieszkania. Wróciła doń po
wojnie, PRL była jednak łaskawsza i domu
Górskim nie odebrała.
Patrzę na swojego rozmówce z podzi­
wem. Niezwykła, jak na wiek, kondycja.
Niewysoki, szczupły, dynamizm w ruchach;
nie używa okularów, niepotrzebny mu aparat
słuchowy... I nie ma owych „postojów pamię­
ci", jakie przydarzają się ludziom nieraz wiele
wiele młodszym... Tylko pozazdrościć. Gdy
go tak komplementuję, ucieka w przekorę:
co tam ja - powiada - moja siostra ma 97!
I też całkiem sprawna... Genetycznie zapro­
gramowana długowieczność w dobrej kondy­
cji? Jeśli tak, to do wzorca owej genetycznie
zaprogramowanej długowieczności w dobrej
kondycji dostosowuje się i małżonka: o wiek
nie pytam, ale te imponujące 58 lat wspól­
nego małżeńskiego pożycia mówi przecież
samo za siebie... Mają córkę (dyrektorka
szkoły) i syna (lekarz) oraz dwoje wnucząt.
Ojciec gołębie miał od lat najmłodszych.
Gdy powstało Towarzystwo i zaczęto or­
ganizować bliższe i dalsze loty, wtedy po
3-4 w roku, oczywiście brał w nich aktywny
udział. Pierwsza prawdziwa satysfakcja: jego
młody gołąb przyleciał jako pierwszy z lotu
z Sosnowca (112 km)! To było w roku 1935.
A w latach następnych już prawdziwe sukce­
sy: m.in. dwukrotnie, w roku 1937 i 1938, jako
pierwsza z lotów z łotewskiego Zachacia za­
meldowała się jego samiczka. Zyskała z tego
powodu nazwę Zachaczka.Pochodziła z go­
łębi Lewandowskiego, wtedy prezesa Towa­
rzystwa „Skrzydlaty Łącznik", które liczyło już
kilkunastu hodowców (w tym dwu czy trzech
z dawna w Wieluniu osiadłych Niemców!).
Młodociany Kazimierz poświęcał gołę­
biom nie mniej uwagi od ojca, w jego imieniu
sporządzał też np. codzienne „Sprawozdania
z hodowli gołębi pocztowych" dla starostwa,
odnotowując w nich wszelkie, najmniejsze
nawet zmiany w gołębniku (sprzedaż, kup­
no, młode), bo taki był wówczas obowiązek
każdego „licencjonowanego" hodowcy. Do
dziś przechowuje brudnopis jednego z takich
„raportów", datowany 5 października 1938
roku, którego treść nawiązuje do przecho­
wywanego także przez pana Kazimierza
zezwolenia starosty z roku 1933 dla Bolesła­
wa Górskiego na hodowanie gołębi poczto­
wych ... Z brudnopisu wynika, że w 1938 roku
było w gołębniku 18 ptaków.
Po wojnie pan Kazimierz już samo­
dzielnie zrekonstruował ojcowy gołębnik.
Stadko tworzyło parę ptaków sprzed wojny
(te z Dolska), które jakoś się uchowały. Do­
łączył do nich kilka innych, które nabył przy
okazji pobytu w okolicach Opola. Jeden miał
obrączkę niemiecką... Przy okazji dowiedział
się, że jakiś podopolski autochton poszukuje
śladów swej wojennej przymusowej pracy
w Wieluniu. A pracował tam... w gołębniku!
Ponoć głównym gołębniku Wermachtu.To
niestety, jak na razie, jedyny ślad, że coś
takiego w Wieluniu było, pewniejszych do­
wodów nie ma.
Rozkwit hodowli pana Kazimierza roz­
począł się z chwilą nabycia gołębi od Farysa
z Lublińca, które wywodziły się z ptaków
słynnego - wtedy i długo potem - Pawła
Radwańskiego. To były znakomite ptaki i dały
mu niejedną satysfakcję. Opierając na nich
swoje stadko - jak każdy hodowca - stale
oczywiście uzupełniał, wzbogacał kolejnymi
nabytkami, dokonywał też udanych, a niekie­
dy i mniej udanych krzyżówek ...
Sukcesy lotowe, które przez lata odnosił,
były oczywiście na miarę czasów oraz zasad
ówczesnego współzawodnictwa, może więc
nie będę ich tu wyliczał. Wspomnieć tylko
chciałbym, że był wielekroć mistrzem swo­
jego Oddziału, dwukrotnie mistrzem Okręgu,
dwa razy wicemistrzem... Ale ważniejsze
wydają mi się - i na tym chciałbym się skupić
- organizatorskie role pana Kazimierza, jak
i jego sukcesy na tej niwie. A jest to ściśle
związane z powojenną historią „Skrzydlatego
Łącznika", przemianowanego potem na Od­
dział PZHGP Wieluń.
Ta powojenna historia zaczyna się ofi­
cjalnie, co poświadcza zachowany protokół,
2 lutego 1947 roku. W dniu tym zebrali się
mianowicie ci wieluńscy hodowcy, którzy już
w 1946 roku, zaraz po wyzwoleniu, zaczęli
kontynuować swoje hobby. Po roku posta­
nowili się oto zorganizować: w organizacji
przecież raźniej, a i łatwiej... Tydzień potem,
a więc 9 lutego ukonstytuował się - także i to
zdarzenie poświadcza zachowany protokół
- zarząd Towarzystwa. Prezesem wybrano
Kazimierza Chudego, Górski, który właśnie
wrócił z wojska, został jego zastępcą. Opra­
cowano plan lotów, określono najpilniejsze
zadania, jakie muszą zostać wykonane,
by zacząć loty, z przedwojennego dorobku
Burmistrz Wielunia, Mieczysław Majcher (na pierwszym planie) zachęcał pana
Kazimierza do spisania historii Oddziału i obiecał środki na jej wydanie drukiem
PREZENTUJEMY
HODOWCA... 5/2008
nie pozostało bowiem nic. Był tylko zapał,
wielki zapał...
Uzyskano zezwolenie starosty (na pod­
stawie prawa z 1925 roku!) i już 15 maja
zorganizowano pierwszy lot ćwiczebny,
a potem konkursowy. Gołębie wywożono
w 5. zakupionych na targu wiklinowych ko­
szach. Zakupiono też zegar, by było na czym
konstatować przyloty (ma do dziś ten zabytek
swych zbiorach hodowca - lekarz, dr Roman
Piotrowicz, syn serdecznego kolegi pana
Kazimierza, też hodowcy) ...
W niespełna pół roku potem, 17 lipca
1947 roku (znów zachowany protokół) Kazi­
mierz Górski został prezesem Towarzystwa.
A potem... Czasy się zmieniały, zmieniały
się formy organizacyjne i ich nazwy, przy­
bywało systematycznie hodowców, gołębi,
zegarów - a jego niezmiennie obierano
prezesem na kolejne kadencje! Z prezeso­
stwem pożegnał się dopiero w roku 1990,
po 47 latach! Miał prawie siedemdziesiątkę,
najwyższy czas odpocząć - uznał. Gdy obej­
mował swą funkcję Oddział (a raczej jeszcze
Towarzystwo) liczył 20 członków, gdy z niej
rezygnował - było ich już 130. Obecnie Od­
dział liczy grubo ponad 170 członków...Ten
rozwój liczbowy organizacji to w dużej mierze
jego zasługa. Jedna z licznych!
Jak już wspomniano - z przedwojenne­
go dorobku Towarzystwa nie pozostało nic,
trzeba było zaczynać od zera. Od zakupu
koszy, zegara, wyznaczenia i urządzenia
placu na wkładanie gołębi na loty, nie
mówiąc już oczywiście o nabyciu gołę­
bi. Najłatwiej poszło z placem - Górski
udostępnił własne podwórze. Pełniło tę
zaszczytną funkcję przez długie lata. Po­
dobnie z - powiedzmy tak - Związkową
świetlicą. Tę rolę spełniał oczywiście dom
pana Kazimierza. Było z tym tak dobrze, że
dopiero w 1980 pojawiła się myśl budowy
przez Oddział własnego locum, niestety,
nie stało środków. Ale tuż przed odejściem
pana Kazimierza z funkcji prezesa, Oddział
znalazł się na dobrej drodze do takiego
locum: w 1989 roku podpisał on umowę
z Urzędem Miejskim, na podstawie której
Oddział przejął doszczętnie zrujnowany
(brak szyb, podłóg etc.) dom przy ul. Struga
i w ciągu następnych 7. lat sitami społecz­
nymi go wyremontował...
W tych pierwszych powojennych latach
nie było gumowych obrączek, a chcieli lotować jak przed wojną, numery wybijano więc
sztancą. Nie było obrączek metalowych, więc
wykonywał je ręcznie z cienkiej blachy sam
prezes... Ale nie było też podejrzeń o nie­
uczciwość. Żadnych! Nikomu to nawet nie
przychodziło do głowy. I gołębie i koledzy byli
po prostu - wspomina z łezką pan Kazimierz
- w większym niż dziś poważaniu.
Prezes Oddziału Wieluń, Zbigniew Rząsa, gratuluje i dziękuje...
Było niełatwo. Przez długi czas służył
wszystkim jeden zegar, liczyła się więc bar­
dzo i często decydowała o miejscu gołębia
odległość, dzieląca dany gołębnik od zegara,
a i sprawność fizyczna jego właściciela lub
fakt, czy posiadał on jakiś środek lokomocji.
Trzeba też było samemu wykonać pomiar
odległości od miejsca startu do danego
konkretnego gołębnika na podstawie do­
stępnego ogólnego pomiaru sferycznego.
A obliczanie wyników, kolejności i szybko­
ści ptaków? To była mordercza praca. Nie
było przecież nawet kalkulatorów, był tylko
ołówek i papier. Wiele nieprzespanych nocy
mieli w związku z tym i prezes i jego najbliżsi
współpracownicy i koledzy - Włodzimierz
Piotrowicz (ojciec wspomnianego wyżej
lekarza) oraz Jan Spychalski; bo to na nich
spadała ta praca...
A loty już w latach pięćdziesiątych były
dość liczne, niektóre znowu i bardzo trudne:
gołębie wieluńskich hodowców kilkakrotnie
startowały wówczas z Bałtyku (ze statku),
z cieśniny Kattegatt, z Morza Północnego,
z Holandii, z Bukaresztu, a wymagało to
zawsze bardzo wielu dodatkowych zacho­
dów i pracy organizacyjnej. Zwłaszcza od
prezesa. A!e dobrze sobie z tym radził, choć
zdarzało się, że musiał czasem być nawet
konwojentem...
Darzono go za to - i nadal się darzy
- uznaniem i szacunkiem, co uważa za
dostateczną rekompensatę za czas i ener­
gię, jakie poświęcał kolegom. Bo pracował
dla kolegów właśnie, no i dla ukochanych
ptaków, nie dla medali (by już o pieniądzach
nie wspominać). Ale ma i medale, bo doce­
niały tę jego pracę także i władze PZHGP.
Posiada Srebrną i Złotą odznakę Związku,
jak również odznakę „Za wybitne zasługi
w rozwoju PZHGP". To są istotnie wybitne
zasługi i dla Oddziału i dla Okręgu (wtedy do 1994 roku - Łódź); był przez jakiś czas
wiceprezesem jego zarządu, bo na funkcję
prezesa się nie zgodził...
Gołębie utrzymuje nadal - nie wyobraża
sobie bez nich życia - ale tylko dla przyjem­
ności bycia z nimi, bo już nimi nie lotuje.
Za dużo z tym, jak na jego wiek, zachodu.
Ale nadal bierze aktywny udział w życiu
Oddziału. Jest jego honorowym prezesem.
Jest też - co zupełnie zrozumiałe w świetle
tego, co tu piszę - jego „żywą kroniką".
Widać to przy różnych uroczystościach
jubileuszowych i innych zdarzeniach towa­
rzyskich, na których przypomina młodszym
kolegom nie tylko dzieje Oddziału, ale
i rozmaite anegdoty. Jak choćby ta z lat
50-tych o koledze, który wioząc rowerem w ustach oczywiście - obrączkę do zegara
przewrócił się i w rynsztoku zamiast ob­
rączki znalazł... złote rublówki. Schował je
do pieca w piwnicy, zalanej niedługo potem
przez powódź ...

Podobne dokumenty